Pobierz PDF

Transkrypt

Pobierz PDF
Szczególnie polecamy:
● Alina Kietrys rozmawia z Krzysztofem Babickim
● Wacław Holewiński – Proza
● Boris Nosik – Esej
● Izabela Fietkiewicz-Paszek – Esej
● Beata Zdziarska – Gdańsk Joanny Schopenhauer
● Jerzy Suchanek
– Manuskrypt poetycki
● Ewa Olejarz – Arkusz poetycki
życie jest pasmem pokoi
następujących po sobie ym aktualnie
wybieramy ten w któr bie
odnajdujemysamych sie
cja)
(Paweł M. Wiśniewski, Peregryna
N r 4 ( 49) 2015 kw art al ni k
cena 15 złotych ( w tym VAT 8 %)
Jerzy Suchanek
O powadze władcy
Władca
powinien być
niewysoki
by jego wzrost
nie zasłaniał
jego wielkości
i nie przyćmiewał
słońca demokracji
namalowanego na suficie
by nie musiał się schylać
gdy głaszcze
toporkiem rączki
lub kulką piąstki
głowy
klęczących przed nim
wiernych poddanych
a zwłaszcza
niewiernych
Obywateli
by mógł
wyprostowany
wspiąć się bez guza
jeszcze wyżej
tam
gdzie nie ma już
szczebli
schodów
windy
w dół
do wora
do przerębla
2008 r.
Ryc. Karol Mazuś
W numerze maluje i szkicuje Karol Mazuś
Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2015
FELIETON
FELIETON
List do Świętego Mikołaja
Piotr Gajda
W
pewnym wieku zapomina się o Świętym Mikołaju. Dochodzi wówczas do pokojowego przejęcia większości altruistycznych ról przy pomocy własnej karty kredytowej. A jeszcze
całkiem niedawno powtarzało się w najdrobniejszych szczegółach te wszystkie miłe kłamstewka: Św. Mikołaj jeździ saniami
zaprzęgniętymi w dwanaście reniferów, mieszka w Rovaniemi
w północnej części Finlandii, w prowincji Laponia, położonej tuż
pod północnym kołem podbiegunowym, itd., itp. W przypadku,
w którym istniałby bożonarodzeniowy Święty Poetów, byłoby
mu bliżej do Mikołaja, biskupa Miry, który cały majątek rozdał
biednym, lecz nie przewidział, że w dalekiej przyszłości ten szlachetny uczynek zawłaszczą baśniowi celebryci, dla których świat
przeznaczył obowiązki świątecznych pop-atrakcji. Niestety, poezja to matka ludzi niespełnionych i jeśli już na pewien sposób
bogatych, to wyłącznie duchem. Gdybym pewnego dnia spotkał
na swojej drodze podobnego Mikołajowi darczyńcę chętnego
do obdarowania mnie nieśmiertelną sławą, nieśmiało, ale zdecydowanie poprosiłbym o coś o wiele mniej spektakularnego. O
odrobinę normalności, którą górnolotnie nazwałbym szacunkiem
dla poetów, których aktualnie jest więcej niż ich czytelników, co
wynika z prostego faktu, że to wyłącznie inni poeci czytają dziś
książki swoich kolegów po fachu. Czy ta „wsobna” lektura zapisze się złotymi zgłoskami w księdze współczesnej poezji? Maksymalnie w postaci dwóch, trzech nazwisk. Reszcie, zanim zostanie po wieczność zapomniana, należy się trochę poszanowania.
Nawet, jeżeli chwilowo pogrążona w głębokiej rozpaczy, wciąż
pyta za Hölderlinem: „I cóż po poecie w tak jałowym czasie?”.
Jakie podarunki ten hipotetyczny Święty mógłby przynieść
mi w swoim przepastnym worku? Nic materialnego, zaledwie
kilka spełnionych pobożnych życzeń. Na przykład w
rodzaju, żeby redaktorzy czasopism literackich odpowiadali na przesłaną korespondencję. To przecież proste: dobre wiersze – przyjmujemy je do druku, słabe –
dziękujemy, ale nie jesteśmy zainteresowani. W tym pierwszym
przypadku ideałem byłaby odpowiedź zwrotna, która miałaby
szansę dotrzeć do zainteresowanego jeszcze za jego życia. To
samo powinno dotyczyć także i wydawców, do których przesłano projekt książki. Jeżeli ponadto jakimś cudem pismo literackie płaci autorowi wierszówkę, końcowym efektem procesu
płatności winien być wpływ środków na konto, a nie wyłącznie
jego podzwonne: PIT bez pokrycia. Jeśli nie płaci wierszówki,
niech chociaż egzemplarz autorski dotrze na wskazany przez
autora adres.
Albo inna fanaberia do spełnienia: aby animatorzy organizujący spotkania autorskie w miejscu odległym o kilkaset kilometrów
od miejsca zamieszkania poety, nie żądali od niego deklaracji
odbycia wieczoru wyłącznie za zwrot kosztów podróży. Dobrze
wybrane miejsce spotkania ma tutaj także odpowiednią wagę.
Raczej odpada biblioteka na odległym od centrum osiedlu-sypialni. Zdecydowanie złym pomysłem jest angażowanie do prowadzenia spotkania beztroskiej prowadzącej, która powita poetę
znamiennymi słowami: wie pan, ja poezji nie czytam i nie lubię.
Tak jak i szumny festiwal w miejscowości, gdzie ewentualnych
czytelników poezji można policzyć na palcach u dłoni stolarza,
któremu w przeszłości zdarzyło się pracować na mechanicznej
pile z pominięciem zasad BHP. Ale też i taka, aby szanujący się
autorzy, którym zorganizowano dobre audytorium, nie starali
się występować z zaburzeniami błędnika, paradując na środek
sali z jedynym znanym im gadżetem towarzyszącym literackiej
orce – z zimnym browarem w ręku. Żeby także i współpracownicy poety, jeśli już jakimś cudem dowiedzą się o jego dziwnej
profesji, nie prosili o wymyślanie wierszyków dla ich dzieci do
szkoły, ewentualnie świątecznych, ślubnych bądź imieninowych
życzeń, a potem obrażali się śmiertelnie, kiedy po początkowym
okresie uległości, indagowany literat się wścieknie i zacznie odsyłać wszystkich jak leci do swoich posępnych wersów (częściej
jednak do diabła).
Oby też precyzyjniejsi w swoich osądach byli krytycy. Książka X – recenzja pozytywna, poparta zdecydowanym opisem:
„(…) autor obraca na nice tożsamości i bawi się, klucząc przed
zdezorientowanym czytelnikiem. Stawia zasłony dymne, stylizuje, tak aby na końcu zaskoczyć i uderzyć znienacka. Miesza rekwizytoria i maski, miksuje, buduje refreny (…)”. W tzw.
„teorii względności krytyki literackiej”, którą po przetłumaczeniu na „ludzki” język można podsumować następująco: „punkt
przyłożenia zależy od układu odniesienia”, skoro w oczach
tego samego recenzenta książka Y zasługuje już tylko na ocenę negatywną: „(…) gmatwanina obrazów i rekwizytów, jakie
autor poutykał w wierszu, już od początku oszałamia czytelnika swoim rozbuchaniem. Kryje jednak pod sobą dużo pustego
przebiegu, który dziwnością obrazów i ilością bodźców próbuje się przed czytelnikiem ukryć (…)”. Niby znaczy to samo,
ale jednak nie. Za to krytyk wyrobił się zarówno z osądem, jak
i z honorarium wierszówką.
I już na sam koniec, by w niektórych przypadkach zespół
wzajemnych powiązań oraz uzależnień redakcyjno-środowiskowo-kolegialnych, nazywany czasem „mainstreamem”, wpuścił do swoich dusznych biur trochę świeżego powietrza, które
przewietrzy salony z gęstych kłębów maskującego dymu. Ale
i mocno aspirujący poeci, wietrzący wszędzie wokół teorie
spiskowe, oby zapamiętali to sobie raz na zawsze, że „i głęboki ukłon może wyrażać brak szacunku, wystarczy tylko obrócić się tyłem”…
Piotr Gajda
Marek Wawrzkiewicz
Dedykacje (4)
P
od szkłem na biurku w jego redakcyjnym gabinecie leżał portret Jana Pawła
II z podpisem Papieża.
Na pierwszej stronie grubego tomu jego szkiców widnieje napisana zielonym
atramentem dedykacja: Mojemu młodemu polskiemu przyjacielowi serdecznie…
Ten młody, ( czterdziestoletni wówczas) polski przyjaciel to ja.
Nazwisko Borysa Polewoja młodemu pokoleniu czytelników nie mówi nic, średniemu niewiele. A był to pisarz sławny, przede wszystkim jako autor Opowieści o
prawdziwym człowieku, opowieści o pilocie myśliwskim, który stracił obie nogi, a
potem, już wyposażony w protezy, wrócił za stery myśliwca i walczył w czasie II
wojny światowej. Opowieść o Meresjewie była oparta na faktach, choć prawdopodobnie nieco ubarwiona.
Borys Polewoj, człowiek już „w latach”, był redaktorem naczelnym miesięcznika „Junost” (młodość), a jego „młody przyjaciel” szefem miesięcznika „Nowy
Wyraz”. To pierwsze pismo ukazywało się w nakładzie 2,5ml egz, to drugie osiągało nakład 8 tys. Ale współpracowaliśmy na równych prawach, choć nie bez
przygód. W moskiewskim miesięczniku obok opowiadań, wierszy(a publikowano tu czołowych poetów tego czasu i liczne debiuty) zamieszczano reportaże z życia Związku Radzieckiego. Kilka przełożyliśmy i opublikowaliśmy na
naszych łamach. Jeden z nich, zatrzymany przez cenzurę, mówił o pijaństwie
na budowie BAM ( bajkalsko – amurska magistrala). Kiedy interweniowałem, że
przecież to jest materiał, który ukazał się w „Junosti”, usłyszałem: – Oni mogą
sobie pisać i drukować co chcą, ale dla nas problemu alkoholizmu w Związku
Radzieckim nie ma.
Borys Nikołajewicz kierował redakcją na dystans. Powiadał, że jest starą zrzędzącą ciotką i włączał się w pracę, kiedy potrzebna była jego interwencja na wysokich, a nawet najwyższych szczeblach władzy – miał potężny autorytet.
Za oknami redakcji przy placu Majakowskiego było przeszło 20 stopni mrozu,
ale w gabinecie Polewoja prawie 30+. Siedzieliśmy z Andriejem Demientiewem,
wiceszefem redakcji i sekretarzem Aloszą Pjanowem i pogodnie piliśmy wódeczkę. Aż tu nagle drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł jego właściciel. Popatrzył
na nas z aprobatą, przywitał się serdecznie. Ubrany był w długi, czarny, zapięty
na ostatni guzik płaszcz. Mimo upału i naszych nalegań nie chciał się rozebrać,
zapytał tylko co będziemy robić z tak przyjemnie rozpoczętym przedwieczerzem.
Andriej powiedział, że mamy zamiar pojechać do niego w celu kontynuacji. Borys
Nikołajewicz zapytał nieśmiało, czy moglibyśmy go zabrać ze sobą… I dopiero
w domu Andrieja zdjął płaszcz i ukazał ikonostat: od szyi do kolan obwieszony
był orderami i medalami. Bardzo zawstydzony wyjaśnił, że dziś właśnie w ambasadzie rumuńskiej dekorowano go kolejnym orderem i musiał się tak wystroić.
Po polsku to się nazywa „oblać”. Po rosyjsku „obmyt”. Naleliśmy pół szklanki
wódki, a Polewoj włożył do niej order. Nie minęło 5 sekund i cała pozłotka wraz
z emalią z orderu spłynęła. A laureat pokiwał głową i powiedział: – Wiecie, przyjaciele, parę lat temu dostałem wysoki order od Polaków. Też go „obmywałem”. I
nic takiego się nie stało…
Marek Wawrzkiewicz
Ryc. Karol Mazuś
2
Migotania 49
Piotr Gajda – FELIETON .................................................................. 2
Marek Wawrzkiewicz – FELIETON .............................................. 2
Alina Kietrys rozmawia z Krzysztofem Babickim ............... 3
Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska – POEZJA ........................ 6
Cezary Sikorski – Unicestwij liczbę, zatańcz
pomarańczę / ESEJ ............................................................................ 7
Maciej Froński – POEZJA ........................................................... 11
Wacław Holewiński – Honor mi nie pozwala / PROZA ............ 12
Paweł M. Wiśniewski – POEZJA ............................................ 14
Milan Dekleva – Etymologia zapomnienia.
Elementarz słów poetyckich / ESEJ ................................................ 16
Stefan Wadzyński – POEZJA ......................................................... 18
Boris Nosik – Moskiewsko-nicejska historia
z ulicy Cours Saleya / ESEJ ........................................................... 19
Janusz Wałek – Traktacik o malarstwiej / ESEJ ................................. 21
Janina Osewska – Tętno Manhattanu / REPORTAŻ ............. 22
Iza Fietkiewicz-Paszek – Bertold i inni / ESEJ ......................... 24
Edyta Kulczak – POEZJA ................................................................ 26
ks. Jan Sochoń – Wicher międzyplanetarny / ESEJ .................... 27
Wojsław Brydak – Na akordeon i klawesyn / PROZA ............. 30
Weronika Zimnoch – POEZJA ...................................................... 31
Beata Zdziarska – Gdańskie wspomnienia młodości
czyli sentymentalny portret miasta
Joanny Schopenhauer / ESEJ ...................................................... 32
Dominika Baraniecka – POEZJA ................................................... 33
Grzegorz Kociuba – Ogniwa / PROZA ...................................... 34
Grzegorz Musiał – Z cyklu: Dziennik włoski.
Sycylia (22) / DZIENNIKI – PODRÓŻE ............................................. 36
Dariusz Dziurzyński – POEZJA ........................................................... 37
Ryszard Stecura – Spadło / PROZA ................................................... 38
Katarzyna Korczak – Mój kod DNA / REPORTAŻ .................. 40
Natalia Górecka – Goście / PROZA ............................................ 42
Jerzy Suchanek – POEZJA / STRONA
Z MANUSKRYPTEM ......................................................................... 43
Krystyna Habrat – On ciągle szukał / PROZA ........................ 44
Grzegorz Zyzik – POEZJA ......................................................... 46
Mirosław G. Majewski – Człowiek w prochowcu / PROZA ..... 46
OLGA WILENTA – FELIETON ................................................................ 54
Leszek Szaruga – Wyprasowanie (17) / FELIETON ............... 56
Jacek Geisler – Poszczekadła Czwarte (3) .................................. 56
RECENZJE:
Alina Kietrys – Teatr Muzyczny w Gdyni rozpoczął nowy sezon z
rozmachem 47; Jerzy Cyngot – Widma przeszłości i wizje przyszłości 48; Eugeniusz Kurzawa – Czy zło może być dobre? 48;
Piotr Gajda – Konieczne gesty 49; Urszula M. Benka – O podróży dwoistej 50; Wanda Nowik-Pala – Smak czasu 50; Andrzej
Wołosewicz – Przesyłka od Micha: Antyk w poetyckim pakiecie i bez antycznej maski 51; Paweł Kucz – Codzienność przemyślana 51; Janusz A. kobierski – Gorzka mądrość 52; Paweł
Wiśniewski – Ducha naszych autorów 52; Andrzej Wołosewicz
– Dlaczego Obirek nie lubi Kościoła? 53.
– Rocznik 1956, gdańszczanin, polonista i absolwent
wydziału reżyserii krakowskiej szkoły teatralnej. Zrealizował Pan w ciągu 35 lat ponad sto spektakli teatralnych na
różnych scenach w kraju i zagranicą, i dwadzieścia widowisk
w teatrze telewizji.
– To prawda.
Chciałby Pan coś dodać?
– Rozmawiajmy.
– Nie należy Pan do grona dzisiejszych reżyserów–obrazoburców. Jaki Pan właściwie robi teatr?
– Byłem zupełnie inaczej postrzegany na początku mojej pracy. Uważano mnie za reżysera niespokojnego, należałem do tzw.
pokolenia młodych zdolnych razem z Rudolfem Zioło, Tadeuszem Bradeckim, Krzysztofem Zalewskim, Januszem Wiśniewskim. Startowałem w teatrze studenckim a pierwsze lata mojej
pracy przypadły w latach 80. Różnie wówczas mówiono i pisano o tym, co robię. Ale ja wiem jedno, cały czas robię swój teatr,
który się oczywiście zmienia, bo mija czas i ja się zmieniam. Pracuję już 35 lat. Jak patrzę na zdjęcia z lat 80. ze swoich spektakli i na te dzisiejsze, to widzę tę zmianę w sobie i moim teatrze.
Niewiele jest wspólnego na przykład w warstwie plastycznej,
bo ta zmieniła się najbardziej. Na pewno nastała nowa estetyka. A myślowo? Punktem wyjścia moich spektakli, mojego teatru
jest zawsze literatura. Reżyser ma ogromne prawo do wolności
twórczej i ogromne możliwości, by być i czuć się człowiekiem
wolnym artystycznie. Sam robię, i mam właśnie do tego prawo, adaptacje tekstów, ale zawsze uważam, że reżyser ma też
obowiązki wobec autora. Jeśli jest to autor współczesny, wówczas chroni go prawo i… żywa obecność. Pisarz może przyjść
na spektakl i wie, czy to jest jego tekst, czy tylko reżyser wykorzystał jego dzieło i nazwisko jako windę dla siebie, do swojej
kreacji i swojej własnej sławy. W przypadku klasyki zawsze się
zastanawiam, czy utwór nad którym ja pracuję, autor, gdyby żył,
uznałby nadal za swoje dzieło. To dla mnie ważne, bo wybieram
tematy i dzieła starannie, szczególnie teksty takie które są dla
mnie inspiracją i są też według mojej wiedzy tematami ważnymi
dla współczesności. Uważam również, że korzystanie z dorobku
literackiego w jakimś stopniu zobowiązuje reżysera do uszanowania pewnych konwencji estetycznych w realizowanych spektaklach. Gramy Szekspira, Fredrę współcześnie! Tak, są sztuki klasyków, które oni sami nazwali współczesnymi i wtedy wolność
teatru i dzisiejszych twórców jest ogromna. Ale są sztuki historyczne i ten kontekst historyczny także dzisiejsi twórcy muszą
rozumieć. Trudno sobie wyobrazić Zemstę bez monologu Cześnika do szabli, czy kompletnie pozbawione odniesień historyczne sztuki Szekspira. Antoniusz i Kleopatra, Juliusz Cezar mają
historyczne konteksty. Oczywiście można grać w różnych konwencjach i różnymi sposobami, ale warto zastanowić się, jaką
krzywdę robi się literaturze i jej twórcy. Każde pokolenie inaczej
pojmuje wierność autorowi. Ja bardzo dużo zawdzięczam swojemu profesorowi Zygmuntowi Hübnerowi i im jestem starszy,
tym częściej myślę o mądrości Hübnera i trafności jego opinii na
temat rozumienia literatury. A był to mistrz. Przecież jak Hübner
postanowił wystawić Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy w Teatrze Powszechnym w Warszawie, sam zrobił adaptację tekstu.
– To było po Sprawie Dantona również w reżyserii Wajdy. W
drugim spektaklu w Teatrze Powszechnym w Warszawie Hübner zrobił adaptację i zagrał rolę Kazimierza Moczarskiego.
– Tak, Hübner uważał, że o powodzeniu spektaklu przesądza
dobra obsada i świadoma reżyseria. To uważam za szczególnie cenne. Jak zapraszam do Teatru Miejskiego w Gdyni reżyserów, to zawsze namawiam, żeby obejrzeli wszystkie spektakle,
które są w repertuarze, albo obejrzeli DVD z zarejestrowanymi
wcześniejszymi przedstawieniami, żeby poznali aktorów i dokonali jak najlepszych wyborów obsadowych. Jeśli mam wątpliwości to dyskutujemy przed wywieszeniem obsady na tablicy,
bo wybór aktorów do spektaklu jest sprawą bardzo ważna. Staram się uszanować czasami nawet zaskakujące wybory, bo szanuje wolność myślenia innego reżysera. Tak się ostatnio u nas
zdarzyło. Desdemona była starsza od Otella, ale reżyser działał
absolutnie świadomie.
– Świadomie i starannie promuje Pan aktorów swego
teatru…
Fot. Joanna Siercha
Piotr Gajda – POEZJA ............................................................... 28
Każde pokolenie
inaczej traktuje
wierność literaturze…
WYWIAD
SPIS TREŚCI
Z KRZYSZTOFEM BABICKIM,
reżyserem, dyrektorem artystycznym
Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni
rozmawia Alina Kietrys
Krzysztof Babicki
– Wierzę w taki teatr, gdzie aktorzy są rozpoznawalni. I taki
teatr najlepiej pamiętam i takiego się uczyłem. Nie pamiętam
teatru Hübnera w Gdańsku, z opowieści też tylko znam dawne
lata Starego Teatru w Krakowie z czasów Hübnera, ale znałem
i ceniłem aktorów obu scen, a potem pracowałem z jednym
i drugim zespołem. Natomiast od początku do końca znałem
Teatr Powszechny Hübnera w Warszawie. Widziałem tam chyba
wszystkie przedstawienia. To był teatr rozpoznawalny i teatr aktorów. I też w Gdyni na plakatach nasze spektakle reklamują aktorzy. Już widzę po tych czterech latach wspólnej pracy, że wielu
aktorów ma swoje kluby wielbicieli i widzowie przychodzą na
spektakl, bo gra ich ulubiony aktor. To nie jest duży teatr, zespól
mamy raczej kameralny, ale też nie chcę go nadmiernie rozbudowywać. Jeśli kogoś potrzebuję to zapraszam. Coraz większy
problem jest z aktorami dojrzałymi. Stąd w naszym zespole gra
Stefan Iżyłowski czy Krzysztof Kujawski aktorzy tej sceny już na
emeryturze, czy Jerzy Kiszkis z którym przed laty pracowałem w
Teatrze Wybrzeże. Ale ja nie widziałem nikogo w naszym zespole do roli starego Trofimowicza w Biesach Dostojewskiego, którego właśnie gra Kiszkis.
A w Krakowie, dwa lata temu miałem nie lada problem. Dyrektor Krzysztof Orzechowski w Teatrze im. Słowackiego zgodził się,
bym zrobił spektakl, o którym zawsze marzyłem czyli Arszenik i
stare koronki Josepha Kesselringa. To świetna komedia.
– Grana na scenie Teatru im. Słowackiego do dziś…
– Tak i to z powodzeniem. Miałem pomysł, ale konieczne do
głównych ról były dwie starsze aktorki. Zaproponowaliśmy rolę
Annie Polony, która oczywiście się zgodziła, ale długo szukaliśmy drugiej starszej pani. Bo to musiały być panie podobnej
postury, wszak w tym spektaklu osią akcji są dwie dość leciwe
siostrzyczki, które w stylu czarnej komedii Agaty Christie szykują przedziwne niespodzianki. I nagle przypomnieliśmy sobie o
pani Urszuli Popiel, żonie Jerzego Golińskiego, która już od wielu lat nie grała. I to był strzał w dziesiątkę. I fantastyczna praca,
także dla młodych aktorów, którzy mieli okazję obserwować w
„akcji” na próbach obie panie. Niezwykła lekcja i prawdziwe,
najwyższej klasy aktorstwo. Spotkało się razem kilka pokoleń
aktorów… i te rozmowy w bufecie, były absolutnie bezcenne.
Jestem zwolennikiem aktorskiego teatru wielopokoleniowego. Takie hasło: ”idzie młodość w teatrze” jest po prostu naiwne. Nie można zbudować dobrego teatru repertuarowego bez
kilku pokoleń aktorów i tej relacji „mistrz-uczeń”, która w takich
pokoleniowych zespołach ma szanse zaistnieć.
– W latach 80. krakowskie sceny należały do najlepszych
w kraju, to były teatry wielkich gwiazd, a Pana uczyli wybitni twórcy– reżyserzy, aktorzy, historycy teatru, krytycy: Krystyna Skuszanka, Jerzy Krasowski, Bohdan Korzeniewski,
Tadeusz Kantor, ks. prof. Jozef Tischner. Jakie znaczenie dla
Pana miały tamte krakowskie lata?
– Niezwykłe, to ogromne piętno. I to szczera prawda. Doceniam to, co dostałam w Krakowie – mentalnie, ale był to również
ferment intelektualny. Oczywiście oglądałem spektakle Konrada cd. str. 4
Gazeta literacka
3
Florianem Staniewskim, czy role Krzysztofa Gordona, a potem
Haliny Winiarskiej, Haliny Słojewskiej, Stanisława Igara, Stanisława Michalskiego.
Stanisław Igar potem w krakowskiej szkole był moim profesorem, uczył mnie pracy z aktorem. To było prawdziwe przeżycie, a ja znakomicie pamiętałem jego gdańską rolę w Ulissesie
Joyca w reżyserii Zygmunta Hübnera w Teatrze Wybrzeże. Grał
razem z fenomenalną Haliną Winiarską jako Molly . Rodzice przemycili mnie na ten spektakl jako 14-letniego chłopca. Niezwykła była scenografia Skarżyńskich. Niewiele wtedy zrozumiałem
z tego spektaklu, który był wielkiej urody klasycznej, ale porywał mnie żywioł teatru.
Po latach zrozumiałem, jakim wyzwaniem dla reżysera jest
skracanie tekstu, kiedy się robi adaptację wielkiej prozy.
– Pan kocha prozę Dostojewskiego. Reżyserował Pan kilka razy Biesy, ale także Idiotę, Zbrodnię i karę.
– To były prawdziwe wyzwania. Bardzo lubię teatr z ważną,
wielką literaturą. Może też dlatego lubię teatr angielski, gdzie
tekst jest komponentem nadrzędnym. Robiłem Arkadię Stopparda czy Rock’n’Rolla. To są długie spektakle w teatrze angielskim.
W Londynie Arkadia trwała cztery godziny, bo ludzie umieją słuchać, ale w Polsce musiałem te teksty zdecydowanie skracać.
Myśmy się oduczyli słuchania w teatrze, najważniejsze są obrazki, najlepiej migające. Oczywiście powinna być różnorodność
w teatrze, nie zależy mi na jednorodności, ale myślę, że pojawiło się w Polsce dość specyficzne i niebezpieczne zjawisko. A
mianowicie w teatrze mainstream stał się offem, a off mainstreamem. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, choć wiem, że
jest to sąd niepopularny i budzący żywe reakcje wśród wielu,
dzisiaj wziętych reżyserów.
– Teatr dopasowuje się do płaskiego ruchu, języka i stylu ulicy?
– To też. Teatr repertuarowy został odsunięty na margines, a
widzowie są pozbawiani takich spektakli. I potem nudzą się tekstem. Ważniejsza staje się forma niż treść. Niedawno na uniwersytecie student zapytał, czy Amadeusz Petera Shaffera, spektakl o
Mozarcie i Antonio Salieri, który teraz gramy w Teatrze Miejskim
w Gdyni, będzie w kostiumie. A ja go zapytałam, czy wyobraża
sobie Mozarta w bojówkach i bejsbolówce. Co ciekawe takie przemieszanie formalno-gatunkowe jest niemożliwe na Broadwayu
czy na West Endzie. Pamiętam jak reżyserowałem Don Carlosa
w Teatrze Narodowym w Mannhaim w Niemczech, to namiętnie chodziłem do teatru. I oczywiście na renomowanych scenach
grano różne spektakle, w różnych estetykach, a na małych scenach czy w garażach dominował off. I tam wszystko było możliwe i dopuszczalne. A jak oglądam spektakle w różnych pub-
Żółta łódź podwodna... Yoko – Monika Babicka, John – Szymon Sędrowski i Morderca - Piotra Michalski.
– Czy w domu były jakieś teatralne tradycji?
– Mój tata był lekarzem i bardzo chciał, żebym poszedł na
medycynę. Moja siostra jest lekarzem. Ale mama polonistka
obdarowywała mnie zawsze wspaniałymi książkami. Czytałem
namiętnie, ale i tak nie dotarłem do wielu znakomitych tekstów,
które potem obejrzałem na scenie Teatru Wybrzeże, choćby Sen
Kruszewskiej, Cyganerię warszawską, czy tekstu Micińskiego Termopile polskie. Ale z rodzicami namiętnie jeździłem do teatrów.
Pamiętam nasze wyprawy na spektakle do Warszawy i potem
długie pociągowe rozmowy. Poznawałem teatry, w których był
wielki szacunek do słowa, tak jak w Teatrze Wybrzeżu, Teatrze
Powszechnym czy Narodowym w Warszawie. A i w moim domu
bardzo zwracało się uwagę na to, co i jak się mówiło. Mnie słowa
czarowały. Ważne też, że w tym czasie teatry i aktorzy byli rozpoznawalni i to nie dlatego, że grali w serialach. Bo tych seriali
nie było dużo. Aktorzy byli znani i cenieni ze sceny.
Kiedy zacząłem pracę w Teatrze Wybrzeże w latach 80. znałem doskonale aktorów i ich wybitne kreacje, ot choćby pamiętam doskonale Cmentarzysko samochodów z Joanną Bogacką i
4
Migotania 49
licznych teatrach w Polsce, to często mam wrażenie, że oglądam
te same spektakle choć różnych autorów i o różnych tytułach.
A często są to spektakle-preteksty, czyli reżyser czy dramaturg
stworzyli własną wizję, macerując tekst nieżyjącego już autora.
– Zarzucono mi niedawno staroświecki sposób rozumienia teatru, bo jestem przeciwna robieniu harakiri na tekstach klasyków, jedynie podpierania się wielkim nazwiskiem.
Jestem też przeciwna nadmiarowi niejasnego artystycznie
wulgaryzmu. Powtarzam. Nadmiarowi!
– To jasne. To tylko w Czterech pancernych bohaterowie przejechali cały front i ani razu „kurwa” nie padła. To było też chore. Ale
zgadzam się, dzisiaj ważniejsze jest epatowanie wulgaryzmami, niż
poruszanie widza ważnymi słowami. Wulgaryzmy bywają konieczne i jedyne, ale nie mogą stanowić głównej kanwy spektaklu. To
oczywiste, że od czasó Szekspira język jakim mówią postacie na
scenie, określa ich pozycję, osobowość, charakteryzuje bohatera. Wierzę, że nadmierna ekspansja pospolitego języka i słownictwa to doraźna moda. W teatrze zawsze wygrywa publiczność.
I jeśli publiczność chce takich naszpikowanych wulgaryzmami i
Fot. Joanna Siercha
Fot. Joanna Siercha
WYWIAD
cd. ze str. 3
Swinarskiego, te które były w repertuarze. Skończyłem szkołę
teatralną siedem lat po tragicznej śmierci Swinarskiego, ale za
dyrekcji Stanisława Radwana wiele razy oglądałem Swinarskiego
Dziady czy Wyzwolenie Wyspiańskiego. Ale również były spektakle
Andrzeja Wajdy – do dzisiaj pamiętam tamto Wesele i przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego, Jerzego Jarockiego, Krystiana Lupy, Krzysztofa Kieślowskiego. Bardzo ceniłem teatr Jerzego
Jarockiego. Fascynował mnie po prostu. Byłem absolutnie uwiedziony siłą emocjonalną tego teatru, sposobem traktowania literatury. Stary Teatr za dyrekcji Radwana zapraszał do współpracy
młodych reżyserów, min. Tadeusza Bradeckiego Rudolfa Ziołę i
mnie, pracowaliśmy w cieniu wielkich mistrzów, ale mogliśmy
zaznaczyć wyraźnie swoją odrębność, indywidualność.
– I wtedy powstawały Pana spektakle obsypywane później nagrodami, zaczynając od Hioba w przekładzie Czesława Miłosza, przez Z życia glist Petera Olava Enquista z Teresą
Budzisz – Krzyżanowską i Janem Nowickim, czy Affabulazione Pasoliniego z Anną Polony i Jerzym Trelą aż po Termopile
polskie Tadeusza Micińskiego.
– To prawda, ale do Krakowa pojechałem już z gdańskim ładunkiem teatralnym. Tworzyłem szkolny i studencki Teatr Jedynka
(nazwa od mojego ogólniaka numer jeden w Gdańsku). Oglądałem też jako uczeń i student znakomite spektakle w Teatrze
Wybrzeże, można powiedzieć, że zachwycała mnie wrażliwość
Stanisława Hebanowskiego. Moje korzenie gdańskie są bardzo
ważne. To było fantastyczne. Z moją licealną polonistką profesor Szafran chodziliśmy wieczorami na każde przedstawienie
do Wybrzeża. Nie było czegoś takiego jak dopołudniowe spektakle dla młodzieży. Nikomu by to do głowy nie przyszło. Teatr
miał magię wieczorową pora i nie wypadało pójść przed południem. Do południa grano tylko bajki dla dzieci, a my oglądaliśmy
poważne przedstawienia. Pamiętam spektakle Marka Okopińskiego i Ryszarda Majora. To w reżyserii Majora Białe małżeństwo
Tadeusza Różewicza było absolutnie wybitnym spektaklem z niebywałym Henrykiem Bistą w roli Dziadka. Do dzisiaj pamiętam
Tomirę Kowalik i Zofię Walkiewicz w rolach głównych. Takiego
Białego małżeństwa nie widziałam nigdzie potem. To było przedstawienie z niebywałą scenografią Mariana Kołodzieja, scenografa
z najwyższej artystycznej półki, prawdziwego kreatora. Miałem
szansę z panem Marianem pracować jako reżyser i to były niezwykłe, niezapomniane doświadczenia, wizje wielkiego artysty
choćby w Pułapce również Różewicza w 1985. Robiłem też Tragedię o bogaczu i łazarzu Anonima gdańskiego w 2006 roku ze
scenografią Mariana Kołodzieja, w kościele św. Jana w Gdańsku.
I to był ostatni spektakl pana Mariana.
Od najwybitniejszych przyswajałem miłość do teatru.
Żółta łódź podwodna,
prapremiera na żaglowcu Dar Pomorza, maj 2015.
Yoko – Monika Babicka, John – Szymon Sędrowski.
obsceniami spektakli, to warto zastanowić się, co się wydarzało,
także w sensie społecznym. Mam jednak wrażenie, a nawet pewność, że jest też publiczność znacznie bardziej wymagająca. Taka
widownia szuka swojej estetyki i teatr powinien ją oferować. To
nie chodzi o schlebianie gustom publiczności, ale teatr musi być
różnorodny. I warto pamiętać, że w teatrze też przemijają czasy
dominacji jednej stylistyki nad drugą. Zresztą nie widzę potrzeby, żeby Dostojewskiego czy Bułhakowa faszerować wulgaryzmami. Ale oczywiście w Dniu świra Koterskiego czy w tekście Mateusza Pakuły, laureata Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej właśnie
wulgarny język określa bohatera. A w repertuarze Teatru Miejskiego w Gdyni jest i Dostojewski i Koterski, a był Pakuła. Co prawda właśnie w Gdyni widzowie pytali w trakcie dyskusji po spektaklu Pakuły, dlaczego takim językiem mówi się ze sceny. Muszę
w jakimś sensie gusta mojej widowni brać pod uwagę. Ale jeśli
taki wulgarny język pojawia się w Słowackim, Dostojewskim to
nie widzę uzasadnienia na takie niby artystyczne ekscesy. Pamiętam swego Troilusa i Kresydę w Teatrze Wybrzeże w 1991 roku w
świetnym przekładzie Jerzego Limona i Władysława Zawistowskiego, to był bardzo mocny tekst pełen szekspirowskich wulgaryzmów, wszak akcja toczy się na froncie pod Troją i tak mówią
żołdacy. Ale Romeo i Julia to dramat w zupełnie innej stylistyce i
nie wymaga dodatkowych ubarwień.
