Jak się robi rewolucję? I
Transkrypt
Jak się robi rewolucję? I
Jak się robi rewolucję? I Mikołaj Gołubiew był człowiekiem, który kochał papierkową robotę. Nie dziwne więc, że wyglądał na zadowolonego, kiedy ślęczał nad świeżą porcją raportów i prawie że erotycznie przygryzał dolną wargę, analizując potok informacji, nieprzerwanym strumieniem spływający dzień za dniem do jednej z placówek Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego. NKWD miała ostatnimi czasy pełne ręce roboty. Kontrrewolucja, sabotaż, spekulacje… Gołubiew określał listę priorytetów – wychudzone palce wodziły po sprawozdaniach z terenu, donosach i protokołach z przesłuchań, a lekko wyłupiaste oczy odczytywały z nich antysocjalistyczną treść. Gdy tylko coś wzbudzało większe zainteresowanie komisarza ludowego, zamierał na moment i wciągał głęboko powietrze, porażony rozmiarem zbrodni, jaka rozpościerała się przed jego urzędniczym obliczem. Następnie pozwalał sobie na chwilę refleksji nad nikczemną naturą ludu, który mimo starań rządu rewolucyjnego w dalszym ciągu ulegał faszystowskim podszeptom burżuazji i kapitalistów. Po zadumie przychodził czas na działanie – wychudzone palce chwytały za pióro i precyzyjnie kreśliły instrukcje dla pracowników Wydziału Ochrony. Dokument wraz z załącznikami, stanowiącymi dowód popełnienia przestępstwa, trafiał pod koniec tygodnia do niższych rangą urzędników, których zadaniem było wyeliminowanie zagrożenia albo poddanie reedukacji elementów przejawiających nadzieję na poprawę. Co w sumie sprowadzało się do tego samego. Mikołaj Gołubiew wprawiał w ruch tryby aparatu bezpieczeństwa, a gorliwość i precyzja każdej części tego skomplikowanego mechanizmu gwarantowała, że Kraj Rad nie padnie pod zdradzieckim ciosem wywrotowców. Komisarz dbał o to, aby nie ostał się nikt, kto targnąłby się na święty płomień rewolucji. To znaczy nikt, kto figuruje w dokumentach leżących aktualnie na jego biurku. Żmudna praca w Wydziale Ochrony sprowadzała się do przygotowania cotygodniowej listy wrogów ludu, demaskowanych dzień w dzień przez oddanych towarzyszy z policji politycznej. Ich nadzwyczajna gorliwość zapewniała Mikołajowi Gołubiejowi regularny napływ korespondencji. Komisarz westchnął, przeciągnął się na krześle i sięgnął po papierosa, lecz zanim ustnik Biełomorkanału znalazł się w jego ustach, Gołubiew zniknął z głośnym hukiem. Nazajutrz Komsomolskaja Prawda poświęciła stronę tytułową skrytobójczemu atakowi faszystów w centrum miasta, a Stalin osobiście przypiął Gwiazdę Bohatera Związku Radzieckiego w czerwoną płachtę, jaką narzucono na anonimowe ciało. Centrala zadała sobie sporo trudu, by 1 znaleźć sobowtóra Mikołaja, co było niezbędne do uwiarygodnienia ceremoniału. NKWDowskie przesłuchania kilka dni po incydencie przypominały konkurs na odtwórcę głównej roli w ekranizacji perypetii socjalistycznie uświadomionego obywatela. Sprowadzeni mężczyźni tłoczyli się w wąskim korytarzu, gorączkowo układając wersje wyjaśnień do każdego ewentualnego zarzutu, jaki mógł być im postawiony. Napięta atmosfera przyćmiewała racjonalny osąd, dlatego mało kto zwracał uwagę na fakt, że poczekalnia wypełniona jest uderzająco podobnymi sylwetkami starszych brunetów z krótko przystrzyżonymi wąsikami. Wysoko postawieni partyjni towarzysze jeszcze przez długi czas dyskutowali między sobą o dezercji Gołubiewa i nie doszli w końcu do porozumienia, dlaczego decydując się na ten krok, poza mundurem (co było jeszcze zrozumiałe) porzucił także buty, bieliznę i pocisk z rewolweru, który przez siedem lat tkwił przez nikogo nieniepokojony w jego piersi. Zaginiony komisarz lubił chełpić się blizną. Rana postrzałowa stanowiła namacalny dowód bezkompromisowej walki z faszyzmem i rzadko zdobiła ciało kogoś walczącego poza frontem - nie mówiąc już o ciele człowieka, który kochał papierkową robotę. II Eryk na pierwszy rzut oka nie rozpoznał murów Heimburga. Kiedy opuszczał miasto ponad piętnaście lat temu, był zaledwie podrostkiem, zafascynowanym awanturniczym stylem życia i perspektywą przygód czekających na krętych, leśnych ścieżkach. Po kilku miesiącach na szlaku przekonał się, że ów awanturniczy styl życia to poetycki zamiennik dla włóczęgostwa razem z takimi urokami tej profesji jak niedojadanie, choroby skóry, spanie w przydrożnych rowach i odpędzanie kijem rabusiów kryjących się po lasach - a gdy kij był krótki, to i dostawanie w mordę. Przygoda na krętych ścieżkach czekała, owszem, ale z reguły była mokra i brudna, w najlepszym przypadku kończąca się katarem. Sprawdził, czy szkatuła, którą uwiązał do boku wierzchowca, nie poluzowała się zanadto i cofnął się myślami do czasów niechlubnej młodości. Błąkający się po bezdrożach Eryk więcej miał wspólnego z proszalnym dziadem niż z herosem, zatem tylko z początku dziwiło chłopaka, że zamiast peanów witano go dosadnymi obelgami, a gdy do obelg dołączyły kamienie zrozumiał, że powoli zaczęła wyprzedzać go sława – choć nie ta, o której marzył. Biedaczyna sczezłby najpewniej w jakiejś ciemnej dziurze, trawiony wysoką gorączką i licznymi niedogodnościami wyczerpanego organizmu, gdyby na jego drodze nie stanął