Jednodniówka (do ściągnięcia, PDF, 7, 46 MB)
Transkrypt
Jednodniówka (do ściągnięcia, PDF, 7, 46 MB)
Zbigniew Sajnóg Co to była sztuka totalna Fragmenty wstępu do archiwizacji Totartu w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie Urodziliśmy się, mówię o sobie, o kolegach, z którymi współtworzyłem Totart, kilkanaście, niespełna 20 lat po II wojnie światowej. Nasi rodzice, dziadkowie, ludzie wśród których wzrastaliśmy, wychowywaliśmy się, byli naznaczeni piętnem tej wojny. (…) Opowieści, których słuchaliśmy, były żywe. Ludzie po wojennych przejściach mieli w sobie to przeżycie, ten duchowy ślad, jakby rezonans, i niewątpliwie miało to na nas – następne pokolenie – wpływ. Całkiem niedawno, rok temu uświadomiłem to sobie, kiedy mój tata powiedział, że do dziś czuje pod łopatką lufę karabinu, którą popychał go niemiecki żandarm, szukający ukrywającego się – mojego dziadka. (…) Pomyślmy, ile to lat! A jednak trwa, wciąż jest żywe. Wielu też naszych bliskich przeszło przez doświadczenia prześladowań sowieckich, zsyłek na Sybir. Na przykład – ojciec Andrzeja Awsieja. Pamiętam niewymowny smutek piosenek nuconych czasem przez moją babcię. Nie był jakoś specjalnie wyakcentowany, te piosenki nie były jakoś mocne, były czasem nawet pozornie wesołe, bywał w nich przekąs, ale też przejmujący, kąśliwy smutek. To były piosenki tamtego pokolenia i smutek, który nie wybrzmiał, nie wypalił się, bo naszło następne zło i nawet nie o wszystkim można było mówić, nie wszystko wyznać, opowiedzieć. A jeśli – to szeptem. I te rany zasychały z wolna, ale czy goiły się? Ale także inny wpływ tej wojny był mocny: Polacy zostali uznani za naród – genetyczny odpad, do użycia i wyniszczenia. I tak też na początku wojny, i tak na jej końcu – zdradzeni przez swych „aliantów”, także przez nich zostali użyci i rzuceni jak ochłap na zapchanie mordy bestii. Uczucia, które mieliśmy to zarazem gorycz, poczucie głębokiej niesprawiedliwości – w pewnym sensie poczucie wyższości ale i poniżenia, pognębienia. Pognębienia także i tym, że w narodzie, okazało się tylu jest zdrajców. Esbeków, partyjnych, różnych zomowców, ormowców. To było straszne – bolesne i w jakimś sensie też – porażające. Niezrozumiałe. Więc naród gorszy, naród niewolnik, naród złamany, ale i jeszcze: naród pośmiewisko – te słynne polish jokes, których echa do nas docierały, te gadżety: polski kubek – z uchem w środku. Jakże i to było bolesne – tak tandetnie nas zdradzili – Anglicy, Amerykanie – a teraz wyszydzali nas jako wioskowych głupków. Brytyjczycy pielęgnują majestat swej korony, ale odmówili nawet prostego uszanowania tym, którzy za nich kładli swoje życie, odmówili Polakom udziału w defiladzie zwycięstwa – żeby nie narazić się na grymas nieszczęsnego zbrodniarza. (…) Polacy poważyli się powiedzieć: nie – obu totalitaryzmom, na co nikt inny się nie poważył, ani wtedy, ani później. I za to: polski kubek – z uchem w środku. Jakże to bolało. Ale też historia – rozbiory, nasuwały jednak myśl, że coś z nami jest nie tak. To pchało w ponure pogrążenia, choć i z drugiej strony otwierało na bluźniercze szaleństwa romantyków, o szczególności Polski i jej posłaniu. Ale, oczywiście, ta II wojna światowa to przede wszystkim – porażenie. Koncentracja jakiegoś zupełnie niewyobrażalnego zła, całkowitego →2 odczłowieczenia (jak by się wtedy chciało powiedzieć) i zarazem pozbawienia człowieka jakiejkolwiek wartości, sprowadzenie człowieka do poziomu surowca przemysłowego, bio-materiału. (…) To, co najgorsze tej wojny – stało się właśnie tu, w Polsce, jakby na tę ziemię, ten kraj, naród spadło jakieś przekleństwo – dopust rozszalałego, rozjuszonego, obłędnego zła. To właśnie w Gdańsku Spanner gotował ludzkie ciała by wytwarzać mydło, tu w sobie znanym celu – wyprawiał i gromadził ludzkie skóry. Uczono nas o tym w szkołach – Medaliony były lekturą szkolną – i mieliśmy to tu, pod no- sem, w dzielnicy. To miejsce, te budynki – nieopodal naszych mieszkań. Wstrząs i odraza. I niewyobrażalność – zdolności do takiego postąpienia: odciąć głowy, oskórować, poćwiartować, gotować, zbierać tłuszcz i do foremek. Dodać zapachu – bo przecież: źle pachnie… Co to w ogóle jest – za rodzaj w r a ż l i w o ś c i. Jak to się w sobie, w człowieku układa, gotowanie zwłok na mydło i taka elegancja zmysłu. Wszystko dobrze, należy jedynie dodać aromatu. Profesor Bogusław Wolniewicz: [Niemcy] rozpętali straszną wojnę, prowadzili ją w sposób, nawet trudno powiedzieć barbarzyński, no przechodzący w ogóle ludzką wyobraźnię, nikt się nie spodziewał, że coś takiego jest w ogóle możliwe, co oni zrobili. Ból i upokorzenie – spadek tej wojny – to również świadomość planowego wymordowania polskiej inteligencji – jak się to dziś nazywa: dekapitacji narodu. Po wojnie w kraju zostało 70-80 tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem. Efekt świadomego, planowego, regularnego mordu – dokonanego i przez nazistów i przez sowietów. Przez tych drugich kontynuowanego po wojnie. Nadto, przez kilka dziesięcioleci sekowanie nielewomyślnych uczonych, zdemolowanie nauki, pomieszanie wysokiego z niskim, powołanie jakichś quasi uczelni, jakichś kursów udających studia, zastraszanie kadr, nauczycieli. Ideologizacja, cenzura, odcięcie od świata. I to odbijało się bezpośrednio na nas, na tym, czego i jak nas uczono. Szkoła to był wychów komunistyczny. I pamiętam z dwunastu lat nauki – ośmiu szkoły podstawowej i czterech liceum – jednego nauczyciela, który się z tego wyłamywał, który odważał się mówić, odważał się nazywać rzeczywistość. Był to pan Jacek Rudomski, z którym miałem zajęcia z języka angielskiego. Był inżynierem, ale zrezygnował z pracy w stoczni i przeniósł się do szkoły. Opowiadał nam o mechanizmach ekonomicznych sowieckiej niewoli. O tym jak budowane są statki dla „radzieckiego armatora” – jak kupowane jest wyposażenie za dewizy, a za statki zapłata wypłacana jest w rublach, etc. Przy tym pan Jacek był kreatywnym nauczycielem, na przykład układał czasowniki nieregularne pod melodie bieżących przebojów (All right grupy Mango Jerry, etc.). (…) Pomyślmy – na dwanaście lat – jeden człowiek. Generalnie szkołę odczuwaliśmy jako mękę, ciągle raczej jako schowanie się przed czymś gorszym. Nie pamiętam, abym chodził tam z zainteresowaniem, aby poznawać, z radością, by się uczyć, by miało to jakiś sens, coś naprawdę w moim życiu wyznaczało, jakąś perspektywę. Jeżeli, to bywały to jakieś zupełnie pojedyncze sytuacje, a generalnie pobyt w szkole był grą by przeskoczyć, przejść dalej. Fałsz. Na koniec roku – w starszych klasach – zamiast radości, że coś wynieśliśmy, że jesteśmy dalej, mądrzejsi, coś zrobiliśmy – desperacko upijaliśmy się na umór – żeby zapomnieć. Żeby zapomnieć, co przeżyliśmy, co nam wtłoczono. Tak to właśnie nazywaliśmy – upić się żeby zapomnieć. Zrobiono nam kilka poważnych krzywd – z dwóch stron. Z jednej wpojono nam ewolucjonizm – apodyktycznie, jako naukowo stwierdzony fakt, z czym się nie dyskutuje. Z drugiej – obraz Boga, wykład wiary – wykrzywiony. I tego razem poskładać się nie dawało, wyjść z tej pułapki. Porażający obraz świata śmierci, pożerania się nawzajem w szale i w konwulsjach, z dymiącymi połciami mięsa, tryskaniem i bulgotem krwi. Znikąd odpowiedzi, wyjaśnienia – nieuleczalna groza świata i życie – oczekiwanie na swoją kolej. Nie chcę ginąć, dlaczego mam ginąć? Gdzie jest odpowiedź, o co chodzi? Bóg jest Miłością – i dymią krematoria? W kadziach ludzkie ciała gotują na mydło? O co chodzi? Niech ktoś powie! (…) Nalano nam rozpaczy do pełna, do nie-do-zniesienia: najpierw romantycy, później czerwone ręce Wokulskiego (ale i oczywiście nowelistyka Prusa), Rozdzióbią nas kruki, wrony, stary wiarus, Siłaczka, Wesele, potem „radość z odzyskanego śmietnika” – a zaraz wszystkie wysiłki dwudziestolecia pokryte cieniem totalnej klęski i zagłady – potem Baczyński, Borowski, wspomniane już Medaliony… (…) Historię cedzono, by dopiekła. Sfałszowana, sucha, nasączana jadem, z wykładem procesu historycznego jako walki klas i zastosowaniem kategorii „postępowości” do wartościowania zdarzeń, osób i idei. Odpowiedzią – komunizm, nauką – materializm dialektyczny, światopogląd naukowy. Beznadzieję pogłębiała bylejakość świata, w którym żyliśmy. Z architekturą dawnego Gdańska kontrastowały bloki, które stawiano na jego historycznym obszarze. Sprawiało to przygnębiające wrażenie, że oto należymy do kultury prymitywnej, która swoje prostactwa rozstawia pośród ruin cywilizacji. Upokorzenie ale też żal, romantyczna tęsknota do pięknych rzeczy, które zburzono. Było to smutne. Gdy w latach siedemdziesiątych pan Grzegorz Boros przeprowadzić chciał artystyczną akcję malując konstrukcję jednego ze starych mostów – na żółto, napotkał na opór. Otóż bowiem przepisami surowo zabroniono malować budynki urzędów, mosty etc. – w żywe kolory. Chodziło o to, aby wraży zachodni najeźdźca miał trudność w przycelowaniu w nie rakietą. Czy może – bombą atomową... Niestety, tacy ludzie rządzili peerelem. I ci ludzie kształtowali rzeczywistość podług swojego wyobrażenia – jako pola bitew. I to przecież wprost wyrażone jest na przykład w urbanistyce, w architekturze Nowej Huty. Bramy zrobiono tam na tyle wąskie, by nie przejechały nimi czołgi, zwieńczenia fasad to gniazda karabinów maszynowych. Ta szarość peerelu była celowa, rozmyślna, strategiczna. Szarość wojenna. Kiedyś – w latach 70. w jednym z przejść podziemnych w centrum miasta, w malowanych na biało i niebiesko, przeszklonych gablotach, podświetlonych jarzeniowym światłem, umieszczono ekspozycję zdjęć urządzeń KL Stutthof. Duże zbliżenia pieców krematoryjnych z rozwartymi czeluściami, zdjęcia pejczy i innych kształtujących wyobraźnię akcesoriów... Idąc do pracy, do szkoły szarym ranem obywatel PRL-u miał pobierać lekcję – jaki ludzki, jak łaskawy jest ten pan, który nim rządzi, i jakie dobro wyrządził mu sowiecki opiekun. Długo wisiały te niebieskie gabloty w tym szarym przejściu podziemnym, wyświetlając swoje mroczne zawartości zimnym, jarzeniowym światłem. * Nie pamiętam już jak do tego doszło, ale na początku szkoły średniej z grupą przyjaciół zaczęliśmy bywać w klubie Carillon. Był taką dziwną, jak na warunki PRL-u, enklawą. Oficjalnie był wspólnym przedsięwzięciem Towarzystwa Przyjaciół Gdańska, Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki i Związku Młodzieży Socjalistycznej – wówczas trudno by instytucja kultury istniała bez jakiegoś tego rodzaju „wsadu”. Ale ktoś to jakoś tak sprytnie obmyślił, czy przeprowadził, że klub trwał w jakimś takim zawieszeniu między tymi organizacjami i funkcjonował bez programu politycznego i bez kontroli. Stał się w owym czasie miejscem swobodnych spotkań, imprez, kameralnych koncertów, wystaw i przedstawień. (…) Trochę tam pod koniec dochodziło do pewnych uzurpacji – ale i tak położył kres owej enklawie aktyw ZMS-u. Socjalistyczni działacze pewnego razu wyłamali drzwi, zajęli pomieszczenia i klub przestał istnieć. Po prostu. Niedługo potem zaczął funkcjonować jako zakład bursztyniarski. Do dziś tak jest. W roku 76 czy 77, Bogdan Kubat wymyślił założenie niezależnego pisma. Projekt może pozostałby projektem, ale podjęła go moja mama i tak Poezję młodych wydrukowały na powielaczach – wespół z moją mamą – pracownice biura Rejonowego Przedsiębiorstwa Przemysłu Przetwórstwa Paszowego Bacutil w Gdańsku. Składaliśmy, szyliśmy i oblekali numer w okładki właśnie w klubie Carillon, co nawet, jak pamiętam, wywołało pewien popłoch, choć przecież nic tam takiego nie było, po prostu wiersze. No ale: sami wydają, składają – myślozbrodnia, co to będzie! Bogdan pracował nad przygotowaniem drugiego numeru, ale już nie udało się go wydać. W tamtym, mniej więcej, czasie otrzymałem nagrodę w jakimś lokalnym konkursie poetyckim. Przybyła ekipa telewizyjna poprosiła mnie o recytację i byłem tym podekscytowany. Przyjaciel odezwał się do mnie później w mniej więcej takie słowa: i co, w tej telewizji będziesz występował? No właśnie. Wspominam o tym, by zaznaczyć, że ludzie którzy później spotkali się w Totarcie, jego uczestnicy, podejmowali wcześniej wiele takich decyzji: tam nie pójdę, do tego nie przyłożę ręki. * Gdańsk był miastem przemysłowym i pamiętam, że różę wiatrów brać można było na węch, z zamkniętymi oczami. Gdy wiało od południa dominowały emanaty z wytwórni octu i musztardy i z fabryki farb i lakierów – te były szczególnie przerażające, a fabryka stała bezpośrednio przy szkolnym boisku – zmieszane z mocnym, durzącym aromatem z Herbapolu. Od wschodu ciągnęło wyziewami rafinerii i żółtym pyłem z Siarkopolu. Od północnego zachodu – ostry smród z elektrociepłowni, ze stoczniowych malarni, z acetylenowni... Szczególnie ponuro się robiło, gdy w bezwietrzną pogodę osiadał mglisty smog. Był czas, że morze wyrzucało na brzeg martwe, pokryte wrzodami węgorze, dermatolodzy przestrzegali przed spacerami po plaży. Krążyła informacja, że ścieki ze szpitala na Zaspie odprowadzane są do zatoki. Rzeczywiście kolektor ściekowy wchodził w morze na wysokości szpitala. Jedliśmy żywność złej jakości i wiedzieliśmy o tym. Krążyły legendy o dodawaniu do mleka proszku ixi, żeby się nie zsiadało, o mieleniu papieru w parówki. Za młodu pijaliśmy wina owocowe konserwowane związkiem siarki. Nazywaliśmy je kwasami. To było wino z drukowanym na etykiecie terminem przydatności do spożycia. Ale ten, przecież w końcu jawny, proceder przebili wytwórcy piwa z browaru gdańskiego, nieraz miało ono dziwną gorycz, po której źle się czułem. Jak dowiedziałem się po latach – w okresach gdy brakowało chmielu piwo robiono na żółci bydlęcej. Zdarzyło się pewnego razu – mniejsza o okoliczności – że ktoś wysłał mnie do gdańskiej rzeźni po większą ilość mięsa dla psów. Pracowali tam (między innymi) więźniowie, gdy szedł ubój wyjeżdżali z hal łysi, uśmiechnięci z wielkimi wózkami-kadziami pełnymi ciepłych patrochów. Gdy z takiej kadzi nabierałem do wiader – obserwujący mnie pracownik w pewnej chwili poradził, żebym jedną z gardzieli wymienił, bo jest na niej jakiś nowotwór. Odbywając obligatoryjną praktykę robotniczą po przyjęciu na studia miałem okoliczność przyjrzeć się z bliska procesowi wytwarzania owego wina owocowego tudzież innych produktów. W brudnej pakamerze, wzdłuż wąskiej taśmy, którą sunęły napełnione na ciepło butelki, siedziały na stołkach panie. Ich praca była wysoce mechaniczna: schwycić butelkę, lewą ręką nałożyć plastikowy korek i wbić go gumowym młotkiem. Panie co jakiś czas przerywały, sięgały po flaszki odstawione przy nogach, oficjalnie, wysoko podnosiły do ust i odchylały głowy pociągając solidny łyk... Sięgały po gumowy młotek... Osiem godzin. Pamiętam – dżem w tamtych czasach, to był taki ogólny zastygły zabełt. Ale tam, w ówczesnej Dagomie zobaczyłem także dżemy inne, robione na oddzielonej linii produkcyjnej – dżemy na eksport. Patrzyłem na stojące w magazynie, za sięgającym sufitu ogrodzeniem z drucianej siatki, słoiki wypełnione całymi owocami w cieszącej oko galaretce. * Gdy chodziłem do szkoły podstawowej – pamiętam – nad trawnikiem unosiły się chmury motyli. Głównie bielinków, ale też sporo cytrynków i pawich oczek. A nawet zdarzały się przepiękne pazie. Motyli było bardzo dużo. W Gdańsku, w środku miasta. A gdy wyrajały się chrabąszcze – było ich