Jednodniówka (do ściągnięcia, PDF, 7, 46 MB)

Transkrypt

Jednodniówka (do ściągnięcia, PDF, 7, 46 MB)
Zbigniew Sajnóg
Co to była sztuka totalna
Fragmenty wstępu do archiwizacji Totartu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Urodziliśmy się, mówię o sobie, o kolegach,
z którymi współtworzyłem Totart, kilkanaście,
niespełna 20 lat po II wojnie światowej. Nasi rodzice, dziadkowie, ludzie wśród których wzrastaliśmy, wychowywaliśmy się, byli naznaczeni piętnem tej wojny. (…)
Opowieści, których słuchaliśmy, były żywe.
Ludzie po wojennych przejściach mieli w sobie
to przeżycie, ten duchowy ślad, jakby rezonans,
i niewątpliwie miało to na nas – następne pokolenie – wpływ. Całkiem niedawno, rok temu uświadomiłem to sobie, kiedy mój tata powiedział, że
do dziś czuje pod łopatką lufę karabinu, którą popychał go niemiecki żandarm, szukający ukrywającego się – mojego dziadka. (…) Pomyślmy, ile to
lat! A jednak trwa, wciąż jest żywe.
Wielu też naszych bliskich przeszło przez doświadczenia prześladowań sowieckich, zsyłek na
Sybir. Na przykład – ojciec Andrzeja Awsieja.
Pamiętam niewymowny smutek piosenek nuconych czasem przez moją babcię. Nie był jakoś
specjalnie wyakcentowany, te piosenki nie były
jakoś mocne, były czasem nawet pozornie wesołe,
bywał w nich przekąs, ale też przejmujący, kąśliwy smutek. To były piosenki tamtego pokolenia
i smutek, który nie wybrzmiał, nie wypalił się,
bo naszło następne zło i nawet nie o wszystkim
można było mówić, nie wszystko wyznać, opowiedzieć. A jeśli – to szeptem. I te rany zasychały
z wolna, ale czy goiły się?
Ale także inny wpływ tej wojny był mocny: Polacy zostali uznani za naród – genetyczny odpad,
do użycia i wyniszczenia. I tak też na początku
wojny, i tak na jej końcu – zdradzeni przez swych
„aliantów”, także przez nich zostali użyci i rzuceni
jak ochłap na zapchanie mordy bestii.
Uczucia, które mieliśmy to zarazem gorycz,
poczucie głębokiej niesprawiedliwości – w pewnym sensie poczucie wyższości ale i poniżenia,
pognębienia. Pognębienia także i tym, że w narodzie, okazało się tylu jest zdrajców. Esbeków, partyjnych, różnych zomowców, ormowców. To było
straszne – bolesne i w jakimś sensie też – porażające. Niezrozumiałe.
Więc naród gorszy, naród niewolnik, naród
złamany, ale i jeszcze: naród pośmiewisko – te
słynne polish jokes, których echa do nas docierały, te gadżety: polski kubek – z uchem w środku.
Jakże i to było bolesne – tak tandetnie nas zdradzili – Anglicy, Amerykanie – a teraz wyszydzali
nas jako wioskowych głupków.
Brytyjczycy pielęgnują majestat swej korony,
ale odmówili nawet prostego uszanowania tym,
którzy za nich kładli swoje życie, odmówili Polakom udziału w defiladzie zwycięstwa – żeby nie
narazić się na grymas nieszczęsnego zbrodniarza.
(…) Polacy poważyli się powiedzieć: nie – obu
totalitaryzmom, na co nikt inny się nie poważył,
ani wtedy, ani później. I za to: polski kubek –
z uchem w środku. Jakże to bolało.
Ale też historia – rozbiory, nasuwały jednak
myśl, że coś z nami jest nie tak. To pchało w ponure pogrążenia, choć i z drugiej strony otwierało na
bluźniercze szaleństwa romantyków, o szczególności Polski i jej posłaniu.
Ale, oczywiście, ta II wojna światowa to przede
wszystkim – porażenie. Koncentracja jakiegoś zupełnie niewyobrażalnego zła, całkowitego
→2
odczłowieczenia (jak by się wtedy chciało powiedzieć) i zarazem pozbawienia
człowieka jakiejkolwiek wartości, sprowadzenie człowieka do poziomu surowca przemysłowego, bio-materiału.
(…)
To, co najgorsze tej wojny – stało się
właśnie tu, w Polsce, jakby na tę ziemię,
ten kraj, naród spadło jakieś przekleństwo – dopust rozszalałego, rozjuszonego, obłędnego zła.
To właśnie w Gdańsku Spanner gotował ludzkie ciała by wytwarzać mydło,
tu w sobie znanym celu – wyprawiał
i gromadził ludzkie skóry. Uczono nas
o tym w szkołach – Medaliony były lekturą szkolną – i mieliśmy to tu, pod no-
sem, w dzielnicy. To miejsce, te budynki – nieopodal
naszych mieszkań.
Wstrząs i odraza. I niewyobrażalność – zdolności do takiego postąpienia: odciąć głowy, oskórować,
poćwiartować, gotować, zbierać tłuszcz i do foremek.
Dodać zapachu – bo przecież: źle pachnie… Co to
w ogóle jest – za rodzaj w r a ż l i w o ś c i. Jak to się
w sobie, w człowieku układa, gotowanie zwłok na mydło i taka elegancja zmysłu. Wszystko dobrze, należy
jedynie dodać aromatu.
Profesor Bogusław Wolniewicz: [Niemcy] rozpętali straszną wojnę, prowadzili ją w sposób, nawet
trudno powiedzieć barbarzyński, no przechodzący
w ogóle ludzką wyobraźnię, nikt się nie spodziewał,
że coś takiego jest w ogóle możliwe, co oni zrobili.
Ból i upokorzenie – spadek tej wojny – to również
świadomość planowego wymordowania polskiej inteligencji – jak się to dziś nazywa: dekapitacji narodu.
Po wojnie w kraju zostało 70-80 tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem. Efekt świadomego, planowego,
regularnego mordu – dokonanego i przez nazistów
i przez sowietów. Przez tych drugich kontynuowanego
po wojnie. Nadto, przez kilka dziesięcioleci sekowanie nielewomyślnych uczonych, zdemolowanie nauki,
pomieszanie wysokiego z niskim, powołanie jakichś
quasi uczelni, jakichś kursów udających studia, zastraszanie kadr, nauczycieli. Ideologizacja, cenzura,
odcięcie od świata.
I to odbijało się bezpośrednio na nas, na tym, czego
i jak nas uczono. Szkoła to był wychów komunistyczny. I pamiętam z dwunastu lat nauki – ośmiu szkoły
podstawowej i czterech liceum – jednego nauczyciela,
który się z tego wyłamywał, który odważał się mówić, odważał się nazywać rzeczywistość. Był to pan
Jacek Rudomski, z którym miałem zajęcia z języka
angielskiego. Był inżynierem, ale zrezygnował z pracy w stoczni i przeniósł się do szkoły. Opowiadał nam
o mechanizmach ekonomicznych sowieckiej niewoli.
O tym jak budowane są statki dla „radzieckiego armatora” – jak kupowane jest wyposażenie za dewizy, a za
statki zapłata wypłacana jest w rublach, etc. Przy tym
pan Jacek był kreatywnym nauczycielem, na przykład
układał czasowniki nieregularne pod melodie bieżących przebojów (All right grupy Mango Jerry, etc.).
(…) Pomyślmy – na dwanaście lat – jeden człowiek.
Generalnie szkołę odczuwaliśmy jako mękę, ciągle
raczej jako schowanie się przed czymś gorszym. Nie
pamiętam, abym chodził tam z zainteresowaniem,
aby poznawać, z radością, by się uczyć, by miało to
jakiś sens, coś naprawdę w moim życiu wyznaczało,
jakąś perspektywę. Jeżeli, to bywały to jakieś zupełnie pojedyncze sytuacje, a generalnie pobyt w szkole
był grą by przeskoczyć, przejść dalej. Fałsz. Na koniec
roku – w starszych klasach – zamiast radości, że coś
wynieśliśmy, że jesteśmy dalej, mądrzejsi, coś zrobiliśmy – desperacko upijaliśmy się na umór – żeby
zapomnieć. Żeby zapomnieć, co przeżyliśmy, co nam
wtłoczono. Tak to właśnie nazywaliśmy – upić się
żeby zapomnieć.
Zrobiono nam kilka poważnych krzywd – z dwóch
stron. Z jednej wpojono nam ewolucjonizm – apodyktycznie, jako naukowo stwierdzony fakt, z czym się
nie dyskutuje. Z drugiej – obraz Boga, wykład wiary
– wykrzywiony. I tego razem poskładać się nie dawało, wyjść z tej pułapki. Porażający obraz świata śmierci, pożerania się nawzajem w szale i w konwulsjach,
z dymiącymi połciami mięsa, tryskaniem i bulgotem
krwi. Znikąd odpowiedzi, wyjaśnienia – nieuleczalna
groza świata i życie – oczekiwanie na swoją kolej.
Nie chcę ginąć, dlaczego mam ginąć? Gdzie jest
odpowiedź, o co chodzi? Bóg jest Miłością – i dymią
krematoria? W kadziach ludzkie ciała gotują na mydło? O co chodzi? Niech ktoś powie! (…)
Nalano nam rozpaczy do pełna, do nie-do-zniesienia: najpierw romantycy, później czerwone ręce
Wokulskiego (ale i oczywiście nowelistyka Prusa),
Rozdzióbią nas kruki, wrony, stary wiarus, Siłaczka, Wesele, potem „radość z odzyskanego śmietnika”
– a zaraz wszystkie wysiłki dwudziestolecia pokryte
cieniem totalnej klęski i zagłady – potem Baczyński,
Borowski, wspomniane już Medaliony… (…)
Historię cedzono, by dopiekła. Sfałszowana, sucha,
nasączana jadem, z wykładem procesu historycznego
jako walki klas i zastosowaniem kategorii „postępowości” do wartościowania zdarzeń, osób i idei. Odpowiedzią – komunizm, nauką – materializm dialektyczny, światopogląd naukowy.
Beznadzieję pogłębiała bylejakość świata, w którym żyliśmy. Z architekturą dawnego Gdańska kontrastowały bloki, które stawiano na jego historycznym obszarze. Sprawiało to przygnębiające wrażenie,
że oto należymy do kultury prymitywnej, która swoje
prostactwa rozstawia pośród ruin cywilizacji. Upokorzenie ale też żal, romantyczna tęsknota do pięknych
rzeczy, które zburzono. Było to smutne.
Gdy w latach siedemdziesiątych pan Grzegorz Boros przeprowadzić chciał artystyczną akcję malując
konstrukcję jednego ze starych mostów – na żółto,
napotkał na opór. Otóż bowiem przepisami surowo
zabroniono malować budynki urzędów, mosty etc. –
w żywe kolory. Chodziło o to, aby wraży zachodni najeźdźca miał trudność w przycelowaniu w nie rakietą.
Czy może – bombą atomową...
Niestety, tacy ludzie rządzili peerelem. I ci ludzie
kształtowali rzeczywistość podług swojego wyobrażenia – jako pola bitew. I to przecież wprost wyrażone
jest na przykład w urbanistyce, w architekturze Nowej Huty. Bramy zrobiono tam na tyle wąskie, by nie
przejechały nimi czołgi, zwieńczenia fasad to gniazda
karabinów maszynowych. Ta szarość peerelu była celowa, rozmyślna, strategiczna. Szarość wojenna.
Kiedyś – w latach 70. w jednym z przejść podziemnych w centrum miasta, w malowanych na biało i niebiesko, przeszklonych gablotach, podświetlonych jarzeniowym światłem, umieszczono ekspozycję zdjęć
urządzeń KL Stutthof. Duże zbliżenia pieców krematoryjnych z rozwartymi czeluściami, zdjęcia pejczy
i innych kształtujących wyobraźnię akcesoriów... Idąc
do pracy, do szkoły szarym ranem obywatel PRL-u
miał pobierać lekcję – jaki ludzki, jak łaskawy jest
ten pan, który nim rządzi, i jakie dobro wyrządził mu
sowiecki opiekun. Długo wisiały te niebieskie gabloty w tym szarym przejściu podziemnym, wyświetlając swoje mroczne zawartości zimnym, jarzeniowym
światłem.
*
Nie pamiętam już jak do tego doszło, ale na początku szkoły średniej z grupą przyjaciół zaczęliśmy
bywać w klubie Carillon. Był taką dziwną, jak na
warunki PRL-u, enklawą. Oficjalnie był wspólnym
przedsięwzięciem Towarzystwa Przyjaciół Gdańska,
Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki i Związku Młodzieży Socjalistycznej – wówczas trudno by
instytucja kultury istniała bez jakiegoś tego rodzaju
„wsadu”. Ale ktoś to jakoś tak sprytnie obmyślił, czy
przeprowadził, że klub trwał w jakimś takim zawieszeniu między tymi organizacjami i funkcjonował bez
programu politycznego i bez kontroli. Stał się w owym
czasie miejscem swobodnych spotkań, imprez, kameralnych koncertów, wystaw i przedstawień. (…)
Trochę tam pod koniec dochodziło do pewnych
uzurpacji – ale i tak położył kres owej enklawie aktyw
ZMS-u. Socjalistyczni działacze pewnego razu wyłamali drzwi, zajęli pomieszczenia i klub przestał istnieć. Po prostu. Niedługo potem zaczął funkcjonować
jako zakład bursztyniarski. Do dziś tak jest.
W roku 76 czy 77, Bogdan Kubat wymyślił założenie
niezależnego pisma. Projekt może pozostałby projektem, ale podjęła go moja mama i tak Poezję młodych
wydrukowały na powielaczach – wespół z moją mamą
– pracownice biura Rejonowego Przedsiębiorstwa
Przemysłu Przetwórstwa Paszowego Bacutil w Gdańsku. Składaliśmy, szyliśmy i oblekali numer w okładki właśnie w klubie Carillon, co nawet, jak pamiętam,
wywołało pewien popłoch, choć przecież nic tam
takiego nie było, po prostu wiersze. No ale: sami
wydają, składają – myślozbrodnia, co to będzie!
Bogdan pracował nad przygotowaniem drugiego
numeru, ale już nie udało się go wydać.
W tamtym, mniej więcej, czasie otrzymałem nagrodę w jakimś lokalnym konkursie poetyckim. Przybyła ekipa telewizyjna poprosiła
mnie o recytację i byłem tym podekscytowany.
Przyjaciel odezwał się do mnie później w mniej
więcej takie słowa: i co, w tej telewizji będziesz
występował? No właśnie. Wspominam o tym, by
zaznaczyć, że ludzie którzy później spotkali się
w Totarcie, jego uczestnicy, podejmowali wcześniej wiele takich decyzji: tam nie pójdę, do tego
nie przyłożę ręki.
*
Gdańsk był miastem przemysłowym i pamiętam, że różę wiatrów brać można było na węch,
z zamkniętymi oczami. Gdy wiało od południa
dominowały emanaty z wytwórni octu i musztardy i z fabryki farb i lakierów – te były szczególnie
przerażające, a fabryka stała bezpośrednio przy
szkolnym boisku – zmieszane z mocnym, durzącym aromatem z Herbapolu. Od wschodu ciągnęło wyziewami rafinerii i żółtym pyłem z Siarkopolu. Od północnego zachodu – ostry smród
z elektrociepłowni, ze stoczniowych malarni,
z acetylenowni... Szczególnie ponuro się robiło,
gdy w bezwietrzną pogodę osiadał mglisty smog.
Był czas, że morze wyrzucało na brzeg martwe, pokryte wrzodami węgorze, dermatolodzy
przestrzegali przed spacerami po plaży. Krążyła
informacja, że ścieki ze szpitala na Zaspie odprowadzane są do zatoki. Rzeczywiście kolektor
ściekowy wchodził w morze na wysokości szpitala.
Jedliśmy żywność złej jakości i wiedzieliśmy
o tym. Krążyły legendy o dodawaniu do mleka
proszku ixi, żeby się nie zsiadało, o mieleniu papieru w parówki. Za młodu pijaliśmy wina owocowe konserwowane związkiem siarki. Nazywaliśmy je kwasami. To było wino z drukowanym
na etykiecie terminem przydatności do spożycia.
Ale ten, przecież w końcu jawny, proceder przebili wytwórcy piwa z browaru gdańskiego, nieraz
miało ono dziwną gorycz, po której źle się czułem. Jak dowiedziałem się po latach – w okresach gdy brakowało chmielu piwo robiono na żółci bydlęcej.
Zdarzyło się pewnego razu – mniejsza o okoliczności – że ktoś wysłał mnie do gdańskiej rzeźni po większą ilość mięsa dla psów. Pracowali
tam (między innymi) więźniowie, gdy szedł ubój
wyjeżdżali z hal łysi, uśmiechnięci z wielkimi
wózkami-kadziami pełnymi ciepłych patrochów.
Gdy z takiej kadzi nabierałem do wiader – obserwujący mnie pracownik w pewnej chwili poradził, żebym jedną z gardzieli wymienił, bo jest
na niej jakiś nowotwór.
Odbywając obligatoryjną praktykę robotniczą
po przyjęciu na studia miałem okoliczność przyjrzeć się z bliska procesowi wytwarzania owego
wina owocowego tudzież innych produktów.
W brudnej pakamerze, wzdłuż wąskiej taśmy,
którą sunęły napełnione na ciepło butelki, siedziały na stołkach panie. Ich praca była wysoce
mechaniczna: schwycić butelkę, lewą ręką nałożyć plastikowy korek i wbić go gumowym młotkiem. Panie co jakiś czas przerywały, sięgały po
flaszki odstawione przy nogach, oficjalnie, wysoko podnosiły do ust i odchylały głowy pociągając
solidny łyk... Sięgały po gumowy młotek... Osiem
godzin.
Pamiętam – dżem w tamtych czasach, to był
taki ogólny zastygły zabełt. Ale tam, w ówczesnej
Dagomie zobaczyłem także dżemy inne, robione na oddzielonej linii produkcyjnej – dżemy na
eksport. Patrzyłem na stojące w magazynie, za
sięgającym sufitu ogrodzeniem z drucianej siatki, słoiki wypełnione całymi owocami w cieszącej oko galaretce.
*
Gdy chodziłem do szkoły podstawowej – pamiętam – nad trawnikiem unosiły się chmury motyli. Głównie bielinków, ale też sporo cytrynków
i pawich oczek. A nawet zdarzały się przepiękne
pazie. Motyli było bardzo dużo. W Gdańsku,
w środku miasta. A gdy wyrajały się chrabąszcze
– było ich mnóstwo, wpadały we włosy, dzieci
uganiały się za nimi. Minęło nie tak wiele lat, ile
to – 40? a widok motyla w mieście – to rzadkość.
