Jak się robi rewolucję? I

Transkrypt

Jak się robi rewolucję? I
Jak się robi rewolucję?
I
Mikołaj Gołubiew był człowiekiem, który kochał papierkową robotę. Nie dziwne więc, że
wyglądał na zadowolonego, kiedy ślęczał nad świeżą porcją raportów i prawie że erotycznie
przygryzał dolną wargę, analizując potok informacji, nieprzerwanym strumieniem spływający
dzień za dniem do jednej z placówek Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego.
NKWD miała ostatnimi czasy pełne ręce roboty. Kontrrewolucja, sabotaż, spekulacje…
Gołubiew określał listę priorytetów – wychudzone palce wodziły po sprawozdaniach z terenu,
donosach i protokołach z przesłuchań, a lekko wyłupiaste oczy odczytywały z nich
antysocjalistyczną treść. Gdy tylko coś wzbudzało większe zainteresowanie komisarza
ludowego, zamierał na moment i wciągał głęboko powietrze, porażony rozmiarem zbrodni,
jaka rozpościerała się przed jego urzędniczym obliczem. Następnie pozwalał sobie na chwilę
refleksji nad nikczemną naturą ludu, który mimo starań rządu rewolucyjnego w dalszym ciągu
ulegał faszystowskim podszeptom burżuazji i kapitalistów. Po zadumie przychodził czas na
działanie – wychudzone palce chwytały za pióro i precyzyjnie kreśliły instrukcje dla
pracowników Wydziału Ochrony. Dokument wraz z załącznikami, stanowiącymi dowód
popełnienia przestępstwa, trafiał pod koniec tygodnia do niższych rangą urzędników, których
zadaniem
było
wyeliminowanie
zagrożenia
albo
poddanie
reedukacji
elementów
przejawiających nadzieję na poprawę. Co w sumie sprowadzało się do tego samego. Mikołaj
Gołubiew wprawiał w ruch tryby aparatu bezpieczeństwa, a gorliwość i precyzja każdej
części tego skomplikowanego mechanizmu gwarantowała, że Kraj Rad nie padnie pod
zdradzieckim ciosem wywrotowców. Komisarz dbał o to, aby nie ostał się nikt, kto targnąłby
się na święty płomień rewolucji. To znaczy nikt, kto figuruje w dokumentach leżących
aktualnie na jego biurku. Żmudna praca w Wydziale Ochrony sprowadzała się do
przygotowania cotygodniowej listy wrogów ludu, demaskowanych dzień w dzień przez
oddanych towarzyszy z policji politycznej. Ich nadzwyczajna gorliwość zapewniała
Mikołajowi Gołubiejowi regularny napływ korespondencji.
Komisarz westchnął, przeciągnął się na krześle i sięgnął po papierosa, lecz zanim ustnik
Biełomorkanału znalazł się w jego ustach, Gołubiew zniknął z głośnym hukiem. Nazajutrz
Komsomolskaja Prawda poświęciła stronę tytułową skrytobójczemu atakowi faszystów w
centrum miasta, a Stalin osobiście przypiął Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego w
czerwoną płachtę, jaką narzucono na anonimowe ciało. Centrala zadała sobie sporo trudu, by
1
znaleźć sobowtóra Mikołaja, co było niezbędne do uwiarygodnienia ceremoniału. NKWDowskie przesłuchania kilka dni po incydencie przypominały konkurs na odtwórcę głównej roli
w ekranizacji perypetii socjalistycznie uświadomionego obywatela. Sprowadzeni mężczyźni
tłoczyli się w wąskim korytarzu, gorączkowo układając wersje wyjaśnień do każdego
ewentualnego zarzutu, jaki mógł być im postawiony. Napięta atmosfera przyćmiewała
racjonalny osąd, dlatego mało kto zwracał uwagę na fakt, że poczekalnia wypełniona jest
uderzająco podobnymi sylwetkami starszych brunetów z krótko przystrzyżonymi wąsikami.
Wysoko postawieni partyjni towarzysze jeszcze przez długi czas dyskutowali między sobą o
dezercji Gołubiewa i nie doszli w końcu do porozumienia, dlaczego decydując się na ten
krok, poza mundurem (co było jeszcze zrozumiałe) porzucił także buty, bieliznę i pocisk z
rewolweru, który przez siedem lat tkwił przez nikogo nieniepokojony w jego piersi.
Zaginiony komisarz lubił chełpić się blizną. Rana postrzałowa stanowiła namacalny dowód
bezkompromisowej walki z faszyzmem i rzadko zdobiła ciało kogoś walczącego poza
frontem - nie mówiąc już o ciele człowieka, który kochał papierkową robotę.
II
Eryk na pierwszy rzut oka nie rozpoznał murów Heimburga. Kiedy opuszczał miasto ponad
piętnaście lat temu, był zaledwie podrostkiem, zafascynowanym awanturniczym stylem życia
i perspektywą przygód czekających na krętych, leśnych ścieżkach. Po kilku miesiącach na
szlaku przekonał się, że ów awanturniczy styl życia to poetycki zamiennik dla włóczęgostwa
razem z takimi urokami tej profesji jak niedojadanie, choroby skóry, spanie w przydrożnych
rowach i odpędzanie kijem rabusiów kryjących się po lasach - a gdy kij był krótki, to i
dostawanie w mordę. Przygoda na krętych ścieżkach czekała, owszem, ale z reguły była
mokra i brudna, w najlepszym przypadku kończąca się katarem.
Sprawdził, czy szkatuła, którą uwiązał do boku wierzchowca, nie poluzowała się zanadto i
cofnął się myślami do czasów niechlubnej młodości.
Błąkający się po bezdrożach Eryk więcej miał wspólnego z proszalnym dziadem niż z
herosem, zatem tylko z początku dziwiło chłopaka, że zamiast peanów witano go dosadnymi
obelgami, a gdy do obelg dołączyły kamienie zrozumiał, że powoli zaczęła wyprzedzać go
sława – choć nie ta, o której marzył. Biedaczyna sczezłby najpewniej w jakiejś ciemnej
dziurze, trawiony wysoką gorączką i licznymi niedogodnościami wyczerpanego organizmu,
gdyby na jego drodze nie stanął Mentor. Żeby być precyzyjnym trzeba wspomnieć, że ich
pierwsze spotkanie nie miało w sobie nic wzniosłego, żaden znak nie przemawiał za tym, że
2
dopiero teraz Eryk rozpocznie właściwy cykl podróży, wzniesie się ponad zwykłych
śmiertelników i zrzuci skórę pechowego wagabundy. Poruszający się skrajem lasu przybysz
był skrajnie wycieńczony. Wydawało się, że przy życiu utrzymuje go wyłącznie silna wola,
która napędza wychudzone kończyny i zmusza do mozolnego stawiania kolejnych kroków.