mnóstwo, wpadały we włosy, dzieci uganiały się za nimi. Minęło nie tak wiele lat, ile to – 40? a widok motyla w mieście – to rzadkość. W tak stosunkowo krótkim czasie – jakie zniszczenie. Na Wyspie Spichrzów, przy przeładunku zboża były chmury wróbli. Teraz z rzadka, po kilka chowają się w gęstych krzakach. Smutno było patrzeć na to postępujące zatrucie, na to niszczenie. I z tym przecież zastanowieniem: a co też oznacza to dla nas. Co się z nami stanie? * Strajki 80 roku – to było wielkie poruszenie, ale czułem do Solidarności pewną rezerwę. Nie umiałem sobie tego nazwać. Nie wiedziałem, gdzie to umiejscowić, przyczynę tej rezerwy. Może długopis był za duży? Bogdan Kubat przekonał mnie, że przeciwnie, właśnie dobry, że to taka właśnie deprymująca komuchów, taka kłująca w oczy prostota – bo skoro trzeba podpisywać coś ważnego, to długopis musi być wielki, no. I tak pomyślałem sobie, że pewnie mam jakieś inteligenckie skrzywienie. W tamtym czasie zaangażowałem się w reaktywację klubu Carillon i w reaktywację Littera- Dariusz Brzóska Brzóskiewicz TRZECIA B Jedzie tramwaj po torze O wczesnej godzinie Wszyscy myślą że pusty A tam cała trzecia b jedzie DO PIERWSZOKLASISTÓW Trzymajcie się mocno Za ręce Kto wypadnie z tramwaju Dwója ze sprawowania riów – Zeszytów Koła Naukowego Polonistów UG. Dla nowego Carillonu udało się pozyskać pomieszczenia, a zeszyt Litterariów był zredagowany (zawierał między innymi solidarnościowe wiersze rosyjskiego poety Piotra Kotowa, w edycji dwujęzycznej, po polsku i rosyjsku). Wprowadzenie stanu wojennego ucięło obie te inicjatywy. Nim napiszę o stanie wojennym, chcę przypomnieć, że mieliśmy już przecież tego rodzaju przeżycia i w 1968, choć wtedy jeszcze niewiele rozumiałem, i w grudniu 1970, co już pamiętam wyraźnie. Serie z karabinów maszynowych, wybuchy, pożary, powietrze przesycone gazem łzawiącym, jego charakterystyczny zapach. W dzień zamykano nas w szkole podstawowej, skąd rodzice odbierali nas po piętnastej. Z grupą kolegów pewnego dnia oczywiście uciekliśmy przez okno, aby popatrzeć co dzieje się w mieście. W domu było tym bardziej nerwowo, może nawet strasznie, że tata akurat wypłynął w morze na próby techniczne urządzenia sterowego – był ich projektantem. Statki zatrzymano na redzie, żadnych wieści. Nie wiadomo było, co będzie, czy wkroczą do akcji Rosjanie? Pamiętam w nocy obudził mnie łoskot – pod oknami ciągnęły długie kolumny czołgów wjeżdżających do miasta. Długo w noc siedziałem na parapecie. Krążyła opowieść, że żołnierzy tych zmanipulowano mówiąc, że w Gdańsku desant niemiecki wylądował. Gdy 13 grudnia 1981 zaprowadzono stan wojenny, widoki były znane, ale przeżycia już inne. Byłem w „wieku poborowym”. Pamiętam zaraz na samym początku, pierwszego, drugiego dnia, bodaj Wojciech Hrynkiewicz, przyjaciel, pisarz i poeta, powiadomił mnie, że w Wydawnictwie Morskim leży część nakładu książki o Lechu Wałęsie i trzeba ratować, bo zarekwirują. Udałem się tam i za jakimś ustalonym kodem przejąłem dużą paczkę tych książek. Bałem się, bo musiałem iść przez środek miasta i tuż obok komisariatu milicji, ale robiłem dobrą minę, z cyklu: jak gdyby nigdy nic. W okolicy fontanny natknąłem się na duży patrol ZOMO, spoglądali na mnie, ale jakoś tak niezdecydowanie – i przeszedłem. Myślę, że w tych pierwszych chwilach te stosunki były jeszcze nie wyklarowane. Było jeszcze sporo wzajemnego przyglądania się – co to będzie, jak będzie. Oczywiście demonstracje, walki ruszyły od zaraz i te pierwsze protesty były zupełnie wyjątkowe. Były powszechne. W okolicy między ulicą Rajską a Domem Partii i Żakiem, i na terenie dworca kolejowego, na całym tym obszarze był zwarty tłum. Jeśli znane ci jest, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku takie słynne zdjęcie z tamtych wydarzeń, z wielkim neonem: Welcome to Poland – to właśnie tam. Tłum napierał by przedostać się pod stocznię, pod pomnik, na Plac Solidarności, a drogę przegradzał kordon ZOMO. Te tam wzajemne szturmy, na przemian to demonstrantów to ZOMO trwały długo i przez kolejne dni, i muszę przyznać, że chwilami wyglądało, jakby wtedy ten stan wojenny się chwiał, jakby oni jednak mieli nie dać rady, jakby milicjanci tracili oddech, jakby było ich za mało. Zresztą nawet wtedy nie widać było by aresztowali ludzi, ale tylko starali się ich rozgonić. Pamiętam więc takie odczucia. No i ten tłum, ci zgromadzeni ludzie – byli tam wszyscy, kobiety i mężczyźni, starsi i w sile wieku i młodziutka młodzież – wszyscy połączeni w jednym NIE. Tak wielka masa ludzi jakby przeniknięta jedną tylko myślą, jedną emocją. To był unikat, czuło się jakby fizyczne istnienie ducha, czegoś niematerialnego, wspólnego, to było niezwykłe. Ale i to odczucie takiej udręki, której już dość, takiej na tę udrękę niezgody, że już na- 3 prawdę to nie może dłużej trwać, że nie – znowu ta udręka, nie. Pamiętam jakiegoś starca, który szedł przez ten tłum, wznosił rękę i wołał: Wałęsa to jest nasz ojciec! Tłum był tak wielki, tak gęsty, że gdy ZOMO przypuszczało atak – zbijał się w zwartą masę, nie było gdzie, jak stawiać stóp, nie sposób cokolwiek zrobić. Wielki wysiłek i strach przed upadkiem. Taką zbitą masą starliśmy się tuptać, jakoś przesuwać, aż puszczało, robiło się luźniej i biegliśmy w tę czy tamtą, różnie, nieraz zabiegając sobie drogę. Mój przyjaciel został tak przyparty do jednego z dworcowych budynków, że zbita masa ludzkich ciał wycisnęła go do góry i rolowała po murze aż – w momencie gdy napór cofającego się pod razami pałek tłumu ustał – spadł do luku piwnicy i z kolei teraz nie mógł z niego wyjść bo przechodzili po nim, po jego plecach zomowcy. I tak nagle znalazł się na „zapleczu frontu”. Wyratowali go kolejarze wciągając do budynku przez uchylone drzwi. Dariusz Brzóska Brzóskiewicz ADAM MICKIEWICZ Adam Mickiewicz Nie ruszył Ani Ziemi Ani Słońca KRZYK SĄSIADKI NA XVIII W. PATRIOTĘ Ty się Hugo Tak Po tej ulicy Nie Kołłątaj NIEOFICJALNY SIENKIEWICZ Zagłoba zrobił Taki zajazd Że został Tylko podjazd WINCENTY KADŁUBEK Wincenty Zgrywał przed żoną Takiego kadłubka Że nawet śmieci nie musiał z chaty wyrzucać Pamiętam, po którymś z ataków ZOMO część ludzi próbowała uciec tunelem, inni się zreflektowali, zaczęli krzyczeć: nie do tunelu, zagazują nas! Zamieszanie, ludzie zderzają się na schodach, jedni zawracają, inni pędzą na dół, zomowcy tuż tuż. Innym razem niespodziewanie w czasie demonstracji wybiegliśmy z Bogdanem Kubatem zza węgła naprzeciw jadącej kolumny czołgów. Z kamieniami na czołgi. Przez chwilę zupełna pustka. Czołgi stają. My: Jeszcze Pol- 4 ska… – śpiewamy, właściwie to jakoś wyszarpuję głos na zesztywniałym, zdrewniałym gardle. Zwrotka, kończymy refren a tu – jakby wszystko się ugięło, ziemia, asfalt, bryły powietrza. Łomot, ogień, cała kolumna czołgów dała salwę z dział. Tafle szkła runęły na ziemię, trzask. Z dział jak to, z dział? Ze ślepych. Stoimy jeszcze, stoimy, wypuszczam kamienie z rąk. Nie ma już co, nie ma o czym mówić. Mówię do Bogdana: idziemy, idziemy stąd. Spod Domu Partii puściliśmy się boczną, małą uliczką – z pewną obawą, żeby nas tu nie zakleszczyli, nie osaczyli, potem już luźniej, ku domowi. I po niespełna połowie godziny siedzieliśmy w pokoju u Bogdana, piliśmy herbatę słuchając jakiejś muzyki. Petera Gabriela czy Roberta Frippa. To było takie dziwne, jakby tak sobie przejść z pomieszczenia do pomieszczenia, jak, ot – z kuchni do pokoju. Przed chwilą mogło z nas być mielone, a oto siedzimy sobie, herbata, muzyka. Ale w ogóle – o co chodzi? Co to w ogóle jest? Pamiętam, innym razem, było jeszcze widno, popołudnie, szedłem ku domowi, patrzę – natykam się – przed teatrem ustawiony transporter opancerzony, wokół zomowcy, na transporterze ustawiony karabin maszynowy. Jeden coś tam poprawia. Przez plac, Targ Węglowy, przemykają pojedynczy przechodnie, jakaś kobieta w chustce, schylona, z siatką. Szedłem mimo i czułem taką bezsilną wściekłość, łypałem na nich, oni wyzywający, spoglądali na mnie. Myślałem – no na kogo się z tym szykujecie, do kogo chcecie strzelać z tego kaemu? Tylko wziąć za uszy wytargać, zaprowadzić do jakiejś szkoły, czy co. No co wy robicie, ludzie. I ta ich wyzywająca pewność, to patrzenie, ta ekspozycja. Do kogo zamierzacie strzelać? Wściekłość i bezsilność. Bezsilność całkowita, beznadziejna. Wychodzicie walczyć? Dajcie mi chociaż jakąś szansę, jakąkolwiek, bylejaką chociaż. Byle była! A może – mogłoby jej nawet w ogóle nie być – byle było takie wrażenie, że jest. Przekonujące, w które można uwierzyć. Co, mieliśmy pójść do lasu? Całkowicie śmieszne. Ale co tu mówić o tych – za ich plecami ruskie, zagniotą. Ale ja też po prostu nie chcę do kogokolwiek strzelać – – – co wy robicie? Jaka bezsilna wściekłość. Wściekłość. Nie dopuszczam jakoby to w ogóle było możliwe, taka walka, zabijanie – ale właśnie dlatego: jak można było tego – choćby tylko – nie uszanować. Jakoś postępować sensownie. Nawet i na to nie było ich stać. To jest ta szczególna łajdacka, tchórzliwa nikczemność każdej tyranii – żeruje na tym, że w większości ludzie nie chcą zabijać. Inna sytuacja, innym razem, akurat byłem w domu. Wyglądam, na ulicy kilka osób, raczej przyglądają się, czy coś się dzieje. Przejeżdża cywilny samochód, biały Fiat. Spokojnie, z wolna zjeżdża do zatoki, szybko otwierają się drzwi, wyskakuje mężczyzna w cywilnym ubraniu, z wyrzutnią gazu w rękach i z bliskiej odległości z tyłu strzela stojącemu chłopakowi w głowę. Ten pada na ziemię, konwulsje. Esbek, czy kto on tam był, wskakuje do samochodu, uciekają. Krzyczę do domowników – natychmiast dzwońcie po pogotowie! Nie schodzę na dół, bo widzę zbierają się ludzie, pochylają nad nim. Chłopak dygoce. Bezsilność. Bezsilność. (…) * Ale stan wojenny miał też swoje piękne sceny. Pamiętam demonstrację przechodzącą przez Wrzeszcz. Ludzie, tłum wielki, zgromadzili się pod siedzibą MKZ – zamkniętą, zapieczętowaną. Zdemolowaną. Ludzie coś krzyczeli, wygłaszali. Nagle młody mężczyzna z biało-czerwoną flagą zaczął wspinać się po piorunochronie przy narożniku budynku, przy balkonach – żeby dostać się na trzecie piętro i tam ją zawiesić. Wspinał się. Ludzie patrzyli, zacichli. Był już wysoko, gdy jedna z kotw puściła, człowiek zachybotał, na zluzowanym piorunochronie oddalił się od ściany, tłum zamarł. Poczułem w sobie nieznośne spodziewanie się tego, co oczywiście niechybnie nastąpi, czułem pełgający w środku, jakby mający nastąpić skurcz – człowiek zaraz spadnie na beton, zaraz gruchot, chrzęst kości. I ta bezsilność, że nic nie można zrobić, nic, to po prostu się właśnie dzieje, zaraz się dopełni. Ale piorunochron nie przerwał się i mężczyzna ruszył w górę do już tak bliskiego celu – zaraz sięgnie poręczy balkonu, wychyla się – i oto flaga zsuwa się z drzewca i wijąc w powietrzu biało-czerwone wygibasy, opada na ziemię. Jakiż to był żywy obraz, symbol tego wielkiego wysiłku, poświęcenia życia, które obracają się wniwecz, nie wydają owocu, chybiają – bohater zostaje na wysokości, nad przepaścią – z kijkiem. Jego bohaterstwo teraz wątpliwe, niby tak, ale trochę niepoważnie, niby tak, no ale to się tak nie robi. Ale – nie zakończyło się to tak, nie zakończyło się na tym, ktoś bowiem wdarł się do środka, wyłamał drzwi, otworzył drzwi na balkon, już na nim są ludzie, podejmują bohatera. Ktoś inny porywa flagę, wbiega do budynku, pędzi na górę – i już jest, biało-czerwona jest, wisi. (…) * Czas byłby poczynić parę uwag odnośnie uniwersytetu. Początkowo, gdy się tam dostałem, poczułem zawód. Nie różnił się wiele od szkoły średniej – lekcje były dłuższe. Miałem jakieś wyobrażenie o uniwersytecie i ono rozminęło się mocno z realnością. Z jednej strony to była jednak enklawa, z drugiej jednak – była to po prostu kolejna instytucja w totalitarnym ustroju – ograniczającym i zabiegającym, by człowieka złamać. Wielu młodych mężczyzn uciekało od wojska, by uniknąć tresury, by nie przysięgać na wierność Związkowi Radzieckiemu. By nie zostać, rozkazem jakiegoś zdrajcy, skierowanym przeciwko swoim kolegom na ulicach – a w razie odmowy – nie wylądować „na kafelkach” u jakiegoś rzeźnika. Albo może znów rozkażą pacyfikować Czechosłowację. Albo zdobywać dla światowej rewolucji Danię. A jeśli ktoś poważy się odmówić – sąd polowy. Po cóż innego było powołane Ludowe Wojsko Polskie? Czemu innemu służyło, czy służyć miało? Ale wstępując na studia trzeba było złożyć ślubowanie studenckie – socjalistycznej ojczyźnie. Można było nie pójść na inaugurację i nie ślubować, ale i tak warunkiem otrzymania indeksu było podpisanie roty ślubowania. Pani w dziekanacie podała mi ten papier do podpisania – unikając mojego spojrzenia. Ten system łamał ludzi. UG kształcił polonistów na przyszłych nauczycieli. Nie było – dziennikarstwa, przygotowania do pracy wydawniczej, krytyki literackiej czy czegokolwiek innego w tym rodzaju. Któregoś razu jako praktykant posłany byłem do szkoły wieczorowej, by uczyć się od wzorowej nauczycielki sztuki prowadzenia lekcji. Uczniami byli ludzie dorośli, przyszli do szkoły po pracy. Omawiali Legendę o świętym Aleksym. Pani sprawnie szła przez problemy, Aleksy został już scharakteryzowany, ale była czegoś jeszcze nie syta i przypierała swoich uczniów, co też takiego jeszcze ważnego należy o nim powiedzieć, kim ten Aleksy przecież był? To trwało, i o co też może chodzić – nie świtało nikomu. Mnie również. Wreszcie pani nauczycielka triumfalnie wypaliła: pasożytem społecznym był! Mieliśmy być wypreparowanymi narzędziami do kształtowania kolejnych ofiar systemu, kolejnych pokoleń, według wypracowanych przez sowiety programów. Niestety, żadnego Jacka Rudomskiego w tej uczelni nie spotkałem. Oczywiście – było wielu fachowców i niemało oryginalnych postaci, ale, właśnie, no właśnie. Ognia nie było. Stan wojenny wygasał, wygasały demonstracje, wygasał sprzeciw, wygasała Solidarność. W końcu już nie było nawet ulotek, szara rutyna podobnych dni. Depresja, beznadzieja. Ustaliło się, tak już będzie, życie przecieknie między palcami. przesłuchania wystawionych do osądzenia morderców. Zaległa gęsta ciemność. Nie w radio, nie tam w sądzie – w całym kraju. Czuło się ciemność w powietrzu, ciężki mrok. Mordują, po prostu mordują. I potem już depresja, depresja. Przemieszczanie się. (…) *** nie jedli nie pili marzyli * W 1985 roku milicjanci zamordowali studenta UG. Marcin był wybitnie uzdolniony w dziedzinie chemii. Dwa tygodnie wcześniej rozpoczął studia w Gdańsku. Feralnego sobotniego wieczoru wracał do domu z dwójką przyjaciół. Prawdopodobnie uczestniczył we mszy św. odprawianej w intencji zamordowanego rok wcześniej księdza Popiełuszki. Zatrzymano ich na ulicy Kaliningradzkiej w Olsztynie (dziś ul Dworcowa). Nie było powodu do interwencji. Może zomowcom nie spodobał się zbyt głośny śmiech młodych ludzi? Jedno jest pewne. Antonowicza zatrzymano, a jego kolegów po wylegitymowaniu zwolniono. Najprawdopodobniej zadecydowała gdańska legitymacja. Wkrótce po zatrzymaniu nieprzytomnego studenta przywieziono w stanie ciężkim do szpitala wojewódzkiego. (…) Nie odzyskał przytomności. Zmarł 2 listopada. (…) Artur Ceyrowski, Zatuszowana zbrodnia zomowców. MIASTO – MASA – MASARNIA Jesień, zima, przełom 1985/1986, w tamtym czasie, podobnie odczuwający, przeżywający, mijając się na korytarzach, przesiadując