W tak stosunkowo krótkim czasie – jakie zniszczenie. Na Wyspie Spichrzów, przy przeładunku
zboża były chmury wróbli. Teraz z rzadka, po kilka chowają się w gęstych krzakach. Smutno było
patrzeć na to postępujące zatrucie, na to niszczenie. I z tym przecież zastanowieniem: a co też
oznacza to dla nas. Co się z nami stanie?
*
Strajki 80 roku – to było wielkie poruszenie,
ale czułem do Solidarności pewną rezerwę. Nie
umiałem sobie tego nazwać. Nie wiedziałem,
gdzie to umiejscowić, przyczynę tej rezerwy.
Może długopis był za duży? Bogdan Kubat przekonał mnie, że przeciwnie, właśnie dobry, że to
taka właśnie deprymująca komuchów, taka kłująca w oczy prostota – bo skoro trzeba podpisywać coś ważnego, to długopis musi być wielki, no.
I tak pomyślałem sobie, że pewnie mam jakieś
inteligenckie skrzywienie.
W tamtym czasie zaangażowałem się w reaktywację klubu Carillon i w reaktywację Littera-
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
TRZECIA B
Jedzie tramwaj po torze
O wczesnej godzinie
Wszyscy myślą że pusty
A tam cała trzecia b jedzie
DO PIERWSZOKLASISTÓW
Trzymajcie się mocno
Za ręce
Kto wypadnie z tramwaju
Dwója ze sprawowania
riów – Zeszytów Koła Naukowego Polonistów
UG. Dla nowego Carillonu udało się pozyskać
pomieszczenia, a zeszyt Litterariów był zredagowany (zawierał między innymi solidarnościowe
wiersze rosyjskiego poety Piotra Kotowa, w edycji dwujęzycznej, po polsku i rosyjsku). Wprowadzenie stanu wojennego ucięło obie te inicjatywy.
Nim napiszę o stanie wojennym, chcę przypomnieć, że mieliśmy już przecież tego rodzaju
przeżycia i w 1968, choć wtedy jeszcze niewiele
rozumiałem, i w grudniu 1970, co już pamiętam
wyraźnie. Serie z karabinów maszynowych, wybuchy, pożary, powietrze przesycone gazem łzawiącym, jego charakterystyczny zapach. W dzień
zamykano nas w szkole podstawowej, skąd rodzice odbierali nas po piętnastej. Z grupą kolegów
pewnego dnia oczywiście uciekliśmy przez okno,
aby popatrzeć co dzieje się w mieście.
W domu było tym bardziej nerwowo, może
nawet strasznie, że tata akurat wypłynął w morze
na próby techniczne urządzenia sterowego – był
ich projektantem. Statki zatrzymano na redzie,
żadnych wieści. Nie wiadomo było, co będzie,
czy wkroczą do akcji Rosjanie? Pamiętam w nocy
obudził mnie łoskot – pod oknami ciągnęły długie kolumny czołgów wjeżdżających do miasta.
Długo w noc siedziałem na parapecie.
Krążyła opowieść, że żołnierzy tych zmanipulowano mówiąc, że w Gdańsku desant niemiecki
wylądował.
Gdy 13 grudnia 1981 zaprowadzono stan wojenny, widoki były znane, ale przeżycia już inne.
Byłem w „wieku poborowym”. Pamiętam zaraz
na samym początku, pierwszego, drugiego dnia,
bodaj Wojciech Hrynkiewicz, przyjaciel, pisarz
i poeta, powiadomił mnie, że w Wydawnictwie
Morskim leży część nakładu książki o Lechu Wałęsie i trzeba ratować, bo zarekwirują. Udałem się
tam i za jakimś ustalonym kodem przejąłem dużą
paczkę tych książek. Bałem się, bo musiałem iść
przez środek miasta i tuż obok komisariatu milicji, ale robiłem dobrą minę, z cyklu: jak gdyby
nigdy nic. W okolicy fontanny natknąłem się na
duży patrol ZOMO, spoglądali na mnie, ale jakoś
tak niezdecydowanie – i przeszedłem. Myślę, że
w tych pierwszych chwilach te stosunki były jeszcze nie wyklarowane. Było jeszcze sporo wzajemnego przyglądania się – co to będzie, jak będzie.
Oczywiście demonstracje, walki ruszyły od
zaraz i te pierwsze protesty były zupełnie wyjątkowe. Były powszechne. W okolicy między
ulicą Rajską a Domem Partii i Żakiem, i na terenie dworca kolejowego, na całym tym obszarze
był zwarty tłum. Jeśli znane ci jest, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku takie słynne zdjęcie
z tamtych wydarzeń, z wielkim neonem: Welcome to Poland – to właśnie tam. Tłum napierał
by przedostać się pod stocznię, pod pomnik, na
Plac Solidarności, a drogę przegradzał kordon
ZOMO. Te tam wzajemne szturmy, na przemian
to demonstrantów to ZOMO trwały długo i przez
kolejne dni, i muszę przyznać, że chwilami wyglądało, jakby wtedy ten stan wojenny się chwiał,
jakby oni jednak mieli nie dać rady, jakby milicjanci tracili oddech, jakby było ich za mało.
Zresztą nawet wtedy nie widać było by aresztowali ludzi, ale tylko starali się ich rozgonić. Pamiętam więc takie odczucia.
No i ten tłum, ci zgromadzeni ludzie – byli
tam wszyscy, kobiety i mężczyźni, starsi i w sile
wieku i młodziutka młodzież – wszyscy połączeni w jednym NIE. Tak wielka masa ludzi jakby
przeniknięta jedną tylko myślą, jedną emocją. To
był unikat, czuło się jakby fizyczne istnienie ducha, czegoś niematerialnego, wspólnego, to było
niezwykłe.
Ale i to odczucie takiej udręki, której już
dość, takiej na tę udrękę niezgody, że już na-
3
prawdę to nie może dłużej trwać, że nie – znowu ta
udręka, nie.
Pamiętam jakiegoś starca, który szedł przez
ten tłum, wznosił rękę i wołał: Wałęsa to jest nasz
ojciec!
Tłum był tak wielki, tak gęsty, że gdy ZOMO
przypuszczało atak – zbijał się w zwartą masę,
nie było gdzie, jak stawiać stóp, nie sposób cokolwiek zrobić. Wielki wysiłek i strach przed upadkiem. Taką zbitą masą starliśmy się tuptać, jakoś
przesuwać, aż puszczało, robiło się luźniej i biegliśmy w tę czy tamtą, różnie, nieraz zabiegając
sobie drogę. Mój przyjaciel został tak przyparty
do jednego z dworcowych budynków, że zbita
masa ludzkich ciał wycisnęła go do góry i rolowała po murze aż – w momencie gdy napór cofającego się pod razami pałek tłumu ustał – spadł do
luku piwnicy i z kolei teraz nie mógł z niego wyjść
bo przechodzili po nim, po jego plecach zomowcy. I tak nagle znalazł się na „zapleczu frontu”.
Wyratowali go kolejarze wciągając do budynku
przez uchylone drzwi.
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
ADAM MICKIEWICZ
Adam Mickiewicz
Nie ruszył
Ani Ziemi
Ani Słońca
KRZYK SĄSIADKI NA XVIII W. PATRIOTĘ
Ty się Hugo
Tak
Po tej ulicy
Nie Kołłątaj
NIEOFICJALNY SIENKIEWICZ
Zagłoba zrobił
Taki zajazd
Że został
Tylko podjazd
WINCENTY KADŁUBEK
Wincenty
Zgrywał przed żoną
Takiego kadłubka
Że nawet śmieci nie musiał z chaty wyrzucać
Pamiętam, po którymś z ataków ZOMO część
ludzi próbowała uciec tunelem, inni się zreflektowali, zaczęli krzyczeć: nie do tunelu, zagazują
nas! Zamieszanie, ludzie zderzają się na schodach, jedni zawracają, inni pędzą na dół, zomowcy tuż tuż.
Innym razem niespodziewanie w czasie demonstracji wybiegliśmy z Bogdanem Kubatem
zza węgła naprzeciw jadącej kolumny czołgów.
Z kamieniami na czołgi. Przez chwilę zupełna pustka. Czołgi stają. My: Jeszcze Pol-
4
ska… – śpiewamy, właściwie to jakoś wyszarpuję głos na zesztywniałym, zdrewniałym gardle.
Zwrotka, kończymy refren a tu – jakby wszystko
się ugięło, ziemia, asfalt, bryły powietrza. Łomot,
ogień, cała kolumna czołgów dała salwę z dział.
Tafle szkła runęły na ziemię, trzask. Z dział jak
to, z dział? Ze ślepych. Stoimy jeszcze, stoimy,
wypuszczam kamienie z rąk. Nie ma już co, nie
ma o czym mówić. Mówię do Bogdana: idziemy,
idziemy stąd.
Spod Domu Partii puściliśmy się boczną, małą
uliczką – z pewną obawą, żeby nas tu nie zakleszczyli, nie osaczyli, potem już luźniej, ku domowi. I po niespełna połowie godziny siedzieliśmy
w pokoju u Bogdana, piliśmy herbatę słuchając jakiejś muzyki. Petera Gabriela czy Roberta Frippa.
To było takie dziwne, jakby tak sobie przejść
z pomieszczenia do pomieszczenia, jak, ot –
z kuchni do pokoju. Przed chwilą mogło z nas być
mielone, a oto siedzimy sobie, herbata, muzyka.
Ale w ogóle – o co chodzi? Co to w ogóle jest?
Pamiętam, innym razem, było jeszcze widno,
popołudnie, szedłem ku domowi, patrzę – natykam się – przed teatrem ustawiony transporter
opancerzony, wokół zomowcy, na transporterze
ustawiony karabin maszynowy. Jeden coś tam
poprawia. Przez plac, Targ Węglowy, przemykają pojedynczy przechodnie, jakaś kobieta w chustce, schylona, z siatką. Szedłem mimo i czułem
taką bezsilną wściekłość, łypałem na nich, oni
wyzywający, spoglądali na mnie. Myślałem – no
na kogo się z tym szykujecie, do kogo chcecie
strzelać z tego kaemu? Tylko wziąć za uszy wytargać, zaprowadzić do jakiejś szkoły, czy co. No co
wy robicie, ludzie. I ta ich wyzywająca pewność,
to patrzenie, ta ekspozycja. Do kogo zamierzacie strzelać? Wściekłość i bezsilność. Bezsilność
całkowita, beznadziejna. Wychodzicie walczyć?
Dajcie mi chociaż jakąś szansę, jakąkolwiek, bylejaką chociaż. Byle była! A może – mogłoby jej
nawet w ogóle nie być – byle było takie wrażenie,
że jest. Przekonujące, w które można uwierzyć.
Co, mieliśmy pójść do lasu? Całkowicie
śmieszne. Ale co tu mówić o tych – za ich plecami
ruskie, zagniotą. Ale ja też po prostu nie chcę do
kogokolwiek strzelać – – – co wy robicie? Jaka
bezsilna wściekłość. Wściekłość.
Nie dopuszczam jakoby to w ogóle było możliwe, taka walka, zabijanie – ale właśnie dlatego:
jak można było tego – choćby tylko – nie uszanować. Jakoś postępować sensownie. Nawet i na to
nie było ich stać.
To jest ta szczególna łajdacka, tchórzliwa
nikczemność każdej tyranii – żeruje na tym, że
w większości ludzie nie chcą zabijać.
Inna sytuacja, innym razem, akurat byłem
w domu. Wyglądam, na ulicy kilka osób, raczej
przyglądają się, czy coś się dzieje. Przejeżdża cywilny samochód, biały Fiat. Spokojnie, z wolna
zjeżdża do zatoki, szybko otwierają się drzwi, wyskakuje mężczyzna w cywilnym ubraniu, z wyrzutnią gazu w rękach i z bliskiej odległości z tyłu
strzela stojącemu chłopakowi w głowę. Ten pada
na ziemię, konwulsje. Esbek, czy kto on tam był,
wskakuje do samochodu, uciekają. Krzyczę do
domowników – natychmiast dzwońcie po pogotowie! Nie schodzę na dół, bo widzę zbierają się
ludzie, pochylają nad nim. Chłopak dygoce. Bezsilność. Bezsilność. (…)
*
Ale stan wojenny miał też swoje piękne sceny. Pamiętam demonstrację przechodzącą przez
Wrzeszcz. Ludzie, tłum wielki, zgromadzili się
pod siedzibą MKZ – zamkniętą, zapieczętowaną.
Zdemolowaną. Ludzie coś krzyczeli, wygłaszali.
Nagle młody mężczyzna z biało-czerwoną flagą
zaczął wspinać się po piorunochronie przy narożniku budynku, przy balkonach – żeby dostać się
na trzecie piętro i tam ją zawiesić. Wspinał się.
Ludzie patrzyli, zacichli. Był już wysoko, gdy jedna z kotw puściła, człowiek zachybotał, na zluzowanym piorunochronie oddalił się od ściany,
tłum zamarł. Poczułem w sobie nieznośne spodziewanie się tego, co oczywiście niechybnie nastąpi, czułem pełgający w środku, jakby mający
nastąpić skurcz – człowiek zaraz spadnie na beton, zaraz gruchot, chrzęst kości. I ta bezsilność,
że nic nie można zrobić, nic, to po prostu się właśnie dzieje, zaraz się dopełni. Ale piorunochron
nie przerwał się i mężczyzna ruszył w górę do już
tak bliskiego celu – zaraz sięgnie poręczy balkonu, wychyla się – i oto flaga zsuwa się z drzewca
i wijąc w powietrzu biało-czerwone wygibasy,
opada na ziemię. Jakiż to był żywy obraz, symbol
tego wielkiego wysiłku, poświęcenia życia, które
obracają się wniwecz, nie wydają owocu, chybiają
– bohater zostaje na wysokości, nad przepaścią –
z kijkiem. Jego bohaterstwo teraz wątpliwe, niby
tak, ale trochę niepoważnie, niby tak, no ale to
się tak nie robi.
Ale – nie zakończyło się to tak, nie zakończyło się na tym, ktoś bowiem wdarł się do środka,
wyłamał drzwi, otworzył drzwi na balkon, już na
nim są ludzie, podejmują bohatera. Ktoś inny porywa flagę, wbiega do budynku, pędzi na górę –
i już jest, biało-czerwona jest, wisi. (…)
*
Czas byłby poczynić parę uwag odnośnie uniwersytetu. Początkowo, gdy się tam dostałem,
poczułem zawód. Nie różnił się wiele od szkoły średniej – lekcje były dłuższe. Miałem jakieś
wyobrażenie o uniwersytecie i ono rozminęło się
mocno z realnością. Z jednej strony to była jednak enklawa, z drugiej jednak – była to po prostu
kolejna instytucja w totalitarnym ustroju – ograniczającym i zabiegającym, by człowieka złamać.
Wielu młodych mężczyzn uciekało od wojska,
by uniknąć tresury, by nie przysięgać na wierność Związkowi Radzieckiemu. By nie zostać,
rozkazem jakiegoś zdrajcy, skierowanym przeciwko swoim kolegom na ulicach – a w razie odmowy – nie wylądować „na kafelkach” u jakiegoś
rzeźnika. Albo może znów rozkażą pacyfikować
Czechosłowację. Albo zdobywać dla światowej
rewolucji Danię. A jeśli ktoś poważy się odmówić – sąd polowy. Po cóż innego było powołane
Ludowe Wojsko Polskie? Czemu innemu służyło,
czy służyć miało?
Ale wstępując na studia trzeba było złożyć ślubowanie studenckie – socjalistycznej ojczyźnie.
Można było nie pójść na inaugurację i nie ślubować, ale i tak warunkiem otrzymania indeksu
było podpisanie roty ślubowania. Pani w dziekanacie podała mi ten papier do podpisania – unikając mojego spojrzenia. Ten system łamał ludzi.
UG kształcił polonistów na przyszłych nauczycieli. Nie było – dziennikarstwa, przygotowania
do pracy wydawniczej, krytyki literackiej czy czegokolwiek innego w tym rodzaju. Któregoś razu
jako praktykant posłany byłem do szkoły wieczorowej, by uczyć się od wzorowej nauczycielki
sztuki prowadzenia lekcji. Uczniami byli ludzie
dorośli, przyszli do szkoły po pracy. Omawiali
Legendę o świętym Aleksym. Pani sprawnie szła
przez problemy, Aleksy został już scharakteryzowany, ale była czegoś jeszcze nie syta i przypierała swoich uczniów, co też takiego jeszcze ważnego
należy o nim powiedzieć, kim ten Aleksy przecież był? To trwało, i o co też może chodzić – nie
świtało nikomu. Mnie również. Wreszcie pani
nauczycielka triumfalnie wypaliła: pasożytem
społecznym był!
Mieliśmy być wypreparowanymi narzędziami
do kształtowania kolejnych ofiar systemu, kolejnych pokoleń, według wypracowanych przez
sowiety programów. Niestety, żadnego Jacka Rudomskiego w tej uczelni nie spotkałem. Oczywiście – było wielu fachowców i niemało oryginalnych postaci, ale, właśnie, no właśnie. Ognia nie
było.
Stan wojenny wygasał, wygasały demonstracje, wygasał sprzeciw, wygasała Solidarność.
W końcu już nie było nawet ulotek, szara rutyna
podobnych dni. Depresja, beznadzieja. Ustaliło
się, tak już będzie, życie przecieknie między palcami.
przesłuchania wystawionych do osądzenia morderców. Zaległa gęsta ciemność. Nie w radio, nie
tam w sądzie – w całym kraju. Czuło się ciemność w powietrzu, ciężki mrok. Mordują, po prostu mordują.
I potem już depresja, depresja. Przemieszczanie się. (…)
***
nie jedli nie pili
marzyli
*
W 1985 roku milicjanci zamordowali studenta
UG.
Marcin był wybitnie uzdolniony w dziedzinie
chemii. Dwa tygodnie wcześniej rozpoczął studia w Gdańsku. Feralnego sobotniego wieczoru
wracał do domu z dwójką przyjaciół. Prawdopodobnie uczestniczył we mszy św. odprawianej
w intencji zamordowanego rok wcześniej księdza Popiełuszki.
Zatrzymano ich na ulicy Kaliningradzkiej
w Olsztynie (dziś ul Dworcowa). Nie było powodu do interwencji. Może zomowcom nie spodobał się zbyt głośny śmiech młodych ludzi? Jedno jest pewne. Antonowicza zatrzymano, a jego
kolegów po wylegitymowaniu zwolniono. Najprawdopodobniej zadecydowała gdańska legitymacja. Wkrótce po zatrzymaniu nieprzytomnego studenta przywieziono w stanie ciężkim do
szpitala wojewódzkiego. (…) Nie odzyskał przytomności. Zmarł 2 listopada. (…)
Artur Ceyrowski,
Zatuszowana zbrodnia zomowców.