Widziany z daleka zabrudzony, podarty uniform nie przypominał chłopakowi żadnego
znanego mu stroju. Mężczyzna musiał być w drodze wiele tygodni, o czym świadczyła
niechlujna fryzura i zarost karczemnego pijaczka, za którego też Eryk uznał przybysza na
pierwszy rzut oka. Jakże się pomylił, gdy zakradł się do opartej o pień drzewa sylwetki i
delikatnie stuknął ją w ramię, chcąc zapytać nieznajomego, kto i gdzie go tak urządził, by
przypadkowo nie nadziać się na podobny komitet powitalny. Zamiast ujrzeć przestraszoną
twarz napadniętego mężczyzny i otwarte w geście zaskoczenia usta, Eryk spojrzał w oczy
wilka. Furia wylewająca się z oblicza sponiewieranego obszarpańca wytrąciła mu z ręki
profilaktycznie dobyty kordzik i zmusiła do nieplanowego cofnięcia. Mimo błota i drobnych
ran pokrywających twarz nieznajomego, Eryk wiedział, że penetrują go oczy mogące samym
wejrzeniem przyczynić się do gwałtownego i nieprzyjemnego zgonu. Oczy Władcy. Nie
zwykłego monarchy, arla, króla czy suwerena, których całkiem sporo panowało nad
terytoriami Krain Środka, ale oczy prawdziwego Władcy. Chłopaka nie przestraszył ani
Artefakt wymierzony w jego głowę (oczywiście dopiero później Eryk dowiedział się, że
dziwna konstrukcja była Artefaktem, ale już wtedy jej złowieszczy kształt nie wróżył
chłopakowi nic dobrego), ani Księga wystająca z kieszeni zdartego uniformu. Prawdę
mówiąc, był tak spanikowany, że nawet nie zwrócił uwagi na magiczne przedmioty. Tym, co
przenikało do głębi, było paraliżujące spojrzenie ciemnych źrenic - decydentów życia i
śmierci każdej istoty, na której spoczęły. I Eryk dużo, dużo później dowiedział się od
Mentora, że kiedyś jego moc faktycznie na to pozwalała.
Jeśli pierwszy etap znajomości Eryka i tajemniczego przybysza można określać na wiele
sposobów – grą interesów, rozsądnym układem, partnerstwem z przymusu, to końcowa faza
nie była niczym innym jak przyjaźnią. Choć dzieliła ich spora różnica wieku, jeden dla
drugiego stał się podporą i nieocenioną pomocą. Dzięki Erykowi nieznajomy odnalazł się w
realiach Krain Środka, poznał ich historię i obyczaje zamieszkujących je ras. Choć mowa
Przybysza nie różniła się aż tak bardzo od starośrodkowego, artykułował on słowa
początkowo w niezrozumiały sposób, ale dzięki wskazówkom chłopaka z biegiem lat pozbył
się egzotycznego akcentu. Chłodna i arogancka powierzchowność mężczyzny była skutkiem
splotu dziwacznych okoliczności, które wyrwały go ojczystemu światu i umieściły na obcej
3
ziemi, gdzie czuł się jak ścigane zwierzę. Eryk, poznawszy jego historię, nie wypominał
Mentorowi szorstkiego obycia. Dopiero zaufanie, jakim obdarzył chłopaka, pozwoliło na
zrzucenie maski uzasadnionej nienawiści, kierowanej przeciw uniwersum uzurpującym sobie
prawo do jego obecności. Otworzył przed nim pełne łagodności serce i umysł uzbrojony w
ogromne zasoby wiedzy. Wiedzą tą dzielił się z kompanem w zamian za opiekę, z czasem
przystępnie przekładając ją na znajome Erykowi realia. Były to prawdy zapisane w Księdze,
uniwersalne nauki, pasujące do każdego miejsca i czasu. Eryk nie był w stanie objąć
rozumem wszystkich zależności pomiędzy nimi, nie był w stanie pojąć nawet samej istoty i
historii przybysza. Był dla niego po prostu drogowskazem. Mentorem.
Później, gdy przybysz zaznajomił się z Krainami Środka, sam lubił określać się kimś z
pogranicza kapłana i czarodzieja. Wybił chłopakowi z głowy awanturnicze ideały, nauczył go
odróżniać rzeczy ważne od przemijających, przekonał do podążania wyłącznie ścieżkami
dobra i prawości. Namaścił go na swego ucznia.
Liczne siniaki i kurczący się żołądek nie przemówiły do Eryka tak skutecznie jak Mentor,
który niemal od razu przekonał go do znalezienia przyzwoitego zajęcia. Osiedli razem w
niewielkim, portowym miasteczku Zephir, gdzie chłopak najął się do pracy przy wyładunku
towarów. Robota była wyczerpująca, ale dobrze płatna, młodzieniec wyróżniał się wśród
innych pracowników sumiennością i pilnością – przymiotami, które nabędzie każdy niebieski
ptak, gdy bieda zajrzy mu w oczy. Dzięki naukom przyjaciela doceniał je jeszcze bardziej i
traktował jako jedyną drogę do sukcesu. Natomiast sam Mentor z czasem zasymilował się z
miejscową ludnością i gdy przekonał się, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo,
początkowo nieśmiało, a następnie z coraz większym zaangażowaniem zaczął oddawać się
swojej pasji, sztuce. Spod jego ręki wychodziły malownicze krajobrazy, barwne i roztańczone
korowody uśmiechniętych postaci, melancholijne wizerunki spoglądających w morze kobiet.
Zarządca przystani dostrzegł w młodym człowieku potencjał i przysposabiał na swego
zastępcę, tak że po kilku latach ciężkiej pracy Eryk zajął jego miejsce. Cieszył się
powszechnym szacunkiem, dobrze zarabiał i śmiał się z własnej głupoty, która kazała opuścić
mu rodzinny Heimburg i ruszyć w świat z głową równie pustą, jak sakiewka. „Nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło” – zwykł kończyć wspominki, co wywoływało uśmiech na
twarzy starego już Mentora.
