Pradziad 2009 – relacja Gaston Wolszakiewicz Szanowny Panie

Transkrypt

Pradziad 2009 – relacja Gaston Wolszakiewicz Szanowny Panie
Pradziad 2009 – relacja Gaston Wolszakiewicz
Szanowny Panie Eligiuszu,
W imieniu zawodników MTBCROSS z Kielc jeszcze raz dziękuję za ciekawą i emocjonującą
imprezę. Mam nadzieję, że w przyszłym roku pogoda okaże się łaskawsza. Prawdopodobnie
wybierzemy się też na podjazd pod Elektrownię.
Poniżej relacja z czasówki, która będzie na naszej stronie internetowej.
Z poważaniem
Gaston Wolszakiewicz, nr 74
30 maja 2009, zdobywamy górę Praded
Już po raz siedemnasty klub KTUKOL z Głuchołaz organizował w czeskich Jesiennikach
grupowy podjazd pod górę Praded (1491m.n.p.m.). Jazda indywidualna na czas, 9 km po
szosie z Karlowej Sudanki, przy nachyleniu 12-14% na szczyt góry, gdzie znajduje się
przekaźnik telewizyjny podobny do naszego na Św. Krzyżu. Aby dotrzeć na start należało
pokonać jeszcze 5km podjazdu 8-10% z miejsca zakwaterowania w Ludvikovie.
Pogoda w piątek, w przeddzień zawodów była raczej pochmurna i raczej deszczowa. O ile
około godziny 14.00, gdy przybyliśmy na miejsce, organizator obiecywał nam poprawę
pogody na jutro, o tyle na odprawie o godzinie 20.00 temat dobrej pogody już nie istniał. Był
tematem tabu i usłyszeliśmy tylko groźnie brzmiące przestrogi przed zjazdem w drodze
powrotnej. Pomyślałem sobie, że zjazd to przecież pikuś w porównaniu do takiego podjazdu.
...
Właściwie to rajd rozpoczął się już rano w piątek, gdy załadowaliśmy się do 23-letniej skody
105 Pawła (TCWR: Ten-Co-Wygrywa-Rowery). Towarzyszyła nam małżonka Pawła, choć
właściwie to może my towarzyszyliśmy jej. Skodowka spisywała się całkiem nieźle, choć w
Kędzierzynie Koźlu odpadł dekiel od lewego przedniego koła i poturlał się widowiskowo na
pobocze, a na stacji benzynowej przed granicą po raz pierwszy zagotowała nam się woda w
chłodnicy. Po krótkim wahaniu, zdecydowaliśmy, że warto wymontować termostat z układu
chłodzenia, co też Paweł niezwłocznie uczynił. Teraz nie baliśmy się zbytnio zbliżających się
szybko gór: w końcu skoda to czeski samochód i gdyby się nie sprawdzał w tych górach, to
Czesi nie produkowaliby go.
...
Zostaliśmy zakwaterowani w góralskich chatach na terenie ośrodka wczasowego. Z początku
było mi trochę smutno znaleźć się w nie ogrzewanym domku bez ciepłej wody, ale potem
przeliczyłem koszt noclegu i zrozumiałem, że 18 złotych za nocleg to nie jest wygórowana
cena, a widoczek z okna wspaniały, no i chata całkiem sympatyczna. Paweł i Basia mieszkali
w budynku głównym, gdzie mieli ciepły prysznic na miejscu.
...
Poranek w dniu zawodów powitał nas ciągłym deszczem w różnych wariantach, od
mżaweczki i kapuśniaczku do porywów ulewy. I tak już było przez cały dzień. W piątek
wieczorem otrzymaliśmy od organizatorów informację, że w rejonie mety na górze jest minus
1 stopień ciepła. Dzisiaj już nieco cieplej, nieco ponad zero. Dałem się pięknie wywieźć w
pole przez zdjęcia z tego rajdu z poprzedniego roku, kiedy to panowała letnia pogoda i
wszyscy byli poubierani w koszulki bez rękawów. Zignorowałem własne długoletnie
doświadczenie, które mówi, że w górach zawsze pogoda może się błyskawicznie zmienić. Nie
zabrałem ani jednego swetra czy bluzy z polarem, po prostu kilka bluzek z długim rękawem i
kolarskie spodenki ¾. Do chwili obecnej nie mogę zrozumieć tego zaćmienia umysłu. Acha, i
oczywiście miałem tylko rękawiczki z krótkimi palcami. Z kaskiem, który zwykle zakładam z
obrzydzeniem, przeprosiłem się błyskawicznie. Ktoś ze starych uczestników powiedział mi,
że warto wziąć ze sobą zapasowe skarpety do nałożenia na ręce przed zjazdem, więc
zabrałem.
...