MIASTO – MASA – MASARNIA
Jesień, zima, przełom 1985/1986, w tamtym
czasie, podobnie odczuwający, przeżywający,
mijając się na korytarzach, przesiadując w hallu
uniwersytetu, podobnie męcząc się – orbitowaliśmy względem siebie, naturalnie grawitowaliśmy
ku sobie. Być może stało się to niechybnie, nieuchronnie, wyciskani przez to życie, przez tę sytuację, niejako musieliśmy trafić na siebie, mając
podobne talenty, żyjąc literaturą, muzyką, sztuką
i jakoś w dziedzinach tych działając. Rozmawialiśmy, zaprzyjaźniliśmy się ze sobą.
Gdzieś w tym czasie, na początku 1986 zapowiedziała swój autorski wieczór grupa poetycka
W zatoce. Z moimi nowymi kolegami umówili-
Jak wyraził to Antoni hr. Kozłowski w niezwykle trafnym stwierdzeniu z rodzaju tych, które zamykają dyskusję: stan wojenny nie był (…)
żadnym „mniejszym złem”, a tylko złem strategicznie optymalnym. Na przykładzie naszych
rodziców widzieliśmy, że życie poczciwe, uczciwa, rzetelna, solenna praca, także twórcza, i tak
owocują jedynie podtrzymywaniem egzystencji,
są i tak sprowadzane do życia niewolnika z wydzielanymi racjami pokarmu. Że starania, odpowiedzialność i poświęcenia są marnowane,
przygniatane głupotą, zżerane przez system. Są
szarpaniem się i zostawiają gorzki osad. Albo się
człowiek sprostytuuje, albo będzie snuł swoje
życie, zdobywał pokarm, walczył o odkurzacz,
myśli o automatycznej pralce będzie odpychał niczym primaaprilisowe wieści o sygnałach życia z
jakiejś urojonej galaktyki.
Wtedy jeszcze przyszedł jeden cios, silny.
Morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Co kto
myślał, czy nie myślał – to był cios, pieczęć mordu. Pamiętam radiowe transmisje z sali rozpraw,
Maria Fraszewska
śmy się, że pójdziemy tam i jakoś zaingerujemy
w ten wieczór. Postanowiliśmy, że w pewnym
momencie wstanę, wystrzelę z pistoletu (startowego) i zawołam, że chcę złożyć oświadczenie,
a moi koledzy mają mi to udaremnić, ściągnąć
mnie z powrotem na miejsce.
Poeci i poetka czytali wiersze przeplatając je
puszczanymi z magnetofonu piosenkami Jacka
Kaczmarskiego. Zerwaliśmy im ten wieczór –
i przepraszam ich za to. Przecież chcieli coś, starali się coś zrobić – w tamtym podłym czasie. Na
coś się odważali, to było szlachetne.
Chyba chodziło o zmęczenie tą formą. Że co –
tamci będą nas dławić, a my mamy zstępować za
zasłony, palić w ciemnościach świece i wzdymać
ton smętny a hieratyczny – laa, laa, jęczeć, bezsilnie inkantować żałobne pieśni – w ten sposób
będziemy ciągle przegrani. Tak oni chcą nas widzieć: w dziadostwie, przybitych. Otliczna, reglamentacja życia.
Po owym zerwaniu wieczoru grupy W zatoce
czułem się nieswojo i myślałem – zerwać nie sztuka, trzeba zrobić coś pozytywnego, coś zrobić.
Zmówiłem się z Bogdanem Kubatem i zacząłem przygotowywać swój wieczór autorski.
Stroną wizualną i akcją zajął się Bogdan, ja zgromadziłem zespół, Paweł Konnak załatwił nagłośnienie – w czym miał doświadczenie jako organizator koncertów. Ogólnie, mniej czy więcej,
ale chyba wszyscy z uczestników pownosili swoje
pomysły, zrealizowane miały złożyć się na improwizowaną całość.
Przygotowałem zestaw manifestów i wybór
wierszy, też fragmenty do czytania z obozowej
prozy Tadeusza Borowskiego. Na przygotowanej
przez Bogdana formie zrobiłem około dwudziestu gipsowych masek, jakby urwanej, czy odciętej ludzkiej głowy. Malowałem je w sympatyczny
różofiolet i na tym podkładzie błękitną farbką
pisałem zawiadomienie o mającym nastąpić zdarzeniu.
Tytułem a zarazem mottem wieczoru była trawestacja znanego hasła Awangardy Krakowskiej:
Miasto – Masa – Maszyna. W naszej wersji
brzmiało: Miasto – Masa – Masarnia.
Program Awangardy Krakowskiej był optymistyczny, radość rozwoju, pędu maszyn czyniących ludzkie życie łatwiejszym i wręcz porywająco pięknym w otwieranej, jakże realnej
perspektywie życia w dobrze zorganizowanych
społeczeństwach. Oczywiście te optymistyczne idee, te wizje zdawałoby się mające całkiem
rozsądną podstawę, te świetne możliwości –
nieuchronnie wyrodziły się w pancerne zagony,
w łagry, lagry i obozy zagłady, w sprowadzenie
człowieka do roli surowca przemysłowego. Natura owej maszyny zatem została rozpoznana –
otóż to maszyna do mielenia mięsa. Zarówno ta
metaforyczna maszyna wspaniale zorganizowanego społeczeństwa i ta dosłowna
5
maszyneria wojny i zagłady, dosłownie mieląca
ludzi. Maszyna – dzieło sztuki futurystów, maszyna Awangardy Krakowskiej została zdefiniowana jako sprzęt rzeźniczy, maszyna masarska.
Nasz wieczór, o charakterze happeningu, miał
swoje momenty zabawne i desperacko szydercze. W manifestach, czytanych tekstach, pod tą
na przemian zabawną i prowokacyjną tonacją –
brzmiały gorzko stawiane kwestie – żal, wściekłość i pytanie.
Wygłaszałem wiersz – introdukcję tomu
Dwanaście sonetów równowagi. Wiersz nosił
tytuł Europa, zaczynał się od słów: Otrząśnij się
stara zdziro, nie rozwijam cytatu, bo dalej było
tylko gorzej.
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
OCIEPLENIE
Klimat w Europie
Tak się ocieplił
Że w końcu całe Niemcy
Zaczęły się niebezpiecznie ruszać
Przyzwyczajeni jesteśmy dzisiaj do po wielokroć, do znudzenia, codziennego mówienia o Europie, ale wtedy ta nazwa używana była raczej
w sensie geograficznym. Istniał „obóz postępu”
czyli kraje socjalistyczne, po czym kraje Zachodu
i kraje trzeciego świata. O Europie jako formacji kulturowej, jakiejś jednorodnej całości, czy
ośrodku cywilizacji nie mówiło się, nie istniała
taka całość, takie pojęcie – w ogólnym obiegu. To
był może jakiś temat historyków...
Nie opisuję całego zdarzenia – Masarni, jak
zwykliśmy je nazywać, ale bo też myślę, że jak
było ono dramatycznie wyzywającym postawieniem kwestii – tak i od razu przyszła na nią odpowiedź – tak to widzę, ale nim to dostrzegłem
minęło wiele lat, i raczej jeśli, to napiszę o tym
w odrębnej pracy.
W każdym razie to pierwsze nasze wspólne
wystąpienie, ten mój wieczór autorski – stał się
otwarciem naszej wspólnej działalności, zrazem
też jakby nakreśleniem jaka ona będzie. Wkrótce potem, kilka dni później doszło do eksplozji
w Czarnobylu i to, o ile dobrze pamiętam jeszcze
przydało beznadziei, determinacji i wściekłości – że ci zbrodniarze nie poinformowali o tym
w czas, nie ostrzegli. Oto znów pokazali jakimi
to są naszymi przyjaciółmi jakimi – braćmi! Wykończą nas. Naprawdę, nie mamy na co czekać.
Dość tego – żyjmy, jedźmy!
Oczywiście, gdy zawiązała się ta nasza – nie
powiem: grupa – trudno jest mi znaleźć odpowiednie słowo – to nasze środowisko – wycofałem się z jakiegoś liderowania, czy z firmowania
działań. To bowiem wybitnie nie leżało w mojej
naturze. Krąg przyjaciół był tym sposobem działania, który lubiłem, który mi odpowiadał. Uważałem, że to jest twórcze, mierziła mnie
myśl o kierowaniu, o jakiejś organizacji
6
w której wydaje się polecenia. Mierziła mnie taka
relacja.
Zaczęliśmy działać jako grupa o zmieniającym
się składzie, organizowaliśmy różne performance, happeningi – ogólnie mówiąc – akcje. Przyjmowaliśmy do naszego grona, zapraszaliśmy do
wspólnych działań wszystkich, którym to odpowiadało, każdy mógł znaleźć tu swoje miejsce
i znaleźć się ze swoim problemem.
Ten pierwszy okres był wyrzucaniem wściekłości, różnymi wyzywającymi, szyderczymi, desperackimi, prowokującymi działaniami. Nie ma
właściwie co o tym pisać.
Początkowo chcieliśmy funkcjonować w ogóle
bez nazwy, ale w praktyce okazało się to trudne.
Więc przyjęła się nazwa Totart. Było to jedno
z pojęć wymyślonych w tym pierwszym okresie,
wypisane na flagach, planszach. Cały czas jednak
przy tej nazwie majstrowaliśmy, trochę uciekając
od niej, a trochę też z powodu zmian w teoriach
i działaniach.
Uciekaliśmy od tej nazwy, bo była pretensjonalna, nadęta, nieco sztywna i nie brzmiała.
Z jednej strony wyrażała pretensję do bycia jednym z nurtów awangardy, ale jednocześnie kojarzyła się z charakterystycznym sowieckim nazewnictwem, charakterystycznymi skrótowcami
jak Polrawkom etc., co trochę przypominało
punkową prowokację.
Teoria sztuki
Najprostszy wykład tego terminu to sztuka
totalna (tot art – total art), co w zależności od
obranego kierunku interpretacji mogło przybierać postać oksymoronu (jeśli totalna – totalitarna, to przecież nie: sztuka, nie twórczość, nie
kultura (uprawa), a niszczenie; działalność nie
nakierowana na człowieka, nie dla dobra człowieka, ale aby nim zawładnąć, czy go zniszczyć – tak
czy tak: zniszczyć). Miałoby to wtedy charakter
wyzywającej prowokacji, może raczej bolesnego
szyderstwa, z bezsilności: kto znajdzie, kto da
na to odpowiedź – mydło z ludzi, ha! No i co? –
mamy tak żyć znowu dalej, tak jak wcześniej: pisać wiersze, sonety kunsztowne, ładne, o miłości?
Uczyć się muzyki, chemii, budować optymistyczne społeczeństwo? Przecież wiadomo, że tego się
nie da poskładać. Bez odpowiedzi – wegetujemy,
trwamy jedynie. A nadto przecież – żyjąc w totalu, bez szans. A zatem to raczej rozpaczliwa figura, raczej: szaleństwo, żeby nie zwariować. Może
też poszukiwanie czegoś jeszcze nieznanego – bo
wszystko to znane nie niosło odpowiedzi, to opisane w pojęciach, przedstawione. Może ten sens
objawi się zatem jakoś inaczej, w jakimś paroksyzmie, w każdym razie nie możemy wyjść dalej
poza bezsilność – jeśli jesteśmy bezsilni, to już
wszystko, co możemy zrobić?
To jest jakby wymaganie ponad nasze siły –
no jak możemy nadać sens, przywrócić sens?
Wyrwać się i z tej niewoli i z tych cmentarzy,
z tych nie wiadomo już dlaczego cieknących łez.
No wiadomo zabili, zarżnęli, zamordowali, zmielili, zrobili mydło, tu zakopali, a tu następni dalej
swoje, o tu, wystaje ręka – no i czego krzyczysz,
żyj. Onuce, gumofilc. Marsz. Do woja marsz, do
woooja, za Sowiecki Sojuz, z bratnią Armią Czerwoną, za sojusz i postęp… – – – No to my – przebijemy to wszystko. – Przebijam! – Więc to jest
to pyszne i właściwie: totalitarne. Sztuka totalna.
Ale totalność można było rozumieć jako ogarnianie wszystkiego. Sztuka totalna bliżej znaczenia – wszystko ogarniająca, robiąca sztukę
z tego, co popadnie, co się nadarzy. Przytulająca,
podnosząca. Skądinąd to zwykłe znalezienie się
w sytuacji – jesteśmy niewolnikami, osaczono
nas, odebrano nam głos – a my, w podartych bu-
tach, nędznych ubraniach – i tak zrobimy wielką
wolną sztukę – ze szmat i z papierów, z paprochów, wejdziemy w każdą lukę, wykorzystamy
sposobność. Nie damy się zabić, będziemy żyć
i tworzyć – głośno. Nie popełnimy samobójstwa. Nie zreglamentujecie naszych pomysłów –
wreszcie – zaczniemy was używać, zrobimy wam
taki total, że nawet się nie połapiecie – o co chodzi i co się stało.
Ta totalność to też – wszystkie dziedziny tworzenia, mieszanie profesjonalistów z ignorantami, raczej skupienie na tym, co się dzieje, wydarza, niż na dziele.
Malowaliśmy nie takimi kolorami i rodzajami
farb jakich chcielibyśmy, albo jakich należałoby
użyć – ale jakie akurat mieliśmy, jakie się znalazły, jakie zdobyliśmy, jakie były dostępne. Podobnie z rekwizytami, podobnie z drukiem.
W pewnym momencie filmu Dach słyszeć możemy słowa wypowiadane przez Pawła Konnaka:
Jackson Pollock przy mnie to – gnojek. Z jednej
strony to oczywiście żart, śmiejemy się z tego, ale
gdy pomyślimy, że nad karierą Pollocka pracował
aparat państwowy wielkiego, bogatego kraju, że
w jakimś sensie była to twórczość jednak nakręcona, wymyślona – to zaczynamy inaczej o tym
myśleć, że, mianowicie, ten autoironiczny żart
jest raczej przeczuciem pewnej ukrytej rzeczywistości. Bo nosimy pewne wyobrażenie o tym
jaki jest świat, co jest doniosłe, ważne w sztuce,
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
SZCZYTY
Są szczyty
Na które
Wchodzić trzeba
Bez końca
CZY WARTO W GÓRĘ
Ciężko się wchodzi
Niebezpiecznie schodzi
Siedzieć
Też długo nie można
BUTA
Niejednego
Buta
Pozbawiła
Buta
a przecież propaganda, ideologiczne interesy etc,
nie są własnością sowietyzmu jedynie.
CIA swoje wpływy w świecie sztuki rozciągnęła w sposób bardzo umiejętny, posiadając
sieć agentów w mediach i instytucjach oraz
ważne kontakty z milionerami. Jednym z przykładów niech będzie funkcjonowanie Kongresu
Wolności Kultury, utworzonego w 1950 roku
i finansowanego przez Office of Policy Coordination, komórkę CIA, kierowaną przez Toma
Bradena. Zadaniem Kongresu działającego
w latach 1950-1967 było m. in. propagowanie
ekspresjonizmu abstrakcyjnego w kraju i poza
jego granicami. W sukces nowego kierunku
zaangażowano wielu najbogatszych ludzi na
świecie, jak choćby Juliusa Fleischmanna, który
za pośrednictwem Farfield Foundation, dotowanej pieniędzmi CIA, sprowadził do Londynu
wystawę The New American Painting czy Nelsona Rockefellera, którego matka była jedną z fundatorek nowojorskiego Museum of Modern Art.
W samym muzeum ważne stanowiska obsadzono osobami związanymi z agencją, np. wspomniany Tom Braden był sekretarzem wykonawczym zarządu muzeum. Po latach tłumaczył, że
ekspresjonizm abstrakcyjny miał być dowodem
na wolność twórczą panującą w USA. (…)
Justyna Żarczyńska, Sukces polityczny.
Zdjęcia Pollocka ukonstytuowały ambiwalentny wizerunek artysty jako geniusza, a jednocześnie prostego chłopaka z Wyoming – „człowieka z Zachodu”, który był ucieleśnieniem
amerykańskiego snu. Wyobrażenie kowboja,
chodzącego w brudnych butach, klasycznych
dżinsach i koszulce (…), który tworzy niespotykane obrazy, było doskonałym zabiegiem marketingowym.
Angelika Warlikowska,
Pollock – demitologizacja.
No comments. Ale, wracając do naszej opowieści: niektóre rekwizyty, materiały do nas
„przychodziły”– ktoś je przynosił, wynajdywał,
załatwiał, niektóre przywłaszczaliśmy jakby drogą ekspropriacji. Pewnego razu uprowadziliśmy
z pewnej instytucji wielki transparent (7 metrów?) z hasłem Niech się święci Pierwszy Maja,
który przemalowaliśmy na: Miesiączkuje woźna,
będzie zima mroźna (przysłowie autorstwa Bogdana Kubata).
Właściwie do tego rozumienia sztuki totalnej, jako ogarniania wszystkiego zaliczało się
też, raczej przez artystów nie używane, struganie wariata. Może było to ogrywaniem „polskiego
kubka – z uchem w środku”, może odwracaniem
sztucznie wykreowanych autorytetów, odwracaniem „poddania rządom prostaków”, jak to nazwano: dyktaturze ciemniaków. Może to było
z goryczy, może było szyderstwem. Może trochę
dla bezpieczeństwa i zapewne też z poczucia humoru po prostu. Wiązało się to też z koncepcją
sztuki małej – o czym za chwilę. Ale można to
także czytać bon motem Einsteina – cytuję za
panem Januszem Kapustą – Tylko głupek może
dokonać wielkich odkryć, bo mądrych nauczono, że nic już się nie da.
Totart – kojarzył się również ze słowem
śmierć – Todt, ale raczej nie z dadaistycznym Die
Kunst ist Todt, ale bardziej w odniesieniu do nazizmu, albo sztuki umierania – a propos naszego
życia w komunie. Nazwa koresponduje również
z niemieckim słowem Tatort – miejsce zbrodni.
Niejako żyliśmy na miejscu zbrodni (Spanner
etc.) – zbrodni nie wyjaśnionej, to znaczy wiemy co się stało, kto to zrobił – ale dlaczego do
tego doszło, jak wytłumaczyć to, wyjaśnić – jak
w ogóle coś takiego jest możliwe, jak człowiek
może czynić coś takiego – to jest niepojęte, nie
wyjaśnione. Ale też jest to miejsce zbrodni komuny – nie kończącej się, powracającej w kolejnych
mordach.
Jednym z ważnych pojęć tego wczesnego okresu Totartu był: koniec permanentny. Żyjemy
w czasach końca permanentnego. Wszystko się
skończyło i tak trwa. Już wcześniej inni poczynili
te stwierdzenia – że po Auschwitz nie jest już możliwa sztuka, poezja, że zatem po totalitaryzmach
XX wieku właściwie niemożliwe jest życie. Cóż
mówić o nas, dla których ta wojna właściwie jeszcze się nie skończyła, o nas poddanych jej wciąż
trwającym bezpośrednim następstwom – w ideologicznej i narodowej niewoli. Pod okupacją.