Już w odległym Zephir mówiło się o „wydarzeniach heimburgskich”, nowym władcy i
nowym prawie na południu. Ludzie z ust do ust przekazywali plotkę o „końcu imperialnych
4
zakusów króla Carola, rażonego gniewem dziejowej sprawiedliwości”. „Imperialne zakusy”
interpretowano różnie, ale najczęściej przewijającą się definicją było to, że Carol to cham i
skurwysyn, syn czorci. „Gniew dziejowej sprawiedliwości” powszechnie uważano za
specjalnie opracowane, śmiercionośne zaklęcie, którym Konklawe Magów z Heimburga
uśmierciło tyrana. Eryk miał trzeźwo myślący umysł i nie przywiązywał wagi do
niepotwierdzonych plotek, które wzburzonymi falami niosły się na językach gawiedzi.
Spotykani na trakcie kupcy, zapytywani o Heimburg, załamywali ręce i narzekali, że
zablokowano jeden z ich głównych szlaków towarowych i muszą nadrabiać drogi, co
wystawia ich wozy na zwiększone ryzyko rabunku; to akurat była prawda, Eryk natknął się na
uzbrojone patrole
nowej formacji,
Straży Rewolucji,
które zawracały karawany
nielegitymizujące się „czerwonym glejtem”. Glejt upoważniał do handlu w obrębie i na
terenie Heimburga, stanowił rodzaj pieczęci nadawanej w jego zamiejscowych placówkach
zwanych Delegaturami. Rozsiano je po miastach Krain Środka i obecnie stanowiły
nieodłączny element każdej liczącej się metropolii. Poza „czerwonym glejtem” obowiązywała
dodatkowo visa, dokument uprawniający konkretną osobę do wejścia przez bramę grodu.
Visa była pomysłem nowego władcy – wydawano ją również w Delegaturach, a wyrobienie
jej kosztowało albo kupę czasu, albo kupę złota. Mieszkańcy Krain Środka tłoczyli się wokół
nowopowstałych urzędów, wypełniali dziesiątki formularzy (ci, którzy nie potrafili pisać ani
czytać i tak musieli postawić krzyżyk na każdej stronicy, oświadczając, że zapoznali się z jej
treścią), czekali na odpowiedzi i poprawiali krzyżyki, jeśli urzędnik uznał, że podpis jest
niewyraźny albo postawiony w złym miejscu. Niektórzy spędzili długie tygodnie w
oczekiwaniu na rozpatrzenie podania, ale upływające dni w jakiś magiczny sposób zamieniały
wizję zwykłego kawałka papieru na podobieństwo klucza do krainy powszechnej
szczęśliwości, po który wystarczy tylko sięgnąć, uzbroiwszy się wcześniej w cierpliwość.
Petenci, jak Delegatury określały zainteresowanych odwiedzeniem czy zamieszkaniem w
Heimburgu, nierzadko porzucali dotychczasową pracę, byle tylko odstać swoje i zdobyć
upragnioną vise. Erykowi przywodziło to na myśl swoje szczenięce lata, kiedy to marzenia
brały górę nad rozsądkiem i popychały do absurdalnych czynów. Dla petentów marzenia
stanowiły też często jedyny pokarm podczas „procesu zespalania się ludzkich ogniw w
kolektywny masyw łańcuchowy”, jak formalnie zwano oczekiwanie w kolejkach. Eryk nie
przejmował się tym zbytnio; wierzył, że po dłuższym żywieniu się marzeniami ludzie, chcąc
nie chcąc, zapragną urozmaicić dietę.
5
W jego przypadku zdobywanie visy przebiegło następująco: „datek” dla strażnika Delegatury,
by z uwagi na zasługi dla ludu puścił go bez kolejki; „darowizna” na rzecz Wielorasowego
Ruchu Pracowniczego w celu ominięcia żmudnych formularzy i „pieniężny wyraz poparcia
dla polityki Heimburga”, by wprowadzić nadzwyczajny tryb przyspieszonego nadania visy. Z
terminologią zapoznał się nieświadomie. Głowę zaśmiecała mu masa podobnych haseł wychwytywał je na targach, rynkach, w karczmach i na ulicach. Im bliżej Heimburga, tym
bardziej gorączkowo rozpowiadano o nowym porządku, Czerwonej Rewolucji, komitetach
takich i takich, sojuszu robotniczo-chłopskim i elfio-krasnoludzkim. Wystarczyło powtórzyć
te frazesy i każdy okrasić odpowiednio ciężką sakiewką. Dwadzieścia minut roboty i
dwadzieścia złotych koron do tyłu.
Visa pozwoliła mu, będąc prawie że nieniepokojonym, wkroczyć na tereny przylegające do
Heimburga. Kilkakrotnie Straż Rewolucji zatrzymywała go, legitymowała i nie stwierdziwszy
nieprawidłowości, apelowała o wspomożenie uciskanych halflingów w Taxis (dwa srebrne
szylingi), krasnoludów na Górze Kharran (trzy srebrne szylingi), elfów w L’anadriell
(również trzy srebrne szylingi) i gnomów w Zephirze. Eryk uznał za rozsądne nie zwracać
uwagi strażnikom, że przyjeżdża właśnie stamtąd i w ciągu blisko dwudziestu lat spotkał w
Zephirze jednego gnoma, któremu zresztą całkiem nieźle się powodzi. Może dlatego jego
ucisk wycenili zaledwie na srebrnego szylinga. Za każdym razem czerwonogwardziści
dziękowali za „solidarną łączność z rasami zniewolonymi” i salutowali zamaszyście,
przyciskając zaciśniętą prawą pięść do serca i podnosząc na wysokość oczu. Potem odjeżdżali
w dalszą drogę, pobrzękując mieczami i łopocząc szkarłatnymi pelerynami. Eryk cieszył się,
że ukryta pod kocami szkatuła pozostawała bezpieczna.