Mentor. Żeby być precyzyjnym trzeba wspomnieć, że ich pierwsze spotkanie nie miało w sobie nic wzniosłego, żaden znak nie przemawiał za tym, że 2 dopiero teraz Eryk rozpocznie właściwy cykl podróży, wzniesie się ponad zwykłych śmiertelników i zrzuci skórę pechowego wagabundy. Poruszający się skrajem lasu przybysz był skrajnie wycieńczony. Wydawało się, że przy życiu utrzymuje go wyłącznie silna wola, która napędza wychudzone kończyny i zmusza do mozolnego stawiania kolejnych kroków. Widziany z daleka zabrudzony, podarty uniform nie przypominał chłopakowi żadnego znanego mu stroju. Mężczyzna musiał być w drodze wiele tygodni, o czym świadczyła niechlujna fryzura i zarost karczemnego pijaczka, za którego też Eryk uznał przybysza na pierwszy rzut oka. Jakże się pomylił, gdy zakradł się do opartej o pień drzewa sylwetki i delikatnie stuknął ją w ramię, chcąc zapytać nieznajomego, kto i gdzie go tak urządził, by przypadkowo nie nadziać się na podobny komitet powitalny. Zamiast ujrzeć przestraszoną twarz napadniętego mężczyzny i otwarte w geście zaskoczenia usta, Eryk spojrzał w oczy wilka. Furia wylewająca się z oblicza sponiewieranego obszarpańca wytrąciła mu z ręki profilaktycznie dobyty kordzik i zmusiła do nieplanowego cofnięcia. Mimo błota i drobnych ran pokrywających twarz nieznajomego, Eryk wiedział, że penetrują go oczy mogące samym wejrzeniem przyczynić się do gwałtownego i nieprzyjemnego zgonu. Oczy Władcy. Nie zwykłego monarchy, arla, króla czy suwerena, których całkiem sporo panowało nad terytoriami Krain Środka, ale oczy prawdziwego Władcy. Chłopaka nie przestraszył ani Artefakt wymierzony w jego głowę (oczywiście dopiero później Eryk dowiedział się, że dziwna konstrukcja była Artefaktem, ale już wtedy jej złowieszczy kształt nie wróżył chłopakowi nic dobrego), ani Księga wystająca z kieszeni zdartego uniformu. Prawdę mówiąc, był tak spanikowany, że nawet nie zwrócił uwagi na magiczne przedmioty. Tym, co przenikało do głębi, było paraliżujące spojrzenie ciemnych źrenic - decydentów życia i śmierci każdej istoty, na której spoczęły. I Eryk dużo, dużo później dowiedział się od Mentora, że kiedyś jego moc faktycznie na to pozwalała. Jeśli pierwszy etap znajomości Eryka i tajemniczego przybysza można określać na wiele sposobów – grą interesów, rozsądnym układem, partnerstwem z przymusu, to końcowa faza nie była niczym innym jak przyjaźnią. Choć dzieliła ich spora różnica wieku, jeden dla drugiego stał się podporą i nieocenioną pomocą. Dzięki Erykowi nieznajomy odnalazł się w realiach Krain Środka, poznał ich historię i obyczaje zamieszkujących je ras. Choć mowa Przybysza nie różniła się aż tak bardzo od starośrodkowego, artykułował on słowa początkowo w niezrozumiały sposób, ale dzięki wskazówkom chłopaka z biegiem lat pozbył się egzotycznego akcentu. Chłodna i arogancka powierzchowność mężczyzny była skutkiem splotu dziwacznych okoliczności, które wyrwały go ojczystemu światu i umieściły na obcej 3 ziemi, gdzie czuł się jak ścigane zwierzę. Eryk, poznawszy jego historię, nie wypominał Mentorowi szorstkiego obycia. Dopiero zaufanie, jakim obdarzył chłopaka, pozwoliło na zrzucenie maski uzasadnionej nienawiści, kierowanej przeciw uniwersum uzurpującym sobie prawo do jego obecności. Otworzył przed nim pełne łagodności serce i umysł uzbrojony w ogromne zasoby wiedzy. Wiedzą tą dzielił się z kompanem w zamian za opiekę, z czasem przystępnie przekładając ją na znajome Erykowi realia. Były to prawdy zapisane w Księdze, uniwersalne nauki, pasujące do każdego miejsca i czasu. Eryk nie był w stanie objąć rozumem wszystkich zależności pomiędzy nimi, nie był w stanie pojąć nawet samej istoty i historii przybysza. Był dla niego po prostu drogowskazem. Mentorem. Później, gdy przybysz zaznajomił się z Krainami Środka, sam lubił określać się kimś z pogranicza kapłana i czarodzieja. Wybił chłopakowi z głowy awanturnicze ideały, nauczył go odróżniać rzeczy ważne od przemijających, przekonał do podążania wyłącznie ścieżkami dobra i prawości. Namaścił go na swego ucznia. Liczne siniaki i kurczący się żołądek nie przemówiły do Eryka tak skutecznie jak Mentor, który niemal od razu przekonał go do znalezienia przyzwoitego zajęcia. Osiedli razem w niewielkim, portowym miasteczku Zephir, gdzie chłopak najął się do pracy przy wyładunku towarów. Robota była wyczerpująca, ale dobrze płatna, młodzieniec wyróżniał się wśród innych pracowników sumiennością i pilnością – przymiotami, które nabędzie każdy niebieski ptak, gdy bieda zajrzy mu w oczy. Dzięki naukom przyjaciela doceniał je jeszcze bardziej i traktował jako jedyną drogę do sukcesu. Natomiast sam Mentor z czasem zasymilował się z miejscową ludnością i gdy przekonał się, że nie grozi mu już żadne niebezpieczeństwo, początkowo nieśmiało, a następnie z coraz większym zaangażowaniem zaczął oddawać się swojej pasji, sztuce. Spod jego ręki wychodziły malownicze krajobrazy, barwne i roztańczone korowody uśmiechniętych postaci, melancholijne wizerunki spoglądających w morze kobiet. Zarządca przystani dostrzegł w młodym człowieku potencjał i przysposabiał na swego zastępcę, tak że po kilku