Jesteśmy grupą studentów z Warszawy, znamy się z duszpasterstwa
Transkrypt
Jesteśmy grupą studentów z Warszawy, znamy się z duszpasterstwa
Jesteśmy grupą studentów z Warszawy, znamy się z duszpasterstwa akademickiego. Turystyka rowerowa nie jest nam obca, zjeździliśmy już wiele regionów w naszym kraju. Były to wspaniałe wycieczki, zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc, pięknych krajobrazów i nie raz doświadczyliśmy ludzkiej serdeczności i gościnności. Polska, będąca tak atrakcyjnym miejscem dla kolarzy, wcale nam się nie znudziła. Mimo to postanowiliśmy wyprawić się na rowerach za jej granice – do krajów nadbałtyckich – Litwy, Łotwy i Estonii. Słyszeliśmy o inicjatywach charytatywnych, które podejmują turyści – nie tylko kolarze. Dlaczego by nie połączyć przyjemnego z pożytecznym? Jeśli jest okazja, by zrobić coś dobrego dla innych, to czemu jej nie wykorzystać? Od kilku miesięcy jedna ze studentek miała kontakt z pewną rodziną, której sytuacja życiowa nie należy do najłatwiejszych. Rodzice mają trójkę dzieci i każde z nich cierpi na pewne spektrum autyzmu. Do tego dochodzą nietolerancje pokarmowe i konieczność przestrzegania ścisłej diety. Jednak mimo trudności daleko im do rezygnacji i przyjęcia biernej postawy. Cały czas walczą, żeby każde dziecko mogło normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Do tego potrzebnych jest wiele godzin kosztownej terapii. Okazuje się, że terapia działa! Dzieci robią ogromne postępy. Jednak walka wciąż trwa. Dlatego chociaż trochę chcieliśmy im pomóc w tym zmaganiu. Razem z Fundacją Pomocy Osobom Niepełnosprawnym „Słoneczko” zrobiliśmy przy okazji naszego rajdu zbiórkę pieniędzy na dalszą terapię dzieci. Darczyńcom wysyłaliśmy pocztówki lub zdjęcia z wyprawy, a także robótki ręczne mamy dzieci. Rajd rozpoczęliśmy w Suwałkach - najbardziej na północ wysuniętym miejscu Polski, do którego dojeżdża pociąg. Sporo czasu zajęło nam jeszcze przygotowanie do jazdy. Trzeba było podokręcać śrubki, poprawić krzywą kierownicę, dopompować koła, zamontować bagaż (który i tak niektórym w trakcie drogi spadał z bagażnika). Spakowanie na rower ekwipunku na trzy tygodnie było nie lada zadaniem! Oprócz rzeczy koniecznych na każdy wyjazd musieliśmy wziąć butle gazowe, namioty, śpiwory, karimaty… Zadanie było trudne, ale okazało się wykonalne. Ruszyliśmy w trasę dopiero koło czternastej. Jeszcze kawałek drogi przez malowniczą Suwalszczyznę i znaleźliśmy się na Litwie… Droga przez Suwalszczyznę. „Któż zbadał puszcz litewskich przepastne krainy, aż do samego środka, do jądra gęstwiny?” My, rowerzyści, tak jak i rybak czy myśliwiec, poznaliśmy je ledwie po wierzchu (ich postać, ich lice) i chociaż obce nam są ich serca wnętrzne tajemnice, to i nam udzielił się urok litewskiej przyrody. Jazda przez litewski las. Na własnej skórze (a nawet mięśniach) odczuliśmy co zdziałał na tych terenach lodowiec. Jazda po wszechobecnych wzniesieniach morenowych była męcząca, ale za to ciekawa. Ile jezior mijaliśmy po drodze! Ile „pagórków leśnych, łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych”! Pierwszej nocy nawet spaliśmy na skarpie nad Niemnem, chociaż dopiero rano mogliśmy przyjrzeć się tej słynnej rzece, gdyż przyjechaliśmy i rozbijaliśmy namioty już po ciemku. Dwukrotnie znaleźliśmy nocleg tuż przy jeziorach. Jaki to odpoczynek po całym dniu jazdy! Nawet jeśli było już po zachodzie słońca, nie rezygnowaliśmy z kąpieli. Później gotowanie na palnikach gazowych w świetle… latarek (księżyc towarzyszył nam dopiero w dalszej części rajdu). Standardowym daniem, którym co dzień się posilaliśmy, był makaron z sosem (i dodatkami: mężczyźni domagali się mięsa, chociaż panie gotujące nie zawsze brały to pod uwagę). Jednym z wyśmienitych dodatków stały się pewnego dnia muszki, które całymi chmarami wpadały do sosu pomidorowego. Jednak w takim stopniu przypominały zioła prowansalskie (nawet zostały z nimi pomylone), że w smaku nie było większej różnicy. Niezapomniane były też poranki spędzone przy brzegu jeziora. Podziwialiśmy poranne mgły, słuchaliśmy ciszy (jakiej trudno zaznać u nas w Polsce, na Litwie nie ma tylu ludzi), przyglądaliśmy się bocianom, które przechadzały się bardzo blisko namiotów. Poranne mgły unoszące się nad taflą jeziora. Zobaczyliśmy także Wilno i Kowno. Wiele osób zapewne było w Wilnie (które jest absolutnie warte tego, żeby je zwiedzić), mniej znane natomiast jest Kowno, a miasto to okazało się urzekające. Piękny był widok starych budynków rozciągających się nad Niemnem, przeplatanych dużą ilością zieleni. Podobało nam się w Kownie to, że było mało turystów, lecz jednocześnie miasto sprawiało wrażenie nieco zapomnianego… Niektóre zabytki