Teraz, stojąc przed fortyfikacjami miasta i z trudem rozpoznając kontury dawnego
Heimburga, dokładniej przyjrzał się proporcom zwisającym z krenelaży baszt i murów. Już z
daleka zauważył krwistą czerwień płócien i przypuszczał, że niewiele będą się różnić od
dziesiątek podobnych, jakie mijał w ciągu tych tygodni w siodle. Każda placówka Delegatury
była przyozdobiona nowymi symbolami Heimburga – wielkimi czerwonymi flagami, na
których górnym rogu umieszczono złoty wizerunek skrzyżowanego sierpa i młota. Kiedy
wyruszał z Zephir, nikt nie wiedział, jaki jest oficjalny symbol zdobiący barwy nowego
porządku. Zephir i okoliczne miasteczka znajdowały się w znacznej odległości od centrum
wydarzeń. Nikt na własne oczy nie widział sztandaru rewolucji. Zanim Eryk dotarł do
pierwszej Delegatury, mijał różne wariacje heimburgskiej flagi. Ktoś wywiesił w oknie
czerwoną płachtę i z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy nakreślił na niej koło młyńskie
6
i kowadło. Mijał chłopaka, który stał na skrzynce po jabłkach i opowiadał przechodniom o
pracodawcach-wyzyskiwaczach, narzuciwszy na siebie czerwony koc z konturami
skrzyżowanych siekier. Był świadkiem przemówienia brodatego staruszka, wymachującego
kawałkiem materiału – całą jego powierzchnię obszył małymi gwiazdkami a te, które nie
zmieściły się na proporczyku, wplótł w rękawy bordowych szat. Nadawało mu to wygląd
szalonego czarodzieja, tyle że zamiast magicznych inkantacji wypowiadał zasłyszane
prawidła o sprawiedliwości społecznej. Z ciekawych przejawów inwencji twórczej
przypominał sobie jeszcze czaplę wzbijającą się do lotu – do dziś zastanawiał się, czy artysta
miał na myśli przebudzonego ducha wolności, czy po prostu lubił czaple.
Gdy spoglądał w górę i mrużył powieki, chroniąc oczy przed promieniami słońca, chłonął
zapierający w piersiach widok – gigantyczne czerwone sztandary okalały czule mury miasta,
niosły ze sobą zapowiedź nowej ery, ery przebudzenia, ery obranego celu i przede wszystkim
ery potęgi, której nie dane było jeszcze poznać światu. Eryk zrozumiał, że to właśnie poczuli
ludzie wywieszający spontanicznie nieudolne kopie Czerwonych Chorągwi. Moc. Moc, której
chcieli być częścią. Chcieli skierować na siebie wiatr zmian, mający skruszyć fundamenty
niewoli. Mógł podśmiewywać się z ludowej symboliki, lecz tu prawdziwa Symbolika śmiała
się z niego. Nie wystarczy krzyczeć o Rewolucji i łopotać skrawkiem materiału, by poznać jej
naturę. Trzeba zbadać rdzeń, by objąć mechanizmy i zasięg oddziaływania Idei.
Mentor rozumiał skutki zgubnego, bezrozumnego zawierzenia Utopii i tłumaczył je swojemu
uczniowi na długi czas przed tym, nim pierwszy otumaniony prostaczek uniósł pięść i
nawoływał współbraci do „sprawiedliwego buntu”.
Codziennie przejeżdżał przez mniejsze i większe osady, gdzie różnie rozprawiano się z
demonstrantami. Ciężko było określać ich mianem profesjonalnych rebeliantów. Kobiety i
mężczyźni chcieli poprawy jakości życia, artykułowali to w taki sposób, w jaki umieli.
Głupcy powtarzali słowa najgłośniejszych krzykaczy, przeinaczając po swojemu. Panował
chaos informacyjny. Póki nie było rozruchów, władze nie interweniowały. Traktowały te
wystąpienia jak dożynkowe zamieszki rozochoconych pijaczków, którzy rwą sztalugi z płotu i
idą spalić chatę sołtysa. W gruncie rzeczy tak to właśnie wyglądało, tyle że pijaczków była
cała masa, a sztalugi miały ostre, stalowe końce. Kilku lokalnych „sołtysów” w najlepszym
przypadku zostało bez dachu nad głową. W najgorszym - bez głowy.
Bunt był spontaniczny, niezorganizowany, ale gwałtowny. Sankcje władzy, kiedy
zapanowano nad sytuacją – bezlitosne. Ludzie przelękli się setek trupów, niejednokrotnie
7
członków ich rodziny i sąsiadów; sprawiedliwość wymierzana na miejskim rynku studziła
zapał do zrywu. Pozostała rewolucyjna dialektyka uprawiana przy piwku i straganach z
żywnością. Dalej powiewały flagi, ale jakby smętniej, śpiewano piosenki o słodkiej wolności,
tyle że z mniejszym przekonaniem, nade wszystko snuto opowieści o spełnionym Marzeniu –
Czerwonym Heimburgu. A potem powstały Delegatury i ludzie odzyskali wiarę. Coś, co na
początku było skazanym na niepowodzenie, nieprzemyślanym zrywem, nabierało znamion
zorganizowanego ruchu. Królowie wyrazili zgodę na utworzenie heimburgskich placówek w
obrębach swoich włości, gdyż dawało im to pewną kontrolę nad nastrojami społecznymi –
ludzie mieli namiastkę rewolucji, a monarchowie woleli patrzeć na tłum szturmujący
Delegatury niż ich zamki i pałace.
Rewolucyjna iskra zagościła w sercach wielu obywateli Krain Środka, a obawa przed buntem
nie pozwalała prawowitym władcom na podjęcie zdecydowanych działań. Królów męczyły
koszmary o podzieleniu losu Carola, „rażonego gniewem dziejowej sprawiedliwości”, ale
daleko im było do chęci rozstania się z koroną. Lud nie wiedział, czy dane mu będzie ponieść
dalej płomień wolności czy skończy spopielony w jego żarze. Strony sporu były aktorami w
scenariuszu, jaki napisało dla nich Czerwone Miasto, lecz nie znali swoich kwestii. Nikt nie
wiedział, co właściwie należy robić.
Odwrócił wzrok od blanków Heimburga i pokierował konia w stronę bramy.
Nikt poza Erykiem.
- Deus ex machina – uśmiechnął się, wypowiedziawszy na głos rolę, w jakiej sam się
obsadził.
III
Zeskoczył z siodła, wziął wierzchowca za uzdę i poprowadził ku bramie miasta. Nad nią
górował wielki wizerunek czerwonej, pięcioramiennej gwiazdy ze złotym obramowaniem.