Dzisiaj trudno właściwie znaleźć spektakle bez wulgaryzmów.
Takie czasy.
– Był Pan reżyserem ważnych spektakli w teatrze telewizji. A dzisiaj?
– Dzisiaj nie ma tamtego teatru telewizji. I myślę, że to wielka
kulturowa szkoda. Byliśmy z naszymi telewizyjnymi spektaklami rozpoznawalni w Europie, zazdroszczono nam takiego teatru. To była prawdziwa i ogromna scena narodowa. Dzięki teatrowi telewizji wiedzieliśmy jaka jest kondycja teatru w Polsce.
Oglądaliśmy spektakle z najważniejszych ośrodków teatralnych
z udziałem wielu aktorów. A dzisiaj nawet jak już spektakl w telewizji, to ciągle oglądamy tych samych aktorów. Nie ma realizacji
z Krakowa, Poznania, Gdańska, Katowic i innych ważnych ośrodków teatralnych. Myślę, że zaniechanie kontynuowania teatru
telewizji w okresie przemian jest jedną z poważniejszych porażek kulturowych. Nie ma już tak ważnych premier, o których
można było rozmawiać, bo się po prostu oglądało te spektakle.
Były premiery, powtórki, Studio Teatralne Dwójki, Teatr Sensacji, Teatr na świecie – słowem wiele różnych propozycji. Dzisiaj
teatr w telewizji jest okazjonalny i to głównie w kanale Kultura,
który nie jest specjalnie oglądany.
– Czy w spektaklach realizowanych w różnych miastach w
Polsce i zagranicą odnajduje Pan jakichś porządek swoich
artystyczny działań?
– Nie. Nigdy tak nie myślałem. Teatry w różnych miastach to
moje fascynacje. Uważam, że zabójstwem dla reżysera jest stała
praca w kółko z tym samym zespołem, zwłaszcza dla młodego
reżysera. Teraz już tak intensywnie nie jeżdżę jak kilkanaście lat
temu. Wtedy byłem gościem w domu: Turku, ówczesny Leningrad, Amsterdam, Kraków, Wrocław, Katowice, Lublin, Holandia,
Niemcy, Finlandia, Korea południowa i jeszcze teatr telewizji. To
było zachłyśnięcie i świadomość, że mogę pracować w wielu tak
różnorodnych miejscach – to był swoisty magnes. Potem zostałem kilka razy dyrektorem artystycznym teatrów i to już zmieniło mają mobilność. Tak naprawdę na stałe to mogę mieszkać
albo w Trójmieście, albo w Krakowie.
– A ucieczka do Lublina do Teatru im. Osterwy?
– Rzecz nie dotyczyła teatru, to była sprawa poza teatralna,
chciałem wyjechać. W Lublinie wcześniej reżyserowałem, znałem
scenę adaptację Idąc rakiem Güntera Grassa, napisał Kolibra lot
ostatni, sztukę którą chcieliśmy dedykować patronowi naszego
teatru Witoldowi Gombrowiczowi, bo to o opowieść o Gdyni i
o wyjeździe Gombrowicza do Ameryki właśnie z nabrzeża portowego w Gdyni. A ostatnio reżyserowałem Żółtą łódź podwodną, czyli opowieść o Johnie Lennonie, Yoko i o klimatach tamtych lat. Ta sztuka cieszy się ogromny powodzeniem u widzów
i jak mówi Huelle, dzięki niej jest kasowym autorem. Rozmawiamy już o adaptacji powieści Singera, którą ma przygotować
na następny sezon.
– Wprowadził Pan na polską scenę kilku autorów europejskich: Stopparda, Enquista, Pasoliniego, Grassa, Freyna. Czy
Różewicz mówi, że narodziny zła są ogromnie banale, wynikają
z kompleksu, zazdrości, a potem wchodzi to na piętro ideologii
czy religii. Niezwykły tekst. Uważam też, że niezwykle ważnym
tekstem jest Tango Mrożka. Robiłem Miłość na Krymie, ale Tango przede mną. Mogę tak wymieniać długo. Życia nie starczy..
– A jakim jest Pan reżyserem ?
– Przed premierą dość nieznośnym i trudno ze mną wytrzymać. Ale teatr jest esencją mego życia. Nie lubię rozmów zaraz
po premierze, bo jestem wtedy zazwyczaj półprzytomny i wiem,
że wszystko w rękach aktorów. Na premierze reżyser jest już niepotrzebny. Ale jak już wybieram tekst, to muszę być absolutnie
przygotowany. Staję przed aktorami i oni nie mogą mieć wąt-
WYWIAD
ten teatr i zespół. To był dobry mój czas, bo kiedy dostałem propozycje od dyrektora naczelnego, to teatr miał słabą frekwencje. Udało mi się to zmienić. Tam zresztą wystawiłem dwie prapremiery Pawła Helle, z którym teraz pracuję. A jak mówiłem już
kiedyś Lublin to było miasto mojej ulubionej profesor od teorii
teatru Ireny Sławińskiej, która oglądała wszystkie moje spektakle, no i miasto znakomitego teatru Leszka Mądzika. Dla mnie
jest ważny klimat miast. I w Lublinie i w Gdyni jest specyficzny.
Widownia tych miast potrzebuje dość eklektycznego teatru, o
tym mogłem się wielokrotnie przekonać.
– Nie chciał Pan być dyrektorem naczelnym teatru?
– Nie. Zawsze powtarzam, że należy w teatrze oddzielać funkcję dyrektora naczelnego od dyrektora artystycznego. Nie umiem
i nie chcę zajmować się remontami i administrowaniem budynkiem. Zresztą w Europie też nie ma łączenia tych funkcji, bo to
wbrew rozsądkowi i logice. Dyrektor naczelny daje też budżet
dyrektorowi artystycznemu na jego realizacje, więc trzeba działać bardzo umiejętnie i spokojnie, i często z nieznośnym racjonalizmem. A dyrektorzy artystyczni zazwyczaj chcą więcej, bo
ponosi nas fantazja i marzenia.
– W Teatrze Miejski w Gdyni, w którym Pan teraz pracuje
nie ma dramaturga, a jest kierownik literacki – znany pisarz
Paweł Huelle.
– Uważam, że opracowanie tekstu jest częścią pracy reżysera
i nie wydaje mi się konieczny etatowy dramaturg, który po swojemu układa albo preparuje tekst klasyka. To jest rozmycie odpowiedzialności artystycznej. Czyj tekst realizuje wówczas reżyser?
Dramaturga, czy autora dzieła? Ja wiem, że jako reżyser muszę
odrobić sam swoją pracę domową. Kilka miesięcy chodzę z tekstem, który wybrałem do realizacji. Zresztą to moje chodzenie w
swoisty sposób motywuje mnie do własnych poszukiwań. Zdarza się też, że wracam do jakiegoś tytułu, dzieła, autora, bo znalazłem coś nowego, innego, godnego uwagi w nowym, innym
czasie, słowem mam powód, żeby wrócić. Staram się myśleć o
spektaklu na etapie pracy nad tekstem, wybieram sceny, skreślam.
Muszę dokładnie wiedzieć, o czym robię przedstawienie. Tworzę
własną hierarchię postaci i zdarzeń. Więc ja sam nie potrzebuję
dramaturga. Ale jeśli przychodzi reżyser, który w swojej pracy nie
może obejść się bez wsparcia, to wtedy uruchamiam Pawła Huelle. Ostatnio pan Waldemar Raźniak w Otellu Szekspira poprosił o
taki głos doradczy. A Paweł Huelle jest fantastycznym doradcą i
dramaturgiem. Ma słuch literacki i oko. Niedawno długie godziny spędzał z Andrzejem Mańkowskim, który napisał bardzo ciekawą sztukę Być jak Krzysztof Krawczyk i rozmowa obu była bardzo owocna. Paweł potrafi spojrzeć na tekst „żabim okiem” i wtedy
zdarza się, że tekst ulega jakimś przeobrażeniom, pewnie korektom, ale to jest właśnie rola kierownika literackiego. Paweł Huelle
mówi o sobie, że bywa dramaturgiem, ale przede wszystkim jest
widzem. Jego myślenie literaturą i teatrem jest niezwykle owocne.
Przypominają mi się wielcy reżyserzy w polskich teatrach, którzy
mieli znakomitych kierowników literackich. Sam miałem okazję
podziwiać Stanisława Hebanowskiego w Teatrze Wybrzeże, który
za Marka Okopińskiego był kierownikiem literackim.
Dzisiaj dramaturdzy na etatach w teatrze to jest swoista moda.
A z gustami, z modami raczej się nie dyskutuje. Choć rozumiem,
że dla niektórych reżyserów i także współczesnych autorów dramaturdzy są bardzo ważni. Ale najważniejsza tak naprawdę jest
różnorodność w sztuce. To siła teatru – różnorodność myślenia,
podejścia do materii teatralnej. Uważam, że dialog z tekstem
klasycznym współczesnego twórcy jak najbardziej jest uprawniona, ale nie zawłaszczanie tekstu.
– Paweł Huelle jest też Pana autorem. W Lublinie dwie
prapremiery i teraz w Teatrze Miejskim również reżyseruje Pan jego teksty.
– To prawda, w Lublinie to było Kąpielisko Ostrów i Sarmacja. Nie chcę, żeby Huelle był tylko pisarzem– dramaturgiem
malowanym, czy kierownikiem literackim dla innych. W czasie
naszych czterech, wspólnych lat w Gdyni Paweł przygotował na
Biesy, Premiera luty 2014, Barbara Pietrowna – Dorota Lulka i Stiepan Trofimowicz – Jerzy Kiszkis.
jest jeszcze jakiś autor, którego tekst chciałby Pan koniecznie wyreżyserować?
– Tak. Byli autorzy i były spektakle, które bardzo chciałem robić
i… powierzałem je innym reżyserom. Sam marzyłem i marzę
o Mistrzu i Małgorzacie Bułhakowa. Uwielbiam powieść Kena
Keseya Lot nad kukułczym gniazdem. Powstała sztuka Dalego
Wassermana grana w polskich teatrach ze znakomitymi kreacjami aktorskimi. Ale mnie fascynuje ten tekst o najgłębszej ingerencji w psychikę i prywatność człowieka. Słowackiego robiłem
raz, to był Kordian. A mam ciągle wielką ochotę na historycznego Słowackiego Sen srebrny Salomei . To pierwsza sztuka napisana o relacjach polsko-ukraińskich napisana w sposób bardzo bolesny i bardzo uczciwy, nie stronniczy. Marzy mi się też
Za kulisami Norwida, to tekst którego nigdy nie dotykałem, ale
nie jestem pewny, czy jest to dzieło na nasze czasy dla dzisiejszej widowni. To przepiękna poezja. Ciągle myślę o Micińskim i
Bazylissie Teofanum. Pewnie trzeba dzisiaj sporo w tym dramacie skrócić, ale jest on niezwykle współcześnie brzmiący i dotyczy różnych meandrów władzy. Ciągle trwa moja wielka fascynacja Tadeuszem Różewicza, nie chcę wystawiać Kartoteki jako
lektury dla szkół, ale myślę jak Różewicza przywrócić teatrowi,
żeby publiczność chciała oglądać jego dramaty. Myślę o Odejściu Głodomora. No i Pułapka o zagrożeniu doktryną, ideologią.
Myślę, że można ten tekst od nowa przeczytać i zrealizować. To
pliwości, co ja chcę zrobić. Oczywiście dyskutujemy w trakcie,
próbujemy, wybieramy różne drogi przy dochodzeniu do ostatecznych efektów, ale najważniejsza jest moja świadomość. Z
czasem nabieram większego dystansu. Może chciałbym jeszcze raz zmierzyć się z niektórymi tekstami i wrócić do Kordiana
Słowackiego albo do dramatu i Enquista Z życia glist. Myślę, że
przewartościowałem niektóre problemy. Uświadamiam sobie,
że robiłem spektakle, które kiedyś bulwersowały np. Pasoliniego o problemach homoseksualizmu, ale spektakl z czystą poezją również, czy Geneta Parawany i teraz w Gdyni Pokojówki w
męskiej obsadzie, czyli zgodnie z duchem i marzeniami autora.
Nie myślę przy wyborze repertuaru, że coś się nagłośni i będzie
skandal.
– Nie jest Pan modnym reżyserem…
– Nie. Byłem już. Razem z Mikołajem Grabowskim, Januszem
Wiśniewskim należeliśmy w latach 80. do dopieszczanych. Nagroda im. Swinarskiego, bardzo ważna dla nas młodych, zdjęcie
na okładce w tygodniku Polityka, wywiady, dyskusje. To było
bardzo fajne, nie ukrywam. Ale wtedy właśnie Stanisław Radwan mi uświadamiał, że ten szał za chwilę się skończy. Mówił:”
już następcy depczą ci po piętach”. Polski teatr kreuje mody, a
potem to mija. Teraz też jest czas przemijania niektórych twórców. Ważne, kto się w naszym teatrze utrzyma.
– Dziękuję za rozmowę.
Ryc. Karol Mazuś
Gazeta literacka
5
POEZJA
Agnieszka Wiktorowska
-Chmielewska
Fot. http://poecipogodzinach.blogspot.com/2015/02/agnieszka-wiktorowska-chmielewska.html
Pokątnie
Za wiele wokół rzeczy, martwych ozdób, kusicieli.
nie trzeba znaleźć się na końcu, by dać się porwać
zrozumieniu. gonitwa odkształca pierwotność,
podziw. małżeństwo to nie spanie w jedynym
łóżku, gorące dyskusje o usterkach, detalach jakości
made in china. rzucanie monetą o ścianę. już jedna
rozmowa, nie odbyta przed laty, gęstnieje.
strzępimy język o kant miłości, rozpraszamy
się, aż granice zatrą się w szarości.
Wróżba noworoczna
Taki żarcik w internecie: weź leżącą najbliżej książkę,
otwórz na 20 stronie i przeczytaj 15 zdanie. mam ochotę
na zabawę. biorę książkę E.W. i otwieram. głupota
ma używanie, nie wierzę w nic, poza sobą, śmieję się.
dwudziesta strona, liczę. po drodze błahe wśród krótkich
i dłuższych. rozluźnienie bez rozweselaczy. piętnaste:
dopóki ona się nie dowie, na co on choruje, nie będzie
w stanie mu pomóc. drwinę przysłania pytanie.
Wysiew
Umówmy się że to pierwszy raz. tak będzie
łatwiej przeczesać obszary liźnięte językiem
ognia, przestrzenie dotąd niezagospodarowane
w należyty sposób, perfumowane po stokroć
obietnicą. niech będzie jak w dawnych opowieściach.
za słowem podążam, a ono prowadzi – to w głuszę,
to do ludzi. szarych i przezroczystych.
pamiętam dziadka z płócienną chustą na szyi,
częstował ziemię życiem, zarodkami jutra.
do dzisiaj nie wiem, kto komu daje więcej –
ziemia ziarnu, czy na odwrót. a może są tylko
półśrodkiem, drogą do satysfakcji trzeciego.
Ryc. Karol Mazuś
Rozległe krajobrazy
I pojmujesz…
W twarzach na zdjęciu rozpoznajesz
zapomniane – lekkość waty cukrowej,
niewinność powiewającą niczym żagiel
na pulsującym jeziorze. i pojmujesz,
jak szybko próchnieje, co zbyt długo
zalegało w cieniu, co samotnie
wpatrywało się w liście. i pojmujesz,
szlachetność popiołów.
Momenty
To są rzeczy, które nie wrócą. szybciej
niż oprzytomnieję, dorośniesz, zmienisz
kolor włosów, nauczysz się mówić twarde
nie. nawet bliskość odchodzi. rozciągam
ją, otulam w rumiankowy koc, smartfonem
utrwalam na filmikach i zdjęciach. przeoczenie
nie zmaterializuje się jednak w wygodnej
dla przypuszczeń formie. w odrywaniu
czujność od podstaw – mistrzem jest
niedoścignionym.
6
Migotania 4
69
Pierwsze ślady stóp jesieni
na łysiejących polach. weekend
wśród śliw, surfinii więdnących
na tarasie, dogasające ognisko.
powtórzyłaby za traperem w tajdze:
samotność tutaj większa niż gdzieindziej,
lecz samotność stąd ma przebranie.
łagodnie, jak wierne psy, przypina
uśmiechy z papieru. kątem oka
rejestruję biegnący coraz szybciej
rozpad, gorączkowe tuszowanie
śladów, żółć. noc przynosi ulgę,
bezsenność pytanie: jeśli przyjdzie
mi zwątpić w ciebie, komuś jeszcze
zaufam?
Pytałam
Pytałam lasu, a on tego ranka mówił
językiem drzew, śladami lisa, sarny
w pożółkłej trawie, świergotem ptaków.
zapytałam też ulic, dachów zaglądających
prosto w niebo, turkotu popołudniowego,
miejsc przemykających w tramwajowej
szybie. potem spytałam nieznajomych.
i bliskich. każdy głosem własnych pragnień
i doświadczeń tkał myśl przewodnią,
wskazywał kierunek. jedno pytanie,
tyle różnych dźwięków. posłuchałam
siebie – w ciszy – ziarno właściwego.
Wiersze z tomiku Szczęściodoły.
I
Ryc. Karol Mazuś
Poeci nie mieli łatwego życia w nienapisanej przez Hölderlina
historii poezji. Rywalizowali z bogami i filozofami w rozumności i
intelektualnej poprawności, podczas gdy wciąż mieli problemy z
utrzymaniem swojego dyskursu w porządku jakiejkolwiek – nie
tylko sofistycznej!– logiki. Naiwnie pragnęli wygrać spór o zasady logicznej budowy świata. W końcu wygnani przez Platona ze
zorganizowanej w państwo społeczności, ponieśli cywilizacyjną
porażkę. Przegrali z samymi sobą. Dlatego Hölderlin nazywał ich
poetami hipokrytami.Wytykał im wydumany racjonalizm i ironizował zarówno na temat zdolności mówienia o tym, co istotne: Wy,
hipokryci, mówicie o bogach? / Racjonaliści, wierzycie w Heliosa?1 ;
jak i słuchania tego, co najważniejsze: Samotna mowo, czy cie kto
pojmuje? // Nie słychać odpowiedzi na twój zew2.
Nie ma co żałować wygnanych poetów. Poezja, która konkurować chce z nauką i filozofią należy do świata ludzkiej tymczasowości. Potwierdza jedynie przynależność człowieka do porządku rzeczy ograniczonych czasem. Poeci hipokryci nie mają zatem
wyboru. Muszą powielać obce schematy, popadając w mechanicyzm lub estetyzm, w permisywizm lub moralizatorstwo.
Tymczasem człowiek mógłby przecież przypomnieć sobie tę
sferę wolności, w której przebywał, gdy jeszcze potrafił rozmawiać z Ojcem Eterem albo z Ojcem Heliosem. Czyli z bytami, których ogólność oznaczała niezależność od czasu oraz przynależność do świata idei. Bez nich człowiek nie jest wolny (…) / A patrząc
w przyszłość, widzi mrok i śmierć, / Której się boi i nie może nie bać 3
.Tymczasem to właśnie z nimi właśnie mógłby odzyskać utraconą
nieśmiertelność. Musiałby tylko nauczyć się ich języka, by znowu
nauczyć się mówić. Rozmowa bowiem jest możliwa, niezbędna
translacja dokona się przez odnowienie mowy poetyckiej: Ty mi,
poezjo, bądź schronieniem (…) / Kiedy na zewnątrz, hucząc bałwanami, / Szaleje dziki, wszechpotężny czas4.
Hölderlin rezerwował więc dla „prawdziwych” poetów ściśle określoną sferę. Niezbyt rozległą, oddaloną od wielkich intelektualnych
sporów, w której mowa poetycka służy odseparowaniu człowieka
od wszystkiego, co znaczy ludzką egzystencję stygmatem czasu.
Człowiek doświadcza czasu przez śmierć i lęk przed śmiercią. Jest
to doświadczenie, które równie dobrze może go obezwładnić, jak
i wzbogacić, ujawniając ostateczny wymiar prze-NIC-owania bytu.
Lecz dla Hölderlina strach przed śmiercią nie miał żadnej wartości.
dopiero w tercynach. By dać miarę ich wyjątkowości, przytoczmy w oryginale ostatnie sześć wersów tego wiersza:
Sei – und wisse zugleich des Nicht-Seins Bedingung, den unendlichen Grund deiner innigen Schwingung, daß du sie völlig vollziehst dieses einzige Mal. ESEJ
Cezary Sikorski
Postulował, by w sferze poezji odwrócić się od niej , by
wykreować wolny od śmierci świat harmonii i ładu, w którym uśnie w kołysce / Czas zmieniający wszystko5.
Hölderlin nie tylko nie napisał historii poezji po Platonie. Na szczęście nie zrealizował również innych ideowych zamierzeń. Jego poezja nigdy nie zamieszkała w
nudnej krainie prehistorycznego ładu i harmonii. Przeciwnie, wbrew postulatom dialogu z niewrażliwymi na śmierć
matrycami mitologii, wypełniła się głównie bliskim szaleństwa krzykiem, rejestrem owej trwogi, która zawiera całe spectrum ludzkiego
doświadczania czasu. Tym samym Hölderlin otworzył niechcący tę
furtkę kultury współczesnej, przez którą przyszedł do nas nie tylko Rilke i Heidegger, lecz również Eliot czy Borges. Wielkie to i nie
dające się zrównać figury, które łączy jednaka namiętność do kontynuacji sporu między dziedzictwem tradycyjnej nauki i filozofii a
poezją. Cała ta tradycja zbudowana została na leżącym u podstaw
cywilizacji współczesnej przekonaniu, iż ludzka rozumność może
przeliczyć, sformalizować, jak również zaksjomatyzować wszelkie
prawidła ludzkiego żywota. Stosownie do tej presumpcji kultura
racjonalnego liczenia dokonała specyficznej redukcji języka, jak
również tych form świadomości, które zdolne są mówić. Myśleć
Zu dem gebrauchten sowohl, wie zum dampfen und stummen Vorrat der vollen Natur, den unsäglichen Summen, zähle dich jubelnd hinzu und vernichte die Zahl. Bardzo trafnie oddaje te strofy tłumaczenie Andrzeja Lama:
Bądź – i wiedz też zarazem o tym, czym jest nie-byt,
Dno nieskończone lotu wewnętrznego,
Byś ten raz jeden w pełni ukończyć go mógł.
Tak do już rozpoznanych, jak głuchych i niemych
Zasobów całej natury, niewyrażalnych sum
Zalicz się triumfalnie i zniszcz liczbę wszelką6.
Z uwagi na wagę tego fragmentu warto poczynić kilka wyjaśnień. Rozpoczynające pierwszą tercynę słowo „sei” to druga osoba trybu rozkazującego czasownika „sein”, które oddaje prawid-
Unicestwij liczbę,
zatańcz pomarańczę…
można – powiadała – o tym tylko, co można powiedzieć zgodnie
z regułami nominalistycznego empiryzmu. W sporze z tym redukcjonizmem wielcy poeci XX stulecia walczyli nie tyle o prymat racjonalności, lecz raczej o znaczenia słów oraz o sposób, w jaki przekształcamy je w idee i kategorie.
II
W trzynastym sonecie części drugiej Sonetów do Orfeusza
(1922) – poprzedzających o kilka lat publikację twierdzenia Kurta Gödla o niezupełności – Rainer M. Rilke wezwał poetów do
powtórzenia wyboru Orfeusza.W opisowych tetrastychach znajdujemy paradoks egzystencji Orfeusza. Chodzi o jego przynależność do dwóch światów – życia i śmierci oraz o wyjątkową zdolność bycia wśród zanikania. Jednak samo przesłanie znajduje się
łowo polskie słowo „bądź”. Takie tłumaczenie narzuca sposób
czytania drugiej części tego wersu, w szczególności ukrytego w
umieszczonym tam rzeczowniku „Nicht-Sein” przeciwieństwa słowa „sein”. Sens tego wersu oddaje zatem przekonanie, że można „być” tylko wtedy, gdy zna się kondycję „Nie-Bytu”.Trzeba jednak pamiętać o tym, że zawiązana w tym wersie sprzeczność nie
opiera się nafantazyjnie wyprodukowanym przez poetę zwrocie,
leczna pojęciu, które w latach dwudziestych XX stulecia stało się
przedmiotem wnikliwych badań i rozróżnień zarówno w literaturze, jak i w filozofii. Jeśli uwzględni się choćby obecne już w
pierwszych pracach Heideggera oddzielenie „Bytu”od „Bycia”,
zasadne stanie się pytanie o to, czy„Nicht-Sein” wyrazić tu trzeba jako „Nie-Byt”, czy też może za pomocą kategorii„Nie-Bycia”?
Prawdopodobne związki poezji Rilkego z filozofią wskazują na
przynajmniej dwie możliwości oddania – obecnej w tym wersie
– istotnej gry słów. Albo zrozumiemy ten fragment jako nakaz:
„Bądź – lecz znaj też kondycję Nie-Bycia”, albo wezwanie:„Bytuj–
lecz znaj też kondycję Nie-Bytu”. Różnica wcale nie jest powierzchowna, z czego z pewnością zdawał sobie sprawę – świadomy
filozoficznych peregrynacji Rilkego oraz precyzji niemieckiej gramatyki –Adam Pomorski, który ten wers sformułował w formie
postulatu: Bądź–a nie zapominaj o nie-bycia warunku.7W tej formie
to zdanie posiada wyróżnione ontologicznie przesłanie, które na
początku ubiegłego stulecia próbował sformalizować Heidegger.
Dokonane przez niego odróżnienie „Bytu” i„Bycia” otwierało doniosłą krytykę tradycyjnej ontologii, która nadal kultywowana była
przez nowożytną metafizykę. Przypomnieć należy, że od Parmenidesa do Kanta „Byt” przeciwstawiony „Nie-Bytowi” miał ujawniać
powszechną zasadę zakorzenienia dowolnego fragmentu świata
w jego negatywności, która służyć miała przede wszystkim jego
autoidentyfikacji.Ponadto relacja taformalizowała pierwotny schemat obiektywizacji człowieka w świecie: zrównywała egzystencję
człowieka z każdym innym, niewyróżnionym „Bytem” oraz poddawała reguły tej egzystencji prawidłowościom zewnętrznym i od
niego niezależnym (boskim, przyrodniczym, historycznym itp.).
Krytyka tak rozumianej ontologii rozpoczyna się od dostrzeżenia różnicy między światem a człowiekiem, a dokładniej między Bytem, który jest (ist), a Byciem, które jest obecne (ist da).
Wprawdzie Heidegger odróżniał „Byt” od „Bycia” w różny sposób. Np. rezerwując dla „Bytu” archaiczną ortografię „Seyn”, zaś
dla „Bycia” nowoczesny zapis „Sein”. Lecz ostatecznie tym, co najistotniej wyróżniało „Bycie” był jego związek z ludzką egzystencją,
której przytomną obecnośćoddaje według Heideggera najlepiej
pojęcie „Dasein”, powstałe z prostego czasownika „dasein” (czyli
właśnie– być obecnym; co na lekcjach niemieckiego nie zawsze
uczciwie potwierdza każdy uczeń, gdy przy wyczytywaniu swojego nazwiska z listy obecności, odpowiada:„ich bin da”). Trzeba wiedzieć, że Heidegger często przekształcał pospolite słowa w wyrafinowane kategorie. Lecz w tym przypadku zrobił to
po mistrzowsku, fundując – poprzez wieloznaczność związków
między kilkoma słowami – powstanie i rozwój kilku istotnych
odnóg współczesnej filozofii.
Tym bardziej docenić trzeba to, że równolegle do Heideggera
– w tym samym czasie lub może nawet nieco wcześniej –te same
perspektywy krytycznego myślenia wyznaczały horyzont intelektualny poezji Rilkego.O czym bowiem opowiada pierwsza tercyna tego sonetu, jeśli założymy, że jej pierwszy wers brzmieć może
stosownie do tej interpretacji, a więc: Bądź – lecz znaj też kondycję Nie-Bycia? Jeżeli uznamy, że Rilke wyznacza tu cele dla poetów, którzy tak jak Orfeusz, grają – albo też i wyśpiewują – poezje,
wówczas wers drugi poddać należałoby nieznacznej modyfikacji.
Die innige Schwingung nie byłby dla nas„wewnętrznym lotem”,
lecz raczej „intymnym drganiem”, lub – jak to oddał Mieczysław
Jastrun – „wewnętrznym drżeniem”8, albowiem aby grać lub by cd. str. 8
Gazeta literacka
7
ESEJ
cd. ze str. 7
śpiewać, jak również, by śpiewnie recytować poezję, uprzednio
należy bezwarunkowo „drżeć”, a jeszcze lepiej „drgać”, co również
należy do znaczeń rzeczownika Schwingund. Dodajmy: „drgać” tak
jak drga każdy przedmiot będący źródłem dźwięku.
Lecz człowiek jest w tym przypadku – jako bycie przytomne
i świadome swego nie-bycia, bycie znające swą tymczasowość i
ograniczoność – przedmiotem drgającym nader wyjątkowo. Jest
rezonansem swojego nie-bycia. Jego drgania nie powielają zatem
częstotliwości drgań ogółu przedmiotów, które tylko są, przez co
–w przeciwieństwie do ludzkiego bycia – należą do porządku nie
wymagającego wyróżnionego ontologicznie uzasadnienia; zaś ich
eksplanacja nie musi odwoływać się do różnicy ontologicznej, o
której wielokrotnie wspominał Heidegger, gdy raz po raz odróżniał „Byt” od „Bycia”. Tak… Ontologiczna zasadność ludzkiej egzystencji może być rozpisana na nieskończoną ilość tomów, które
na wielu poziomach dowodzą jego wyjątkowości. Lecz wszystkie one są efektem pracy absolutnie drugorzędnej wobec bolesnego wysiłku, jaki towarzyszy uprzytomnieniu, że bycie-tu-i-teraz
jest ugruntowywane i uautentyczniane najgłębiej przez samonie-bycie.To ono a dokładniej ów przytomny rezonans towarzyszący
relacji między byciem i nie-byciem–stanowi źródło pieśni dogłębnie prawdziwej, owego wygłoszenia, które o tym, co najistotniejsze opowiedzieć może od początku aż do samego końca.
Jak więc mogłaby brzmieć ta pierwsza tercyna, gdybyśmy zdążali po tej właśnie drodze interpretacji? Oto ona:
Bądź – lecz znaj również kondycję Nie-Bycia,
wieczną podstawę intymnego drgania,
aby choćraz jeden wyrazić je w pełni.
Notabene, także w drugiej z przywołanych tu tercyn zawarty
jest niezwykłej wagi dylemat. Lecz nim go rozpatrzymy, konieczne wydaje się wspomnienie o kilku innych motywach obecnych
w poezji Rilkego.
III
Zapewne nie byłoby takiej trudności z dostrzeżeniem różnicy
ontologicznej między byciem i bytowaniem, gdyby nie to, że na
poziomie egzystencjalnym człowiek nie potrafi odsłuchać swego
„intymnego drgania”. Nie słysząc go, zdany jest na obce dźwięki.
Na hałas, który odgradza go od tej ciszy, w której miałby szansę dosłyszeć swoją własną piosenkę. Referując późne, wydane
pośmiertnie, Przyczynki do filozofii Heideggera, trafnie zdiagnozował tę sytuację Cezary Wodziński: Atonalna hałaśliwość bytu.
Rozstrojona harmonia bycia. Kiedy wszystko, co jest, uobecnia się
w nieprzerwanym chaosie dźwięków, nic nie słychać. Kiedy wszystko staje się słyszalne, nie słychać nic. Na próżno nasłuchiwać ciszy.9
Lecz czy na pewno chodzi tu o zakłóconą przez hałas ulicy piosenkę, czy może o zagubioną pieśń gatunkową, o melodię harmonii powszechnej, którą nie kto inny jak sam Orfeusz w imieniu nas
wszystkich z samego siebie próbował wydobyć? Idąc tym tropem,
mamy szansę zrozumieć najgłębszy sens nieustannego przywołania postaci Orfeusza w obu cyklach sonetowych Rilkego. Jego
nadzwyczajna pozycja nie wynikała z jakiegoś specjalnego umiłowania mitologii greckiej, była za to bezpośrednio powiązanaz
diagnozą współczesnej Rilkemu ludzkiej kondycji. W sąsiadujących
z Sonetem XIII szesnastym i siedemnastym wierszu cyklu drugiego pisał Rilke o specyficznym usytuowaniu człowieka w świecie,
które sprawia, że funkcjonujemy w nim niczym schematy i cienie.
Nie mamy dostępu do siebie, nie potrafimy czerpać z posłyszanego przez nas źródła (von uns gehörten Quelle). Pozostajemy niemal
głusi, bądź ogłuszeni przez tumult i hałas. Uns wird nur das Lärmen angeboten, czytamy w Sonecie XVI, co w tłumaczeniu Adama
Lama brzmi jak ponurawyrocznia: Dla nas tylko wrzawa tłumna10.
Bez tej deklaracji trudno zrozumieć wielką parabolę zbudowaną przez Rilkego w pierwszym sonecie pierwszego cyklu. Mowa
tam o znanej z mitologii reakcji zwierzątna muzykę Orfeusza.
Jak pamiętamy, obłaskawione jej niezrozumiałym, lecz urzekającym przekazem, zamieniły swe jęki i ryki w ciszę. O, Orfeusz
śpiewa! (…) Umilkło wszystko – czytamy w tłumaczeniu Lama11.
Milczy wszystko, zatem nie tylko zwierzęta. Także i my, których
Rilke umieszcza pomiędzy nimi.Lecz dostrzega w naszym wyciszeniu inną korzyść, niżeli rezerwowana jest dla zwierząt. One
zyskują wolność od lęku, my zaś korzystamy z ciszy do słuchania, by zbliżyć się doprawdy, wysłuchać przynoszącego trwogę wiatru,tchnienia nicości, które znajdujemy w nieodległym,
ostatnim wersie Sonetu III z tego samego cyklu12. Czym jest to
tchnienie nicości? Czy nie jest to czasem owo Nie-Bycie, którego
znajomość pozwala nam Być? Z tymi pytaniami powróćmy do
Sonetu I, do owej ciszy bycia, która pochodzi ze słuchania i która pozwala wyśpiewać nie-bycie; przeczytajmy go raz jeszcze:
O, Orfeusz śpiewa! (…) Umilkło wszystko. Lecz i w przemilczeniu /
początek nowy szedł, skinienie i przemiana13.
