Recepta na bestseller

Transkrypt

Recepta na bestseller
Tytułologia
U Grażyny, mojej przyjaciółki, która nigdy specjalnie nie interesowała się muzyką,
znalazłem na półce powieść o Feliksie Mendelssohnie-Bartholdym. Zdziwiłem się. Co tu robi
książka o kompozytorze, jakim sposobem trafiła do tego księgozbioru? Oświecił mnie tytuł:
Miłość nie jedno ma imię. No tak, miłość, wszystko jasne.
Inny przypadek: kobieta mieszkająca w Pruszkowie, na mazowieckiej nizinie, nigdy nie
mająca nic wspólnego z morzem, które poznała jedynie z nielicznych urlopów spędzonych
nad wielką wodą, zaczyna mi opowiadać o swojej niedawnej lekturze. Książka z życia
marynarzy. Oto problem: marynarz na parę miesięcy wyruszający w rejs i destrukcyjny
wpływ takiego sposobu życia na więź małżeńską. Słucham tych literackich refleksji i zadaję
sobie pytanie: co ją obchodzą marynarze, czemu właśnie tę książkę wzięła do ręki?
Odpowiedzi udzielił mi tytuł powieści: Kochankowie Róży Wiatrów. No tak, kochankowie,
wszystko jasne. Prawidłowo!
Przymus pisania, coś, co każe mi zaczerniać papier i tworzyć tekst, o którym wiem,
że nigdy przez nikogo nie będzie czytany. Nigdy nie będzie opublikowany i nigdy nie
znajdzie czytelników. Jego przeznaczeniem – szuflada. Świadomość tego „nigdy” jest tak
silna, że od razu kładę tytuł: Moja przyjaciółka szuflada.
Nurtowany przymusem pisania tworzę coś, czego nikt nie kupi. Może dlatego, że nie
umiałbym swojego towaru sprzedać? Inni to potrafią, ja nie. Patrzę na lady księgarskie
zasłane stosami książek, których autorzy wykazali żyłkę handlową, czego dowodem jest
właśnie fakt obecności tych książek na ladzie. Jak oni to zrobili? Duże znaczenie ma
chwytliwy tytuł. A więc wspomniani Kochankowie Róży Wiatrów, a także Kochankowie
Wielkiej Niedźwiedzicy, Kochanica Francuza, Mężczyźni, których miałam w łóżku. Ostatni
z wymienionych tytułów został wymyślony przez sprytną pielęgniarkę, która z piórem w ręku
wspominała swoich pacjentów, wszystkich tych nieboraków przykutych do szpitalnych łóżek.
Ten i ów pacjent, który przeczytał książkę swojej dawnej pielęgniarki, mógłby się jej
skwitować takim z kolei dowcipem: „Wolałbym mieć w łóżku raczej ciebie niż złamaną
nogę.” (A może na odwrót?)
Wszystkie zacytowane tytuły są bałamutne, nie mają nic wspólnego z „tymi rzeczami”.
Warto jednak, niezależnie od treści utworu, umieścić na jego czele romansowy tytuł, skoro
najpoczytniejsze są romanse. To niegłupi chwyt.
Już wiem, co zrobię. Zamiast Moja przyjaciółka szuflada, walnę na stronę tytułową: Moja
kochanka szuflada.
Mówiąc poważnie: manipulowanie tytułami w celu zwabienia czytelnika jest absurdem.
Szczytem absurdu był ów komercyjny chwyt Boya, który to chwyt sprawił, że opatrzona
opaską „tylko dla dorosłych” Rozprawa o metodzie wylądowała – jak ktoś tam podpatrzył w szufladce kucharki, prymitywnego garnkotłuka, obok romansów Mniszkówny
i Marczyńskiego. I to był ten Boy, który o bibliofilstwie wyraził się: najgorszy sposób
obchodzenia się z książką, najskuteczniejszy sposób ugrobienia tejże, wiadomo bowiem,
że bibliofil ani nie przeczyta, ani drugiemu nie pożyczy. A co spowodował on sam, Boy?
Że Kartezjusz, nie przeczytany przez kuchtę i innych podobnych nabywców, poszedł na