– No proszę, staruszek od sprawiedliwości społecznej aż tak bardzo się nie pomylił poinformował konia, który prychnął bez większego zainteresowania jak za każdym razem,
gdy wydawało mu się, że właściciel czegoś od niego chce. Odkąd przestał wpatrywać się w
ozdobione proporcami mury Miasta Rewolucji, wrócił do niego humor. Znowu nabrał do
czekającego nań zadania potrzebnego dystansu, zastępując niepotrzebny patetyzm praktyczną
oceną sytuacji.
Strażnicy pilnujący bramy zastąpili mu drogę. Po ich ukradkowych spojrzeniach, rzucanych
sobie nawzajem, Eryk poznał, że musi być pierwszym człowiekiem od bardzo dawna, który
zmierzał w ich stronę. Wystrojeni w emblematy Rewolucji mężczyźni sprawiali wrażenie, że
8
zostali co prawda oddelegowani do pełnienia warty przy bramie wjazdowej, ale nikt ich nie
uprzedził, że ktokolwiek przez nią przejdzie. Może rzeczywiście tak było.
– Witajcie, towarzysze – Eryk pozdrowił zbrojnych gestem zaciśniętej pięści, podpatrzonym
wcześniej u Strażników na trakcie. Odpowiedzieli mu tym samym, trochę zbici z tropu.
Szybko okazał vise, bo wyraz ich twarzy i palce oplatające rękojeść mieczy sugerowały, że
biorą pod uwagę niedyplomatyczne wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji. Bez słowa wertowali
treść dokumentu (Eryk nie był pewien, czy potrafią w ogóle czytać), ale dopiero pieczęć z
odciśniętym sierpem i młotem rozwiała ich wątpliwości.
– Ach, dopiero w tym miejscu wiatr wyzwolenia… - zagaił tonem pogawędki, ale mężczyźni
rozstąpili się bez słowa, najwidoczniej niezainteresowani wdawaniem się w dyskusję.
Niespeszony Eryk odczepił szkatułę przymocowaną do juków wierzchowca i przeszedł pod
kamiennym zabudowaniem, by po raz pierwszy ujrzeć miejsce, stanowiące punkt zapalny
ostatnich wydarzeń.
Nie musiał długo czekać, by poczuć owy wiatr wyzwolenia, który wspominał. W jego
nozdrza uderzyła woń nieczystości, rozkładu zwłok i smród zwęglonych ciał. Tak pachniała
Rewolucja.
Wspaniałe niegdyś miasto znajdowało się w opłakanym stanie. Zamiast uporządkowanych,
malowniczych alejek, którymi przechadzał się w dzieciństwie, przedzierał się przez brudne
korytarze odpadków i odłupanych fragmentów zabudowań. Okna domostw, sklepów i
urzędów przypominały ziejące pustką oczodoły, niemych świadków brutalnych walk
toczonych w ciemnych zaułkach i na otwartych przestrzeniach. Ściany wewnętrznych murów
i wielu budynków zdobiły rewolucyjne hasła, naniesione w czasie rewolucyjnego wrzenia
kredą i czerwoną farbą. Przypuszczalnie farbą.
Carol zaplutym karłem reakcji.
Robotnicy do broni!
Eryk z łatwością wyobrażał sobie rozentuzjazmowaną młodzież, która przemykała nocami po
starym Heimburgu i pędzlem w ręku studziła „imperialne zakusy” króla.
Solidarni z elfami.
Pokój, dobrobyt, proletaryat!
Czerwony Sztandar – w mocnych i pewnych rękach.
Wyblakłe orędzia groteskowo prezentowały się na tle krajobrazu powszechnego zniszczenia.
Ale jakiś czas temu, zanim króla Carola dopadł „gniew dziejowej sprawiedliwości”, czyli
9
ostrze osadzonej na sztorc kosy albo wyrwany z bruku dobrze wymierzony kamień, napisy na
murach rozpalały wyobraźnię zmierzającej do pracy nieprzebranej ludzkiej masy. Teraz,
karykaturalne w swej wymowie, stanowiły dowód, że coś poszło zupełnie nie tak, jak się
spodziewano. Eryk przybył do miasta, by odnaleźć tego, kto za to odpowiada.
Nie próbował odzywać się do nielicznych przechodniów, którzy posępnie zmierzali w tylko
sobie znanym kierunku. Nikt go nie zagadywał, nie przyglądał się z choć drobnym
zainteresowaniem, nikt nawet nie zwalniał, gdy w polu widzenia pojawiała się sylwetka
elegancko odzianego mężczyzny, tak przecież nie pasująca do obrazu upadłego miasta. Eryk
domyślił się, że wbrew pozorom muszą tu jeszcze funkcjonować jakieś zakłady pracy albo
sklepy, w których pozostali przy życiu mieszkańcy Czerwonego Heimburga zaopatrywali się
w podstawowe artykuły. W przeciwieństwie do petentów, oczekujących pod biurami
Delegatur na wydanie visy, nie mogli się żywić pogrzebanymi marzeniami.
Kierował się ku dzielnicy urzędowej, do dawnego pałacu Carola, gdzie jak przypuszczał,
rezydował również obecny władca. Eryk nie wątpił, że jeszcze żył – ktoś zakładał Delegatury
w coraz to nowych miejscach, obsadzał w nich urzędników, dbał o pozory skierowane na
zewnątrz i trzymał w kupie wyobrażenia o zdobyczach Rewolucji. Stan Heimburga był ich
ewidentnym zaprzeczeniem, więc ktoś musiał się nieźle trudzić, by duch wolności
przebudzony w Krainach Środka dalej szybował po nieboskłonie, zamiast pogodzony z
prawdą kwilić żałośnie po utracie skrzydeł.
Eryk, będący trafnym obserwatorem rzeczywistości i wyciągający z niej słuszne wnioski,
dużo wcześniej przygotował się na widok pola egzekucyjnego. Na dużym, kwadratowym
placu, który kiedyś był schludnym rynkiem z marmurową fontanną pośrodku, ustawiono
rzędy drewnianych platform i zamontowano dziesiątki szubienic, na których wisiały zwłoki
kobiet, mężczyzn a nawet dzieci w różnym stadium rozkładu. Ponadto praktycznie na całej
powierzchni placu walały się zwęglone, niedopalone i gnijące korpusy, ułożone pod każdym
możliwym kątem. Najwidoczniej na pewnym etapie masowych wyroków uznano, że nie ma
sensu albo czasu wywozić ciał i palić poza miastem. Cmentarzysko było siedzibą robactwa i
niewyobrażalnego smrodu.