IV
Wiatr jest jednym z najważniejszych motywów w całej twórczości Rilkego. Obecny nie tylko w ekspozycji cyklu pierwszego,
przede wszystkim w zacytowanym wyżej Sonecie III, gdzie jako
nośnik tchnienia nicości, donosi nam o kondycji Nie-Bycia; pojawia się także w pierwszym sonecie cyklu drugiego– tym razem
w liczbie mnogiej – jako synonim najintymniejszych przestrzeni, bliskich nam tak jak choćby nasze dzieci, analogon wiania w
bogu, w którym znaleźć może się także oddech niewidzialnego
poematu14. To wyróżnienie wiatru – który podobnie jak i muzyka wprawia w ruch i drganie z pozoru neutralne przedmioty–
związane jest z przekonaniem, iż o kwestiach najważniejszych
możemy dowiedzieć siębez słów oraz bez budowanych w oparciu słowa pojęć.W pisanym 20 lat przed Sonetami do Orfeusza
tomie Księga obrazów znajduje się wiersz Przeczucie, w którym
owo powiązanie przestrzeni, wiatru oraz wolnej od kategoryzacji wiedzy znajduje wyjątkowo sugestywny wyraz. Wtłumaczeniu Tomasza Jastruna wyznanie Rilkego przyjmuje postać epistemicznej deklaracji: Jestem jako chorągiew w przestrzeniach
bezbrzeżnych. / Czuję wiatry idące i muszę je przeżyć./(…) I rozprzestrzeniam się, i zagłębiam się w sobie, i trwam, i sam siebie odrzucam…15. Przestrzeń, w której rozgrywa się ten poznawczy dramat
samoświadomości, wypełniona jest działaniamilekceważonymi
przez tradycyjną teorię poznania. Przeżycia mogą mieć wprawdzie wartość logiczną, lecz to nie te elementy naszej praktyki,
które poddać można zerojedynkowej weryfikacji, wpływają na
jakość naszej wiedzy. Tworzą ją raczej intuicje i przeczucia, paradoksalne skojarzenia oraz niespodziewane iluminacje. A nade
wszystko ruch negacji, która to, co się uzewnętrznia przekształca w składową wewnętrzności, podważając nieustannie wszelką stateczność i trwanie.
Transmisja pomiędzy światem a tym, kto wie, dokonuje się
zatem z pominięciem konwencjonalnych narzędzi. Należy do
nich przede wszystkim rozmowa, a dokładniejmowa, która wręcz
zaciemniać może obszar wiedzy. Pomniejszeniu podlega również
cała sferainstrumentalizacji poznania, która wytwarzana jest z
pomocą palców oraz– zbudowanych na ich algebraicznej wymowie – schematów racjonalnej praktyki. To nie przypadek, że w Sonecie XVI cyklu pierwszego Rilke przeciwstawia tradycyjne ludzkie
poznanie temu, co całkiem inaczej, być może pełniej i głębiej, rozpoznać może bezpośrednio Orfeusz: My – czytamy w tłumaczeniu
A. Lama – słowami i palców wymową / przyswajamy sobie świat stopniowo, (…) Ale z tych mocy, co nam zagroziły, /ty czujesz wiele…16.
Trzeba pamiętać, że wersy te powstają w latach 20-tych ubiegłego stulecia, a więc w okresie, gdy w kulturze niemieckiej
głębokiej erozji ulega – pochodzący wprost z filozofii oświeceniowej– optymizm poznawczy. W kręgu szeroko pojmowanej
„szkoły frankfurckiej” przedmiotem krytyki staje się nie przypadkiem rozum instrumentalny, który pragnąc podporządkować
sobie cała ludzką rzeczywistość, napotyka na nieprzekraczalne
– przez siebie samego stworzone – bariery. W kolejnym wersie
cytowanego wyżej Sonetu XVI cyklu pierwszego Rilke pyta retorycznie: Bo kto palcami zapach wskaże? Retoryka tego pytania
oparta jest na bliskiej Teodorowi W. Adorno dialektyce: z jednej
strony racjonalność naszej praktyki przeciwstawiona jest sferom
z definicji jej niedostępnym, z drugiej zaś standardy naszej wiedzy wyznacza już nie to, co wiemy, lecz raczej nasza nie-wiedza.
Trzeba pamiętać o tym, że aura intelektualna lat dwudziestych ubiegłego wieku sprzyjała kontestacji prostej i bezgranicznej wiary w racjonalność świata i jego poznania. Nawet w kręgach bliskich matematyczno-analitycznej ortodoksji, pojawiają
się wówczas twierdzenia o rozłączności wiedzy niesprzecznej i
zupełnej. W dyskusjach nad propozycjami Kurta Gödla formułowa jest teza, iż warunkiem niesprzeczności teorii budowanych
na algebraicznej aksjomatyce staje się ich niezupełność. Co w
jakimś sensie podważa modernistyczne złudzenie, iż nasza wiedza zmierza ku doskonałości.
W tym samym okresie pojawiają się pierwsze wersje Heideggerowej krytyki metafizyki. Lecz musiało upłynąć sporo czasu,
by doświadczony boleśnie Heidegger zrozumiał jak głęboko
chaos metafizyczny wykracza poza mury uniwersytetów i przenika tak do świadomości, jaki do mowy potocznej. Cytowany
już Wodziński dociera do tego miejsca wraz z późnym Heideggerem kilkadziesiąt lat później: Zapaść mowy – czytamy w przywołanym wcześniej szkicu –znaczy, że słowa oderwały się od swego słowonośnego gruntu. Straciły swój ciężar właściwy. Przestały
mówić. Wykorzenione, sc. pozbawione dostępu do własnych źródeł potrafią już tylko hałasować17.
Wydaje się, że Rilke już w Sonetach do Orfeusza dosadniej kontestował niezdolność człowieka do rozpoznawania świata za pomocą słów mechanicznie przemienianych w pojęcia. Sonet XIII z części
pierwszej opowiada o zatraconej przez nas zdolności do najprostszego rozróżnienia śmierci i życia, co powinno mieć miejsce w
każdym momencie naszej egzystencji, nawet w trakcietrywialnej
czynności kosztowania owoców: jabłek, gruszek i bananów, i agrestu…18. Wprawdzie czasem to Coś (…) co w ustach (…) się z wolna bezimienne staje19)odczytać możemy z twarzy dziecka, czasem
nawet możemy poczuć to Coś sami. Lecz w zasadzie niedostępne
są dla nas takie przedstawienia, w których tam gdzie słowa były,
płyną objawienia, z soczystego miąższu uwolnione nagle20. Po raz
kolejny powraca tu przekonanie, że palcami się zapachu nie wskaże. Tyle, że teraz zostaje ono rozszerzone na sferę przeżyć kardynalnych i ostatecznych. Nasze człowieczeństwo powiązane jest z
wciąż na nowo i wciąż od nowa uświadamianą dialektyką trwania
i nicowania. Wprawdzie w telewizyjnym quizie każdy z nas odpowie twierdząco na pytanie, czy człowiek jest istotą śmiertelną,
lecz w życiu oraz w przeżyciu indywidualna śmiertelność zostaje wyparta i zanegowana tak głęboko, iż w codziennej praktyce,
w każdym fragmencie fizycznej realności, we wszystkich nowoczesnych formach jej religijności,fałszywa świadomość wytwarza
mocniejszy od śmierci pozór nieśmiertelności.
jednej z nich znalazło się miejsce dla bolesnego i obezwładniającego doświadczenia nicości? Czy skazani jesteśmy na tę jednowymiarowość myślenia, w którym– w imię postępu i rozumności – trwanie ulega jednostronnej absolutyzacji? Przyjmijmy,
że nie cała wiedza człowieka wynika z umiejętności logicznego i
niesprzecznego wiązania ze sobą pojęć i kategorii; że być może
raz za razem, bez konieczności samounicestwienia, przekraczamy w naszym poznaniuontologiczną granicę bytowania, by za
wszelkim zjawiskiem i procesem dostrzec jego przenicowanie;
że w świecie, w którym liczenie zastąpiło myślenie, zdolni jesteśmy nie tylko analizować, lecz również wąchać czy smakować
kategorie i pojęcia. Przy czym użytkowanie tej zdolności wcale
nie oznacza pogłębienia opozycji między tym, co w naszej świadomości racjonalne i irracjonalne.Cywilizacja, która czerpie swą
pewność z obsesji przeliczania liczy przecież w równym stopniu racjonalnie, co nieracjonalnie. Przymus liczenia jest bowiem
zawsze czynnością intelektualną bezrozumnej władzy i posiadania, które najsilniejsze są, gdy nie wytwarzają żadnej racjonalizacji. Przeliczenie ma przy tym swe formy archaiczne, w których
ujawniana jest potęga skarbca i inwentarza oraz – à rebours –
nędza pustej kiesy i zapowietrzonej obory. Ale najdoskonalsze
są jego formy nowoczesne, owe wyrafinowane rachunki społeczno-gospodarskie, oparte na równie wyrafinowanej matematyce,
które na tyle sprawnie obiektywizują irracjonalność posiadania,
iż mało kto jest w stanie dostrzec ich manipulacje i zakłamanie.
VI
Czy poezja może stanowić przeciwwagę dla tej dominacji? Mało
prawdopodobne, biorąc pod uwagę mizerny zakres jej wpływów.
Tym bardziej odnotować należy niekonwencjonalne próby wskazania przez poezję alternatywnych dróg rozwoju samoświadomości.
Należy do nich na pewno prezentowana tu, refleksyjna warstwa
wierszy Rilkego. Zreferujmy jej nader ważny fragment. Chodzi o
niezwyczajny Sonet XV z cyklu pierwszego Sonetów do Orfeusza.
Ten, w którym Rilke zwraca się do tańczących – w rytm orfejskiej
muzyki rzecz jasna – dziewcząt: Dziewczęta, ciepłe, o dziewczęta nieme, / zatańczcie smak owocu, co długo dojrzewa! / Zatańczcie pomarańczę21. U podstaw tego wyjątkowej urodyfragmentu
spoczywają przynajmniej dwa spowite poetyckąmgłązałożenia.
Pierwsze dotyczy relacji, która spaja owe ciepłe dziewczęta
z mową, a przede wszystkim z językiem. Wyjaśnijmy od razu,
że dziewczęta są tu ciepłe głównie dlatego, albowiem w przeciwieństwie do Eurydyki – oraz egzystującego na krawędzi życia i
śmierci Orfeusza – są na wyciągnięcie zmysłów żywe. Tym samym
ich taniec i ekspresyjna żywotność odnoszą się do całego świata
żywego i ożywionego. Jest on konkretny. Jest namacalny, zapachowy, smakowy. Ma rytm podległy pulsowi krwi i tętnu ziemi. Jak by powiedział Immanuel Kant, jest on w całej swej różnorodności für uns, w przeciwieństwie do świata bez czasu, do
świata rzeczy w sobie (an sich), całkiem umarłego i podobnego
w tym trwaniu do pozaczasowej sfery abstrakcyjnych idei. Czy
V
Redukcja egzystencji ludzkiej do poziomu zjawisk przyrodniczych ułatwia z pewnością wyeliminowanie śmierci z naszego
widnokręgu. Z tego punktu widzenia zasadne wydaje się twierdzenie, że póki jesteśmy, to i śmierci w ogóle nie ma. Innymi
słowy:jeśli nawet śmierć jest, to nie naszym jest problemem, bo
nas przecież nie dotyczy. Czy to oznacza, że człowiek musi się stać
kimś w rodzaju dybuka, by pojąć i przeżyć własną śmiertelność?
Czy trzeba podzielić świat na dwie dychotomiczne części, by w
Ryc. Karol Mazuś
8
Migotania 49
skamielin lub przywoływać zmarłych. Przy czym nie chodzi tu ani
o spirytyzm, ani o reinkarnacje. Nasza przytomność na zmarłych
oraz ich precjoza to wszakże przede wszystkim problem ciągłości kultury, w której ożywiane przez nas figury symboliczne egzystują na tym samym poziomie, co stowarzyszone z nimi abstrakcyjne schematy i wzorce.
Zaprezentowana tu sugestia Rilkego wsparta jest na kolejnym
założeniu,które uwikłane jest w specyficzną sprzeczność tkwiącą
w najgłębszych warstwach epistemologii żywych. Oto bowiem
z jednej strony działają oni wedle nakazów owego logos, który
racjonalność poznania podporządkowuje racjonalności bytu. Przy
czym logos to nie tylko „rozum” i jego wykładnia, owo „słowo”,
które może być zrozumiałe tylko dzięki „językowi” i wyłącznie
poprzez „mowę”. Logos to także „liczba”, albowiem logos pochodzi od czasownika λέγω (lego), oznaczającego zarazem „prawić”,
„mówić” i „łączyć”, a także „liczyć”, „zaliczać”, „zbierać”, „układać”.
Obsesyjne liczenie nie jest więc niczym innym jak drugą stroną
obsesji mówienia. Zatem nic dziwnego, że w tym karcerze przymus opowiadania o liczeniu –wedle powtarzalnych, logicznych
sekwencji gospodarzenia i porządkowania – równocześnie więzi
mowę w martwych formach języka oraz uniemożliwia milczenie.
Jak również słuchanie, które zagłuszane jest przez nieustanny
hałas przeliczalnego reprodukowania formuł logosu.
Tymczasem w nas samych odnaleźć można bardzo stary, choć z
reguły odłogujący, sprzeciw wobec logicznego i językowo zracjonalizowanego pojmowania logosu. Przymuszani inawykli do posługiwania się językiem w praktycznym oswajaniu świata, zapomnieliśmy prawie całkiem, że porządkując świat wrażeń i pojęć wcale nie
musimy bez ustanku mówić i że czasemmożemy – wbrew regułom
logosu – pomilczeć. Co więcej – wypełnić możemy to milczenie nie
tylko pustą ciszą; także bezsłowną kreacją logosu. Na przykład bezpośrednią artykulacją jego smaku, czy choćby zapachu, w którym
kontakt z logosem może przyjąć jedną z nieskończonych wariacji pomiędzy smrodem i olejami ekstazy. Cóż bowiem to znaczy–
zatańczyć pomarańczę, zatańczyć smak owocu? Czy jest to tylko skrót
myślowy, który ujawnia możliwość symbolicznego odwzorowania
pojęcia w zrytmizowanych pląsach? Czy może raczej epistemiczny postulat, w którym wyalienowany logos może zostać ponownie oswojony, oddany prawowitym właścicielom, którzy mogą z
niego korzystać nawet, gdy nie znają jego języka i gdy mówią niezgodnie z jego zasadami lub może nawet po prostu… tańczą w
milczeniu? Oczywiście. Taniec jest tu także symboliczny, lecz jego
symbolika nie redukuje się do bezpośrednich przenośni. W tańcu,
o którym tu mowa logos ulega bowiem swoistej transsubstancjacji.
Po czymprzeniesiony na naszą stronę, w odmienionej ontologicznie
postaci, przywraca samego siebie, a także nas, do wspólnych, dionizyjskich praźródeł. Nie jest to zatem taniec towarzyski, nie jest to
również forma emocjonalnej ekspresji, nie służy ani aranżacji, ani
też ewokacji piękna. Ten taniec to droga do utraconej tożsamości
tego, co jest i wiedzy o tym, co jest. Zapewne więc nie cieszy i nie
sprawia radości, skoro w istocie jest tociężka praca, wysiłek na granicy życia i śmierci, trudność bycia samowiedzą.
VII
Esej przypomina zabawę nad strumieniem. Pisząc go mamy
ponownie po kilka lat i jeszcze nie wiemy, co jest za zakrętem.
Puszczamy papierowe żaglowce, po czym biegniemy za nimi
razem z nurtem wody, która potrafi to przyspieszyć, to na chwilę zatrzymać nas na pętli zakola. Albo odsłonić przed nami godną najlepszej zabawy piaszczystą przystań na zmianę z niespodzianym urwiskiem, z którego spaść można do zimnej wody.
W tym pościgu najważniejsza jest nieznajomość celu, a także
dreszcz ryzyka związany z nieuchronnym namakaniem papieru.
Co rusz bowiem któryś z naszych okrętów znika bezpowrotnie
pod wodą niczym kolejny pomysł, którego nie sposób doprowadzić do końca. Pisząc esej należy pozwolić sobie na tę swobodę
i niezależność, którą daje dziecięca zabawa. Strumień może nas
bowiemzwodzić, jego meandry często utrudniają drogę, lecz
tylko poddanie siętej grze namiętności i przypadków pozwala
uwiarygodnić autentyczność właściwych esejowi odkryć.
Pod koniec tej drogi należałoby odnaleźć przynajmniej jeden
z puszczonych wcześniej „papierowych okrętów”. Chciałbym,
by stało się nim odczytanie owego przesłania do poetów, które rozpoczyna wers: Bądź – lecz znaj również kondycję Nie-Bycia.
Dwie tercyny. Przypomnijmy, że w pierwszej – stosownie do
takiej interpretacji, w której to Heidegger mówi Rilkem, a nie
na odwrót – można przeczytać:
ESEJ
to przypadek, że kilka lat przed powstaniem obu cyklów Sonetów do Orfeusza Rilke – niemalże po kantowsku – scharakteryzował Eurydykę idącą obok Hermesa z Orfeuszem? Bo to wtedy –
gdy pisał, że Eurydyka była w sobie (sie war in sich), ponieważjej
bycie-zmarłą wypełniało ją pełnią22 – utożsamiłzmarłego z niedostępną dla nasrzeczą w sobie...
Pamiętać przy tym należy, że słowo „stummen”, którym posługiwał się tu Rilke, wskazuje jednoznacznie nie tylko na niemotę i
milczeniedziewcząt. A więc i wszystkiego, co żywe. Synonimem
tego słowa są w języku niemieckim również takieokreślenia jak
„tonlos”, „lautlos”, „stimmlos” oraz w końcu „sprachlos”, co czyni cały
ów zwrot (Mädchen, ihr warmen, Mädchen, ihr stummen…) nader
niejednoznacznym. Lecz ta wieloznaczność wydaje się zamierzona. Dzięki niej niemota żywych – których jaskrawo empirycznym przypadkiem są zdrowe, jędrne, tańczące dziewczęta – okazuje się nie tylko niezwykle rozległa i głęboka;przytrafiająca się
tej części świata swoista niefrasobliwość przyjmująca formę niezależnościod mowy, jak również i od samego języka,okazuje się
wręcz jego cechą istotną.
Lecz i ta niemota nie jest dosłowna. Dotyczy przecież wyłącznie rozmowy, która kiedyś była dostępna żywym tak, jak idee,
których bezpośrednie odbicia widzieliśmy na ścianach naszych
jaskiń, czy jak bogowie, których kiedy mogliśmy „dosłownie” (na
przykład słowem w rozmowie!) dotknąć. O nie… Potrafimy nadal
mówić, tyle że nie potrafimy powiedzieć tego, o czym Orfeusz –
pośredniczący między nami a martwym światem idei – śpiewał w
naszym imieniu. Co sugeruje nam Rilke? W jaki sposób dorównać
moglibyśmy Orfeuszowi? Spróbujmy – powiada Rilke, łamiąc typowe klisze epistemologiczne– posmakować, powąchać albo choćby, niczym owe dziewczęta, zatańczyć to, o czym ongrał i śpiewał.
Jest to sugestia wagi ciężkiej. Uczniowie Platona, którzy konsekwentnie bronią poetom dostępu do prawdy i zamykają ich w
leprozoriach szaleństwa, wiążą bowiem nasze zmysły (węchu, smaku czy słuchu)z wąsko rozumianą empirycznością, zaś dla ekspresyjności ciała (przykładem choćby taniec) rezerwują sferę nieracjonalnych emocji splecionych z chorobliwą podświadomością. Tym
samym wyznaczają miejsce praktyki poetyckiej gdzieś pomiędzy
tymi skrajnościami: bezpośrednią namacalnością pozbawionych
refleksji zmysłów oraz dziedziną skrytych w mroku adrenaliny
afektów i namiętności. Rilke nie dobija się do drzwi zaryglowanych przez naukową filozofię. Nie próbuje także dowieść tego,
że poezjowanie może być jakąś alternatywą naukowej filozofii. Nie stara się również redukować poznania do quasi-religijnej
iluminacji lub innych fajerwerków intuicji.Idzie drogą inną. Chce
raczej, by uległy poszerzeniu perspektywy poznawcze człowieka, pragnie byśmy dostrzegli, że świat pojęć i kategorii może być
dla nas dostępny nie tylko przez kategoryzacje oraz analizę pojęciową. Innymi słowy proponuje, byśmy przyzwyczaili się do tego,
że podobnie jak w świecie zwierzęcym, w którym obiektem przytomności, a dokładniej prze-czuwa-nia i roz-poznawania stać się
mogą Inność, Obcość i Śmierć, tak i w świecie ludzkim możemy
na skróty, niczym zwierzęta, rozpoznawać treść abstrakcyjnych
Bądź – lecz znaj również kondycję Nie-Bycia,
wieczną podstawę intymnego drgania,
aby choćraz jeden wyrazić je w pełni.
Wydaje się, że również druga tercyna – przywołana wcześniej w tłumaczeniu Lama– domaga się, na potrzeby tego eseju,
niewielkiej korekty. Siły natury, do których należy każdy poeta
świadomy swych orfejskich źródeł, dzielą się według Lama z jednej strony na rozpoznane, wyrażalne i gadatliwe, z drugiej na te
niewyrażalne, nierozpoznane, jak również głuche i nieme. Dokonanie takiego podziału umożliwia przede wszystkim sam tekst
oryginału, jak również dopuszczalne antonimy oraz specyficzna tradycja intelektualna, w której poruszał się tłumacz. Jest to
dziedzictwo szeroko rozumianej europejskiejfilozofii nowożytnej, w której – znajdujące zawsze swój racjonalny wyraz w nauce
i technologii – poznanie sił przyrody przyłącza je automatycznie i bezpowrotnie do świata praw ludzkich. Tak pojmowane,
uczłowieczone siły natury są nie tyle fragmentem przyrody, co
raczej niewyróżnioną składową ludzkiej praktyki. Myślenie takie
prowadzi do prześmiesznych paradoksów, gdy rozmaite gremia
– nawet i te najpoważniejsze – podejmują w imieniu ludzkości
zobowiązania dotyczące zmiany kierunku nieuchronnie zachodzącychzmian geologicznych czy klimatycznych.
Rilkego trudno zaliczyć do tej tradycji. Jego sposób pojmowania
świata wywodzi się z filozofii przedsokratejskiej, wiele zawdzięcza
dalekowschodnim ontologiom, a także prawosławnej interpretacji chrześcijaństwa. Świat Rilkego nie jest antropocentryczny. Lecz
człowiek nie jest w nim zmarginalizowanym drobiazgiem. Każdy
niewyróżniony fragment świata, ożywiony lub martwy,może być
miejscem, w którym spotykają się wszystkie drogi i wszystkie możliwości uniwersum. Dlatego Rilke nie stawia granicy między tym,
co jest a tym, co było. Między tym, co ożywione i martwe. A także
między człowiekiem i zwierzęciem. Jego zobiektywizowana „poezja rzeczy” nie wyróżniała przecież żadnego poziomu ontologicznego. Jednocześnie eliminowała typową dla całej tradycji filozofii
nowożytnej oraz poezji romantycznej, subiektywność podmiotu,
przez co urealniała nie tylko praktykę poetycką. Także inne formy
świadomości. Słowo przekształcone zostało w jeden z tych fragmentów świata, które pomagają ogarnąć otaczający nas chaos.
Lecz nieuporządkowane rzeczy spotykamy nie tylko wtedy, gdy
wymawiamy słowa oraz ich wszelakie permutacje. Jakże często
w praktyce naszego myślenia zastępujemy bowiem słowa dotykiem, smakiem czy intuicją.Nie ma tu ewolucyjnego szeregu, w
którym rozwój tłumi przebyte etapy. Nie ma także struktury, którą
porządkuje jakaś forma dominująca. Tak rozumiana równoprawność oraz komplementarność odmiennych form świadomości
jest swoistym odkryciem poezji Rilkego. Odpowiada jej przekonanie, iż realna odmienność rzeczy i myśli uwspólnia się gdzieś
w podglebiu bycia, w ontologicznych podstawach, które są dla
nas zarazem dostępne i niedostępne – niczym nie-bycie, śmierć i
doświadczenie nicości.
Stosownie do tej projekcji intelektualnej dzieli Rilke siły natury wymienione w drugiej tercynie przywołanego tu Sonetu XIII.
Są one albo nieużyteczne, mgliste i nieme, jak równieżtrudne do
zliczenia, bo nie poddają się arytmetyce naszych palców, manipulacji z pomocą zbioru liczb naturalnych, i jako takie są sumami niewymownymi (die unsaegliche Summen). Albo też są jasne i
wyrażalne, jak również użyteczne, a przede wszystkim poddają
się praktycznemu obrachunkowi jako sumydające się wypowiedzieć (die saegliche Summen).
Zaznaczyć trzeba, że również i ta typologia sił naturynie przeczy duchowi i literze oryginału. Jest ponadto bliższa poglądom
filozoficznym Rilkego, w których poznanie i wiedza nigdy nie
oddzielają się od form egzystencji, zaś sfera szeroko rozumianego działania jest poziomem objaśniania i wyrażania prawideł
ontologicznych. Nie jest to neutralna projekcja. Raczej krytyka
świata, w którym wyróżnioną rolę spełnia arytmetyka dowodząca tego, że można mówić tylko o tym, co daje się policzyć i która wypiera wszelki inny namysł. To w tym paradygmacie liczba
jest wyrazem rozumności całego uniwersum.
Lecz przecież poza tym wszystkim, co daje się policzyć wciąż
pozostaje sfera tych mocy, których nie możnawyrazić w sumach
wymownych. Jest to fragment świata równie realny jak ten dający cd. str. 10
Gazeta literacka
9
Bądź – lecz znaj również kondycję Nie-Bycia,
wieczną podstawę intymnego drgania,
aby choćraz jeden wyrazić je w pełni.
Tak do użytecznych, jak do mglistych, niemych
sił natury,owych sum niewymownych
zalicz się triumfalnie i unicestwij liczbę.
Przynależność do mglistych i niemych sił natury wyposaża nas
w krytyczny dystans wobec rzeczy jasnych, wyraźnych i użytecznych. Puenta sonetu, owo zawezwanie zniszcz!, a dokładniej unicestwijliczbę! (vernichte die Zahl), ujawnia postulowany przez Rilkego związek pomiędzy dwoma porządkami, w których dziać
sięmoże poezja. Łączy je specyficzna forma negacji: unicestwienie. Unicestwianie jest czynnością, która różni się od niszczenia. Niszczenie prowadzibowiem do czegoś odmiennego, lecz
w dalszym ciągu określonego. Choćby poprzez swoje negatywne następstwo, bycie po liczbie, pozostaje „czymś”, co przynależy do jej określeń. Tymczasem czynność unicestwianiaprowadzi
wyłącznie do „niczego”, bowiem skutkiem unicestwienia powinno być przecież nie coś, lecz samo „nic” – tkwiące zresztą w rdzeniu słowa „u-nic-estwiać. Unicestwienie liczby nie jest więc jej
negacją, jest raczej uwolnieniem od fetyszu liczenia.
Unicestwiana jest liczba, która w tym kontekście stanowi jedno z najważniejszych atrybutów logosu. Tym samym stworzona
zostaje możliwość usunięcia tych filtrów, jakie na nasze myślenie
nakłada pożytek i wymierność, Przymus liczenia zawiera bowiem
fetysz bliski nieuzasadnianemu przekonaniu, iż jakaś racja, a
dokładniej jakaś rozumność– bo przecież gdzieś u źródła owo
ratio pozostaje przecieżzarazem racją i rozumem – poprzedza
wszelkie istnienie. Unicestwienie liczby jest zatem opcją ontologiczną, w której podważa się istnienie oparte na tożsamości
obsesyjnego liczenia i obsesyjnej rozumności. Racja istnienia–
zdaje się mówić Rilke – nie wynika wcale z racji liczenia.
Jak widać tak przedstawiona typologia sił natury oraz ich wzajemne przenikanie w obrębie naszej egzystencji – zawierają duży
potencjał interpretacyjny. Wypada dostrzec to, że sumy dające się
wypowiedzieć mogą być tu czymś więcej niżeli powierzchownym
odbiciem pojęcia zbiorów przeliczalnych z teorii mnogości (zwanych za Cantorem die abzählbare Menge), zaśsumy niewymowne
to nie tylko poetycki analogon zbioru nieprzeliczalnego (w terminologii Cantora: die überabzählbare Menge). Pamiętać trzeba, że
Sonety do Orfeusza powstawały dokładnie wówczas, gdy kończył
się naiwny okres rozwoju teorii mnogości, a więc gdy Zermelo i
Fraenkel aksjomatyzowali jej podstawowe założenia.To wtedy –
z pełną świadomością skutków – matematyka zaczęła zajmować
się paradoksami naszego myślenia, wynikającymi z chęci przeliczenia przez człowieka zbiorów, których nie da się przeliczyć,
bowiem posiadają nieskończoną ilość elementów.
Zapewne wtedy okazało się, że nieskończoność, którą zajmuje
się arytmetyka jest nie tyle liczbą, coideą.Ideą wyrażającą zdolność liczenia –a więc i porządkowania –zbiorów nieprzeliczalnych, tj. posiadających niedającą się wypowiedzieć ilość elementów. Sprawa skomplikowała się dodatkowo, gdy okazało się, że
istnieją zbiory nieskończone o nieskończonej ilości podzbiorów, z
których każdy jest zbiorem nieskończonym. Takim zbiorem zbiorów wszystkich zbiorów jest zapewne zbiór liczb rzeczywistych,
którego moc jest większa od mocy wszystkich innych zbiorów
nieskończonych przeliczalnych (np. zbioru liczb wymiernych),
jak również nieprzeliczalnych (np. zbioru liczb pierwszych). Otóż
to –okazało się nagle, że nie ma jednej nieskończoności, lecz że
jest ich wiele i że istnieje między nimi jakaś–dla nas raczej niedostępna – hierarchia! Mało tego. Wcale nie trzeba wchodzić na
niebezpieczny grunt zbioru liczb rzeczywistych, by poczuć to
niezwykłe uczucie, jakie towarzyszy każdemu, kto potrafi zapanować nad żywiołem nieskończoności.
Oto przykład. Wyobraźmy sobie pracownika niezwykłego
hotelu, który w historii arytmetyki funkcjonuje pod nazwą
„Hotel Hilberta”. Ma nieskończoną ilość pokoi. Wszystkie są
już zajęte, gdy na jego podjazd wtacza się nieskończona ilość
nieskończenie pojemnych autobusów, z których każdy dowozi nieskończoną ilość spragnionych snu gości. Wszyscy, którzy
znają historię matematyki wiedzą, co zrobi szef recepcji „Hotelu
Hilbert”, by wszyscy –czyli i ci, co jużw nim śpią i cała nieskończona reszta –się wyspali. Tych, którzy już są w hotelu obudzi i
przeniesie do pokoi o kolejnych numerach odpowiadających
nieskończonemu zbiorowi liczb parzystych. Pozostałych spróbuje umieścić we wszystkichpozostałych pokojach. Czyli w
pokojach nieparzystych, których jest nieskończenie wiele. No
tak… Ale ów recepcjonista potrzebuje czegoś więcej niżeli
prostej nieskończoności liczb nieparzystych, których moc jest
równoliczna ze zbiorem liczb naturalnych. Dlatego zmuszony
jest przeprowadzić niezwykłe manipulacje wieloma nieskończonościami. W pierwszym ruchu rozmnażapozostałe pokojeprzeliczając je z pomocą zbioru oraz wszystkich możliwych
podzbiorówliczb pierwszych. Działa omnipotentnieniczym jakiś
ontologiczny kreator: pierwszy z nieskończonej liczby autobusów wypełnionych nieskończoną ilością turystów przerzuca do
pokoi, które tworzą zbiór wszystkich możliwych potęg liczby 2,
drugi do pomieszczeń, które odpowiadają nieskończonej liczbie potęg kolejnej liczby pierwszej, czyli 3, następny do tych,
które stanowią nieskończoną odnogę potęg wyłącznie jednej,
kolejnej liczby pierwszej, tj, liczby 5. Itd. bowiem żadna potęga
dowolnej liczby pierwszej nie jest elementem nieskończonego
zbioru liczb pierwszych.
Pytanie zasadnicze: kim jest recepcjonista z „Hotelu Hilbert”?
Czy jest to tylko genialny matematyk, pełen dobrodusznego
poczucia humoru? Czy może ktoś, kto igrając nieskończonościami reprodukuje w wyrafinowany sposób stare pitagorejskie
przeświadczenie, iż liczenie jest tożsame z repryzą uniwersalnego ładu? Niewykluczone, że ten, kto z wielką wprawą strukturalizuje nieskończoność nieskończoności, ulec musi pokusie,
by w każdym liczeniu dorównać idei stwórcy. A jeśli tak, to czy
liczenie – niezależnie od właściwej sobie abstrakcyjności i ezoteryczności – nie zawiera czasem afrodyzyjnego fetyszu władzy oraz nie dającego się wyeliminować zamiaru posiadania? I
czy jako takie nie jest czasem jedną z najgłębiej ukrytych form
myślenia magicznego?
VIII
Szef recepcji „Hotelu Hilbert” nie jest z pewnością Panem
Bogiem. Lecz operując z taką wprawą na zbiorze zbiorów wszystkich zbiorów odgrywa wyróżnioną rolę w wywodzącej się z mieszczańskiego modernizmu ideologii wiedzy i władzy.Dwa aksjomaty wzajemnie wspierają ten wojujący racjonalizm. Pierwszy
powiada, że poznanie pozwala odwzorować i uporządkować
wszystkie składowe rzeczywistości. Temu nieograniczonemu
optymizmowi poznawczemu towarzyszy aksjomat drugi, który
stwierdza, że nieograniczony rozwój wiedzy jest podstawą nieograniczonej władzy i posiadania.
Późna poezja Rilkego wpisuje się w ten nurt kultury mieszczańskiej, który po długim okresie tryumfalizmu kontestować
zaczął intelektualną oraz materialną wszechwładność człowieka.
W tym krytycznym nurcie współwystępowały skrajnie odmienne
poglądy.I te wywodzące się z dziedzictwa marksowskiego, próbujące wywodzić „racjonalność” społeczeństwa obywatelskiego
z „rozumności” kapitału, jak i te, któreswoja krytykę kapitalistycznego logosu wywodziły ze „ślepych uliczek” kultury mieszczańskiej: z mistycyzmu Mistrza Eckharta, z nowej religijności Swedenborga, z ezoteryki Freuda czy Junga.W porównaniu z nimi
propozycje Rilkego wykazują oryginalność, którą jako pierwszy
dostrzegł i rozwinął Heidegger.
