Wstęp 1. Pomysł napisania książki o próbach wpływania na

Transkrypt

Wstęp 1. Pomysł napisania książki o próbach wpływania na
Wstęp
1.
Pomysł napisania książki o próbach wpływania na środowisko „Tygodnika
Powszechnego” podejmowanych przez Służbę Bezpieczeństwa zrodził się w
kontekście publicznych debat ostatnich lat o historii PRL-u. Bezpośrednim
impulsem do jej powstania była prośba naczelnego redaktora „Tygodnika”
księdza Adama Bonieckiego i grona jego najbliższych współpracowników,
skierowana pod moim adresem jesienią 2006 roku. Intencją redaktorów „TP”
było, ażeby publikacją opartą na solidnych źródłowych badaniach przeciąć
pojawiające się w obiegu publicznym spekulacje bazujące na informacjach
niepełnych albo zgoła niepewnych. Nie bez wahań podjąłem się tego zadania,
uzyskawszy wpierw zapewnienie moich rozmówców, że przyjmą każdy wynik
kwerendy – także tej w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, mającej być
główną podstawą źródłową przygotowywanej książki.
Gdy przyjąłem tę propozycję, nie byłem jeszcze pracownikiem IPN-u.
„Tygodnik” już wcześniej prosił Instytut, by podjął się takiego opracowania, i w
konsekwencji naszych ustaleń z jesieni 2006 doszedł w tej sprawie do
porozumienia z ówczesnym dyrektorem krakowskiego oddziału IPN-u, prof.
Ryszardem Terleckim. W tym kontekście w styczniu 2007 ówczesny prezes
Instytutu dr Janusz Kurtyka zaproponował mi pracę etatową, którą wkrótce
rozpocząłem.
***
Nie ulega wątpliwości, że na tle innych środowisk społecznych tamtej
doby (1956 – 1989) „Tygodnik” jawi się jako zjawisko zupełnie specjalne. Jego
specyfika polegała na tym, że środowisko to nigdy nie dało się sprowadzić do
roli pasa transmisyjnego Partii do społeczeństwa – a taką rolę generalnie w
PRL-u przewidziano dla środków masowego przekazu oraz – w mniejszym
stopniu – dla wydawnictw i stowarzyszeń.
W pierwszym okresie, tj. do likwidacji pisma w roku 1953, środowisko
wręcz podkreślało, że nie akceptuje filozoficznych przesłanek nowego ustroju,
zaznaczało swoją obecność w życiu publicznym z tym zastrzeżeniem (tak długo,
jak długo to było możliwe wobec nasilającej się represyjności systemu), że nie
bierze odpowiedzialności za – jak wtedy mówiono – „budownictwo
socjalistyczne”. W drugim okresie, od Października 19561 do odejścia
Stanisława Stommy z Sejmu PRL w 1976 r., było to – na skromną miarę, ale
1
Uznanie wydarzeń przełomu politycznego z października 1956 za cezurę jest – jak zawsze w takich wypadkach
– umowne. Ściśle biorąc, „Tygodnik Powszechny” został wznowiony nieco później, pierwszy jego numer ukazał
się na BoŜe Narodzenie ’56. To jednak juŜ w dniach przełomu październikowego środowisko „Tygodnika”
uzyskało koncesje polityczne od Władysława Gomułki i wtedy zawarło z nim niepisany układ.
jednak – wzięcie odpowiedzialności za realne państwo, jakie wtedy istniało,
zgodnie z doktryną „neopozytywizmu”2. Polegało to na symbolicznej (5
posłów3) obecności w systemie politycznym PRL-u, ale przy domaganiu się od
władz respektowania pewnego minimum autonomii środowiska i – w
odróżnieniu od PAX-u – bez aspirowania do udziału we władzy (w PRL-u
parlament nie był elementem rzeczywistego systemu władzy). Wreszcie w
trzecim okresie, od roku 1976 do upadku komunizmu, mamy do czynienia z
nastawieniem najpierw dyskretnie, a potem otwarcie opozycyjnym.
„Tygodnik Powszechny”, miesięcznik „Znak”, wydawnictwo Znak i
krakowski Klub Inteligencji Katolickiej były zjawiskami szczególnymi w pejzażu
instytucjonalnym, politycznym i ideologicznym PRL-u. Państwo komunistyczne
było tworem ideologicznym. Jego totalitarna natura objawiała się w ambicji
ukształtowania jednolitych ludzkich postaw, a nawet jednolitych poglądów –
aprobaty dla teorii marksistowskiej i dla praktyki realnego socjalizmu. Jednak
występujące cyklicznie kryzysy gospodarczo-polityczne na tle strukturalnych
sprzeczności tego ustroju powodowały konieczność taktycznego zawieszania
czy relatywizowania tych ambicji. Tak też należy tłumaczyć koncesje dawane
przez władzę komunistyczną różnym środowiskom (np. chłopom,
rzemieślnikom, Kościołowi instytucjonalnemu czy też katolikom świeckim), od
których oczekiwała ona okresowego poparcia, kiedy nie wystarczała już zwykła
legitymizacja wywiedziona z doktryny dyktatury proletariatu.