w hallu uniwersytetu, podobnie męcząc się – orbitowaliśmy względem siebie, naturalnie grawitowaliśmy ku sobie. Być może stało się to niechybnie, nieuchronnie, wyciskani przez to życie, przez tę sytuację, niejako musieliśmy trafić na siebie, mając podobne talenty, żyjąc literaturą, muzyką, sztuką i jakoś w dziedzinach tych działając. Rozmawialiśmy, zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Gdzieś w tym czasie, na początku 1986 zapowiedziała swój autorski wieczór grupa poetycka W zatoce. Z moimi nowymi kolegami umówili- Jak wyraził to Antoni hr. Kozłowski w niezwykle trafnym stwierdzeniu z rodzaju tych, które zamykają dyskusję: stan wojenny nie był (…) żadnym „mniejszym złem”, a tylko złem strategicznie optymalnym. Na przykładzie naszych rodziców widzieliśmy, że życie poczciwe, uczciwa, rzetelna, solenna praca, także twórcza, i tak owocują jedynie podtrzymywaniem egzystencji, są i tak sprowadzane do życia niewolnika z wydzielanymi racjami pokarmu. Że starania, odpowiedzialność i poświęcenia są marnowane, przygniatane głupotą, zżerane przez system. Są szarpaniem się i zostawiają gorzki osad. Albo się człowiek sprostytuuje, albo będzie snuł swoje życie, zdobywał pokarm, walczył o odkurzacz, myśli o automatycznej pralce będzie odpychał niczym primaaprilisowe wieści o sygnałach życia z jakiejś urojonej galaktyki. Wtedy jeszcze przyszedł jeden cios, silny. Morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Co kto myślał, czy nie myślał – to był cios, pieczęć mordu. Pamiętam radiowe transmisje z sali rozpraw, Maria Fraszewska śmy się, że pójdziemy tam i jakoś zaingerujemy w ten wieczór. Postanowiliśmy, że w pewnym momencie wstanę, wystrzelę z pistoletu (startowego) i zawołam, że chcę złożyć oświadczenie, a moi koledzy mają mi to udaremnić, ściągnąć mnie z powrotem na miejsce. Poeci i poetka czytali wiersze przeplatając je puszczanymi z magnetofonu piosenkami Jacka Kaczmarskiego. Zerwaliśmy im ten wieczór – i przepraszam ich za to. Przecież chcieli coś, starali się coś zrobić – w tamtym podłym czasie. Na coś się odważali, to było szlachetne. Chyba chodziło o zmęczenie tą formą. Że co – tamci będą nas dławić, a my mamy zstępować za zasłony, palić w ciemnościach świece i wzdymać ton smętny a hieratyczny – laa, laa, jęczeć, bezsilnie inkantować żałobne pieśni – w ten sposób będziemy ciągle przegrani. Tak oni chcą nas widzieć: w dziadostwie, przybitych. Otliczna, reglamentacja życia. Po owym zerwaniu wieczoru grupy W zatoce czułem się nieswojo i myślałem – zerwać nie sztuka, trzeba zrobić coś pozytywnego, coś zrobić. Zmówiłem się z Bogdanem Kubatem i zacząłem przygotowywać swój wieczór autorski. Stroną wizualną i akcją zajął się Bogdan, ja zgromadziłem zespół, Paweł Konnak załatwił nagłośnienie – w czym miał doświadczenie jako organizator koncertów. Ogólnie, mniej czy więcej, ale chyba wszyscy z uczestników pownosili swoje pomysły, zrealizowane miały złożyć się na improwizowaną całość. Przygotowałem zestaw manifestów i wybór wierszy, też fragmenty do czytania z obozowej prozy Tadeusza Borowskiego. Na przygotowanej przez Bogdana formie zrobiłem około dwudziestu gipsowych masek, jakby urwanej, czy odciętej ludzkiej głowy. Malowałem je w sympatyczny różofiolet i na tym podkładzie błękitną farbką pisałem zawiadomienie o mającym nastąpić zdarzeniu. Tytułem a zarazem mottem wieczoru była trawestacja znanego hasła Awangardy Krakowskiej: Miasto – Masa – Maszyna. W naszej wersji brzmiało: Miasto – Masa – Masarnia. Program Awangardy Krakowskiej był optymistyczny, radość rozwoju, pędu maszyn czyniących ludzkie życie łatwiejszym i wręcz porywająco pięknym w otwieranej, jakże realnej perspektywie życia w dobrze zorganizowanych społeczeństwach. Oczywiście te optymistyczne idee, te wizje zdawałoby się mające całkiem rozsądną podstawę, te świetne możliwości – nieuchronnie wyrodziły się w pancerne zagony, w łagry, lagry i obozy zagłady, w sprowadzenie człowieka do roli surowca przemysłowego. Natura owej maszyny zatem została rozpoznana – otóż to maszyna do mielenia mięsa. Zarówno ta metaforyczna maszyna wspaniale zorganizowanego społeczeństwa i ta dosłowna 5 maszyneria wojny i zagłady, dosłownie mieląca ludzi. Maszyna – dzieło sztuki futurystów, maszyna Awangardy Krakowskiej została zdefiniowana jako sprzęt rzeźniczy, maszyna masarska. Nasz wieczór, o charakterze happeningu, miał swoje momenty zabawne i desperacko szydercze. W manifestach, czytanych tekstach, pod tą na przemian zabawną i prowokacyjną tonacją – brzmiały gorzko stawiane kwestie – żal, wściekłość i pytanie. Wygłaszałem wiersz – introdukcję tomu Dwanaście sonetów równowagi. Wiersz nosił tytuł Europa, zaczynał się od słów: Otrząśnij się stara zdziro, nie rozwijam cytatu, bo dalej było tylko gorzej. Dariusz Brzóska Brzóskiewicz OCIEPLENIE Klimat w Europie Tak się ocieplił Że w końcu całe Niemcy Zaczęły się niebezpiecznie ruszać Przyzwyczajeni jesteśmy dzisiaj do po wielokroć, do znudzenia, codziennego mówienia o Europie, ale wtedy ta nazwa używana była raczej w sensie geograficznym. Istniał „obóz postępu” czyli kraje socjalistyczne, po czym kraje Zachodu i kraje trzeciego świata. O Europie jako formacji kulturowej, jakiejś jednorodnej całości, czy ośrodku cywilizacji nie mówiło się, nie istniała taka całość, takie pojęcie – w ogólnym obiegu. To był może jakiś temat historyków... Nie opisuję całego zdarzenia – Masarni, jak zwykliśmy je nazywać, ale bo też myślę, że jak było ono dramatycznie wyzywającym postawieniem kwestii – tak i od razu przyszła na nią odpowiedź – tak to widzę, ale nim to dostrzegłem minęło wiele lat, i raczej jeśli, to napiszę o tym w odrębnej pracy. W każdym razie to pierwsze nasze wspólne wystąpienie, ten mój wieczór autorski – stał się otwarciem naszej wspólnej działalności, zrazem też jakby nakreśleniem jaka ona będzie. Wkrótce potem, kilka dni później doszło do eksplozji w Czarnobylu i to, o ile dobrze pamiętam jeszcze przydało beznadziei, determinacji i wściekłości – że ci zbrodniarze nie poinformowali o tym w czas, nie ostrzegli. Oto znów pokazali jakimi to są naszymi przyjaciółmi jakimi – braćmi! Wykończą nas. Naprawdę, nie mamy na co czekać. Dość tego – żyjmy, jedźmy! Oczywiście, gdy zawiązała się ta nasza – nie powiem: grupa – trudno jest mi znaleźć odpowiednie słowo – to nasze środowisko – wycofałem się z jakiegoś liderowania, czy z firmowania działań. To bowiem wybitnie nie leżało w mojej naturze. Krąg przyjaciół był tym sposobem działania, który lubiłem, który mi odpowiadał. Uważałem, że to jest twórcze, mierziła mnie myśl o kierowaniu, o jakiejś organizacji 6 w której wydaje się polecenia. Mierziła mnie taka relacja. Zaczęliśmy działać jako grupa o zmieniającym się składzie, organizowaliśmy różne performance, happeningi – ogólnie mówiąc – akcje. Przyjmowaliśmy do naszego grona, zapraszaliśmy do wspólnych działań wszystkich, którym to odpowiadało, każdy mógł znaleźć tu swoje miejsce i znaleźć się ze swoim problemem. Ten pierwszy okres był wyrzucaniem wściekłości, różnymi wyzywającymi, szyderczymi, desperackimi, prowokującymi działaniami. Nie ma właściwie co o tym pisać. Początkowo chcieliśmy funkcjonować w ogóle bez nazwy, ale w praktyce okazało się to trudne. Więc przyjęła się nazwa Totart. Było to jedno z pojęć wymyślonych w tym pierwszym okresie, wypisane na flagach, planszach. Cały czas jednak przy tej nazwie majstrowaliśmy, trochę uciekając od niej, a trochę też z powodu zmian w teoriach i działaniach. Uciekaliśmy od tej nazwy, bo była pretensjonalna, nadęta, nieco sztywna i nie brzmiała. Z jednej strony wyrażała pretensję do bycia jednym z nurtów awangardy, ale jednocześnie kojarzyła się z charakterystycznym sowieckim nazewnictwem, charakterystycznymi skrótowcami jak Polrawkom etc., co trochę przypominało punkową prowokację. Teoria sztuki Najprostszy wykład tego terminu to sztuka totalna (tot art – total art), co w zależności od obranego kierunku interpretacji mogło przybierać postać oksymoronu (jeśli totalna – totalitarna, to przecież nie: sztuka, nie twórczość, nie kultura (uprawa), a niszczenie; działalność nie nakierowana na człowieka, nie dla dobra człowieka, ale aby nim zawładnąć, czy go zniszczyć – tak czy tak: zniszczyć). Miałoby to wtedy charakter wyzywającej prowokacji, może raczej bolesnego szyderstwa, z bezsilności: kto znajdzie, kto da na to odpowiedź – mydło z ludzi, ha! No i co? – mamy tak żyć znowu dalej, tak jak wcześniej: pisać wiersze, sonety kunsztowne, ładne, o miłości? Uczyć się muzyki, chemii, budować optymistyczne społeczeństwo? Przecież wiadomo, że tego się nie da poskładać. Bez odpowiedzi – wegetujemy, trwamy jedynie. A nadto przecież – żyjąc w totalu, bez szans. A zatem to raczej rozpaczliwa figura, raczej: szaleństwo, żeby nie zwariować. Może też poszukiwanie czegoś jeszcze nieznanego – bo wszystko to znane nie niosło odpowiedzi, to opisane w pojęciach, przedstawione. Może ten sens objawi się zatem jakoś inaczej, w jakimś paroksyzmie, w każdym razie nie możemy wyjść dalej poza bezsilność – jeśli jesteśmy bezsilni, to już wszystko, co możemy zrobić? To jest jakby wymaganie ponad nasze siły – no jak możemy nadać sens, przywrócić sens? Wyrwać się i z tej niewoli i z tych cmentarzy, z tych nie wiadomo już dlaczego cieknących łez. No wiadomo zabili, zarżnęli, zamordowali, zmielili, zrobili mydło, tu zakopali, a tu następni dalej swoje, o tu, wystaje ręka – no i czego krzyczysz, żyj. Onuce, gumofilc. Marsz. Do woja marsz, do woooja, za Sowiecki Sojuz, z bratnią Armią Czerwoną, za sojusz i postęp… – – – No to my – przebijemy to wszystko. – Przebijam! – Więc to jest to pyszne i właściwie: totalitarne. Sztuka totalna. Ale totalność można było rozumieć jako ogarnianie wszystkiego. Sztuka totalna bliżej znaczenia – wszystko ogarniająca, robiąca sztukę z tego, co popadnie, co się nadarzy. Przytulająca, podnosząca. Skądinąd to zwykłe znalezienie się w sytuacji – jesteśmy niewolnikami, osaczono nas, odebrano nam głos – a my, w podartych bu- tach, nędznych ubraniach – i tak zrobimy wielką wolną sztukę – ze szmat i z papierów, z paprochów, wejdziemy w każdą lukę, wykorzystamy sposobność. Nie damy się zabić, będziemy żyć i tworzyć – głośno. Nie popełnimy samobójstwa. Nie zreglamentujecie naszych pomysłów – wreszcie – zaczniemy was używać, zrobimy wam taki total, że nawet się nie połapiecie – o co chodzi i co się stało. Ta totalność to też – wszystkie dziedziny tworzenia, mieszanie profesjonalistów z ignorantami, raczej skupienie na tym, co się dzieje, wydarza, niż na dziele. Malowaliśmy nie takimi kolorami i rodzajami farb jakich chcielibyśmy, albo jakich należałoby użyć – ale jakie akurat mieliśmy, jakie się znalazły, jakie zdobyliśmy, jakie były dostępne. Podobnie z rekwizytami, podobnie z drukiem. W pewnym momencie filmu Dach słyszeć możemy słowa wypowiadane przez Pawła Konnaka: Jackson Pollock przy mnie to – gnojek. Z jednej strony to oczywiście żart, śmiejemy się z tego, ale gdy pomyślimy, że nad karierą Pollocka pracował aparat państwowy wielkiego, bogatego kraju, że w jakimś sensie była to twórczość jednak nakręcona, wymyślona – to zaczynamy inaczej o tym myśleć, że, mianowicie, ten autoironiczny żart jest raczej przeczuciem pewnej ukrytej rzeczywistości. Bo nosimy pewne wyobrażenie o tym jaki jest świat, co jest doniosłe, ważne w sztuce, Dariusz Brzóska Brzóskiewicz SZCZYTY Są szczyty Na które Wchodzić trzeba Bez końca CZY WARTO W GÓRĘ Ciężko się wchodzi Niebezpiecznie schodzi Siedzieć Też długo nie można BUTA Niejednego Buta Pozbawiła Buta a przecież propaganda, ideologiczne interesy etc, nie są własnością sowietyzmu jedynie. CIA swoje wpływy w świecie sztuki rozciągnęła w sposób bardzo umiejętny, posiadając sieć agentów w mediach i instytucjach oraz ważne kontakty z milionerami. Jednym z przykładów niech będzie funkcjonowanie Kongresu Wolności Kultury, utworzonego w 1950 roku i finansowanego przez Office of Policy Coordination, komórkę CIA, kierowaną przez Toma Bradena. Zadaniem Kongresu działającego w latach 1950-1967 było m. in. propagowanie ekspresjonizmu abstrakcyjnego w kraju i poza jego granicami. W sukces nowego kierunku zaangażowano wielu najbogatszych ludzi na świecie, jak choćby Juliusa Fleischmanna, który za pośrednictwem Farfield Foundation, dotowanej pieniędzmi CIA, sprowadził do Londynu wystawę The New American Painting czy Nelsona Rockefellera, którego matka była jedną z fundatorek nowojorskiego Museum of Modern Art. W samym muzeum ważne stanowiska obsadzono osobami związanymi z agencją, np. wspomniany Tom Braden był sekretarzem wykonawczym zarządu muzeum. Po latach tłumaczył, że ekspresjonizm abstrakcyjny miał być dowodem na wolność twórczą panującą w USA. (…) Justyna Żarczyńska, Sukces polityczny. Zdjęcia Pollocka ukonstytuowały ambiwalentny wizerunek artysty jako geniusza, a jednocześnie prostego chłopaka z Wyoming – „człowieka z Zachodu”, który był ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Wyobrażenie kowboja, chodzącego w brudnych butach, klasycznych dżinsach i koszulce (…), który tworzy niespotykane obrazy, było doskonałym zabiegiem marketingowym. Angelika Warlikowska, Pollock – demitologizacja. No comments. Ale, wracając do naszej opowieści: niektóre rekwizyty, materiały do nas „przychodziły”– ktoś je przynosił, wynajdywał, załatwiał, niektóre przywłaszczaliśmy jakby drogą ekspropriacji. Pewnego razu uprowadziliśmy z pewnej instytucji wielki transparent (7 metrów?) z hasłem Niech się święci Pierwszy Maja, który przemalowaliśmy na: Miesiączkuje woźna, będzie zima mroźna (przysłowie autorstwa Bogdana Kubata). Właściwie do tego rozumienia sztuki totalnej, jako ogarniania wszystkiego zaliczało się też, raczej przez artystów nie używane, struganie wariata. Może było to ogrywaniem „polskiego kubka – z uchem w środku”, może odwracaniem sztucznie wykreowanych autorytetów, odwracaniem „poddania rządom prostaków”, jak to nazwano: dyktaturze ciemniaków. Może to było z goryczy, może było szyderstwem. Może trochę dla bezpieczeństwa i zapewne też z poczucia humoru po prostu. Wiązało się to też z koncepcją sztuki małej – o czym za chwilę. Ale można to także czytać bon motem Einsteina – cytuję za panem Januszem Kapustą – Tylko głupek może dokonać wielkich odkryć, bo mądrych nauczono, że nic już się nie da. Totart – kojarzył się również ze słowem śmierć – Todt, ale raczej nie z dadaistycznym Die Kunst ist Todt, ale bardziej w odniesieniu do nazizmu, albo sztuki umierania – a propos naszego życia w komunie. Nazwa koresponduje również z niemieckim słowem Tatort – miejsce zbrodni. Niejako żyliśmy na miejscu zbrodni (Spanner etc.) – zbrodni nie wyjaśnionej, to znaczy wiemy co się stało, kto to zrobił – ale dlaczego do tego doszło, jak wytłumaczyć to, wyjaśnić – jak w ogóle coś takiego jest możliwe, jak człowiek może czynić coś takiego – to jest niepojęte, nie wyjaśnione. Ale też jest to miejsce zbrodni komuny – nie kończącej się, powracającej w kolejnych mordach. Jednym z ważnych pojęć tego wczesnego okresu Totartu był: koniec permanentny. Żyjemy w czasach końca permanentnego. Wszystko się skończyło i tak trwa. Już wcześniej inni poczynili te stwierdzenia – że po Auschwitz nie jest już możliwa sztuka, poezja, że zatem po totalitaryzmach XX wieku właściwie niemożliwe jest