Eryk podążał przez apokaliptyczny krajobraz i mocno ściskał niewielką szkatułę. Znał
znaczenie skarbu, który trzymał w rękach. Wędrując przyświątynną alejką, rozmyślał nad
swoim położeniem, ale nie było w tym nic z użalania. Z otwartym i przenikliwym umysłem,
konsekwencją i sumiennością w działaniu, mężczyzna mógł osiągnąć znacznie więcej niż
10
stanowisko zarządcy portu. Miał predyspozycje na burmistrza, a już na pewno na jakiegoś
wyższego urzędnika; gdyby zajął się handlem, przypuszczalnie byłby teraz jednym z
bogatszych właścicieli kompanii przewozowych w całych Krainach Środka. Nie zależało mu
na wysokiej pozycji ani na stosach złota deponowanych w którymś z krasnoludzkich banków.
Kierował się wskazówkami Mentora, by wystrzegać się pokus, mogących przysłonić rzeczy
naprawdę istotne. Pogłębiał swoją wiedzę i ćwiczył umysł nie dla zaszczytów, nie dla
przymilnego poklasku, ale z poczucia misji. Tajemniczy przybysz powierzył mu ją podczas
wielogodzinnych rozmów, jakie odbyli w ciągu wszystkich wspólnie spędzonych lat,
pochyleni nad Księgą i odręcznymi notatkami Mentora. Zapisy te miały rozjaśnić Erykowi
pogląd na wiele spraw, wytłumaczyć niuanse zawarte w Księdze na przykładzie Krain
Środka. Mentor z zadowoleniem kiwał głową, kiedy uczeń długimi monologami udowadniał,
że rozumie powagę zagrożenia, jakie może stać przed jego ojczystą ziemią. „To twoje
przeznaczenie, musisz uratować świat” – powiedział Mentor na łożu śmierci, podarowując mu
swoją Księgę i Artefakt. Ostatni raz też przypomniał, jak wyzwolić moc drzemiącą w
magicznym przedmiocie i ostrzegł, żeby użył jej tylko w przypadku największego zagrożenia.
Gdy osiem lat po śmierci Mentora do Eryka doszły słuchy o „wydarzeniach heimburgskich”,
porzucił pracę zarządcy, wynajął wierzchowca i opuścił Zephir, wymieniając konia na
świeżego i wypoczętego za każdym razem, kiedy morderczy cwał wycisnął ze zwierzęcia
ostatnie poty. Oprócz prowiantu zabrał ze sobą tylko szkatułę. Doskonale zdawał sobie
sprawę, że ma do czynienia z największym zagrożeniem ludzkości, do którego nie umywała
się najkrwawsza dotychczasowa wojna. Przyjaciel przewidział możliwość zaistnienia
Rewolucji i wielokrotnie opisywał najdrobniejsze jej aspekty. Dlatego przerażające oblicze
Czerwonego Miasta, zgliszcza, chaos, brud i śmierć spotkane w jego sercu, nie były mu obce.
Przybył tu w jednym celu – aby zniszczyć przekleństwo, nim opuści mury Heimburga i
rozpleni się po Krainach Środka. „To twoje przeznaczenie, musisz uratować świat”.
Księga i Artefakt tkwiły bezpiecznie w małej szkatule, którą ściskał pod pachą.
- Stójcie, towarzyszu – Eryk ani drgnął, słysząc głos dobiegający z alejki. Już wcześniej
wychwycił ciężkie kroki wojskowych butów i nawet nie próbował się ukryć w którymś ze
śmierdzących zaułków.
Ulicą zmierzali trzej Czerwoni Strażnicy, zdający się zupełnie nie zwracać uwagi na
niestosowność afiszowania się błyszczącym rynsztunkiem i schludnymi płaszczami w
otoczeniu zdominowanym przez rozkład i zgniliznę. Prawdę mówiąc liczył, że w końcu
11
natknie się na patrol i zaoszczędzi sobie tym sposobem kłopotu z zorganizowaniem audiencji
u głowy Heimsburga. Mentor mówił, że funkcjonariusze Rewolucji mają obowiązek wyłapać
elementy nie pasujące do nowego systemu i postawić...
- … w stan oskarżenia. Podpada towarzysz pod paragraf o… - wysoki strażnik szturchnął
milczącego kompana, a ten podał mu grubą księgę. Piśmienny zbrojny przekartkował opasłe
tomisko i zdaniem Eryka, bez szczególnego zagłębiania się w treść, otworzył na losowej
stronie.
- Artykuł 177 paragraf 3, „o wzbudzającym nieufność wyglądzie” – strażnik zerknął kątem
oka na szkatułę pod pachą Eryka, palce obróciły jeszcze kilka stronic – I, na ten przykład,
artykuł 202 paragraf 2, „posiadanie pojemników, co do których istnieje podejrzenie, że służą
magazynowaniu niebezpiecznych materiałów”.
Eryk uśmiechnął się w duchu. Przynajmniej jeden zarzut postawili trafnie.
– Przewidzianą karą w obu przypadkach jest śmierć - zamknął księgę i kontynuował – W
normalnych okolicznościach sprawę zbadałby Trybunał Rewolucyjny, ale od czasu ostatniej
egzekucji jego członków skazanych przez Trybunał ds. Przeciwdziałania Kontrrewolucji nie
powołano jeszcze nowych sędziów.
Jeden z gwardzistów westchnął, przejęty skalą problemu.
– Dlatego w czasie stanu wyjątkowego kompetencje iurisdictio przechodzą bezpośrednio na
funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa publicznego. W tym konkretnym przypadku na nas –
milczący strażnicy przytaknęli dowódcy skinieniem, dzielnie znosząc nałożone na nich
dodatkowe kompetencje.
– Towarzyszu, jesteście aresztowani i… - żołnierz uniósł wyprostowaną dłoń w górę, spojrzał
po towarzyszach a ci zaraz poszli w jego ślady -… i po uczciwym głosowaniu, w tym
momencie skazani na śmierć. Proszę za nami, mamy polecenie, żeby każdego skazanego
prawomocnym wyrokiem odprowadzić przed oblicze Dyktatora Rewolucji, który osobiście
zajmie się niezbędnymi szczegółami, by śmierć towarzysza nie przeszła niezauważona i
przyniosła ukojenie ciemiężonemu ludowi Heimburga.