latach ciężkiej pracy Eryk zajął jego miejsce. Cieszył się powszechnym szacunkiem, dobrze zarabiał i śmiał się z własnej głupoty, która kazała opuścić mu rodzinny Heimburg i ruszyć w świat z głową równie pustą, jak sakiewka. „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – zwykł kończyć wspominki, co wywoływało uśmiech na twarzy starego już Mentora. Już w odległym Zephir mówiło się o „wydarzeniach heimburgskich”, nowym władcy i nowym prawie na południu. Ludzie z ust do ust przekazywali plotkę o „końcu imperialnych 4 zakusów króla Carola, rażonego gniewem dziejowej sprawiedliwości”. „Imperialne zakusy” interpretowano różnie, ale najczęściej przewijającą się definicją było to, że Carol to cham i skurwysyn, syn czorci. „Gniew dziejowej sprawiedliwości” powszechnie uważano za specjalnie opracowane, śmiercionośne zaklęcie, którym Konklawe Magów z Heimburga uśmierciło tyrana. Eryk miał trzeźwo myślący umysł i nie przywiązywał wagi do niepotwierdzonych plotek, które wzburzonymi falami niosły się na językach gawiedzi. Spotykani na trakcie kupcy, zapytywani o Heimburg, załamywali ręce i narzekali, że zablokowano jeden z ich głównych szlaków towarowych i muszą nadrabiać drogi, co wystawia ich wozy na zwiększone ryzyko rabunku; to akurat była prawda, Eryk natknął się na uzbrojone patrole nowej formacji, Straży Rewolucji, które zawracały karawany nielegitymizujące się „czerwonym glejtem”. Glejt upoważniał do handlu w obrębie i na terenie Heimburga, stanowił rodzaj pieczęci nadawanej w jego zamiejscowych placówkach zwanych Delegaturami. Rozsiano je po miastach Krain Środka i obecnie stanowiły nieodłączny element każdej liczącej się metropolii. Poza „czerwonym glejtem” obowiązywała dodatkowo visa, dokument uprawniający konkretną osobę do wejścia przez bramę grodu. Visa była pomysłem nowego władcy – wydawano ją również w Delegaturach, a wyrobienie jej kosztowało albo kupę czasu, albo kupę złota. Mieszkańcy Krain Środka tłoczyli się wokół nowopowstałych urzędów, wypełniali dziesiątki formularzy (ci, którzy nie potrafili pisać ani czytać i tak musieli postawić krzyżyk na każdej stronicy, oświadczając, że zapoznali się z jej treścią), czekali na odpowiedzi i poprawiali krzyżyki, jeśli urzędnik uznał, że podpis jest niewyraźny albo postawiony w złym miejscu. Niektórzy spędzili długie tygodnie w oczekiwaniu na rozpatrzenie podania, ale upływające dni w jakiś magiczny sposób zamieniały wizję zwykłego kawałka papieru na podobieństwo klucza do krainy powszechnej szczęśliwości, po który wystarczy tylko sięgnąć, uzbroiwszy się wcześniej w cierpliwość. Petenci, jak Delegatury określały zainteresowanych odwiedzeniem czy zamieszkaniem w Heimburgu, nierzadko porzucali dotychczasową pracę, byle tylko odstać swoje i zdobyć upragnioną vise. Erykowi przywodziło to na myśl swoje szczenięce lata, kiedy to marzenia brały górę nad rozsądkiem i popychały do absurdalnych czynów. Dla petentów marzenia stanowiły też często jedyny pokarm podczas „procesu zespalania się ludzkich ogniw w kolektywny masyw łańcuchowy”, jak formalnie zwano oczekiwanie w kolejkach. Eryk nie przejmował się tym zbytnio; wierzył, że po dłuższym żywieniu się marzeniami ludzie, chcąc nie chcąc, zapragną urozmaicić dietę. 5 W jego przypadku zdobywanie visy przebiegło następująco: „datek” dla strażnika Delegatury, by z uwagi na zasługi dla ludu puścił go bez kolejki; „darowizna” na rzecz Wielorasowego Ruchu Pracowniczego w celu ominięcia żmudnych formularzy i „pieniężny wyraz poparcia dla polityki Heimburga”, by wprowadzić nadzwyczajny tryb przyspieszonego nadania visy. Z terminologią zapoznał się nieświadomie. Głowę zaśmiecała mu masa podobnych haseł wychwytywał je na targach, rynkach, w karczmach i na ulicach. Im bliżej Heimburga, tym bardziej gorączkowo rozpowiadano o nowym porządku, Czerwonej Rewolucji, komitetach takich i takich, sojuszu robotniczo-chłopskim i elfio-krasnoludzkim. Wystarczyło powtórzyć te frazesy i każdy okrasić odpowiednio ciężką sakiewką. Dwadzieścia minut roboty i dwadzieścia złotych koron do tyłu. Visa pozwoliła mu, będąc prawie że nieniepokojonym, wkroczyć na tereny przylegające do Heimburga. Kilkakrotnie Straż Rewolucji zatrzymywała go, legitymowała i nie stwierdziwszy nieprawidłowości, apelowała o wspomożenie uciskanych halflingów w Taxis (dwa srebrne szylingi), krasnoludów na Górze Kharran (trzy srebrne szylingi), elfów w L’anadriell (również trzy srebrne szylingi) i gnomów w Zephirze. Eryk uznał za rozsądne nie zwracać uwagi strażnikom, że przyjeżdża właśnie stamtąd i w ciągu blisko dwudziestu lat spotkał w Zephirze jednego gnoma, któremu zresztą całkiem nieźle się powodzi. Może dlatego jego ucisk wycenili zaledwie na srebrnego szylinga. Za każdym razem czerwonogwardziści dziękowali za „solidarną łączność z rasami zniewolonymi” i salutowali zamaszyście, przyciskając zaciśniętą prawą pięść do serca i podnosząc na wysokość oczu. Potem odjeżdżali w dalszą drogę, pobrzękując mieczami i łopocząc szkarłatnymi pelerynami. Eryk cieszył się, że ukryta pod kocami szkatuła pozostawała bezpieczna. Teraz, stojąc przed fortyfikacjami miasta i z trudem rozpoznając