życie. Cóż mówić o nas, dla których ta wojna właściwie jeszcze się nie skończyła, o nas poddanych jej wciąż trwającym bezpośrednim następstwom – w ideologicznej i narodowej niewoli. Pod okupacją. I w tym wszystkim powtarzane, dramatyczne pytanie: Gdzie był Bóg? i większe jeszcze, straszne słowa z rodzaju, iż wtedy Bóg pojechał na urlop. Takie głosy wzbudzały drżenie, jednak niezgodę, jakiś lęk, przeczucie, że to nieprawda, że jakiś za tym, co się zdarzyło, jednak kryje się sens. Ale i w zmaganiach z tym pojawiało się także i narastające przekonanie o kompletnej niewyobrażalności tego sensu – jakim to też miałby on być? Pojawiały się zasadnicze wątpliwości czy w ogóle jakoś można to poskładać, czy w ogóle są w tej kwestii jakieś argumenty, czy istnieje jakiś ciąg logiczny, jakiś porządek myślowy, jakieś wnioskowanie, które składają się w całość dostępną ludzkiemu umysłowi, które umysł człowieka zrozumie (pojmie). W tym sensie rozwiązanie zdawało się nie-do-pomyślenia, zdawało się niewyobrażalnym by mogło takie istnieć – by istniało wyjaśnienie jak mogło dojść do takich rzeczy, skoro Bóg jest Miłością i Bogiem Porządku. Skoro takim jest – jak mógł stworzyć taki świat cierpienia, co jest zatem tym Porządkiem, jak to się czuje, jako ład i pokój w uczuciach, w sumieniu, w duszy – że tak oto stworzone jest, tak rozwija się i porządkuje życie – w rozlewie krwi, w niewyobrażalnych cierpieniach stworzeń – stworzonych przecież czującymi, wrażliwymi. (Oczywiście jest to pułapka wymieszania Wiary z teorią ewolucji.) Trochę odszedłem od zwartej definicji terminu, ale uczyniłem tak, aby odświeżyć i rozszerzyć rozumienie owego tak dotkliwie odczuwanego wówczas, nieznośnego dramatu, rozdarcia. Zatem: koniec permanentny – wszystko bowiem skończyło się i tak trwa. Po totalitaryzmach XX wieku utknęliśmy w porażeniu i braku nawet wyobrażenia możliwości sensownej odpowiedzi i zatem w stanie zanegowania życia, w odczuciu jego po tym wszystkim niemożliwości. Bez odpowiedzi – ani żyć, ani umrzeć. Szaleństwo. A nadto przecież my żyliśmy w jednym z tych totalitaryzmów nadal, wokół nas mordowano ludzi, właściwie mogło to spotkać również nas, za cokolwiek, za gdański adres, za uśmiech. Można być po prostu zatłuczonym. Dochodziły więc do owych ogólnych, jakże żywe pytania o nasze życie – skończone, nim się zaczęło, przeciekające przez palce. Mówią nam: niemożliwa jest poezja? – ha, my jesteśmy – bez wyroku – uwięzieni. Zakneblowani, związani, pozbawieni wiedzy i możliwości rozmowy. Przeżyliśmy próby wyrwania się z tej niewoli – daremne. Właśnie wygasła Solidarność. Patrząc na tamtą sytuację w sposób nieco inny: Franciszek Goya malował infantki – i grozę czasu i świata. U nas opcji infantek nie było. Reisepsychose. Właściwie nie jest to pojęcie z zakresu totartowych teorii, ale koresponduje z tym, co napisałem powyżej. Reisepsychose – taki tytuł nadałem zbiorowi, który napisałem w zmaganiu się z owym niedocieczeniem odpowiedzi, z doznawaniem permanentnego końca. To wypowiedź pełna brudu i nieszczęścia i dlatego bardzo proszę, aby jej nie publikować. Podróż jest podstawową metaforą życia, Reisepsychose to nazwa jednostki chorobowej, psychozy podróżnej – i tak to należy odnosić i rozumieć. Inscenizowaliśmy ów „utwór”. Na środku ustawialiśmy rusztowanie, z jego szczytu kobiety odczytywały teksty, a inni biorący udział krążyli wokół rusztowania – na dziecięcych rowerkach, na wrotkach, pełzając z sankami itd. Na środkowym podeście rusztowania grała orkiestra. I tak dokolusia, w kółko, bez nadziei na cel, na dotarcie, polewani z góry brudami jak z jakiegoś obozowego megafonu. Mając swoje małe chwile chwały, wlokąc swoje udręki. Formalnie ten (u)twór był zbiorem iluś jakby – sonetów, to znaczy forma sonetu, ta uchodząca za szczyt poetyckiego kunsztu, za klejnot tej cywilizacji, została sprowadzona do ścisłego obliczenia ilości c z c i o n e k w wersach i strofach (totgraf) – co oddawać miało kanon – ale wypełnionych bluzgiem, desperacją i rozpaczą. Więc sonet – cywilizacja łacińska – i odniesienie do równych rzędów czarnych lśniących hełmów nazistowskich legionów na Zeppelinfeld w Norymberdze. Sonety totalne. Reisepsychose. A może to ich rajd po Europie był tą psychozą, tym obłędem, który czemuż przecież spadł na nas i dotąd w swoich skutkach nas poraża i przygniata? Czemu? Dlaczego? Co robić? To było jakby rozjeżdżać sonet machiną wojenną, jakby pastwić się nad tą formą: no, co jeszcze nam powiesz, co jeszcze nam kulturo, cywilizacjo podrzucisz, podsuflujesz, o czym nas pouczysz? Jest w tym, gdzieś najgłębiej, straszny płacz człowieka postawionego wobec rzeczy tak strasznych, tak straszliwych, czującego się wobec ich totalności zupełnie bezsilnym, kruchym tworem, któremu postawiono jakieś przekraczające pojmowanie zadania, zaprzeczające sobie wymagania, a któremu tylko opadają ręce – ale zarazem wie, że musi. Ale i ciągle jeszcze to: ego, które chce przy okazji coś uwalczyć, wykazać swoją wielkość, swój triumf – co za upadek… (…) Ariergarda. Tak nazwaliśmy kilkudniowy festiwal artystyczny, zorganizowany we współpracy z odważnymi ludźmi z Domu Kultury Łódź-Bałuty. Ariergarda to w słownictwie wojskowym tylna straż. Termin wyrażał przeciwstawienie się pojmowaniu sztuki jako wyścigu, jako triumfowania jednych nad 7 innymi, jako przebijania stawki. Oczywiście był to termin dowcipnie przewrotny, bo obwołanie się ariergardą było superawangardowe. Pojęcie ariergardy korespondowało z pojęciem sztuki małej, czyli takiej, która sobie radzi, wciska się, a nawet gdy upadnie – nie roztrzaska się, nie uszkodzi – przekulgnie się, nie straci godności. To dowcipne odreagowanie życia w okolicznościach, gdy poczucie osobistej godności człowieka mogło być naruszone w każdej chwili, w każdej chwili człowiek mógł być sponiewierany. Nadto w PRL-u parcie artystów do wielkości było ściśle kontrolowane i takie dowcipnie przewrotne obwołanie się ariergardą, wprowadzenie małości jako awangardy – było wyśmianiem ale i ograniem zabiegów moderatorów państwowo-partyjnej hierarchii sztuki i tego, co jest przez nich ogłaszane ważnym i doniosłym. W końcu ariergarda to straż, więc w tej sekwencji odwróceń pojawialiśmy się ostatecznie, jako ci pilnujący spraw narodowej kultury, żywej sztuki, w tym, co w sztuce najbardziej szlachetne – w poszukiwaniu Prawdy, w poszukiwaniu Odpowiedzi. Pochodnym tej kwestii jest w ogóle ciekawy problem artysty, poety – z jednej strony artyści jakże często łakną wielkości, pochwał i wynoszenia nad innych, taka jest wielu z nich przypadłość, ale znów z innej strony: czy artysta – jeśli to, co robi coś przynosi innym, albo jeśli to, co robi ma być jego zawodem – nie musi być znany? Co najmniej słyszany, docierający, więc zauważony, rozpoznawalny? No właśnie. A poeta? Jeden z manifestów Masarni brzmiał: „Poeta nie może się utrzymywać ze swoich wyrobów. Poeta musi się utrzymywać ze swojej wielkości”. Ale nadto jeszcze, w Polsce istnieje tradycja „obowiązków poetyckich”. Do czego miałby poeta porywać lud w PRL-u? Do wymarszu z kamieniami przeciwko bombom wodorowym? Albo zatem – miałby z cicha sekować po domach? (…) W ogóle z tą poezją to jest trudna i podejrzana sprawa, należy się temu całkiem poważnie przyjrzeć, ale to już nie tutaj. Warto też zauważyć, że małość jest właściwością totalitaryzmów. Zapytamy: co może mieć żałosne szyderstwo, tandeta, infantylizm wspólnego z totalem? Owszem bardzo wiele. Jeden aspekt to banalność zła, i w ogóle żałosna małość każdej tyranii, ale też przecież Hitler był nieudałym malarzem, mało – jeszcze w roku 1938 malował postacie z disneyowskiej animacji bajki O królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Stalin – Wielki Językoznawca nie zatrzymał się przed zaspokojeniem swojej pretensji do uczoności. Jakże wielu tyranów przekraczało granice groteskowej śmieszności, jakże często właśnie groteska splatała się – i splata – z obłędną rzezią. * Po tych ówczesnych wahnięciach awangardowo-ariergardowych wreszcie nadszedł wniosek, że nie traktować sztuki jako wyścigu, jako walki, kompetycji, znaczy po prostu – być o miejscu i o czasie. Hans Arp: ręce braci naszych zamiast nam służyć jak nasze własne stały się rękami wrogów. Poza tym pewna powtarzalność, nawiązywanie, podejmowanie – nie sprawiają, że sztuka przestaje być sztuką, dziełem. Za- 8 rzut, że coś jest nie nowe – jest raczej kompromitujący dla tego, kto nim się posłużył, bo o co w końcu chodzi w sztuce? Chleb jemy codziennie i w żadnym razie nie umniejsza to jego wartości – przeciwnie doznajemy jak jest cennym pokarmem. Jest potrzebny, upragniony, łakniemy go. Zatem nie: awangarda, nie: ariergarda – adekwatność, odpowiedniość (nie rozumiana jako – kompromis i nie jako postmodernistyczna relatywizacja). I po uwolnieniu od tej ambicjonalnej szarpaniny – hasanie po soczystej łące. Definitywny koniec pochodu awangard – w sensie wykazania jego mijania się z istotą rzeczy. Bo czym jest sztuka – wehikułem ambicji, żądzy i zazdrości? Szału pokonywania innych, triumfowania nad innymi? Pasienia ego? Wbijania innych w ziemię? (…) Totart – Muzeum Objazdowe. Po okresie tym wstępnym, gdy te największe emocje już ustąpiły, wściekłość, ale nadal chcieliśmy organizować i odbywać różne działania, jeździć po kraju, uznałem że będziemy to robić jako muzeum objazdowe, w którym będziemy niejako eksponatami samych siebie. Że to będzie – niejako – uczciwe, że nie będziemy w sobie wzbudzać emocji – jak w teatrze. Że pozostaniemy przy formie improwizacji, ale niejako w jej muzealnych pokazach. Oczywiście był to też wyraz poczucia humoru. (…) Totart Container. Kontener czyli znormalizowany pojemnik. To zarazem opisanie formy jak i metody twórczej – pojemnik z improwizacją, improwizowana całość z całostek. Ale także sposób poruszania się w tamtej rzeczywistości. Pod jakimś szyldem organizujemy jakieś działanie, zbieramy zainteresowanych, załatwiamy sprawy, przejazdy, noclegi etc. dzielimy się funkcjami – kto czym się zajmuje. Kontener mówił o pewnej sprawności, praktyce takiego organizowania się. Widać to na przykładzie scenografii, przechodzenia od rzeczy ciężkich, nieporęcznych, sprawiających kłopoty w transporcie (plansze, duże bele materiału), do malowideł na lekkich tkaninach, bez stelaży, rozwieszanych za pomocą sznurków i wreszcie do kładzenia nacisku na diaporamy – stosunkowo niewielki pakiet – a dużo bogatsze możliwości – i co do ilości, efektu etc. Oczywiście gdy rzecz miała odbywać się w świetle dnia – używaliśmy lekkich „sztandarów”, a diaporamy w nocy lub w zamkniętych przestrzeniach. Tranzytoryjna Formacja Totart/ Totart – Transitory Formation. Tranzytorium. Termin stworzony przez Ryszarda Tymona Tymańskiego, najbardziej profesjonalny, ogólny, nośny. Tranzytoryjność czyli przechodniość – zmiany form, dziedzin, teorii i tonacji, „naturalny” przepływ ludzi i zmiany ról (jako nie przymusowa zasada), działania improwizowane, ruch, spotykanie się, stwarzanie ku temu okoliczności. Pojęć i teorii było w tranzytorium więcej, wymienię Literaturę Immanentnej Koegzystencji (Artur Kozdrowski), profuzję/profuzyjność, ideę Wydawnictw Pojedynczych (Andrzej Awsiej, Joanna Kabala, Maciej Ruciński), ciepłe pola kontrastowe (Paweł Konnak), projekt pieniądza alternatywnego, Towarzystwo Badania Pętelki (chodziło o badanie znaczenia i roli zapętlania w sztuce, w muzyce/w dźwiękach – co było prefiguracją elementów programowania komputerowego, i co zaowocowało między innymi projektowymi wizjami Joanny Kabali – w czasie jej pracy w Philipsie – w zakresie interaktywności). Mieliśmy wielki zapał teoretyczny. Teoretyczne wywody były serio i nie serio. W przekonaniu o genialności i jednocześnie często przełamującym to przekonanie śmiechu – samozawracającym z tych artystowskich upadków. Zwyciężymy, to pewne! – zwykł stwierdzać w chwilach jakiegoś znacznego zaangażowania Paweł Konnak, czym nieraz rozśmieszał do osłabienia. „Techniki” w znaczeniu szerszym „Wykorzystywanie luk rzeczywistości” – korzystanie z nadarzających się sposobności działania, „podłączanie się” do imprez, występów innych, korzystanie z różnych instytucji kultury – klubów studenckich, ośrodków kultury – nie w ich działaniach ideologicznych, ale starając się je wykorzystać do przez siebie określanych celów. Podobnie przez jakiś czas razem z Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego spotykaliśmy się w Duszpasterstwie Akademickim przy kościele Brygidy w Gdańsku etc. Organizowaliśmy różne wydarzenia w miejscach prywatnych. Wykorzystywanie „kanonu rockowości” czyli pewnych instytucji muzyki rockowej, które miały zapewne służyć kontroli, ale też być sposobem na kanalizowanie buntu ludzi młodych, „bezpieczne” ogniskowanie ich młodzieńczej energii. Chodziło o to, by starać się wyzyskać te formy (festiwale, koncerty, kluby) do promowania tego, co uważaliśmy za wartościowe, a spychane w niebyt, poszerzając o inne sztuki, dając możliwość występowania poetom, wystawiania plastykom etc. Tworzenie „własnej rzeczywistości”, z czasem rozszerzanej na kraj, także przez współ- Szelest spadających papierków organizowanie z Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego Sieci Wymiany Pozytywnej. „Techniki” w znaczeniu węższym Organizowanie festiwali, imprez, koncertów, wystaw, różnych ogólnie mówiąc: akcji, spotkań, zjazdów. Organizacja i prowadzenie działalności wydawniczej – czasopisma, druki ulotne, tomiki, wydawnictwa pojedyncze, nagrania, plakaty, wlepki. Tworzenie filmów, działalność dokumentacyjna, dziennikarska, badawcza. Najważniejszym z dzisiejszego punktu widzenia jawią się jednak spotkania, rozmowy – życie razem, tworzenie swojego świata – w tamtej rzeczywistości. Jednak inaczej niż w potocznym znaczeniu określenia „swój świat”, które oznacza zamknięcie, odgrodzenie się, odizolowanie, życie właśnie: w swoim świecie – tamten nasz był otwarty, promieniujący, wchodzący w życie. Była bowiem w nas mimo wszystko jakaś chęć życia, chęć zrobienia czegoś, nie poddania się i nie życia jak szczury przemykając kanałami i szepcząc po kątach. Mieliśmy różne talenty i nie chcieliśmy się sprzedać, ale też nie chcieliśmy dać sobie ich zniszczyć, nie chcieliśmy zatonąć w goryczy. Stopniowo nasza działalność ulegała ociepleniu, zawsze obecny w naszych działaniach humor, miał w nich coraz więcej miejsca. Miejsce wściekłości, desperacji, szyderstwa coraz bardziej zajmowała chęć terapii, tworzenia zdarzeń pogodnych, takiej mniej i bardziej dosłownie rozumianej enklawy, gdzie można odetchnąć od koszmaru, gdzie można realizować czy próbować swoje talenty, czy po prostu cieszyć się swoim towarzystwem, czyli było to obieranie kierunku przeciwnego – aby właśnie już nie desperować, nie dać się wykańczać, dołować i ogłupiać, ale spotykać się, rozmawiać, poznawać, rozwijać, tworzyć. Wnosić w totalitarną szarość – kolor i humor. W pewnym okresie przybrało to kształt specyficznych wieczorów kabaretowych. Mówiliśmy o kabarecie metafizycznym, o koncernie metafizyczno-rozrywkowym, co należałoby rozumieć raczej jako wyraz wciąż trwającego pytania, tej wciąż otwartej kwestii, a jednocześnie chęci przygarniania, skupiania podobnie cierpiących czy zmagających się ludzi i rozpogodzania życia. Wyraźnego w tym sensie przełamania dokonał Ryszard Tymon Tymański nazywając tworzoną przez siebie nową grupę muzyczną – Miłość. (…) Któregoś razu w Warszawie, w klubie Riviera-Remont (1988), mieliśmy duży występ/koncert z Praffdatą i Miłością i po tym koncercie pewna młoda narkomanka powiedziała, że miała zamiar się naćpać, ale ten występ to był taki odjazd, że w ogóle zapomniała wstrzyknąć działkę. Nie czuła potrzeby. No tak, ale czy to coś załatwia? Co z tego miałoby wyniknąć – dla życia? Grupy Wewnątrz lub tuż obok owego tranzytorium zawiązywały się też mniejsze całostki. Grupy. Na przykład grupa poezji ulicznej – Yo Als Jetzt w składzie: Joanna Kabala, Andrzej Awsiej i Maciej Ruciński. Albo: Grupa Poetycka Zlali mi się do środka. Także wiele grup, formacji muzycznych. Próbując je jakoś usystematyzować wyróżniłbym te, które powstawały wewnątrz, na przykład: DDA (Der Danziger Arsambl co znaczy: Art Ansambl), te które zakładali uczestnicy Totartu, więc np. W stronę prawdy (Artur Kudłaty Kozdrowski), liczne grupy Pawła Paulusa Mazura, Avoda Zara 55 (Dariusz Brzóska Brzóskiewicz). Następnie należałoby wymienić artystów, którzy mieli swoje zespoły, a brali udział w działaniach Totartu – Ryszard Tymon Tymański (Sni sredstvom za uklanianje, Miłość), Sławomir Ozi Żamojda (Szelest Spadających Papierków). Gdyby rozwijać tę systematykę – w kolejności należałoby mówić o grupach muzycznych, z którymi przyjaźniliśmy się, podejmowaliśmy wspólne działania, zapraszaliśmy do udziału w przedsięwzięciach – na przykład: Dezerter, Praffdata, Hiena, Rozkrock, Wahehe Divagazione Universale, McMarian, Henryk Brodaty… i grupy, które zapraszaliśmy na organizowane koncerty: Miki Mousoleum/Kaman, Reportaż, Kormorany – Orkiestra Raj. Nie wymieniłem wszystkich grup z którymi współpracowaliśmy, jest to tylko próba usystematyzowania obrazu – poparta odpowiednimi przykładami. Polityka Współpracowaliśmy z Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego, z Ruchem „Wolność i Pokój”. Przez pewien czas z włoską Partito Radicale. 