Milczący Eryk odetchnął z ulgą, choć tylko w duchu. Jak na razie wszystko szło po jego
myśli. Mentor zaprawdę okazał się być prorokiem, skoro tak dokładnie przewidział schematy
postępowania ludzi będących na oficjalnej służbie Rewolucji. Do tej pory miał do czynienia z
rozentuzjazmowanym, niewtajemniczonym plebsem, skrupulatnymi, acz przekupnymi
urzędnikami Delegatur i zbrojnym ramieniem Czerwonej Idei, ograniczonym sztywnymi
przepisami. W końcu miał stanąć twarzą w twarz z mózgiem Rewolucji. To, co widział,
12
pozwoliło mu rozszyfrować jego istotę, procesy zachodzące w głowie Dyktatora, który za
pomocą dyrektyw, oddanej kadry urzędników i kierowanej na zewnątrz polityki sukcesu
maskował nieudolność i zepsucie całego przedsięwzięcia.
- Ten człowiek musi kochać papierkową robotę – szepnął do siebie Eryk, gdy
czerwonogwardziści prowadzili go po stromych schodach dawnego Pałacu Królewskiego.
IV
- Niech żyje towarzysz Stalin! – krzyknął Eryk, kiedy tylko przekroczył salę tronową.
Obecnie wnętrze pałacu przypominało wielkie archiwum. Pod ścianami z obu stron ustawiono
masywne szafy z półkami, ciągnące się jedna przy drugiej już od samego holu. Dokumenty
wyglądały na uporządkowane, żaden papier nie leżał luzem na posadzce, każda biblioteczka
miała na wysokości oczu umieszczoną małą tabliczkę, opisującą kategorie przetrzymywanych
w niej pism. Ponadto regały oznaczono literami alfabetu, co znacznie ułatwiało
przeszukiwanie akt i odnalezienie konkretnego dokumentu.
Za masywnym biurkiem, tam gdzie kiedyś znajdował się tron, siedział Dyktator Rewolucji,
pogrążony w transie wypełniania niezliczonych pism, zajmujących całą powierzchnię
drewnianego blatu. Przed nim piętrzyły się stosy papierzysk. Gdy tylko któraś z kupek
formularzy osiągała odpowiednią wielkość, zabierał ją młody adiutant w stroju pazia i pędził
do wyznaczonych biur, które, jak domyślał się Eryk, rozmieszczono w każdym możliwym
pomieszczeniu pałacu i oddano pod opiekę wyspecjalizowanym urzędnikom. Co jakiś czas
pojawiał się inny posłaniec i stawiał przed Dyktatorem nowe dokumenty, wymagające jego
podpisu czy nałożenia poprawek. Jeśli ramiona Rewolucji były rozżarzoną pochodnią, to Jej
centrum wysuszonym krzesiwem i lodowatą hubką.
Donośne pozdrowienie Eryka wyrwało Dyktatora z objęć cyfr, kolumn, zaświadczeń i
rozporządzeń. Upuścił gęsie pióro i zamiast swojego nazwiska pod instrukcjami dla nowo
otwartych zamorskich Delegatur postawił granatowego kleksa. Nie był tak zaskoczony od
czasu, kiedy dziesięć lat temu, zupełnie nagi, wylądował w Akademii Heimburgskiej,
pośrodku ośmiu magów Konklawe, inkantujących potężne zaklęcie przełamywania światów.
- Russkij?! – odrzucił krzesło w tył i stanął na równe nogi. Potrząsnął głową i szybko się
zreflektował, odpowiadając na zawołanie – Niech żyje! – po chwili wewnętrznych zmagań
dodał - A żyje?
13
Górę wzięła nad nim ciekawość, wszak ostatni raz słyszał to pozdrowienie w 1951 roku w
zupełnie innym świecie.
Zdezorientowani strażnicy stali jak wryci. Żaden nie protestował, kiedy Eryk wyjął spod
pachy czerwonogwardzisty zarekwirowaną wcześniej szkatułkę.
- Nawet nie wiesz, jak dobrze słyszeć kogoś ze swoich. Jak tu się znalazłeś? rozgorączkowany Dyktator przyglądał się zbliżającemu mężczyźnie – Ha, nie mów, że
płomień Rewolucji dotarł do najdalszego możliwego zakątku Ziemi i towarzysze w
laboratoriach opracowali metody przełamywania światów, by Czerwony Sztandar wzniósł się
nad każdą z istniejących rzeczywistości. Czym są czas i wymiary dla Czerwonej Gwiazdy? –
zaśmiał się histerycznie i klasnął w dłonie, podekscytowany spotkaniem kogoś, komu nieobca
postać największego przyjaciela ludu, towarzysza Stalina.
Eryk uśmiechnął się i podjął grę, chcąc najpierw wypytać o to, co musiał wiedzieć.
– Widzę, towarzyszu, że ten świat zaznał już dobrodziejstw Rewolucji.
Dyktator machnął ręką, jakby umniejszał swoje zasługi.
– Przypadek, ot co, przypadek! Konklawe eksperymentowało ze sprowadzaniem przybyszy z
innych wymiarów, nie byłem pierwszy, dobrze że mi głowy nie urwało, bo i takie wypadki
były, widzisz, towarzyszu, bez niczego tu wylądowałem, przestraszony, golusieńki, nawet
pocisk z piersi został hen, u Mateczki Rosji – z ust Dyktatora płynął nieprzerwany słowotok,
rad, że może wreszcie trafić do uszu prawdziwego rewolucjonisty.
– Siedzę golusieńki jak niemowlak na podłodze, czy to piekło, myślę, czy gaz halucynogenny
sabotażysta przez okno podrzucił? Słucham tych dziadków w śmiesznych szatach, oni coś do
mnie po germańsku trajkoczą, obejmują, znaczy cieszyli się, że czar udany, że bez ubrania
przyleciałem to nic, ważne, że żywy. Szczęście, że Biuro kazało się niemieckiego uczyć, to i
załapałem co nieco, a ci dalej nieudolnie szprechają, żebym nic się nie martwił, krzywdy mi
nie zrobią, i żebym nie uciekał jak ostatni, bo znowu sześć lat będą próbowali zaklęcie zrobić.
Zasapał się i przetarł twarz chusteczką.