No i nici z czasówki przy minimalnej masie własnej. Musiałem wziąć ze sobą na trasę plecak
z suchym ubraniem i pełnym wyposażeniem naprawczym roweru. Nie mogłem sobie
pozwolić, żeby zmoknąć i np. po złapaniu kapcia stać na zimnie, a może i mrozie i czekać nie
wiadomo na co. Paweł i Basia wyruszyli wcześniej na start, a ja czekałem do ostatniej chwili i
w towarzystwie Artura i Beaty, kolegów z mojego domku, pociągnąłem w umiarkowanym i
lekkim deszczu na start. Po kilku dniach bez jazdy z łatwością dobiłem do tętna
maksymalnego i raczej czarno zobaczyłem swoją brawurę po starcie.
Na parkingu w miejscu startu zgromadziło się 158 zawodników. Reszta wymiękła z powodu
kiepskiej pogody, a szkoda bo pozwolenie od władz wydane było dla grupy 200 osób.
Najmłodsza zawodniczka 7 lat, najstarszy zawodnik 76 lat. Większość stanowili faceci w
przedziale 50-60 lat. Jeden z nich już z rana pojechał sobie pierwsze 11km trasy na
rozgrzewkę. Zatrzymał się dopiero w Owcarni na szóstym kilometrze, gdzie zaczyna się
strefa śniegu i wieje lodowy wiaterek.
Stanęliśmy grupą na linii startu, na parkingu Hvezda (ok.850m n.p.m.). O tym, że jesteśmy w
górach przypomniał mi szybkościomierz, którego bateria padła na skutek obniżenia
temperatury, nie tylko mnie się to przydarzyło. Starałem się nie wściec, bo chciałem opisać,
co się działo na poszczególnych kilometrach podjazdu, a tu lipa... Może i dobrze,
przynajmniej nie zanudzę czytelników na śmierć subiektywnym opisem mozolnego podjazdu.
A ten o dziwo upłynął nieźle, choć bez oszałamiającego rezultatu. Ruszaliśmy piątkami co
minutę. Kobiety, dzieci i najstarsi najpierw, potem wyrzynacze i mordercy podjazdowi. Od
samego startu pięknie 12% nachylenia, prędkość około 9km/h i w równym tempie korby przy
umiarkowanym deszczu ciagnąłem sobie w górę, nieco powyżej pulsu maksymalnego. Po
około 2km wyprzedziłem Basię (rocznik 1954!), która w spokojnym tempie wspinała się
przez leśną górską ciszę. Chyba na 1/3 dystansu pozdrowiłem bezrękiego młodego chłopaka,
który biegnąc zdobywał górę. Poza tym zgodnie z prawami natury wyprzedzałem głównie
zawodników o dużej masie. Na szóstym kilometrze w rejonie Owcarni zabawa się skończyła.
Skończył się las, pojawił się śnieg, lodowaty deszcz, zimny wiatr i gęsta mgła. Napierałem na
korby i momentami wydawało mi się, że jestem sam na tej górze. Coraz zimniej... i coraz
gęstsza mgła. Jechałem w kurtce przeciwdeszczowej, ale rozpiętej, żeby się nie ugotować:
bardzo dobra koncepcja, nota bene. Na wypłaszczeniu koło Owcarni złapałem na moment
trochę wytchnienia. Po lewej zamajaczyły jakieś budynki i znowu znajdowałem się w miejscu
prawie bez punktów odniesienia. Nie było nawet widać, że jadę pod górę. Tylko pulsometr
sygnalizował mi, że bynajmniej nie jest z górki. Czasem z mgły wyłaniali się nieliczni turyści
piesi oraz ci zawodnicy, którzy dotarli na metę i już zjeżdżali. W którymś momencie
dogoniłem Pawła (TCWR), który pedałował jakby bez wysiłku, prowadząc konwersację z
jakąś młodą damą. Chwilę potem zaczął się końcowy odcinek o nachyleniu 15%. Pustka,
zimny wiatr, zacinający deszcz i mgła. Jakiś pieszy powiedział mi, że jeszcze ze 300 metrów
do szczytu. No, przy tym nachyleniu kilkaset metrów to daleko. Zerknąłem na pulsometr. Aj,
wyskoczyłem poza limit i dobiłem do tętna 200 uderzeń na minutę i... tu właściwie zakończył
się mój wyczyn. Uważaj kochanie, bo serce ci stanie...Odpuściłem i wpatrując się w mleczną
pustkę wyczekiwałem mety. Sędziowie wyłonili się nagle ze ściany bieli niczym zjawy,
niczym wiedźmy przeznaczenia z szekspirowskich tragedii albo filmów Kurosawy. Jeden z
nich wykrzyknął: 74! Zatrzymałem stoper i formalności miałem już z głowy. 48 minut 00
sekund – nieźle jak na debiut. Kilkadziesiąt metrów za sędziami znajdował się budynek
przekaźnika, który normalnie widać z odległości wielu kilometrów, teraz ledwie widać go
było z kilkunastu metrów i to tylko wejście. Termometr nad drzwiami wskazywał 2 stopnie
Celsjusza. Do środka, byle do środka. Byle wejść do środka, a jak nie to z powrotem jazda w
dół, żeby nie zamarznąć. Zaparkowałem padalca w przedsionku i wszedłem do obszernego,
ciepłego i pełnego kolarzy hallu. Zmieniłem bieliznę na suchą. Kilka minut później pojawił
się Paweł. Wymieniliśmy trochę gorączkowych uwag. Tak samo z innymi zawodnikami. Nie
wiedziałem, że najgorsze dopiero przede mną. Po około pół godzinie pojawiła się Basia i już
byliśmy w komplecie. Paweł tradycyjnie zapalił ukochanego papierosa.