Takie koncesje uzyskały środowiska katolickie (w tym środowisko
„Tygodnika Powszechnego”), które niedługo później utworzyły ruch „Znak”,
jesienią 1956 r. od powracającej do władzy ekipy starego-nowego I sekretarza
PZPR Władysława Gomułki. W Krakowie uzyskano: prawo do ponownego
wydawania „Tygodnika” i miesięcznika „Znak”, do założenia klubu, a wkrótce
także do założenia wydawnictwa książkowego.
Siła ciążenia komunistycznego, totalitarnego wzorca była duża, więc
bardzo szybko władze zaczęły ograniczać obszar wolności wyznaczony jesienią
1956. Ale instytucje stworzone w następstwie Października istniały i tworzyły
pewną barierę ochronną dla owych, po-Październikowych wolności. Stąd
rzeczywisty status tych wolności był aż do końca PRL-u zawsze wynikiem
ścierania się tych dwóch tendencji. I jakkolwiek zarówno przywództwo całego
ruchu „Znak”, jak i przywództwo grupy krakowskiej czyniło liczne ustępstwa w
obawie, iż zbyt stanowcza postawa krytyczna stanowić będzie zagrożenie dla
istniejących instytucji, a nawet dla ich dalszego bytu, to mimo wszystko klub,
wydawnictwo i redakcje pozostawały w Krakowie oazą relatywnej wolności. W
2
Sens doktryny „neopozytywizmu” wyjaśniam w rozdziale pierwszym.
Z wyjątkiem kadencji 1957 – 1961, kiedy do koła „Znak” Ŝywiołowo przystąpiło kilkoro posłów juŜ w trakcie
kadencji. Potem zawsze juŜ liczebność koła ustalana była z najwyŜszymi władzami Partii przed wyborami i tego
się trzymano.
3
kręgu „Tygodnika” ludzie czuli się – i rzeczywiście byli – bardziej wolni niż w
dookolnej PRL-owskiej rzeczywistości.
Wiele na ten temat już napisano (por. książki Jacka Żakowskiego, Roberta
Jarockiego czy Tadeusza Kraśki4), trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w tych
pracach nie udało się zachować stosownego dystansu wobec przedmiotu
badań. Można to wytłumaczyć choćby nastawieniem psychicznym autorów
piszących wtedy o czasach PRL-u. Oto wobec władzy o ambicjach totalitarnych i
społeczeństwa, które w tej sytuacji w wielkim stopniu ulega pokusie
konformizmu, jawi się nam grupa ludzi, którzy zachowują się inaczej.
Wprawdzie ludzie ci (ponieważ zdecydowali się działać legalnie w warunkach
państwa komunistycznego) prowadzą z władzą swego rodzaju grę, ulegają też
pewnym złudzeniom co do rzeczywistych celów komunizmu, ale generalnie
zachowują w stosunku do władzy autonomię. Można nawet rzec, że aspiracja
do zachowania owej autonomii jest jednym z podstawowych wyznaczników ich
działania w przestrzeni publicznej. Wszystko to prawda, tyle że w takiej sytuacji
dziejopis PRL-u staje z kolei wobec pokusy tworzenia złotej legendy tych, którzy
– jak „Tygodnik” – nie dali się do końca zasymilować.
Tymczasem wydaje się, że pisanie historii musi dokonywać się bez
żadnych a priori. Historyk opisuje to, co odkrywa w trakcie swoich badań –
niezależnie od osobistych nastawień. Nie oznacza to postulatu pisania historii
beznamiętnej – takowa byłaby niestrawna dla czytelnika. Oznacza jednak
postulat maksymalnej troski o obiektywizm (rzec można: obiektywizm do bólu,
bo niekiedy przychodzi płacić za to pewną cenę).
Autor niniejszej książki przeprowadził w archiwum krakowskiego oddziału
IPN-u obszerną kwerendę. Jej wynik w pewnym stopniu modyfikuje nazbyt
jednostronne oceny sformułowane wcześniej bez znajomości tych
dokumentów. Zresztą można łatwo udowodnić, że wyżej wspomniane prace nie
dość rygorystycznie analizują także źródła ogólnodostępne, ze starymi
rocznikami „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku” włącznie.