podpałkę.
Wszystko to nie zmienia faktu, że dobry tytuł, to znaczy dobrze dobrany, nie oszukańczy
– stanowi połowę sukcesu. To niekiedy 80 procent sukcesu. Wspomnienia z pobytu „na
nieludzkiej ziemi”, czyli przeżycia Polaka w Bolszewii, mogą być bardzo interesujące, ale
tytuł Na nieludzkiej ziemi nie jest nadzwyczajny. Lecz oto inny pamiętnikarz, któremu udało
się unieść głowę z komunistycznego raju, zabiera się do pisania i opatruje swój tekst tytułem
Między młotem a sierpem. Ta aluzja do porzekadła: „między młotem a kowadłem” jest wprost
genialna.
*
O tytułach francuskich filmów, o tytułach we francuskich czasopismach można rzec, iż są
one (owe tytuły) „nie pozbawione” dowcipu. Gdy Goldwater, amerykański kandydat na
prezydenta, przegrał w wyborach, skwitowano to we francuskiej prasie tytułem Goldwaterloo.
Gdy przyjechali na występy do Paryża dwaj skrzypkowie, ojciec i syn, Dawid i Igor
Ojstrachowie, we francuskiej prasie pojawił się tytuł Król Dawid i książę Igor. (Aluzja do
Starego Testamentu tudzież do opery Borodina Kniaź Igor.) Francuski film o mężczyźnie,
który zaszedł w ciążę, zatytułowano Największe wydarzenie od czasu, gdy człowiek
wylądował na Księżycu. Film o kobiecie, której męża zastrzelono na stopniach kościoła,
w chwilę po zakończeniu ślubnej ceremonii, otrzymał tytuł Panna młoda w żałobie. Nie
zestarzejemy się razem, jeszcze jeden dowcipny tytuł, dowcipnie dobrany do filmu
pokazującego nie tyle miłość, co przemijającą miłostkę. Niektóre francuskie tytuły stają się
przysłowiami, np. Bohaterowie są zmęczeni; przechodzą do mowy potocznej jako porzekadła,
np. Wielkie żarcie.
W drodze do pracy, w codziennej pieszej wędrówce labiryntem ulic, przechodziłem obok
afisza, z którego uśmiechał się Belmondo. Na twarzy pogodny uśmiech, a palec na cynglu
spluwy. Sam uśmiech mógłby mdlić. Zmarszczenie brwi plus grożenie pistoletem trąciłoby
groteską. Lecz połączenie uśmiechu ze złowrogim gestem to właśnie nadsekwański esprit.
A więc francuski gwiazdor w roli policjanta, gliniarza, czyli gliny. Wyraz glina widniał na
afiszu jako pierwsza część tytułu. Najpierw zwróciło moją uwagę liternictwo, arcydzieło
pozornie niedbałej kaligrafii. Nie od razu poznałem się na tym arcydziele, trzeba było przejść
obok afisza raz, drugi i trzeci, aby docenić mistrzowską rękę grafika. Za czwartym, a może
dopiero za szóstym lub siódmym razem, czyli siódmego dnia, przystanąłem, by sycić wzrok
tym wyrafinowanym kształtem liter. Pierwszy wyraz: Glina. Następnie spójnik czy. Początek
trzeciego wyrazu: łaj...
Stojąc przed afiszem objąłem wzrokiem cały tytuł i przeczytałem od początku do końca,
ale niezgodnie z oryginałem, lecz po swojemu: Glina czy łajno?
W tym momencie uświadomiłem sobie, że i mnie nie brakuje dowcipu. Owo dowcipne
zmodyfikowanie tytułu, zniekształcenie go zgodnie z własnym widzimisię było ze wszech
miar uzasadnione. Bo ja nigdy, choć pewnego razu niesłusznie wylegitymowany, nie miałem
dylematu: glina czy łajdak? Natomiast niejednokrotnie – w swoich wędrówkach po polach
i lasach, po stacyjnym międzytorzu, a nawet po ulicach – przystawałem, by wlepić baczne
spojrzenie w podeszwę buta, a następnie zadać sobie pytanie:
– Glina czy łajno?

Podobne dokumenty