...
Czas na zjazd. Przeczuwam już, co się stanie z moimi palcami po chwili jazdy w tych
warunkach: szybka utrata władzy i brak możliwości hamowania, a czeka mnie 14 km po
serpentynach i zdradliwie wyprofilowanych łukach, z mniej więcej 2,5 wysokości Łysicy.
Zakładam na ręce skarpety i wychodzę na zewnątrz. W tych warunkach i w wiosennym
ubraniu kolarskim sekundy bolą. Wsiadam na padalca i niemal natychmiast czuję, jakby jakaś
pancerna łapa od tyłu pchała mnie w plecy. Zero pedałowania. A to tylko sir Isaac Newton
nielitościwie rozkręca mi rower, który tańczy na zalanej deszczem szosie. Na oponach
slickowych, łysiutkich jak kolanka, zero protektora, nie wolno się rozpędzić. Instrukcje
organizatora mówiły o max. 20km/h przed zakrętami, ale mój szybkościomierz milczy, a
raczej pokazuje pustkę. Muszę polegać tylko na doświadczeniu. Zaczynam hamować. Woda
zalewa oczy, okulary niepotrzebne, trzeba uważać we mgle na pieszych, samochody i inne
rowery. Dosłownie po chwili muszę przeregulować w trakcie jazdy hamulce, bo klamki
dochodzą już do kierownicy i nie ma hamowania. Przemokłem już do suchej nitki, jest
cholernie zimno, deszcz leje, przez szosę przelewają się strugi wody z roztapiającego się
śniegu, znowu brak hamulców, znowu przeregulowuję. Znowu zakręt, bez dotknięcia do
korby rower nieustannie przyspiesza. Przede mną jakiś otyły kolarz na szosówce. Chciałbym,
żeby mi robił za pilota, ale zbyt gwałtownie jak na mój gust hamuje przed zakrętami i boję się
na niego wpaść. Drzemiący gdzieś we mnie duch motocyklisty budzi się i wyprzedzam gościa
z dużą prędkością tuż przed zakrętem. Z przeciwka pojawia się autobus i mam wrażenie że
tarasuje całą drogę. Znowu regulacja hamulców. A co będzie jak okładziny się skończą?
Resztki klocków rozorają i sfrezują obie obręcze. Przecież się nie zatrzymam, bo jest mi
wściekle zimno. Gdzie jest linia startu? Jest, tuż za nią skrzyżowanie z główną drogą. O mało
nie wpadłem pod nadjeżdżający od Karlovej Sudanki samochód. Dalej w dół. Jeszcze 5km do
domu. Wiem, co teraz będzie: nierówne kocie łby, wyślizgana, łukowato wyprofilowana
kostka w centrum kurortu, cały czas na stromiźnie podjazdu. Ależ tu można potwornie
wyrżnąć, tutaj strach nawet dotknąć hamulec, a przecież muszę. Za Karlovą Sudanką,
nachylenie się zmniejsza i oddycham z ulgą, ale jest mi bardzo zimno. Deszcz pada przez cały
czas, tylko tu w dole jest trochę cieplej. Mijam rzadkie zabudowania. Wjazd do naszego
ośrodka jest bardzo niepozorny. Żebym go tylko nie przeoczył. Jest. Na dole restauracja,
ostatnie hamowanie. Ociekając wodą wchodzę do środka i od razu wypijam 50g jemnej.
Gospodarze patrzą na mnie z uśmiechem. Jeszcze 50 gram. Nic, jakbym wypił łyk wody.
Wychodzę, wsiadam na rower i cisnę stromo po ścieżce co swojej chaty. Gdy wejdę do nie
ogrzewanego domku bez ciepłej wody, przy temperaturze wewnątrz 12 stopni, na skutek
gwałtownych dreszczy nie będę się mógł szybko rozebrać i nie bardzo będę miał się w co
przebrać. Dobrze że w jadalni ośrodka jest kominek...
W ciągu siedemnastu lat, jak rozgrywana jest ta górska czasówka, tylko raz były gorsze
warunki: snieżyca. Organizatorzy skrócili wtedy trasę do Owcarni. Jak dotąd zjazd z tej góry
przypłaciło życiem czterech rowerzystów. Ostatni śmiertelny wypadek miał miejsce jesienią
ubiegłego roku. Naprawdę bardzo się bałem, że przy tej pogodzie, ten zjazd może zakończyć
się dla kogoś źle. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Ci, którym skończyły się klocki,
sprowadzali rowery. Niektórzy zjechali część trasy samochodami. Wszyscy są zadowoleni, że
przetrwali próbę. Tylko nie ma gdzie wysuszyć ubrań. Dekoracja przewidziana jest na
godzinę 16.00.
Następna próba: podjazd pod elektrownię szczytowo-pompową Dlouhe Strane 20 czerwca
nieopodal stąd.