kontury dawnego Heimburga, dokładniej przyjrzał się proporcom zwisającym z krenelaży baszt i murów. Już z daleka zauważył krwistą czerwień płócien i przypuszczał, że niewiele będą się różnić od dziesiątek podobnych, jakie mijał w ciągu tych tygodni w siodle. Każda placówka Delegatury była przyozdobiona nowymi symbolami Heimburga – wielkimi czerwonymi flagami, na których górnym rogu umieszczono złoty wizerunek skrzyżowanego sierpa i młota. Kiedy wyruszał z Zephir, nikt nie wiedział, jaki jest oficjalny symbol zdobiący barwy nowego porządku. Zephir i okoliczne miasteczka znajdowały się w znacznej odległości od centrum wydarzeń. Nikt na własne oczy nie widział sztandaru rewolucji. Zanim Eryk dotarł do pierwszej Delegatury, mijał różne wariacje heimburgskiej flagi. Ktoś wywiesił w oknie czerwoną płachtę i z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy nakreślił na niej koło młyńskie 6 i kowadło. Mijał chłopaka, który stał na skrzynce po jabłkach i opowiadał przechodniom o pracodawcach-wyzyskiwaczach, narzuciwszy na siebie czerwony koc z konturami skrzyżowanych siekier. Był świadkiem przemówienia brodatego staruszka, wymachującego kawałkiem materiału – całą jego powierzchnię obszył małymi gwiazdkami a te, które nie zmieściły się na proporczyku, wplótł w rękawy bordowych szat. Nadawało mu to wygląd szalonego czarodzieja, tyle że zamiast magicznych inkantacji wypowiadał zasłyszane prawidła o sprawiedliwości społecznej. Z ciekawych przejawów inwencji twórczej przypominał sobie jeszcze czaplę wzbijającą się do lotu – do dziś zastanawiał się, czy artysta miał na myśli przebudzonego ducha wolności, czy po prostu lubił czaple. Gdy spoglądał w górę i mrużył powieki, chroniąc oczy przed promieniami słońca, chłonął zapierający w piersiach widok – gigantyczne czerwone sztandary okalały czule mury miasta, niosły ze sobą zapowiedź nowej ery, ery przebudzenia, ery obranego celu i przede wszystkim ery potęgi, której nie dane było jeszcze poznać światu. Eryk zrozumiał, że to właśnie poczuli ludzie wywieszający spontanicznie nieudolne kopie Czerwonych Chorągwi. Moc. Moc, której chcieli być częścią. Chcieli skierować na siebie wiatr zmian, mający skruszyć fundamenty niewoli. Mógł podśmiewywać się z ludowej symboliki, lecz tu prawdziwa Symbolika śmiała się z niego. Nie wystarczy krzyczeć o Rewolucji i łopotać skrawkiem materiału, by poznać jej naturę. Trzeba zbadać rdzeń, by objąć mechanizmy i zasięg oddziaływania Idei. Mentor rozumiał skutki zgubnego, bezrozumnego zawierzenia Utopii i tłumaczył je swojemu uczniowi na długi czas przed tym, nim pierwszy otumaniony prostaczek uniósł pięść i nawoływał współbraci do „sprawiedliwego buntu”. Codziennie przejeżdżał przez mniejsze i większe osady, gdzie różnie rozprawiano się z demonstrantami. Ciężko było określać ich mianem profesjonalnych rebeliantów. Kobiety i mężczyźni chcieli poprawy jakości życia, artykułowali to w taki sposób, w jaki umieli. Głupcy powtarzali słowa najgłośniejszych krzykaczy, przeinaczając po swojemu. Panował chaos informacyjny. Póki nie było rozruchów, władze nie interweniowały. Traktowały te wystąpienia jak dożynkowe zamieszki rozochoconych pijaczków, którzy rwą sztalugi z płotu i idą spalić chatę sołtysa. W gruncie rzeczy tak to właśnie wyglądało, tyle że pijaczków była cała masa, a sztalugi miały ostre, stalowe końce. Kilku lokalnych „sołtysów” w najlepszym przypadku zostało bez dachu nad głową. W najgorszym - bez głowy. Bunt był spontaniczny, niezorganizowany, ale gwałtowny. Sankcje władzy, kiedy zapanowano nad sytuacją – bezlitosne. Ludzie przelękli się setek trupów, niejednokrotnie 7 członków ich rodziny i sąsiadów; sprawiedliwość wymierzana na miejskim rynku studziła zapał do zrywu. Pozostała rewolucyjna dialektyka uprawiana przy piwku i straganach z żywnością. Dalej powiewały flagi, ale jakby smętniej, śpiewano piosenki o słodkiej wolności, tyle że z mniejszym przekonaniem, nade wszystko snuto opowieści o spełnionym Marzeniu – Czerwonym Heimburgu. A potem powstały Delegatury i ludzie odzyskali wiarę. Coś, co na początku było skazanym na niepowodzenie, nieprzemyślanym zrywem, nabierało znamion zorganizowanego ruchu. Królowie wyrazili zgodę na utworzenie heimburgskich placówek w obrębach swoich włości, gdyż dawało im to pewną kontrolę nad nastrojami społecznymi – ludzie mieli namiastkę rewolucji, a monarchowie woleli patrzeć na tłum szturmujący Delegatury niż ich zamki i pałace. Rewolucyjna iskra zagościła w sercach wielu obywateli Krain Środka, a obawa przed buntem nie pozwalała prawowitym władcom na podjęcie zdecydowanych działań. Królów męczyły koszmary o podzieleniu losu Carola, „rażonego gniewem dziejowej sprawiedliwości”, ale daleko im było do chęci rozstania się z koroną. Lud nie wiedział, czy dane mu będzie ponieść dalej płomień wolności czy skończy spopielony w jego żarze. Strony sporu były aktorami w scenariuszu, jaki napisało dla nich Czerwone Miasto, lecz nie znali swoich kwestii. Nikt nie wiedział, co właściwie należy robić. Odwrócił wzrok od blanków Heimburga i pokierował konia w stronę bramy. Nikt poza Erykiem. - Deus ex machina – uśmiechnął