Nie apologetyczny, lecz po prostu prawdziwy obraz tego środowiska musi
uwzględniać i jego obiektywną rolę zarówno jako grupy quasi-opozycyjnej (jak
ją powyżej zarysowano), jak i wszelkie próby jej politycznej neutralizacji przez
reżim komunistyczny – nieudane, ale także i te udane, jawne i tajne (czyli
działania operacyjne Służby Bezpieczeństwa). Taka, być może, była po trosze
cena trwania w tamtym układzie. Nie chodzi więc ani o szukanie sensacji, ani o
piętnowanie, ale o wyważony opis tej zadziwiającej koegzystencji katolików z
4
Jacek śakowski, Trzy ćwiartki wieku. Rozmowy z Jerzym Turowiczem, Kraków 1990; Jacek śakowski, Pół
wieku pod włos, czyli Ŝycie codzienne „Tygodnika Powszechnego” w czasach heroicznych, Kraków 1999; Robert
Jarocki, Czterdzieści pięć lat w opozycji (O ludziach „Tygodnika Powszechnego”), Kraków 1990; Tadeusz
Kraśko, Wierność: rozmowy z Jerzym Turowiczem, Kantor Wydawniczy SAWW, Poznań 1995.
komunistami. Ta koegzystencja była zjawiskiem tak nietypowym w PRL-owskiej
rzeczywistości, że dla kogoś, kto dobrze rozumie, czym był komunizm, aż
niewiarygodnie brzmią laurkowe opowieści o tym, jak to „Tygodnik” z
przyległościami przez 45 lat nie robił niczego innego, jak tylko „walczył z
komuną”. O „walce z komuną” można byłoby mówić w przypadku „Tygodnika
Warszawskiego”, ale pamiętajmy, że jego redaktorzy trafili do więzienia. W
przypadku „TP” tak, po prostu, nie było, bo i – w tamtym państwie – po prostu
być nie mogło. A co było? Były próby – raz bardziej, a raz mniej udane –
przetrwania w niesprzyjającym otoczeniu, z zachowaniem możliwie dużej dozy
autentyczności.
Antynomia pomiędzy wolą niezależności a wolą przetrwania w
warunkach reżimu totalitarnego wydaje się godna opisania. Bo – jak zawsze,
gdy mamy do czynienia z ludzkimi losami – najciekawsze jest napięcie między
dążeniem do autentyczności a skłonnościami przystosowawczymi. Historia
środowiska „Tygodnika” jest pod tym względem wielce pouczająca. Bo mimo
wskazanej wyżej odmienności grupy „Tygodnika” nie obyło się bez gorzkich
kompromisów całego środowiska ani bez osobistych klęsk niektórych jego
uczestników. Owe kompromisy dokonywały się przy otwartej kurtynie, więc
powinny być w historycznej świadomości znane równie dobrze jak momenty
chwały. Tak nie jest. Problem w tym, że pomnikowe podejście do historii
uniemożliwia dostrzeżenie ich znaczenia. Efekt jest taki, że z czasów
stalinowskich „Tygodnikowi” pamięta się niezgodę na wydrukowanie
pochwalnego artykułu po śmierci Generalissimusa (co doprowadziło do
zabrania tytułu prasowego redakcji kierowanej przez Jerzego Turowicza), ale
nie pamięta się potępienia oskarżonych w procesie kurii krakowskiej5. Zupełnie
odwrotnie, PAX-owi pamięta się wszystko najgorsze, co było jego udziałem. Tak
to bywa, gdy Historia osądzi kogoś jako zwycięzcę albo jako przegranego.
„Tygodnik” został – słusznie – osądzony jako historyczny zwycięzca, PAX (a w
każdym razie PAX Bolesława Piaseckiego) – też słusznie – jako historyczny
bankrut. Tyle tylko, że patrząc na dzieje określonego środowiska wyłącznie z
takiej finalnej perspektywy, redukujemy je do tego historycznego werdyktu.
Prawdziwa historia jest bardziej złożona.
2.