Eryk skorzystał z przerwy w monologu Dyktatora i wbił mu się w przemowę. Chciał to
szybko doprowadzić do końca i poznać tylko najważniejsze szczegóły.
– Mam nadzieję, że spisaliście to, co was spotkało, towarzyszu? Dla przyszłych pokoleń,
oczywiście, żeby poznały historię Rewolucji w Krainach Środka i osobę jej szanownego
krzewiciela.
Dyktator rozpromienił się jeszcze bardziej, słowa Eryka miło połechtały urzędnicze ego.
14
– Da, da! – zatoczył ręką koło, obejmując tomiszcza zgromadzone na półkach – Wszystko
udokumentowane, od początkowej działalności agitacyjnej do metod pozyskiwania
sympatyków i planów uzbrojenia klasy robotniczej.
Wskazał na szafę w najdalszej części komnaty.
- Nawet Manifest komunistyczny z pamięci odtworzyłem i dodałem kilka przypisów. O, a tam,
kilka rzędów dalej, wersja obrazkowa dla niepiśmiennych – w tonie głosu dało się wyczuć
dumę z powodu ulepszenia sztandarowego dzieła Marksa.
- Spisałem najważniejsze bolączki uciskanych ras i wypaczenia rządzących oligarchów, niech
towarzysz poszuka pod Kapitalistycznym Jarzmem. W dziale Historya mamy szczegółowy
przebieg Rewolucji, polecam zwłaszcza zapiski o szturmie na Pałac Królewski i ścięciu
Carola – jak u bolszewików, towarzyszu, zgodnie z koniecznością dziejową!
- Acha – powiedział Eryk, bardziej niż koniecznością dziejową zainteresowany koniecznością
otworzenia szkatuły, przy której zamku majstrował już od jakiegoś czasu.
– Dekada intensywnej pracy u podstaw wystarczyła, by flagi z sierpem i młotem zawisły w
oknach miłujących pokój obywateli. Przy okazji trzeba było wyeliminować jednostki
wywrotowe, dlatego też do przeszłości należy między innymi Konklawe Magów.
Rozumiecie, towarzyszu, pachnieli mi odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Niech
tylko Partia nie uważa, że nie czyniłem starań do sprowadzenia tu innych! – zastrzegł na
wszelki wypadek - Miał się tym zająć Uświadomiony Kolektyw, przechodzący aktualnie
fazę… hmm… uświadamiania.
Eryk zgadywał, że takim kontemplacjom najlepiej służy klimat więziennej celi.
– Tyle trzeba jeszcze zrobić! – Dyktator szybko zmienił temat - Najbardziej oddani
towarzysze pracują albo tutaj, albo w Delegaturach, brakuje lojalnych czerwonogwardzistów,
komisarzy politycznych, którzy by ich wyszkolili i czuwali nad rozwojem ideologicznym, a tu
jeszcze trzeba pokazowe egzekucyjne urządzać, by wskazać wrogów ludu i podnieść morale
klasy robotniczej. Skąd wziąć ludzi? – załamał ręce, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Eryk przestał słuchać jego wywodów. Wiedział, że wszystkie potrzebne informacje znajdzie
w księgach, co zawdzięcza skrupulatnym notatkom Dyktatora i kadry urzędniczej. Otworzył
w końcu wieko szkatuły i wpatrywał się w Artefakt, powtarzając w myślach instrukcje.
– Wybacz, towarzyszu, wiem, że Cię zanudzam paplaniną, ale cieszę się ze spotkania bratniej
duszy. Będziemy mogli później na spokojnie podyskutować o planach Partii.
15
Dyktator wskazał na leżącą przed Erykiem skrzynkę.
- Mam nadzieję, że niesiesz w tym pudle jakieś instrukcje prosto z Moskwy – nagle złapał się
za czoło, przypominając sobie o czymś bardzo ważnym – Gdzie moje maniery! W ferworze
entuzjazmu zapomniałem się przedstawić – wyciągnął przed siebie spoconą, szczupłą dłoń –
Jestem…
Eryk ujął uchwyt Artefaktu wymierzył maszynerię w pierś Mikołaja Gołubiewa, patrząc z już
nieukrywaną nienawiścią w jego mętne oczy.
-… pierdolonym komuchem – dokończył i pociągnął za spust.
Pocisk z pistoletu Walter PPK kaliber 7,65 trafił dokładnie w to miejsce, gdzie kiedyś tkwił
inny nabój, dowód bohaterskiej potyczki komisarza NKWD z zatwardziałym faszystą. Tego
już umysł Mikołaja Gołubiewa nie zarejestrował, bo padł martwy na lśniącą posadzkę,
pociągając za sobą zachlapane krwią formularze.
W sali zapanowała martwa cisza. Adiutanci i straż Dyktatora padli na kolana i pochylili nisko
głowy, porażeni śmiercionośnymi właściwościami Artefaktu.
Eryk skończył pierwszy etap swojej podróży. Teraz czekał go kolejny, jeszcze trudniejszy i na
pewno bardziej odpowiedzialny. Musi skierować Rewolucję na właściwy tor, wykorzystać jej
impet, by odrodzić świat w oczyszczającym ogniu. Wiedział, jakich błędów się ustrzec.
Wiedział, jak zorganizować struktury, jakimi ludźmi obsadzić stanowiska, jak wykorzystać
euforię i poparcie mas na korzyść nowego ładu.
Wiedział, jak się robi rewolucję.
Ładunek Artefaktu był jednorazowy, więc nie mógł więcej liczyć na piorunujący wystrzał.
Mentor przeznaczył go niegdyś dla siebie, ale dzięki zaklęciu Konklawe uniknął losu
straceńca. Po ucieczce z Heimburga i spotkaniu Eryka odzyskał wiarę i spokój duszy. Jego
misja nie została zakończona. Dostał drugą szansę.
„Na razie muszę rządzić pustą obietnicą śmierci – przejechał palcem po stalowej obudowie
Artefaktu i sięgnął do szkatuły po Księgę – by z czasem ludzie odnaleźli mądrość zapisaną na
tych kartach. Wtedy każdy pojmie, tak jak opisał i pojął Mentor, że to…”
Cichym, spokojnym głosem odczytał tytuł, jak zawsze odnajdując w nim siłę.
– Mein Kampf. Moja walka.
Świat dopiero miał zapłonąć.
uth Modar
16