I w tym wszystkim powtarzane, dramatyczne pytanie: Gdzie był Bóg? i większe jeszcze,
straszne słowa z rodzaju, iż wtedy Bóg pojechał
na urlop. Takie głosy wzbudzały drżenie, jednak
niezgodę, jakiś lęk, przeczucie, że to nieprawda,
że jakiś za tym, co się zdarzyło, jednak kryje się
sens. Ale i w zmaganiach z tym pojawiało się także i narastające przekonanie o kompletnej niewyobrażalności tego sensu – jakim to też miałby
on być? Pojawiały się zasadnicze wątpliwości czy
w ogóle jakoś można to poskładać, czy w ogóle
są w tej kwestii jakieś argumenty, czy istnieje
jakiś ciąg logiczny, jakiś porządek myślowy, jakieś wnioskowanie, które składają się w całość
dostępną ludzkiemu umysłowi, które umysł człowieka zrozumie (pojmie). W tym sensie rozwiązanie zdawało się nie-do-pomyślenia, zdawało
się niewyobrażalnym by mogło takie istnieć – by
istniało wyjaśnienie jak mogło dojść do takich
rzeczy, skoro Bóg jest Miłością i Bogiem Porządku. Skoro takim jest – jak mógł stworzyć taki
świat cierpienia, co jest zatem tym Porządkiem,
jak to się czuje, jako ład i pokój w uczuciach,
w sumieniu, w duszy – że tak oto stworzone jest,
tak rozwija się i porządkuje życie – w rozlewie
krwi, w niewyobrażalnych cierpieniach stworzeń
– stworzonych przecież czującymi, wrażliwymi.
(Oczywiście jest to pułapka wymieszania Wiary
z teorią ewolucji.)
Trochę odszedłem od zwartej definicji terminu, ale uczyniłem tak, aby odświeżyć i rozszerzyć
rozumienie owego tak dotkliwie odczuwanego
wówczas, nieznośnego dramatu, rozdarcia. Zatem: koniec permanentny – wszystko bowiem skończyło się i tak trwa. Po totalitaryzmach
XX wieku utknęliśmy w porażeniu i braku nawet
wyobrażenia możliwości sensownej odpowiedzi
i zatem w stanie zanegowania życia, w odczuciu jego po tym wszystkim niemożliwości. Bez
odpowiedzi – ani żyć, ani umrzeć. Szaleństwo.
A nadto przecież my żyliśmy w jednym z tych
totalitaryzmów nadal, wokół nas mordowano ludzi, właściwie mogło to spotkać również nas, za
cokolwiek, za gdański adres, za uśmiech. Można
być po prostu zatłuczonym. Dochodziły więc do
owych ogólnych, jakże żywe pytania o nasze życie – skończone, nim się zaczęło, przeciekające
przez palce. Mówią nam: niemożliwa jest poezja?
– ha, my jesteśmy – bez wyroku – uwięzieni. Zakneblowani, związani, pozbawieni wiedzy i możliwości rozmowy. Przeżyliśmy próby wyrwania
się z tej niewoli – daremne. Właśnie wygasła Solidarność.
Patrząc na tamtą sytuację w sposób nieco
inny: Franciszek Goya malował infantki – i grozę
czasu i świata. U nas opcji infantek nie było.
Reisepsychose. Właściwie nie jest to pojęcie z zakresu totartowych teorii, ale koresponduje z tym, co napisałem powyżej. Reisepsychose
– taki tytuł nadałem zbiorowi, który napisałem
w zmaganiu się z owym niedocieczeniem odpowiedzi, z doznawaniem permanentnego końca.
To wypowiedź pełna brudu i nieszczęścia i dlatego bardzo proszę, aby jej nie publikować.
Podróż jest podstawową metaforą życia, Reisepsychose to nazwa jednostki chorobowej, psychozy podróżnej – i tak to należy odnosić i rozumieć. Inscenizowaliśmy ów „utwór”. Na środku
ustawialiśmy rusztowanie, z jego szczytu kobiety
odczytywały teksty, a inni biorący udział krążyli
wokół rusztowania – na dziecięcych rowerkach,
na wrotkach, pełzając z sankami itd. Na środkowym podeście rusztowania grała orkiestra.
I tak dokolusia, w kółko, bez nadziei na cel, na
dotarcie, polewani z góry brudami jak z jakiegoś
obozowego megafonu. Mając swoje małe chwile
chwały, wlokąc swoje udręki.
Formalnie ten (u)twór był zbiorem iluś jakby –
sonetów, to znaczy forma sonetu, ta uchodząca za
szczyt poetyckiego kunsztu, za klejnot tej cywilizacji, została sprowadzona do ścisłego obliczenia
ilości c z c i o n e k w wersach i strofach (totgraf)
– co oddawać miało kanon – ale wypełnionych
bluzgiem, desperacją i rozpaczą. Więc sonet –
cywilizacja łacińska – i odniesienie do równych
rzędów czarnych lśniących hełmów nazistowskich legionów na Zeppelinfeld w Norymberdze.
Sonety totalne. Reisepsychose. A może to ich rajd
po Europie był tą psychozą, tym obłędem, który
czemuż przecież spadł na nas i dotąd w swoich
skutkach nas poraża i przygniata? Czemu? Dlaczego? Co robić?
To było jakby rozjeżdżać sonet machiną wojenną, jakby pastwić się nad tą formą: no, co
jeszcze nam powiesz, co jeszcze nam kulturo,
cywilizacjo podrzucisz, podsuflujesz, o czym nas
pouczysz? Jest w tym, gdzieś najgłębiej, straszny
płacz człowieka postawionego wobec rzeczy tak
strasznych, tak straszliwych, czującego się wobec
ich totalności zupełnie bezsilnym, kruchym tworem, któremu postawiono jakieś przekraczające
pojmowanie zadania, zaprzeczające sobie wymagania, a któremu tylko opadają ręce – ale zarazem wie, że musi. Ale i ciągle jeszcze to: ego, które chce przy okazji coś uwalczyć, wykazać swoją
wielkość, swój triumf – co za upadek… (…)
Ariergarda. Tak nazwaliśmy kilkudniowy festiwal artystyczny, zorganizowany we
współpracy z odważnymi ludźmi z Domu Kultury Łódź-Bałuty. Ariergarda to w słownictwie
wojskowym tylna straż. Termin wyrażał przeciwstawienie się pojmowaniu sztuki jako
wyścigu, jako triumfowania jednych nad
7
innymi, jako przebijania stawki. Oczywiście był
to termin dowcipnie przewrotny, bo obwołanie
się ariergardą było superawangardowe.
Pojęcie ariergardy korespondowało z pojęciem
sztuki małej, czyli takiej, która sobie radzi,
wciska się, a nawet gdy upadnie – nie roztrzaska
się, nie uszkodzi – przekulgnie się, nie straci godności. To dowcipne odreagowanie życia w okolicznościach, gdy poczucie osobistej godności
człowieka mogło być naruszone w każdej chwili,
w każdej chwili człowiek mógł być sponiewierany. Nadto w PRL-u parcie artystów do wielkości
było ściśle kontrolowane i takie dowcipnie przewrotne obwołanie się ariergardą, wprowadzenie
małości jako awangardy – było wyśmianiem ale
i ograniem zabiegów moderatorów państwowo-partyjnej hierarchii sztuki i tego, co jest przez
nich ogłaszane ważnym i doniosłym. W końcu
ariergarda to straż, więc w tej sekwencji odwróceń pojawialiśmy się ostatecznie, jako ci pilnujący spraw narodowej kultury, żywej sztuki, w tym,
co w sztuce najbardziej szlachetne – w poszukiwaniu Prawdy, w poszukiwaniu Odpowiedzi.
Pochodnym tej kwestii jest w ogóle ciekawy
problem artysty, poety – z jednej strony artyści
jakże często łakną wielkości, pochwał i wynoszenia nad innych, taka jest wielu z nich przypadłość, ale znów z innej strony: czy artysta – jeśli
to, co robi coś przynosi innym, albo jeśli to, co
robi ma być jego zawodem – nie musi być znany?
Co najmniej słyszany, docierający, więc zauważony, rozpoznawalny? No właśnie. A poeta? Jeden
z manifestów Masarni brzmiał: „Poeta nie może
się utrzymywać ze swoich wyrobów. Poeta musi
się utrzymywać ze swojej wielkości”.
Ale nadto jeszcze, w Polsce istnieje tradycja
„obowiązków poetyckich”. Do czego miałby poeta
porywać lud w PRL-u? Do wymarszu z kamieniami przeciwko bombom wodorowym? Albo
zatem – miałby z cicha sekować po domach? (…)
W ogóle z tą poezją to jest trudna i podejrzana
sprawa, należy się temu całkiem poważnie przyjrzeć, ale to już nie tutaj.
Warto też zauważyć, że małość jest właściwością totalitaryzmów. Zapytamy: co może mieć
żałosne szyderstwo, tandeta, infantylizm wspólnego z totalem? Owszem bardzo wiele. Jeden
aspekt to banalność zła, i w ogóle żałosna małość
każdej tyranii, ale też przecież Hitler był nieudałym malarzem, mało – jeszcze w roku 1938
malował postacie z disneyowskiej animacji bajki
O królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach.
Stalin – Wielki Językoznawca nie zatrzymał się
przed zaspokojeniem swojej pretensji do uczoności. Jakże wielu tyranów przekraczało granice groteskowej śmieszności, jakże często właśnie
groteska splatała się – i splata – z obłędną rzezią.
*
Po tych ówczesnych wahnięciach awangardowo-ariergardowych wreszcie nadszedł wniosek,
że nie traktować sztuki jako wyścigu, jako walki, kompetycji, znaczy po prostu – być o miejscu
i o czasie.
Hans Arp: ręce braci naszych zamiast nam
służyć jak nasze własne stały się rękami wrogów.
Poza tym pewna powtarzalność, nawiązywanie, podejmowanie – nie sprawiają, że
sztuka przestaje być sztuką, dziełem. Za-
8
rzut, że coś jest nie nowe – jest raczej kompromitujący dla tego, kto nim się posłużył, bo o co
w końcu chodzi w sztuce? Chleb jemy codziennie
i w żadnym razie nie umniejsza to jego wartości
– przeciwnie doznajemy jak jest cennym pokarmem. Jest potrzebny, upragniony, łakniemy go.
Zatem nie: awangarda, nie: ariergarda – adekwatność, odpowiedniość (nie rozumiana jako
– kompromis i nie jako postmodernistyczna relatywizacja). I po uwolnieniu od tej ambicjonalnej
szarpaniny – hasanie po soczystej łące. Definitywny koniec pochodu awangard – w sensie wykazania jego mijania się z istotą rzeczy.
Bo czym jest sztuka – wehikułem ambicji, żądzy
i zazdrości? Szału pokonywania innych, triumfowania nad innymi? Pasienia ego? Wbijania innych w ziemię? (…)
Totart – Muzeum Objazdowe. Po okresie tym wstępnym, gdy te największe emocje już
ustąpiły, wściekłość, ale nadal chcieliśmy organizować i odbywać różne działania, jeździć po
kraju, uznałem że będziemy to robić jako muzeum objazdowe, w którym będziemy niejako
eksponatami samych siebie. Że to będzie – niejako – uczciwe, że nie będziemy w sobie wzbudzać
emocji – jak w teatrze. Że pozostaniemy przy formie improwizacji, ale niejako w jej muzealnych
pokazach. Oczywiście był to też wyraz poczucia
humoru. (…)
Totart Container. Kontener czyli znormalizowany pojemnik. To zarazem opisanie formy jak
i metody twórczej – pojemnik z improwizacją,
improwizowana całość z całostek. Ale także sposób poruszania się w tamtej rzeczywistości. Pod
jakimś szyldem organizujemy jakieś działanie,
zbieramy zainteresowanych, załatwiamy sprawy,
przejazdy, noclegi etc. dzielimy się funkcjami –
kto czym się zajmuje. Kontener mówił o pewnej
sprawności, praktyce takiego organizowania się.
Widać to na przykładzie scenografii, przechodzenia od rzeczy ciężkich, nieporęcznych, sprawiających kłopoty w transporcie (plansze, duże bele
materiału), do malowideł na lekkich tkaninach,
bez stelaży, rozwieszanych za pomocą sznurków
i wreszcie do kładzenia nacisku na diaporamy –
stosunkowo niewielki pakiet – a dużo bogatsze
możliwości – i co do ilości, efektu etc. Oczywiście gdy rzecz miała odbywać się w świetle dnia –
używaliśmy lekkich „sztandarów”, a diaporamy
w nocy lub w zamkniętych przestrzeniach.
Tranzytoryjna Formacja Totart/ Totart
– Transitory Formation. Tranzytorium.
Termin stworzony przez Ryszarda Tymona Tymańskiego, najbardziej profesjonalny, ogólny,
nośny. Tranzytoryjność czyli przechodniość –
zmiany form, dziedzin, teorii i tonacji, „naturalny” przepływ ludzi i zmiany ról (jako nie przymusowa zasada), działania improwizowane, ruch,
spotykanie się, stwarzanie ku temu okoliczności.
Pojęć i teorii było w tranzytorium więcej,
wymienię Literaturę Immanentnej Koegzystencji (Artur Kozdrowski), profuzję/profuzyjność,
ideę Wydawnictw Pojedynczych (Andrzej Awsiej,
Joanna Kabala, Maciej Ruciński), ciepłe pola
kontrastowe (Paweł Konnak), projekt pieniądza
alternatywnego, Towarzystwo Badania Pętelki
(chodziło o badanie znaczenia i roli zapętlania
w sztuce, w muzyce/w dźwiękach – co było prefiguracją elementów programowania komputerowego, i co zaowocowało między innymi projektowymi wizjami Joanny Kabali – w czasie jej pracy
w Philipsie – w zakresie interaktywności).
Mieliśmy wielki zapał teoretyczny.
Teoretyczne wywody były serio i nie serio.
W przekonaniu o genialności i jednocześnie często przełamującym to przekonanie śmiechu –
samozawracającym z tych artystowskich upadków. Zwyciężymy, to pewne! – zwykł stwierdzać
w chwilach jakiegoś znacznego zaangażowania
Paweł Konnak, czym nieraz rozśmieszał do osłabienia.
„Techniki” w znaczeniu szerszym
„Wykorzystywanie luk rzeczywistości”
– korzystanie z nadarzających się sposobności
działania, „podłączanie się” do imprez, występów innych, korzystanie z różnych instytucji
kultury – klubów studenckich, ośrodków kultury
– nie w ich działaniach ideologicznych, ale starając się je wykorzystać do przez siebie określanych
celów. Podobnie przez jakiś czas razem z Ruchem
Społeczeństwa Alternatywnego spotykaliśmy się
w Duszpasterstwie Akademickim przy kościele
Brygidy w Gdańsku etc. Organizowaliśmy różne
wydarzenia w miejscach prywatnych.
Wykorzystywanie „kanonu rockowości” czyli pewnych instytucji muzyki rockowej,
które miały zapewne służyć kontroli, ale też być
sposobem na kanalizowanie buntu ludzi młodych, „bezpieczne” ogniskowanie ich młodzieńczej energii. Chodziło o to, by starać się wyzyskać
te formy (festiwale, koncerty, kluby) do promowania tego, co uważaliśmy za wartościowe, a spychane w niebyt, poszerzając o inne sztuki, dając
możliwość występowania poetom, wystawiania
plastykom etc.
Tworzenie „własnej rzeczywistości”,
z czasem rozszerzanej na kraj, także przez współ-
Szelest
spadających
papierków
organizowanie z Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego Sieci Wymiany Pozytywnej.
„Techniki” w znaczeniu węższym
Organizowanie festiwali, imprez, koncertów,
wystaw, różnych ogólnie mówiąc: akcji, spotkań,
zjazdów. Organizacja i prowadzenie działalności
wydawniczej – czasopisma, druki ulotne, tomiki, wydawnictwa pojedyncze, nagrania, plakaty,
wlepki. Tworzenie filmów, działalność dokumentacyjna, dziennikarska, badawcza.
Najważniejszym z dzisiejszego punktu widzenia jawią się jednak spotkania, rozmowy – życie razem, tworzenie swojego świata – w tamtej
rzeczywistości. Jednak inaczej niż w potocznym
znaczeniu określenia „swój świat”, które oznacza
zamknięcie, odgrodzenie się, odizolowanie, życie właśnie: w swoim świecie – tamten nasz był
otwarty, promieniujący, wchodzący w życie.
Była bowiem w nas mimo wszystko jakaś
chęć życia, chęć zrobienia czegoś, nie poddania
się i nie życia jak szczury przemykając kanałami
i szepcząc po kątach. Mieliśmy różne talenty i nie
chcieliśmy się sprzedać, ale też nie chcieliśmy dać
sobie ich zniszczyć, nie chcieliśmy zatonąć w goryczy.
Stopniowo nasza działalność ulegała ociepleniu, zawsze obecny w naszych działaniach humor, miał w nich coraz więcej miejsca. Miejsce
wściekłości, desperacji, szyderstwa coraz bardziej zajmowała chęć terapii, tworzenia zdarzeń
pogodnych, takiej mniej i bardziej dosłownie
rozumianej enklawy, gdzie można odetchnąć od
koszmaru, gdzie można realizować czy próbować
swoje talenty, czy po prostu cieszyć się swoim
towarzystwem, czyli było to obieranie kierunku
przeciwnego – aby właśnie już nie desperować,
nie dać się wykańczać, dołować i ogłupiać, ale
spotykać się, rozmawiać, poznawać, rozwijać,
tworzyć. Wnosić w totalitarną szarość – kolor
i humor. W pewnym okresie przybrało to kształt
specyficznych wieczorów kabaretowych. Mówiliśmy o kabarecie metafizycznym, o koncernie metafizyczno-rozrywkowym, co należałoby rozumieć raczej jako wyraz wciąż trwającego pytania,
tej wciąż otwartej kwestii, a jednocześnie chęci
przygarniania, skupiania podobnie cierpiących
czy zmagających się ludzi i rozpogodzania życia.
Wyraźnego w tym sensie przełamania dokonał
Ryszard Tymon Tymański nazywając tworzoną
przez siebie nową grupę muzyczną – Miłość. (…)
Któregoś razu w Warszawie, w klubie Riviera-Remont (1988), mieliśmy duży występ/koncert
z Praffdatą i Miłością i po tym koncercie pewna
młoda narkomanka powiedziała, że miała zamiar się naćpać, ale ten występ to był taki odjazd,
że w ogóle zapomniała wstrzyknąć działkę. Nie
czuła potrzeby. No tak, ale czy to coś załatwia?
Co z tego miałoby wyniknąć – dla życia?
Grupy
Wewnątrz lub tuż obok owego tranzytorium
zawiązywały się też mniejsze całostki. Grupy.