Kierunek inspiracji pomiędzy nimi powinien stanowić temat
osobnego eseju. Tu zadowolić się trzeba kilkoma pytaniami. Wiadomo, że Heidegger z wielką atencją odnosił się do szaleństwa
Hölderlina i marginalizował intelektualną warstwę poezji Rilkego. Lecz czy w istocie więcej czerpał od Hölderlina niżeli od Rilkego? Czy Rilkego tylko tłumaczył na język filozofii? Czy może
pozwalał przenikać jego pomysłom do własnych rozważań nie
stosując zbyt gęstego sita inachalnych przypisów? Z jakiego
poziomu nieuświadomionej kontestacji wywodzi się owa opowieść Heideggera o potrzebie milczenia i wysłuchiwania w ciszy
tego, co ma nam do powiedzenia język? Co jest źródłem jego
zdystansowania wobec najnowocześniejszych formporządkowania i podporządkowywania świata przez instytucje oraz formy
praktyki społecznej, które skrótowo nazywał Heidegger techniką? Skąd pochodzi jego krytyka kartezjańskiej jaźni, owego podmiotu, który definiuje sam siebie przez swoją subiektywność i
który wikła się w sprzeczności, gdy próbuje dowieść obiektywności wytworów wiedzy?I ostatnie pytanie. Skąd brała się jego
głęboka nieufność wobec całej, wielce rozbudowanej, refleksji,
która – wykorzystując instrumentalnie zdolność przeliczenia
wszelkiej nieskończoności – wykorzenia z naszej świadomości
(oscylującą wokół wiedzy i trwogi) dialektykę bycia i nicości?
Cezary Sikorski
Szczecin, 4 grudnia 2015
Poeci hipokryci (1798) w tłum. A. Libery, Gdańsk 2009.
Rousseau (1800) w tłum. A. Libery, idem.
3
Człowiek (1798) w tłum. A. Libery, idem.
4
Mój przybytek (1799) w tłum. A. Libery, idem.
5
Natura i Sztuka albo Saturn i Jowisz (1800) w tłum. A. Libery, idem.
6
R.M. Rilke, Sonety do Orfeusza, Część druga, Sonet XIII [w:] Rainer M. Rilke,
Elegie duinejskie. Sonety do Orfeusza w tłum. A. Lama, Warszawa 2011, s. 89.
7
Rainer Maria Rilke, Osamotniony na szczytach serca. Wybrał, przełożył
i posłowiem opatrzył Adam Pomorski, Warszawa 2006, s. 299.
8
Rainer M. Rilke, Poezje w tłumaczeniu Mieczysława Jastruna, Kraków
1974, str. 340.
9
Cezary Wodziński, Dlaczego jest raczej nic niż coś… Projekt ontologii apofatycznej [w:] C. Wodziński, Esseje pierwsze, Gdańsk 2014, s.5.
10
Ibidem, S. 92-93.
11
Rainer M. Rilke, Elegie duinejskie. Sonety do Orfeusza w tłum. A. Lama,
ibidem, s. 49.
12
Ibidem, s. 51: Ein Hauch um nichts. Ein Wehn im Gott. Ein Wind. Co
Landman oddaje w swoim tłumaczeniu: A prawdę śpiewać to jest inne
tchnienie. / Tchnienie nicości. Wianie w Bogu. Wiatr. Adam Pomorski zdaje się zbytnio subiektywizować „nicość” Rilkego, gdy tłumaczy, że śpiewać naprawdę to jest tchnąć inaczej. / Tchnąć niczym. Wionąć w bogu.
Być powiewem. [w:] Rainer Maria Rilke, Osamotniony na szczytach serca, ibidem, s. 273.
13
Ibidem, s. 49.
14
Ibidem s. 77. Cytaty według tłumaczenia A. Lama.
15
R. M. Rilkego, Przeczucie [w:] Rainer M.Rilke, Poezje w tłum. M. Jastruna, Kraków 1974, str. 57.
16
Wir machen mit Worten und Fingerzeigen uns allmählich die Welt zu eigen,
tłum A. Lama, s. 64.
17
Ibidem.
18
Ibidem, s. 61.
19
Ibidem, s. 61.
20
Ibidem.
21
W tłum. A. Lama, s. 63.
22
R.M. Rilke, Orfeusz, Eurydyka, Hermes [w:] W tłum. A. Landmana: Rilke,
Poezje nowe. Poezji nowych część wtóra. Życie Maryi. Warszawa 2010, s. 61.
1
2
Ryc. Karol Mazuś
ESEJ
cd. ze str. 9
się objaśniać i przeliczać, lecz z racji swej niewymierności niepokojąco bezużyteczny. Co więcej – intrygujący przez swą niedostępność, a przede wszystkim przez swą niemotę, którą w tym
przypadku należy rozumieć dosłownie: jest to ta część świata,
której języka nie znamy. Ponadto nawet, gdybyśmy poznali jej
język, niewiele by nam to dało, bo ona nic do nas nie mówi.
Istotne jest także to, że jest ten fragment rzeczywistości, do
którego również i my należymy, choć zazwyczaj traktujemy ją
jak obcą i oddzielną. Innymi słowy, jest to także nasz świat. Niezależnie od tego, czy zdajemy sobie z tego sprawę czy nie, zaś
brak dialogu z nim oznacza w istocie atrofię samowiedzy. Jak
zatem brzmieć powinna ta druga tercyna w połączeniu z pierwszą? Oto one razem:
10
Migotania 49
POEZJA
Maciej Froński
Cztery schodki...
Cztery schodki i dwa schodki, potem jeszcze krzynę –
Tak się wspina, tak się skrada lanckoroński rynek.
Pod dachami, podcieniami przyczajony sunie
(Jeszcze pod próg który wpełźnie, jakby próg ciut unieść),
Na paluszkach, na koniuszkach, w absolutnej ciszy
(Jeden kot się chyba przeląkł, bo odpuścił myszy).
Rynek staje – jak się zdaje, zajrzeć chce do okien,
I znów kroczek jeden, drugi, lecz ten drugi – bokiem.
Zakosami, zygzakami, chociaż można prościej,
Wnet zahaczy o „Pensjonat” i wystraszy gości!
Prawie zaraz potem fara – chce ją minąć z prawej...
A ja, w czyje buty wszedłem, nie pamiętam nawet.
Ryc. Karol Mazuś
Katowice, 12 grudnia 2014 roku
Kamil i Zuza
Krew jest czerwona, Biała Podlaska,
A czarne włosy poetki niosą śmierć.
Ze wszystkim w mig się można otrzaskać,
Nawet z więzieniem, choćby na wieku ćwierć.
Ta noc, ich dwoje i te dwa ciała,
Rozgrzane sobą ciała tnie łatwiej nóż.
Cel postawiła, jego wezwała,
Co jeszcze? Wszystko było wiadomo już.
Bo jej nie chcieli dla niego. Kraków.
Więc najpierw zbrodnia, potem przez Polskę rajd.
Twarda dziewczyna, a on z mięczaków?
Jak Mickey i Mallory, Bonnie i Clyde.
To umysłowej przykład hołoty,
Rodzice. Komu by takich było żal?
Chłodem tchnął nocy grudniowej dotyk,
Zabójczo zimna była trzech noży stal.
Matce o mało by się upiekło.
Prawie bez ręki upadł niedoszły teść.
Niebo? Nastaw się raczej na piekło.
Nie musisz, sama sobie poradzę. Cześć.
Mikołów, 16 grudnia 2014 roku
Uśmiechnij się do Katowic
Bluszcz na Zajączka i plac Hlonda,
Piotra i Pawła wieży dumny szpic –
Na wiosnę ładnie to wygląda,
Na wiosnę brzydko nie wygląda nic.
Budynek Tauta na Barbary,
Na Raciborskiej secesyjny kształt
I na Kozielskiej cmentarz stary –
To umiej dostrzec, nie życiowy out.
Jeśliś nie prorok, nie jasnowidz,
Nie wiesz, gdzie jutro cię zastanie dzień,
Choć się uśmiechnij do Katowic,
Wlej trochę serca w paru ulic cień,
A gdy cię dorwie beznadzieja,
Na jednej z ławek – po to przecież są –
Niech cię przygarnie plac Andrzeja,
Niech ci przez usta przejdzie słowo: dom.
Katowice, 5 maja 2015 roku
Ultimul salut.
Na śmierć Claudiu Crulika
Niech ktoś wysłucha go wreszcie,
Zrozumie, może utuli...
Na Montelupich w areszcie
W proteście głodzi się Crulic.
Kraków jest srebrny i szary,
Śnieg pada, jeżdżą tramwaje,
Na Sukiennicach – maszkary,
Na ścianach celi – liszaje.
No i to wieczne czekanie –
Piątek, sobota, niedziela...
A przecież był w Mediolanie,
Nie mógł tu ukraść portfela!
Zdjęto z Crulika koszulę,
Skóra nań leży jak ulał,
Jak to szło? „...Ale nie ulec...”?
Czy wie już o nim konsulat?
Wie, ale milczy nieczule,
I prokurator wie swoje;
W kraju matula z tatulem,
A w „Grandzie” wolne pokoje...
To może teraz? Nie teraz...
Za mało krzyku i szumu:
W krakowskiej celi umiera
Ostatni niezłomny Rumun.
Katowice, 4 stycznia 2014 roku
Śmierć Lorki
Czyś aby czego nie poczuł? –
Pytają brudni żołnierze
Głupawo przy tym rechocząc,
Głupawo, ale i szczerze,
Więc, chociaż żegnasz się z życiem,
Uśmiechnąłbyś się, pedale!
Zawsze to akcja w odbycie,
A ty nie cieszysz się wcale?
Katowice, 22 lutego 2015 roku
Urlop nad Bałtykiem
Wiatr przewraca parasol, parawan wybrzusza,
Grzbietom fal, jak należy, dodaje uroku.
Chociaż w gazecie piszą, że upał i susza,
Gęsia skórka na młodych piersiach wszędzie wokół.
Dół od stroju poprawia na pupie kobieta,
Inna, nieco pulchniejsza, nieudolnie płynie.
Chrzęści piasek pomiędzy kartkami Kereta...
Nie drapię się po jajach, tylko po pachwinie.
Krynica Morska, 13 sierpnia 2015 roku
Mój saz mnie dzisiaj słuchać nie chce...
Mój saz mnie dzisiaj słuchać nie chce,
W mą skórę nie chce wejść, a szkoda;
Kot też miał dosyć moich westchnień,
Poszedł się włóczyć po ogrodach.
Wróci, rozlało się za oknem,
Na jakieś harce szansa nikła –
A ja, choć w domu, i tak moknę,
A ty gdzieś pewnie na Istiklal...
Mikołów, 2 kwietnia 2014 roku
Majeranek
Rozsypał mi się majeranek
I teraz pachnie cała kuchnia,
Warzywa dawno już obrane,
Z garnka z rosołem para bucha.
Za oknem śniegu ani widać,
Choć prawie grudzień się zaczyna,
Na parapecie przyschła dynia,
Gra Wolna Grupa Bukowina.
To co, warzywa wrzucać teraz?
Czy może później? Trudna rada...
Ten majeranek już pozbieram,
Ryba (dorsz chyba) się rozpada.
Jeszcze butelkę wyjmę wina
I jeszcze tylko się rozmarzę –
Za oknem grudzień się zaczyna,
A ja bym wolał, żeby marzec...
Katowice, 29 listopada 2014
Gazeta literacka
11
PROZA
Wacław Holewiński
20 stycznia 1945 roku, sobota, Praga
Wciąż strasznie mnie boli, ale najważniejsze, że wróciło czucie,
że mogę poruszać palcami. Wszystko minie.
Siedzi w tej celi dwu chłopaków. Wciąż się kłócą, skaczą sobie
do oczu. Jeden chciał wiać na Zachód, drugi go od tego pomysłu
odwodził i dziś ten pierwszy ma o to straszną pretensję. Nikt nie
próbuje ich godzić, czegokolwiek tłumaczyć. Tylko czy my wszyscy
mieliśmy stąd uciekać? Dokąd? Może gdybyśmy wywalczyli sobie,
dostali te kolonie, Madagaskar, może tam? Wyspa prawie dwa razy
większa od Polski, pewnie byśmy się i z tubylcami pomieścili. I raz
na zawsze moglibyśmy się pozbyć sąsiadów. To żart, oczywiście.
Mam dużo czasu na myślenie. O wszystkim. Kiedy człowiek
pracuje, koncentruje się na codziennych obowiązkach, rodzinie,
awansach. W więzieniu jest inaczej. Ratujesz swoją skórę, ale
twoje myśli najczęściej płyną jednak do tego, co było,
co za tobą.
Zastanawiam się, czym jest patriotyzm. Duże
słowo i pewnie ludzie różnie je rozumieją. Może
łatwiej powiedzieć, czym patriotyzm nie jest? Nie jest
chwilowym wzruszeniem. To pewne. I wiesz, co sobie
uświadamiam? Że to wcale nie my, nie nasze pokolenie
nacierpiało się najbardziej.
W dwudziestym ósmym, na jedenastego listopada,
gościliśmy w Komendzie Bocheńskiego i Barbeckiego.
Dziś te nazwiska nikomu już nic nie mówią. A oni byli
tacy piękni. Starcy, siwiuteńcy, obaj po osiemdziesiątce,
w oficerskich mundurach, dwie gwiazdki na pagonach i
jakby się wstydzili, że wszyscy stoją przy nich na baczność.
Opowiadali o powstaniu, o tym, jak walczyli, jak ich pojmali
do niewoli i o zesłaniu, o katordze. O tym, jak szli na to zesłanie
miesiącami i jak tęsknili za Polską. Zobacz, tęsknili za Polską,
której nie było. Więc za czym? Może za powietrzem, które u
nas pachnie inaczej? Albo za bruzdą zaoraną ukośnie? A może
za naszymi kłótniami? Sporami? Albo brzozą i jałowcem? Za tym,
że słowa nie trzeba przekładać w głowie na obcy język?
Rok później pojechaliśmy delegacją z darami na Floriańską
do Domu Weteranów Powstania Styczniowego w Krakowie. I
wszyscy byliśmy onieśmieleni. Bo jak porównywać tę ich katorgę i nasze udręki? Ich cierpienie i nasze? Ich pamięć wybiegającą pół wieku wstecz i nasz dzień codzienny?
Więc czym jest ten patriotyzm? Pamiętasz, jak w trzydziestym siódmym pojechaliśmy nad Bałtyk, do Jastarni? To był nasz
jedyny urlop spędzony razem. I pierwszy dla nas obojga nad
morzem. Byliśmy nim zafascynowani. Staliśmy na brzegu i nie
mogliśmy się napatrzeć na napływające fale. I jeszcze ta słona
woda. Plażowaliśmy. Piasek był nagrzany, przyjemny. Mieszkaliśmy u Kaszubów Formellów. Kiedy spałaś, parę razy rozmawiałem z najstarszym, choć przecież nie starym, Martynem. Nigdy
nie żartował, to był poważny mężczyzna. Raz poszliśmy do ich
łodzi. Syn przebierał sieci.
Weź te pupę weg na wóda1 – powiedział do syna, a ja niczego
nie zrozumiałem.
Pomogliśmy mu zepchnąć łódź do wody. Zanim Jópa
popłynął w morze, pocałował jeszcze ojca w rękę. Więc może
ten patriotyzm to też szacunek dla starszych? I do tradycji, do
tego, co za nami?
Wróciliśmy przed chałupę, była piękna lipcowa noc. Poczęstowałem Formellę papierosem.
– Dzakuja.
Przez dłuższy czas ugniatał go w palcach. Przypaliłem mu,
zaciągnął się, potem kilka razy odkaszlnął.
– Będzie wojna – oznajmił po polsku, płynnie, choć z mocnym akcentem. – I trza się będzie bić.
– Jaka wojna? – zdziwiłem się.
Długo nie odpowiadał, myślałem nawet, że nie dosłyszał
mojego pytania. Ale on najwyraźniej musiał sobie przemyśleć
własne prognozy.
Z posłowia autora
Parę lat temu, poza naprawdę bardzo wąską grupą historyków, nikt nie wiedział, kim był Stanisław Ostwind. Może inaczej,
wiedziano, że był ktoś taki, że pełnił funkcję komendanta powiatowego Narodowych Sił Zbrojnych w Węgrowie i że Rosjanie zlikwidowali go jeszcze w trakcie trwania wojny. Jakiś strzępek,
urywek wiedzy. Jeden z wielu przypadków polskiego patrioty
zamordowanego przez nowego okupanta.
Dziś wiemy trochę więcej. Ma swój biogram w Wikipedii,
pojawiło się kilka interesujących tekstów na jego temat. Czy
tyle, aby móc, jak ja, wystawić mu – zamiast prawdziwego – literacki pomnik? To oczywiście dyskusyjne. Bo wciąż jest to wiedza
szczątkowa, oparta na kilku dokumentach, kilku relacjach. Ale,
w moim odczuciu, jest to już jednak wiedza pozwalająca, przynajmniej z grubsza, zobaczyć człowieka, jego silny charakter,
odwagę, przywiązanie do polskości.
Ktoś może zapytać: dlaczego właśnie on? A dlaczego Tadeusz
Danilewicz, dlaczego Jan Morawiec, dlaczego Maria Nachtman,
12
Migotania 49
– A z tym Hitlerem.
Zastanawiałem się, skąd ten prosty Kaszuba mógł
wiedzieć, co się dzieje w polityce. Nikt wówczas nie
mówił o wojnie. Mnie też ona nie przychodziła do głowy.
Bo niby z jakiego powodu miałaby być?
Formella służył w niemieckiej armii. Bił się na początku
wojny pod Mulhausen i zostawił tam rodzonego brata,
Nesta. Sam zresztą też nieźle oberwał. Kiedy rozpiął
koszulę, widać było długą szramę ciągnącą się od lewego
ramienia aż do prawego biodra. Rok później, w tysiąc dziewięćset
piętnastym, ożenił się z wdową po bracie.
Zaczął opowiadać o sporach z niemieckimi rybakami.
– Patrzcie, co się w Gdańsku porobiło. Odkąd rządzi ten ich
Greiser2 – wymówił to nazwisko z wyraźną niechęcią – wszędzie podnieśli łeb. Sieci nam tną i żadnych ustaleń z nimi nie
ma. Przyjdą tu, panie.
– Co pan mówi, panie Formella. Żadnej wojny nie będzie.
Mamy mocną armię. Nikt się nie odważy.
HONOR
MI
Hej mórze mórze tę nasze mórze, czemu
sa zybiesz wcyg dęrżisz, dlocze roz
sztorma na nas sa górzisz, to znou tak
pęszną gladą sklisz.
Przysiadła się do nas żona Formelli, Erna. Przyniosła i postawiła
na prostym, zbitym z nieheblowanych desek stole wędzonego
węgorza i po kieliszku wódki. Martyn pogładził ją po żylastej ręce.
Tyle w tym było czułości, że pomyślałem, iż to nieprzyzwoite, że
ktoś obcy mógł to zobaczyć. Erna, w przeciwieństwie do męża,
mówiła wyłącznie po kaszubsku. Odzywała się rzadko, ale przyglądała mi się uważnie.
Jedliśmy i dzisiaj myślę, pewnie się uśmiejesz, że to też patriotyzm. Siedzieć u siebie, na własnej ziemi, od pokoleń. I nie dać
się z niej wyrzucić, po prostu trwać.
Zastanawiałem się, kim oni są? Polska tam była od niedawna. Polska w ogóle była od niedawna. Kilkanaście lat, nawet nie
dwadzieścia. Starszy syn Erny i Martyna służył od kilku miesięcy
w armii, ale posłali go gdzieś na Polesie do Flotylli Pińskiej4.
– Trza się bić, bo tu Niemce nastaną. – Formella wytarł tłuszcz
z węgorza pajdą chleba.
Nie mówiłem Ci o tej rozmowie, wtedy nie przywiązywałem
do niej wagi. Zresztą, pewnie nie wszyscy Kaszubi przyjmowali
taką postawę jak Martyn. A Ukraińcy, Żydzi, Niemcy? Wszyscy
przecież w tej Polsce mieszkali.
Pamiętasz, wracając, pojechaliśmy do Gdyni, tak
bardzo tego chciałaś. Wszyscy o niej wtedy mówili.
Dorożka zawiozła nas ze stacji kolejowej pod port.
Patrzyliśmy na żurawie przenoszące ogromne ładunki
wprost na statki. Oboje byliśmy pod wrażeniem. I
rozpierała nas duma. Właśnie z tej Polski. Może to też
był patriotyzm? To, że się nie oglądaliśmy na innych, że
potrafiliśmy zbudować taki port z niczego?
Ktoś powiedział, żeby zamknęli gęby, bo ich to
może dużo kosztować, ale żaden z nich najwyraźniej
nie przeszedł jeszcze przez ostre śledztwo. Energia tych
chłopaków rozpierała. Gdzie oni teraz powinni być?
Przecież nie tu, w więzieniu. Powinni wrócić do szkoły,
uczyć się. Za młodzi na wszystko. Jaką mają szansę?
Nawet jeśli ich tu nie ukatrupią, nawet jeśli nie pojadą na
białe niedźwiedzie. Jeśli posiedzą kilka lat, będą innymi
ludźmi. Przeraża mnie to. Pamiętam siebie w ich wieku.
To była odwrotna sytuacja, mieliśmy szansę, każdy z nas ją
widział. A oni? Z jednej niewoli w drugą. Nie ma co rozważać,
która gorsza. Okupacja deprawuje, niszczy ludzi, wysysa z nich
wszystkie pokłady dobra, uczy cwaniactwa, pobudza niskie
instynkty. Za dużo tych pytań kłębi mi się w głowie.
Aaaaa, i jeszcze. Wracaliśmy do Warszawy. Na peronie w Gdyni czekaliśmy na pociąg. Wtoczył się i zatrzymał zbyt daleko,
musieliśmy się cofnąć. Ty pobiegłaś szukać naszych miejsc, a ja
z tą ciężką walizką zatrzymałem się na chwilę przy lokomotywie,
która miała ciągnąć nasze wagony. I wiesz, co na niej było
napisane? Pierwsza Fabryka Lokomotyw w Polsce S.A. Zakłady
w Chrzanowie. Zwróciłem na to uwagę. I byłem dumny tak
samo jak z tej Gdyni.
Pewnie wzruszyłabyś ramionami, że tak się emocjonuję tym,
co było, zamiast myśleć, jak się wyrwać z tego piekła. Masz rację.
Ale sam ze sobą muszę tu dokonywać rozliczeń. Może ostatecznych? Kto wie?
W drzwiach celi stanął strażnik, wskazał na mnie palcem. Ci
młodzi pomogli mi wstać. Myślałem, że znów na przesłuchanie,
ale nie. Wyprowadzili mnie na dziedziniec. Wciąż zimno jak diabli,
ale już palta mi nie oddali. Podjechał samochód, niemiecki adler.
Widziałem kilka takich przed wojną. Wygodne, duże auto. Znów
dwóch ze mną z tyłu, kierowca i oficer z przodu.
Krótka trasa, kilka minut szaleńczej jazdy na Ratuszową5. Jakby się obawiali, że ktoś nas może dogonić. Przed wojną w tym
budynku były koszary. Ale nie było tych zasieków, drutów kolczastych ani budek strażniczych. Stacjonował tu mój trzydziesty szósty pułk piechoty. Bywałem tu wielokrotnie. A teraz najwyraźniej
urządzili w nich więzienie.
Znów ta sama procedura. Odwrócić się do ściany, rozebrać się
do naga. Przeszukanie każdego centymetra ubrania. I do celi.
– „Janczar”? – Nie mogłem uwierzyć, że władowali mnie do
celi z pułkownikiem.
– „Kropidło”? Kiedy cię aresztowali? Dawno w Toledo?
NIE POZWALA
(fragmenty nowej powieści)
Pokiwał głową.
– Może ona i mocna – zgodził się. – Ale czy nas obroni?
-wypuścił nosem dym. – Ale bić się trza.
Ktoś kazał się zamknąć tym dwóm kłócącym się szczeniakom.
Warczeli jeszcze na siebie, jednak po jakimś czasie uspokoili się
zaczęli rozmawiać o dziewczynach z Kłoczewa, a potem o
„Wirze”. Wytężyłem słuch, ale nie dałem po sobie poznać, że ta
informacja mnie ciekawi. Opowiadali o akcji, w której brali razem
z nim udział. Jak to dzieciaki, wyolbrzymiali swoją rolę i przypisywali sobie nadmierne zasługi.
Znałem „Wira”3. Był z AK, ale przyjaźnił się z chłopakami od nas
i czasami pomagał nam w naszych przedsięwzięciach.
Ni z tego, ni z owego Martyn zaśpiewał i tyle było w tym śpiewie smutku, że aż się przeżegnałem.
Hej mórze, mórze, lubótne mórze, gdze
twóje grańce, gdze twój kuńc, skądka ta
twója wiolgósc sa bierze, czej nama
dosz na sztrąd swój duńc.
Halo, halo, halo, halo
gdze twóje grańce, gdze twój kuńc,
Halo, halo, halo, halo
czej nama dosz na sztrąd swój duńc.
Walentyna Stempkowska, bohaterowie moich wcześniejszych
powieści? Coś ich odróżniało, dawało pierwszeństwo, stanowiło
o wyjątkowości? Tak, mógłbym znaleźć równie dzielnych, zdeterminowanych, oddanych Polsce. Ale każdy z nich był częścią tej
innej Polski – niepodległej, opartej na wartościach, przywiązanej
do tradycji. Żadne z nich, nawet w najtrudniejszych okolicznościach, nie uległo, nie poddało się, nie prosiło o „łagodny wyrok”.
Stanisław Ostwind był do nich podobny, a jednocześnie całkiem inny. Ktoś, kto jak ja przeżył kilkadziesiąt lat w PRL-u, wciąż
pamięta wbijany w głowę antysemityzm narodowego podziemia.
Jakieś polowania na Żydów, rozstrzeliwanie żydowskich partyzantów, nienawiść w czystej postaci, wcale nie mniejszą od tej przejawianej przez hitlerowców. Chciałoby się zapytać: co się zmieniło,
czy dziś jest inaczej? Wciąż i wciąż jest ten mit powielany, utrwalany, rozbudzany na nowo. W imię politycznych korzyści, zamiast
prawdy, mamy utrwalanie komunistycznej propagandy. I nagle
ktoś taki jak bohater mojej książki. Żyd, który w polskim podziemiu zaszedł najwyżej, był najwyższej rangi dowódcą pochodzenia
żydowskiego w polskiej konspiracji w czasie II wojny światowej,
Żyd w Narodowych Siłach Zbrojnych, Żyd, który poświęcił życie
dla zasad, dla honoru, dla Polski. Złamany schemat? Jak najbardziej. Oczywiście, Ostwind nie był jedynym, takich postaci jest
znacznie więcej, wciąż dokopujemy się do ich życiorysów, wojennych losów, bohaterstwa.
Mój czytelnik może i powinien zadać zasadne pytanie: gdzie
w tej książce prawda, gdzie mit, gdzie wyobraźnia? Jak w moich
wcześniejszych książkach muszę więc odpowiedzieć kategorycznie, i jednoznacznie: to tylko powieść. Życie Stanisława Ostwinda
było inne. Na sto procent było inne. Tkałem tę książkę ze strzępów, z losów innych ludzi, którzy znaleźli się w podobnych okolicznościach, z większego i mniejszego prawdopodobieństwa,
z archiwalnych dokumentów, z historii Warszawy, Legionów,
z żydowskiego obyczaju. Wiem jednak na pewno – dzięki tym nielicznym zachowanym dokumentom – że są w jego niezbyt długim
życiu momenty, które muszą wstrząsnąć absolutnie każdym, że
mój bohater przeżył swoje życie godnie, że mógłby i powinien
być wzorem do naśladowania. […]
Wacław Holewiński
Ryc. Karol Mazuś
Dzięki Bogu trafiłem na narodowców, a nie komunistów. U nich
raczej bym nie przetrwał.
Pułkownik pokiwał głową, a potem zaczął opowiadać o swo­
im dzieciństwie. Był dwa lata starszy ode mnie i urodził się parę
tysięcy kilometrów od Warszawy, gdzieś w guberni charkowskiej.
– Blisko Kurska, tak, tak, tego samego, gdzie sowieckie tanki
rozjechały niemieckie.
Miał dwu braci. Szybko wszedł w dorosłość, szkoła handlowa
w Kamieńcu Podolskim, Strzelec, studia w Handlowym Instytucie
w Kijowie.
– Jakież to było piękne miasto. Sofia Kijowska, Ławra Pe–
czerska, monaster Wydubicki, no i nasz, polski Święty Aleksander
– na chwilę się zamyślił. – Doszedł pan do Kijowa?
Zrozumiałem, że chodzi mu o kampanię dwudziestego roku.
– Nie miałem szczęścia.
– Jako wolontariusz pierwszego stopnia mogłem wybrać
przydział. Zawsze kochałem konie, to i kawaleria była natural­
nym wyborem.
Długo opowiadał o froncie, o 13. armii, w której służył. A po­tem
o przeniesieniu do szkoły wojskowej, wyprawie do Dowbora–
-Muśnickiego, walkach z bolszewikami nad Dnieprem.
– Widzę, że pana męczę, majorze.
Faktycznie oczy mi się zamykały.
– Przepraszam, nic dziś nie jadłem. I nie sypiam za dużo.
Pokazał mi na miskę, w której była odrobina kaszy.
– Niech pan zje. Ja nie jestem głodny. I się położy. Każda minuta
snu jest tu ważna. Nie wiadomo, kiedy po nas przyjdą. Choć mnie
przesłuchują tylko w nocy.
Podziękowałem. I wyobraź sobie, że ta kasza smakowała mi
bardzo.
W tej celi też tylko jeden siennik. Położyłem się na boku,
zo­stawiając pułkownikowi trochę miejsca, ale także dlatego, że
tylko w tej pozycji mogę jako tako oddychać.
Zasnąłem i śniły mi się Nalewki. Pakownia towarów Appel–
bauma, biura ekspedycyjno-przewozowe: Borychowskich, Grężela,
braci Jastrząb. Sklepy z kajetami, księgami buchalteryjnymi
i ma­teriałami piśmiennymi Izraela Bursta, Szyi Cukier
i Sawitza, ma­gazyn sprzedaży etykiet i dodatków dla przemysłu
cukierniczego Rabinowicza, dom sprzedaży przędzy bawełnianej
Borenszteina, skład wyrobów miedzianych Rotenberga, sklep
ze skórami, galan­terią i wyrobami metalowymi Silmana, skup
surowych skórek Pen– telki, wytwórnia obuwia Chaskiela Lipy
Ostroga, hurtownia szkła Apelblata, wyroby kościane Joela Bajcza,
wytwórnia pończoch Zenit, pracownia skrzyń Wandela i Wurcela,
wędliniarnia Moszka Kornbluma. Wszystko w jednym domu. A ja
poszedłem na kawę do kawiarni Wajberga. Usiadłem, a piękna
żona Wajberga, Cyta, postawiła przede mną filiżankę pachnącą
Brazylią. Roześmiałem się sam do siebie. Jaki zapach ma Brazylia?
W dzieciństwie ze Szmulem Zigenbaumem i Mendlem Cwikiem
biegaliśmy czasem pod palarnię kawy Kirschbauma. To nie był
Żyd, ale nam to nie przeszkadzało. Wystawaliśmy przy oknach
i wdychaliśmy zapach. I to chyba Szmul wymyślił, że tak pachnie
Brazylia. Któregoś dnia przegonił nas dozorca, ale my uparcie
wracaliśmy. I stał się cud. Kurzweil, który tam pracował i musiał
nas widzieć wiele razy,wyniósł nam kiedyś odrobinę tej Brazylii
w papierowej torbie. Każdy z nas wcisnął pośliniony palec do
środka, a potem z pełną powagą wetknął do gęby.
– Cymes – oznajmił Mendel, ale wszyscy trzej byliśmy chyba
zdruzgotani. To nie tego oczekiwaliśmy.
Cyta zapytała, czy podać ciasto. Kiwnąłem głową. Zaraz
przy­biegła i postawiła przede mną lekach, miodowe ciasto
z orzechami.
Wajberg przysiadł się do mojego stolika, ale długo się nie
od­zywał. Patrzył na mnie uważnie.
– Jak twój tate? – zapytał wreszcie.
Kiwnąłem głową, że dobrze. Ale przecież nie było dobrze. Oj­ciec
chorował, rzadko wstawał z łóżka. Matka nie dawała sobie rady.
Wajberg zapisał coś na kartce. Podał mi ją.
– To najlepszy lekarz w Warszawie.
– Perelman? Słyszałem o nim, ale ojciec się nie chce u niego
leczyć.
– Żydzi to durny, durny naród. I za to wszystkie te plagi na
nas. Nie chce się leczyć, bo syjonista?
Kiwnąłem głową. Ojciec nie lubił, gdy przekonywano go do
czegoś na siłę, a o Perelmanie krążyły wieści, że nie tylko leczy,
ale i wysyła swych pacjentów do Palestyny. I że każdemu wciska
pisma Herzla.
– Niech sam tam jedzie – mawiał ojciec. – Tu się urodziłem
i tu umrę.
Przebudziłem się. Pułkownik leżał obok mnie. Miał otwarte
oczy i ciężko oddychał. Nie patrzył na mnie, ale musiał wiedzieć,
że nie śpię.
– Jeśli się panu uda, majorze, niech mi pan to obieca, zawia­
domi pan moją żonę. Dobrze?
PROZA
Objął mnie serdecznie. Użył mojego drugiego pseudonimu
i chyba jemu też nie mieściło się w głowie, że dostał kogoś
takiego jak ja do celi.
– Toledo?
Uśmiechnął się wyrozumiale.
– Tak to miejsce nazywamy.
Opowiedziałem o aresztowaniu. Dopytywał się o to, co przy
mnie znaleziono i co wiedzą na mój temat. Nie chciałem za dużo
gadać, a on to chyba zrozumiał.
– Nie będę cię pocieszał. Nie jest tu lekko. I ponoć takich
jak my – przeciągnął palcem po szyi. – Ale widzę po tobie, że
przeszedłeś już dobrą szkołę.
Pomyślałem, że nie życzę nikomu takiej szkoły jak ta moja.
– Boję się, że i uniwersytet już zaliczyłem, panie pułkowniku.
Szymańskiego, jak mnie, rzucali z celi do celi. Widocznie taką
zasadę mieli wszędzie.
– Jest tu iluś oprawców, źle trafić w ich ręce. Knyziak, Jaku­
bowski, Poddębski, Frydman. A najgorszy ten Żyd, Szymonowicz6,
naczelnik. Mówią, że to wyjątkowy sadysta. Skąd oni ich biorą?
Najwyraźniej refleksje „Janczara” były podobne do moich. Skąd
oni ich biorą? Zastanowiłem się, jak by zareagował, gdybym mu
powiedział, że ja też jestem Żydem. Postanowiłem to spraw­dzić.
– Pułkowniku, muszę panu coś powiedzieć.
– Tak, majorze?