9 na szyi sznurek – krzyżyk z Częstochowy, trzy piętra wyzwisk, jasieczek puchowy, maciora wódki i ambit na dziewki, dusza nieufna, spod miedzy wyrwana, wpół rozbudzona i wpółobłąkana. Współpracowaliśmy z Pomarańczową Alternatywą. Wpływy, odniesienia Tradycja sowizdrzalska, dadaizm, ekspresjonizm, neoekspresjonizm, Awangarda Krakowska, polscy futuryści, punk. Manifesty formułowane były z wykorzystaniem stylistyki pism Józefa Marii Hoene-Wrońskiego. Ale właściwie zainteresowania nasze były tak szerokie, że należałoby w tym akapicie wpisać całą kulturę cywilizacji zachodniej, a te wymienione wcześniej potraktować jako silniej zaakcentowane. Gdziekolwiek znajdowałem celną myśl, czy celne myśli uformowanie – cieszyło mnie to bardzo, cieszyłem się, gdy w tomiku wierszy znalazłem jeden dobry wers i myślę, że tak należałoby opisać nasz stosunek do tradycji i w ogóle kultury. Czyli raczej bez ideologicznych uprzedzeń czy usztywnień. Tak naprawdę, tych rzeczy naprawdę celnych jest niewiele. I trafiają się u różnych autorów. U różnych reżyserów – etc. Natomiast nie należy utożsamiać Totartu z postmodernizmem, nie szło tu bowiem o płynność i relatywizm, ale o dociekanie odpowiedzi. Grupa poetycka Pewnego razu Ryszard Tymon Tymański opowiedział mi historię jaką przeżył pracując na budowie. Robotnicy upoili alkoholem, po czym wykorzystali seksualnie jedną z robotnic. Była to osoba chora, jak to przyjęto określać – nieco „opóźniona w rozwoju”. Gdy przetrzeźwiała i zdała sobie sprawę z tego, co zaszło – zaczęła biadać: zlali mi się do środka, będę miała dziecko! Robotnicy szydzili z niej, kazali jej podskakiwać, żeby wyciekło. Gdy usłyszałem tę historię, zaproponowałem by tak nazwać grupę poetów – uczestników działań Totartu. To wtedy zrodził się pomysł powołania grupy, i z tamtej historii wzięła się jej nazwa. Z jednej strony – wstrząsająca była sama ta historia, po PRL-owsku brudna, nikczemna, rażąca. Słowa użyte jako nazwa grupy były wyzywające, szydercze, ale patrząc głębiej – niosły krzywdę, pogardę, upokorzenie, ból PRL-u. Przecież nas gwałcono, programowo zgłupiano, napełniano kłamstwem, brukano, przymuszano do kłamstwa, łamano. Budowniczowie nowego pięknego świata – czyż nie pluli w nas? Nie charczeli swoich upokarzających bredni i bandyckich pogróżek ze swoich ustawionych ponad nami trybun? Czyż nie wpędzali w rozpacz, w alkoholizm? Czy nie usiłowali na siłę zapłodnić nas chorą, obłąkaną ideą? W tym późniejszym okresie PRL-u, jego władcy sami już nie mieli złudzeń – czym ta ich idea jest. Więc chcieli wykorzystać nas, wiemy to dziś na pewno – używać nas i ostatecznie okpić. Obchodziliśmy ich? Zauważmy w owej opowiedzianej przez Tymona historii – znów brutalne urealnienie obrazu PRL-u jaki otrzymujemy z filmów Barei, tym razem nie przez ukazanie zbrodniczej twarzy systemu, ale przez realne ukazanie wynoszonej przez ów system na piedestał klasy robotniczej. Oto inna miara koszmaru. Oddajmy, na chwilę, głos poecie, oto słowa o budowniczych sztandarowego dzieła socjalizmu – Nowej Huty: 10 Adam Ważyk, Poemat dla dorosłych Społeczeństwo było z premedytacją uregulowane na opak. Inteligencja zarabiała mniej. Architekt na budowie zarabiał mniej niż robotnicy budowlani. Ten kształt nadany życiu, to jego uformowanie, przeczyło sensowi wzrastania, rozwijania się, kształcenia. Szacunku do mądrości, dbania o talenty. Było odwróceniem porządku i sensu życia – w ogóle. Inteligenci, raz – ideologicznie odcięci od wiedzy Zachodu, w ogóle świata, dwa – nie mający pieniędzy na książki, na literaturę (zawodową), sprzęt etc. – mieli być zajęci walką o przeżycie, mieli nie mieć czasu ani sił, by myśleć, by organizować się. Mieli też – nie być autorytetami. Świat na opak – nie karnawałowy. Wreszcie, co w tej historii najbardziej dramatyczne, najskrajniejsze – szyderstwo z nieszczęsnej, chorej osoby, było także splugawieniem i wyszydzeniem wszelkich wartości, wszelkich „ludzkich uczuć”. Ale i też było plugawieniem życia – szyderstwem z samego życia! Z dzisiejszej perspektywy możemy tę historię czytać jako obraz schyłku PRL-u, nikczemnego oszustwa jego „władzy”. „No, podskakujcie (1988) – a my was znów wykorzystamy dla naszej uciechy. Jeszcze raz się wami zabawimy. No, głupki, skaczcie!” W kwestii owej nazwy grupy poetyckiej pojawia się znów problem prowokacji. Właściwego kulturze punk nazywania się brudem. Czy właściwego Nowej Ekspresji – posługiwania się brudem. Dziś tak bym nie postąpił, to jest brukanie siebie, rozlewanie brudu. Przecież to jest słowo. Wnioski 2016 Osobiście, gdy niedawno o tym myślałem, doszedłem do przekonania, że dla sztuki widzę trzy sensy: 1. „pytania podstawowe”; 2. tworzenie pięknych okoliczności życia; 3. sztuka krytyczna. Ad 1. To jest to, co najszlachetniejsze w sztuce – dobijanie się sensu życia, odpowiedzi na pytanie o Boga, o człowieka. Ale choć tak ważne – w aktualnej sytuacji świata, gdy na naszych oczach wypełniane są proroctwa, i wiedza o tym jest dostępna, podlegająca naukowej weryfikacji także w kategoriach nauki tego świata (!) – pytania te są niejako już nie na miejscu, są już niejako anachroniczne, choć zapewne jeszcze mają uzasadnienie jako pytania subiektywne, pytania konkretnych ludzi zmagających się z tymi kwestiami. Ad 2. Wydaje się to zadanie sztuki zupełnie nieaktualne, anachroniczne, ale uważam: jak nigdy wcześniej jest aktualne, raz dlatego, że – jak w Polsce – obrzydłe, nieudałe i cinkciarskie okoliczności życia są codziennym pognębianiem. Wpajaniem przekonania, że oto jest się reprezentantem narodu generującego lichotę, narodu genetycznie gorszego sortu – a dziś nie można już tego zwalić na rozbiorców czy okupantów, na „nieszczęsny los”. Nie. To my, oto my tacy jesteśmy! Oto jest, na przykład w Gdańsku: przednia europejska architektura – i oto nasze wśród niej blokowiska, nasze twory. Oto więc znów „małpa dostała zegarek”. I to jest wielce depresyjne, desperujące, degenerujące. Drugi aspekt tej sprawy – współcześnie ludzie mają możliwości tworzenia rzeczy pięknych, świetnych, możliwości demokratyzacji piękna i tworzenia budujących okoliczności życia – jakich nigdy w historii nie mieli. To jest współcześnie niezwykle łatwe i nie wymaga jakichś specjalnych nakładów. Wystarczy trochę dobrej woli i organizacji. A więc tym bardziej dotkliwe jest w takich okolicznościach – generowanie brzydoty, ohydy i głupoty. Ad 3. Sztuka krytyczna, ale w znaczeniu badania problemów rzeczywistości, reagowania na nie – na właściwe sztuce sposoby. Można to ubrać w bardzo rozszerzone pojęcie ergonomii, tworzenie przyjaznej człowiekowi rzeczywistości. Sztuka krytyczna – nigdy jako ideologia. Ideologia rozmija się i ze sztuką i z prawdą, jest wszelka ideologia z gruntu nieprawdą o życiu. Już przez to, że jest nakładaniem szablonu. Nie da się aktualnie mówić o sztuce, o kulturze w Polsce – bez świadomości i uwzględnienia przerażającego kontekstu – fali samobójstw i zaginięć, fali depresji i chorób psychicznych (wg GUS w Gdańsku jest najwięcej, spośród polskich miast, śmierci z powodu chorób psychicznych – 2013/53), masowej emigracji i zapaści demograficznej, wewnętrznego politycznego rozdarcia, a zewnętrznego osaczenia, a więc zakreślenia realnej perspektywy zniknięcia narodu polskiego z mapy świata. Oto raz po raz kraj/naród rzucany na kolana, odzierany z godności, naród pośmiewisko, w stanie realnego zagrożenia – także agresją zbrojną. Nie da się mówić o roli sztuki i kultury, bez świadomości tej sytuacji, nie da się mówić bez świadomości tego, co dzieje się w świecie i do czego to zmierza. * * Internet, aczkolwiek tak propagowany i wychwalany, ma cechy śmietniska, nie ma ewaluacji (nie jest nią statystyka/„lajkowanie”), nie pełni roli wyznaczania poziomu, ale i kierunku. A więc do pewnych rzeczy i w pewnym zakresie się nadaje, jest wręcz świetny, ale w innych zakresach jest destrukcyjny i paczący (w swej specyfice, nie przez takie czy inne poprowadzenie). Sprowadza do pulpy, skłania do błędnego przeświadczenia, jakoby kultura miała naturę samopoziomującej masy, jakoby obojętnym było co i jak się sadzi (korzeniami czy kwiatami w dół), podczas gdy kultura to uprawa, więc ma w istocie funkcje podnoszenia wzwyż, budowania, opiekowania się życiem, usuwania przeszkód, plewienia, pielęgnacji. Satanizm nie jest kulturą – na przykład. Ideologie również. Ideologiczny kształt, czy zorganizowany podług opcji politycznej – jak na przykład dotychczas TVP Kultura – jest całkowicie sprzeczny nawet z nazwą. Telewizja może być narzędziem poznawania życia – śledzenia życia, i sposobem/miejscem rozmowy o życiu, zatem może być pożyteczna. Niestety jako ideologiczny Sturmabteilung staje się nie tylko machiną niszczenia, ale zaprzeczeniem swoich podstawowych właściwości: łączenia, komunikowania, rozmowy – dziś możliwej z żywym, bieżącym udziałem, dotychczas tylko: widzów. Paweł Koñjo Konnak i Dariusz Brzóska Brzóskiewicz Stanisław Sojka i Dariusz Brzóska Brzóskiewicz Brzóska de Paulus Wszystko, co człowiek ma – otrzymał. I wodę i powietrze i samego siebie. Nawet, gdy ktoś nie wierzy, musi przyznać, że nie ma najmniejszej zasługi w tym, że jest i że ma taki czy inny talent. Tak, ale gdy człowiek ma jakiś talent, czy jakąś szczególną zdolność – zaraz zdaje mu się, że to on sam jest taki wielki i powinien być czczony i wielbiony. To jest taka ludzka słabość, o tym wiemy. Ale że jest to błąd myślowy – rzeklibyśmy: logiczny i poznawczy – tego powszechnie nie dostrzega się. A szkoda, mogłoby posłużyć ratowaniu odurzonych. Myślę, że dotyczy to także talentów „w zakresie ekonomii”. To, że jest się jakoś szczególnie obdarowanym jest zobowiązaniem, zadaniem i odpowiedzialnością a nie tytułem do chwały. Szczególne obdarowanie powinno skłaniać do wdzięczności i do pokory właśnie – a nie do pychy. Należy uważać, aby twórczość nie była uprowadzaniem. Te różne: „kultowe”, „legendarne” – należy z rozmowy o talentach rugować. Ludzie tak prą, prą – ich nazwisko rozbłyska, wybucha – i gaśnie. Potem następni i następni i następni. Szczególnie właśnie w tym tak szybkim współcześnie tempie łatwiej chyba dostrzec ulotność tego, właściwie – bezsens. Widać jak naprawdę nie ma sensu zatracać się dla tak ulotnego błysku, takiego mignięcia. I co, i co z tego? Co dalej, co potem? * Gdy rozumiemy, że kultura jest uprawą, gdy przyjmujemy ten źródłosłów, wiemy że nie ma wolności bez pewnych: nie. Bo niszczenie nie jest uprawą. Działanie przeciw życiu nie jest uprawą. Nawet jeśli robi się coś mocno, to niczym przycinający ogrodnik – nigdy z zamiarem okaleczenia i nigdy w sposób okaleczający ale zawsze tak, by oczyścić, uzdrowić, prześwietlić – sprawić lepsze warunki wzrostu i owocowania. Tylko i wyłącznie tak – nigdy by zranić, zaszkodzić. Pojęcie i postulat absolutnej wolności – są błędne, absurdalne. na sąsiedniej stronie Paweł Paulus Mazur 11 Marek Wojtasik, Wojciech Stamm, Zbigniew Sajnóg Cinkciarze i Ministranci Z ziemi topór. Ma on teraz Pieniędzy opór. Pieśń o Ministrantach i Cinkciarzach Chór Siepaczy Wykopał z ziemi straszny topór, By mieć pieniędzy opór. (Fragmenty) Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. KOMEDIA W TRZECH AKTACH Z KRAJU PULARDY Akt I Scena 1 Salka katechetyczna bez szczególnych znaków, oprócz witraża w tle. Bizon Proszę księdza, wiem już jak ważne jest poszanowanie hierarchii, ale nie mogę zrozumieć jaka jest rola ministranta? Ksiądz Lelopold Olbrzymia. Bizon Dlaczego? Ksiądz Lelopold Smutnym tonem Bo ksiądz sam sobie nie poradzi, ani siebie nie okadzi Ani księgi nie przyniesie, ani wina nie naleje. Ministrant taki mały, a moc ma, bo on to całą siłę nadaje… Bizon Ksiądz tak tylko dla kpiny powiada. Ksiądz Lelopold śpiewa Ty też kiedyś księdzem zostaniesz… Bizon słucha uważnie. Chór Ministrantów śpiewa Wstaje słońce Wieje wiatr Tak urządzony jest nasz świat Ksiądz Lelopold śpiewa Będziesz wiedział i znał, gdzie marmola-ada Chór Ministrantów śpiewa Wołają góry woła las Wczoraj czy dzisiaj Chłop ziemię Będzie orał, A my śpiewamy Chorał… Ksiądz Lelopold śpiewa Na świecie jest i była hierarchija. Chór Ministrantów śpiewa Dominus coś przyniósł Nie masz nic Ksiądz Lelopold śpiewa Ostatni-imi są kadzidla-arze, Chór śpiewa Dla chcącego nie ma nic. Dla chcącego nie ma nic. 12 Ksiądz Leloplod śpiewa Przed nimi malutcy dzwo-onnicy. Chór śpiewa Ty aniołku nie będziesz już latał Tylko służył do mszy. Ksiądz Lelopold śpiewa Oni Księgę niosą, i wino leją. Chór śpiewa Hic et nunc. Ksiądz Lelopold śpiewa Leją i kielicha udzielają. Bizon wraz z Chórem śpiewają z natchnieniem Wstaje słonce Wieje wiatr, Tak urządzony jest Nasz świat. Wołają góry woła las Wczoraj, czy dzisiaj, Chłop ziemię orał, A my śpiewamy Cho-ora-ał. Na melodię chorału. Dominus coś Przyniósł Nie masz nic Fora ze dwora Hic et nunc Meetaafoora…. Chorał przechodzi w lejtmotyw „La, la, la”. (…) Scena 4 W miejscowości dobrze prosperuje kantor i firma Goldi-Pelo, których właścicielem jest Prosperit. Na scenie pojawiają się Siepacze Prosperita ubrani a’la zbójnicy. Siepacze niosą ogromny topór. Chór Siepaczy melodeklamacja. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów…. Siepacze zawieszają topór nad kantorem „CINKCIARZ-TOPÓR” i tańczą taniec typu zbójnicki. Siepacz I Prosperit to on porządny obywatel. Ma kantor swój, i na przekór Losowi złemu on wykopał Siepacz II Nie patrzył na nikogo Sam zaczął pracować Rozdziawił szczękę na rynku I łowić zysku ryby Jak rekin rozwarł pysk Pożerać trzeba zysk. Chór Siepaczy Rozwarł jak rekin wielki pysk Pożreć trzeba krwawy zysk. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. Siepacz III I nie musiał kraść on Miliona pierwszego Z trudem do ostatniego miał. Razu pewnego Wspólnicy puścili go jak stał. Chór Siepaczy Wspólnicy puścili go jak stał Do ostatniego z trudem miał. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. Siepacz II Wyjechał na saksy I jak koń harował Poznał potu woń. Wrócił za kilka miesięcy Żona pchała wózek dziecięcy. Chór Siepaczy Cóż znaczy w życiu sześć miesięcy Żona wózek pcha dziecięcy. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. Siepacz III Razem z kumplem z policji Co pracę stracił otworzył Kantor wymiany „Cinkciarz” Interesy udają się… Prosperit cieszy się. Chór Siepaczy Sezamie proszę otwórz się Prosperit będzie cieszyć się. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. Siepacze opuszczają scenę. Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf! Gdy znój popłaca znów. Paweł Gawlik od lewej: Zbigniew Sajnóg, Marek Wojtasik i Wojciech Stamm. Fot. Beata Zdrojewska Pularda prawdziwa, pularda fantastyczna Dawna to historia z mojej perspektywy. Tak dawna, że nigdy nie miałem okazji jej poznać, bo jako dwuletnie dziecię nie myślałem jeszcze o wypuszczaniu się na dalekie eskapady na występy grupy twórczych jednostek występującej niekiedy pod nazwą Totart. Jednocześnie na tyle niedawna, że oberwałem dziesięć lat później rykoszetem. Kserówki wierszy z Brulionu przyniesione chyba przez siostrę ze szkoły, gdzie zajęcia gościnnie prowadzili znajomi Pawła Dunina-Wąsowicza. Zaciekawiły mnie do tego stopnia, że kolejne dziesięć lat później postanowiłem napisać o Totarcie pracę magisterską, co zresztą się stało. Wojciecha Stamma poznałem bodaj w 2005 roku w Domu Kultury OKO w Warszawie, Zbigniewa Sajnóga chyba rok później w jego ówczesnym mieszkaniu w Stoczni Gdańskiej. Pamiętam nasze pierwsze rozmowy, w których Sajnóg stanowczo odcinał się od swoich działań z czasów Totartu i niechętnie myślał o jakiejś formie choćby krytycznego powrotu do tamtych działań. Nie wybrał się na trójmiejską imprezę z okazji 20-lecia Totartu, choć odbywała się w Kolonii Artystów, w której mieszkał. Swój klucz do działań Totartu odsłaniał powoli. Jak podczas jednej z wizyt kilka lat później – gdy zabrał mnie na spacer po Gdańsku i pokazywał wszystkie miejsca, w których grupa wystawiała swoje prace, spektakle, performance – Rudy Kot, Galeria C14, Plac Wymiany Pozytywnej, Łaźnia, Wyspa… Odwodził mnie od zamiaru napisania magisterki o grupie, ale w końcu zgodził się przedstawić na jej potrzeby swoje spojrzenie na historię Totartu, pod warunkiem, że nie będę pracy publikował (danego słowa dotrzymałem). Mniej więcej w tym czasie (2011 rok) ukazała się książka Artyści, wariaci, anarchiści – pierwsze od zawieszenia działalności grupy powszechnie dostępne kompendium wiedzy na jej temat, autorstwa Pawła Konnaka. Perspektywa Końja, uznawanego powszechnie za kustosza pamięci o Totarcie, stała się na pewien czas właściwie jedyną narracją na temat grupy. Cztery lata później do kin wszedł film Totart. Odzyskiwanie rozumu. Wystąpili w nim prawie wszyscy członkowie formacji (pominięto zupełnie członkinie grupy). Niezadowolony z tego, jak wykorzystano jego wypowiedzi Sajnóg zaapelował o przerobienie filmu i w liście otwartym do reżysera przedstawił swoje uwagi na temat historii Totartu. Historia na powrót z oswojonej już „końjowej” opowieści zrobiła się zagmatwana. Teraz na prośbę Sajnóga i Stamma piszę tekst do almanachu na 30-lecie powstania grupy. Choć spodziewam się, że obok mojego artykułu znajdą się inne, obszernie opisujące dokonania grupy i wybory życiowe jej członków, uważam ten wstęp za niezbędny. Wybrałem kilka faktów ramowych (ocenę i opis zdarzeń pozostawiając twórcom), które wydają mi się ważne dla zrozumienia Cinkciarzy i Ministrantów – trzyaktówki podpisanej przez Sajnóga, → 14 Porządny obywatel ów… Ściera z czoła pot uf!..... Rada miejska śpiewa Prawa mamy europejskie kary lżejsze. Melodeklamacja przechodzi w lejtmotyw „La, la, la”. (…) Burmistrz śpiewa Z tego com pobierał nauki wiem, że igrzysk Wołali Rzymianie i chleba, bo tego Zawsze trzeba… Ale igrzysk sportu i walki. Scena 9 Burmistrz dla ratowania finansów miasta ogłasza zawody… Odbywa się rada miasta. Burmistrz śpiewa Byliśmy kiedyś międzynarodową potęgą A teraz życie stało się bólem udręką… Kiedyś, ach kiedyś mieliśmy cukry i waty Lecz teraz długi, kłopoty i tarapaty… Rada miejska śpiewa Na nic się zdały narady, kłótnie, uchwały Trzeba zastawić też majątek miejski cały… Burmistrz śpiewa Kiedyś ach kiedyś pręgierz przynosił dochody. Rada miejska śpiewa Tak, zatem spartakiada walka i marmolada. Burmistrz śpiewa Tak, marmolada! Niech będzie spartakiada! Melodia przechodzi w lejtmotyw „La ,la, la”. (…) Ze sceny 11: Aria Prosperita. Prosperit śpiewa Głosuj na mnie Glosuj człecze Zbudujemy DOM w powiecie Dom ludowy Dom prześliczny Luksusowy, marmurowy Dom Gastronomiczny Plusze, lustra i dywany Osioł z brązu odlewany Płocie w złocie Dynie w winie Łysy kelner na pianinie Udko kurze po maturze Borowiki z kartoteki Kości z gości Oraz kotlet de volaile Taki kotlet a’la raj Lody z wody Gąska z Łącka A w drzwiach ciecie Zimni ciecie w galarecie I tylko jeść I tylko pić I znowu jeść I znowu pić „Graj muzykant, graj muzykant Od Sasa do lasa, od smyka do smyka” 13 Pularda prawdziwa, pularda fantastyczna Stamma i Marka Wojtasika. I dla zrozumienia mojego zadziwienia – dostajemy bowiem pod tą nazwą nowy, nieużywany jeszcze klucz do zrozumienia historii i teraźniejszości grupy. Cinkciarze i Ministranci to bodaj pierwsza artystyczna wypowiedź od napisanych w totartalnych czasach z Tymonem Tymańskim Chłopów III, którą Sajnóg publikuje pod własnym nazwiskiem. Z pozoru zabawna historia o współczesnej Polsce-Pulardzie nawiązuje formą do artystów i tekstów, kluczowych także w okresie grupy Zlali Mi się do Środka. Do Chlebnikowa i jego języka zaumnego, gdy w pierwszej scenie ksiądz Lelopold z coraz większą swadą peroruje, używając jedynie sylaby „la”. Do Króla Ubu Alfreda Jarry – poprzez przeniesienie akcji do Pulardy (czyli nigdzie), czy poprzez pojawiające się w tekście Ziemię Ubulską i Hymn Fynansowy. Wreszcie – do dorobku poezji punkowej, w duchu choćby Ziggy Stardusta, poprzez uporczywe powtarzanie czę- Maria Fraszewska *** śmiejesz się i tańczysz krople wody iskrzą na twoich biodrach świat kąpie się razem z tobą mężczyzna nadciąga jak chmura *** obiecywał niestworzone rzeczy i nic nie stworzył mówił że jest obrotny obrócił się i nie wrócił taki słowny stochowskich rymów (w tym takich, jak ów/uf a nawet się/się czy mnie/mnie). Z czasem staje się jasne, że historia wyborów życiowych członków Totartu jest jednym z istotnych pól interpretacji nowego tekstu, związanego zmodyfikowanymi wierszami Stamma wybranymi z całego dorobku (od opowieści o yeti z ostatniego tomiku po nawiązania do wiersza o Dżyngis Chanie z początków działalności Stamma w Totarcie). Nieprzypadkowo jeden z bohaterów jest muzykiem i nazywa się Bassowski, a inny – Bizon – kuszony jest słowami „tańczy księgowy”, będącymi odwróceniem tytułu jednego z niedawno wydanych tomów wierszy. Czym bardziej przyglądamy się tekstowi, tym bardziej widzimy jak nasycony jest tropami. Nawet epizodyczna postać – Wioletka – nawiązuje imieniem do tytułu wstępu do niewydanego tomiku wierszy Sajnóga Parnas Zimowy – Jak Wioletka drogą szła i co miętosiła. Czerpiąca wiele z Końja postać Bizona jest centralna w sztuce, trudno jednak Cinkciarzy i Ministrantów postrzegać jako satyrę na jego życiowe wybory. Mijają lata i bystre oczy dostrzegają, że to lub owo było znakiem, wtedy szukają napisu, ów wtedy jest już nieaktualnym Dariusz Brzóska Brzóskiewicz PUSZCZA 3 (WILK) Ostatnio Pewną dziewczynę Bardziej ciągnęło do wilka Niż do lasu PANI OD MATEMATYKI Janek tak polubił Panią od matematyki Że po pewnym czasie Przestali się z czymkolwiek liczyć BAŁWAN Marysia zrobiła w chacie Takę zimę Ze Zenek ze strachu Trzy dni pod drzwiami bałwana z siebie robił SMS Franek Halinie Puścił takiego SMS-a Że dziewczyna zaraz Wszystkie impulsy straciła 14 Joanna Kabala i Andrzej Awsiej szyldem przeżartym przestrzenną treścią nieba, patrzymy jeszcze na niego, wielce zachwyceni ale… – mówi w jednej z kluczowych scen „głos z offu”, czyli spoza świata aktorów. Można w tym memento odnaleźć wiele z autorefleksyjnych przemyśleń i dylematów Sajnóga. Przestroga, dotycząca próby uchwycenia stabilnego sensu wydarzeń sprzed lat, wydaje się adresowana do wszystkich członków grupy (choć oczywiście – nie tylko). Sajnóg, Stamm i Wojtasik wrzucają swoich bohaterów, poddających się chaotycznej walce mamony z duchowością, na boschowskie Statki Głupców, z których pokładów, głosząc różne hasła, poszukują tej samej Atlantydy. Poruszający epilog jest wyciągnięciem ręki pomiędzy pokładami. Zachętą, a nie oceną. Bo przecież podróż jeszcze będzie trwać długo, bo może gdzieś dalej są morza i w morzach morza. Tyle zobaczyłem po otworzeniu mi kluczem sezamu i tyle mogę sprawozdać. Choć nie obiecuję, że nie zwiódł mnie wzrok. Co jeszcze pozostaje? Przeczytanie Cinkciarzy i Ministrantów raz jeszcze, zapominając o odniesieniach do konkretnego miejsca, osób i czasu. Wycieczka do prawdziwej Pulardy. Arka Drewy notatnik profuzyjny Maria Fraszewska *** wiatr porywa kapelusze spójrz na tę białą niestrzyżoną głowę baranka niebo nie zatrudnia fryzjerów *** przychyl głowę do mnie rzekło jedno drzewo do drugiego korona ci z głowy nie spadnie *** grabarze życia codziennego wyruszyli w świat piewcy życia gdzie się podziewacie?! *** chcesz czy nie chcesz jesteś tym skąd wypływają kutry i nigdy nie wracają Dariusz Brzóska Brzóskiewicz KREDENS Kredens się przewraca W stołowym pokoju I ogórkowa zupa Na wyprane halki DZIEŃ Słońce się wala pod nogami Przewraca Kapie Wstaje i odchodzi 15 Dariusz Brzóska Brzóskiewicz FILOLOGICZNOŚĆ DNI Są czasy Których Nie można Zapomnieć Wszystkie dni Są Twoje Chociaż masz je Tylko raz ŚPI CZAS CHCE Śpi czas Z rana Wiatr sam Żagiel głaszcze Jak się chce Wszystko Wygląda Niesamowicie ILE Ile Kamieni Krzyczy Do dziś SWÓJ SPOSÓB Każdy Tylko na swój sposób Potrafi utrudnić sobie Życie ZAGADKA BYTU Zagadka Ci Bytu Nie Rozwiąże WYDAJE Dariusz Brzóska Brzóskiewicz KOT Leży kot koło płota Znowu ćwiczy lenia Taki z niego nierób Że go nawet gołębie podziobały KOTKA Wierci się kotka Kocur pazur ostrzy Nic tu do patrzenia Dla tych feministek WYPEŁNIACZE Koty To Wypełniacze Czasu SPOKOJNIE 16 Kot myszy W życiu Rzadko coś Spokojnie wytłumaczy Ludziom się Wydaje Że czasu Nie ma Wiersze Paw³a Ko¼jo Konnaka z nowego tomu poetyckiego pt. „Konkurs wiedzy o duszy” Pawe³ Ko¼jo Konnak ---dzwonisz i pytasz co słychać jeżeli chodzi ci o to czy tęsknię do ciebie to tęsknię i czasami nawet bardzo jeżeli pytasz czy jestem spełnionym uwielaczem to niekoniecznie ale to dobrze artyści nie powinni czuć się zbyt spełnieni bo w błogostanie łatwiej przeoczyć perełkę istotności jeżeli pytasz czy jestem szczęśliwy to jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem któremu zaczęło brakować miłości oczywiście da się z tym żyć więc nie narzekam pisze wiersze i tęsknię ---rano tymon pociesza lennon nie żyje marley nie żyje ale my będziemy żyć wiecznie dokonując czynów wielkich i pięknych ---tam za mgłą czeka afa tarasoff tam za mgła wszystkie moje lęki będą jeszcze piękniejsze bo martwe Dariusz Brzóska Brzóskiewicz W ZIMOWYM DOMKU DZIADKA BRZÓSKI 95\96 Jest ciepło i przytulnie Sikorka je słoninkę Śnieg leży obficie Po co mi jeszcze jakaś potrzeba ŚNIEG Czyste piękno Zimnych kwiatków Ciepło spadających Z Nieba MRÓZ Mroźne powietrze Szybko Zlepia Myśli 17 Zbigniew Sajnóg Fragmenty z książki „Odzyskiwanie rozumu” Profesor Christiane Nüsslein-Volhard (…) genetyk, dyrektor działu nauk biologicznych Instytutu Maksa Plancka w Tybindze. W 1995 roku wspólnie z E. F. Wieschausem i E. B. Lewisem dostała Nagrodę Nobla z medycyny za przełomowe odkrycie – ustalili, że rozwojem zarodka muszki owocowej kieruje zaledwie kilka genów. To od nich zależy, gdzie wytworzą się głowa, odnóża, skrzydła. Ta sama prawidłowość obowiązuje u wszystkich zwierząt, również u człowieka. Nieprawidłowości w budowie tych genów prowadzą do deformacji rozwojowych lub śmierci zarodka. (…) W tym roku pani profesor odebrała Nagrodę Specjalną 60-lecia UNESCO, którą otrzymała za stworzenie fundacji pomagającej finansowo młodym kobietom naukowcom, które wychowują dzieci. Profesor Christiane Nüsslein-Volhard: – Zrozumiałam, że źle się dzieje, gdy zrezygnowała z pracy jedna z moich doktorantek. Urodziła dziecko i przyszła mi oświadczyć, że od tej pory może prowadzić badania na pół gwizdka. To był cios, bo to bardzo zdolna dziewczyna, prowadziła niezwykle interesujący projekt, a jej decyzja właściwie go grzebała. Powiedziałam sobie, że zniosę to pół roku, a potem chcę już w pełni korzystać z jej talentów badawczych. Kiedyś pomagałam wychowywać małe dziecko mojej siostry. Dziecko było bardzo grzeczne, ale mimo wszystko to było prawie nie do zniesienia. Nieustanne patrzenie, czy małe śpi, czy nie, zmienianie pieluszek – to tak intelektualnie puste, że nie można dopuścić, by zdolne młode kobiety marnowały w ten sposób swój talent. Okazało się, że wielu kobiet nie stać na dobrą opiekunkę dla dziecka. Z tym akurat mogliśmy coś zrobić. Płacimy młodym kobietom naukowcom po 400 euro miesięcznie, a one opłacają pomoc domową, opiekunkę. Na razie mamy osiem stypendystek. Każda musiała przedstawić plan, w jaki sposób pieniądze pomogą jej rozwijać się naukowo. W sierpniu podsumujemy pierwsze efekty działania fundacji i zobaczymy, w jakim kierunku będzie się ona rozwijać. Niestety zmienić stereotypy i mężczyzn nie jesteśmy w stanie. (…) Bartosz T. Wieliński: – Co powinno się zmienić? Profesor Christiane Nüsslein-Volhard: – Powinny powstawać profesjonalne żłobki i profesjonalna kadra opiekunów. Kobiety naukowcy zawsze zwracają uwagę na jakość, w tym wypadku na jakość wychowania. A przecież szwagierka czy babcia nie zawsze są w stanie to zagwarantować. Żłobki powinno się zakładać blisko miejsca pracy, tak, by matki nie musiały podróżować na drugi koniec miasta po dzieci. Trzeba też, by pracodawcy zrozumieli, że pierwszy okres po tym, jak na świat przychodzi dziecko jest dla kobiet szczególnie ciężki. Pracują u mnie dwie młode matki i widzę, ile wysiłku wkładają w pogodzenie pracy z rodziną. Trzeba im pomagać. Z profesor Christiane Nüsslein-Volhard rozmawia Bartosz T. Wieliński. Gdybyśmy rozmawiali o samochodach nie dziwiłoby nas, że ktoś na przykład interesuje się elektromechaniką i dla niego składanie, naprawianie, montowanie alternatorów jest zajęciem pasjonującym – ale już jeżdżenie samochodem go nie bawi. No, możemy to rozumieć, nie jest to jakoś specjalnie dziwne. Ale w kwestiach, o których mówi pani profesor i którymi się zajmuje mamy do czynienia z czymś zupełnie innym – mówimy o żywych istotach, o stworzeniach – o człowieku! Mówimy o medycynie, o b i o l o g i i – więc o ż y c i u. To ma być zatem