Na przykład grupa poezji ulicznej – Yo Als Jetzt
w składzie: Joanna Kabala, Andrzej Awsiej i Maciej Ruciński. Albo: Grupa Poetycka Zlali mi się
do środka. Także wiele grup, formacji muzycznych. Próbując je jakoś usystematyzować wyróżniłbym te, które powstawały wewnątrz, na przykład: DDA (Der Danziger Arsambl co znaczy: Art
Ansambl), te które zakładali uczestnicy Totartu,
więc np. W stronę prawdy (Artur Kudłaty Kozdrowski), liczne grupy Pawła Paulusa Mazura,
Avoda Zara 55 (Dariusz Brzóska Brzóskiewicz).
Następnie należałoby wymienić artystów, którzy
mieli swoje zespoły, a brali udział w działaniach
Totartu – Ryszard Tymon Tymański (Sni sredstvom za uklanianje, Miłość), Sławomir Ozi Żamojda (Szelest Spadających Papierków).
Gdyby rozwijać tę systematykę – w kolejności
należałoby mówić o grupach muzycznych, z którymi przyjaźniliśmy się, podejmowaliśmy wspólne działania, zapraszaliśmy do udziału w przedsięwzięciach – na przykład: Dezerter, Praffdata,
Hiena, Rozkrock, Wahehe Divagazione Universale, McMarian, Henryk Brodaty… i grupy, które
zapraszaliśmy na organizowane koncerty: Miki
Mousoleum/Kaman, Reportaż, Kormorany –
Orkiestra Raj.
Nie wymieniłem wszystkich grup z którymi
współpracowaliśmy, jest to tylko próba usystematyzowania obrazu – poparta odpowiednimi
przykładami.
Polityka
Współpracowaliśmy z Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego, z Ruchem „Wolność i Pokój”. Przez pewien czas z włoską Partito
Radicale.
9
na szyi sznurek – krzyżyk z Częstochowy,
trzy piętra wyzwisk, jasieczek puchowy,
maciora wódki i ambit na dziewki,
dusza nieufna, spod miedzy wyrwana,
wpół rozbudzona i wpółobłąkana.
Współpracowaliśmy z Pomarańczową Alternatywą.
Wpływy, odniesienia
Tradycja sowizdrzalska, dadaizm, ekspresjonizm, neoekspresjonizm, Awangarda Krakowska, polscy futuryści, punk. Manifesty formułowane były z wykorzystaniem stylistyki pism
Józefa Marii Hoene-Wrońskiego. Ale właściwie
zainteresowania nasze były tak szerokie, że należałoby w tym akapicie wpisać całą kulturę cywilizacji zachodniej, a te wymienione wcześniej
potraktować jako silniej zaakcentowane. Gdziekolwiek znajdowałem celną myśl, czy celne myśli
uformowanie – cieszyło mnie to bardzo, cieszyłem się, gdy w tomiku wierszy znalazłem jeden
dobry wers i myślę, że tak należałoby opisać nasz
stosunek do tradycji i w ogóle kultury. Czyli raczej
bez ideologicznych uprzedzeń czy usztywnień.
Tak naprawdę, tych rzeczy naprawdę celnych jest
niewiele. I trafiają się u różnych autorów. U różnych reżyserów – etc.
Natomiast nie należy utożsamiać Totartu
z postmodernizmem, nie szło tu bowiem o płynność i relatywizm, ale o dociekanie odpowiedzi.
Grupa poetycka
Pewnego razu Ryszard Tymon Tymański opowiedział mi historię jaką przeżył pracując na
budowie. Robotnicy upoili alkoholem, po czym
wykorzystali seksualnie jedną z robotnic. Była
to osoba chora, jak to przyjęto określać – nieco „opóźniona w rozwoju”. Gdy przetrzeźwiała
i zdała sobie sprawę z tego, co zaszło – zaczęła
biadać: zlali mi się do środka, będę miała dziecko! Robotnicy szydzili z niej, kazali jej podskakiwać, żeby wyciekło.
Gdy usłyszałem tę historię, zaproponowałem
by tak nazwać grupę poetów – uczestników działań Totartu. To wtedy zrodził się pomysł powołania grupy, i z tamtej historii wzięła się jej nazwa.
Z jednej strony – wstrząsająca była sama ta
historia, po PRL-owsku brudna, nikczemna,
rażąca. Słowa użyte jako nazwa grupy były wyzywające, szydercze, ale patrząc głębiej – niosły krzywdę, pogardę, upokorzenie, ból PRL-u.
Przecież nas gwałcono, programowo zgłupiano,
napełniano kłamstwem, brukano, przymuszano
do kłamstwa, łamano. Budowniczowie nowego
pięknego świata – czyż nie pluli w nas? Nie charczeli swoich upokarzających bredni i bandyckich
pogróżek ze swoich ustawionych ponad nami
trybun? Czyż nie wpędzali w rozpacz, w alkoholizm? Czy nie usiłowali na siłę zapłodnić nas chorą, obłąkaną ideą?
W tym późniejszym okresie PRL-u, jego władcy sami już nie mieli złudzeń – czym ta ich idea
jest. Więc chcieli wykorzystać nas, wiemy to dziś
na pewno – używać nas i ostatecznie okpić. Obchodziliśmy ich?
Zauważmy w owej opowiedzianej przez Tymona historii – znów brutalne urealnienie obrazu
PRL-u jaki otrzymujemy z filmów Barei, tym razem nie przez ukazanie zbrodniczej twarzy systemu, ale przez realne ukazanie wynoszonej przez
ów system na piedestał klasy robotniczej. Oto
inna miara koszmaru. Oddajmy, na chwilę, głos
poecie, oto słowa o budowniczych sztandarowego dzieła socjalizmu – Nowej Huty:
10
Adam Ważyk, Poemat dla dorosłych
Społeczeństwo było z premedytacją uregulowane na opak. Inteligencja zarabiała mniej. Architekt na budowie zarabiał mniej niż robotnicy budowlani. Ten kształt nadany życiu, to jego
uformowanie, przeczyło sensowi wzrastania,
rozwijania się, kształcenia. Szacunku do mądrości, dbania o talenty. Było odwróceniem porządku i sensu życia – w ogóle. Inteligenci, raz – ideologicznie odcięci od wiedzy Zachodu, w ogóle
świata, dwa – nie mający pieniędzy na książki,
na literaturę (zawodową), sprzęt etc. – mieli być
zajęci walką o przeżycie, mieli nie mieć czasu ani
sił, by myśleć, by organizować się. Mieli też – nie
być autorytetami.
Świat na opak – nie karnawałowy.
Wreszcie, co w tej historii najbardziej dramatyczne, najskrajniejsze – szyderstwo z nieszczęsnej, chorej osoby, było także splugawieniem
i wyszydzeniem wszelkich wartości, wszelkich
„ludzkich uczuć”. Ale i też było plugawieniem życia – szyderstwem z samego życia!
Z dzisiejszej perspektywy możemy tę historię czytać jako obraz schyłku PRL-u, nikczemnego oszustwa jego „władzy”. „No, podskakujcie
(1988) – a my was znów wykorzystamy dla naszej uciechy. Jeszcze raz się wami zabawimy. No,
głupki, skaczcie!”
W kwestii owej nazwy grupy poetyckiej pojawia się znów problem prowokacji. Właściwego
kulturze punk nazywania się brudem. Czy właściwego Nowej Ekspresji – posługiwania się brudem. Dziś tak bym nie postąpił, to jest brukanie
siebie, rozlewanie brudu.
Przecież to jest słowo.
Wnioski 2016
Osobiście, gdy niedawno o tym myślałem, doszedłem do
przekonania, że dla
sztuki widzę trzy
sensy: 1. „pytania
podstawowe”;
2. tworzenie pięknych okoliczności życia; 3.
sztuka krytyczna.
Ad 1. To jest to, co najszlachetniejsze w sztuce
– dobijanie się sensu życia, odpowiedzi na pytanie
o Boga, o człowieka. Ale choć tak ważne – w aktualnej sytuacji świata, gdy na naszych oczach
wypełniane są proroctwa, i wiedza o tym jest dostępna, podlegająca naukowej weryfikacji także
w kategoriach nauki tego świata (!) – pytania te są
niejako już nie na miejscu, są już niejako anachroniczne, choć zapewne jeszcze mają uzasadnienie
jako pytania subiektywne, pytania konkretnych
ludzi zmagających się z tymi kwestiami.
Ad 2. Wydaje się to zadanie sztuki zupełnie
nieaktualne, anachroniczne, ale uważam: jak
nigdy wcześniej jest aktualne, raz dlatego, że –
jak w Polsce – obrzydłe, nieudałe i cinkciarskie
okoliczności życia są codziennym pognębianiem.
Wpajaniem przekonania, że oto jest się reprezentantem narodu generującego lichotę, narodu
genetycznie gorszego sortu – a dziś nie można
już tego zwalić na rozbiorców czy okupantów, na
„nieszczęsny los”. Nie. To my, oto my tacy jesteśmy! Oto jest, na przykład w Gdańsku: przednia
europejska architektura – i oto nasze wśród niej
blokowiska, nasze twory. Oto więc znów „małpa
dostała zegarek”. I to jest wielce depresyjne, desperujące, degenerujące.
Drugi aspekt tej sprawy – współcześnie ludzie mają możliwości tworzenia rzeczy pięknych,
świetnych, możliwości demokratyzacji piękna
i tworzenia budujących okoliczności życia – jakich nigdy w historii nie mieli. To jest współcześnie niezwykle łatwe i nie wymaga jakichś specjalnych nakładów. Wystarczy trochę dobrej woli
i organizacji. A więc tym bardziej dotkliwe jest
w takich okolicznościach – generowanie brzydoty, ohydy i głupoty.
Ad 3. Sztuka krytyczna, ale w znaczeniu badania problemów rzeczywistości, reagowania na
nie – na właściwe sztuce sposoby. Można to ubrać
w bardzo rozszerzone pojęcie ergonomii, tworzenie przyjaznej człowiekowi rzeczywistości.
Sztuka krytyczna – nigdy jako ideologia. Ideologia rozmija się i ze
sztuką i z prawdą,
jest wszelka ideologia z gruntu
nieprawdą o życiu. Już przez
to, że jest nakładaniem szablonu.
Nie da się aktualnie mówić o sztuce, o kulturze w Polsce – bez
świadomości i uwzględnienia przerażającego kontekstu – fali samobójstw i zaginięć, fali depresji i chorób psychicznych (wg GUS
w Gdańsku jest najwięcej, spośród polskich miast, śmierci z powodu chorób psychicznych – 2013/53), masowej emigracji i zapaści
demograficznej, wewnętrznego politycznego rozdarcia, a zewnętrznego osaczenia, a więc zakreślenia realnej perspektywy zniknięcia
narodu polskiego z mapy świata. Oto raz po raz kraj/naród rzucany
na kolana, odzierany z godności, naród pośmiewisko, w stanie realnego zagrożenia – także agresją zbrojną. Nie da się mówić o roli
sztuki i kultury, bez świadomości tej sytuacji, nie da się mówić bez
świadomości tego, co dzieje się w świecie i do czego to zmierza.
*
*
Internet, aczkolwiek tak propagowany i wychwalany, ma cechy śmietniska, nie ma ewaluacji (nie jest nią statystyka/„lajkowanie”), nie pełni roli wyznaczania poziomu, ale i kierunku.
A więc do pewnych rzeczy i w pewnym zakresie się nadaje, jest
wręcz świetny, ale w innych zakresach jest destrukcyjny i paczący
(w swej specyfice, nie przez takie czy inne poprowadzenie). Sprowadza do pulpy, skłania do błędnego przeświadczenia, jakoby kultura miała naturę samopoziomującej masy, jakoby obojętnym było
co i jak się sadzi (korzeniami czy kwiatami w dół), podczas gdy
kultura to uprawa, więc ma w istocie funkcje podnoszenia wzwyż,
budowania, opiekowania się życiem, usuwania przeszkód, plewienia, pielęgnacji. Satanizm nie jest kulturą – na przykład. Ideologie również. Ideologiczny kształt, czy zorganizowany podług
opcji politycznej – jak na przykład dotychczas TVP Kultura – jest
całkowicie sprzeczny nawet z nazwą. Telewizja może być narzędziem poznawania życia – śledzenia życia, i sposobem/miejscem
rozmowy o życiu, zatem może być pożyteczna. Niestety jako ideologiczny Sturmabteilung staje się nie tylko machiną niszczenia,
ale zaprzeczeniem swoich podstawowych właściwości: łączenia,
komunikowania, rozmowy – dziś możliwej z żywym, bieżącym
udziałem, dotychczas tylko: widzów.
Paweł Koñjo Konnak i Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
Stanisław Sojka i Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
Brzóska de Paulus
Wszystko, co człowiek ma – otrzymał. I wodę i powietrze i samego siebie. Nawet, gdy ktoś nie wierzy, musi przyznać, że nie ma
najmniejszej zasługi w tym, że jest i że ma taki czy inny talent.
Tak, ale gdy człowiek ma jakiś talent, czy jakąś szczególną zdolność – zaraz zdaje mu się, że to on sam jest taki wielki i powinien
być czczony i wielbiony. To jest taka ludzka słabość, o tym wiemy.
Ale że jest to błąd myślowy – rzeklibyśmy: logiczny i poznawczy –
tego powszechnie nie dostrzega się. A szkoda, mogłoby posłużyć
ratowaniu odurzonych.
Myślę, że dotyczy to także talentów „w zakresie ekonomii”.
To, że jest się jakoś szczególnie obdarowanym jest zobowiązaniem, zadaniem i odpowiedzialnością a nie tytułem do chwały.
Szczególne obdarowanie powinno skłaniać do wdzięczności i do
pokory właśnie – a nie do pychy.
Należy uważać, aby twórczość nie była uprowadzaniem. Te różne: „kultowe”, „legendarne” – należy z rozmowy o talentach rugować.
Ludzie tak prą, prą – ich nazwisko rozbłyska, wybucha – i gaśnie. Potem następni i następni i następni. Szczególnie właśnie
w tym tak szybkim współcześnie tempie łatwiej chyba dostrzec
ulotność tego, właściwie – bezsens. Widać jak naprawdę nie ma
sensu zatracać się dla tak ulotnego błysku, takiego mignięcia. I co,
i co z tego? Co dalej, co potem?
*
Gdy rozumiemy, że kultura jest uprawą, gdy przyjmujemy ten
źródłosłów, wiemy że nie ma wolności bez pewnych: nie. Bo
niszczenie nie jest uprawą. Działanie przeciw życiu nie jest uprawą. Nawet jeśli robi się coś mocno, to niczym przycinający ogrodnik – nigdy z zamiarem okaleczenia i nigdy w sposób okaleczający
ale zawsze tak, by oczyścić, uzdrowić, prześwietlić – sprawić lepsze warunki wzrostu i owocowania. Tylko i wyłącznie tak – nigdy
by zranić, zaszkodzić.
Pojęcie i postulat absolutnej wolności – są błędne, absurdalne.
na sąsiedniej stronie Paweł Paulus Mazur
11
Marek Wojtasik, Wojciech Stamm, Zbigniew Sajnóg
Cinkciarze i Ministranci
Z ziemi topór.
Ma on teraz
Pieniędzy opór.
Pieśń o Ministrantach i Cinkciarzach
Chór Siepaczy
Wykopał z ziemi straszny topór,
By mieć pieniędzy opór.
(Fragmenty)
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
KOMEDIA W TRZECH AKTACH Z KRAJU PULARDY
Akt I
Scena 1
Salka katechetyczna bez szczególnych znaków,
oprócz witraża w tle.
Bizon
Proszę księdza, wiem już jak ważne jest poszanowanie hierarchii, ale nie mogę zrozumieć jaka
jest rola ministranta?
Ksiądz Lelopold
Olbrzymia.
Bizon
Dlaczego?
Ksiądz Lelopold Smutnym tonem
Bo ksiądz sam sobie nie poradzi, ani siebie nie
okadzi
Ani księgi nie przyniesie,
ani wina nie naleje.
Ministrant taki mały, a moc ma,
bo on to całą siłę nadaje…
Bizon
Ksiądz tak tylko dla kpiny powiada.
Ksiądz Lelopold śpiewa
Ty też kiedyś księdzem zostaniesz…
Bizon słucha uważnie.
Chór Ministrantów śpiewa
Wstaje słońce
Wieje wiatr
Tak urządzony jest
nasz świat
Ksiądz Lelopold śpiewa
Będziesz wiedział i znał, gdzie marmola-ada
Chór Ministrantów śpiewa
Wołają góry woła las
Wczoraj czy dzisiaj
Chłop ziemię
Będzie orał,
A my śpiewamy
Chorał…
Ksiądz Lelopold śpiewa
Na świecie jest i była hierarchija.
Chór Ministrantów śpiewa
Dominus
coś przyniósł
Nie masz nic
Ksiądz Lelopold śpiewa
Ostatni-imi są kadzidla-arze,
Chór śpiewa
Dla chcącego nie ma nic.
Dla chcącego nie ma nic.
12
Ksiądz Leloplod śpiewa
Przed nimi malutcy dzwo-onnicy.
Chór śpiewa
Ty aniołku nie będziesz już latał
Tylko służył do mszy.
Ksiądz Lelopold śpiewa
Oni Księgę niosą, i wino leją.
Chór śpiewa
Hic et nunc.
Ksiądz Lelopold śpiewa
Leją i kielicha udzielają.
Bizon wraz z Chórem śpiewają z natchnieniem
Wstaje słonce
Wieje wiatr,
Tak urządzony jest
Nasz świat.
Wołają góry woła las
Wczoraj, czy dzisiaj,
Chłop ziemię orał,
A my śpiewamy
Cho-ora-ał.
Na melodię chorału.
Dominus coś
Przyniósł
Nie masz nic
Fora ze dwora
Hic et nunc
Meetaafoora….
Chorał przechodzi w lejtmotyw „La, la, la”.
(…)
Scena 4
W miejscowości dobrze prosperuje kantor
i firma Goldi-Pelo, których właścicielem jest
Prosperit. Na scenie pojawiają się Siepacze
Prosperita ubrani a’la zbójnicy. Siepacze niosą
ogromny topór.
Chór Siepaczy melodeklamacja.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów….
Siepacze zawieszają topór nad kantorem „CINKCIARZ-TOPÓR” i tańczą taniec typu zbójnicki.
Siepacz I
Prosperit to on porządny
obywatel.
Ma kantor swój,
i na przekór
Losowi złemu
on wykopał
Siepacz II
Nie patrzył na nikogo
Sam zaczął pracować
Rozdziawił szczękę na rynku
I łowić zysku ryby
Jak rekin rozwarł pysk
Pożerać trzeba zysk.
Chór Siepaczy
Rozwarł jak rekin wielki pysk
Pożreć trzeba krwawy zysk.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
Siepacz III
I nie musiał kraść on
Miliona pierwszego
Z trudem do ostatniego miał.