– Mówi pan, że ten Szymonowicz najgorszy. I że to Żyd.
Kiwnął głową, ale widziałem, że niczego się nie domyśla.
– Tak wszyscy mówią. To morderca.
– Jestem katolikiem, Polakiem. Ale i Żydem. To ma dla pana
jakieś znaczenie?
Był zaskoczony moją deklaracją. Wbił we mnie wzrok i dłuższy
czas się nie odzywał.
– Żadnego – odpowiedział wreszcie. – Przed wojną miałem
wielu znajomych Żydów. Pewnie nikt z nich się nie uratował.
A Tu­wima wiersze znam na pamięć. Słonimskiego zresztą też.
Jak panu się udało przetrwać wojnę? Nikt w okręgu pana nie
podejrzewał?
Z „Janczarem” zetknęliśmy się dwa czy trzy razy, całkiem nie­
dawno, podczas akcji scaleniowej. Trudno zresztą, żeby było ina­
czej. Długo działaliśmy na tych samych terenach, wielu naszych
ludzi trafiło do AK.
– Nie sądzę. Szczęśliwie, jak pan widzi, nie da się tego wy­czytać
z mojej twarzy. A ci, co wiedzieli, zrobili wszystko, abym przeżył.
22 stycznia 1945 roku, poniedziałek,
Praga, Toledo
Dziś umarłem. I zmartwychwstałem. Nawet nie wiem, jak Ci
to, Kochana, opowiedzieć. Nie wiem, coś się ze mną dziś stało.
Każdy pewnie ma jakąś odporność, jakąś graniczną linię.
Tutaj krążą legendy o pewnym niedorozwiniętym pomocniku
naczelnika. Wszyscy o tym mówią. To on ponoć strzela ludziom
w łeb. Wyciągnęli mnie w środku nocy z celi. I zobaczyłem tego
człowieka. Niski, pewnie z metr pięćdziesiąt, bezzębny, uśmie­
cha się do ciebie i widzisz jego czarne dziąsła. Na moich oczach
wyciągnął pistolet. Nie wierzyłem, że to się tak zakończy, ale się
z Tobą pożegnałem i zacząłem się modlić.
Sprowadzili mnie na dół. Przed wojną tu była zbrojownia. Szli­
śmy długim korytarzem. Próbowałem się odwrócić, zobaczyć,
co się dzieje.
– Przed siebie, nie odwracać się – wrzasnął piskliwie.
Ten korytarz miał ze sto pięćdziesiąt metrów. Liczyłem kroki.
Jeszcze nie i jeszcze. Zobaczyłem dwu ludzi stojących z boku.
Obaj w oficerskich mundurach, ale nie dostrzegłem stopni.
Usłyszałem odciągany kurek. Czułem, że nogi mi drżą, a pot
zalewa oczy. Kie­dy dochodziłem prawie do ściany, strzelił. To jest
ułamek sekundy, w którym wiesz, że już po tobie.
Upadłem na kolana, ale niczego nie czułem. Musiała minąć
dłuższa chwila, zanim zrozumiałem, że strzelił ze ślepaka. Poczu­
łem mokro w spodniach. Tak, zlałem się. Trudno, bardzo trudno
mi o tym mówić. Puściło wszystko. Nerwy, zwieracze, wszystko.
Zacząłem wrzeszczeć i nie było w tym żadnych słów. Zapomnia­
łem wszystkie. Pewnie gdybym mógł inaczej, bluźniłbym, wyzywał
od najgorszych, przeklinał ich i tych, którzy ich spłodzili.
Oprawca roześmiał się jakimś dziwnym chrapliwym głosem.
Jeden z tych oficerów, teraz już zobaczyłem naszywki, kapitan,
szarpnął mnie i postawił na nogi.
– Posrał się, pierdolony bohater. A to ci dopiero. – Wyczu­łem
w jego głosie nutę satysfakcji. – I tak w gównie będziesz teraz,
bandyto, siedział. I niech ci ten twój Hitler pomoże.
Teraz śmiali się już wszyscy.
Ale na tym się nie skończyło. Nienormalny podszedł do mnie
i przyłożył mi spluwę do czoła. To był stary, siedmiostrzałowy
na­gan w wersji podoficerskiej. Trzeba w niej było za każdym
razem odciągać kurek. Pokręcił bębenkiem. Trach, trach, trach,
trach. Myślałem, że ten grzechot rozsadzi mi głowę.
Przestali się śmiać, patrzyli na mnie poważnie.
– Jest czy nie ma? – Major, drugi miał na naszywkach dwie
belki i gwiazdkę, wyciągnął wskazujący palec do góry.
– Ja obstawiam, że tym razem się nie wywinie. – Na twarzy
kapitana dostrzegłem wyłącznie pogardę.
– Ale może chcesz się pomodlić, Ostwind? – Major najwy­raźniej
postanowił przedłużyć przedstawienie. – Porozmawiać ze swoim
Bogiem, co? – Odsunął dłoń nienormalnego od mojej skroni.
Pokręciłem głową.
– Nie? Przestałeś ufać swemu Bogu?
– Nie. – Zrozumiałem, że czas najwyższy przestać grać w tej
sztuce. Chciałem, aby to, co nieuchronne, było już za mną.
– Co nie?
– Nie przestałem ufać.
cd. str. 14
Gazeta literacka
13
PROZA
– Widzicie, towarzyszu kapitanie, tak się rodzą legendy. Uczcie
się.
Pan major Ostwind, dobrze mówię, major, prawda?, ufa
cd. ze str. 11
swemu Bogu. Nie ufa ludowej sprawiedliwości, ale wierzy w
religijne zabobony.
Dotarło do mnie, że nie strzelą, a jeśli strzelą, to znów ślepa­
kiem. Nie chciałem im dawać satysfakcji. Swoją porcję już dostali.
Zacząłem głośno odmawiać różaniec.
– Wierzę w Jednego Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzy­
ciela nieba i ziemi. I w Jezusa Chrystusa.
Chyba się tego nie spodziewali. Major złapał mnie za twarz i
ścisnął palcami policzki tak, że wydawałem z siebie tylko niear­
tykułowane dźwięki. Popchnął mnie na tyle mocno, że upadłbym,
gdyby nie ściana, na którą wpadłem siłą rozpędu.
Nienormalny podbiegł i znów przyłożył mi spluwę do czoła.
Odwrócił się w kierunku oficerów. Najwyraźniej czekał na ich
polecenie.
– Strzelaj, Jura. – Major dał znak i kurdupel znów odciągnął
kurek.
Roześmiałem się. Nawet gdybym miał po sekundzie leżeć
na posadzce z przestrzeloną czaszką, nikt nie byłby w stanie
po­wstrzymać tego mojego śmiechu.
Nienormalny pociągnął za spust. Usłyszałem metaliczny
dźwięk, tym razem jednak nie upadłem.
Najwyraźniej zepsułem im zabawę. Zacząłem się zastanawiać,
czy to rozrywka, czy element śledztwa, a ofiarą padają ci, których
trudniej złamać. I czy ktokolwiek wie o tych rozkosznych figlach?
To, oczywiście, pytania bez sensu. Pewnie, że wiedzą.
Strażnicy zaprowadzili mnie do umywalni. Wygląda tak, jak
przed wojną. Nic tu się nie zmieniło. Długi szereg zlewów, kra­
ny. Nie dali nawet kawałka mydła. Zdjąłem cuchnące odzienie,
wrzuciłem spodnie, koszulę, kalesony i skarpetki pod strumień
lodowatej wody. Wypłukałem, na ile się dało. Potem sam się umy­
łem. Poczułem się trochę lepiej, choć wciąż czułem jakiś rodzaj
napięcia, paraliżu. Zorientowałem się, że zęby mam zaciśnięte
tak mocno, że za chwilę mi popękają.
– Szybciej, na co czekacie? – Strażnik rozcierał dłonie, naj­wyraźniej
jemu też było zimno w tej słabo ogrzanej sali. – Ubie­rajcie się.
Wyżąłem ubranie, miałem wrażenie, że jeszcze chwila, a zwi­
sałyby z niego sople lodu. Włożyłem na siebie. Sucha marynarka
sprawiła, że poczułem odrobinę ciepła.
Wrzucili mnie do tej samej celi co poprzednio. Ale był tu też
nowy więzień. Zajął moje miejsce. Usiadłem między Wiserem
a Stanisławczykiem. Inżynier zadał mi jakieś pytanie, a ja nie
mogłem rozewrzeć szczęk. Może gdybym miał nóż, potrafiłbym
wcisnąć go między zęby.
Byłem otępiały, miałem ciągle dreszcze. Było mi zimno, ale to
nie ono je powodowało. Musiało spłynąć ze mnie to napięcie.
Nie dali mi czasu.
Otworzyły się drzwi do celi.
– Ty. – Strażnik wskazał na mnie.
Poruszałem się jak ciężko chory człowiek. Nie mogłem unieść
nóg, ciągnąłem je po betonie. Potknąłem się na schodach, upad­
łem na twarz. Nos znów zaczął mi krwawić.
Śledczy, wydaje się, jakbym kiedyś go widział, ale niczego
nie jestem już pewien, zlustrował mnie uważnym spojrzeniem.
Chyba nie przypuszczał, że człowiek, którego mu przyślą, będzie
w takim stanie. Wskazał mi taboret.
– Siadajcie. Zapalicie? – Trzymał w dłoni paczkę amerykań­
skich papierosów.
„Lucky Strike cigarettes” – przeczytałem na opakowaniu. Ni­żej
było coś jeszcze. Wytężyłem wzrok. „It’s toasted”. Przed wojną
gdzieś czytałem, że kapitaliści sprzedadzą Sowietom sznur, na
którym ci ich powieszą. To był chyba cytat z tego ich Lenina. Tu
było jeszcze gorzej, oni im niczego nie sprzedawali. Dostarczali
wszystko za darmo. Na własną zgubę.
Podziękowałem. Nie chciałem już od nich niczego.
– Widzicie, do czego doprowadziliście. – Miał przyjemny,
mocny głos.
Pomyślałem, że z takim głosem mógłby czytać w radio wia­
domości. Patrzyłem na niego bezradnie, bo co miałem na to
od­powiedzieć.
Swoją drogą, pamiętasz, jak kupiliśmy wspólnie nasze pierwsze
radio? Lampowe. W trzydziestym siódmym? A może ósmym, na
początku? Na pewno nie pamiętasz, nie zwracałaś na takie szcze­
góły uwagi. Było z firmy Natawis i miało piękną drewnianą obu­
dowę. Miałem wcześniej inne, wtedy się mówiło „aparat głosowy”,
kryształkowe. Kryształ się nazywał Złota Ramona. Ależ to była
sensacja. Nikt nie chciał wierzyć, że pudełko może gadać. Nie
za­pytałem Cię o to nigdy – oddałaś radio Niemcom? A może je
gdzieś ukryłaś?
– A nie trzeba było inaczej? Przecież nikt od was niczego
wielkiego nie oczekuje. Powinniście być rozsądni, wiedzieć,
że trzeba dobić faszystowską bestię, odbudować miasta, wsie,
pło­dzić dzieci, kraj reformować. Czego wy chcecie? Chłopów
znów zapędzić do pańszczyzny? Jesteście wykształceni, wciąż
możecie swoje winy odkupić. Wam się pewnie wydaje, że wy
kogoś zdra­dzacie. Ale kogo? Myśmy już prawie wszystkich
wyłapali. A ci, co zostali w lesie, no, bądźcie, majorze, rozsądni,
ile oni tam wy­trwają? Jeszcze miesiąc, dwa? A co potem? Wszyscy
wylądujecie na śmietniku historii, nikt nawet na was nie splunie.
Nie szkoda wam tych młodych ludzi? Tyle już było ofiar, po co
następne? Chcecie mieć kolejnych na sumieniu? No, powiedzcie,
do czego to ma prowadzić? Chcecie, żeby brat do brata strzelał?
Pokręciłem głową, a on czekał, aż się odezwę. Ale ja wciąż
miałem problem z otworzeniem ust. Mogłem je uchylić na nie
więcej niż pół centymetra.
– No, widzicie. Wy pomożecie nam, a my doprowadzimy do
tego, że sąd łagodniej was potraktuje. Widzicie, jest jak jest. Tamtej
Polski już nie będzie. Z Sowietami trzeba być po jednej stronie.
Bo co my możemy? Tyle było obietnic od Francuzów i Anglików
14
Migotania 49
i co? Zostaliśmy sami. Skłócili nas ze wszystkimi sąsiadami, to i
taki efekt. – Ładnie akcentował każdy wyraz i nagle przeszedł do
sedna. – Weźcie kartkę i rozpiszcie strukturę powiatową. Z kim się
kontaktowaliście, gdzie mieliście magazyny broni, system łącz­
ności z Warszawą, kto dowodził grupami leśnymi, gdzie organi­
zowaliście obozy szkoleniowe.
Truścianko moja, nie wyjdę z tego. Nie ma co się dłużej łudzić.
Albo zabiją tu i zaraz, albo poślą gdzieś na resztę życia na Syberię.
Wiesz, że ja to dopiero teraz zrozumiałem, dopiero teraz to do
mnie dociera. Tak, trzeba się z tym pogodzić. Kochana, myślę o
Was każdego dnia, nieustannie. Musisz, będziesz musiała sama
wychować naszą córkę. To trudne zadanie. Wiem. Narobiłem
błędów w życiu. Teraz nie mam już możliwości, aby je naprawić.
Kruszyna będzie podobna do Ciebie, tak przecież lepiej, ma być
piękną kobietą. Musisz jej powiedzieć, że byłyście całym moim
światem, ale że nie mogłem postąpić inaczej.
– Nie mogę – wyszeptałem.
Doszedłem do wniosku, że nie będę ukrywał tego, co i tak
wiedzą. Przyznam się, że byłem komendantem w powiecie.
– Czego nie możecie? – Ubek w dalszym ciągu był spokojny.
– Nie zrobię tego, co pan proponuje – skorygowałem
po­przednią odpowiedź.
Zapalił papierosa. Trzymał go nietypowo, między środkowym
a serdecznym palcem.
– Graliście w szachy?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Cóż miałem odpo­wiedzieć?
Że miałem dziesiątki partii w głowie, że nieźle znałem chłopaka,
który na pewno zostanie szachowym mistrzem? I że nawet udało
mi się z nim kiedyś wygrać?
– Znam zasady – odpowiedziałem ostrożnie.
– Jak byście nazwali swoją sytuację?
Śledczy intelektualista? Wolał metaforę od lania po pysku?
– Nie można tej sytuacji porównać.
– Chyba się mylicie. – Podszedł do okna i przez chwilę pa­trzył
na dziedziniec. – To jest szach i mat. Można chować figury.
Ten mecz przegraliście z kretesem. Raz na zawsze. Anders tu
nie przyjedzie i wam nie pomoże, Amerykanie też nie. Nie
rozumiecie?
– Rozumiem – jakimś cudem udało mi się rozewrzeć wresz­cie
szczęki. – Doskonale rozumiem.
Odwrócił się w moją stronę, ale nie podszedł do biurka. Oparł
się tyłkiem o parapet.
– A żona?
– Co żona? – nie zrozumiałem, do czego zmierza.
– Nie cenicie własnego życia. Każdy ma do tego prawo. Choć
Kościół tego chyba nie pochwala. Ale przecież to jeszcze młoda
ko­bieta. Powinna mieć chłopa. A was już pewnie nie zobaczy. Znaj­
dzie sobie innego. Niewielu mężczyzn zostało, duża konkurencja.
W babach można przebierać jak w ulęgałkach. Wyobrażacie sobie,
jak ją rozbiera, zrzuca z niej kieckę, dobiera się do jej cycków.
Niczego nie rozumiał. Życie. Szybko nauczyłem się je cenić.
Ale cenić też życie innych, może nie ponad własne, ale na równi.
– Powinna sobie znaleźć. Tak pewnie będzie dla niej lepiej
– odpowiedziałem, aby nie pozostawić mu złudzeń, że złamie
mnie w ten sposób.
Graliśmy Tobą, Twoją przyszłością z człowiekiem, który Cię
nie zna, nie wie, jaka jesteś piękna, ile w Tobie ciepła i siły. Inny
mężczyzna? Nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale może faktycz­
nie tak byłoby dla Was najlepiej. Dla Was obu. Nie daj Boże, abyś
kiedykolwiek musiała odpowiadać za moje czyny. Nie przed
tymi zbrodniarzami.
Roześmiał się, ale wiedziałem już, że to element jego
przed­stawienia.
– Wiecie, że możemy ją aresztować.
Wciąż się dobrotliwie uśmiechał, wciąż był moim przyjacielem
zatroskanym o przyszłość moich najbliższych.
– Nie wiecie, czy żyje. Ja sam tego nie wiem – skłamałem.
Swoją drogą to cud, że dostałem od Ciebie informację, że prze­
trwałyście. Nawet sobie nie potrafię wyobrazić Waszych cierpień.
Tej ewakuacji do Pruszkowa. Zrządzenie Bożej opatrzności, że
spotkałaś tę lekarkę, że wypisała te papiery o tyfusie.
– Może żyje, może nie. Ale jeśli żyje. – On wciąż nie groził,
przekonywał, namawiał.
– Panie poruczniku, nie wydam moich ludzi. Nie zrobię tego. I
obaj wiemy dlaczego. Pan na moim miejscu też by tego nie zrobił.
Skrzywił się, jakbym wyrządził mu osobistą krzywdę, jakbym
dotknął czegoś ukrytego głęboko w nim samym. Wiedziałem,
że tym razem to ja mu wbiłem szpilę. Bolesną.
Usiadł za biurkiem i zagłębił się w lekturze akt. Pozornie nie
zwracał na mnie uwagi. Zgasił papierosa i zaraz sięgnął po
kolej­nego.
– Byliście w Legionach. Mój ojciec też był – rzucił ot tak, przed
siebie.
Dlaczego człowiek wychowany w dobrym domu, wszystko na
to wskazywało, jego maniery, inteligencja, sposób wysławiania
się, do nich trafił? Te Legiony jego ojca mogły być prawdą, ale
równie dobrze kolejnym kłamstwem.
– Był osadnikiem wojskowym – dodał.
To mogło wiele wyjaśniać. Ciekawe, kiedy aresztowali mu ojca,
a jego wywieźli na wschód? Pamiętam, że już w lutym, marcu
czterdziestego dużo się o tym mówiło. O tysiącach, dziesiątkach
tysięcy ładowanych do bydlęcych wagonów i wywożonych na
Sy­berię.
Gdybym został na wschodzie, dał się złapać, a przecież we
wrześniu trzydziestego dziewiątego mało brakowało, od dawna
gniłbym w tych dołach katyńskich. Strzał w potylicę i zała­twiona
sprawa. Nikt by nie wiedział, ot, zaginął i tyle. Był człowiek i go
nie ma. Jak mucha walnięta packą, zamieciona, wrzucona do
kosza albo rozdeptana butem przechodnia. Odkrycie tej sprawy
było dla Polaków wielkim wstrząsem, a dla mnie? Czytałem ten
wyrywany sobie przez ludzi numer IKaP-a7 i do dziś pamiętam
tytuł -Oficerowie polscy ofiarami okrucieństw bolszewickich. I te
trzy nazwiska na pierwszej stronie – Bohaterewicz8, Smorawiń­
ski9, Hałaciński10. Dwaj ostatni byli w Legionach. Z żadnym się nie
zetknąłem, ale mocniejsze ukłucie w sercu poczułem natychmiast.
Tak, chyba jak wszyscy byłem przerażony rozmiarem tragedii,
choć niczego innego się nie spodziewałem.
– Rozumiecie?
Nie słyszałem, co do mnie powiedział, ale na wszelki wypadek
kiwnąłem głową.
– Nie zostało wam dużo czasu. Sąd, wyrok i kula w łeb.
Po­winniście, majorze, to przemyśleć. Nie warto się upierać. Nic
tym nie zyskacie. Przecież wiecie, że ktoś was wsypał, że mamy
ze­znania, które was obciążają. Że z waszą pomocą albo bez niej
to podziemie i tak zniknie. Żadna władza sobie na to nie pozwoli.
A tu będzie normalne państwo, Polska.
Pomyślałem, że raczej siedemnasta republika, ale nie powie­
działem tego głośno. Nie chciałem go prowokować.
– Będą szkoły, przedszkola, fabryki. Ludzie chcą spokoju i tyl­
ko tego. Wiem, co pan przeszedł, ale musi pan zrozumieć, że
jest wojna i pan, majorze, stoi po stronie, z którą walczy cały
świat demokratyczny.
Że też nie stanęły mu te słowa kołkiem. Sowiety, co one
mają wspólnego z demokracją? Teraz będą wmawiać ludziom
takieandrony. Zatrują im mózgi i oduczą myślenia. A może
właśnie dzięki tym chłopcom, którzy zostaną w lesie, to się
nie uda? Może to właśnie dzięki nim, jak kiedyś ci z powstania
styczniowego, przeniesiemy polskość?
– Niech pan wraca do celi i jeszcze raz przemyśli swoją po­stawę,
pan naprawdę nie ma dużo czasu.
Chciałem wstać, ale nie mogłem, nogi odmówiły mi posłu­
szeństwa. Patrzył na mnie zdezorientowany. Nie wiedział, co się
dzieje. Gdyby to było krzesło z oparciem, podniósłbym się na
rękach. Zacząłem się kiwać na lewo i prawo, coraz bardziej się
wychylałem, wreszcie poleciałem na ziemię. Ale to nic nie dało,
nie mogłem wstać.
Zadzwonił po strażników. Wzięli mnie pod ramiona i zawlek­
li do celi. Nikogo w niej nie było. I to była dobra sytuacja. Choć
przez chwilę mogłem pobyć sam ze sobą, z własnymi myślami.
I z Wami, Kochana.
Wacław Holewiński
Wrzuć te spławy z powrotem do wody (kaszub.).
Arthur Greiser – prezydent Senatu Wolnego Miasta Gdańska, zbrodniarz
wojenny.
3
Jan Kmiołek, pseud. „Wir” (1919-1952) – żołnierz podziemia niepodległo­
ściowego. Od jesieni 1941 roku żołnierz ZWZ-AK obwód Pułtusk.
Zamordowany przez UB w 1952 roku.
4
Flotylla rzeczna wchodząca w skład Marynarki Wojennej w okresie
między­wojennym, stacjonująca w Pińsku na rzece Pinie. Flotylla
operowała na tzw. morzu pińskim – w dorzeczu Prypeci z głównymi
rzekami: Prypeć, Pina, Strumień.
5
Więzienie karno-śledcze nr III w Warszawie, tzw. Toledo – więzienie
Urzędu Bezpieczeństwa i NKWD przeznaczone dla żołnierzy AK i NSZ
w nieistniejącym dziś budynku przy ul. Ratuszowej (dziś Namysłowska 6).
6
Kazimierz Szymonowicz (właśc. Kopel Klejman), przez więźniów
nazywany Krwawym Kaziem, naczelnik więzienia. Lubił osobiście
wykonywać wyroki śmierci.
7
„Ilustrowany Kurjer Polski”,dziennik wydawany podczas okupacji przez
Niemców na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Jako pierwszy ujawnił
sprawę zbrodni katyńskiej.
8
Bronisław Bohaterewicz (1870-1940), generał brygady Wojska Polskiego.
Zginął w Katyniu.
9
Mieczysław Smorawiński (1893-1940), generał brygady Wojska Polskiego.
Zginął w Katyniu.
10
Andrzej Hałaciński (1891-1940), podpułkownik Wojska Polskiego. Autor
słów pieśni My, Pierwsza Brygada. Zginął w Katyniu.
1
2
Paweł M. Wiśniewski
wole kolorowe obrazki okresu dzieciństwa
od wiecznie pokrzywionych fizjonomii
ważnych mądrujących nad beznadziejnością
tęczowych przystani
Wszyscy kłamią
wszyscy kłamią
zwłaszcza ci mówiący prawdę
wole historie prawdziwe wyrazistych bohaterów
pogromców dobra, obrońców zła
Mocków, Popielskich
od karmazynowych przypływów walecznych serc chwili
grzech tym prostszy
im bardziej wierzymy w jego słuszność
wole reporterów śmierci patrolujących pola artystycznych kampanii
niż newsy z pierwszej ręki podane po porannym nocnym zamroczeniu
konsekwencje bywają okrutne
bez nich nie było by warto
wole krótkie żołnierskie rozkazy wydawane tuż przed i tuż po wymarszu
od zwlekania z przyjęciem rezygnacji królewskiego tronu
prostej odpowiedzi
Alegoria myśli
i lekcje śpiewu są mi obojętne, bez nich można się obejść
lepiej napisać wiersz o niczym, przekartkować przeszłość
policzyć pozostałe odcinki
kamień na drodze
pozostawiony sam sobie
tak jakby nie należał do nikogo
młot zatopiony w stali
przejrzystej niczym szkło
pachnącej spalonym lipcowym murem
gałązka szumiąca na wietrze
myśląca o czasach zmartwychwstania
samotny człowiek w metrze
obserwujący rubaszne obrazy
przesuwane na śliskiej powierzchni kłamstwa
las pełen grzybów
zbieranych okazjonalnie
nie mających wpływu
na życie tutejszych
łaska umartwionych
bezimiennych
utożsamianych z blaskiem świecy
aleja myślących inaczej
biednych czarodziei
męka winorośli
puszczającej pęta ku mydlącym oczy niewinnym
POEZJA
Wybór lepszej niestabilności
Peregrynacja
Babyland
życie jest pasmem następujących po sobie pokoi
wybieramy ten w którym aktualnie odnajdujemy
samych siebie
na rozgrzanych czerwonym słońcem kamieniach
rodzą się dzieci
agonalnie poskręcane ziemne pędraki
gotowe do pierwszego i ostatniego krzyku
pewnego dnia w jakimś pokoju
dołącza sublokator
złośliwość losu
wybawienie
Homeland
dom bez okien, bez dachu, bez ścian
dostępny z zewnątrz, z wewnątrz, znikąd
niejasny
dom płaczliwych, pieszczotliwych gestów
wirujących, statycznych, kinetycznych zdań
jak jedno tu i teraz
dom emigrantów z dalekiego świata
kosztujących rajskiej jabłoni
płaczą cicho
niedosłyszalnie dla psich uszu
wędrujących
w górę
w dół
po żwirowej ścieżce
poszukują utraconych matek
bawiących tanim kosztem
przy słońcu ukrytym w szklanej kuli zapomnienia
poszukują ojców
mówiących o rzeczach ważnych
pijących piwo z kumplami z sąsiedniej klatki
poszukują domów
w niwecz nie obróconych
liczą palce nogi ręce głowy
zapada nieprzekupna ciemność
rwący potok
niosący kawałki nieprzeczytanych książek
listów pisanych pod przymusem
chwil utrwalonych w lekkim tonie ekscytacji
Who are you?
jesteś wyjątkowy – jesteś człowiekiem
układ smarowania jest niezbędny
do prawidłowego transportu płynów ustrojowych
jesteś wyjątkowy – jesteś maszyną
wymienne systemy scalone
czekają na remont generalny
Szósty zmysł
słuchaj jak wiatr szepce czułe słówka
słuchaj, on nie słyszy potajemnych jęków odejścia
patrz jak gwiazdy spadają z nieba
odpadki, na ich miejsce nowe cuda natury
powąchaj aromatu roślin i zwierząt
balsamu ludzkich dusz
dotknij słowa
balansującego pomiędzy oddechem, a nicością
posmakuj afrodyzjaków codzienności
zapamiętale korzystających z dobrej woli
Ryc. Karol Mazuś
a teraz odrzuć pięć objawów pragnienia
i tocz kule na ten szczyt
Gazeta literacka
15
Biel
Biel jest postacią spokoju nad zaśnieżoną połoniną. Ciszy obojętnego rozdzielenia nie porażą ani krzyk ptaka na krawędzi nieba, ani szum narty, którą biegacz kroi plastry pustej przestrzeni,
zbliżając się do skraju lasu. W królestwie spokoju życie i ruch są
nieważne (jeśli nie są już nieobecne). Stopione z bielą oko i dusza
uspokajają się; spokój niesie im zimno skrystalizowanego światła.
Jeszcze trochę, jeszcze trochę i już nie będzie jasne, czy oko i dusza
patrzą jeszcze w biel, czy tylko jeszcze biel patrzy na oko i duszę.
Biel jest pięknym zagrożeniem. Nic dziwnego, że biel nietkniętego
papieru wywołuje u poetów dreszcz, że kochankowie wzdrygają
się przy łóżku, na którym milczy napięta błona pościeli. Na bieli da
się zauważyć każdą plamę słabości, każdy wyciek pobudzonego
ciała. Pośrodku bieli ogarnia strach, że jej czystość już w następnej
chwili zostanie skropiona krwią. Biel etymologicznie jest związana z jasnością, a więc także odkrytym czołem, światłem niezepsutej myśli. W bieli można zginąć, jak niewiasty Stupicy czy skomlące syberyjskie psy Koviča. W biel można spaść jak Nejc Zaplotnik,
jak wyczerpany obozowicz lub dziecko, które zachorowało na leukemię. W bieli stajemy się postacią spokoju nad zaśnieżoną połoniną. „W biel popłynąć. / W czystość. Bez dna. / Bez horyzontu. /
Wrócić? / W bieli biały. / Do białości rozpuszczony. / Bezcielesny.
/ Przyjść jeszcze?” zaśnieżonymi ustami podpowiada Dane Zajc.
Drzewo
Drzewo, w porównaniu z butem, jest dumą zakotwiczenia.
Znajduje swoje miejsce na ziemi, jeszcze zanim się urodzi, kiedy kiełkuje, zapuszcza w niej swoje korzenie. To miejsce jest jego
domem na zawsze, nie może go opuścić. Bez względu na warunki, w jakich rośnie, pilnuje swojego miejsca pod słońcem, walczy
o nie i w tej walce staje się własnym schronieniem. Znaczeniem
zakorzenienia jest rozpiętość od nieba do ziemi. Pion drzewa, który czasem poruszy mocny cień sąsiednich drzew lub wiatr, wiejący po zboczu góry, jest synonimem oswajania światła. Poprzez
swój wysublimowany wzrost, formowanie słojów, korony i liści,
drzewo próbuje usidlić światło. To prawda, że potrzebuje światła do swojego wzrostu, jednak prawdą jest też, że kocha światło i
jest mu bezgranicznie oddane. W tej miłości nie ma żadnego cienia lub kalkulacji: to, co drzewo dostaje od światła, oddaje światu,
który pozwala mu przez fotosyntezę na oddychanie, chłodzenie i
ochronę przed niebezpiecznym, śmiercionośnym promieniowaniem. By móc spajać niebo i ziemię, drzewo musi być wytrzymałe
i cierpliwe. Jego komórki są cudem natury: pomyślmy o ich twardości i umiejętności czerpania i przenoszenia wody i minerałów
do przyprawiającej o zawrót głowy wysokości! Drzewa są jednocześnie pompami, młynami i fabrykami czystej energii. Człowiek
nie może sobie czegoś takiego wyobrazić, gdyż jest ograniczony
korzystaniem z wynalazków. Dzięki zakorzenieniu, drzewo podczas swojego długiego życia uprawia sztukę obserwacji. Kiedyś
wszyscy ludzie – nie tylko szintoiści, Indianie i Celtowie – słuchali szeptu drzew. Próbowali rozwiązać tajemnice ich spokojnego,
prawie obojętnego spojrzenia. Dzisiaj nasz stosunek do drzew
jest ambiwalentny: nadal podziwiamy ich siłę i wyniosłość, a z
drugiej strony stabilność ich spokojnego spojrzenia wprawia nas
w zakłopotanie. Natura drzew – dla naszych rozwichrzonych serc
i niepocieszonej duszy – jest zbyt spokojna, zbyt łagodna. Wydaje
nam się, że drzewa litują się nad naszymi działaniami, bezpłodnym odbijaniem się od miejsca do miejsca, od rzeczy do rzeczy,
naszym staraniem, które nie przyniesie zbawienia. Zakładając,
że jesteśmy wiecznym projektem, wiecznym ukierunkowaniem
na cel, drzewa są wiernymi kotwicami skumulowanego spokoju.
Niektóre z nich, szybko zapadając na choroby i słabnąc, nie mogą
rozwinąć wszystkich swoich mocy, wspiąć się do rozległego błękitu nieba; inne zostają pokrzywionymi samotnikami, sękowatymi zaroślami. Lecz pomimo tego, nie można pominąć faktu, że na
ziemi i ponad nią zostają po nich obronne mury zakorzenienia,
świadectwa głębokiej prawdy. Drzewa nam bowiem wyjaśniają,
że nie ma jednego nieba, które otaczałoby i zasłaniało Ziemię na
pewnej określonej wysokości. Niebo nie jest błoną czy sferą: niebo jest na końcu każdego drzewa, jest tam, dokąd wspiął się najmniejszy palec najwyższej gałęzi, najbardziej wytrwałe pragnienie zieleniejącego i szumiącego wzrostu.
Europa
Europa według opowieści mitologicznej była fenicjańską pięknością, królewną o śniadej i jedwabistej cerze. Według niejasnej
etymologii jej imienia miała duże, szeroko otwarte oczy. Zakochał
się w niej Zeus, przybrał postać białego byka ze złotymi rogami
w kształcie półksiężyców i na swym grzbiecie zaniósł ją na wyspę
Kretę. Bracia Europy próbowali ją odnaleźć, tworząc po drodze
kolonie. Los Europy (jeśli rozumiemy ją jako duchową i historyczną drogę starego kontynentu) nawiązuje do treści mitu. Europa
musiała opuścić dom, została porwana; uchodźcy tak wtedy, jak
i dzisiaj są (tragiczną) stałą jej życia. Po jej zaginięciu rozpoczęto
poszukiwania; kolonizacja i inwazja weszły Europie w krew. Również jeden z jej synów i król Krety, Minos był najeźdźcą, który walczył z Atenami i uderzył na Sycylię. Imperializm europejski związany
16
M i g o t a n i a 4 79
Etymologia zapomnienia.
