Maria Kowalczyk

Transkrypt

Maria Kowalczyk
Zamykam za sobą ciężką, masywną bramę. Wychodzę na zalaną
słońcem ulicę Karmelicką. Jasność dnia i ciepło czerwcowego południa są
przyjemną zmianą po chłodzie i mroku panującym w ponurych
pomieszczeniach komendy Chorągwi ZHP, którą właśnie opuściłam.
Jeszcze słyszę słowa komendanta:
- Jesteśmy dla druhny pełni uznania, jakość kursów przygotowanych
i przeprowadzonych przez druhnę budzi podziw a ilość przeszkolonej kadry
jest imponująca, ale … właśnie „ale…”
- Zdaje sobie druhna z faktu, że praca z młodzieżą to zaszczyt i misja, ale
mogą ją wykonywać jedynie jednostki o mocnym i prawidłowym kręgosłupie
ideowym, a taki daje jedynie przynależność do Partii.
No fakt, nie mam prawidłowego kręgosłupa ideowego. Pomimo nacisków
przez cały ten rok pracy na etacie instruktorskim w ZHP nie założyłam
munduru z zielonego sukna, którzy nosili ci z prawidłowym kręgosłupem, na
wszystkie uroczystości typu obchody wybuchu rewolucji październikowej, 22
lipca czy pochód pierwszomajowy zawsze chorowałam.
- Z takim talentem pedagogicznym powinna druhna pomyśleć o swojej
przyszłości. Druh Jerzy ma mimo wszystko bardzo dobrą opinię o druhnie,
chętnie da druhnie rekomendację, ja zresztą też. Ma druhna trzy dni czasu na
podjęcie decyzji.
Podjęłam ją natychmiast. Wiedziałam, że już więcej nie spotkam się
z druhem komendantem. Zamykając bramę wejściową budynku przy ulicy
Karmelickiej zamknęłam ten rozdział mojego życia, który nazywał się
„Harcerstwo”.
Idę przez Plac Wolności, wszystko dookoła pachnie rozgrzane słońcem,
zieleń Parku Krakowskiego jest urzekająco soczysta. Idę w kierunku
Bronowic. Jestem spokojna, wiem, że podjęłam dobrą decyzję.
Listopad 1981
Pojedynczo wychodzimy z głównej bramy kościoła Ojców Dominikanów. Ma
to sprawić wrażenie wyjścia po zakończonej mszy. Naprawdę rozchodzimy
się po spotkaniu z działaczem opozycyjny. Było nas zaledwie kilka osób. Jest
godzina 18.30, ulica spowita jest w mrok, nieliczni przechodnie chroniąc się
pod parasolami. Pada mokry śnieg, jest zimno. Marek czeka na mnie na
przystanku
tramwajowym,
wyszliśmy
osobno.
Oboje
jesteśmy
rozemocjonowani, postanawiamy, że zanim wsiądziemy do tramwaju
przejdziemy się przez Rynek. To nic, że jest zimno, mokro i ciemno, ten
spacer jest nam potrzebny do ostudzenia emocji.
Wchodzimy na ulicę Stolarską. Nagle w świetle latarni na końcu ulicy
dostrzegamy samochód milicyjny i trzech mężczyzn w mundurach kopiących
leżącego na jezdni człowieka. Marek podrywa się, żeby biec na pomoc
leżącemu. Z całej siły chwytam go za ramię. Strach nie pozwala mi
wykrztusić z siebie żadnego dźwięku. Jesteśmy jedynymi świadkami tej
sceny, ale milicjanci zauważają nas, podnoszą swoją ofiarę z ziemi, wpychają
go do samochodu i bardzo szybko odjeżdżają. Jeszcze chwile stoimy
zdruzgotani. Słychać dźwięk nadjeżdżającej „ósemki”. Biegiem wracamy na
przystanek. Nie jestem w stanie opanować łez. Opiekuńcze ramie Marka
odgradza mnie od całego świata. Płaczę.
Styczeń 2015
Późne popołudnie, jest zimno, zamiast śnieg pada deszcz, zupełnie nie
ma świątecznego nastroju. Jedziemy samochodem w kierunku lotniska.
Niemal każdy z mijanych domów w Mydlnikach ozdobiony jest kolorowymi
lampkami na zachodnią modę. I tylko te dekoracje przypominają o tym, że
trzy dni temu pożegnaliśmy stary rok.
Nam też nie jest świątecznie i wesoło, milczymy. Widzę, że w oczach
Kasi błyszczą łzy. Tak jest za każdym razem, kiedy wyjeżdża z domu. A mnie,
jak kamień w bucie, uwierają niedawno usłyszane w radiu słowa którejś
z naszych posłanek, której nazwiska ani przynależności partyjnej nie
usłyszałam.
- Rodzice, którzy pozwalają na to, żeby ich dzieci wyjeżdżały do pracy za
granicę nie są patriotami!
Boże, Ty słyszysz i nie grzmisz?!!!
Czy ja nie wolałabym, żeby moja córka jechała do Norwegii na wakacje a nie
do pracy?! Czy ja nie wolałabym, żeby moje dziecko miało pracę w Polsce?!
Czy ja nie chciałabym, żeby mogła tu, w Polsce, zarabiać na godne życie?!
Czy perspektywa samotnej, z dala od dzieci, starości to jest to czego chce?!!!
Dojeżdżamy do lotniska. Teraz tu jest plac budowy. Balice rozbudowują
się. Odlatujących, jak moja Kasia, jest spora grupa. Wszyscy są
przygnębieni, cisi nie czuje się podniecenia przed podróżą.
Jeszcze kilka zdawkowych słów, serdecznych uścisków i moja córeńka
znika w Sali odpraw. Ile jeszcze takich pożegnań jest przede mną?! Żaden!
Jedynie mogę z pokorą i cierpliwością przyjmować to co niesie mi los.
Politycy będą się kłócić, opluwać wzajemnie, obiecywać mi gruszki na
wierzbie byłem tylko zagłosowała na jednego z nich. A mnie ogarnia rozpacz
z powodu mojej całkowitej NIEMOCY.
Wracam do domu, w świetle latarni wirują maleńkie płatki śniegu, na
który Kasia tak czekała całe te Święta! Minął kolejny dzień.
Maria Kowalczyk (Zajączkowska)