Razu pewnego
Wspólnicy puścili go jak stał.
Chór Siepaczy
Wspólnicy puścili go jak stał
Do ostatniego z trudem miał.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
Siepacz II
Wyjechał na saksy
I jak koń harował
Poznał potu woń.
Wrócił za kilka miesięcy
Żona pchała wózek dziecięcy.
Chór Siepaczy
Cóż znaczy w życiu sześć miesięcy
Żona wózek pcha dziecięcy.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
Siepacz III
Razem z kumplem z policji
Co pracę stracił otworzył
Kantor wymiany „Cinkciarz”
Interesy udają się…
Prosperit cieszy się.
Chór Siepaczy
Sezamie proszę otwórz się
Prosperit będzie cieszyć się.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
Siepacze opuszczają scenę.
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!
Gdy znój popłaca znów.
Paweł Gawlik
od lewej: Zbigniew Sajnóg, Marek Wojtasik i Wojciech Stamm. Fot. Beata Zdrojewska
Pularda prawdziwa,
pularda fantastyczna
Dawna to historia z mojej perspektywy. Tak dawna, że nigdy nie miałem
okazji jej poznać, bo jako dwuletnie dziecię nie myślałem jeszcze o wypuszczaniu się na dalekie eskapady na występy grupy twórczych jednostek występującej niekiedy pod nazwą Totart.
Jednocześnie na tyle niedawna, że oberwałem dziesięć lat później rykoszetem. Kserówki wierszy z Brulionu przyniesione chyba przez siostrę ze szkoły,
gdzie zajęcia gościnnie prowadzili znajomi Pawła Dunina-Wąsowicza. Zaciekawiły mnie do tego stopnia, że kolejne dziesięć lat później postanowiłem napisać o Totarcie pracę magisterską, co zresztą się stało. Wojciecha Stamma
poznałem bodaj w 2005 roku w Domu Kultury OKO w Warszawie, Zbigniewa
Sajnóga chyba rok później w jego ówczesnym mieszkaniu w Stoczni Gdańskiej.
Pamiętam nasze pierwsze rozmowy, w których Sajnóg stanowczo odcinał
się od swoich działań z czasów Totartu i niechętnie myślał o jakiejś formie
choćby krytycznego powrotu do tamtych działań. Nie wybrał się na trójmiejską imprezę z okazji 20-lecia Totartu, choć odbywała się w Kolonii Artystów,
w której mieszkał.
Swój klucz do działań Totartu odsłaniał powoli. Jak podczas jednej z wizyt
kilka lat później – gdy zabrał mnie na spacer po Gdańsku i pokazywał wszystkie miejsca, w których grupa wystawiała swoje prace, spektakle, performance
– Rudy Kot, Galeria C14, Plac Wymiany Pozytywnej, Łaźnia, Wyspa… Odwodził mnie od zamiaru napisania magisterki o grupie, ale w końcu zgodził się
przedstawić na jej potrzeby swoje spojrzenie na historię Totartu, pod warunkiem, że nie będę pracy publikował (danego słowa dotrzymałem).
Mniej więcej w tym czasie (2011 rok) ukazała się książka Artyści, wariaci,
anarchiści – pierwsze od zawieszenia działalności grupy powszechnie dostępne kompendium wiedzy na jej temat, autorstwa Pawła Konnaka. Perspektywa
Końja, uznawanego powszechnie za kustosza pamięci o Totarcie, stała się na
pewien czas właściwie jedyną narracją na temat grupy.
Cztery lata później do kin wszedł film Totart. Odzyskiwanie rozumu.
Wystąpili w nim prawie wszyscy członkowie formacji (pominięto zupełnie
członkinie grupy). Niezadowolony z tego, jak wykorzystano jego wypowiedzi
Sajnóg zaapelował o przerobienie filmu i w liście otwartym do reżysera przedstawił swoje uwagi na temat historii Totartu. Historia na powrót z oswojonej
już „końjowej” opowieści zrobiła się zagmatwana.
Teraz na prośbę Sajnóga i Stamma piszę tekst do almanachu na 30-lecie powstania grupy. Choć spodziewam się, że obok mojego artykułu znajdą się inne,
obszernie opisujące dokonania grupy i wybory życiowe jej członków, uważam ten wstęp za niezbędny. Wybrałem kilka faktów ramowych (ocenę i opis
zdarzeń pozostawiając twórcom), które wydają mi się ważne dla zrozumienia
Cinkciarzy i Ministrantów – trzyaktówki podpisanej przez Sajnóga, → 14
Porządny obywatel ów…
Ściera z czoła pot uf!.....
Rada miejska śpiewa
Prawa mamy europejskie kary lżejsze.
Melodeklamacja przechodzi w lejtmotyw „La,
la, la”.
(…)
Burmistrz śpiewa
Z tego com pobierał nauki wiem, że igrzysk
Wołali Rzymianie i chleba, bo tego
Zawsze trzeba… Ale igrzysk sportu i walki.
Scena 9
Burmistrz dla ratowania finansów miasta ogłasza zawody…
Odbywa się rada miasta.
Burmistrz śpiewa
Byliśmy kiedyś międzynarodową potęgą
A teraz życie stało się bólem udręką…
Kiedyś, ach kiedyś mieliśmy cukry i waty
Lecz teraz długi, kłopoty i tarapaty…
Rada miejska śpiewa
Na nic się zdały narady, kłótnie, uchwały
Trzeba zastawić też majątek miejski cały…
Burmistrz śpiewa
Kiedyś ach kiedyś pręgierz przynosił dochody.
Rada miejska śpiewa
Tak, zatem spartakiada walka i marmolada.
Burmistrz śpiewa
Tak, marmolada!
Niech będzie spartakiada!
Melodia przechodzi w lejtmotyw „La ,la, la”.
(…)
Ze sceny 11:
Aria Prosperita.
Prosperit śpiewa
Głosuj na mnie
Glosuj człecze
Zbudujemy DOM w powiecie
Dom ludowy
Dom prześliczny
Luksusowy, marmurowy Dom Gastronomiczny
Plusze, lustra i dywany
Osioł z brązu odlewany
Płocie w złocie
Dynie w winie
Łysy kelner na pianinie
Udko kurze po maturze
Borowiki z kartoteki
Kości z gości
Oraz kotlet de volaile
Taki kotlet a’la raj
Lody z wody
Gąska z Łącka
A w drzwiach ciecie
Zimni ciecie w galarecie
I tylko jeść
I tylko pić
I znowu jeść
I znowu pić
„Graj muzykant, graj muzykant
Od Sasa do lasa, od smyka do smyka”
13
Pularda prawdziwa,
pularda fantastyczna
Stamma i Marka Wojtasika. I dla zrozumienia mojego zadziwienia – dostajemy bowiem pod tą nazwą
nowy, nieużywany jeszcze klucz do zrozumienia historii i teraźniejszości grupy.
Cinkciarze i Ministranci to bodaj pierwsza artystyczna wypowiedź od napisanych w totartalnych czasach z Tymonem Tymańskim Chłopów
III, którą Sajnóg publikuje pod własnym nazwiskiem. Z pozoru zabawna historia o współczesnej
Polsce-Pulardzie nawiązuje formą do artystów
i tekstów, kluczowych także w okresie grupy Zlali
Mi się do Środka. Do Chlebnikowa i jego języka
zaumnego, gdy w pierwszej scenie ksiądz Lelopold z coraz większą swadą peroruje, używając
jedynie sylaby „la”. Do Króla Ubu Alfreda Jarry –
poprzez przeniesienie akcji do Pulardy (czyli nigdzie), czy poprzez pojawiające się w tekście Ziemię Ubulską i Hymn Fynansowy. Wreszcie – do
dorobku poezji punkowej, w duchu choćby Ziggy
Stardusta, poprzez uporczywe powtarzanie czę-
Maria Fraszewska
***
śmiejesz się i tańczysz
krople wody iskrzą
na twoich biodrach
świat kąpie się razem z tobą
mężczyzna nadciąga jak chmura
***
obiecywał niestworzone rzeczy
i nic nie stworzył
mówił że jest obrotny
obrócił się i nie wrócił
taki słowny
stochowskich rymów (w tym takich, jak ów/uf
a nawet się/się czy mnie/mnie).
Z czasem staje się jasne, że historia wyborów
życiowych członków Totartu jest jednym z istotnych pól interpretacji nowego tekstu, związanego
zmodyfikowanymi wierszami Stamma wybranymi z całego dorobku (od opowieści o yeti z ostatniego tomiku po nawiązania do wiersza o Dżyngis Chanie z początków działalności Stamma
w Totarcie). Nieprzypadkowo jeden z bohaterów
jest muzykiem i nazywa się Bassowski, a inny –
Bizon – kuszony jest słowami „tańczy księgowy”,
będącymi odwróceniem tytułu jednego z niedawno wydanych tomów wierszy. Czym bardziej
przyglądamy się tekstowi, tym bardziej widzimy
jak nasycony jest tropami. Nawet epizodyczna
postać – Wioletka – nawiązuje imieniem do tytułu wstępu do niewydanego tomiku wierszy Sajnóga Parnas Zimowy – Jak Wioletka drogą szła
i co miętosiła.
Czerpiąca wiele z Końja postać Bizona jest
centralna w sztuce, trudno jednak Cinkciarzy
i Ministrantów postrzegać jako satyrę na jego
życiowe wybory. Mijają lata i bystre oczy dostrzegają, że to lub owo było znakiem, wtedy
szukają napisu, ów wtedy jest już nieaktualnym
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
PUSZCZA 3 (WILK)
Ostatnio
Pewną dziewczynę
Bardziej ciągnęło do wilka
Niż do lasu
PANI OD MATEMATYKI
Janek tak polubił
Panią od matematyki
Że po pewnym czasie
Przestali się z czymkolwiek liczyć
BAŁWAN
Marysia zrobiła w chacie
Takę zimę
Ze Zenek ze strachu
Trzy dni pod drzwiami bałwana z siebie robił
SMS
Franek Halinie
Puścił takiego SMS-a
Że dziewczyna zaraz
Wszystkie impulsy straciła
14
Joanna Kabala
i Andrzej Awsiej
szyldem przeżartym przestrzenną treścią nieba, patrzymy jeszcze na niego, wielce zachwyceni ale… – mówi w jednej z kluczowych scen
„głos z offu”, czyli spoza świata aktorów. Można
w tym memento odnaleźć wiele z autorefleksyjnych przemyśleń i dylematów Sajnóga. Przestroga, dotycząca próby uchwycenia stabilnego sensu
wydarzeń sprzed lat, wydaje się adresowana do
wszystkich członków grupy (choć oczywiście –
nie tylko).
Sajnóg, Stamm i Wojtasik wrzucają swoich
bohaterów, poddających się chaotycznej walce
mamony z duchowością, na boschowskie Statki
Głupców, z których pokładów, głosząc różne hasła, poszukują tej samej Atlantydy. Poruszający
epilog jest wyciągnięciem ręki pomiędzy pokładami. Zachętą, a nie oceną. Bo przecież podróż
jeszcze będzie trwać długo, bo może gdzieś dalej
są morza i w morzach morza.
Tyle zobaczyłem po otworzeniu mi kluczem
sezamu i tyle mogę sprawozdać. Choć nie obiecuję, że nie zwiódł mnie wzrok. Co jeszcze pozostaje? Przeczytanie Cinkciarzy i Ministrantów raz jeszcze, zapominając o odniesieniach do
konkretnego miejsca, osób i czasu. Wycieczka do
prawdziwej Pulardy.
Arka Drewy
notatnik profuzyjny
Maria Fraszewska
***
wiatr porywa kapelusze
spójrz na tę białą
niestrzyżoną głowę baranka
niebo nie zatrudnia
fryzjerów
***
przychyl głowę do mnie
rzekło jedno drzewo
do drugiego
korona ci z głowy
nie spadnie
***
grabarze
życia codziennego
wyruszyli w świat
piewcy życia
gdzie się podziewacie?!
***
chcesz czy nie chcesz
jesteś
tym
skąd wypływają kutry
i nigdy nie wracają
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
KREDENS
Kredens się przewraca
W stołowym pokoju
I ogórkowa zupa
Na wyprane halki
DZIEŃ
Słońce się wala pod nogami
Przewraca
Kapie
Wstaje i odchodzi
15
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
FILOLOGICZNOŚĆ
DNI
Są czasy
Których
Nie można
Zapomnieć
Wszystkie dni
Są Twoje
Chociaż masz je
Tylko raz
ŚPI CZAS
CHCE
Śpi czas
Z rana
Wiatr sam
Żagiel głaszcze
Jak się chce
Wszystko
Wygląda
Niesamowicie
ILE
Ile
Kamieni
Krzyczy
Do dziś
SWÓJ SPOSÓB
Każdy
Tylko na swój sposób
Potrafi utrudnić sobie
Życie
ZAGADKA BYTU
Zagadka Ci
Bytu
Nie
Rozwiąże
WYDAJE
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
KOT
Leży kot koło płota
Znowu ćwiczy lenia
Taki z niego nierób
Że go nawet gołębie podziobały
KOTKA
Wierci się kotka
Kocur pazur ostrzy
Nic tu do patrzenia
Dla tych feministek
WYPEŁNIACZE
Koty
To
Wypełniacze
Czasu
SPOKOJNIE
16
Kot myszy
W życiu
Rzadko coś
Spokojnie wytłumaczy
Ludziom się
Wydaje
Że czasu
Nie ma
Wiersze Paw³a Ko¼jo Konnaka z nowego tomu
poetyckiego pt. „Konkurs wiedzy o duszy”
Pawe³ Ko¼jo Konnak
---dzwonisz i pytasz co słychać
jeżeli chodzi ci o to czy tęsknię do ciebie
to tęsknię i czasami nawet bardzo
jeżeli pytasz czy jestem spełnionym uwielaczem
to niekoniecznie ale to dobrze
artyści nie powinni czuć się zbyt spełnieni
bo w błogostanie łatwiej przeoczyć perełkę istotności
jeżeli pytasz czy jestem szczęśliwy
to jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem
któremu zaczęło brakować miłości
oczywiście da się z tym żyć
więc nie narzekam
pisze wiersze
i tęsknię
---rano tymon pociesza
lennon nie żyje
marley nie żyje
ale my będziemy żyć wiecznie
dokonując czynów wielkich i pięknych
---tam za mgłą czeka afa tarasoff
tam za mgła wszystkie moje lęki
będą jeszcze piękniejsze bo martwe
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
W ZIMOWYM DOMKU DZIADKA BRZÓSKI 95\96
Jest ciepło i przytulnie
Sikorka je słoninkę
Śnieg leży obficie
Po co mi jeszcze jakaś potrzeba
ŚNIEG
Czyste piękno
Zimnych kwiatków
Ciepło spadających
Z Nieba
MRÓZ
Mroźne powietrze
Szybko
Zlepia
Myśli
17
Zbigniew Sajnóg
Fragmenty z książki „Odzyskiwanie rozumu”
Profesor Christiane Nüsslein-Volhard (…) genetyk, dyrektor działu nauk
biologicznych Instytutu Maksa Plancka w Tybindze. W 1995 roku wspólnie
z E. F. Wieschausem i E. B. Lewisem dostała Nagrodę Nobla z medycyny
za przełomowe odkrycie – ustalili, że rozwojem zarodka muszki owocowej kieruje zaledwie kilka genów. To od nich zależy, gdzie wytworzą się
głowa, odnóża, skrzydła. Ta sama prawidłowość obowiązuje u wszystkich
zwierząt, również u człowieka. Nieprawidłowości w budowie tych genów
prowadzą do deformacji rozwojowych lub śmierci zarodka. (…) W tym
roku pani profesor odebrała Nagrodę Specjalną 60-lecia UNESCO, którą
otrzymała za stworzenie fundacji pomagającej finansowo młodym kobietom naukowcom, które wychowują dzieci.
Profesor Christiane Nüsslein-Volhard: – Zrozumiałam, że źle się
dzieje, gdy zrezygnowała z pracy jedna z moich doktorantek. Urodziła
dziecko i przyszła mi oświadczyć, że od tej pory może prowadzić badania
na pół gwizdka. To był cios, bo to bardzo zdolna dziewczyna, prowadziła
niezwykle interesujący projekt, a jej decyzja właściwie go grzebała. Powiedziałam sobie, że zniosę to pół roku, a potem chcę już w pełni korzystać z jej
talentów badawczych.
Kiedyś pomagałam wychowywać małe dziecko mojej siostry. Dziecko
było bardzo grzeczne, ale mimo wszystko to było prawie nie do zniesienia.
Nieustanne patrzenie, czy małe śpi, czy nie, zmienianie pieluszek – to tak
intelektualnie puste, że nie można dopuścić, by zdolne młode kobiety marnowały w ten sposób swój talent.
Okazało się, że wielu kobiet nie stać na dobrą opiekunkę dla dziecka.
Z tym akurat mogliśmy coś zrobić. Płacimy młodym kobietom naukowcom
po 400 euro miesięcznie, a one opłacają pomoc domową, opiekunkę. Na
razie mamy osiem stypendystek. Każda musiała przedstawić plan, w jaki
sposób pieniądze pomogą jej rozwijać się naukowo.
W sierpniu podsumujemy pierwsze efekty działania fundacji i zobaczymy, w jakim kierunku będzie się ona rozwijać. Niestety zmienić stereotypy
i mężczyzn nie jesteśmy w stanie. (…)
Bartosz T. Wieliński: – Co powinno się zmienić?
Profesor Christiane Nüsslein-Volhard: – Powinny powstawać
profesjonalne żłobki i profesjonalna kadra opiekunów. Kobiety naukowcy
zawsze zwracają uwagę na jakość, w tym wypadku na jakość wychowania. A przecież szwagierka czy babcia nie zawsze są w stanie to zagwarantować. Żłobki powinno się zakładać blisko miejsca pracy, tak, by matki
nie musiały podróżować na drugi koniec
miasta po dzieci. Trzeba też, by pracodawcy zrozumieli, że pierwszy okres po
tym, jak na świat przychodzi dziecko
jest dla kobiet szczególnie ciężki. Pracują
u mnie dwie młode matki i widzę, ile wysiłku wkładają w pogodzenie pracy z rodziną. Trzeba im pomagać.
Z profesor Christiane Nüsslein-Volhard
rozmawia Bartosz T. Wieliński.
Gdybyśmy rozmawiali o samochodach
nie dziwiłoby nas, że ktoś na przykład interesuje się elektromechaniką i dla niego
składanie, naprawianie, montowanie alternatorów jest zajęciem pasjonującym – ale
już jeżdżenie samochodem go nie bawi. No,
możemy to rozumieć, nie jest to jakoś specjalnie dziwne. Ale w kwestiach, o których
mówi pani profesor i którymi się zajmuje
mamy do czynienia z czymś zupełnie innym – mówimy o żywych istotach, o stworzeniach – o człowieku! Mówimy o medycynie, o b i o l o g i i – więc o ż y c i u.