Elementarz słów poetyckich
jest jeszcze z innym mitem, wywodzącym się z Bliskiego Wschodu: biblijne Drzewo Poznania było (i jest) dla Europy ciekawsze
niż Drzewo Życia. Skrywane pod maskami kultury, wiary i wiedzy
europejskie wędrówki najeźdźcze siały śmierć i zniszczenie wśród
obcych światów. Nie należy zapominać, że (czasami czczona, czasami wyśmiewana) wielokulturowość jest także skutkiem najeźdźczej i awanturniczej natury Europejczyków. Jednak siła witalna starego kontynentu nie widziała w inności i w innych godnych
szacunku rozmówców, którzy zwróciłyby jej uwagę na jej granice i
zaślepienie. Europa nie zauważyła, że zawłaszczając świat, oprócz
niewolników i barbarzyńców, będących dla niej jedynie siłą roboczą, wprowadziła w życie samą śmierć. To, co umarło gdzie indziej,
stało się czarną plamą cywilizacji europejskiej. Wojny krzyżowców
nie zabiły niewiernych, lecz wiarę europejską. Brzmi paradoksalnie, lecz niestety tak jest: jednością Europy nie jest rozwój różnych
języków i kultur, lecz zapomnienie śmierci. Bez tego zapomnienia,
w przeszłości nie doszłoby do aktów ludobójstwa, a w jej sercu nie
rozrosłyby się systemy obozów zniszczenia. O wymazaniu śmierci w zaskakujący sposób opowiada książka Karla-Markusa Gaußa
Umierający Europejczycy. Sefardyjscy Żydzi w Sarajewie, Niemcy
koczewscy, Arboreszowie, Serbołużyczanie i Aromuni przetrwali
czasy reżimów totalitarnych i masowych mordów, a w czasie wolnej
liberalnej siły zdziczałego kapitalizmu umierają szybko i bezgłośnie. Do listy ginących Europejczyków można byłoby dodać wiele innych grup etnicznych i narodowości. Kryzys Europy nie tkwi
w produkcji zysku, lecz w wytwarzaniu siły nihilistycznej. Kultura
bogatych ustanawia wykluczające wartości życiowe, nauka nie
jest już grą twórczą i konfrontacją prawd. Liczy się tylko zużycie i
użyteczność doświadczeń, wytwarzanie za wszelką cenę nowych
rzeczy. Ciągłe gromadzenie materii niweluje nicość, bezwartościowość działania jako wytwarzania. Razem z rzeczami martwymi człowiek kupuje złudzenie nieśmiertelności. Nic dziwnego, że
naszemu najbardziej energicznemu poecie, Srečkowi Kosovelowi, stęchłe ciało nowoczesnej Europy trąciło odorem i napełniło
go obrzydzeniem. Musiał wykrzyczeć ekstazę śmierci, lecz nie po
to, aby Śmierć zastąpiła utraconego Boga, tylko po to, by ekstaza,
dziki raj i deliryczny zachwyt słowa poetyckiego mogły zdemaskować nihilistyczną naturę kontynentu, który zapomniał o śmierci.
O zapomnieniu śmierci szokująco wyraża się rzeźba Europy, wykonana z brązu przez France Kralja w 1955 roku. Europa przedstawiona jest jako ekstatyczna tancerka, wirująca nad pokonanym
bykiem. Na rzeźbie nieśmiertelność Zeusa została pokonana przez
przemijające piękno. Ma się wrażenie, że Europa wyszła z ucha
byka, z boskiego ucha wewnętrznego, w tańcu. Czy od boga silniejsze jest jeszcze tylko zapomnienie śmierci?
Fraktal
Magia fraktali tkwi w tajemniczym porządku, ukrytym pod
chaotyczną powierzchnią. Nasze oczy nie mają zdolności powiększania jak oko aparatu fotograficznego, lornetki czy komputera,
dlatego nie widzą, że całość ma taki sam kształt jak jedna albo
więcej jej części. Symulacja komputerowa systemów naturalnych
– na przykład płatka śniegu Lorenza – pokazuje, że ścisły splot
krystalicznego ustroju płatka śniegu złożony jest z samych trójkątów. Dlatego fraktalność (ukryty porządek natury) jest pierwszą spostrzeżeniową najbardziej abstrakcyjną nauką, matematyką.
Gottfrieda Leibniza dziwiło samo-podobieństwo świata, odzwierciedlanego przez równania. Podczas gdy o ukrytym logosie świata mniemali już pradawni mędrcy. Wspaniale opisuje go Księga
przemian, jak i renesansowa zasada złotego podziału. Zainteresowanie fraktalami wywołało falę badań naukowych nad chaosem
w drugiej połowie dwudziestego wieku. Dlaczego chaotyczność i
fraktalność są ze sobą tak ściśle powiązane? Może tkwi to w ludzkiej naturze, która nie wytrzymuje trwania w kontakcie natury
jednostronnej? Że nie może żyć w świecie, którym rządziłby tylko
amorficzny, niezrozumiały, marny taniec przypadków? Nieporządek – jako gra przypadków – jest tak straszny, że człowiek sam na
siebie zsyła fatum? Lecz może fraktale – postać zmaterializowanej
symetrii – mówią coś innego: że nie jest możliwe znalezienie granicy między żywą i martwą naturą, że algorytm powtarzających
się wzorów wyciśnięty jest we wszechświecie od powstania czasu, od warunków wyjściowych, od wielkiej niewiadomej X. Człowiek, oscylujący między chaosem i kosmosem, nie może uniknąć
ani dyrektywy porządku, ani nieprzewidywalnej gry zmian ewolucyjnych: nie może nazwać ich błędami, nie może ich okrzyknąć
inteligentnym przystosowaniem. W świecie współczesnym, który wydaje nam się otchłanią nieporządku, wymienione wahanie
miedzy skrajnościami uwidacznia się w sztuce. Muzycy szukają
nowych reprezentatywnych wzorów kompozycji, poezja wolnego wiersza kryje – pod powierzchnią przerzutni i łamań wersu –
czarne rytmiczne i harmonijne przekleństwo. Specjaliści wykryli
fraktalność nawet u takiego spontanicznego malarza gestu, jakim
jest Jackson Pollock. Lecz chyba najbardziej zaskakujący dorobek
artystyczny, pogrywający z poezją matematyki i z biologią nieświadomości, zostawił po sobie Maurits Cornelius Escher. W jego
Metamorfozach to, co żywe przechodzi w martwe, rośliny stają się
zwierzętami, a ludzie zwierzętami, nasze spojrzenie staje się spojrzeniem innego, materialnie stapiając się w sublimacji złudzenia.
Poruszające się kształty podlegają wszechogarniającemu porządkowi fraktalnemu, który nasyca nas przyjemnością i strachem.
To prawda, „jesteśmy zbudowani z takiej samej materii, co sny”.
Stambuł
Stambuł to miasto, Stambuł to drzwi, klucz, symbol i książka.
Stambuł dzieli i łączy Wschód i Zachód, rozpoczyna i kończy rozmowę między Europą i Azją, między tradycją i współczesnością. Kogo porwał poranny brzask, rozsiewający nad wiernymi w
meczetach blaski i cienie tej samej nadziei, kogo oczarował rozdmuchany wielogłos sprzedawców ulicznych, wymieniających
wszystko, co poddało się człowiekowi (od utopijnych myśli, snów,
biedy, umiejętności rzemieślniczych, uczuć, historii, wspomnień
i planów); komu udało się zauważyć w oczach psów włóczęgów
strach i porzucenie wiecznych wygnańców, oczu starszych i szlachetniejszych od cywilizacji; kto przez chwilę rozkoszował się
spokojną grą fali bosporskich wśród skupiska kutrów rybackich,
fal zmieszanych z zapachem herbaty, kawy i tytoniu na moście
Galata (w towarzystwie zubożałych mieszczan, których zniszczyła kiczowata prymitywność demokracji konsumenckiej) …
ten zapuka do Drzwi olśniony. Kto nie miał szczęścia, by się do
nich zbliżyć, może wejść do serca symbolicznego miasta przez
książkę Stambuł Orhana Pamuka. Stambuł Pamuka jest powieścią, w której indywidualność i kolektywność, niepowtarzalność i
podobieństwo, doświadczenie i niedoświadczenie, chwilowość
i stałość stapiają się ze sobą i giną jeden w drugim, indywidualnie i kolektywnie, wyjątkowo i grupowo, w ocaleniu i straceniu, tymczasowo i niezmiennie. Autobiografia polis? Być może,
jeśli jest się w stanie słuchać majestatycznej kakofonii stu i stu
tysięcy głosów, które wpisały się do Księgi Narodzin i Śmierci.
Ryc. Karol Mazuś
ESEJ
Milan Dekleva
Jazz
Figlarne słowo jazz mógłby sobie wymyślić Viktor Szkłowski i
włączyć do elementarza dziecięcych podświadomych składanek.
Dźwięczna postać słowa niebezpiecznie syczy (jak przegrzany
kociołek Papina), zjednoczona i oznaczana przez pogańską dzikość muzyki. W języku – niezależnie od Ferinanda de Saussure’a
– nie ma dowolności, jeśli rozumiemy go w sensie greckiego
logos, a zatem światła wszechświata. I rzeczywiście w jazzie słychać jakąś pierwotną, podświadomą spontaniczność, która jednych oczarowuje, a innych odrzuca i drażni. Jeśli spróbujemy
sobie wyobrazić dziecięce i młodzieńcze lata jazzu, musimy wrócić do biednych dzielnic metropolii amerykańskich, gdzie chowali się poniżani i znieważani osadnicy ze wszystkich krańców świata. Byli – i nadal są w demokracji Wall Street – niewolnikami bez
praw i głosu społecznego. Ich głosem była muzyka, wpisana w
dziedzictwo licznych grup etnicznych i narodów. Odcień wyobcowanej, przewrotnej, podziemnej, nocnej kultury ocalił jazz w
złotych latach dwudziestych poprzedniego stulecia. Obfite opary
absyntu w lokalach paryskich mieszały się z dymem, murzyńskimi
i cygańskimi improwizacjami oraz z bohemskimi, absurdalnymi
rozmowami straconej generacji. Jazz (jak nam też mówi nostalgiczny film Północ w Paryżu Woody Allena) jest swego rodzaju
pętlą czasową: podczas słuchania muzyki na żywo, tworzonej
pozornie bez planu, jesteśmy wsysani w otchłań tunelu czasoprzestrzennego dalekiej przeszłości. Znajdujemy się wówczas w
świecie, gdzie muzyka stanowi dźwięk jednolitej duszy świata, a
muzycy są kapłanami ekstazy, prowadzącymi człowieka ku omamiającemu dotykowi wiecznie pulsującego, wiecznie tańczącego być. Jeśli chcemy poznać moc jazzu, musimy mu się oddać
z naiwną dociekliwością dziecka. W końcu jest grą czasu. W tej
grze czas bawi się z nami, przywracając nas do życia i stawiając
na skrzyżowaniu przemijania. Jesteśmy w niezmienności chwili, nasze trwanie nie jest ani wspomnieniem, ani zapowiedzią. W
oddaniu chwili ożywa wspólna natura człowieka i wszechświata,
dlatego spontaniczność jazzu jest nieprzerwaną kosmogonią, w
której powstają razem człowiek i świat. Komponowanie a prima
vista, bieżące budowanie domu dźwięków, nie jest przypadkową mieszaniną brzmień, nie jest bezsensowną gadaniną. Improwizatorem jest ten muzyk, który pod skorupą zasad i kanonów
muzycznych, próbuje odkryć prawdziwe sedno, tok muzyki źródła
(w języku greckim słowo mousike pierwotnie obejmowało wszystkie dziedziny nauki i sztuki, a zatem całą ludzką twórczość). Twórczość spontaniczna zakłada wyczucie pierwszej warstwy, z której
wywodzi się i dochodzi fala dźwięku. Tak jak źródło, które zanim
przebije się na powierzchnię, najpierw jest w skale, w jaskini krasowej, w deszczu i chmurze, w wiecznych powrotach naturalnych
rytmów, tak improwizacja na początku odbywa się w otwartym
sercu muzyka, który próbuje odśpiewać ideę całości, teorię organicznego związku rzeczy Anaksymandra, Parmenidesa i Heraklita.
Jazz jest nastrojową, pulsującą i krążącą cyrkulacją trwania świata w człowieku i człowieka w świecie. Współczesny przemysł rozrywkowy nie mógł zniszczyć tego – dla człowieka znaczącego –
związku z naturą świata. Ekstatyczna spontaniczność nie stanowi
kryterium dla płytkich, powtarzających się wzorów rozrywki dźwiękowej, nie odpowiada digitalnym matrycom urządzeń muzycznych, dlatego żyje na marginesie spektaklów muzycznych, tam,
gdzie była zawsze: w piwnicach i klubach jazzowych, na ulicach
murzyńskich gett, na polach zbieraczy bawełny, na falach stacji
radiowych bez reklam. Muzyka spontaniczności nie może stać się
towarem rynkowym dlatego, że nie można jej powtórzyć. To, czego nie można powtórzyć, jest nieprzewidywalne i niewymierne.
Jazz, oaza dzikiej myśli, jest arcydziełem chwili także wtedy, gdy
jest uchwycony na płycie gramofonowej lub na zapisie digitalnym. Posłuchajmy raz jeszcze; od razu będzie wiadomo, że płyta
jest owocem obrzędu grupowego, współbrzmienia pasjonatów,
w które włożono uniwersalny trud ciała i duszy w niemogących
się powtórzyć warunkach i w odniesionym przez czas kontekście… Jeśli horyzonty współczesności zawęża i zamyka ideologia programowania, pożyteczności, człowieka posłusznego, jazz
jest anarchiczną odpowiedzią popędowego witalizmu, nie zamieni swojej śmiertelnej prawdy na żadne złudzenie, ani puste słowa
moralnie zepsutych wybawicieli.
Motyl
Ptak lata, a motyl trzepocze skrzydłami, dlatego jest istotą lekkości i, jak twierdzą Jean Chevalier i Alain Gheerbrant, niestanowczości. W rzeczywistości lot motyla jest niespokojny i chwiejny,
jakby nie mógł się zdecydować, na którym kwiecie usiąść, który
zapylić, na którym odpocząć i najeść się. Zaskoczeniem jest ujrzeć
go w zimnym przedwiosennym powietrzu, którego słońce jeszcze
nie może ogrzać, lub – zagubionego – w listopadowym śniegu
z deszczem. Niestanowczość motyla odpowiada lekkości i bezwładności, dlatego grecka bogini Psyche miała skrzydła motyla.
W twórczości Vladimira Nabokova motyle są bodźcem i dźwignią
wspomnienia, przezroczystej mowy młodości, barwnego uroku
świata, możliwości, że narrator cofnie sobie czas, jak (mógł) wszystko. Gdy obserwujemy motyla, wrażenie lekkości jest wzmocnione chwiejną bezcelowością lotu. Motyl nie podróżuje, lecz wałęsa
się; upaja się nic nierobieniem i brakiem planu na systematyczne rozwiązywanie zadań bytowych; nie zbiera miodu ani pyłku
kwiatowego jak pszczoła. Lekkości i niestanowczości odpowiada także zdradzieckość i ta dotyka ciemnego, tajemnego oblicza
cudownego owada, który może smakować stopami, słuchać brzuchem lub plecami i wąchać czułkami. Istotą jego niestanowczości
jest najprawdopodobniej to, że owad „najpierw” jest gąsienicą a
„potem” motylem. Jego schizofreniczna natura podpowiada ludzkim oczom, niech nie dają się zwieść pięknu cudownych łuskowatych skrzydeł, doskonałej, lekkiej jak światło powłoki. Motyle
– mimowolnie – stawiają nas przed problemem, który trapił filozofów średniowiecznych, problemem, że piękno można ujrzeć
tylko na tle brzydoty. Tylko po co gąsienica miałaby być brzydka?
Niektóre gąsienice są cudownie rozczłonkowanymi, poruszającymi się jedwabnymi tęczowymi zagajnikami. Dlaczego mimo to
wywołują w nas dyskomfort? Może chodzi o dyskomfort, wywodzący się z inności? Na gąsienicy oko nie wychwyci najmniejszego podobieństwa, żadnych analogii z antropomorficznymi formami życia. To dlatego jest nam tak obca, prawie straszna? A może
ten dyskomfort związany jest z tajemniczością, z przepoczwarzaniem larwy? Zdrowa myśl ludowa mówi, że ukrywa się i maskuje, zakłada przebrania ten, kto nie jest uczciwy. Takie myślenie
wynika z platońskiego rozdwojenia na świat apolliński i dionizyjski, myślenia, które musi być rozdwojone, by myśl mogła płynąć.
Ponieważ jest analityczna, jest także zaskakująco ruchliwa. Przypomina rzekę, która dotyka kamienia za kamieniem, wzmacnia
się i rośnie wraz z analizą swoich doświadczeń. Lecz rozdwojenie
myśli dialektycznej nie może znieść dualizmu istoty, która teraz
jest gąsienicą i teraz motylem. Ta forma to mianowicie jedna i ta
sama istota, jednolita w rozdwojeniu. Gąsienica nie umiera, lecz
zmienia się w motyla. Wypełza ze swojego zamknięcia, porzuca skórę, która nie pozwala jej latać. Czy motyl pamięta, że był
gąsienicą? Pytanie chybi w puentę. Podwójnej natury jedności
nie można zobaczyć w czasowym przekształceniu przyczyn i skutków. Pełnia życia, aż do śmierci, będąca kumulacją i zachwytem
egzystencji, to coś innego niż zdradliwa jednostkowość stanów
życiowych, innego niż formy starzenia się. W tym sensie podwójną tożsamością motyla jest barwny, widoczny dla oczu, oczywisty, wyraźny obraz ontologicznej dyferencji. Gąsienica jest motylem w kokonie a motyl jest gąsienicą ze skrzydłami.
Oczy
Najbardziej zaskakującą właściwością zasady nieokreśloności
Heisenberga jest to, że zawiera w sobie określoność obserwacji i
obserwatora. O tym, że elektron w chwili obserwacji jest tu lub tam,
decyduje obserwator, który wierzy (sobie), że jest świadomością
myślącą. Punktu widzenia nie można odizolować od położenia, w
którym się aktualnie znajdujemy. Jeśli o czymś myślimy, myślimy
tu i teraz. Od razu wiadomo, że złapaliśmy się na niedorzeczności: jeśli, jak twierdzi współczesna fizyka kwantowa, natury świata
nie da się określić, taka jest też natura podmiotu, wykonującego
doświadczenie. Przedmiotem obserwacji jest zawsze, jak powiedziałby Husserl, przedmiot wewnątrz świadomości, dlatego rozłam
między obiektywnością i subiektywnością jest możliwy tylko w
sferze klasycznej fizyki Newtonowskiej. A zatem co widzą oczy, te
wspaniałe liczniki fotonów? Widzą sfalowaną powierzchnię wody,
na której figlarnie tańczą światło i cień, widzą ukośne promienie
słoneczne, przebijające się przez chmury jak dar boski, widzą sękowate łokcie sosny, walczące z burą na stoku. Z każdą chwilą widzą
więcej niż tylko fizyczny zarys i teksturę rzeczy, w końcu nie są tylko apparatus, lecz rękami, wyciągniętymi do świata, dłońmi, dotykającymi dali, myślami, które w spotkaniach substancji kształtują
się we wzory, zasady i nazwy. Mówimy, że oczy są zwierciadłem
duszy, bez nich psychika byłaby więźniarką ciemności. Mamy lewe
i prawe oko, lecz nie mamy dwojga oczu. W języku słoweńskim,
wrażliwym na odczytywanie i wyrażanie liczby podwójnej, jest to
znaczące. Czy mamy trzecie oko? Gregor Strniša w doskonałym
i tajemniczym tomie wierszy Oko mówi na nie niewidzialna szyszynka. Trzecie oko występuje w wielu źródłach mitologicznych
i filozoficznych, jest nazywane czasami czołowym, innym razem
ciemieniowym, gdzie indziej serdecznym, w zależności od nazwy
organu, przyjmującego światło duchowe. Według tych źródeł prawe oko odpowiada słońcu, działaniu i przyszłości, a lewe księżycowi, bierności i przeszłości. Trzecie oko przypada Sziwie, bogu
zniszczenia i odrodzenia, dlatego jest ogniste; wszystko, co obrzuci spojrzeniem, zamienia w popiół i niszczy. W rzeczywistości niszczy tylko zewnętrzną postać rzeczy, ponieważ ta wyraża pustkę
i jednoczesność wszystkiego w bezczasie bez wymiaru. Dlatego
w buddyzmie mówi się na nie oko mądrości i jest prawdziwym
zlaniem się, zjednoczeniem całości i jednostkowości, klejnotem
w kwiecie lotosu, zapłodnioną macicą wszechświata. Podwójna
natura światła, albo fali albo substancji, lecz tylko podczas naszego jej oglądu na drodze międzygwiezdnej, zawsze jest energią i
materią, równoczesnością jednego i drugiego, niedającą się określić nierozdzielnością obojga. Fala i żadnej substancji, materia i
żadnej energii. Również starzy Grecy ujmowali świat jako physis –
„trwanie z samego siebie w uporządkowaniu całości” (Gadamer) –
i logos, „wgląd i wglądowość w tę całość”. Także zdaniem Plotyna,
oko ludzkiego rozumu „nie może obserwować światła słonecznego (ducha najwyższego), bez jego udziału w samej naturze tego
słońca i ducha”. Współczesna nauka potwierdziła to, o czym oczy
ludzkie już dawno wiedziały: świat można poznawać i wykorzystywać, jeśli skupimy się na jednostkowości (i zapomnimy o wpięciu
rzeczy w całość świata), lecz to jeszcze nie świadczy o zrozumieniu prawdziwej istoty rzeczy i świata. Rozumienie jest zazwyczaj
wglądem w nierozdzielność wszystkiego, co jest, wglądem w jedność obserwacji i obserwowanego. Jeśli obserwacja (jako działanie) jest energią, obserwowana (jako poznanie) substancja jest
ciałem energii. To, co spostrzegamy, już długo nas zna i rozumie.
To jest oko, oboje oczu, to są oczy świata? Kosmos nas osądza jak
paw z rozłożonym ogonem, obserwuje nas setką oczu jak Argos
Panóptes, „ten, który wszystko widzi”?
Przełożyła Marlena Gruda
Fragment książki Milana Deklevy Etymologia zapomnienia. Elementarz słów poetyckich.
(Etimologija pozabe. Abecednik poetičnih besed).
Gazeta literacka
17
Ryc. Karol Mazuś
Dlatego życiorys miasta nie jest kroniką historyczną, zakreślającą powstanie i zmierzch okresów, dynastii lub warstw społecznych, lecz anatomią labiryntu. Metodą pisania o nim jest
tułaczka, gubienie tożsamości. Wspaniałość literatury Pamuka
tkwi w stałym zamazywaniu tożsamości narratora. Jak w Metamorfozach Owidiusza pierwsza osoba opowiadająca przechodzi w drugą, druga w trzecią… sprawozdawcy zmieniają głosy i
punkty widzenia, że na końcu nie wiadomo: Kto mówi? Również
obraz miasta staje się coraz bardziej tajemniczy. Szereg powieleń,
zgromadzone ekspozycje przetwarzają (turystom i odwiedzającym) znane miejsca w Niewidzialne miasta Calvina. Celem metodycznego poszukiwania Pamuka było, pod startą powierzchnią
chwili, albo prędzej pod warstwą chwilowego stanu miejskich
wedut, dzielnic, ulic, domów, podwórzy, szyldów, lamp, drzew,
ruin i gruzów, ujrzeć dawną, jeśli nie pierwotną duszę miasta.
Ta pierwotność oczywiście jest bardziej jasna, kolorowa, pogodna, bogata niż w teraźniejszości. Tęsknota Pamuka et consortes
za złotą dobą Stambułu nie wynika z zachwytu narodem lub z
przynależności do mieszczaństwa. To, co zdaniem pisarza zginęło, w rzeczywistości jest polifonicznym splotem najróżniejszych kultur, tradycji stanowych i rodzinnych. Powodem zaniku jest jednopłaszczyznowa płytkość nowoczesnej demokracji.
Wiatry Europy wpompowały do Stambułu wartości współczesnego konsumpcjonizmu, utożsamiając bogactwo kultury otomańskiej, tureckiej, wschodniej z barbarzyństwem i prymitywizmem. Z tego puntu widzenia żądanie Atatürka unowocześnienia
państwa zostało spisane na straty. Inność i egzotyczność miasta zaczęły umierać. Kusicielska piękność Orientu, którą kiedyś
Anton Ignaz Melling, Byron, Nerval i Flaubert w Stambule szukali, obrazowali i opiewali, zachowała się jeszcze tylko we wspomnieniu artystycznym. O czym zatem mówi przykład Stambułu?
O tym, że narzucająca się europejska pewność siebie jest krzewicielką ubożenia świata. Nie można się na to nie zgodzić nie
przez gromadzenie chęci i mocy, tylko przez wypalanie fundamentu, sub-iektu. Przez złagodzenie tożsamości, która zawsze
z góry wie, dokąd ma iść, gdzie szukać drogi, jak się wzmocnić i stać jeszcze silniejszą. Trzeba zawrócić, wkroczyć na drogę niepewności i doświadczyć uroku trwania. Szukanie, które
nie zna celu, nigdy nie jest wygodne, dlatego książka Pamuka
ciągle rozważa o hüzün, który może nami w Stambule zawładnąć. Słowo hüzün najlepiej tłumaczy uczucie melancholii. Lub
uczucie spleenu Baudelaire’a, hrepenenja Cankara, portugalskiego i galicyjskiego saudade. Jeśli jesteśmy nim przeniknięci, to
Stambuł nadal jest miastem-kluczem, miastem-drzwiami. Może
hüzün pomoże nam znaleźć zamek i otworzyć wrota. Za nimi
czeka nas pogawędka z tym, co zostało zapomniane i utracone.
Może pojmiemy, że Stambuł jest punktem „na wiecznej przestrzeni zderzenia światów, granicy wschodniego i zachodniego
Cesarstwa Rzymskiego”, które, jak trafnie ujmuje Goran Starčević, „pilnuje i karmi bałkańską zagadkę bogomilską”. Zagadkę o
życiu, będącym drogą ku „zupełnej duchowej świętości”. Może
zrozumiemy „uniwersalną metaforę splotu eskapizmu i terroryzmu”, zachowaną nawet w nazwie Bałkanów. Pierwotne tureckie pojęcia balk i han, jak przypomina Starčević w książce Wilk
w supermarkecie, znaczą krew i miód. Można bez trudu słuchać
krwi, lecz miód jest słodszy.
POEZJA
Stefan Wadzyński
***
Ten obraz
Wrócił w upadku na narciarskim stoku
Schyleni za żywopłotem
W lęku patrzyliśmy na przechodzącą procesję
Pamiętasz nasze ukrycie, dostojną i nieśmiałą zieleń?
Baldachimy, brody, szerokie falujące czapy?
Gdzie chcę wywieźć cię każąc spoglądać za to słowo, widzisz?
Mówiłaś coś, czego nie pojmowałem i wiodłaś donikąd
Każąc mi wracać w rozpiętej koszuli
W domu podniosłem wielkie okno
Świadome sprzęty drzemały w łazience i w kuchni
Rodzice milczeli w oddzielnych pokojach
Z jaśniejszego nieba spływała szarańcza
Znacząc ściany płaczem i niepokojem
***
Wszystkie wyrazy, które dają miarę
Odstającej w podmuchu od ciała sukience
Szczęśliwie giną.
Ten kawałek płótna znaczy
Kilka budynków schodzących w wodny niebyt
(gdzie stary mężczyzna puszcza duży drewniany statek)
Tym bardziej, że obok klasztoru ktoś źle gra na skrzypcach
A w środku, w mikrofonach słychać chropowate chóry
– na przemian.
W świetle, w którym odbija się i łuszczy
Wszystko, czym nie jestem,
wstępującym do wody w nierównych skokach,
Traci pamięć budynek szkoły,
Głuchnące korytarze, pytające i surowe drzwi
– jedne po drugich
Strach zamyka się i blaknie w ciemnych akwariach,
Za którymi porusza wargami stary nauczyciel.
***
Najpierw fontanna i bawiące się dzieci,
Wszystko znika, jest głos wody, światło
Wieczorem jasne okna liceum
Stoję słuchając, jak ktoś ćwiczy
Znaną piosenkę.
Chciałem nacisnąć klamkę lecz odszedłem
Najpierw parę kroków potem biegłem
Bo zaczął się deszcz.
Nie nauczyłem się niczego
Świat rozwijał się, pod klatką
Dziewczynka wypuściła piłkę,
Dźwięk koparki krwawił
Nie nauczyłem się niczego, lecz zleciały się już
Hałaśliwe ptaki i stałem patrząc na oszklony balkon,
Na parę staruszków, zbyt słabych na prawdziwą kłótnię.
Wracała mi pamięć twoich włosów i dłoni
***
Drewniane koło z wyciętym rombem
Na szczycie wiejskiego domu
Sieci na ścianie
Dzika jarzębina, mydliny w jeziorze
Rodzina nad brzegiem
(ojciec w słomkowym kapeluszu)
Drgają nieporuszone. Uciekają od pewności kształtów.
Z perspektywy słabej żarówki
Obraz skupia się
W bańce twojej śliny
Która obejmuje świat
***
Przez noc księgi zostawione w ogrodzie
Nasiąkły wilgocią, były jak konie,
Które piją łapczywie, do połowy w jeziorze,
Potem biegają coraz szybciej
(ruch staje się obsesją)
Chciałem opisać tę noc: cienie i wysokie,
Jaśniejące próchna, ale otworzyłem księgi.
Zmieniły treść. Przeczytałem je,
Zanurzyłem się w wodzie i długo płynąłem słuchając
Czy nikt mnie nie woła
Stawałem się wodą, głosem
***
Kiedy otworzyłem szafę
Uderzyły mnie bezład i czerwień
Matczynego szalika
Odsłaniając rzeczy jakimi są
-w portowym bałaganieKilka przedmiotów i książek w przypadku i w porządku
Ta czerwień i bezład
Wygania mnie na ulicę
Gdzie w pięknym, kredowym ciele
Tak leniwie i oszczędnie przelewa się krew
Że podtrzymuję je z dbałością zaklęciami o intencjach
Lecz staje się powietrzem
Dwóch przyjaciół
Ryc. Karol Mazuś
Zadziwiały mnie rzędy kolumbariów
Zdjęcie kierowcy ciężarówki, znak tao,
Mój przyjaciel z dwójką dzieci
Który zawsze kroczył w kierunku mgły
Prowadził mnie po osobliwościach miasta
Czasem śpiewał
Trudno opisać jego wycieczki w Limbus
Były właśnie jak mydlany pęcherzyk
Który osadzał się na murach cerkwi
Mój przewodnik po wzorach na złuszczonych ścianach,
Świetle elektrycznym, szpitalnych windach
A pozostał ten, który z cynicznym śmiechem
Kładł się na ostrzu kadzidła
W żeńskim klasztorze popijał wigilijną herbatę
Salwując się potem ucieczką
On mówi teraz: „jestem szczęśliwy.”
18
Migotania 49
ESEJ
Boris Nosik
Moskiewsko-nicejska historia
z ulicy Cours Saleya
(opowieść przewodnika)
T
wielbicielem i propagatorem nowej sztuki zachodniej5. Zbierał
płótna Gauguina, Cézanne’a i Sisleya, Degasa, Moneta, Renoira
i Pissarra. Niezwykłe było to, że kupując obrazy, przede wszystkim
kupował prace malarzy młodych, którzy jeszcze nie zdążyli się
wzbogacić i nie osiągnęli światowej sławy, za to eksperymentowali, poszukiwali nowych dróg i zdobywali niezależność. Uwielbiał ryzyko i artystyczne nowinki. W roku 1904 kupił „Śniadanie
na trawie” Claude’a Moneta, wykazując się odwagą i wyczuciem
awangardy. Przy tym, pamiętać należy, że w psychice i w charakterach, tych niedawnych jeszcze potomków chłopów lub kupców,
tych wszystkich starowierców, było niemało dziwactw, niemało sprzeczności i paradoksów, które szokowały współczesnych.
Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku Siergiej Szczukin często
jeździł do Paryża, tam odwiedzał wystawy Salonu Jesiennego
i Salonu Niezależnych. Śledził malarskie nowinki, prądy i kierunki, z rozmachem kupował obrazy, odwiedzał domy znakomitych paryskich mecenasów i kolekcjonerów; między innymi
bywał gościem amerykańskiej pisarki i kolekcjonerki Gertrudy
Stein, w jej mieszkaniu przy cichej rue de Fleurus, nieopodal
Ogrodu Luksemburskiego. W tym czasie Gertruda Stein kupowała obrazy niezbyt znanego jeszcze Pabla Picassa i była jednym
z głównych jego mecenasów. Tego
właśnie (jeżeli pamiętacie) tak bardzo
jej zazdrościł, goszczący na rue de Fleurus Ernest Hemingway, wtedy jeszcze
mało znany dziennikarz. Bracia Gertrudy, Leo i Michael, także zajmowali się
kolekcjonerstwem. Leo był zafascynowany Matisse’em, więc być może właśnie
u Steinów Szczukin pierwszy raz zobaczył płótna malarza. Od 1907 roku Leo
Stein przestał kupować obrazy Matisse’a,
zachowując z nim jednak dobre stosunki towarzyskie, natomiast Michael i jego
żona Sarah wspólnie, w 1908 roku pomogli malarzowi otworzyć w Paryżu własną akademię. Wtedy właśnie u Matisse’a
pojawił się bezinteresowny rosyjski wielbiciel i mecenas - najważniejszy mecenas malarza - Siergiej Szczukin, i pieniądze rzeką popłynęły z Moskwy do Francji.
W życiu Siergieja Szczukina był to bardzo trudny okres, więc być może ta nowa,
niezwykła pasja, żarliwość z jaką zajął
się kolekcjonowaniem obrazów, a przede wszystkim dziełMatisse’a, pomogła
mu poradzić sobie z lawiną zwalających
się na niego osobistych tragedii. W 1905
roku przedwcześnie zmarła mu żona,
a w 1908 roku w Paryżu popełnił samobójstwo jego młodszy brat Iwan, człowiek wybitny, lecz o trudnym charakterze. Iwan był młodszy od Siergieja o 15
lat. W Moskwie ukończył liceum i uniwersytet, następnie przez 14 lat mieszkał w Paryżu prowadząc kurs filozofii
w Instytucie Języków Wschodnich.
W tamtych latach cały intelektualny Paryż
można było spotkać na jego „uczonych
wtorkach” przy Avenue de Wagram.
Podobnie jak bracia Siergiej i Piotr, Iwan
Szczukin, także kolekcjonował obrazy awangardowych francuskich malarzy. Później jednak pod wpływem swego przyjaciela, hiszpańskiego malarza
Ignacia Zuloagi, zacząłzbierać dzieła starego hiszpańskiego mistrza Francisca Goi.
Stopniowo popadał w długi i aby je spłacić zmuszony był sprzedać swoich „Francuzów”, na koniec jednak kolejka doszła
do ulubionego hiszpańskiego malarza i wtedy okazało się, że
wszystkie kupione obrazy są falsyfikatami. To przesądziło sprawę
i wtedy Iwan tak okrutnie rozporządził swoim życiem. Minęły dwa
lata i samobójstwo popełnił młodziutki syn Siergieja Szczukina.
Wnioski nasuwają się same, w tamtym okresie Siergiej Szczukin,
sam musiał być w dramatycznym stanie. Próbował porzucić cywilizowany świat i zaszyć się gdzieś na pustyniach Egiptu, by wiodąc tam koczownicze życie o wszystkim zapomnieć, ale prymitywne warunki były ponad siły niemłodego już, wyrafinowanego
Europejczyka. Powraca więc do Europy, w Mentonie poddaje się
leczeniu, często myśli o śmierci i pisze testament z zamiarem
przekazania swojej kolekcji Galerii Trietiakowskiej, która w tym
czasie dysponowała nie małymi już zbiorami współczesnego
malarstwa. (O ile ja pamiętam, w moich szkolnych latach, a także w moich latach studenckich, ten potężny zbiór, nam, „sowieckim głupolom”, w „Tretiakowce” nigdy nie został udostępniony.)