Jest intencją autora pokazanie aktywności SB jako jednego z elementów
całego systemu oddziaływań na to środowisko. Jedynie forma działań SB była
oryginalna, natomiast cel pozostawał ciągle ten sam i ten sam był ciągle
5
Typowy proces polityczny doby stalinowskiej. Toczył się w Krakowie w styczniu 1953[????] r., zapadły w
nim niezwykle surowe wyroki (włącznie z karą śmierci) przeciwko księŜom i świeckim pracownikom Kurii
Metropolitarnej w Krakowie. „Tygodnik Powszechny” potępił oskarŜonych, chociaŜ nie tak jednoznacznie jak
reszta ówczesnej prasy (Po procesie krakowskim, „TP”, 15 lutego 1953).
polityczny dysponent: kierownictwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
PZPR wyznaczała na każdym etapie cele cząstkowe, realizowane przez
wyspecjalizowane agendy: Urząd do Spraw Wyznań i jego filię w Krakowie pod
nazwą Wydziału do Spraw Wyznań, Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i
Widowisk (później Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk) oraz jego
krakowską delegaturę, no i w końcu IV Departament MSW oraz krakowski IV
Wydział KWMO6.
Powyższa obserwacja nie powinna jednak prowadzić do wniosku, że w
takim razie można zredukować działania Służby Bezpieczeństwa do aktywności
pozostałych agend aparatu przymusu. Że, innymi słowy, skoro potrafimy opisać
pracę GUKPiW, UdSW i PZPR, to skupianie uwagi na pracy Służby
Bezpieczeństwa jest zbędne z poznawczego punktu widzenia. Nic bardziej
błędnego. Każda z tych agend aparatu przymusu działała w sposób sobie
właściwy.
Wydział do Spraw Wyznań w Krakowie zabiegał np. o to, aby metodą
administracyjnych nacisków zniechęcić Klub Inteligencji Katolickiej do
organizowania publicznych odczytów na pewne tematy uznane za nadto
drażliwe politycznie. Ten sam urząd, tyle że na szczeblu centralnym dawał
„Tygodnikowi”, miesięcznikowi „Znak” i wydawnictwu Znak raz większe, a
innym razem mniejsze przydziały papieru. Cenzura kreśliła teksty w
wydawnictwach tego środowiska raz mniej, a raz bardziej rygorystycznie.
Notabene ważne jest zauważenie generalnej postawy liderów środowiska
wobec tych prób kneblowania ust, polegającej na tym, że próbowano testować,
gdzie są granice tego, co władza uznaje, za jeszcze dopuszczalne – podczas gdy
wcale nierzadka była w PRL-u postawa całkowitego zdania się wydawców prasy
na arbitralność władzy.
We właściwy sobie sposób działała też Służba Bezpieczeństwa.
Spotykane w publicystyce próby przesłonienia aktywności SB przez działania
pozostałych agend aparatu przemocy są o tyle jeszcze nieuzasadnione, że zgoła
inny był ciężar gatunkowy współpracy z SB i – dajmy na to – z cenzurą. Owszem,
można było się z cenzurą wykłócać bardziej, mniej albo wcale, ale każdy
wydawca czy redaktor legalnej gazety z góry godził się na poddanie swojej
gazety jej kontroli. W tym sensie każdy wydawca czy redaktor z cenzurą
współpracował. Lecz nie było to żadną tajemnicą już wtedy. I tylko
fundamentalni antykomuniści gotowi są uznać, że tak pojmowana współpraca z
władzą komunistyczną była sama w sobie hańbiąca. Zgoła inaczej rzecz się ma,
6
Od reformy z 1962 r. Wcześniej III Departament w centrali i III Wydział KWMO w Krakowie. Wszystkie te
struktury stanowiły część pionu SłuŜby Bezpieczeństwa w ramach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czego
nie oddaje ich formalne nazewnictwo.
gdy chodzi o współpracę, z natury rzeczy tajną i o innym ciężarze gatunkowym,
ze Służbą Bezpieczeństwa.
Historia zabiegów SB o pozyskanie jak największej liczby i jak najbardziej
użytecznych współpracowników w tym środowisku (zarówno pod względem
stosowanych metod, jak i pod względem skuteczności werbowania) nie odbiega
od podobnych starań SB w innych środowiskach. W przypadkach granicznych
pytanie, kogo zaliczyć, a kogo nie do grona współpracowników SB, jest otwarte.
Opowiadam się w tej kwestii za pewną powściągliwością (szczegóły w rozdziale
czwartym). Mimo tego świadomie powściągliwego podejścia nie utrzyma się
lansowane od kilku lat twierdzenie, że liczba agentury wokół „Tygodnika” była
znikoma. Dyskusyjna pozostaje inna hipoteza: że współpracownikami Bezpieki
byli wyłącznie ludzie ulokowani na niskim szczeblu decyzyjnym środowiska.7
Także 20-letni (1956/1957 – 1976) okres oficjalnego uczestnictwa
środowiska w systemie politycznym nie może być lekceważony. Nie da się na
poważnie bronić poglądu, że mimo wieloletniego partycypowania w
instytucjach PRL-u środowisko cały czas prowadziło wojnę z systemem. Trzeba
powiedzieć, że był to, specyficzny i powściągliwy, ale jednak udział w tym
systemie. W sumie więc widać jasno, że nie lukrowany, lecz prawdziwy obraz
środowiska nie jest aż tak krzepiący, jak chcą Żakowski, Jarocki czy Kraśko, choć
pozostaje on ciągle krzepiący na ogólniejszym tle stosunków społecznych w
PRL-u.
