nawiązać rozmowę iw efekcie — otrzymałem... pajdkę chleba
Transkrypt
nawiązać rozmowę iw efekcie — otrzymałem... pajdkę chleba
nawiązać rozmowę i w efekcie — otrzymałem... pajdkę chleba. Radość moja była ogromna. Cieszyłem się tą pierwszą poza szpitalem otrzymaną pomocą żywnościową. Od tego momentu raz lub dwa razy w tygodniu otrzymywałem od niego zupę lub chleb, a raz nawet kawałek... kiełbasy. Byłem bardzo podbudowany psychicznie postawą Leszka. Mogłem się czasem podzielić otrzymaną pajdką z ojcem, który pracował w stolarni na Bauhofie, gdzie warunki pracy były gorsze niż w DAW. Z ojcem widywałem się rzadko. Każdy z nas żył i pracował w innym bloku i innym komandzie. Ojciec skarżył mi się na blokowego Zalischa, który wyżywał się często na „inteligentach” znajdujących się w jego bloku. Niestety, takich blokowych było więcej. Po kolejnym tygodniu zostałem przeniesiony na blok 14, który dawniej należał do „ruskiego lagru”. Ścisk i tłok w izbach tego bloku był niesamowity. Były wprawdzie prycze z siennikami, ale spaliśmy tam po pracy nieraz po dwóch — trzech w pryczy. Zdarzył mi się tam straszny przypadek. Wieczorem po apelu otrzymałem od Leszka pajdkę chleba. Wsadziłem ją do kieszeni bluzy. Związałem nogawkami spodni, a bluzę ze spodniami wpakowałem w płaszcz, który z kolei też związałem rękawami. Cały tobołek podłożyłem sobie na pryczy pod głowę. Zasnąłem w przeświadczeniu, że rano będę mógł zjeść kawałek chleba do „herbaty”. Gdy rano zbudziłem się, pod głową miałem bluzę, spodnie, płaszcz — tylko... chleb zniknął. Ktoś w nocy musiał mi go ukraść, wyciągając ubranie spod głowy. Znów poszedłem do pracy głodny. W duchu przysięgałem sobie, że jeśli kiedykolwiek otrzymam coś dodatkowego do jedzenia, to zjem natychmiast, niczego nie przechowując. Kradzież chleba to była największa krzywda i — w warunkach obozowych — zbrodnia, jaką mógł wyrządzić jeden więzień drugiemu. Wśród więźniów politycznych znaleźli się, niestety, specjalnie sprowadzeni przez Niemców zwykli kryminaliści. Kilka dni później przyłapano jednego z więźniów na kradzieży chleba. Dwóch innych więźniów razem ze sztubowym zbiło go tak potwornie, że rano wyniesiono go do umywalni sztywnego. Nie wiem, czy był to ten, który i mnie okradł, ale od tego czasu kradzieże ustały. Upływał tydzień za tygodniem, od niedzieli do niedzieli. Koledzy raz w miesiącu pisali listy do domu. Ja nie pisałem. Domu nie miałem, a do ciotki bałem się pisać. Nie chciałem narażać jej na przesłuchania. Sam też bałem się przesłuchań. Prawie codziennie wzywano kogoś do Politische Abteilung (Oddział Polityczny), a nie wszyscy wracali. Kolejny dzień pracy był dla mnie niefortunny. Skaleczyłem się dłutem we wskazujący palec lewej ręki. Opatrzono mnie prowizorycznie, ale nie zwolniono z pracy. Następnego dnia palec spuchł jeszcze bardziej, ale że w obozie skaleczenia były na porządku dziennym i nikt się tym nie przejmował, zlekceważyłem to i ja. Po dwóch dniach jednak skierowałem się po pracy do ambulatorium obozowego. Znali mnie tam niektórzy flegerzy i „objechali”, że tak późno z tym przyszedłem. Przyjęto mnie natychmiast do szpitala na blok 21 — na oddział chirurgiczny. W palcu wytworzył się stan zapalny. Następnego dnia zostałem poddany operacji. Po prostu dr Türschmidt „wyskrobał” zakażenie. Dla chirurga był to drobiazg. Ale dla mnie było to przeżycie. Gdy zobaczyłem po resekcji białą kość palca — zemdlałem. Narobiłem kłopotu lekarzowi. Türschmidt docucił mnie w końcu i powiedział, wkładając palec w łubki: — Do wesela to się zagoi, synku. No, idź na schonung. Na opatrunki będziesz tutaj przychodził. — Podziękowałem i — oszołomiony jeszcze znieczuleniem