się, wypowiedziawszy na głos rolę, w jakiej sam się obsadził. III Zeskoczył z siodła, wziął wierzchowca za uzdę i poprowadził ku bramie miasta. Nad nią górował wielki wizerunek czerwonej, pięcioramiennej gwiazdy ze złotym obramowaniem. – No proszę, staruszek od sprawiedliwości społecznej aż tak bardzo się nie pomylił poinformował konia, który prychnął bez większego zainteresowania jak za każdym razem, gdy wydawało mu się, że właściciel czegoś od niego chce. Odkąd przestał wpatrywać się w ozdobione proporcami mury Miasta Rewolucji, wrócił do niego humor. Znowu nabrał do czekającego nań zadania potrzebnego dystansu, zastępując niepotrzebny patetyzm praktyczną oceną sytuacji. Strażnicy pilnujący bramy zastąpili mu drogę. Po ich ukradkowych spojrzeniach, rzucanych sobie nawzajem, Eryk poznał, że musi być pierwszym człowiekiem od bardzo dawna, który zmierzał w ich stronę. Wystrojeni w emblematy Rewolucji mężczyźni sprawiali wrażenie, że 8 zostali co prawda oddelegowani do pełnienia warty przy bramie wjazdowej, ale nikt ich nie uprzedził, że ktokolwiek przez nią przejdzie. Może rzeczywiście tak było. – Witajcie, towarzysze – Eryk pozdrowił zbrojnych gestem zaciśniętej pięści, podpatrzonym wcześniej u Strażników na trakcie. Odpowiedzieli mu tym samym, trochę zbici z tropu. Szybko okazał vise, bo wyraz ich twarzy i palce oplatające rękojeść mieczy sugerowały, że biorą pod uwagę niedyplomatyczne wybrnięcie z kłopotliwej sytuacji. Bez słowa wertowali treść dokumentu (Eryk nie był pewien, czy potrafią w ogóle czytać), ale dopiero pieczęć z odciśniętym sierpem i młotem rozwiała ich wątpliwości. – Ach, dopiero w tym miejscu wiatr wyzwolenia… - zagaił tonem pogawędki, ale mężczyźni rozstąpili się bez słowa, najwidoczniej niezainteresowani wdawaniem się w dyskusję. Niespeszony Eryk odczepił szkatułę przymocowaną do juków wierzchowca i przeszedł pod kamiennym zabudowaniem, by po raz pierwszy ujrzeć miejsce, stanowiące punkt zapalny ostatnich wydarzeń. Nie musiał długo czekać, by poczuć owy wiatr wyzwolenia, który wspominał. W jego nozdrza uderzyła woń nieczystości, rozkładu zwłok i smród zwęglonych ciał. Tak pachniała Rewolucja. Wspaniałe niegdyś miasto znajdowało się w opłakanym stanie. Zamiast uporządkowanych, malowniczych alejek, którymi przechadzał się w dzieciństwie, przedzierał się przez brudne korytarze odpadków i odłupanych fragmentów zabudowań. Okna domostw, sklepów i urzędów przypominały ziejące pustką oczodoły, niemych świadków brutalnych walk toczonych w ciemnych zaułkach i na otwartych przestrzeniach. Ściany wewnętrznych murów i wielu budynków zdobiły rewolucyjne hasła, naniesione w czasie rewolucyjnego wrzenia kredą i czerwoną farbą. Przypuszczalnie farbą. Carol zaplutym karłem reakcji. Robotnicy do broni! Eryk z łatwością wyobrażał sobie rozentuzjazmowaną młodzież, która przemykała nocami po starym Heimburgu i pędzlem w ręku studziła „imperialne zakusy” króla. Solidarni z elfami. Pokój, dobrobyt, proletaryat! Czerwony Sztandar – w mocnych i pewnych rękach. Wyblakłe orędzia groteskowo prezentowały się na tle krajobrazu powszechnego zniszczenia. Ale jakiś czas temu, zanim króla Carola dopadł „gniew dziejowej sprawiedliwości”, czyli 9 ostrze osadzonej na sztorc kosy albo wyrwany z bruku dobrze wymierzony kamień, napisy na murach rozpalały wyobraźnię zmierzającej do pracy nieprzebranej ludzkiej masy. Teraz, karykaturalne w swej wymowie, stanowiły dowód, że coś poszło zupełnie nie tak, jak się spodziewano. Eryk przybył do miasta, by odnaleźć tego, kto za to odpowiada. Nie próbował odzywać się do nielicznych przechodniów, którzy posępnie zmierzali w tylko sobie znanym kierunku. Nikt go nie zagadywał, nie przyglądał się z choć drobnym zainteresowaniem, nikt nawet nie zwalniał, gdy w polu widzenia pojawiała się sylwetka elegancko odzianego mężczyzny, tak przecież nie pasująca do obrazu upadłego miasta. Eryk domyślił się, że wbrew pozorom muszą tu jeszcze funkcjonować jakieś zakłady pracy albo sklepy, w których pozostali przy życiu mieszkańcy Czerwonego Heimburga zaopatrywali się w podstawowe artykuły. W przeciwieństwie do petentów, oczekujących pod biurami Delegatur na wydanie visy, nie mogli się żywić pogrzebanymi marzeniami. Kierował się ku dzielnicy urzędowej, do dawnego pałacu Carola, gdzie jak przypuszczał, rezydował również obecny władca. Eryk nie wątpił, że jeszcze żył – ktoś zakładał Delegatury w coraz to nowych miejscach, obsadzał w nich urzędników, dbał o pozory skierowane na zewnątrz i trzymał w kupie wyobrażenia o zdobyczach Rewolucji. Stan Heimburga był ich ewidentnym zaprzeczeniem, więc ktoś musiał się nieźle trudzić, by duch wolności przebudzony w Krainach Środka dalej szybował po nieboskłonie, zamiast pogodzony z prawdą kwilić żałośnie po utracie skrzydeł. Eryk, będący trafnym obserwatorem rzeczywistości i wyciągający z niej słuszne wnioski, dużo wcześniej przygotował się na widok pola egzekucyjnego. Na dużym, kwadratowym placu, który kiedyś był schludnym rynkiem z marmurową fontanną pośrodku, ustawiono rzędy drewnianych platform i zamontowano dziesiątki szubienic, na których wisiały zwłoki kobiet, mężczyzn a