3.
Książka została skonstruowana tak, że ma być w niej ukazana przede
wszystkim aktywność Służby Bezpieczeństwa wobec tego środowiska. W tym
sensie nie będzie to ani „historia intelektualna grupy <<Tygodnika
Powszechnego>>” ani jej „historia polityczna”, jednak elementy obu
wskazanych tu ujęć będą w książce silnie obecne. Nie będzie to też „historia
agentury wokół <<Tygodnika Powszechnego>>”. Bo choć interesuje nas przede
wszystkim relacja Służba Bezpieczeństwa – środowisko „TP”, to nie chodzi przy
tym, aby epatować czytelnika opisami czy to „kombinacji operacyjnych” SB w
stosunku do środowiska, czy to moralnych upadków ludzi, którzy podjęli tajną
współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Należy ukazać i te „kombinacje
operacyjne”, i ową tajną współpracę tak, by ani nie powstało błędne wrażenie,
że Służba Bezpieczeństwa działała w sposób autonomiczny (w oderwaniu od
ideologicznego celu komunistów i od aktywności całego aparatu przymusu), ani
takie, że samo posiadanie agentury oznaczało automatycznie możliwość
sterowania poczynaniami grupy, ani wreszcie takie, że każdy przypadek
7
Np. Krzysztof Kozłowski, Mity i parę faktów. Po ujawnieniu notatki b. funkcjonariusza SB: „Tygodnik” a
lustracja, „Tygodnik Powszechny” z 17 lipca 2005; Krzysztof Kozłowski, Prosimy o jawność, „Tygodnik
Powszechny” z 12 marca 2006.
współpracy da się ocenić tak samo. Przede wszystkim jednak należy je ukazać
na tle stosunków politycznych tamtej doby, dominujących zachowań
publicznych i zmieniającej się pozycji środowiska wobec systemu władzy
komunistycznej i wobec komunizmu jako projektu społecznego. Sporo miejsca
zajmuje opisanie przypadków osób, które nagabywane do współpracy nie
uległy tej presji, co – szczególnie we wczesnej fazie po Październiku – było
postawą godną najwyższego szacunku.
Nie będzie to historia pisma „Tygodnik Powszechny”, lecz historia
środowiska skupionego wokół redakcji mieszczącej się w Krakowie przy ul.
Wiślnej 12. Przez środowisko „Tygodnika Powszechnego” rozumiem w tej pracy
krakowską część ruchu „Znak”, czyli: „Tygodnik Powszechny”, miesięcznik
„Znak”, wydawnictwo Znak i Klub Inteligencji Katolickiej w Krakowie. Terminu
„środowisko <<Tygodnika Powszechnego>>” używam zamiennie z dwoma
innymi: „grupa <<Tygodnika Powszechnego>>” i „grupa krakowska”. To
środowisko zaś było z jednej strony organizacyjnie zróżnicowane, ale z drugiej –
silnie ideowo i personalnie scementowane. Wszyscy jego członkowie uznawali
ideowe przywództwo „Tygodnika Powszechnego” i autorytet Jerzego
Turowicza. Bardzo silne były też przepływy personalne pomiędzy
poszczególnymi organizacyjnymi komórkami środowiska8.
Zakres czasowy pracy mieści się w latach 1956 – 1989 (z nielicznymi
wyjątkami od tej reguły) z tej racji, że okres sprzed likwidacji „Tygodnika
Powszechnego” w roku 1953 jest słabo udokumentowany w archiwach
krakowskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Z zachowanych informacji
wynika jednak, że w tym czasie działania operacyjne wokół „TP” były śladowe,
to zaś oznacza, że Bezpieka mało się wtedy tym środowiskiem interesowała,
mając groźniejszych przeciwników – najpierw oddziały leśne, potem PSL,
później Kościół. Dlatego rzeczywista historia prób oddziaływania Bezpieki na
„TP” zaczyna się po przełomie 1956.
4.