Powoli Szczukin poradził sobie ze wszystkimi przeciwnościami.
Tutaj jednak należy zwrócić uwagę na dziwne zjawisko, otóż
potomkowie tych pełnych energii, asertywnych, roztropnych,
a często i przebiegłych mężczyzn; tych wszystkich Szczukinów,
Morozowów, Riabuszkinów - w trzecim pokoleniu wszyscy oni
okazywali się psychicznie słabi, niezrównoważeni i nie zawsze
zdolni do życia… Ani Iwan Szczukin, ani Sawwa Morozow nie
byli tutaj wyjątkiem. Bardzo prawdopodobne, że Siergiejowi
Szczukinowi o wszystkich nieszczęściach pomogła zapomnieć
właśnie ta nowa pasja, pomogło zainteresowanie malarstwem
znakomitego Francuza. Natomiast dla malarza, zachwyt rosyjskiego wielbiciela był wyjątkowo korzystny – miał teraz mecenasa,
który od niego kupował, i kupował chętnie wszystkie jego prace.
Przy takim zbieraczu jak Szczukin, Matisse mógł sobie pozwolić
(i pozwalał sobie!) na eksperymenty od których i tamta publiczność, i marszandzi, nawet historycy sztuki, wszyscy oni, wpadali
w konsternację. W konsternację wpadał także Szczukin, ale on
święcie wierzył w słuszność działania Matisse’a. Mijały; dzień,
dwa lub trzy, speszony kolekcjoner oglądał dokładnie dziwne
nowe płótno, by na koniec dojść do wniosku, że to bez wątpienia jest to, czego pragnie, że jest to wielkie osiągnięcie, a jego
ulubieniec jak zawsze ma rację. Szczukin kupował wszystkie
nowe prace, czekał na wykonanie swoich zamówień i skrupulatnie, przez bank lub pocztą albo korzystając z pośrednictwa
marszandów, a czasami także osobiście, przekazywał pieniądze
do Francji. Więc nie dziwi fakt, że wkrótce Matisse zaczął wynajmować całe piętra w pałacach i hotelach, oswajając w ten sposób coraz to nowe malownicze zakątki Francji…
W 1911 roku Szczukin zaprosił swego geniusza do przedwojennej Moskwy. Niezawodny „Nord - Ekspress” (pociąg ten
kursował aż do „pierestrojki”) powiózł Szczukina i jego gościa
z paryskiego Gare du Nord, do miasta białych kamieni6 i złotych
kopuł, gdzie Matisse’a witano jak następcę tronu. Zamieszkał
w domu Szczukina, ale już w pierwszych dniach pobytu swoje kroki skierował do galerii drugiego moskiewskiego odbiorcy swoich prac, do Iwana Abramowicza Morozowa i tam wpadł
w absolutny zachwyt na widokjego zbiorów, a szczególnie, na
widok zbioru ikon, mówiąc, że rosyjskie ikony warte są dłuższej
drogi, niż ta, którą on odbył.
Moskwa okazała się gościnna i życzliwa. Matisse bywał w Teatrze Wielkim, w literacko-artystycznym kabarecie Letuczaja mysz’7
Nikity Balijewa, specjalnie dla niego został zorganizowany koncert Chóru Synodalnego Patriarchatu Moskiewskiego.
cd. str. 20
Ryc. Karol Mazuś
ablica pamiątkowa, umieszczona na ścianie okazałego
pałacu rodziny Caïs de Pierlas, informuje nas o wybitnych
potomkach tego nicejskiego rodu, uwzględniając trzy ostatnie
stulecia. O atelier słynnego Henriego Matisse’a, które zajmowało górne piętro pałacu, także tam wspomniano, ale ja, przypominając sobie kolejne luksusowe nicejskie mieszkania malarza
nie zapominam też o rosyjskich nazwiskach związanych z tymi
miejscami (bo głodnemu zawsze chleb…). Tak więc powracam
pamięcią do miłej pani Lidii Nikołajewnej Dielektorskiej1, mojejparyskiej sąsiadki lub Jeleny Golicyny2 oraz głównych bohaterów tych wspomnień: Siergieja Szczukina i Iwana Morozowa.
Bo gdyby nie Szczukin właśnie, to najprawdopodobniej fowista Matisse, nie dostałby się w tak krótkim czasie na górne –
najbardziej reprezentacyjne - piętro pałacu stojącego u wylotu ulicy Saleya i najlepszych pokoi z oknami wychodzącymi na
morze Śródziemne.
Niekiedy, chcąc powspominać sobie tamte czasy, siadam
w pobliżu pałacu, pod płócienną markizą kawiarni, dokąd zapraszam czytelnika, by i on się na chwilę przysiadł, gdyż, jeżeli
zechce, to przed nami wspinaczka na Górę Zamkową. A także
dlatego, by wspólnie powrócić do tamtych rosyjskich nazwisk,
które tak silnie wpisały się w historię francuskiego malarstwa
ubiegłego wieku. (Proszę jednak nie zapominać, że zasługą tych
wyjątkowych kolekcjonerów było także propagowanie rosyjskiego malarstwa.) Któż bowiem może wiedzieć, kim by został
w przyszłości Kostia Tiereszkowicz3, gdyby jego ojciec (znany
moskiewski psychiatra, dyrektor „Kanatczikowej Daczy”4) nie
przyprowadził pewnego razu swojego synka do galerii Szczukina,
gdzie na ścianach „wisieli sami najbardziej awangardowiFrancuzi”…innym Rosjanom taka wizyta, także mogła mocno namącić
w głowach. Więc któż to może wiedzieć, na którym piętrze, bądź
w jakiej piwnicy, mieszkałby w tysiąc dziewięćset dwudziestym
pierwszym roku, wielki Henri Matisse, gdyby nie szalony w swych
poczynaniach, moskiewski miłośnik sztuki, Siergiej Szczukin.
A zatem, gdy tak wygodnie siedzimy pod pasiastą markizą
kawiarni, nieopodal pałacu Caïs de Pierlas i byłego już atelier
Matisse’a, dlaczego nie opowiedzieć tamtej nicejskiej historii
omoskiewskim kolekcjonerze Szczukinie.
Będzie to opowieść o powiązaniach mojego rodzinnego miasta
Moskwy (chciałem zaznaczyć, że moim rodzinnym miastem jest
Moskwa, nie Petersburg) z fowizmem i z Niceą; historia związków rosyjskich rodzin staroobrzędowców z Matisse’em i francuską awangardą. Moim zdaniem jest to zadziwiająca historia
i można właśnie zacząć ją od Szczukinów i Mrozowów, wybierając z każdej z tych wielodzietnych rodzin po jednym bracie, tak
więc: Siergiej Szczukin i Iwan Morozow. (Braci w tych niezmiernie bogatychrodzinach było wielu i prawie wszyscy wykazywali zainteresowanie sztuką, nikt tam nie był na nią obojętny.)
Wspaniałe kupieckie i fabrykanckie rody: Morozowów, Riabuszynskich, Szczukinów i Trietiakowów. Wszyscy wyszli z prawdziwych nizin i w ciągu dwóch-trzech pokoleń zostali właścicielami
bajecznych fortun, znaleźli się na szczytach bogactwa, osiągali szczyty nauki i sztuki. Otrzymali doskonałe wykształcenie
i wykazali się talentem, także w dziedzinie nazywanej po angielsku „biznesem” (w tym przypadku mówimy o wielkim biznesie).
Znani byli z dobrych uczynków, zgodnie z tym co nakazuje staroobrzędowa religia prawosławna, chociaż nie tylko ta religia
(nie jest to obce także wyznawcom judaizmu, muzułmanom –
czy innym religiom). Jeśli dorobiłeś się wielkiego majątku, nie
zapominaj o dobroczynności, dbaj nie tylko o rozwój talentów
handlowych, ale także pamiętaj o filantropii, o tym, że należy
dzielić się z biednymi, pomagać zbłąkanym, wszystkim tym, którzy mają mniej szczęścia lub są mniej zdolni, nie zapominając
o korzyściach płynących z bycia mecenasem. Bywało, że dobroczynność zostawała stukrotnie wynagrodzona, a dobre uczynki
często dodawały malowniczości samym mecenasom…
Najprawdopodobniej dla bogatych staroobrzędowców, z czasem stawało się oczywiste, że zdobycie pieniędzy, to dopiero
połowa pracy, a prawdziwe zadanie, to wydanie ich z korzyścią dla bliźniego, dla kraju, na to, co może być wieczne i wspaniałe. Zadanie trudne, ale pasjonujące, i być może, taka właśnie
potrzeba bycia przydatnym i poszukiwanie sposobu, kierowała
ich ku nowym upodobaniom. Dzieci tych, jeśli nie wczorajszych,
to przedwczorajszych chłopskich niewolników, z pasją oddają się
kolekcjonerstwu, stają się świadomymi mecenasami, a najczęściej nie rezygnują także z zajmowania się produkcją, z nadzorowania bankami lub fabrykami. Przykład – wspaniały kolekcjoner
Iwan AbramowiczMorozow, który w swojej fabryce, niedaleko
Tweru, zapewniał pracę dwudziestu tysiącom robotników, tak to
wyjaśniał dziennikarzowi: „Każdy z nas ma wystarczające środki
aby wieść bogate, bezpieczne życie, nie musimy już o nic zabiegać, a jednak, pomimo to, większość z nas pracuje po dziesięć,
dwanaście godzin na dobę i tylko niewiele czasu poświęca na
odpoczynek, uzupełnienie wiedzy, poszerzanie towarzyskich
kontaktów, na życie osobiste lub sztukę”.
Siergiej Iwanowicz Szczukin, jeden ze spadkobierców bogatej moskiewskiej rodziny kupieckiej, podobnie jak bracia Morozowowie, a także jego bracia, był zapalonym kolekcjonerem,
Gazeta literacka
19
Ryc. Karol Mazuś
Kto w Moskwie lub Paryżu mógł wtedy przypuszczać, że do
ESEJ
cd. ze str. 19 końca starego, spokojnego świata, zostało tylko kilka lat, a do
pożegnalnego, wspólnego spaceru Matisse’a i Szczukina - który odbyli z Nicei do Collettes, by odwiedzić Renoira - tylko lat
osiem… Tutaj ciągle jeszcze trwała ich wspólna moskiewska
idylla i wspólnie jeszcze zajęci byli wielkimi planami upiększania Szczukinowskiej willi przy ulicy Znamienka. W rezultacie
Matisse wykonał tak wspaniałe dzieło, że zaskoczył nawet samego zleceniodawcę.
W tym samym czasie malarz znowu pojawił się w galerii Iwana
Morozowa. Oczywiście Morozow nie był tak wielkim entuzjastą jego
malarstwa, jak Siergiej Szczukin, który kupił dwadzieścia sześć płócien artysty8, ale jedenaście obrazów znalazło się w jego zbiorach.
Generalnie Morozow zachowywał się mniej euforycznie: kupował
obrazy, nie nazwiska, i kupował jedynie to co mu się podobało.
Jego galerii nie odwiedzały tłumy, nie było dni otwartych. Natomiast entuzjasta Szczukin w bardzo krótkim czasie stał się odważnym popularyzatorem nowej sztuki francuskiej, głównym propagatorem szkoły fowistów, a w szczególności Henriego Matisse’a.
Sądząc na podstawie wspomnień Siergieja Szarszuna, Tierieszkowicza, czy SiergiejaSudiejkina; to właśnie zdumiewająca Szczukinowska galeria niejednego rosyjskiego młodzieńca skierowała na
nową ciernistą drogę. Ale - należy podkreślić – to Szczukinowskie
zaangażowanie nie wszystkim się spodobało. W książce artysty i
kolekcjonera Siergieja Szczerbatowa „Artysta starej Rosji” natknąłem się na wspomnienia księcia o galerii przy ulicy Znamienka.
„Lubiłem odwiedzać bogate zbiory Szczukina i dyskutować z
właścicielem, zwłaszcza wtedy, gdy w galerii nie było już nikogo, rozmawialiśmy w cztery oczy, pozwalało to szczerze dzielić
się spostrzeżeniami i wątpliwościami. Do galerii zaglądałem także w niedziele, ale wtedy bardziej niż obrazy interesowali mnie
ludzie, kontakt ze światem artystycznym Moskwy. Od rana do
galerii tłumnie przychodzili uczniowie Szkoły Malarstwa i Rzeźby, krytycy, dziennikarze, miłośnicy sztuki i młodzi malarze. Był
to czas, gdy Siergiej Szczukin występował w roli oprowadzającego po muzeum, w roli mentora, znawcy i propagatora, który
objaśnia i poucza.
Przed każdym obrazem robił wykład, opowiadając o wspaniałych paryskich malarzach, a myślą przewodnią tych opowieści było – ex occidente lux (co oznacza „Światło przychodzi z
Zachodu” -B. N.)
Przed płótnami malarzy, którzy reprezentowali różne style i
nowe programy, młodzież stała z otwartymi ustami, podobna
do Eskimosów pierwszy raz słuchających gramofonu. Wykłady
Szczukina i jego entuzjastyczne objaśnienia nowych tendencji
w malarstwie paryskim w konsekwencji zatrzęsły podstawami
nauki w Akademii Malarstwa, a przy okazji wszelkiej nauki i co
za tym idzie, także autorytetami nauczycieli. Stały się powodem
burzliwych dyskusji, rewolucjonizowały młodzież i rodziły fanatyczne naśladownictwo, szalone, niepohamowane, a czasami
bezmyślne i żałosne. Poszerzając horyzonty, paryska sztuka jak
trucizna sączyła się w głowy, wciskając niebezpieczny jad, który
20
Migotania 49
zarażał szkolną młodzież i dezorientował młodych artystów. Pewnego razu podczas rozmowy Sierow podzielił się ze mną przykrym spostrzeżeniem, mówiąc, że importowane z Paryża dzieła
mają szkodliwy wpływ na jego uczniów. Po takim <<pieprzu>>
szkolna strawa już im nie smakuje, pozostaje mi jedynie zrezygnować z pracy, bo oni niczego nie chcą słuchać Każdy robi po
swojemu, każdy z nich chce dogonić Paryż, ale uczyć się nie chcą.
Nie mam już siły! Odejdę!To są jakieś brednie…”
Dwa wspaniałe obrazy; „Taniec” i „Muzyka”, namalowane na
zamówienie jako ozdoba Szczukinowskiego domu przy ulicy
Znamienka, wywoływały skrajne emocje; niebywałe zachwyty
i gwałtowne protesty.
Szczukin i Matisse prowadzili regularną korespondencję. Wielokrotnie spotykali się w Paryżu. Ta harmonijna współpraca łącząca
idealnego mecenasa z płodnym artystą, szukającym nowych dróg
w sztuce mogłaby trwać jeszcze długo, ale Dobry Pan miał inny
zamysł.Rok 1914 przyniósł wybuch strasznej wojny, zaczynając „nie
kalendarzowy, lecz prawdziwy Dwudziesty Wiek”9. Wtedy główną troską Szczukina było, w jaki sposób przesłać do Paryża dwadzieścia tysięcy i to była prawdziwa bieda, bo banki nie przyjmowały przekazów. Jednak coś tam wymyślił i pieniądze przesłał….
Potem była wojna, były bunty, pogromy, rewolucje; wielu
musiało uciekać z rodzinnych miast i rodzinnych majątków, wśród
nich była rodzina Szczukinów, uciekali zostawiając domy, obrazy, pieniądze w banku, często zostawiając rodzinę i bliskich na
pastwę rozszalałych bandytów.
Szczukinowie zatrzymali się w Nicei, na tym od dawna znanym
i przyjaznym brzegu, ale teraz dla nagle zbiedniałych, okazał się,
już mniej łaskawy. Znany artysta Henri Matisse; to przyjeżdżał do
Nicei, to z niej wyjeżdżał na południowy zachód Francji; w tym
czasie on i jego przyjaciele opanowali Collioure, cudowną osadę rybacką nad Atlantykiem. A pewnego razu gdy zamarudził
w Nicei dłużej, artysta dowiedział się, że jego przyjaciel razem
z rodziną, dawno już tutaj jest. Więc jak to tak? Dlaczego nie
szuka Matisse’a, dlaczego nie prosi by sprzedać mu nową martwą naturę, oczywiście, jest droga, ale Szczukin się nie targuje.
Jednak czas mijał, a Szczukin się nie pojawiał. W końcu Matisse
sam odnalazł Szczukina. Nicea nie była wtedy zbyt wielka. A jak
przebiegło spotkanie! Po pięciu latach rozłąki należało usiąść i
porozmawiać… Trzeba także odwiedzić staruszka Renoira, mówią,
że z nim źle. To odwiedzimy go jutro – spotkamy się w pociągu,
w wagonie na dworcu Neath Ville, stamtąd trzeba dojechać do
Cagnes, i dopiero do Les Collettes…
Następnego dnia Matisse siedzi zdenerwowany w wagonie…
Szczukina ciągle nie ma. Jakim dziwnym stał sięczłowiekiem.
Matisse przeszedł po wagonach i odnalazł go siedzącego w
wagonie drugiej klasy. W ten sposób kolekcjoner chciał dać delikatnie do zrozumienia przyjacielowi, że nie może teraz pozwalać sobie na jazdę pierwszą klasą… Obrazów też nie ma za co
kupować. Ale Francuzom przecież nic do tego, co dzieje się za
daleką granicą, i co działo się w 1917 roku… Po co to Francuzom! - to są ich, rosyjskie,sprawy.
Matisse powrócił do Collioure, przez następne osiemnaście lat
mieszkał w pałacu w pobliżu morza, a potem przeniósł się do
hotelu na górze Cimiez, a co ze Szczukinem?, były już bogacz,
kolekcjoner i mecenas, w bardzo skromnych warunkach „dożywał kresu swych dni” w Paryżu.
W roku 1918. kolekcjaSzczukina została znacjonalizowana. Połączono ją z kolekcją Morozowa i umieszczono w luksusowej willi
na Wozdwiżence, gdzie powstało Muzeum Sztuki Zachodniej. W
czasie wojny obrazy wywieziono do Nowosybirska, później (ze
śladami uszkodzeń) powróciły do Moskwy, ale w roku 1936. kiedy
rozłączony ze swoimi ukochanymi obrazami Szczukin umierał w
Paryżu, Muzeum na Wozdwiżence jeszcze nie istniało. Natomiast
„koniec” na muzeum przyszedł po wojnie. Inicjatorem pogromu
był znanynadworny sowiecki portrecista, Aleksandr Gierasimow,
ten sam, który niezbyt „słusznego wzrostu” Stalina, a także Woroszyłowa, potrafił na swoich obrazach przedstawić jakoherosów,
stojących jak dwie smukłe topole. Gierasimow po wojnie stał na
czele Związku Artystów Radzieckich, nienawidził zachodniego
malarstwa, ale przede wszystkim zależało mu naprzejęciu niezwykłego budynku muzeum, które mieściło się w słynnej willi
Arsenija Morozowa. Przyprowadził więc do Muzeum ważnego
pułkownika i „historyka sztuki” Klima Woroszyłowa, żeby pokazać
jakie nieprzyzwoitości wiszą na ścianach Muzeum. Woroszyłow
zmieszany zaczął chichotać. Otaczający go malarze na dany znak
też zaczęli chichotać, najpierw dyskretnie, później coraz śmielej… a efektem był dekret podpisany przez Stalina o likwidacji
Muzeum… Kolekcja została rozdzielona: część przeniesiono do
Muzeum Puszkina, a druga część powędrowała do Ermitażu.
Boris Nosik
tłum. Krystyna Śmiechowicz
Rosjanka, Lidia Dielektorska, modelka i współpracownicaMatisse’a,
przeżyła w jego domu 22 lata, swoje zbiory obrazów malarza, które
kupowała, bądź otrzymywała od niego w prezencie, przekazała Muzeum Puszkina w Moskwie.
2
Jelena Golicyna podobnie jak Lidia Dielektorska była modelką Matisse’a
(w sumie pozowały do około 90 obrazów).
3
Konstantin Tiereszkowicz (1902 – 1976), rosyjskiparyżanin, malarz, grafik i scenograf.
4
Moskiewska Klinika Psychiatryczna nr 1
5
To właśnie na kolekcjach francuskichmalarzy, zebranych przez moskiewskich kupców, wychowały się całe pokolenia rosyjskich artystów. Aleksandr Benois nazwał Moskwę miastem: Gauguina, Cézanne’a i Matisse’a.
Dzięki zbiorom Szczukina, Morozowa (a także Riabuszkina i innych), jak
twierdzi Camilla Gray, najnowsze prądy francuskiego malarstwa lepiej
znane były w Moskwie niż w Paryżu.
6
Białokamienna, tak nazywana była Moskwa w twórczości ludowej.
7
„Nietoperz”.
8
Ogólnie w swojej kolekcji miał ich 37.
9
To określenie, cytowane w wielu książkach należy do Anny Achmatowej - - A nabrzeżem Newy legendarnym/ Już nadchodzi nie kalendarzowy,/ Lecz prawdziwy Dwudziesty Wiek. - fragment pochodzi z cyklu
„Poemat bez bohatera”.
1
Z
anim zetknąłem się z prawdziwym malarstwem przeczuwałem je, na swój sposób, w obrazach jakie otwierała przede mną codzienność, w światłach i barwach
zwyczajnych dni, w pejzażach, ludziach i zwierzętach pośród których dorastałem.
BRUEGEL, Wadów 1959
WATTEAU, Bobowa 1951
Otwieram okno i luty od razu rozpoczyna swój
spektakl, w bieli i czerni, pod niebem o twardości
kamienia, zapowiadającym śnieg. Spoglądam z góry
na podwórze Brosia, na przedzierającą się przez
zaspy dziewkę dźwigającą ciężką konew, na parobka
prowadzącego okulałego źrebaka. Z ich ust, nosów,
chrap wzbijają się ku górze smużki pary. Są i psy,
przemykające się pomiędzy nogami ludzi, i czarne
gawrony, zastygłe w mroźnym powietrzu w tajemnicze ni to litery, ni magiczne znaki.
Kto to jest, to dziecko o kredowej twarzy, z doklejonym nosem, w spiczastej czapce, stojące przed rozbawioną gromadką rówieśników? Mina chłopca smutna, beznadziejna, wywołuje pogardliwe uśmieszki
na ich twarzach. Nie, to wcale nie jest zabawne, to
jego wyraźne osamotnienie wobec nich, jednakowo
ubranych, jednakowo myślących, robiących to samo,
ułożonych jak rzeka we wspólnym korycie, nie, to
naprawdę nie jest śmieszne, to bycie innym, w spiczastej czapce, z doklejonym nosem, z kredą na policzku. Nie, to nie jest zabawne, bycie innym, nieobliczalnym, niewiadomym nawet dla siebie samego.
W drewutni, na wzniesieniu, z którego zimą zjeżdżam na sankach, Teofila bije kogutki na świąteczny
obiad. W blasku latarni jej siekiera, podwojona przez
mocno zniekształcony cień na ścianie, wznosi się i
opada siejąc spustoszenie w gromadce domowego
ptactwa. Krew tryska na wszystkie strony i patrzę,
nie bez pewnej przyjemności, jak bezgłowe kadłuby
oddają się jeszcze przez chwilę szaleńczym tańcom.
Aż jest po wszystkim i kobieta nieruchomieje z uniesioną w górę ręką, ocierając pot z czoła. Nie mogę
oderwać oczu od białej, gładkiej skóry jej ramienia,
pulsującej siateczką drobnych, ciemnych żyłkowań.
VERMEER, Bobowa 1948
a
t
k
c
i
a
r
o
k
CARAVAGGIO, Bobowa 1948
T
BOSH, Bobowa 1946
Skrajem ogrodu pędzi kurczątko, pomyka, kuląc
się pod gradem kamieni, które posyłam ku niemu,
aż wreszcie celnie trafione, zastyga w żółtą kulkę
pośród ciemnej zieleni. W ten sposób, pięcioletnie
dziecko, poznaję śmierć, ten absolutny bezruch,
przeciwstawiony panoszącemu się wokół życiu. I
odtąd, każdej nocy, odbywa się nade mną sąd i spada na mnie nałożona przezeń kara: moje drobne
ciało rozpięte na ogromnej harfie (skąd harfa nie
wiem, może zapożyczona od anioła z szopki) obraca się w piekielnym ogniu przez całą wieczność (co
to jest wieczność także nie wiem), obraca się, obraca, obraca bez końca.
ESEJ
Janusz Wałek
ma l a r s twie
PICASSO, Krakowski Kazimierz
1957
Na Miodowej, Estery, Jakuba, Józefa wystające co
wieczór kobiety. Zapewne nie gorsze od tych w Barcelonie, na Calle Avinyó. – Za młodyś jeszcze- rzuciła
mi jedna – choć kto może to wiedzieć! Moja rówieśnica. Włóczyliśmy się więc razem po nocy wzdłuż
zamkniętych od lat sklepików, warsztatów i synagog,
ocierając się o ich zardzewiałe kłódki, by zapaść, o
świcie, w przygodnej mordowni, nad kuflem piwa.
W wesołej salce pomalowanej „w pikasy”.
WRÓBLEWSKI/GOYA, Kraków
1958
W Pałacu Sztuki oglądam wystawę pośmiertną
Andrzeja Wróblewskiego. To moje pierwsze bezpośrednie zetknięcie z prawdziwym malarstwem. Rozstrzelania. Rozstrzelania. Rozstrzelania. Opowiadają
wciąż o nich ci, co przeżyli wojnę. – O, patrz, tutaj,
jeszcze są ślady kul! Pamiętam ich wszystkich, jak
stali pod tą ścianą, dokładnie, każdą twarz, spojrzenie, grymas ust, zaciśniętą pięść. I naraz inny obraz,
zgwałcona kobieta, porzucona, samotna, zatopiona w sinej pościeli, pochłaniającej ją jak morze. Po
latach, w Prado, oglądając Goyę , nie mogłem się
uwolnić od wspomnień z tej wystawy.
KLEE, Bobowa/Kraków
1950/1960
Marysia Wojnianka, Helenka Cetnarowicz, Zośka Gruca (a każda daje kino, kiedy kuca) wszystkie rysują szlaczki. W trójkąty, w romby, w ostrołuki, w zeszytach, w pamiętnikach, na książkach do
nauki, wzdłuż i wszerz, na marginesach, rozrasta
się fantastyczny, lunarno-morski pejzaż, szare w
szarym, róż, żółcień, odrobina zieleni, czarna kreska to wszystko i tak wkrótce rozdzieli, ty dołem, a
ja górą, każde pójdzie osobno, słyszysz? o, już ci
grają muzykę żałobną.
BACON, Wadów 1965
Siedzimy nad barszczem z uszkami, matka wnosi
karpia, paluszki z makiem, strudel, kompot z suszonych śliwek, siedzimy – nie wolno odchodzić od
stołu – więc siedzimy, zamknięci w sztywnych garniturach, pod krawatem, w ciemnych sukienkach,
tu perełka błyśnie, tam srebrny łańcuszek, siedzimy
zastygli w kolorowej parafinie spływającej z choinkowych świeczek i tylko ojciec, nawiedzony już
śmiertelną chorobą, pozwala sobie na nieco swobodniejsza pozę, jakby kardynała, a może nawet
papieża, ponoć nieomylnego w swych sądach, i
zdając się oznajmiać nam, że za rok nie będzie go
już z nami uśmiecha się do nas swoją doskonale
ułożoną , ząb w ząb, lśniący, biały, sztuczną szczęką.
W przeddzień Bożego Narodzenia Krysia otwiera
pudła z choinkowymi ozdobami. Odkurza łańcuchy,
podkleja naderwane bibułki, podmalowuje makijaże
anielic, dorabia z waty brody krasnalom. Pochwycone w amfiladę pokoi grudniowe słońce znaczy bladym światłem garnki, dzbanki, wiadra, stołki, miotłę i siedzącą przy stole, w głębi mieszkania, śpiącą
kobietę. –To pani Podobińska – mówi Krysia – wczoraj zmarła, nie doczekawszy Świąt.
REMBRANDT, Bobowa 1950
Ryc. Karol Mazuś
Dłonie pana Stopaka stają pod wieczór w ogniu,
podobnie jego pomarszczona twarz rozpłomienia
się w blasku zachodu bijącym od okienka. W miarę pogłębiania się ciemności dłonie i głowa starego
szewca rozżarzają się coraz bardziej. Dłonie, jakby
oddzielone teraz od jego osoby, są w ustawicznym
ruchu , to tu, to tam, migają nad prawie niewidocznym już bucikiem , a głowa podskakuje jak czerwona
piłeczka. I naraz obawa, że szewc może nie zdążyć
przed nocą z zelowaniem, z przybiciem niezbędnego fleka, wzbudza w dziecku niepokój o jutrzejsze
sankowanie, a potem lęk o to, czy w ogóle będzie
jeszcze jakieś jutro.
Gazeta literacka
21
REPORTAŻ
Janina Osewska
TĘTNO MANHATTANU
(pamiętnik podróży)
P
rzy ujściu rzeki Hudson do Oceanu Atlantyckiego znajduje się Nowy Jork. Położony na wyspach (Manhattan)
i kontynencie jest jedną z największych aglomeracji świata.
Tutaj skupiły się wielkie banki, korporacje międzynarodowe,
giełda nowojorska, towarzystwa ubezpieczeniowe. To również
główny ośrodek przemysłu USA i Ameryki Północnej i węzeł
komunikacyjny, zwłaszcza lotnisko J. F. K. Główna dzielnica,
nazywana przez mieszkańców tyglem, to Manhattan.
o Nowego Jorku trafiłam przez szczęśliwe zrządzenie losu.
Przepustką do wyjazdu był wiersz pt. „Dzieci”, za który
otrzymałam pierwszą nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Poezji, zorganizowanym przez Polish American Poets Academy w New Jersey, i zaproszenie na I Zlot Poetów w Wallington.
Zamieszkałam na Manhattanie, w samym centrum nowojorskiej
metropolii. Postanowiłam poznać bliżej to miasto i wsłuchać się
w jego tętno, sfotografować. Było to możliwe dzięki doskonałym
rozwiązaniom tutejszego metra, które dociera w każdy zakątek
Manhattanu oraz na Brooklyn i Queens.
Pierwsze spotkanie z metrem nie wywiera najlepszego wrażenia, a w porównaniu z moskiewskim czy paryskim wypada całkiem blado. Jest nieestetyczne, ale wydaje się, że nikt się tym nie
przejmuje, gdyż nie pozwala na to panujący tutaj powszechnie
pośpiech i stale płynąca rzeka ludzi z telefonami komórkowymi przy uchu. Odległości są ogromne, więc mieszkańcy miasta
utrzymują kontakt telefoniczny. Rozmawiają prawie wszędzie: w
autobusie, na ulicy, w restauracji, w parku. Tylko w metrze telefon
nie ma zasięgu. Tutaj nowojorczycy nagminnie słuchają muzyki.
Metro ma niepisane prawo, które najlepiej starać się poznać
szybko. Należy zaplanować sobie zajęcie na czas jazdy lub wbić
wzrok pomiędzy własne stopy, bo przyglądanie się współpasażerom może być źle zrozumiane. Tak więc, jak zauważyłam, można studiować mapę, czytać książkę, robić na drutach, pudrować
twarz lub ją kremować, czesać się, uczyć się albo prowadzić rozmowę, jeśli jedzie się w towarzystwie.
Trudno jednak pohamować swoją ciekawość, bo koloryt undergroundu jest niesamowity. Wkładałam więc ciemne okulary i dyskretnie oglądałam wszystko wokół. Zauważalna wielość nacji, a
co za tym idzie – różnorodność fryzur, kolorów skóry, włosów,
profili twarzy, tuszy i strojów przyciągała wzrok. Zauważyłam,
że młodzi murzyńscy chłopcy poubierani są tak samo, jak niektórzy nasi gimnazjaliści. Spodnie z obniżonym krokiem, długie
podkoszulki, nieco krótsze kurtki i oczywiście kaptury na głowie.
Taka moda podziemia nowojorskiego. Aż dziw, że u nas uchodzi wśród niektórych nastolatków „za szyk i pierwszy krzyk”. Inaczej, czyli normalnie, wyglądają młodzi nowojorczycy w dzielnicy Greenwich Village, gdzie znajduje się nowojorski uniwersytet,
czy w New York Public Library (bibliotece) przy 5-th Avenue, a
najbardziej elegancko poubieranych można spotkać na Wall
Street, w dzielnicy finansowej położonej na Dolnym Manhattanie.
W Nowym Jorku swoje enklawy mają ludzie różnych narodów.
Odwiedziłam prawie wszystkie dzielnice. W większości z nich poruszałam się pieszo, bo dopiero wówczas poczuć mogłam atmosferę
i zobaczyć życie z bliska. W murzyńskiej dzielnicy Harlem właściwie nie widzi się białych i dlatego trudno przełamać obawy. Jest
to dzielnica nadal niechętnie odwiedzana przez turystów. Jest
ciągle miejscem napięć rasowych, biedy i bezrobocia. Tutaj czułam się obco i byłam niechciana, co zauważyłam w spojrzeniach.
Do najciekawszych miejsc należy legendarny Cotton Club czy
Apollo Teatre, gdzie występowały takie sławy, jak Ella Fitzgerald i
James Brown. Tutaj ma też swoje biuro były prezydent Bill Clinton.
W dzielnicy Chinatown mieszka obecnie około stu tysięcy
Chińczyków. Jest to prawie połowa chińskiej populacji Nowego Jorku. Życie tutaj tętni. Kolorowe stragany z niezliczonymi
gatunkami ryb, przypraw i owoców przyciągają oko i obiektyw
aparatu fotograficznego. Odwiedziłam sklep, w którym jeden
funt przyprawy kosztuje kilka tysięcy dolarów. Feeria barw, zapachów, kolorów, smaków i dźwięków chyba na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Jest to miejsce, gdzie nowojorczycy robią
tanie zakupy. Podobnie jak w Turcji, tutaj znaleźć można „podróbki” wyrobów najlepszych światowych firm.
Okrążona przez Chinatown od południa i SoHo od zachodu
Little Italy (Mała Italia), jeszcze sto lat temu gęsto zaludniona i
rozkwitająca enklawa włoskich emigrantów, z każdym rokiem
staje się mniejsza i mniej włoska. Mimo to zachowały się jeszcze sklepy i restauracje serwujące typowe dania włoskiej kuchni.
Stoliki wystawiane są na zewnątrz jak w rodzinnym kraju Włochów. W październiku jednak było zbyt chłodno, aby w zupełności poczuć klimat Italii.