nawet dzieci w różnym stadium rozkładu. Ponadto praktycznie na całej powierzchni placu walały się zwęglone, niedopalone i gnijące korpusy, ułożone pod każdym możliwym kątem. Najwidoczniej na pewnym etapie masowych wyroków uznano, że nie ma sensu albo czasu wywozić ciał i palić poza miastem. Cmentarzysko było siedzibą robactwa i niewyobrażalnego smrodu. Eryk podążał przez apokaliptyczny krajobraz i mocno ściskał niewielką szkatułę. Znał znaczenie skarbu, który trzymał w rękach. Wędrując przyświątynną alejką, rozmyślał nad swoim położeniem, ale nie było w tym nic z użalania. Z otwartym i przenikliwym umysłem, konsekwencją i sumiennością w działaniu, mężczyzna mógł osiągnąć znacznie więcej niż 10 stanowisko zarządcy portu. Miał predyspozycje na burmistrza, a już na pewno na jakiegoś wyższego urzędnika; gdyby zajął się handlem, przypuszczalnie byłby teraz jednym z bogatszych właścicieli kompanii przewozowych w całych Krainach Środka. Nie zależało mu na wysokiej pozycji ani na stosach złota deponowanych w którymś z krasnoludzkich banków. Kierował się wskazówkami Mentora, by wystrzegać się pokus, mogących przysłonić rzeczy naprawdę istotne. Pogłębiał swoją wiedzę i ćwiczył umysł nie dla zaszczytów, nie dla przymilnego poklasku, ale z poczucia misji. Tajemniczy przybysz powierzył mu ją podczas wielogodzinnych rozmów, jakie odbyli w ciągu wszystkich wspólnie spędzonych lat, pochyleni nad Księgą i odręcznymi notatkami Mentora. Zapisy te miały rozjaśnić Erykowi pogląd na wiele spraw, wytłumaczyć niuanse zawarte w Księdze na przykładzie Krain Środka. Mentor z zadowoleniem kiwał głową, kiedy uczeń długimi monologami udowadniał, że rozumie powagę zagrożenia, jakie może stać przed jego ojczystą ziemią. „To twoje przeznaczenie, musisz uratować świat” – powiedział Mentor na łożu śmierci, podarowując mu swoją Księgę i Artefakt. Ostatni raz też przypomniał, jak wyzwolić moc drzemiącą w magicznym przedmiocie i ostrzegł, żeby użył jej tylko w przypadku największego zagrożenia. Gdy osiem lat po śmierci Mentora do Eryka doszły słuchy o „wydarzeniach heimburgskich”, porzucił pracę zarządcy, wynajął wierzchowca i opuścił Zephir, wymieniając konia na świeżego i wypoczętego za każdym razem, kiedy morderczy cwał wycisnął ze zwierzęcia ostatnie poty. Oprócz prowiantu zabrał ze sobą tylko szkatułę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ma do czynienia z największym zagrożeniem ludzkości, do którego nie umywała się najkrwawsza dotychczasowa wojna. Przyjaciel przewidział możliwość zaistnienia Rewolucji i wielokrotnie opisywał najdrobniejsze jej aspekty. Dlatego przerażające oblicze Czerwonego Miasta, zgliszcza, chaos, brud i śmierć spotkane w jego sercu, nie były mu obce. Przybył tu w jednym celu – aby zniszczyć przekleństwo, nim opuści mury Heimburga i rozpleni się po Krainach Środka. „To twoje przeznaczenie, musisz uratować świat”. Księga i Artefakt tkwiły bezpiecznie w małej szkatule, którą ściskał pod pachą. - Stójcie, towarzyszu – Eryk ani drgnął, słysząc głos dobiegający z alejki. Już wcześniej wychwycił ciężkie kroki wojskowych butów i nawet nie próbował się ukryć w którymś ze śmierdzących zaułków. Ulicą zmierzali trzej Czerwoni Strażnicy, zdający się zupełnie nie zwracać uwagi na niestosowność afiszowania się błyszczącym rynsztunkiem i schludnymi płaszczami w otoczeniu zdominowanym przez rozkład i zgniliznę. Prawdę mówiąc liczył, że w końcu 11 natknie się na patrol i zaoszczędzi sobie tym sposobem kłopotu z zorganizowaniem audiencji u głowy Heimsburga. Mentor mówił, że funkcjonariusze Rewolucji mają obowiązek wyłapać elementy nie pasujące do nowego systemu i postawić... - … w stan oskarżenia. Podpada towarzysz pod paragraf o… - wysoki strażnik szturchnął milczącego kompana, a ten podał mu grubą księgę. Piśmienny zbrojny przekartkował opasłe tomisko i zdaniem Eryka, bez szczególnego zagłębiania się w treść, otworzył na losowej stronie. - Artykuł 177 paragraf 3, „o wzbudzającym nieufność wyglądzie” – strażnik zerknął kątem oka na szkatułę pod pachą Eryka, palce obróciły jeszcze kilka stronic – I, na ten przykład, artykuł 202 paragraf 2, „posiadanie pojemników, co do których istnieje podejrzenie, że służą magazynowaniu niebezpiecznych materiałów”. Eryk uśmiechnął się w duchu. Przynajmniej jeden zarzut postawili trafnie. – Przewidzianą karą w obu przypadkach jest śmierć - zamknął księgę i kontynuował – W normalnych okolicznościach sprawę zbadałby Trybunał Rewolucyjny, ale od czasu ostatniej egzekucji jego członków skazanych przez Trybunał ds. Przeciwdziałania Kontrrewolucji nie powołano jeszcze nowych sędziów. Jeden z gwardzistów westchnął, przejęty skalą problemu. – Dlatego w czasie stanu wyjątkowego kompetencje iurisdictio przechodzą bezpośrednio na funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa publicznego. W tym konkretnym przypadku na nas – milczący strażnicy przytaknęli dowódcy skinieniem, dzielnie znosząc nałożone na nich dodatkowe kompetencje. – Towarzyszu, jesteście aresztowani i… - żołnierz uniósł wyprostowaną dłoń w górę, spojrzał po towarzyszach a ci zaraz poszli w jego ślady -… i po uczciwym głosowaniu, w tym