To ma być zatem tak: „pasjonują mnie
podzespoły życia, ale życie samo i jego cel
i sens, jego zasadnicze sprawy – już nie.
Mogę naprawić organizm – ale dziecko,
mały człowiek mnie nie obchodzi,
zajmowanie się nim uważam za in-
18
telektualnie puste – należy je przekazać powołanym do tego, wyspecjalizowanym służbom. Stanie się ono warte uwagi, jeśli okaże kiedyś talent do
naprawiania organizmów”.
Pojedyncze komórki osoby są pasjonujące – ale w ogóle ta osoba – nie.
Zajmowanie się nią to strata czasu.
Ludzie tak myślący, tak czujący, tak pojmujący naukę, uważają się za powołanych i jedynie umocowanych by definiować życie, zamykająco wypowiadać się o człowieku, jego pochodzeniu… O sensie życia.
Zafascynowanie organizmem i odrzucenie osoby to coś jak pornografia,
jak wizyta w domu publicznym.
Ten, teraz tak mały, człowiek może żyć w wieczności z Bogiem. Może
dokonać w życiu czynów takich lub innych, dobrych lub złych, może być
zbrodniarzem – a może ratować wielu... Jeśli czuwanie przy nim, teraz tak
małym, miałoby być intelektualnie puste – zaiste nędzny to intelekt.
W jaki sposób rozumie się intelekt jeśli miłość jest w nim stratą czasu. To
jest intelekt? To jest naukowe?
Badaczka cudu życia, dla której życie jest nudne. Dla której jest stratą
czasu!
I to zdanie: Kobiety naukowcy zawsze zwracają uwagę na jakość,
w tym wypadku na jakość wychowania. Mała ludzka istota w niezwykle
ważnych chwilach jej życia, chwilach o niezwykłym znaczeniu dla całego
jej przyszłego życia – i „wysokiej jakości obsługa”. „Jakość wychowania”.
Słowo: miłość – jakby nie istniało.
*
Mechaniczne traktowanie życia jest absurdalne, w sobie sprzeczne. Widzimy to na przywołanym przykładzie: pasjonowanie się czymś, co składa się na całość, którą uważa się za nieinteresującą, intelektualnie pustą...
Zajmujący jest mechanizm – ale już „całość, którą powołuje” jest tak nieznośnie nudna, że trzeba „ową całość” komuś zlecić, żeby mieć czas na te
„pasjonujące elementy”. To brzmi jak fiksacja. To paradoks zimnej biologii.
Dla takiej biologii zamrażanie ludzi (in vitro) nie jest problemem. Zamrażanie ludzi jest zwykłą konsekwencją zimnej biologii.
Przemysłowa technobiologia. Cóż, najwyżej się nie uda...
*
Możemy na tym przykładzie poglądowo obserwować rozejście się biologii z życiem.
*
Biolodzy są tak blisko życia… Przypomina to sytuację gdy jakiś przedmiot, trzyma się zbyt blisko oczu, tak blisko, że rozmywa się jego obraz
i rozpoznać co to jest – nie można.
Bibliografia:
Noblistka da na niańkę. Rozmowa Bartosza T. Wielińskiego z profesor Christiane Nüsslein-Volhard. Wysokie obcasy 22. 07. 2006, s. 30 – 32.
*
Na razie potrafimy tworzyć jedynie umiarkowanie inteligentne algorytmy genetyczne – programy, które uczą się na własnych błędach i są wykorzystywane w nauce i przemyśle. Kłopot polega na tym, że „układy na tyle
proste, by je zrozumieć, nie są na tyle złożone, by się inteligentnie zachowywać, podczas gdy układy na tyle złożone, by się inteligentnie zachowywać,
nie są na tyle proste, by udało się je zrozumieć”. – pisze historyk techniki
George B. Dyson w książce Darwin wśród maszyn. Zatem pat? Niekoniecznie – bo mamy Internet. Cyfrową gęstwinę, której kolektywny rozwój może zrodzić kiedyś mądrość większą od ludzkiej, przekonuje Dyson.
Inteligencja nie równa się: mądrość.
Inteligencja nie jest też miarą mądrości – choć jest za taką uważana.
Głupota jest przeciwieństwem mądrości – można być osobą inteligentną,
acz głupią, niemądrą.
Ludzie rozróżniają mądrość od inteligencji.
Mawiają: inteligentny oszust, inteligentny złodziej, inteligentny morderca... Mawiają: „piekielnie inteligentny”, „inteligentna bestia”. Ale nie
mówią: mądry morderca, mądry oszust, mądry
złodziej...
Mądry władca, to nigdy: tyran. Albo – albo,
prawda? Bywają inteligentni zbrodniarze – ale
czy bycie zbrodniarzem jest mądre? Brr, zestawienie pojęć, aż wzdrygające.
Zapach burzy
Stalin. Hitler – czy w ich działaniach nie wiNiebo się kołysze
dzimy inteligencji, przebiegłości? Owszem, tak.
W stawie
Ujmując w pojęcia tego świata: mądrość jest
Pełne kwiatów lipy
kategorią etyczną – inteligencja – nie! Ale mądrość to coś więcej niż inteligencja ze „stelażem
moralnym”. Inteligencja to raczej zdolność kalkulacji. Jakby „moc obliczeniowa”. Zmyślność,
spryt, przebiegłość, także chytrość, cwaność...
Nigdy nie zrozumiem
Inteligencja – łac. intelligentia – zdolność
Co to
pojmowania, rozum, sprawność w zakresie
Jest
czynności poznawczych, zdolność uczenia się
Jezioro
na podstawie własnych doświadczeń, zdolność
przystosowania się do otaczającego środowiska. Potocznie zdolność rozwiązywania problemów praktycznych.
Wiatr
Wielka Encyklopedia Powszechna PWN.
Nie płonie
Choćby
Mądrość kojarzymy z radą, pomocą, zaufaBardzo chciał
niem, oparciem, nauką, prawdą, opieką, ciepłem,
dobrocią, miłością.
Pojęcie inteligencji nie zawiera w sobie rozróżnienia zła i dobra. A raczej ma inne: dobre jest to,
co pasujące, skuteczne, prowadzące do celu – bez
Zbiera
określenia, jaki to cel. Docenia się inteligencję –
Burzę zmierzch
abstrahując czy przejawia się w złem czy w doRazem
brem. Mawiają ludzie: wielka inteligencja – nie
Z wiatrem
bacząc czy łotr.
Inteligencja może być używana do rzeczy mądrych i skrajnie głupich. Do pustot i dureństw, do
rzeczy niepożytecznych, szkodliwych, zbędnych.
Do tworzenia pułapek i zwiedzeń. Bywa niezwyZiemia
kle użytecznym narzędziem kłamstwa, zła.
Wchodzi w morze
Gdy mówimy o czyjejś mądrości, mówiMorze
my o osobie, gdy o inteligencji – o cesze osoby.
Wie co robi
O właściwości, o uzdolnieniu.
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
ZAPACH BURZY
NIGDY
PŁONIE
ZBIERA
BRZEG
Karol Jałochowski, Znikąd donikąd.
Sprowadzanie mądrości, człowieczeństwa
– do inteligencji, utożsamianie mądrości z inteligencją – to zawężenie, nieprawda, niebezpieczeństwo.
Siedzę przy komputerze, piszę i widzę, że to
jest po prostu z charakteru prymitywne, mechaniczne urządzenie. Czym się tak ludzie zafascynowaliście, co was tak uwiodło, że podnosicie to
narzędzie do nadludzkich wymiarów. Jest bajką
jakoby jakiś nadbyt miał wykluć się z internetu;
sprowadzenie człowieczeństwa do mechanicznej inteligencji – takie traktowanie ludzi, ludzkiego ż y c i a – to potworność! Uczucie jakoby
maszyna, „sztuczna inteligencja” była żywa jest
duchowym uwiedzeniem człowieka, który tak to
odczuwa. Maszyna jest tylko maszyną – i koniec.
Nie z niej wynikają te odczucia, te wrażenia etc.,
to rzeczy duchowe.
Przy tym elektroniczna, cyfrowa inteligencja
– to kopia: t a k i n i e. Zawsze martwa, obliczona. To: coś i nic (1 – 0) w roli: tak i nie. A przecież:
n i e – nie jest obojętnością, nie jest: niczym.
Niebytem.
*
W Wiadomościach TVP 1, 18 czerwca 2013
roku poinformowano, że w Chinach selekcjonuje
się zarodki, aby rodziły się inteligentne dzieci.
*
Są ludzie inteligentni, którzy nie wierzą. Często oni właśnie atakują Wiarę. Bóg uczy nas:
Rzekł głupi w sercu swoim: nie ma Boga.
Bibliografia:
Wielka encyklopedia powszechna PWN. Warszawa 2004, t. 12, s. 178.
Karol Jałochowski, Znikąd donikąd. W: Niezbędnik inteligenta nr 11, Polityka, 16.12.2006, s. 7.
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
MODA
Nie
Trendy
Droga
LEPSZA GŁUCHA
Lepsza
Głucha cisza
Niż
Głupia obecność
19
Antoni Kozłowski
TOTART.
Kij w mrowisko, czyli nie ma tego złego,
co by efektu nożyc nie wywołało.
Refleksje nad filmem
„TOTART. Odzyskiwanie rozumu”
(Kilka fragmentów)
Wprowadzenie
Po przeczytaniu Listu Otwartego Zbyszka
i uczestnictwie w festiwalowej dyskusji po projekcji filmu w ECS, poczyniłem wiele osobistych
zapisków, które rozdęły się do rozmiarów wielkiego elaboratu, ale nie o „me widzenie rzeczy”
tu chodzi, ale o sprawy zasadnicze, pytania
o naszą aktualną kondycję kultury, człowieczą
uczciwość i dramatyczną kwestię „niczeańską”,
a mianowicie: „kto włada historią, ten tworzy teraźniejszość”. Film był z założenia historią Totartu i także jego Protagonistów współczesnością.
Był z założenia, ale de facto stał się jedynie „tubą
propagandową” mitologii już wylansowanej, jednostronną prezentacją dokonań na polu „zbiorowej klaunady”, demonstracją skandalizującej
formy, za którą ukrywał się postulat ideowy postawiony przez Zbyszka Sajnóga, a mianowicie:
„pytanie o kondycję człowieka w osaczeniu totalitarnym, po wojennym koszmarze, który nie
miał moralnego katharsis, więc skutkował stanem permanentnej, narodowej traumy”. Pytanie
dramatyczne i dociekliwe, do którego artystycznego dociekania używano w działaniach wspólnych Totartu narzędzi równie dramatycznych,
co groteskowych, walczono z powszechną głupotą i uśpieniem „cepem absurdu” i „elektrowstrząsem” przekraczania tabu kulturowego. To
była, że tak zdefiniuję, „społeczna homeopatia”,
leczenie posępnego, politycznego absurdu przy
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
ROBOTY TELEWIZYJNE
Siedzi rodzina
Przed telewizorem
Oczy pieką i szczypią
Od tej roboty
KINO
W kinie dziś
Tak ostra akcja
Że Andrzejowi z nerwów
Film się urwał
HAIKU TELEWIZYJNE
20
Do trzech razy
Idol
A potem
Do roboty
pomocy absurdu prześmiewczego, sztubackiej
„gęby”, klaunady formalnej dla uzyskania refleksji i „przebudzenia” odbiorców dla stawiania czoła komunistycznemu osaczeniu. Zatem strategia
klaunerskiego prześmiewstwa miała swój kontekst, nie aspirowała do „uniwersalnego narzędzia zwalczania zła”. (…)
*
Zawsze kiedy opisujemy zjawisko, zasadniczo
interesuje mnie odbiorca. W filmie nie było głosów odbiorców, historycznych świadków działań
Totartu. Ani namaszczonych, krytycznoliterackich, ani kumplowskich, relacji licznych obserwatorów, co mieli wiele, twórczego, często odkrywczego do powiedzenia. Nie było przeciwwagi dla
„pasji mitologicznej” kilku Protagonistów filmu,
a także wypowiedzi „demitologizujące” Zbyszka
nie zostały w całym spektrum przedstawione.
Powstała, więc „hybryda filmowa”, zaśpiew zadowolonych, ulokowanych w strukturach maskultury III RP (…) i „votum separatum” Zbyszka, nie tak czytelne, aby odbiorca dowiedział się,
że dokonania Totartu nie były tylko „sztubacką
klaunadą”, ale „dramatyczną szamotaniną, walką o prawdę czasu w formie „nadwiślańskiej
donkiszoterii”. Zatem, kto rozumie prawdziwe
przesłanie dzieła Cervantesa, ma klucz do zrozumienia Totartu. Don Kichote, to poważny, solenny rycerz, ale walczący o swoje w groteskowej
formie, bo taki jest jego wybór. Totart także wybrał pomiędzy „sztubacką hecą”, a klasyczną, polityczną batalią, wybrał język swego sprzeciwu.
Ale po obejrzeniu filmu Totart. Odzyskiwanie
rozumu odbiorcy nie będzie łatwiej pojąć ten mechanizm, bowiem film utrwalił stereotypy, a nie
dotknął Prawdy. Nie odcedził złotych samorodków od szlamu. Był o krok od dotknięcia sedna
sprawy, nie uczynił go, epatował szlamem. Tak…
Co z tego wyszło…
Film o Totarcie, to przysłowiowy „kij w mrowisko”, być może nie zaplanowany w tym wymiarze przez Protagonistów i Reżysera, ale tak
wielki potencjał „duchowego dynamitu” rozpętany przez młodych artystów nie zmieścił się
w formule komercyjnego filmu, jaką ostatecznie
przyjął Reżyser, ale musiał znaleźć swe ujścia
poboczne, także w formie rejestrowanych medialnie komentarzy i Listu Otwartego Zbyszka,
który wyjaśnił skrupulatnie, jak film rozminął
się z jego oczekiwaniami, a On był przecież Spiritus Movens Totartu! Zatem jego głos, założyciela
i ideowego „programisty”, powinien się liczyć, ba
powinien być wskazówką, co istotnego, merytorycznie i w odbiorze społecznym, przekazał Totart, jako ponadczasową spuściznę, a zatem co
było ziarnem, a co plewami szczeniackich, obrazoburczych ekscesów i estradowego komedianc-
twa, bez istotnej wagi intelektualnej i refleksyjnej, ale po latach stanowiących ową barwną
„legendę” Totartu. I właśnie przeciw tej legendzie, przeciw barwnemu naskórkowi zjawiska
społecznego i intelektualnego zwanego Totartem
występuje ze swym sprzeciwem, swym votum separatum Zbyszek. Doskonale to rozumiem, są też
na ten stan rzeczy odpowiednie przysłowia np.
„nie ucz ojca robić dzieci” czy porzekadła: „teraz
już wiemy, co autor chciał przez to powiedzieć”,
więc niezadowolenie Zbyszka z wykreowania
wizerunku „Konfraterni Klaunów i Jajcarzy”,
miast ludzi tragikomicznie broniących swej ludzkiej tożsamości i przełamujących marginalność
i anonimowość w bezbarwnym tłumie „mas ludowych”. Zbyszek chciał upublicznienia swojej
prawdy. Zwyciężyła i poszła w świat „prawda
ekranu” (…). Ale co najważniejsze, film niezamierzenie, ale skutecznie wywołał niespodziewaną
dyskusję na tematy mocno przekraczające faktografię i mitologię formacji tranzytoryjnej Totart
i jej roli społecznej w schyłkowym okresie PRL…
Dyskusja prawie narodowa
I tak z dyskusji o samym filmie stał się dyskusją o prawdziwym obliczu naszej kultury…
Kultura jest zjawiskiem żywym, trochę nieobliczalnym, ale postrzegana w optyce „poprawności
politycznej” jest tylko „właściwą interpretacją”.
Wiadomym jest, że to „historyk pisze historię”,
a nad nim wisi „bat ideologiczny”. Po recepcji filmu o Totarcie możemy uświadomić sobie także,
że to Reżyser lansuje „poprawną wersję kultury”,
bowiem Totart jest zjawiskiem kulturowym, nie
gastronomicznym czy skatologicznym. Można
zapytać, dlaczego tak postępuje, ale pytanie jest
retoryczne. W tym pytaniu nie ma złośliwego
oskarżenia, jest analiza zakamuflowanego, negatywnego zjawiska. Za państwowe pieniądze nie
powstanie nic „niesłusznego”, dlatego też „dobry
reżyser”, mając doświadczenia, wie jak „sprawę
naświetlić”. Wie zatem, że jest we władzy demonów, które sprawią, że odniesie sukces, lub zamknie sobie do niego drogę. Wie to intuicyjnie,
niekoniecznie cynicznie. Te demony, to „poprawność polityczna” i „oglądalność”. Proszę o wska-
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
POLESIE VII 1865
Wydał sośnie pomruk miękki
Ostatni Powstaniec Styczniowy
Młodziutki
I lekki
NOWOGRÓDZKA VII AK
Marcin
Z AK
Na Syberię
Nie CZEKA
BIAŁORUŚ
Znalazł się człowiek
Między
Sierpem młotem
I kowadłem
Między wolą, a jej ziszczeniem…
Zawsze, a w przeszłości zdarzało się to często,
nie miałem jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: o co właściwie chodziło ludziom z Totartu?
Do dziś nie wiem, a i film Bartka Paducha, choć w
jego powstawaniu uczestniczyłem, nic mi nie rozjaśnił. Zatem jest Totart naszym współczesnym
popkulturowym Sfinksem, tajemnicą bez tajemnicy, teatrem groteski bez reżysera, który to reżyser właśnie przeszedł jakościową transformację.
Wiem tylko, że Totart wzbudzał trwożne podejrzenia i złe prognozy w środowisku gdańskiej SB,
a na aresztowanie ich grupy odbywającej „tajną naradę” z aktywistami RSA oddesygnowali
dużą, kilkunastoosobową grupę funkcjonariuszy
w asyście oddzialu ZOMO i grupy antyterrorystycznej w pełnym rynsztunku. Dlaczego się bali
Totartu? Dobre pytanie, bowiem może wiele wyjaśnić. Zapewne „Solidarność”, KOR czy KPN
były dla esbecji czytelne, rozszyfrowane i spodziewane w swych działaniach, natomiast Totart był nieobliczalny, groźny w swym absurdzie,
bowiem w ramach happeningu miast odchodami w widzów, mogli zacząć rzucać granatami
w ZOMO, oblewać patrole MO „zajzajerem”, czy
też podpalać posterunki milicji ostrzeliwując je
bombami fosforowymi miotanymi z katapulty.
