O ulotności spektaklu teatralnego (Juliusz Cezar wierzy w poranek)

Transkrypt

O ulotności spektaklu teatralnego (Juliusz Cezar wierzy w poranek)
O ulotności spektaklu teatralnego (Juliusz Cezar wierzy w poranek)
11 kwietnia 2016, Sandra Kmieciak, Teatralia Łódź
Juliusz Cezar wierzy w poranek to spektakl dydaktyczny. Ale bez obaw – nie sposób poczuć się na nim jak na lekcji polskiego. Reżyserka
wpisując go w nurt przedstawień metateatralnych, chyli czoła przed publicznością. Czyni ją najważniejszym bohaterem tego dzieła. Koncepcja
przedstawienia opiera się natomiast na założeniu, że sztuka teatralna jest szczególnie efemeryczna.
Jeśli chcecie zachwycać się pięknem Szekspirowskiego wiersza albo poznać losy Brutusa, Oktawiusza i Antoniusza – poszukajcie
inscenizacji Juliusza Cezara w innym teatrze niż łódzki Nowy. Spektakl z założenia nie miał być adaptacją dramatu, w kręgu zainteresowań
twórców nie znalazła się także żadna konkretna występująca w nim postać. Inspiracją i impulsem, który pchnął przedstawienie na takie tory,
jakimi finalnie się potoczyło, był spektakl Kazimierza Dejmka z 1960 roku. Ale Wdowik wraz z dramaturgiem, Tamarą Antonijevic, nie
poprzestały na zrekonstruowaniu tamtego Juliusza Cezara. Rozpoczęły śledztwo, którego wynik miał doprowadzić do odpowiedzi na pytanie:
co zostaje po spektaklu teatralnym? Wysłuchały nagrania pochodzącego sprzed 56 laty, przeczytały recenzje, porozmawiały z jedynym
żyjącym jeszcze aktorem grającym w tamtym przedstawieniu. Niestety wszystkie te poszukiwania kończyły się dreptaniem w miejscu.
Kostiumy i dekoracje są tylko nic nieznaczącymi przedmiotami, gdy przestają być ogrywane przez aktora. Recenzje i zdjęcia są oddzielnymi
wypowiedziami, wytworami subiektywnej opinii ich autora i nie muszą mieć nic wspólnego z dziełem teatralnym. Pozostają jeszcze widzowie,
którzy noszą ślady spektaklu w pamięci. Można zatem wyciągnąć wniosek, że przedstawienie żyje tak długo, jak jego wspomnienie.
Trzymając się tej myśli, Wdowik rozpoczyna operację na otwartym sercu.
Chirurgami są Dominika Biernat i Piotr Trojan. Trzeba przyznać, że w tej roli odnajdują się znakomicie. Aktorzy ci niejednokrotnie udowadniali,
że w teatralnych eksperymentach czują się doskonale i nie inaczej jest tym razem. Snując rozważania o śmierci spektaklu, analizują również
swoje sceniczne zgony. Rekonstruują je, odtwarzają prywatnie w pamięci i na forum publicznym, przypominają sobie, co z tamtych
przedstawień zostało w ich wspomnieniach, zastanawiają się, jak odegraliby swoją kolejną śmierć. Wcielają się w wiele postaci, płynnie
wchodzą i wychodzą z roli, grają też siebie, nawiązują do własnych doświadczeń. Szukają sposobu na idealną reprezentację śmierci, co z
technicznego punktu widzenia jest nieosiągalne. Nie ma nikogo, kto podpowiedziałby im czy robią to dobrze, czy źle, jak blisko są ideału.
Bawią się w „gdybym ja grał/grała Juliusza Cezara…” i zastanawiają się, jak odtworzyliby na scenie zdradę Brutusa i dwadzieścia trzy ciosy
sztyletem . Wpadają w konwencję przerysowania, grają komediowo, a za chwilę poważnie i refleksyjnie. Perfekcyjnie wychodzi im aktywizacja
publiczności. Gdy dochodzi do momentu nagrania dźwięków wydawanych przez widzów, co ma być dowodem na istnienie tego spektaklu dla
przyszłych badaczy, aktorzy bez problemu nakłaniają widownię do interakcji.
Co jeszcze możemy zapamiętać ze spektaklu Wdowik? Minimalistyczną scenografię na którą składają się głównie wielkie, niebieskie głośniki
wiszące nad sceną. Reżyserka nawiązuje w ten sposób do spektaklu Dejmka, który za pomocą odtworzonego nagrania „wprowadził” na deski
teatru rzeszę statystów grających rzymski tłum. Dzisiaj wydobywa się z nich głos narratora – Sławomira Suleja – który wita publiczność
jeszcze przed rozjarzeniem się reflektorów. Zaczyna opowiadać o śledztwie, w którym będziemy uczestniczyć, o spektaklu Dejmka i tym, co
po nim pozostało. Możemy zapamiętać ortalionowe dresy z wyszytymi wieńcami laurowymi. Albo poetycką scenę śmierci Porcji. Albo sikającą
krwią fontannę w kształcie martwego człowieka. Albo własny śmiech, kichanie, szuranie butami. Ja zapamiętałam komentarze siedzącego za
mną pana, który był zdegustowany taką inscenizacją Juliusza Cezara i na siłę próbował wepchnąć do niej pominięte przez reżyserkę wątki
polityczne. Zapewne każda z osób dzielących ze mną widownię tego wieczoru zapamiętała ów spektakl inaczej. Według zapewnień twórców
– to dobrze. Juliusz Cezar wierzy w poranek to teatralny eksperyment, który nie bazuje na dobrze znanej fabule dramatu. Dzięki temu to, co
zatrzymujemy naszej pamięci to nie streszczenie sztuki Szekspira, ale autentyczne doświadczenie. Może dzięki temu zostanie w nas na
dłużej.