momencie skazani na śmierć. Proszę za nami, mamy polecenie, żeby każdego skazanego prawomocnym wyrokiem odprowadzić przed oblicze Dyktatora Rewolucji, który osobiście zajmie się niezbędnymi szczegółami, by śmierć towarzysza nie przeszła niezauważona i przyniosła ukojenie ciemiężonemu ludowi Heimburga. Milczący Eryk odetchnął z ulgą, choć tylko w duchu. Jak na razie wszystko szło po jego myśli. Mentor zaprawdę okazał się być prorokiem, skoro tak dokładnie przewidział schematy postępowania ludzi będących na oficjalnej służbie Rewolucji. Do tej pory miał do czynienia z rozentuzjazmowanym, niewtajemniczonym plebsem, skrupulatnymi, acz przekupnymi urzędnikami Delegatur i zbrojnym ramieniem Czerwonej Idei, ograniczonym sztywnymi przepisami. W końcu miał stanąć twarzą w twarz z mózgiem Rewolucji. To, co widział, 12 pozwoliło mu rozszyfrować jego istotę, procesy zachodzące w głowie Dyktatora, który za pomocą dyrektyw, oddanej kadry urzędników i kierowanej na zewnątrz polityki sukcesu maskował nieudolność i zepsucie całego przedsięwzięcia. - Ten człowiek musi kochać papierkową robotę – szepnął do siebie Eryk, gdy czerwonogwardziści prowadzili go po stromych schodach dawnego Pałacu Królewskiego. IV - Niech żyje towarzysz Stalin! – krzyknął Eryk, kiedy tylko przekroczył salę tronową. Obecnie wnętrze pałacu przypominało wielkie archiwum. Pod ścianami z obu stron ustawiono masywne szafy z półkami, ciągnące się jedna przy drugiej już od samego holu. Dokumenty wyglądały na uporządkowane, żaden papier nie leżał luzem na posadzce, każda biblioteczka miała na wysokości oczu umieszczoną małą tabliczkę, opisującą kategorie przetrzymywanych w niej pism. Ponadto regały oznaczono literami alfabetu, co znacznie ułatwiało przeszukiwanie akt i odnalezienie konkretnego dokumentu. Za masywnym biurkiem, tam gdzie kiedyś znajdował się tron, siedział Dyktator Rewolucji, pogrążony w transie wypełniania niezliczonych pism, zajmujących całą powierzchnię drewnianego blatu. Przed nim piętrzyły się stosy papierzysk. Gdy tylko któraś z kupek formularzy osiągała odpowiednią wielkość, zabierał ją młody adiutant w stroju pazia i pędził do wyznaczonych biur, które, jak domyślał się Eryk, rozmieszczono w każdym możliwym pomieszczeniu pałacu i oddano pod opiekę wyspecjalizowanym urzędnikom. Co jakiś czas pojawiał się inny posłaniec i stawiał przed Dyktatorem nowe dokumenty, wymagające jego podpisu czy nałożenia poprawek. Jeśli ramiona Rewolucji były rozżarzoną pochodnią, to Jej centrum wysuszonym krzesiwem i lodowatą hubką. Donośne pozdrowienie Eryka wyrwało Dyktatora z objęć cyfr, kolumn, zaświadczeń i rozporządzeń. Upuścił gęsie pióro i zamiast swojego nazwiska pod instrukcjami dla nowo otwartych zamorskich Delegatur postawił granatowego kleksa. Nie był tak zaskoczony od czasu, kiedy dziesięć lat temu, zupełnie nagi, wylądował w Akademii Heimburgskiej, pośrodku ośmiu magów Konklawe, inkantujących potężne zaklęcie przełamywania światów. - Russkij?! – odrzucił krzesło w tył i stanął na równe nogi. Potrząsnął głową i szybko się zreflektował, odpowiadając na zawołanie – Niech żyje! – po chwili wewnętrznych zmagań dodał - A żyje? 13 Górę wzięła nad nim ciekawość, wszak ostatni raz słyszał to pozdrowienie w 1951 roku w zupełnie innym świecie. Zdezorientowani strażnicy stali jak wryci. Żaden nie protestował, kiedy Eryk wyjął spod pachy czerwonogwardzisty zarekwirowaną wcześniej szkatułkę. - Nawet nie wiesz, jak dobrze słyszeć kogoś ze swoich. Jak tu się znalazłeś? rozgorączkowany Dyktator przyglądał się zbliżającemu mężczyźnie – Ha, nie mów, że płomień Rewolucji dotarł do najdalszego możliwego zakątku Ziemi i towarzysze w laboratoriach opracowali metody przełamywania światów, by Czerwony Sztandar wzniósł się nad każdą z istniejących rzeczywistości. Czym są czas i wymiary dla Czerwonej Gwiazdy? – zaśmiał się histerycznie i klasnął w dłonie, podekscytowany spotkaniem kogoś, komu nieobca postać największego przyjaciela ludu, towarzysza Stalina. Eryk uśmiechnął się i podjął grę, chcąc najpierw wypytać o to, co musiał wiedzieć. – Widzę, towarzyszu, że ten świat zaznał już dobrodziejstw Rewolucji. Dyktator machnął ręką, jakby umniejszał swoje zasługi. – Przypadek, ot co, przypadek! Konklawe eksperymentowało ze sprowadzaniem przybyszy z innych wymiarów, nie byłem pierwszy, dobrze że mi głowy nie urwało, bo i takie wypadki były, widzisz, towarzyszu, bez niczego tu wylądowałem, przestraszony, golusieńki, nawet pocisk z piersi został hen, u Mateczki Rosji – z ust Dyktatora płynął nieprzerwany słowotok, rad, że może wreszcie trafić do uszu prawdziwego rewolucjonisty. – Siedzę golusieńki jak niemowlak na podłodze, czy to piekło, myślę, czy gaz halucynogenny sabotażysta przez okno podrzucił? Słucham tych dziadków w śmiesznych szatach, oni coś do mnie po germańsku trajkoczą, obejmują, znaczy cieszyli się, że czar udany, że bez ubrania przyleciałem to nic, ważne, że żywy. Szczęście, że Biuro kazało się niemieckiego uczyć, to i załapałem co nieco, a ci dalej nieudolnie szprechają, żebym nic się nie martwił, krzywdy mi nie zrobią, i żebym nie uciekał jak ostatni, bo znowu sześć