tak: „pasjonują mnie podzespoły życia, ale życie samo i jego cel i sens, jego zasadnicze sprawy – już nie. Mogę naprawić organizm – ale dziecko, mały człowiek mnie nie obchodzi, zajmowanie się nim uważam za in- 18 telektualnie puste – należy je przekazać powołanym do tego, wyspecjalizowanym służbom. Stanie się ono warte uwagi, jeśli okaże kiedyś talent do naprawiania organizmów”. Pojedyncze komórki osoby są pasjonujące – ale w ogóle ta osoba – nie. Zajmowanie się nią to strata czasu. Ludzie tak myślący, tak czujący, tak pojmujący naukę, uważają się za powołanych i jedynie umocowanych by definiować życie, zamykająco wypowiadać się o człowieku, jego pochodzeniu… O sensie życia. Zafascynowanie organizmem i odrzucenie osoby to coś jak pornografia, jak wizyta w domu publicznym. Ten, teraz tak mały, człowiek może żyć w wieczności z Bogiem. Może dokonać w życiu czynów takich lub innych, dobrych lub złych, może być zbrodniarzem – a może ratować wielu... Jeśli czuwanie przy nim, teraz tak małym, miałoby być intelektualnie puste – zaiste nędzny to intelekt. W jaki sposób rozumie się intelekt jeśli miłość jest w nim stratą czasu. To jest intelekt? To jest naukowe? Badaczka cudu życia, dla której życie jest nudne. Dla której jest stratą czasu! I to zdanie: Kobiety naukowcy zawsze zwracają uwagę na jakość, w tym wypadku na jakość wychowania. Mała ludzka istota w niezwykle ważnych chwilach jej życia, chwilach o niezwykłym znaczeniu dla całego jej przyszłego życia – i „wysokiej jakości obsługa”. „Jakość wychowania”. Słowo: miłość – jakby nie istniało. * Mechaniczne traktowanie życia jest absurdalne, w sobie sprzeczne. Widzimy to na przywołanym przykładzie: pasjonowanie się czymś, co składa się na całość, którą uważa się za nieinteresującą, intelektualnie pustą... Zajmujący jest mechanizm – ale już „całość, którą powołuje” jest tak nieznośnie nudna, że trzeba „ową całość” komuś zlecić, żeby mieć czas na te „pasjonujące elementy”. To brzmi jak fiksacja. To paradoks zimnej biologii. Dla takiej biologii zamrażanie ludzi (in vitro) nie jest problemem. Zamrażanie ludzi jest zwykłą konsekwencją zimnej biologii. Przemysłowa technobiologia. Cóż, najwyżej się nie uda... * Możemy na tym przykładzie poglądowo obserwować rozejście się biologii z życiem. * Biolodzy są tak blisko życia… Przypomina to sytuację gdy jakiś przedmiot, trzyma się zbyt blisko oczu, tak blisko, że rozmywa się jego obraz i rozpoznać co to jest – nie można. Bibliografia: Noblistka da na niańkę. Rozmowa Bartosza T. Wielińskiego z profesor Christiane Nüsslein-Volhard. Wysokie obcasy 22. 07. 2006, s. 30 – 32. * Na razie potrafimy tworzyć jedynie umiarkowanie inteligentne algorytmy genetyczne – programy, które uczą się na własnych błędach i są wykorzystywane w nauce i przemyśle. Kłopot polega na tym, że „układy na tyle proste, by je zrozumieć, nie są na tyle złożone, by się inteligentnie zachowywać, podczas gdy układy na tyle złożone, by się inteligentnie zachowywać, nie są na tyle proste, by udało się je zrozumieć”. – pisze historyk techniki George B. Dyson w książce Darwin wśród maszyn. Zatem pat? Niekoniecznie – bo mamy Internet. Cyfrową gęstwinę, której kolektywny rozwój może zrodzić kiedyś mądrość większą od ludzkiej, przekonuje Dyson. Inteligencja nie równa się: mądrość. Inteligencja nie jest też miarą mądrości – choć jest za taką uważana. Głupota jest przeciwieństwem mądrości – można być osobą inteligentną, acz głupią, niemądrą. Ludzie rozróżniają mądrość od inteligencji. Mawiają: inteligentny oszust, inteligentny złodziej, inteligentny morderca... Mawiają: „piekielnie inteligentny”, „inteligentna bestia”. Ale nie mówią: mądry morderca, mądry oszust, mądry złodziej... Mądry władca, to nigdy: tyran. Albo – albo, prawda? Bywają inteligentni zbrodniarze – ale czy bycie zbrodniarzem jest mądre? Brr, zestawienie pojęć, aż wzdrygające. Zapach burzy Stalin. Hitler – czy w ich działaniach nie wiNiebo się kołysze dzimy inteligencji, przebiegłości? Owszem, tak. W stawie Ujmując w pojęcia tego świata: mądrość jest Pełne kwiatów lipy kategorią etyczną – inteligencja – nie! Ale mądrość to coś więcej niż inteligencja ze „stelażem moralnym”. Inteligencja to raczej zdolność kalkulacji. Jakby „moc obliczeniowa”. Zmyślność, spryt, przebiegłość, także chytrość, cwaność... Nigdy nie zrozumiem Inteligencja – łac. intelligentia – zdolność Co to pojmowania, rozum, sprawność w zakresie Jest czynności poznawczych, zdolność uczenia się Jezioro na podstawie własnych doświadczeń, zdolność przystosowania się do otaczającego środowiska. Potocznie zdolność rozwiązywania problemów praktycznych. Wiatr Wielka Encyklopedia Powszechna PWN. Nie płonie Choćby Mądrość kojarzymy z radą, pomocą, zaufaBardzo chciał niem, oparciem, nauką, prawdą, opieką, ciepłem, dobrocią, miłością. Pojęcie inteligencji nie zawiera w sobie rozróżnienia zła i dobra. A raczej ma inne: dobre jest to, co pasujące, skuteczne, prowadzące do celu – bez Zbiera określenia, jaki to cel. Docenia się inteligencję – Burzę zmierzch abstrahując czy przejawia się w złem czy w doRazem brem. Mawiają ludzie: wielka inteligencja – nie Z wiatrem bacząc czy łotr. Inteligencja może być używana do rzeczy mądrych i skrajnie głupich. Do pustot i dureństw, do rzeczy niepożytecznych, szkodliwych, zbędnych. Do tworzenia pułapek i zwiedzeń. Bywa niezwyZiemia kle użytecznym narzędziem kłamstwa, zła. Wchodzi w morze Gdy mówimy o czyjejś mądrości, mówiMorze my o osobie, gdy o inteligencji – o cesze osoby. Wie co robi O właściwości, o uzdolnieniu. Dariusz Brzóska Brzóskiewicz ZAPACH BURZY NIGDY PŁONIE ZBIERA BRZEG Karol Jałochowski, Znikąd donikąd. Sprowadzanie mądrości, człowieczeństwa – do inteligencji, utożsamianie mądrości z inteligencją – to zawężenie, nieprawda, niebezpieczeństwo. Siedzę przy komputerze, piszę i widzę, że to jest po prostu z charakteru prymitywne, mechaniczne urządzenie. Czym się tak ludzie zafascynowaliście, co was tak uwiodło, że podnosicie to narzędzie do nadludzkich wymiarów. Jest bajką jakoby jakiś nadbyt miał wykluć się z internetu; sprowadzenie człowieczeństwa do mechanicznej inteligencji – takie traktowanie ludzi, ludzkiego ż y c i a – to potworność! Uczucie jakoby maszyna, „sztuczna inteligencja” była żywa jest duchowym uwiedzeniem człowieka, który tak to odczuwa. Maszyna jest tylko maszyną – i koniec. Nie z niej wynikają te odczucia, te wrażenia etc., to rzeczy duchowe. Przy tym elektroniczna, cyfrowa inteligencja – to kopia: t a k i n i e. Zawsze martwa, obliczona. To: coś i nic (1 – 0) w roli: tak i nie. A przecież: n i e – nie jest obojętnością, nie jest: niczym. Niebytem. * W Wiadomościach TVP 1, 18 czerwca 2013 roku poinformowano, że w Chinach selekcjonuje się zarodki, aby rodziły się inteligentne dzieci. * Są ludzie inteligentni, którzy nie wierzą. Często oni właśnie atakują Wiarę. Bóg uczy nas: Rzekł głupi w sercu swoim: nie ma Boga. Bibliografia: Wielka encyklopedia powszechna PWN. Warszawa 2004, t. 12, s. 178. Karol Jałochowski, Znikąd donikąd. W: Niezbędnik inteligenta nr 11, Polityka, 16.12.2006, s. 7. Dariusz Brzóska Brzóskiewicz MODA Nie Trendy Droga LEPSZA GŁUCHA Lepsza Głucha cisza Niż Głupia obecność 19 Antoni Kozłowski TOTART. Kij w mrowisko, czyli nie ma tego złego, co by efektu nożyc nie wywołało. Refleksje nad filmem „TOTART. Odzyskiwanie rozumu” (Kilka fragmentów) Wprowadzenie Po przeczytaniu Listu Otwartego Zbyszka i uczestnictwie w festiwalowej dyskusji po projekcji filmu w ECS, poczyniłem wiele osobistych zapisków, które rozdęły się do rozmiarów wielkiego elaboratu, ale nie o „me widzenie rzeczy” tu chodzi, ale o sprawy zasadnicze, pytania o naszą aktualną kondycję kultury, człowieczą uczciwość i dramatyczną kwestię „niczeańską”, a mianowicie: „kto włada historią, ten tworzy teraźniejszość”. Film był z założenia historią Totartu i także jego Protagonistów współczesnością. Był z założenia, ale de facto stał się jedynie „tubą propagandową” mitologii już wylansowanej, jednostronną prezentacją dokonań na polu „zbiorowej klaunady”, demonstracją skandalizującej formy, za którą ukrywał się postulat ideowy postawiony przez Zbyszka Sajnóga, a mianowicie: „pytanie o kondycję człowieka w osaczeniu totalitarnym, po wojennym koszmarze, który nie miał moralnego katharsis, więc skutkował stanem permanentnej, narodowej traumy”. Pytanie dramatyczne i dociekliwe, do którego artystycznego dociekania używano w działaniach wspólnych Totartu narzędzi równie dramatycznych, co groteskowych, walczono z powszechną głupotą i uśpieniem „cepem absurdu” i „elektrowstrząsem” przekraczania tabu kulturowego. To była, że tak zdefiniuję, „społeczna homeopatia”, leczenie posępnego, politycznego absurdu przy Dariusz Brzóska Brzóskiewicz ROBOTY TELEWIZYJNE Siedzi rodzina Przed telewizorem Oczy pieką i szczypią Od tej roboty KINO W kinie dziś Tak ostra akcja Że Andrzejowi z nerwów Film się urwał HAIKU TELEWIZYJNE 20 Do trzech razy Idol A potem Do roboty pomocy absurdu prześmiewczego, sztubackiej „gęby”, klaunady formalnej dla uzyskania refleksji i „przebudzenia” odbiorców dla stawiania czoła komunistycznemu osaczeniu. Zatem strategia klaunerskiego prześmiewstwa miała swój kontekst, nie aspirowała do „uniwersalnego narzędzia zwalczania zła”. (…) * Zawsze kiedy opisujemy zjawisko, zasadniczo interesuje mnie odbiorca. W filmie nie było głosów odbiorców, historycznych świadków działań Totartu. Ani namaszczonych, krytycznoliterackich, ani kumplowskich, relacji licznych obserwatorów, co mieli wiele, twórczego, często odkrywczego do powiedzenia. Nie było przeciwwagi dla „pasji mitologicznej” kilku Protagonistów filmu, a także wypowiedzi „demitologizujące” Zbyszka nie zostały w całym spektrum przedstawione. Powstała, więc „hybryda filmowa”, zaśpiew zadowolonych, ulokowanych w strukturach maskultury III RP (…) i „votum separatum” Zbyszka, nie tak czytelne, aby odbiorca dowiedział się, że dokonania Totartu nie były tylko „sztubacką klaunadą”, ale „dramatyczną szamotaniną, walką o prawdę czasu w formie „nadwiślańskiej donkiszoterii”. Zatem, kto rozumie prawdziwe przesłanie dzieła Cervantesa, ma klucz do zrozumienia Totartu. Don Kichote, to poważny, solenny rycerz, ale walczący o swoje w groteskowej formie, bo taki jest jego wybór. Totart także wybrał pomiędzy „sztubacką hecą”, a klasyczną, polityczną batalią, wybrał język swego sprzeciwu. Ale po obejrzeniu filmu Totart. Odzyskiwanie rozumu odbiorcy nie będzie łatwiej pojąć ten mechanizm, bowiem film utrwalił stereotypy, a nie dotknął Prawdy. Nie odcedził złotych samorodków od szlamu. Był o krok od dotknięcia sedna sprawy, nie uczynił go, epatował szlamem. Tak… Co z tego wyszło… Film o Totarcie, to przysłowiowy „kij w mrowisko”, być może nie zaplanowany w tym wymiarze przez Protagonistów i Reżysera, ale tak wielki potencjał „duchowego dynamitu” rozpętany przez młodych artystów nie zmieścił się w formule komercyjnego filmu, jaką ostatecznie przyjął Reżyser, ale musiał znaleźć swe ujścia poboczne, także w formie rejestrowanych medialnie komentarzy i Listu Otwartego Zbyszka, który wyjaśnił skrupulatnie, jak film rozminął się z jego oczekiwaniami, a On był przecież Spiritus Movens Totartu! Zatem jego głos, założyciela i ideowego „programisty”, powinien się liczyć, ba powinien być wskazówką, co istotnego, merytorycznie i w odbiorze społecznym, przekazał Totart, jako ponadczasową spuściznę, a zatem co było ziarnem, a co plewami szczeniackich, obrazoburczych ekscesów i estradowego komedianc- twa, bez istotnej wagi intelektualnej i refleksyjnej, ale po latach stanowiących ową barwną „legendę” Totartu. I właśnie przeciw tej legendzie, przeciw barwnemu naskórkowi zjawiska społecznego i intelektualnego zwanego Totartem występuje ze swym sprzeciwem, swym votum separatum Zbyszek. Doskonale to rozumiem, są też na ten stan rzeczy odpowiednie przysłowia np. „nie ucz ojca robić dzieci” czy porzekadła: „teraz już wiemy, co autor chciał przez to powiedzieć”, więc niezadowolenie Zbyszka z wykreowania wizerunku „Konfraterni Klaunów i Jajcarzy”, miast ludzi tragikomicznie broniących swej ludzkiej tożsamości i przełamujących marginalność i anonimowość w bezbarwnym tłumie „mas ludowych”. Zbyszek chciał upublicznienia swojej prawdy. Zwyciężyła i poszła w świat „prawda ekranu” (…). Ale co najważniejsze, film niezamierzenie, ale skutecznie wywołał niespodziewaną dyskusję na tematy mocno przekraczające faktografię i mitologię formacji tranzytoryjnej Totart i jej roli społecznej w schyłkowym okresie PRL… Dyskusja prawie narodowa I tak z dyskusji o samym filmie stał się dyskusją o prawdziwym obliczu naszej kultury… Kultura jest zjawiskiem żywym, trochę nieobliczalnym, ale postrzegana w optyce „poprawności politycznej” jest tylko „właściwą interpretacją”. Wiadomym jest, że to „historyk pisze historię”, a nad nim wisi „bat ideologiczny”. Po recepcji filmu o Totarcie możemy uświadomić sobie także, że to Reżyser lansuje „poprawną wersję kultury”, bowiem Totart jest zjawiskiem kulturowym, nie gastronomicznym czy skatologicznym. Można zapytać, dlaczego tak postępuje, ale pytanie jest retoryczne. W tym pytaniu nie ma złośliwego oskarżenia, jest analiza zakamuflowanego, negatywnego zjawiska. Za państwowe pieniądze nie powstanie nic „niesłusznego”, dlatego też „dobry reżyser”, mając doświadczenia, wie jak „sprawę naświetlić”. Wie zatem, że jest we władzy demonów, które sprawią, że odniesie sukces, lub zamknie sobie do niego drogę. Wie to intuicyjnie, niekoniecznie cynicznie. Te demony, to „poprawność polityczna” i „oglądalność”. Proszę o wska- Dariusz Brzóska Brzóskiewicz POLESIE VII 1865 Wydał sośnie pomruk miękki Ostatni Powstaniec Styczniowy Młodziutki I lekki NOWOGRÓDZKA VII AK Marcin Z AK Na Syberię Nie CZEKA BIAŁORUŚ Znalazł się człowiek Między Sierpem młotem I kowadłem Między wolą, a jej ziszczeniem… Zawsze, a w przeszłości zdarzało się to często, nie miałem jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: o co właściwie chodziło ludziom z Totartu? Do dziś nie wiem, a i film Bartka Paducha, choć w jego powstawaniu uczestniczyłem, nic mi nie rozjaśnił. Zatem jest Totart naszym współczesnym popkulturowym Sfinksem, tajemnicą bez tajemnicy, teatrem groteski bez reżysera, który to reżyser właśnie przeszedł jakościową transformację. Wiem tylko, że Totart wzbudzał trwożne podejrzenia i złe prognozy w środowisku gdańskiej SB, a na aresztowanie ich grupy odbywającej „tajną naradę” z aktywistami RSA oddesygnowali dużą, kilkunastoosobową grupę funkcjonariuszy w asyście oddzialu ZOMO i grupy antyterrorystycznej w pełnym rynsztunku. Dlaczego się bali Totartu? Dobre pytanie, bowiem może wiele wyjaśnić. Zapewne „Solidarność”, KOR czy KPN były dla esbecji czytelne, rozszyfrowane i spodziewane w swych działaniach, natomiast Totart był nieobliczalny, groźny w swym absurdzie, bowiem w ramach happeningu miast odchodami w widzów, mogli zacząć rzucać granatami w ZOMO, oblewać patrole MO „zajzajerem”, czy też podpalać posterunki milicji ostrzeliwując je bombami fosforowymi miotanymi z katapulty. Na przykład. A może mieli w planie nabycie walizkowej bomby jądrowej i jej detonację w Pajacu Kultury? Nie wiemy i tego. Zapewne wiele nie wiemy, ale co miało się zdarzyć pomiędzy ustami konsumenta, a brzegiem puchary podniesionego przez „mistagogów” Totartu, nie wiemy naprawdę NIC. Kiedy dziś rozmawiam ze Zbyszkiem, co 30.10.1988 zdjęcia – z dokumentacji SB zanie polskich, współczesnych reżyserów, co kpią sobie z tej demonicznej uzurpacji. I dlatego Bartek Paduch nie czuje „nacisku cenzuralnego”, bowiem stosuje powszechnie praktykowaną w Kraju Nad Wisłą „racjonalną” postawę reżysera… Jako uczestnik filmu, Przyjaciel „Aktywistów” Totartu, ze szczególnym wskazaniem Zbyszka, nie mogę się uchylić od publicznego zabrania głosu w tej wielce symptomatycznej kwestii. Bo to nie tylko niezrozumienie odwiecznego, sztubackiego dylematu: „co poeta chciał przez to powiedzieć”, co Totart wykrzyczał konwulsyjnie i groteskowo na forum społecznym, ale sprawa wielce złożona, bowiem poetów, muzyków i malarzy było wielu, nie stanowili kolektywu, ani ideowego monolitu, ale wieloaspektową „Konfraternię Twórców”. Dlatego każda wypowiedź dokumentująca historyczne zjawisko wymaga jasności, jednoznaczności opisu i racjonalnej pointy, co nazwać można odpowiedzią reżysera na zadane sobie twórcze pytanie. Czy film odpowiedział, czy utrwalił mit, czy ominął prawdę, jak esteta rozjechanego psa, każdy widz ma szansę zdecydować, ale nie będzie to proste. Ja to prywatnie wiem, bowiem w mniemaniu Zbyszka, na podstawie zarejestrowanego z nim materiału, z Jego strony taka odpowiedź padła, wystarczyło ją jedynie filmowo ujawnić. (…) Dotknął sedna, nazwał rzeczy po imieniu, nie zastosował „retoryki zastępczej”, a więc zbliżył się do „prawdy czasu”. Odcedził od „klaunerskiej formy” wielce dramatyczną, mającą cechy pytania o ludzkie pryncypia, prawdę i godność, ową „rzeczywistą treść” działań Totartu, pozornie kuglarskich i wesołkowatych. Jednak zwyciężyła „prawda ekranu”. Jak w dawnej piosence „video zabiło gwiazdę radiową”, tak teraz idea „oglądalności i poprawności politycznej” zdeformowała, spłyciła przesłanie filmu, ale dała mu przepustkę na ekrany. Ten fakt może być dla wielu współczesnych „konsumentów kultury masowej” zrozumiały, ale dla Zbyszka nie, a także nie dla mnie. Dlatego kreślę te słowa i czekam filmowej „dogrywki”… miał przekazać istotnego Totart, jako konfraternia różnorodnych twórców, odpowiada, że de facto sam dziś nie wie, ale na pewno nie, że życie jest pochodem błaznów, a sztuka wypinaniem zadka, demonstracją negacji, ale jak doszło, że tego typu narzędzia „formalne” zostały użyte dla wyrażenia przemożnej niemocy, czarnej rozpaczy i młodzieńczego gniewu w państwie „realnego socjalizmu” i w Europie po holokauście, po zwyrodnieniu człowieka do roli producenta mydła z ludzkiego tłuszczu, nie jest w stanie wytłumaczyć jasno, bowiem „nieprzeniknione są ścieżki Boże”. Mówi zawsze o potrzebie zadawania pytań i czekania na odpowiedź. Cierpliwego czekania. Zatem, kiedy zadaje się pytania, dobrze i w dobrej wierze, a on to starał się robić prowadząc Totart na „Bastiony Imperium Zła”, a zadawszy je, doznał emocjanolnego załamania, przeto wymagał „sezonu w sanatorium pod klepsydrą” (w jego przypadku – pobytu w sekcie) (…). Co było dalej, to oddzielny rozdział, materiał na niezwykły film… A teraz moje przypuszczenie – Zbyszek otrzymał odpowiedź na zadane pytania i teraz udziela wiedzy, która nań spłynęła. Pisze książki, publicystykę, jest współautorem dramatu, a także suwerennym autorem albumu, niosącego zapis i ilustrację boleśnie doświadczanego życia w „atrapie miasta”, czyli w Gdańsku (…). Refleksje i dygresje osobiste Aby nie starać się zawrzeć w swej wypowiedzi za wiele, za dużo chcieć „upiec pieczeni przy ogniu Totartu”, przedstawię teraz, zamykając swą opinię o wymiarze filmu, niedostatkach, reperkusjach i przyczynach tego stanu rzeczy, kilka swych, prywatnych refleksji. Niech będą one dowodem na to, że dyskusja wokół filmu jest „kijem w mrowisko”, a nie tylko błahym, egocentrycznym i li tylko technicznym przyczynkarstwem. To moja 21 osobista „lekcja”, którą z Państwem odrobię, oby ku chwale rozumu i na pohybel animatorom powszechnego zidiocenia… Sponsoring artystyczny, a poprawność polityczna lub marginalizacja To dywagacja w stylu: „Koń, a sprawa polska”, a precyzyjnie: „sponsoring artystyczny, a poprawność polityczna” i wielce ważny element „rynku sztuki filmowej” – oglądalność. Otóż powstanie, reżyserskie wybory, zrobienie technicznie dobrego filmu, lecz nie wnoszącego nic nowego do sprawy, powielającego mity i zamykającego drogę (a może nie, może będzie część druga filmu, przynosząca jednostkowe odpowiedzi, życiem pisane przez Protagonistów na fundamentalne pytania postawione przez Totart, które zakryła kurtyna klaunady), nie są przypadkowe, są prawidłowością. Wspomniałem już o tzw. demonach (zakulisowych ośrodkach wpływu) rządzących rynkiem filmowym i kształtujących nagminnie postawy reżyserskie. Pytanie, jak przełamać monopol „animatorów życia mas” jest trudna, ale nie beznadzieja, bowiem tworzenie „kultury niezależnej” znamy z czasów PRL, a teraz nie ma takich „opresji”, zaś są dostępne możliwości pozyskiwania grantów i dotacji prywatnych. Zatem: „trzeba chcieć”, stąd to wielkie pytanie: czy społecznie, oddolnie, mądrze i bez „kagańców autocenzury” będziemy tworzyć Polską Kulturę, czy oddamy bezwolnie, na zatracenie duchowego kapitału nasz obszar noosfery w gestię ministerstwom, państwowym sponsorom i mediom w celu tworzenia „kulturowej atrapy”? Odpowiedź prosta: im więcej obywatelskiej aktywności, szukania pieniędzy przysłowiowo „leżących na ulicy” (znakomicie robią to na Zachodzie agencje interesu autorskiego, w Ubekistanie, ta funkcja i zawód nieznany lub raczkujący), poszukiwania społecznej, pozarządowej działalności sponsorskiej, pieniędzy dawanych na cele „godne i sprawiedliwe” przez tych, co cytując Modighliani’ego”: „wiedzą i mają”. Działając oddolnie, spontanicznie, realizując własne pomysły i wyzwania czasu, skutecznie odkłamiemy historię, budując spontanicznie kulturę, nie pozwalając na kreację jej „słusznej formy” na rządowy prikaz, zawsze więcej przysporzymy rozumu i mądrej dydaktyki na forum publicznym, prawdziwej historii i wysokiej sztuki. A wtedy świadomość obywateli, zwłaszcza młodego pokolenia, rokować będzie, że nie pozostaniemy gospodarczym Bantustanem rządzonym przez „zatwierdzone do wykonywania zadań polytyczne elyty” (…). Zastąpimy, z własnego nadania, w etatowym wytwarzaniu (pseudo)kultury etyczne i intelektualne miernoty, by wreszcie (...) wybić się na społeczną i obywatelską, rzeczywistą niepodległość, wolność od unijnej urawniłowki, państwowego kagańca i bycia „równym” wobec „równiejszych” z Berlina i Paryża. Zatem – to nie państwo tworzy „słuszny kształt kultury”, jak ongiś dwory i św. Ecclesia sponsorowały preferowany przez nich kształt sztuk wszelkich, zaś obywatele biorą to we własne ręce. A jak? A tak: przez instrumenty działań pozarządowych, świadome zrzeszanie się, tworzenie konfraterni artystycznych, grup dyskusyjnych, przez funkcjonujący w USA i wielu krajach „starej demokracji”, a dający dobre wyniki wspierania autorów internetowy „crowd- 22 founding”, społeczną zbiórkę pieniędzy na cel jasno opisany, wykorzystywanie konkursów grantów i granty unijne (póki są jeszcze), przez mądre pozyskiwanie sponsorów niezależnych, kapitału ludzi świadomych i Polsce sprzyjających, konstruktywnych sił samorządowych i stypendiów, które jeszcze są dostępne. To nie jest trudne, ale należy przełamywać nawyki, aby nauczyć się zdobywać pieniądze na promocję swej sztuki, ale nie przez „spolegliwość” wobec sponsora, tylko zaradność i korzystanie z nowych form społecznego wsparcia, umożliwienia twórcom ekspresji materialnej ich pomysłów... Naszym powszechnie rozumianym i realizowanym hasłem powinno być: „Zabierzmy państwu monopol na tzw. słuszną kulturę, a dołóżmy starań i skutecznie twórzmy prawdziwą kulturę, narodowy kapitał duchowy, intelektualny i artystyczny!”. A wtedy żaden twórca, reżyser, pisarz, malarz, muzyk nie powie, że rządzą jego aktywnością kreatorską „demony oglądalności, poprawności, komercyjności czy mody”. Nie dajmy się wrobić w poetykę dowcipu z lat RRL: „robotnicy do fabryk, studenci do książek, kulturyści do kultury, a pasta do zębów”, bo wyjdziemy na tym, jak „Zabłocki na mydle”! I oto dyskusja wokół filmu Totart. Odzyskiwanie rozumu, votum separatum Zbyszka wyrażone listownie, dyskusje pofilmowe, napaści mędrków różnej proweniencji, stały się owym „kijem w mrowisko”, przynajmniej dla mnie, prawem do uogólnień na poziomie troski o narodową kulturę, jej jakość, prawdziwość i naszą za nią odpowiedzialność. Nikt nam nie będzie „pluł w twarz i dzieci nam tumanił”, jeśli zdobędziemy się na trudny postulat niezależnego myślenia, godności ludzkiej, niezgody na wegetację w stadzie „dwunożnych termitów”. Czego nam brakuje, aby osiągnąć poziom świadomości i solidaryzmu społecznego znakomicie przejawiony podczas „Karnawału Solidarności” w 1981 roku? Gdzie ukryty ten kapitał duchowy, gdzie nasza narodowa duma, godność i kreatywność, ongiś wiodąca w świecie? Chyba tylko „masy krytycznej” gniewu w obliczu upodlenia i bezradności, a tu czas i kolejne popisy „sterników nawy III RP” działają! Apel o powszechne przebudzenie twórczej polskości Dlaczego zatem, jako naród, „śpimy na jawie”, biernie konsumujemy „bryndzę medialną”, jesteśmy masturbowani mentalnie „tańcami z gwiazdami”, sitkomami, dlaczego tak się dzieje? Co musi się zdarzyć, abyśmy poczuli się „u siebie w domu”, zabrali państwu „administrowanie duszami Polaków”? Kiedy poczujemy, że nie dokonaliśmy duchowego „katharsis” po komunistycznym spodleniu, kiedy zaczniemy pisać pamiętniki i opowieści o czasach PRL, poszukiwać prawdy i sensu cierpienia, realnej groteski życia w „czerwonej klatce”, co się musi zdarzyć, aby powstawa- Dariusz Brzóska Brzóskiewicz MROKI Mrok Oświecenia Pokrył Całą Europę ły filmy o bohaterach, a nie „komiksy historyczne”, trafili do świadomości społecznej tworzący patriotyczny etos dawni bohaterowie (…). Niezgoda Zbyszka na mijający się z prawdą film o naszej najnowszej historii (bo Totart, to historia, bo Totart, to tragikomiczne starania o nowy kształt kultury i relacji międzyludzkich), niech będzie detonatorem postawy obywatelskiej, niezgody na powszechne kłamstwo i „etykietę zastępczą” instalowaną nad naszymi głowami, nam na pohybel. Zatem – odczytajmy ten głos, ten apel człowieka odpowiedzialnego za słowa i czyny, za rzeczywisty wkład w kulturę polską, jako pobudkę, nie czekajmy, aż zgorzeje dom Narodowej Kultury, a pozostanie barak ciekawostek (…). Korzenie polskiej nierzeczywistości I chyba jednak, nie ostatnia, ale ważna, sprawa, to bezwolna zgoda na nasze życie w sferze dylematów i spraw zastępczych, w mitosferze zbudowanej z „semantycznych klocków Lego” przedstawiającej kolorową nicość, „w popularnym „Matrixie” lub „nierzeczywistości”, a moje tu pytanie: hańba czy ludzka słabość, zmęczenie dziejowym „kołowrotem”, czy brak obywatelskiego instynktu samozachowawczego, nędza duchowa czy „demon socjotechniki” bez kija ale z dużą marchewką konsumpcji? Dlaczego, jak powiedziała pewna internautka: „leżymy na dywanie gapiąc się na ruchome obrazki w telewizorze”, dlaczego godzimy się na „śmierć za życia”, na bezbolesną „cyborgizację”, ślepo wierząc, że „ciekawe i istotne” rzeczy dzieją się w „mitycznych mediach”, a życie realne, codzienność i niecodzienność przeżyte „tu i teraz” nie mają wartości, są mdłe w porównaniu do medialnych „efektów specjalnych”? Dlaczego daliśmy się zahipnotyzować, aby być na stałe podłączonymi, żywymi mumiami, zasilanymi z „medialnych kroplówek”? Hańba to, czy patologia, zaniechanie myślenia, czy podleganie (dez)informacyjnemu gwałtowi? Jak można poważnie traktować medialne „wrobienie w politykę”, stałe igrzyska „POPiSu”, pozory różnych „programów dla Polski”, nadmuchiwanie afer różnego rodzaju, zastępczych atrap: kondomów, pedałów, księży pedofilów, genderowskiej tęczy, in vitro, eutanazji, komisji sejmowych, małżeństw jedno i obupłciowych, pedofilii w internecie, palonych przez Polaków w Jedwabnym Żydów (zdemaskowane kłamstwo!), flagi narodowej w gównie, muchy na nosie i włosów w sosie… Jak długo żyć będziemy atrapą, a nie krwistym życiem, co jest drogą od znanej, nie zafałszownej przeszłości, ku nieznanej, fascynującej przyszłości? Nie odpowiem. Ale wiem, że to właśnie w mediach odbywa się „mnożenie bytów zbędnych”, zaczadzanie naszej ludzkiej, zbiorowej świadomości, na które to procesy nie znaleźliśmy jeszcze obywatelskiej „brzytwy Ockhama”. Wystarczy! Od dziś, od teraz, od obejrzenia filmu pod znamiennym tytułem: Totart. Odzyskiwanie rozumu, filmu, co miał w zasięgu oświecenie, a wybrał utwierdzenie w „poprawności politycznej”, odłączmy się od jadowitej kroplówki zaaplikowanej „masom ludowym” przez bękartów Goebbelsa i Mołotowa, doświadczmy Prawdy, w nas i między nami, co zasypana zwałami fałszu i antywartości, czeka dnia zmartwychwstania i Odzyskania Rozumu! http://antonik.salon24.pl/669291,totart-kij-wmrowisko-czyli-nie-ma-tego-zlego-cz-i http://antonik.salon24.pl/669458,totart-kij-wmrowisko-czyli-nie-ma-tego-zlego-cz-ii Wojciech Lopez Stamm Ani Żarnobyla, ani Lubiaszimy tutaj sobie nie życzymy! Trzydzieści lat temu Ruch „Wolność i Pokój”, także Ruch Społeczeństwa Alternatywnego, walczyły z zamiarem budowy przez ówczesne władze elektrowni atomowej w Żarnowcu. Nazywaliśmy wtedy Żarnowiec – Żarnobylem wygrywając podobieństwo nazwy do Czarnobyla, zarazem uzyskując efekt wyrazistego memento. Atmosfera po katastrofie w Czarnobylu uzmysłowiła nam znikomość – po prostu brak praw jednostki. Nie ostrzeżono nas w porę o nadciągającym zagrożeniu. Otrzymaliśmy jasne przesłanie – życie w cieniu atomowej elektrowni może poskutkować śmiertelnym napromieniowaniem. Trwał wtedy komunizm i wyścig zbrojeń. Po kilku latach świętowaliśmy obalenie komunizmu… Obecnie lobby atomowe zapukało do nas ponownie, ten przemysł – relikt epoki zimnej wojny – jest symbolem traktowania obywateli jako dostarczycieli środków pokrywających jego deficyt a cichą tajemnicą jego przetrwania, mimo licznych brzemiennych w skutki katastrof, są potrzeby przemysłu zbrojeniowego. Zamiar wybudowania nowego Żarnowca, nazwaliśmy dziś Lubiaszimą od nazwy miejscowości Lubiatowo, gdzie władze decyzją z roku 2014 postanowiły ulokować atomową elektrownię, nie bacząc na kolejne ofiary w Fukuszimie… Czy coś się zmieniło? Naoto Kaan, były premier Japonii, podczas rządów którego zdarzyła się katastrofa w Fukuszimie, głęboko poruszony postanowił przekonywać rządy wszystkich krajów do odejścia od błędnej polityki energetyki jądrowej. 20 marca 2014 roku wziął udział w malutkiej manifestacji na terenie niedokończonej i nie uruchomionej – na szczęście – elektrowni w Kartoszynie (wieś pod Żarnowcem). Gdy pojawili się tam motocykliści, wziąłem ich początkowo za demonstrantów, ale oni podczas przemówienia Pana Premiera bardzo głośno ustawili swoje radio. Kiedy podszedłem i poprosiłem o ściszenie – usłyszałem, że jestem na prywatnym terenie i żebym sobie poszedł. Później dotarły do mnie informacje, że atomowe lobby nie cofa się przed zastraszaniem i pomyślałem – coś zmieniło się w Polsce… Kiedy panuje „wolność” – zło korzysta z niej (najbardziej). Dariusz Brzóska Brzóskiewicz ATOM A tom Skutków Nie Przewidział Dariusz Brzóska Brzóskiewicz Lecom Lecom W stoczni żurawie Bo Muszą 23 24