wołają o remont, lecz najwyraźniej niestety brakuje na niego pieniędzy. Kolejnym krajem nadbałtyckim, który poznaliśmy w trakcie naszej podróży, była Łotwa. Tutaj także przywitały nas jeziora rozlane między wzniesieniami morenowymi… chociaż teren powoli się wypłaszczał. Po drodze mijaliśmy wiele opuszczonych, popadających w ruinę wsi, czego nie spotkaliśmy na Litwie. Z widokiem tym kontrastowała jednak Ryga, ładna i zadbana, z piękną Starówką, po której mieliśmy okazję zrobić sobie spacer. Ryska starówka. Część Łotwy przejechaliśmy trasą A1. Zdecydowanie nie polecamy jazdy główną drogą w towarzystwie tirów, mimo że trasa prowadzi wzdłuż Bałtyku i tuż obok mieni się w blasku słonecznym morska woda. Znajduje się tam także park narodowy, w którym mieliśmy kłopot ze znalezieniem noclegu. Uratował nas jednak pan pilnujący parkingu, który w sekrecie przed szefem, pozwolił nam rozbić się na przyparkingowej polance. Najwięcej czasu spędziliśmy w Estonii, gdyż w sierpniu był tu remont kolei, więc od wjazdu do kraju dojechaliśmy do Tallina i wróciliśmy z powrotem na rowerze. Pierwszym miejscem, gdzie się zatrzymaliśmy, było przygraniczne miasteczko Valga. Przywitał nas w nim niezwykle sympatyczny polski franciszkanin. Miasto okazało się wielonarodowościowe, w tym najwięcej osób mówiło po rosyjsku. Gdy ojciec zaprowadził nas pod parafię, w której mieliśmy przenocować, przybiegły do niego bawiące się na podwórku dziewczynki (Cyganki, Gruzinki) i wołając na niego po imieniu, o coś go prosiły. Obiecał im, że w poniedziałek (ale co, tego już nie zrozumieliśmy). Widać było, że ma z tymi dziećmi bardzo dobrą relację. Zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, rano uczestniczyliśmy we Mszy Świętej (po rosyjsku, natomiast Ojcze Nasz było chyba mówione w sześciu językach!), a później pełni sił wyruszyliśmy, aby spędzić kilka kolejnych dni w dziczy. Estoński wodospad Jagala. Nie była to jednak taka do końca dzicz. Ludzie na wsiach bez problemu pozwalali nam rozbijać namioty u siebie w ogródkach, a do tego rano częstowali kawą. Jedno młode małżeństwo wykąpało nas nawet w swojej ekskluzywnej saunie (sauny są bardzo popularne na północy). Niektórzy w domu nie mieli kanalizacji (zamiast toalety wychodek), ale internet był! W Estonii internet jest prawem człowieka, zagwarantowanym konstytucyjnie. Od kiedy wjechaliśmy do tego kraju, prawie cały czas padało. Nie byliśmy bardzo zaskoczeni, gdyż już w Valdze uprzedzono nas, że „w Estonii jak nie pada, to leje”. Niemniej jednak zdarzały się momenty, kiedy wiatr rozwiewał chmury, ukazując na chwilę słońce i na niebie pojawiała się tęcza. Jednego dnia mieliśmy nawet trzy! Estonia okazała się krajem równinnym. Po horyzont rozciągały się pola, łąki i pustka… prawie żadnych domów. Ogromne przestrzenie. Estońska droga. Po kilku dniach dojechaliśmy do Tallina. Oczywiście w strugach deszczu. I do tego – pod wiatr. Niemniej warto było stoczyć tę walkę z wichrem i deszczem, żeby zobaczyć stolicę Estonii, miasto, którego mury zachowały się jeszcze z czasów średniowiecza. Talliński anioł z krzyżem wyciągniętym w kierunku morza. Spędziliśmy kilka dni nad morzem, na północy Estonii. Ponad miesiąc spóźniliśmy się na białe noce, ale i tak było bardzo długo jasno. Plaże były przepiękne, piaszczysto – kamieniste. Zachód słońca na północy Estonii. Raz udało nam się nawet spać około trzy metry od wody. Mieliśmy szczęście, że morze nie postanowiło się w nocy wzburzyć i nas zalać. Rozbijanie namiotów na plaży. Podróż po krajach nadbałtyckich była dla nas niezapomnianą przygodą. Dużą wartość ma poznanie nowych krajów, miast i krajobrazów, jednak największą – spotkania i rozmowy z ludźmi, pojawiającymi się na naszej drodze i okazującymi nam tak dużo serdeczności. Podobno na Litwie nie powinno się przyznawać do bycia Polakami, a w Estonii – nie mówić po rosyjsku (bo jak się spyta o drogę, to pokażą w przeciwnym kierunku). Jednak my nie doświadczyliśmy wrogości. Na Litwie mówiliśmy po polsku, a w Estonii po rosyjsku i mimo tego, wszyscy byli bardzo pomocni i przyjaźnie nastawieni. Cieszymy się także, że mogliśmy zebrać trochę pieniędzy i pomóc naszej rodzinie. Jednak w gruncie rzeczy oni dali nam jeszcze więcej dobra niż my im! Ostatniego dnia przyjechaliśmy do nich na działkę, gdzie przemiło nas przyjęli, nakarmili i częstowali wszystkim, co tylko mają. To jest niesamowite, gdy ludzie, którym jest w życiu ciężko, potrafią się dzielić dobrem z innymi. My doświadczyliśmy dużo dobra. Dlatego nie zamykamy jeszcze akcji na rzecz Rodziny. Więcej informacji o akcji i rajdzie można znaleźć na facebooku: https://www.facebook.com/rajd2013 Zapraszamy! Ekipa rowerowa wraz z dziećmi i ich mamą.