Książka, którą Czytelnik bierze do rąk, nie powstaje w ideowej próżni, lecz
w pewnym dominującym klimacie ideowym. W tym klimacie dość mocne
prawo obywatelstwa ma ciągle pogląd, zgodnie z którym już samo badanie
archiwów b. Służby Bezpieczeństwa bywa uważane za zajęcie niegodne ludzi
dobrze wychowanych. Tym większa trudność powstaje, kiedy z tych archiwów
wywodzi się wiedza pozostająca niekiedy w sprzeczności z utrwalonymi
wyobrażeniami. W tym klimacie silnie obecny jest też inny pogląd. Zgodnie z
nim historyczne hierarchie win i zasług za okres PRL-u zostały już ustalone w
8
Dobrym przykładem moŜe być postać Stefana Wilkanowicza, kolejno: członka zarządu warszawskiego KIK-u,
redaktora „Tygodnika Powszechnego”, prezesa KIK-u krakowskiego, a na koniec redaktora naczelnego
miesięcznika „Znak”.
sposób definitywny. Jeśli badania historyczne te hierarchie, choćby w małym
stopniu, podważają, godne są potępienia jako groźny rewizjonizm, postawa
nieledwie antypatriotyczna. Nie widzę potrzeby tłumaczenia, dlaczego taki
pogląd jest nonsensowny z punktu widzenia wolności badań naukowych i
wolności słowa.
W tym kontekście chciałbym wyjaśnić, dlaczego można i trzeba napisać
książkę o historii środowiska „Tygodnika Powszechnego” opartą w głównej
mierze na archiwaliach b. SB.
Istotnie jest tak, że ogólny obraz jest inny, gdy się uwzględni zawartość
tych archiwów, a inny, gdy się jej nie uwzględni. Jest on – zwyczajnie –
pełniejszy w pierwszym przypadku, a uboższy w drugim. Dobrowolne
pozbywanie się pewnego obszaru wiedzy historycznej wydaje się już samo w
sobie postawą dziwaczną i nie do zaakceptowania dla uczciwego badacza
historii. Tym gorzej, gdy taki redukcjonizm dokonuje się pod szyldem obrony
dobrego imienia ludzi zasłużonych dla Polski. Tak zrodziły się w ostatnich latach
oskarżenia szermujące epitetami „policjanci pamięci” czy „fałszerze historii”9.
Tego rodzaju rozumowanie można byłoby uznać za uprawnione tylko wtedy,
gdyby przyjąć, że Służba Bezpieczeństwa zajmowała się systematycznie
fałszowaniem swoich dokumentów. Jednak każdy, kto poznał te dokumenty i
metody pracy SB, wie, że jest to twierdzenie pozbawione podstaw. A zatem nie
można ocenić oskarżeń o „szkalowanie dobrego imienia” inaczej niż jako
swoisty szantaż moralny i próbę ukrycia niewygodnej prawdy. Nie godząc się na
to, trzeba jednak przyznać, że interpretacja dokumentów wytworzonych przez
SB (jak zresztą i tych pochodzących z innych źródeł) może niekiedy nastręczać
trudności interpretacyjnych. Autor nie ubiega się o status nieomylnego, będzie
się jednak domagał zawsze prawa do przedstawienia motywów swojej
interpretacji, a czasem do podzielenia się z Czytelnikami swoimi
wątpliwościami.
Dlaczego można napisać taką książkę? Bo mimo przetrzebienia archiwów
SB w momencie oddawania przez komunistów władzy (na przełomie 1989 i
1990) zachowało się na tyle dużo dokumentów, że pozwala to nakreślić ogólny
obraz inwigilacji tego środowiska przez SB. Jeśli chodzi o osoby uwikłane we
współpracę z Bezpieką, niekiedy zachowała się niemal pełna dokumentacja,
kiedy indziej częściowa, czasami zaś dysponujemy jedynie dowodami
9
Taki los spotkał m.in. Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, autorów ksiąŜki poświęconej pewnemu
okresowi Ŝycia Lecha Wałęsy (SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii, IPN, Gdańsk-Warszawa-Kraków
2008): np. Przeciwstawmy się kampanii nienawiści, „Gazeta Wyborcza” z 23 maja 2008 (list otwarty
Władysława Bartoszewskiego, Zbigniewa Bujaka, Jerzego Buzka, Andrzeja Celińskiego, Marka Edelmana,
Władysława Frasyniuka, Bronisława Geremka, Stefana Jurczaka, Krzysztofa Kozłowskiego, Jana
Kułakowskiego, Bogdana Lisa, Heleny Łuczywo, Tadeusza Mazowieckiego, Adama Michnika, Karola
Modzelewskiego, Janusza Onyszkiewicza, Józefa Piniora, Jana Rulewskiego, Henryka Samsonowicza, GraŜyny
Staniszewskiej, Wisławy Szymborskiej, Barbary Skargi, Andrzeja Wajdy, Henryka Wujca i Krystyny
Zachwatowicz).