Na przykład. A może mieli w planie nabycie walizkowej bomby jądrowej i jej detonację w Pajacu
Kultury? Nie wiemy i tego. Zapewne wiele nie
wiemy, ale co miało się zdarzyć pomiędzy ustami
konsumenta, a brzegiem puchary podniesionego
przez „mistagogów” Totartu, nie wiemy naprawdę NIC. Kiedy dziś rozmawiam ze Zbyszkiem, co
30.10.1988
zdjęcia – z dokumentacji SB
zanie polskich, współczesnych reżyserów, co kpią
sobie z tej demonicznej uzurpacji. I dlatego Bartek Paduch nie czuje „nacisku cenzuralnego”, bowiem stosuje powszechnie praktykowaną w Kraju Nad Wisłą „racjonalną” postawę reżysera…
Jako uczestnik filmu, Przyjaciel „Aktywistów”
Totartu, ze szczególnym wskazaniem Zbyszka,
nie mogę się uchylić od publicznego zabrania głosu w tej wielce symptomatycznej kwestii. Bo to
nie tylko niezrozumienie odwiecznego, sztubackiego dylematu: „co poeta chciał przez to powiedzieć”, co Totart wykrzyczał konwulsyjnie i groteskowo na forum społecznym, ale sprawa wielce
złożona, bowiem poetów, muzyków i malarzy
było wielu, nie stanowili kolektywu, ani ideowego monolitu, ale wieloaspektową „Konfraternię
Twórców”. Dlatego każda wypowiedź dokumentująca historyczne zjawisko wymaga jasności,
jednoznaczności opisu i racjonalnej pointy, co
nazwać można odpowiedzią reżysera na zadane
sobie twórcze pytanie. Czy film odpowiedział, czy
utrwalił mit, czy ominął prawdę, jak esteta rozjechanego psa, każdy widz ma szansę zdecydować,
ale nie będzie to proste. Ja to prywatnie wiem,
bowiem w mniemaniu Zbyszka, na podstawie
zarejestrowanego z nim materiału, z Jego strony
taka odpowiedź padła, wystarczyło ją jedynie filmowo ujawnić. (…) Dotknął sedna, nazwał rzeczy
po imieniu, nie zastosował „retoryki zastępczej”,
a więc zbliżył się do „prawdy czasu”. Odcedził od
„klaunerskiej formy” wielce dramatyczną, mającą cechy pytania o ludzkie pryncypia, prawdę
i godność, ową „rzeczywistą treść” działań Totartu, pozornie kuglarskich i wesołkowatych. Jednak zwyciężyła „prawda ekranu”. Jak w dawnej
piosence „video zabiło gwiazdę radiową”, tak teraz idea „oglądalności i poprawności politycznej”
zdeformowała, spłyciła przesłanie filmu, ale dała
mu przepustkę na ekrany. Ten fakt może być dla
wielu współczesnych „konsumentów kultury masowej” zrozumiały, ale dla Zbyszka nie, a także
nie dla mnie. Dlatego kreślę te słowa i czekam filmowej „dogrywki”…
miał przekazać istotnego Totart, jako konfraternia różnorodnych twórców, odpowiada, że de facto sam
dziś nie wie, ale na pewno nie, że życie jest pochodem błaznów, a sztuka wypinaniem zadka, demonstracją negacji, ale jak doszło, że tego typu narzędzia „formalne” zostały użyte dla wyrażenia przemożnej niemocy, czarnej rozpaczy i młodzieńczego gniewu w państwie „realnego socjalizmu” i w Europie
po holokauście, po zwyrodnieniu człowieka do roli producenta mydła z ludzkiego tłuszczu, nie jest
w stanie wytłumaczyć jasno, bowiem „nieprzeniknione są ścieżki Boże”. Mówi zawsze o potrzebie zadawania pytań i czekania na odpowiedź. Cierpliwego czekania. Zatem, kiedy zadaje się pytania, dobrze
i w dobrej wierze, a on to starał się robić prowadząc
Totart na „Bastiony Imperium Zła”, a zadawszy je,
doznał emocjanolnego załamania, przeto wymagał „sezonu w sanatorium pod klepsydrą” (w jego
przypadku – pobytu w sekcie) (…). Co było dalej,
to oddzielny rozdział, materiał na niezwykły film…
A teraz moje przypuszczenie – Zbyszek otrzymał
odpowiedź na zadane pytania i teraz udziela wiedzy, która nań spłynęła. Pisze książki, publicystykę,
jest współautorem dramatu, a także suwerennym
autorem albumu, niosącego zapis i ilustrację boleśnie doświadczanego życia w „atrapie miasta”, czyli
w Gdańsku (…).
Refleksje i dygresje osobiste
Aby nie starać się zawrzeć w swej wypowiedzi
za wiele, za dużo chcieć „upiec pieczeni przy ogniu
Totartu”, przedstawię teraz, zamykając swą opinię
o wymiarze filmu, niedostatkach, reperkusjach
i przyczynach tego stanu rzeczy, kilka swych, prywatnych refleksji. Niech będą one dowodem na to,
że dyskusja wokół filmu jest „kijem w mrowisko”,
a nie tylko błahym, egocentrycznym i li tylko technicznym przyczynkarstwem. To moja
21
osobista „lekcja”, którą z Państwem odrobię, oby
ku chwale rozumu i na pohybel animatorom powszechnego zidiocenia…
Sponsoring artystyczny, a poprawność polityczna lub marginalizacja
To dywagacja w stylu: „Koń, a sprawa polska”,
a precyzyjnie: „sponsoring artystyczny, a poprawność polityczna” i wielce ważny element
„rynku sztuki filmowej” – oglądalność. Otóż powstanie, reżyserskie wybory, zrobienie technicznie dobrego filmu, lecz nie wnoszącego nic nowego do sprawy, powielającego mity i zamykającego
drogę (a może nie, może będzie część druga filmu,
przynosząca jednostkowe odpowiedzi, życiem
pisane przez Protagonistów na fundamentalne
pytania postawione przez Totart, które zakryła
kurtyna klaunady), nie są przypadkowe, są prawidłowością. Wspomniałem już o tzw. demonach
(zakulisowych ośrodkach wpływu) rządzących
rynkiem filmowym i kształtujących nagminnie
postawy reżyserskie. Pytanie, jak przełamać
monopol „animatorów życia mas” jest trudna,
ale nie beznadzieja, bowiem tworzenie „kultury niezależnej” znamy z czasów PRL, a teraz nie
ma takich „opresji”, zaś są dostępne możliwości
pozyskiwania grantów i dotacji prywatnych. Zatem: „trzeba chcieć”, stąd to wielkie pytanie: czy
społecznie, oddolnie, mądrze i bez „kagańców
autocenzury” będziemy tworzyć Polską Kulturę,
czy oddamy bezwolnie, na zatracenie duchowego kapitału nasz obszar noosfery w gestię ministerstwom, państwowym sponsorom i mediom
w celu tworzenia „kulturowej atrapy”? Odpowiedź prosta: im więcej obywatelskiej aktywności, szukania pieniędzy przysłowiowo „leżących na ulicy” (znakomicie robią to na Zachodzie
agencje interesu autorskiego, w Ubekistanie, ta
funkcja i zawód nieznany lub raczkujący), poszukiwania społecznej, pozarządowej działalności
sponsorskiej, pieniędzy dawanych na cele „godne
i sprawiedliwe” przez tych, co cytując Modighliani’ego”: „wiedzą i mają”. Działając oddolnie, spontanicznie, realizując własne pomysły i wyzwania
czasu, skutecznie odkłamiemy historię, budując
spontanicznie kulturę, nie pozwalając na kreację
jej „słusznej formy” na rządowy prikaz, zawsze
więcej przysporzymy rozumu i mądrej dydaktyki
na forum publicznym, prawdziwej historii i wysokiej sztuki. A wtedy świadomość obywateli,
zwłaszcza młodego pokolenia, rokować będzie,
że nie pozostaniemy gospodarczym Bantustanem rządzonym przez „zatwierdzone do wykonywania zadań polytyczne elyty” (…). Zastąpimy,
z własnego nadania, w etatowym wytwarzaniu
(pseudo)kultury etyczne i intelektualne miernoty, by wreszcie (...) wybić się na społeczną i obywatelską, rzeczywistą niepodległość, wolność
od unijnej urawniłowki, państwowego kagańca
i bycia „równym” wobec „równiejszych” z Berlina
i Paryża. Zatem – to nie państwo tworzy „słuszny kształt kultury”, jak ongiś dwory i św. Ecclesia sponsorowały preferowany przez nich kształt
sztuk wszelkich, zaś obywatele biorą to we własne ręce. A jak? A tak: przez instrumenty działań
pozarządowych, świadome zrzeszanie się, tworzenie konfraterni artystycznych, grup dyskusyjnych, przez funkcjonujący w USA i wielu krajach
„starej demokracji”, a dający dobre wyniki
wspierania autorów internetowy „crowd-
22
founding”, społeczną zbiórkę pieniędzy na cel jasno opisany, wykorzystywanie konkursów grantów i granty unijne (póki są jeszcze), przez mądre
pozyskiwanie sponsorów niezależnych, kapitału
ludzi świadomych i Polsce sprzyjających, konstruktywnych sił samorządowych i stypendiów,
które jeszcze są dostępne. To nie jest trudne, ale
należy przełamywać nawyki, aby nauczyć się
zdobywać pieniądze na promocję swej sztuki, ale
nie przez „spolegliwość” wobec sponsora, tylko
zaradność i korzystanie z nowych form społecznego wsparcia, umożliwienia twórcom ekspresji
materialnej ich pomysłów...
Naszym powszechnie rozumianym i realizowanym hasłem powinno być: „Zabierzmy państwu monopol na tzw. słuszną kulturę, a dołóżmy
starań i skutecznie twórzmy prawdziwą kulturę,
narodowy kapitał duchowy, intelektualny i artystyczny!”. A wtedy żaden twórca, reżyser, pisarz,
malarz, muzyk nie powie, że rządzą jego aktywnością kreatorską „demony oglądalności, poprawności, komercyjności czy mody”. Nie dajmy
się wrobić w poetykę dowcipu z lat RRL: „robotnicy do fabryk, studenci do książek, kulturyści
do kultury, a pasta do zębów”, bo wyjdziemy na
tym, jak „Zabłocki na mydle”! I oto dyskusja wokół filmu Totart. Odzyskiwanie rozumu, votum
separatum Zbyszka wyrażone listownie, dyskusje pofilmowe, napaści mędrków różnej proweniencji, stały się owym „kijem w mrowisko”,
przynajmniej dla mnie, prawem do uogólnień na
poziomie troski o narodową kulturę, jej jakość,
prawdziwość i naszą za nią odpowiedzialność.
Nikt nam nie będzie „pluł w twarz i dzieci nam
tumanił”, jeśli zdobędziemy się na trudny postulat niezależnego myślenia, godności ludzkiej,
niezgody na wegetację w stadzie „dwunożnych
termitów”. Czego nam brakuje, aby osiągnąć poziom świadomości i solidaryzmu społecznego
znakomicie przejawiony podczas „Karnawału
Solidarności” w 1981 roku? Gdzie ukryty ten kapitał duchowy, gdzie nasza narodowa duma, godność i kreatywność, ongiś wiodąca w świecie?
Chyba tylko „masy krytycznej” gniewu w obliczu
upodlenia i bezradności, a tu czas i kolejne popisy „sterników nawy III RP” działają!
Apel o powszechne przebudzenie twórczej
polskości
Dlaczego zatem, jako naród, „śpimy na jawie”,
biernie konsumujemy „bryndzę medialną”, jesteśmy masturbowani mentalnie „tańcami z gwiazdami”, sitkomami, dlaczego tak się dzieje? Co
musi się zdarzyć, abyśmy poczuli się „u siebie w
domu”, zabrali państwu „administrowanie duszami Polaków”? Kiedy poczujemy, że nie dokonaliśmy duchowego „katharsis” po komunistycznym spodleniu, kiedy zaczniemy pisać pamiętniki
i opowieści o czasach PRL, poszukiwać prawdy
i sensu cierpienia, realnej groteski życia w „czerwonej klatce”, co się musi zdarzyć, aby powstawa-
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
MROKI
Mrok
Oświecenia
Pokrył
Całą Europę
ły filmy o bohaterach, a nie „komiksy historyczne”, trafili do świadomości społecznej tworzący
patriotyczny etos dawni bohaterowie (…).
Niezgoda Zbyszka na mijający się z prawdą film o naszej najnowszej historii (bo Totart,
to historia, bo Totart, to tragikomiczne starania o nowy kształt kultury i relacji międzyludzkich), niech będzie detonatorem postawy obywatelskiej, niezgody na powszechne kłamstwo
i „etykietę zastępczą” instalowaną nad naszymi
głowami, nam na pohybel. Zatem – odczytajmy
ten głos, ten apel człowieka odpowiedzialnego
za słowa i czyny, za rzeczywisty wkład w kulturę
polską, jako pobudkę, nie czekajmy, aż zgorzeje
dom Narodowej Kultury, a pozostanie barak ciekawostek (…).
Korzenie polskiej nierzeczywistości
I chyba jednak, nie ostatnia, ale ważna, sprawa, to bezwolna zgoda na nasze życie w sferze
dylematów i spraw zastępczych, w mitosferze
zbudowanej z „semantycznych klocków Lego”
przedstawiającej kolorową nicość, „w popularnym „Matrixie” lub „nierzeczywistości”, a moje
tu pytanie: hańba czy ludzka słabość, zmęczenie
dziejowym „kołowrotem”, czy brak obywatelskiego instynktu samozachowawczego, nędza duchowa czy „demon socjotechniki” bez kija ale z dużą
marchewką konsumpcji? Dlaczego, jak powiedziała pewna internautka: „leżymy na dywanie
gapiąc się na ruchome obrazki w telewizorze”,
dlaczego godzimy się na „śmierć za życia”, na
bezbolesną „cyborgizację”, ślepo wierząc, że „ciekawe i istotne” rzeczy dzieją się w „mitycznych
mediach”, a życie realne, codzienność i niecodzienność przeżyte „tu i teraz” nie mają wartości,
są mdłe w porównaniu do medialnych „efektów
specjalnych”? Dlaczego daliśmy się zahipnotyzować, aby być na stałe podłączonymi, żywymi mumiami, zasilanymi z „medialnych kroplówek”?
Hańba to, czy patologia, zaniechanie myślenia,
czy podleganie (dez)informacyjnemu gwałtowi?
Jak można poważnie traktować medialne „wrobienie w politykę”, stałe igrzyska „POPiSu”, pozory różnych „programów dla Polski”, nadmuchiwanie afer różnego rodzaju, zastępczych atrap:
kondomów, pedałów, księży pedofilów, genderowskiej tęczy, in vitro, eutanazji, komisji sejmowych, małżeństw jedno i obupłciowych, pedofilii
w internecie, palonych przez Polaków w Jedwabnym Żydów (zdemaskowane kłamstwo!), flagi
narodowej w gównie, muchy na nosie i włosów
w sosie… Jak długo żyć będziemy atrapą, a nie
krwistym życiem, co jest drogą od znanej, nie
zafałszownej przeszłości, ku nieznanej, fascynującej przyszłości?
Nie odpowiem. Ale wiem, że to właśnie w mediach odbywa się „mnożenie bytów zbędnych”,
zaczadzanie naszej ludzkiej, zbiorowej świadomości, na które to procesy nie znaleźliśmy jeszcze obywatelskiej „brzytwy Ockhama”. Wystarczy! Od dziś, od teraz, od obejrzenia filmu pod
znamiennym tytułem: Totart. Odzyskiwanie
rozumu, filmu, co miał w zasięgu oświecenie,
a wybrał utwierdzenie w „poprawności politycznej”, odłączmy się od jadowitej kroplówki zaaplikowanej „masom ludowym” przez bękartów Goebbelsa i Mołotowa, doświadczmy Prawdy, w nas
i między nami, co zasypana zwałami fałszu i antywartości, czeka dnia zmartwychwstania i Odzyskania Rozumu!
http://antonik.salon24.pl/669291,totart-kij-wmrowisko-czyli-nie-ma-tego-zlego-cz-i
http://antonik.salon24.pl/669458,totart-kij-wmrowisko-czyli-nie-ma-tego-zlego-cz-ii
Wojciech Lopez Stamm
Ani Żarnobyla, ani Lubiaszimy
tutaj sobie nie życzymy!
Trzydzieści lat temu Ruch „Wolność i Pokój”,
także Ruch Społeczeństwa Alternatywnego, walczyły z zamiarem budowy przez ówczesne władze
elektrowni atomowej w Żarnowcu. Nazywaliśmy
wtedy Żarnowiec – Żarnobylem wygrywając podobieństwo nazwy do Czarnobyla, zarazem uzyskując efekt wyrazistego memento. Atmosfera
po katastrofie w Czarnobylu uzmysłowiła nam
znikomość – po prostu brak praw jednostki. Nie
ostrzeżono nas w porę o nadciągającym zagrożeniu. Otrzymaliśmy jasne przesłanie – życie w cieniu atomowej elektrowni może poskutkować
śmiertelnym napromieniowaniem. Trwał wtedy
komunizm i wyścig zbrojeń.
Po kilku latach świętowaliśmy obalenie komunizmu…
Obecnie lobby atomowe zapukało do nas ponownie, ten przemysł – relikt epoki zimnej wojny – jest symbolem traktowania obywateli jako
dostarczycieli środków pokrywających jego deficyt a cichą tajemnicą jego przetrwania, mimo
licznych brzemiennych w skutki katastrof, są
potrzeby przemysłu zbrojeniowego. Zamiar wybudowania nowego Żarnowca, nazwaliśmy dziś
Lubiaszimą od nazwy miejscowości Lubiatowo,
gdzie władze decyzją z roku 2014 postanowiły
ulokować atomową elektrownię, nie bacząc na
kolejne ofiary w Fukuszimie… Czy coś się zmieniło?
Naoto Kaan, były premier Japonii, podczas
rządów którego zdarzyła się katastrofa w Fukuszimie, głęboko poruszony postanowił przekonywać rządy wszystkich krajów do odejścia od błędnej polityki energetyki jądrowej. 20 marca 2014
roku wziął udział w malutkiej manifestacji na
terenie niedokończonej i nie uruchomionej – na
szczęście – elektrowni w Kartoszynie (wieś pod
Żarnowcem). Gdy pojawili się tam motocykliści,
wziąłem ich początkowo za demonstrantów, ale
oni podczas przemówienia Pana Premiera bardzo głośno ustawili swoje radio. Kiedy podszedłem i poprosiłem o ściszenie – usłyszałem, że
jestem na prywatnym terenie i żebym sobie poszedł.
Później dotarły do mnie informacje, że atomowe lobby nie cofa się przed zastraszaniem i pomyślałem – coś zmieniło się w Polsce… Kiedy panuje „wolność” – zło korzysta z niej (najbardziej).
Dariusz
Brzóska Brzóskiewicz
ATOM
A tom
Skutków
Nie
Przewidział
Dariusz Brzóska Brzóskiewicz
Lecom
Lecom
W stoczni żurawie
Bo
Muszą
23
24

Podobne dokumenty