miejscowym i groźnymi skalpelami — zostałem zaprowadzony przez jednego z flegerów na – 126 – – 127 – salę schonungową w bloku 20. Tę samą, którą parę tygodni temu opuściłem. Powitali mnie starzy znajomi — Głowa i Rospenk. Choć palec i cała lewa ręka bardzo mnie bolały, ucieszyłem się, że znowu u nich się znalazłem. Była szansa lepszego odżywiania, a to było najważniejsze. Na trzeci dzień zmieniono mi opatrunek. Palec wyglądał fatalnie, ale w następnych dniach nastąpiła poprawa. Po tygodniu znów zacząłem pomagać salowym w porządkach na sali. A roboty było sporo. W schonungu pojawiły się pchły, ale były to takie ilości, że nie sposób było ich zlikwidować. Została podjęta decyzja o przeprowadzeniu dezynfekcji. Wszystkich chorych trzeba było z łóżek przenieść, aby przy okazji powyrzucać przegniłe sienniki i zastąpić je nowymi. Poskładać trzeba było koce, aby flegerzy mogli zanieść je na tragach do Effektenkammer — dla poddania ich parowaniu. Dostałem polecenie, aby prycze i pozostałe sienniki wyszprycować środkami chemicznymi przeciw insektom. Kilka godzin trwała ta dezynfekcja — ale pcheł nie udało się całkowicie wytępić. Pewnego wieczora Rospenk poinformował mnie nieoczekiwanie, że na sali tyfusowej Lewandowskiego na parterze bloku — leży mój ojciec. Pobiegłem w dół, jak tylko upewniłem się, że w bloku nie było esesmanów. Zgłosiłem się u salowego, a ten wskazał mi pryczę, na której zobaczyłem ojca. Był nieprzytomny. Nie poznał mnie. Rzucał się w gorączce i coś mówił. Prześcieradła wokół popstrzone były przez pchły. Podałem mu wodę, ale wytrącił mi ją z rąk. Poprosiłem salowego o opiekę nad ojcem, przyrzekając mu swoją pomoc w porządkach i nocnej warcie. — Bądź spokojny — powiedział — niech tylko spadnie mu gorączka. Na razie ciężko to przechodzi. — Niespokojny wróciłem na schonung. W dwa dni później lekarz SS zarządził kolejną selekcją w bloku zakaźnym. Nie wiedziałem, co działo się na dole. Kiedy przyszli do sali schonungowej —jak zwykle — dokonali przeglądu kartotek chorych — wybierając około 30 na „transport” — do Brzezinki. Wiadomo było, że wyselekcjonowani zostaną tam zabici i spaleni. Podziwiałem niektórych skazańców za ich zachowanie i spokój. Niektórzy płakali — to prawda. Ale inni mówili, że ich śmierć i tak zostanie pomszczona. Wierzyli w to. Kilku modliło się głośno, a któryś cicho zaczął nucić religijną pieśń Kto się w opiekę... Widziałem z okna ich reakcje i z trudem przełykałem ślinę. Wzruszenie, bezsilność wobec losu — mieszały myśli w głowie. Na platformie auta nie zobaczyłem ojca. Co z nim? Byłem przerażony. Może dostał zastrzyk z fenolu? Gdy esesmani opuścili blok — ostrożnie wślizgnąłem się na salkę Lewandowskiego. Ojciec nadal leżał w pryczy, ale tym razem na górnej. Salowy powiedział mi, że z trudem wrzucili tam mego ojca, aby esesmani nie zobaczyli, w jakim był stanie. Kartotekę schowali. Ulżyło mi. Uścisnąłem mocno rękę salowego. Za zgodą Rospenka — nie wróciłem na noc na swoją salę. Przez pół nocy trzymałem nachtwachę u Lewandowskiego, a rano pomogłem mu wynieść trzech nieboszczyków. Wróciłem na schonung i choć tym razem nie byłem przez blokowego zatwierdzonym pomocnikiem — pomagałem dalej, będąc w stanie chorych. Dzięki temu, że palec został wyleczony dość wcześnie — przetrzymałem kolejny tydzień na sali Rospenka. Bardzo się ucieszyłem, gdy jednego dnia wśród rekonwalescentów z salek tyfusowych skierowanych na schonung — zobaczyłem ojca. Był bardzo słaby i wymizerowany. Z trudem poruszał się. Ważył zaledwie 39 kg. Gnębił go — na nieszczęście — durchfall. Po tyfusie — była to niebezpieczna choroba — wynosiłem baseny, poprawiałem mu pryczę. Postarałem się także o tabletki – 128 – – 129 – węglowe od Głowy, który zdawał sobie sprawę z tego, jak poważny był stan mojego ojca. Przypalałem po kryjomu chleb, czego robić nie wolno było. Radziłem ojcu, jak umiałem — aby nie pił za dużo. Wyglądał jednak nadal niedobrze, choć biegunka powoli została zatrzymana. Aż nadszedł dzień, gdy salowy wziął mnie na bok i powiedział: — Powinieneś dawno zostać zwolniony na obóz. Tak będzie lepiej dla ciebie. My się twoim ojcem zajmiemy — zrobimy co będzie w naszej mocy — sam widzisz, jak twój ojciec wygląda. — Powiedziałem o tym ojcu. Podniósł się na pryczy, spojrzał na mnie i cicho powiedział: — Nie wiem, czy wyjdę z tej choroby żywy. Czuję się bardzo źle. Jeśli coś się ze mną stanie, a ty wyjdziesz z obozu — zaopiekuj się matką. Co tam zostanie po mnie — podzielcie się sprawiedliwie. Słuchałem tego jakby sparaliżowany. Nie rozumiałem — nie chciałem rozumieć tego, co mówił do mnie. Otrząsnąłem się i rzekłem: — Ale, co ty, tatusiu. Musisz wylizać się z tego — i nagle uprzytomniłem sobie, że sam nie bardzo w to wierzyłem. Ojciec przyciągnął moją głowę do siebie i dorzucił bardzo słabym szeptem: — I powiedz matce, że ją bardzo kochałem i zawsze jej byłem wierny — ucałował moją ogoloną głowę, a potem znów położył się na pryczy. Pomachałem mu ręką i dodałem: — Może uda mi się czasem wpaść. Trzymaj się. — Ale ojciec już mnie nie słyszał. Był nieobecny. Przygryzłem wargi i z wewnętrznym łkaniem zbiegłem na parter, dołączając do grupki więźniów opuszczających szpital. Wieczorem znalazłem się w drewnianym baraku oznaczonym jako „Blok 23 a”. Został on okresowo wbudowany między wykańczany blok 17 i 18. Na bloku tym spotkałem znajomych nauczycieli z celi częstochowskiej, Szpringiera i Wieczorkowskiego. Było mi raźniej, bo obydwaj byli mi życzliwi. Dostałem miejsce niedaleko ich pryczy. W wolnym czasie, najczęściej wieczorem, z przyjemnością słuchałem wraz z innymi ich ciekawych opowieści z literatury polskiej. O Słowackim, Żeromskim, Sienkiewiczu. Wygłaszali oni ściszonym głosem jakby wykłady — tak interesująco, że te swoiste lekcje stanowiły niepowtarzalną ucieczkę od ponurej rzeczywistości. Przydzielono mnie do pracy w komandzie pn. „Huta”. Codziennie po rannym apelu, w grupie około 100 więźniów, maszerowałem w kierunku miasta Oświęcimia. Tuż przed mostem na rzece Sole kolumna skręcała w lewo. Wzdłuż rzeki budowano drewniany szalunek na cementowy kanał odprowadzający ścieki z pobliskiej fabryczki i z obozu. Przy tej budowie klepaliśmy młotkami, zbijając przygotowane przez cywilnych majstrów konstrukcje. Teren, na którym pracowaliśmy, był dość rozległy. Esesmani dozorujący więźniów rozciągnięci byli wokół, oddaleni od siebie o 70-100 metrów. Kapo i Vorarbeiter byli Niemcami, ale nie znęcali się nad pracującymi tak jak Muller na Bauhofie. Trzymali jakieś kije w rękach, ale rzadko z nich robili użytek. Największym łajdakiem był sam Kommandoführer — młody esesman w stopniu Unterscharführera. Specjalnie upatrywał sobie ofiary spośród więźniów żydowskich. Zdejmował im czapki z głów, rzucał daleko poza Postenkette (łańcuch straży) i kazał meldować się do raportu. Więzień był zobowiązany zdjąć przed esesmanem czapkę, stanąć na baczność i zameldować swój numer. Widziałem szereg razy, jak powracający więzień z czapką źle wykonywał przepisowy meldunek przed esesmanem. Wtedy rozeźlony żołdak zrzucał więźniowi jeszcze raz czapkę poza straże. Gdy ofiara bestialstwa pędziła po nią — z tyłu strzelał więźniowi w plecy. Nazywało się to: „zastrzelony w czasie ucieczki”. Podobnie było w Soła-Grube. Kommandoführer wymyślił inny jeszcze sposób dla swojej „rozrywki”. Wzywał jednego ze źle – 130 – – 131 –