pośrednimi (gdy zostały zniszczone akta personalne, ale pewne ważne
informacje przetrwały w innego rodzaju dokumentach). Kiedy pozwala to na
jednoznaczne określenie tożsamości osoby, jej personalia zostaną ujawnione,
nawet jeśli wskutek braków w dokumentacji zakres i znaczenie jej współpracy
nie dadzą się jednoznacznie określić. Zawsze jednak Czytelnik zostanie lojalnie
poinformowany o wszystkich wątpliwościach wynikających ze stanu
dokumentacji.
Zasadniczo ujawniam nazwiska współpracowników Bezpieki od razu, przy
pierwszym cytowanym dokumencie wytworzonym przy ich udziale. Czynię
jednak wyjątek dla osób, których historie kontaktów z SB przedstawiam w
rozdziałach od piątego do ósmego. Każdy z tych rozdziałów i każdą z tych
historii nazywam „przypadkiem osobnym”. Są to historie z różnych powodów
niepoddające się jednoznacznej interpretacji; dlatego uznałem, że lepiej będzie
ujawnić nazwiska bohaterów tych opowieści dopiero wraz z ich nieprostymi
historiami.
Osobnym problemem jest ujawnianie (bądź nie) faktu współpracy z
Bezpieką osób, które występują w opisywanych historiach, ale nie są związane
ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego” (choć niekiedy to – z kolei – może
być sporne). Przyjąłem zasadę, że ujawniam tę okoliczność tylko w takim
wypadku, gdy ma to istotne znaczenie dla opisywanych wydarzeń.
Dlaczego taką książkę napisać trzeba? Bo po bliższym wejrzeniu w
historię tego środowiska okazuje się ona bardziej skomplikowana niż
dotychczasowe o niej wyobrażenia. Zapewne podniosą się głosy – już je słychać
od osób, które książki nie czytały, ale mają na jej temat ugruntowany pogląd –
że kieruje mną jakoby niechęć do środowiska, z którego się wywodzę. Ten
zarzut przynależy do kategorii nieobalalnych – przynajmniej dla pewnego typu
osobowości przekonanych o tym, że są w historii Polski tacy ludzie i takie
biografie, które można wyłącznie czcić, a kto choćby tylko niuansuje oceny, ten
kierowany jest złą wiarą lub ignorancją. Cóż na to można poradzić? Prawdę
mówiąc, niewiele. Jedyną moją bronią jest rzetelność badań, precyzja wywodu i
powściągliwość wniosków.
Gdyby jednak ktoś chciał rzeczywiście zapytać o intencje i byłby
autentycznie ciekaw mojej odpowiedzi, powiedziałbym, że chodzi mi o to, żeby
zwyczajnie ustalić, jak było naprawdę. A w każdym razie – zbliżyć się do tej
prawdy. Takie prześwietlenie utwierdzonych już hierarchii cnót i zasług każe
nieco te hierarchie zmodyfikować. W moim przekonaniu dokonana w ten
sposób korekta pokazuje skazy na pomniku „Tygodnika Powszechnego”, które
wcześniej nie były widoczne, ale tego pomnika nie obala. Taki wniosek narzuca
się po spokojnym wejrzeniu w tę nieprostą, a ciekawą historię.
Tej konkluzji nie traktuję jednak jak alibi. Bowiem na pytanie, co by było,
gdyby się okazało, że skazy na pomniku są większe, albo wręcz, że pomnik musi
lec w gruzach, odpowiadam z całą prostolinijnością: taka praca i tak musiałaby
powstać, bo tylko prawda jest ciekawa.
Zapewne jednak ta praca znajdzie się w ogniu krytyki także z przeciwnego
kierunku: ze strony fundamentalistów antykomunizmu. Tym odpowiadam, że
nie mam żadnych kompleksów w zakresie mojego stosunku do komunizmu.
Stać mnie na pisanie „Bezpieka”, a nie „bezpieka” – uważam to bowiem za
rozumną konwencję językową na oznaczenie nie jakiejkolwiek policji politycznej
świata, ale policji politycznej PRL-u. Podobnie stać mnie na pisanie „Partia”, a
nie „partia” (tak samo zresztą pisało wielu autorów poza cenzurą przed 1989
r.) – nie czynię tak przecież dla moralnego waloryzowania PZPR, a jedynie dla
podkreślenia, że PZPR była partią rządzącą i obdarzoną monopolem władzy, w
przeciwieństwie do jej dwóch koncesjonowanych sojuszników: ZSL-u i SD.