lat będą próbowali zaklęcie zrobić. Zasapał się i przetarł twarz chusteczką. Eryk skorzystał z przerwy w monologu Dyktatora i wbił mu się w przemowę. Chciał to szybko doprowadzić do końca i poznać tylko najważniejsze szczegóły. – Mam nadzieję, że spisaliście to, co was spotkało, towarzyszu? Dla przyszłych pokoleń, oczywiście, żeby poznały historię Rewolucji w Krainach Środka i osobę jej szanownego krzewiciela. Dyktator rozpromienił się jeszcze bardziej, słowa Eryka miło połechtały urzędnicze ego. 14 – Da, da! – zatoczył ręką koło, obejmując tomiszcza zgromadzone na półkach – Wszystko udokumentowane, od początkowej działalności agitacyjnej do metod pozyskiwania sympatyków i planów uzbrojenia klasy robotniczej. Wskazał na szafę w najdalszej części komnaty. - Nawet Manifest komunistyczny z pamięci odtworzyłem i dodałem kilka przypisów. O, a tam, kilka rzędów dalej, wersja obrazkowa dla niepiśmiennych – w tonie głosu dało się wyczuć dumę z powodu ulepszenia sztandarowego dzieła Marksa. - Spisałem najważniejsze bolączki uciskanych ras i wypaczenia rządzących oligarchów, niech towarzysz poszuka pod Kapitalistycznym Jarzmem. W dziale Historya mamy szczegółowy przebieg Rewolucji, polecam zwłaszcza zapiski o szturmie na Pałac Królewski i ścięciu Carola – jak u bolszewików, towarzyszu, zgodnie z koniecznością dziejową! - Acha – powiedział Eryk, bardziej niż koniecznością dziejową zainteresowany koniecznością otworzenia szkatuły, przy której zamku majstrował już od jakiegoś czasu. – Dekada intensywnej pracy u podstaw wystarczyła, by flagi z sierpem i młotem zawisły w oknach miłujących pokój obywateli. Przy okazji trzeba było wyeliminować jednostki wywrotowe, dlatego też do przeszłości należy między innymi Konklawe Magów. Rozumiecie, towarzyszu, pachnieli mi odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Niech tylko Partia nie uważa, że nie czyniłem starań do sprowadzenia tu innych! – zastrzegł na wszelki wypadek - Miał się tym zająć Uświadomiony Kolektyw, przechodzący aktualnie fazę… hmm… uświadamiania. Eryk zgadywał, że takim kontemplacjom najlepiej służy klimat więziennej celi. – Tyle trzeba jeszcze zrobić! – Dyktator szybko zmienił temat - Najbardziej oddani towarzysze pracują albo tutaj, albo w Delegaturach, brakuje lojalnych czerwonogwardzistów, komisarzy politycznych, którzy by ich wyszkolili i czuwali nad rozwojem ideologicznym, a tu jeszcze trzeba pokazowe egzekucyjne urządzać, by wskazać wrogów ludu i podnieść morale klasy robotniczej. Skąd wziąć ludzi? – załamał ręce, ale nie doczekał się odpowiedzi. Eryk przestał słuchać jego wywodów. Wiedział, że wszystkie potrzebne informacje znajdzie w księgach, co zawdzięcza skrupulatnym notatkom Dyktatora i kadry urzędniczej. Otworzył w końcu wieko szkatuły i wpatrywał się w Artefakt, powtarzając w myślach instrukcje. – Wybacz, towarzyszu, wiem, że Cię zanudzam paplaniną, ale cieszę się ze spotkania bratniej duszy. Będziemy mogli później na spokojnie podyskutować o planach Partii. 15 Dyktator wskazał na leżącą przed Erykiem skrzynkę. - Mam nadzieję, że niesiesz w tym pudle jakieś instrukcje prosto z Moskwy – nagle złapał się za czoło, przypominając sobie o czymś bardzo ważnym – Gdzie moje maniery! W ferworze entuzjazmu zapomniałem się przedstawić – wyciągnął przed siebie spoconą, szczupłą dłoń – Jestem… Eryk ujął uchwyt Artefaktu wymierzył maszynerię w pierś Mikołaja Gołubiewa, patrząc z już nieukrywaną nienawiścią w jego mętne oczy. -… pierdolonym komuchem – dokończył i pociągnął za spust. Pocisk z pistoletu Walter PPK kaliber 7,65 trafił dokładnie w to miejsce, gdzie kiedyś tkwił inny nabój, dowód bohaterskiej potyczki komisarza NKWD z zatwardziałym faszystą. Tego już umysł Mikołaja Gołubiewa nie zarejestrował, bo padł martwy na lśniącą posadzkę, pociągając za sobą zachlapane krwią formularze. W sali zapanowała martwa cisza. Adiutanci i straż Dyktatora padli na kolana i pochylili nisko głowy, porażeni śmiercionośnymi właściwościami Artefaktu. Eryk skończył pierwszy etap swojej podróży. Teraz czekał go kolejny, jeszcze trudniejszy i na pewno bardziej odpowiedzialny. Musi skierować Rewolucję na właściwy tor, wykorzystać jej impet, by odrodzić świat w oczyszczającym ogniu. Wiedział, jakich błędów się ustrzec. Wiedział, jak zorganizować struktury, jakimi ludźmi obsadzić stanowiska, jak wykorzystać euforię i poparcie mas na korzyść nowego ładu. Wiedział, jak się robi rewolucję. Ładunek Artefaktu był jednorazowy, więc nie mógł więcej liczyć na piorunujący wystrzał. Mentor przeznaczył go niegdyś dla siebie, ale dzięki zaklęciu Konklawe uniknął losu straceńca. Po ucieczce z Heimburga i spotkaniu Eryka odzyskał wiarę i spokój duszy. Jego misja nie została zakończona. Dostał drugą szansę. „Na razie muszę rządzić pustą obietnicą śmierci – przejechał palcem po stalowej obudowie Artefaktu i sięgnął do szkatuły po Księgę – by z czasem ludzie odnaleźli mądrość zapisaną na tych kartach. Wtedy każdy pojmie, tak jak opisał i pojął Mentor, że to…” Cichym, spokojnym głosem odczytał tytuł, jak zawsze odnajdując w nim siłę. – Mein Kampf. Moja walka. Świat dopiero miał zapłonąć. uth Modar 16