Inaczej mówiąc, uważam, że nie jest dobrze, jeśli pisząc o historii, dodajemy
sobie animuszu, mnożąc pouczenia moralne – także wtedy, gdy bohaterowie
naszej opowieści obiektywnie na nie zasługują. To trochę kwestia gustu.
Czytelnik nie znajdzie tu sformułowań w rodzaju „zbrodniczy reżim PRL-u”,
chociaż nie ulega dla mnie wątpliwości, że w istocie tamten reżim był (a co
najmniej bywał) zbrodniczy.
5.
Najważniejsza część kwerendy odbyła się w archiwum krakowskiego
oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, nieliczne materiały pochodzą z
centralnego archiwum Instytutu. Ważną rolę spełniła ponowna (a niekiedy
pierwsza dla mnie) lektura tekstów z „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika
„Znak” sprzed 1989 r. Ważna, ale pomocnicza rola przypadła w udziale
materiałom z Archiwum Jerzego Turowicza, z Archiwum Państwowego w
Krakowie i z archiwum krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. Tu, gdzie to
było możliwe, prosiłem świadków epoki o ustosunkowanie się do informacji
zawartych w dokumentach. Dokumenty cytuję w wersji oryginalnej. Opatruję je
własnymi dopiskami (oznaczonymi kwadratowymi nawiasami) tylko wtedy, gdy
ich brak mógłby wprowadzić Czytelnika w błąd co do sensu cytowanych
tekstów. Świadkom historii umożliwiłem nieograniczone możliwości
wyklarowania wszelkich niuansów ich niegdysiejszych wyborów. Nie ponoszę
jednak żadnej odpowiedzialności za decyzję dwóch z nich, którzy odmówili
autoryzowania zredagowanych już wielogodzinnych rozmów. Ani za decyzję
osoby związanej blisko z „TP” przez kilka dekad, która mimo wcześniejszych
zapewnień ostatecznie odmówiła mi wszelkiej współpracy.
Bez wątpienia wśród materiałów archiwalnych, które posłużyły do
napisania tej książki, największy jest udział tych pozostałych po Służbie
Bezpieczeństwa. I tak być musi. Kto by z tego chciał czynić zarzut (a w debacie
publicznej dotyczącej rozliczeń z PRL-em tego typu głosy nie należały w
ostatnich latach do rzadkich), dowodziłby, że nie rozumie ani istoty tamtego
państwa, ani istoty opisywanych w głównym nurcie tej książki mechanizmów
tamtym państwem rządzących. Państwo było totalitarne w swojej ideologicznej
ambicji, a autorytarne w praktyce rządzenia po 1956 r., zaś opisywane
mechanizmy – w znacznej części niejawne. Wobec tego ich zobrazowanie i
zrozumienie nie może się obyć bez materiałów operacyjnych ówczesnej policji
politycznej.
Natomiast poprawne rozumienie opisywanych w tych materiałach
wydarzeń i procesów nie jest możliwe bez dobrej znajomości „jawnej” historii
środowiska. Dlatego niniejsza książka nie jest prostym streszczeniem zawartości
archiwów SB, lecz próbą rzucenia tej treści na ogólniejsze tło – i, w końcu,
próbą odpowiedzi na pytanie, co wynika z takiej konfrontacji.
(…)
***
Mam do środowiska „Tygodnika Powszechnego” stosunek osobisty,
wynikający najpierw z kilkuletniej (1983 – 1991) pracy w jego redakcji, a
następnie z wieloletniej i do dziś nieprzerwanej współpracy z tym pismem. To
może być i atutem, i przeszkodą w pisaniu tego rodzaju książki. Czytelnicy
muszą sami ocenić, co tu przeważyło.
W każdym razie chociaż jestem dumny z moich związków z tym
środowiskiem, to wiem, że ta duma nie może powstrzymywać moich
powinności badacza. Wydaje mi się też, że dla samego środowiska jest dziś
ważne, jaki wypracuje sobie stosunek do własnej historii. Czy to będzie
stosunek nabożny, zakazujący stawiać trudne pytania? Czy też stosunek oparty
na imperatywie poszukiwania prawdy?
Oprócz tego, że chciałbym tą pracą zbliżyć się do prawdy, chciałbym też
przyczynić się – na moją skromną miarę – do budowania tej drugiej postawy.
Roman Graczyk
Kraków, 28 listopada 2010