D
***
Wędrując po dzielnicach Nowego Jorku, nie sposób pominąć
SoHo – South of Houston Street, co w języku polskim oznacza na
południe od Houston Street. Wciśnięta pomiędzy Financial Disctict i Greenwich Village przez wiele lat SoHo była ponurą dzielnicą
fabryk i magazynów. W połowie XIX wieku włóczenie się po „zakazanych” dzielnicach stało się modne i podziemni przewodnicy kierowali żądnych przygód do miejsc o wątpliwej reputacji. Ich największym skupiskiem w SoHo była okolica trzech ulic, zwanych
Heel’s Hundred Acres (Sto Akrów Piekła). W drugiej połowie XIX
wieku większość budynków zajęły zakłady drukarskie i fabryki.
22
Migotania 49
Fasady budynków konstruowano z żeliwa, które wówczas było
tańsze niż kamień i dawało wiarę w ognioodporność. Jednak po
drugiej wojnie światowej, kiedy właściciele przenieśli swoje interesy do nowocześniejszych siedzib, dzielnica podupadła, a obszerne
strychy i poddasza ze względu na niskie czynsze nadawały się znakomicie na pracownie artystyczne. Od polowy lat sześćdziesiątych
SoHo stała się synonimem dzielnicy artystów. Jej nobilitacja przebiegała bardzo szybko. Galerie przyciągały z miasta artystyczną
publiczność i obecnie jest to dzielnica eleganckich antykwariatów,
galerii artystycznych, ekskluzywnych sklepów i licznych muzeów.
Polubiłam tę dzielnicę od pierwszego wejrzenia. Zaglądałam
do galerii, antykwariatów i eleganckich butików, w których najniższa cena sięgała kilku setek dolarów. Maleńkie kawiarenki, z
uroczym wystrojem i wystawionymi na ulicę stolikami kusiły tak
samo, jak sklepy ze starą biżuterią. Więc piłam kawę siedząc na
zewnątrz kafejek, oglądałam ludzi i syciłam oczy pięknymi drobiazgami. Ciekawe jest to, iż każda kawiarnia ma swojego bezdomnego, który zagląda tutaj po coś do zjedzenia i nikt go nie
przepędza. Dostaje on pakunek i odchodzi. Z równą ciekawością podziwiałam żeliwne fasady budynków. Aby upodobnić je
do kamienia, większość pomalowano farbą. Nieraz trudno było
stwierdzić, z którego materiału je zbudowano. Dopiero pukając w filary przekonywałam się, że żeliwne są puste w środku.
Na Dolnym Manhattanie odwiedziłam również South Street
Seaport Historic District, najważniejszy w XVIII i XIX wieku port
Stanów Zjednoczonych. Znajduje się tutaj m.in. latarniowiec Ambrose z 1908 roku, który pilotował jednostki wchodzące do New
Jork Harbor. Kiedy przychodzi się do starego portu nocą, można
podziwiać pięknie oświetlony Most Brooklyński, który w 1883 roku
połączył Manhattan z Brooklynem, wówczas jeszcze oddzielnym
miastem. Przez 20 lat był to największy na świecie most wiszący,
w którego konstrukcji zastosowano stalowe liny, z których każda
składa się z 19 wiązek po 278 stalowych drutów. Kiedy wybrałam
się na spacer po moście i z bliska mogłam przyjrzeć się osiemdziesięciotrzymetrowym gotyckim wieżom mostu, zdumiona byłam
wyczynem dziewiętnastowiecznej inżynierii. Nic dziwnego, że
konstruktor mostu, John Augustus Roebling, poświęcił mu swoje życie i w przenośni i dosłownie, gdyż podczas pomiarów przygniótł stopę i w kilka tygodni później zmarł na gangrenę. Spokojny
spacer po promenadzie zajmuje około pół godziny i jest, według
mnie, jedną z ciekawszych atrakcji Nowego Jorku.
Pozostając dalej na Dolnym Manhattanie (Lower Manhattan)
zajrzałam do kolebki amerykańskiego biznesu – na Wall Street.
Nazwa tej ulicy pochodzi od muru (ang. wall – mur) wzniesionego w 1653 roku przez Holendrów przed atakami Indian i Brytyjczyków. Na niewiele on się zdał, bo 11 lat później ci ostatni
zajęli miasto bez większego wysiłku. Największą atrakcją dzielnicy finansowej jest New Jork Stock Exchange (Nowojorska Giełda Papierów Wartościowych). Do niedawna pracę giełdy można
było oglądać ze specjalnej galerii dla widzów, na co bardzo liczyłam. Niestety po ataku terrorystycznym na World Trade Center w
2001 roku, ze względu na bezpieczeństwo, nie jest to możliwe.
O bezpieczeństwo dbają Amerykanie na każdym kroku. Kiedy zajrzałam do pobliskiego Federal Hall National, aby obejrzeć
wystawę sięgającą czasów, gdy Jerzy Waszyngton na balkonie
tego budynku został zaprzysiężony na prezydenta, poddana
byłam szczegółowej kontroli. Musiałam też na czas zwiedzania
pozostawić swój aparat fotograficzny pod opieką ochrony. Dotarłam również do Ground Zero (World Trade Center). Wcześniej
najbardziej charakterystyczny punkt krajobrazu dzielnicy, dziś
wyrwa w ziemi i sercach nie tylko nowojorczyków, budzi, lęk,
obawę i pytanie o przyszłość tej ogromnej aglomeracji.
* * *
Na rejs statkiem na Liberty Island do pomnika amerykańskiej wolności wybrałam się po kilku dniach rozglądania się po
Nowym Jorku. Choć symbol Wolności rozświetlającej świat (Statua Wolności) jest niezwykle głęboko zakorzeniony w powszechnej świadomości Amerykanów i od pierwszego dnia mojego
pobytu tutaj stał się również przedmiotem mojego pożądania,
postanowiłam z premedytacją najpierw przyjrzeć się kontekstom, czyli miejscom w pobliżu.
Wędrując z Wall Street na północ, dotarłam do Chase Manhattan Plaza z dużą czarno-białą rzeźbą Jeana Dubuffelta Group of
Teres (Grupa drzew). Kiedy chciałam je sfotografować, czarna
strażniczka strzegąca obiektu poinformowała mnie, że nie mogę
tego zrobić. Jednak z drugiej strony placu nie było strażniczki
i zdjęcie wykonałam. Obejrzałam też podziemny park rzeźby
autorstwa Isamu Noguchiego, potem dostojną budowlę z 1846
roku, która przez pół wieku była najważniejszym kościołem w
mieście, czyli Kościół Świętej Trójcy (Trinity Church). Odkrycie
takiej perełki, wciśniętej pomiędzy nowoczesne budowle, zrobiło na mnie duże wrażenie. Świątynia usytuowana naprzeciw
Wall Street jest niewątpliwie niemym świadkiem nie zawsze
uczciwych operacji finansowych. Nieoficjalną maskotką nowojorskich maklerów jest ustawiona naprzeciw 25 Brodway, odlana z brązu przez Arturo DiModica i ustawiona tutaj bez zezwolenia, wielka figura Szarżującego Byka (Charging Bull). Tak jak
inni turyści nie omieszkałam pogłaskać byczka po ryju, aby i na
mnie spłynęła fortuna.
W tej okolicy znajduje się również Museum of the American
Indian, placówka dokumentująca życie, kulturę i historię rdzennych mieszkańców Ameryki. Z braku czasu musiałam zadowolić
się namiastką zbiorów w American Museum of Natural History.
Idąc przez Battery Park, nieposłuszna sugestiom autorów
przewodnika, którzy doradzają omijanie szerokim łukiem ławek
i sprzedawców tanich zegarków, przyglądałam się kolorowym
tubylcom parku z przenośnymi „sklepami” czy „domami” mieszczącymi się w dużych kartonach, którzy widząc obiektyw aparatu, chowali twarze, osłaniając je kurtkami. Wyglądało na to,
że przedmiotem ich handlu z pewnością nie były zegarki. Warto było jednak ponieść ryzyko i przyjrzeć się tej grupie nowojorczyków, aby obraz miasta był pełniejszy i bardziej wyrazisty.
Zbliżając się do celu mojej wędrówki, czyli portu, z którego wypływają statki do Statuy Wolności, obejrzałam jeszcze w
Battery Park pozostałości kuli „The Sphere” Fritza Koenig’sa, rozdartej tragedią z 11 września, pod którym palą się znicze i leżą
kwiaty. Wcześniej stał ona pod wieżowcami WTC. Pomnik z brązu waży 5000 funtów i ma 15 stóp średnicy. Na pobliskim miejscu tragedii nie widać już żadnych pamiątek po zaginionych.
Za pomarańczowym ogrodzeniem z siatki prowadzone są prace budowlane. Najpierw pod powierzchnią, bo zniszczone przez
terrorystów wieżowce sięgały głęboko w ziemię. Przygnębiający widok dopełniają pobliskie budowle, z pustymi oczodołami
okien, powleczone czarną siatką.
Z nabrzeża widać już Statuę Wolności, ale zanim udałam się po
bilet na statek, oglądałam jeszcze pomnik ku czci ofiar drugiej
wojny światowej, z rzeźbą przedstawiającą wielkiego orła trzymającego w pazurach żałobny wieniec, i delektowałam się widokiem oceanu. Zawsze intrygowało mnie opowiadanie innych o
wycieczkach do symbolu amerykańskiej wolności, a teraz sama
miałam okazję sprawdzić, na ile miedziany posąg kobiety wykonany przez Augusta’e Bartholdiego swoim wdziękiem i wielkością oddziałuje na zmysły.
Bilet na wycieczkę na Liberty Island i Ellis Island kupuje się w
Castel Clinton, który pełnił kolejno rolę fortu, centrum rozrywki,
placówki urzędu emigracyjnego i akwarium. Przekonać się można o tym odwiedzając salkę przy wschodnim wejściu. W kolejce czas urozmaicało mi oglądanie szarej wiewiórki zgryzającej
orzech. Było ich wszędzie dużo. Na ulicach, w parkach, na placach wielokrotnie przebiegały mi drogę lub pozowały do zdjęcia.
W oczekiwaniu po bilet dowiedziałam się, że nie warto przepłacać i kupować wstęp na wyższe niż podest piętra monumentu, bo przecież to samo widać z każdego jej poziomu. Co innego wcześniej, przed zamachem. Wówczas można było wejść na
koronę i na przepiękną panoramę nabrzeża spojrzeć z satysfakcją pokonania własnej słabości fizycznej. W końcu 354 stopnie
schodów i 93 m wysokości to nie są żarty. Pełna oczekiwania i
ciekawości rozpoczęłam podróż do miejsca hołdu oddanego
przez Amerykanów demokratycznym ideałom.
* * *
Przed wejściem na statek udający się do Statuy Wolności, uosabiającej sny i nadzieje emigrantów, i do Ellis Island, która w latach
1892–1954 sprowadzała ich na ziemię, zostałam poddana szczegółowej kontroli. W długiej kolejce turystów, kierowanych do specjalnego pomieszczenia, przesuwałam się wolno w kierunku stanowisk wyposażonych w urządzenia sprawdzające podręczne torby i
wierzchnie ubrania. Tutaj każdy podróżujący poddawany jest też
kontroli osobistej, po przejściu której dopiero może wejść na statek.
Widok Manhattanu z oddalającego się od brzegu statku jest
imponujący i pewnie dlatego każdy chce mieć na jego tle fotografię. Wtedy topnieją pomiędzy ludźmi granice, wzrasta zaufanie
na tyle, że bez wahania oddałam swój aparat fotograficzny w obce
ręce, aby na podobieństwo innych podróżujących, na tle pozostających za plecami wieżowców, utrwalić swoje zadziwienie. Teraz
w swoich zbiorach przechowuję to sympatyczne zdjęcie, na którym stoję w towarzystwie nieznanych mi, rozbawionych turystek.
Jeśli ktoś przed taką wyprawą był sceptykiem, to może się przekonać, że wyłaniający się w dali posąg seledynowej kobiety robi
ogromne wrażenie. Jest on urzeczywistnieniem idei francuskiego
polityka i historyka, który w 1865 roku wystąpił z pomysłem stworzenia statuy i aż do śmierci w roku 1884 działał na rzecz jej realizacji. Jak każde wielkie przedsięwzięcie, to również ma swoje blaski
i cienie. Choć symbol wolności jest płci żeńskiej, okazuje się, że na
jego odsłonięcie 28 października 1886 roku podczas odbywających
się obchodów setnej rocznicy niepodległości Stanów Zjednoczonych nie zaproszono ani jednej kobiety. Pomimo to znalazły się w
pobliżu pomnika sufrażystki, które pod przywództwem Lilie Devereux Blake podpłynęły statkiem i skandowały, że wolność powinna
oznaczać też równe prawa dla kobiet, a zwłaszcza prawo wyborcze. To jeden ze skandali towarzyszących odsłonięciu pomnika.
Rzeźbę obiecali sfinansować obywatele francuscy, ale kiedy
okazało się, że podstawę dla niej muszą zbudować Amerykanie,
wówczas zawrzało na łamach „New York Times’a”. Zbeształ on
Francuzów za oszczędność, pisząc że obdarowany musi dokładać się do prezentu. Budowę cokołu wielokrotnie zatrzymywano z przyczyn finansowych. Fundusze na ten cel blokował również, o zgrozo, honorowy mówca podczas odsłonięcia pomnika,
prezydent Grover Cleveland, będący wówczas gubernatorem
***
Przez Ellis Island przewinęły się miliony emigrantów. W latach
1892–1954 napłynęło do Stanów Zjednoczonych 12 milionów
ludzi przepełnionych nadzieją na lepsze jutro i ze świadomością
wyzwolenia z ucisku „starego świata”. Tutaj, na wyspie, w większości należącej do New Jersey, znajduje się Muzeum Emigracji, w
którego skomputeryzowanej bibliotece można poszukać swoich
korzeni. Gdybym miała więcej czasu, przewertowałabym tutejsze
archiwum i odszukała historię swojego dziadka, który po odbyciu trzyletniej służby w wojsku carskim na Syberii, wyemigrował
przez Niemcy do Ameryki. Do Polski wrócił po pierwszej wojnie
światowej w czasie największej reemigracji z krajów zamorskich
(1919–1921), a trzech jego braci pozostało tam na zawsze.
Emigranci, którzy przypływali statkiem pierwszej i drugiej klasy
mieli szczęście, bo urzędnicy emigracyjni odprawiali ich na pokładzie i wysyłali bezpośrednio na Manhattan. Biedniejsi, którzy po
wykupieniu biletu trzeciej lub czwartej klasy zostawali bez grosza,
musieli udać się najpierw do specjalnych budynków, gdzie przechodzili badania lekarskie, w tym psychiatryczne, i kontrolę statusu prawnego, regulującego możliwość wjazdu do USA. Te męczące i upokarzające godziny dla jednych kończyły się wyjazdem na
Manhattan, a dla innych – pozostaniem na kilka dni a nawet tygodni na Ellis Island. Najczęściej zatrzymywano podróżujące samotnie niezamężne kobiety, obawiając się o konieczność udzielenia
im natychmiastowej pomocy charytatywnej albo z obawy, że
oddadzą się prostytucji. Około 2 proc. przybyłych deportowano.
Z emigrantami, którzy wysiadali na Ellis Island, jest spokrewnionych około 40 proc. Amerykanów, tj. około 100 milionów osób.
Kiedy chodziłam po ogromnym Great Hall, gdzie w długich
kolejkach do celników ustawiali się emigranci, myślałam o ich
zdesperowaniu, trudnych decyzjach opuszczania własnych
ojczyzn, niepewności jutra i wszechobecnej nadziei. Nadziei
na czas formalności, patrolowanej przez umundurowaną straż.
Ich historię zgromadzono w trzydziestu kilku galeriach muzeum w postaci fotografii, ubrań, bagaży, nagrań ze wspomnieniami oraz muzyką wykonywaną przez samych emigrantów.
Na wspierających budynek słupach odnalazłam zapiski, imiona i bliżej nieokreślone znaki z tamtych czasów. I wciąż chodziło za mną jak cień pytanie, czy mój dziadek też tutaj trafił, czy
dostał się bezpośrednio na Manhattan? Na znajdującej się na
tyłach głównego budynku muzeum American Immigrant Wall
of Honor (Ściana Honoru Amerykańskich Emigrantów), pośród
pół miliona imion sławnych i nieznanych przybyszów, szukałam
imienia Jan, John. Było. Może to właśnie imię mojego dziadka?
Podczas mojego pobytu w USA miałam również okazję przyjrzeć się środowisku polonijnemu. Jednym z większych ośrodków
polonijnych w pobliżu Nowego Jorku jest Wallington w New Jersey, gdzie 60 proc. mieszkańców to Polacy. Tam właśnie odbywał
się I Zlot Poetów Polish American Poets Academy, którego byłam
uczestnikiem. Nowy Jork i New Jersey od 1931 roku łączy nowoczesny, wiszący most George Washington Bridge (most im. Jerzego Waszyngtona), przez który musiałam przejechać, aby dostać się
z manhattańskiego tygla do maleńkiego, spokojnego Wallington.
Oficjalny projekt mostu powstał na desce kreślarskiej szwajcarskiego inżyniera Othmara H. Ammana, jednak architektem
obwołano Cassa Gilberta, a Szwajcar został głównym inżynierem. Po otwarciu 25 października 1931 roku budowla stała się
najdłuższym wiszącym mostem na świecie i pierwszym w historii posiadającym przęsło dłuższe niż jeden kilometr. Pod koniec
lat pięćdziesiątych jego przepustowość okazała się niewystarczająca. Amerykańscy inżynierowie wybrnęli z problemu w iście
mistrzowski sposób. Zamiast budować drugi most, skonstruowali
pod istniejącym jeszcze jeden poziom, który oddano do użytku
29 sierpnia 1962 roku. Od tego czasu nie tworzą się kilometrowe korki, mimo że dziennie przejeżdża tędy blisko 300 tysięcy
samochodów. Przejazdy są oczywiście płatne, ale nie stanowi to
problemów organizacyjnych, bowiem każdy kierowca posiada na
przedniej szybie auta czytnik, za pośrednictwem którego naliczana jest kwota do pobrania z jego konta, bez konieczności zatrzymywania się w bramkach, jak to odbywa się jeszcze w niektórych krajach Europy Zachodniej. Fantastyczne i godne polecenia
rozwiązanie. Sprawdziłam to wszystko osobiście, czterokrotnie
przemierzając trasę z Manhattanu do Wallington, gdzie odbywały się uroczystości poetyckie, na które poleciałam za ocean.
* * *
Z uroczystości poetyckich w Wallington w New Jersey wracałam na Manhattan zwykle dzięki uprzejmości poznanych tam
poetów i poetek, którzy własnymi autami jechali do swoich
domów w Nowym Jorku. Wysiadałam wówczas na Times Square, aby podziemnym przejściem z Grand Central Terminal dostać
się do stacji metra, z której odjeżdżał pociąg pośpieszny linii A
w kierunku Górnego Manhattanu, gdzie mieszkałam.
Na Times Square, czyli trójkąt między Brodwayem, 42-th street
i 7-th Avenue, trafiłam po raz pierwszy już następnego dnia po
przyjeździe do Nowego Jorku. Za dnia „mleczna droga Brodwayu”, jak pisał jeden z brodwayowskich krytyków lat trzydziestych, nie robi takiego wrażenia jak nocą. Neony na Times Sqaure, od stu lat projektowane w większości przez tę samą firmę
Artkraft Strauss, rozświetlają ten nowojorski plac zabaw feerią
barw, dynamizują nieustannymi zmianami obrazów i dźwięków.
Pośród tego hałasu trudno mi było się odnaleźć. Dziękowałam
wówczas mojemu rodzinnemu miasteczku położonemu w Puszczy Augustowskiej za to, że po prostu istnieje.
Plac, wcześniej nazywany Longacr Square, swoją obecną nazwę
otrzymał w 1904 roku, kiedy wydawcy „New York Timesa” na znacznej części trójkąta wybudowali wieżowiec Time Tower. Wówczas
zażądali, aby zmieniono nazwę placu, a stację metra ochrzczono
na cześć gazety. U progu 1905 roku uczcili oni powstanie budowli pokazem sztucznych ogni. Były to narodziny tradycji wspólnego witania Nowego Roku, która przetrwała. Dużo wcześniej zadomowiły się tutaj teatry, m.in. New Amsterdam Theatre. Ciekawe, że
w nowojorskich teatrach nie ma szatni, więc wybierające się tam
damy muszą liczyć się z tym, że futra zrzucą na podłogę. Zresztą
panuje tutaj taki luz, że właściwe odświętnie do teatru ubiera się
tylko prowincja. Sprawdził to dokładnie Janusz Głowacki, którego
sztuki Polowanie na karaluchy i Antygona w Nowym Jorku odniosły
sukces na Brodwayu. Tutaj nie ma sztuk czy show idących dobrze
albo średnio, jak opowiada Głowacki. Jest tylko sukces albo katastrofa, czyli flop. Pamiętam, że kilka lat temu musical Metro Janusza Józefowicza był przykładem klasycznego flopa, o czym donosiła prasa. Mnie nie udało się obejrzeć żadnego musicalu, bo cały
swój czas przeznaczyłam na zwiedzanie i podglądanie nowojorskiego życia. I ten spektakl okazał się bardzo ciekawy. Może nawet
ciekawszy niż musicalowy kicz. Moje wyobrażenie Brodwayu i jego
konfrontacja z rzeczywistością okazały się być bardzo różne. Zanim
zetknęłam się z najdłuższą ulicą świata, w dosłownym tłumaczeniu Szeroką Drogą, nie myślałam, że będę z nią spotykać się podczas dwutygodniowego pobytu bardzo często i nieoczekiwanie. W
mojej wyobraźni było to ściśle określone miejsce, konkretne, stanowiące centrum teatru i rozrywki. W rzeczywistości wędrując po
dzielnicach Manhattanu, zawsze w którymś momencie znalazłam
się na Brodwayu, bo biegnie ona przez świat bogaczy i nędzarzy –
przez centrum przyodziane w tandetną, błyszczącą szatę neonów i
reklam po ponury murzyński i portorykański Harlem. Wyróżnia się
nawet na mapie, łamiąc kanon prostopadłych ulic i równoległych
alei. Jeśli ktoś mówi, że mieszka na Brodwayu, to w ogóle nie oznacza, że w sąsiedztwie ma teatry. Może być jedynym białym mieszkającym w taniej klitce murzyńskiej dzielnicy.
Na Brodwayu, niedaleko Times Square, poznałam też atmosferę
typowej amerykańskiej restauracji oraz smak serwowanych tam
dań. Zanim zamówiłam jedzenie, młoda kelnerka przysiadła się
do stolika, przedstawiła się, wypytała mnie o to, jak się nazywam,
skąd jestem, co mnie tutaj sprowadza, jak podoba mi się miasto,
co obejrzałam i co chciałabym zjeść. Zamówiona porcja frytek i
opiekanych krewetek miała kosmiczne rozmiary. Tutaj wszystko
jest duże, więc moje, równie duże zdziwienie było uzasadnione.
Aby z Times Square dojechać do domu, musiałam dojść do
Grand Central Terminal, którego najstarsza część powstała w
1871 roku. Stalowa konstrukcja budowli, utrzymana w neoklasycznej konwencji, przez zwieńczone łukami okna wpuszcza snopy światła na halę główną o długości 154 m i wysokości 50 m.
Pierwsza rozbudowa dworca miała miejsce w 1898 roku dzięki
zapobiegliwości barona Corneliusa Vanderbilda, którego życiowe credo „Potężne dęby wyrastają z małych żołędzi” przejawia
się w licznych motywach zdobniczych. Liść dębu i żołędzie znaleźć można na framugach drzwi i żyrandolach w Vanderbild Hall,
byłej poczekalni. Ponieważ na Grand Central nie przyjeżdżają już
pociągi dalekobieżne, w pomieszczeniu tym urządza się czasowe
wystawy. To, że ten piękny obiekt istnieje, Nowy Jork zawdzięcza Jacqueline Kennedy Onassis, która przez lata walczyła o to,
aby nie wyburzono budynku i nie postawiono w tym miejscu
wieżowca ze szkła i stali. Jeszcze tylko rzut oka na zwieńczenie
gmachu, gdzie bóg handlu Merkury w otoczeniu bogini mądrości Minerwy i boga siły Herkulesa spogląda na codzienną bieganinę Nowojorczyków, i w drogę. Następnego dnia czeka na
mnie słynna Piąta Aleja, muzea i Central Park.
* * *
Wraz z wiosną nowojorski Central Park, zielone płuca miasta i w
tym czasie jedno z najbardziej bajkowych miejsc, ściąga na spacery spragnionych „oddechu” mieszkańców metropolii. Na obszarze
3, 5 tys. m² znajdują się liczne atrakcje i około pół miliona drzew,
krzewów i roślin pnących zasadzonych w latach 1858–1873. Znajdujące się w pobliżu parku Metropolitan Museum of Art ( w skrócie Met), Guggenheim Museum i American Museum of Natural
History to dla zwiedzających kilka dni wspaniałych wrażeń.
Mój pobyt w Central Parku przypadł na czas złotej jesieni i w
dni powszednie, kiedy nowojorczycy jeszcze nie myślą o odpoczynku. Na Shleep Meadow, do 1934 roku wykorzystywanej
jako pastwisko, słynnej enklawie spokoju, gdzie najprzyjemniej
odpoczywa się na trawie, było pusto. Podobnie jak przy niedalekim Belweder Castle, w którym znajduje się obserwatorium
przyrodnicze. Cieszyłam się z tego, gdyż obserwowałam liczne
o tej porze roku ptaki, dla których Ramble jest odpoczynkiem
na trasie przelotu między Arktyką, a strefą równikową, syciłam
oczy feerią barw, karmiłam wiewiórki i słuchałam ciszy. W utartym myśleniu o Nowym Jorku, mówienie o ciszy może wydać
się absurdem, zapewniam jednak, że nim nie jest. Architekci krajobrazu, Frederick Law Olmsted i Calvert Vaux, którzy mieli na
celu nie tyle ujarzmienie przyrody na obszarze pomiędzy ulicami 59 th i 110 th, ile stworzenie w pełni naturalnej przestrzeni,
tak aby nowojorczycy mogli odpocząć od zgiełku metropolii, z
jednym i drugim poradzili sobie świetnie. Stworzyli Greensward
Plan, którego rewolucyjna pod względem socjologicznym i artystycznym idea zrodziła się pod wpływem londyńskich parków
publicznych i prywatnych ogrodów. Kształtowany przez 15 lat
przez 20 tys. zatrudnionych tu ludzi krajobraz zdobi piękny Shakespeare Garden (Ogród Szekspira), Boathhouse (Dom Łódek),
pomnik Władysława Jagiełły z 1939 roku dłuta S. Ostrowskiego, Strawberry Fields (Pola Truskawkowe) powstałe z inicjatywy
Yoko Ono, wdowy po Johnie Lennonie, z napisem Imagine (tytuł
sztandarowego utworu z okresu pobitelsowskiego), rzeźba Alicji
w krainie czarów, fontanna, wysadzana wiązami alejka, Jacqueline Kennedy Onassis Reservoir, Wollman Rink (zimą lodowisko, a
latem sztuczna ślizgawka) i wiele innych obiektów i miejsc. Na
park można spojrzeć również z góry, z ogrodu na dachu Metropolitan Museum of Art. Muzeum podobnie jak park jest niewyobrażalnie duże i jeśli ktoś w nim nie zbłądzi, to zasłuży na
miano geniusza. Założone w 1870 roku zajmuje powierzchnię
185 800 m² i zatrudnia 1,8 tys. pracowników etatowych i ok. 900
wolontariuszy. Nie sposób obejrzeć 3, 5 miliona dzieł pochodzących z Ameryki, Europy, Chin, Afryki, Dalekiego Wschodu,
a także związanych z kulturą islamu i świata starożytnego. Mój
wybór obejmował sztukę średniowieczną, malarstwo europejskie od XVII do XIX wieku, kolekcję malarstwa XX wieku i rzeźbę. Zachwyciłam się jedną z najpiękniejszych w całym muzeum
– Kuros (Młodość). Muzeum można zwiedzić za jednego dolara, pod warunkiem, że na planszy z cenami biletów zauważymy
maczkiem napisany tekst, iż opłata jest dowolna. W przeciwnym
razie będziemy płacić „z cennika”.
W bliskim sąsiedztwie Met znajduje się gmach Muzeum Guggenheima. Budowla, która sam już jest dziełem sztuki, pochodzi
z 1959 roku i jest zwieńczeniem kariery projektanta Franka Lloyda Wrighta. Przestrzeń w muzeum jest ciągła, tzn. zwiedzający
poruszają się po spirali z siódmego piętra na parter. Obiekt zbudowano dla kolekcji Salomona Guggenheima, magnata przemysłu miedziowego a zarazem mecenasa sztuki i właściciela zbiorów dawnych mistrzów. Jeśli trafi się tutaj między godz. 14 a 16,
to zwiedzać możemy za darmo. Miałam to szczęście.
Następnego muzeum zazdrościłam amerykańskim uczniom.
Wizyta w American Museum of Natural History, największym na
świecie muzeum przyrodniczym, to najlepsza lekcja historii ziemi. Najciekawsze wystawy przybliżają życie i historię dinozaurów. Można nawet przez szkło powiększające obejrzeć skamieniały zarodek, który nie opuścił jeszcze jaja. W Centrum Ziemi i
Przestrzeni Kosmicznej kolejna uczta, a konstrukcja Rose Center’s
Haydn Planetarium, jako kuli wewnątrz przeźroczystego sześcianu, robi niezwykłe wrażenie. Gdybym mogła tam zaprowadzić swoich uczniów...
Stało się jednak inaczej. To „Dzieci” wyprawiły mnie do Nowego Jorku.
Janina Osewska
grudzień 2004 – czerwiec 2005
Gazeta literacka
23
REPORTAŻ
Nowego Jorku. Statua, zanim przypłynęła w 350 częściach na
statku francuskiej fregaty ISERE jako dar narodu francuskiego
dla narodu amerykańskiego, była wystawiana we fragmentach
w Filadelfii i Paryżu. Rozmiary posągu są imponujące, np. talia –
10,67 m, usta – 0,91 m, palec wskazujący – 2,44 m, ręka trzymająca pochodnię – 13 m, nos – 1,48 m, wysokość głowy – 5,26 m.
Tablica wyobrażająca Deklarację Niepodległości z 4 lipca 1776
roku ma 7, 19 m wysokości i waży 31 ton. Cały zaś posąg – aż
229 ton. Twarzy kobiety rzeźbiarz nadał rysy swojej matki. Zdobiąca głowę korona z siedmioma promieni oznacza wolność rozprzestrzeniającą się przez siedem mórz na siedem kontynentów.
Postać ma u swoich stóp pęknięte kajdany tyranii.
Proces powstawania budowli oglądam w muzeum znajdującym się w cokole. Aby tam wejść, ponownie zajęłam miejsce w
długiej w kolejce, by z własnej nieprzymuszonej woli, po trosze
z ciekawości, poddać się jeszcze bardziej szczegółowej kontroli. Musiałam zdjąć buty, wierzchni ubiór i słuchając instruktażu
czarnych pracowników ochrony, przejść przez najnowocześniejszą bramkę Entryscan3, która wskazuje nie tylko osoby mające
na swoim ciele materiały wybuchowe, ale także te, które miały
jakikolwiek kontakt z takimi substancjami. Do pobrania próbki
urządzenie wykorzystuje strumień ciepłego powietrza wytwarzany przez ludzkie ciało oraz powietrze wydmuchiwane w kierunku badanej osoby. Od wejścia do bramki do zakończenia analizy
upływa nie więcej niż 15 sekund. Zastanawiałam się nad sensownością tych działań, kiedy w tym samym czasie w tutejszym
metrze tysiące ludzi, poza jakąkolwiek kontrolą, można uznać
za potencjalne ofiary lub sprawców zamachu terrorystycznego.
Wydaje się, że uzasadniony jest wniosek, że kiedy padają symbole, kraj staje się bezradny. Dlatego, jak sądzę, z taką dbałością
zabiega się o bezpieczeństwo pomnika amerykańskiej niepodległości i historii, zwanego wcześniej Wolnością Oświecającą Świat.
Celowo zwrócona w stronę Europy statua, poza uhonorowaniem
amerykańskich osiągnięć, miała wzmacniać dążenia demokratyczne we Francji i innych krajach Starego Kontynentu. Jej wykonawca
Frederic Auguste Bartholdi, rzeźbiarz, poświęcił dwadzieścia lat swojego życia na zbiórkę funduszy i pracę nad dziełem. Gustave Eiffel,
budowniczy paryskiej wieży, zaprojektował dla budowli nowatorski system podporowy, a Morris Hunt, nowojorski architekt, twórca dwudziestosiedmiometrowego cokołu, wzniósł podstawę posągu na 47 metrów. Dużą rolę w zdobywaniu pieniędzy na budowę
cokołu pomnika odegrał Joseph Pulitzer. To on drukował nazwiska
darczyńców w „The World”, dzięki czemu pieniądze zaczęły masowo napływać. Poetka Emma Lazarus nie potrafiąca, jak twierdziła,
pisać na zamówienie, poproszona o ułożenie wiersza wspierającego
zbiórkę pieniędzy napisała sonet dopiero wtedy, kiedy odwiedziła
emigrantów przechodzących kwarantannę w Ellis Island, poznała warunki, w jakich żyją, i uświadomiła sobie, jak wielki stanowią
potencjał dla rozwoju Ameryki. W sonecie tym wołała: „Dajcież mi
waszych zmęczonych, waszych biedaków, wasze skłębione tłumy
tęskniące, aby odetchnąć wolnością (Give me your tired, your poor,
your huddled masses yearning to breathe free,..)”. W roku 1903 fragment ten został wyryty na cokole monumentu i przywitał około
12 milionów przybyłych do portu imigrantów.
Śladami poetki wysiadłam na drugim przystanku trasy statku płynącego do Liberty Island; na Ellis Island, gdzie opłaciwszy bilet na rejs trzecią lub czwartą klasą statku, więc bez grosza przy duszy, przypływali imigranci.
ESEJ
Iza Fietkiewicz-Paszek
Bertold i Szymek. Linia
Kim był dla Bertolda, przedsiębiorcy z niemieckiej rodziny od
kilkuset lat osiedlonej w Koźminku, brat jego młodziutkiej żony?
Słuchając wspomnień Sabiny można przypuszczać, że przyjacielem. Potwierdza to dedykacja na ostatniej fotografii: dla Bercia.
*
*
*
Który z nich zaproponował, by pójść do atelier i zrobić zdjęcie?
Który wybrał tło i wpadł na pomysł, że włożą na siebie najlepsze
ubrania i ustawią się z pełną powagą w tych komicznych pozach?
Bertold siedzi na drewnianym, składanym krześle, które w ogóle nie pasuje do jego postawy. Noga na nogę, ręce skrzyżowane
na kolanach, sylwetka odgięta do tyłu. Nienaganny strój – ciemny garnitur, biała koszula, krawat, eleganckie czarne lakierki za
kostkę – dopełniony cygarem między palcami lewej dłoni. Ledwo widoczny pod wąsem uśmiech.
Co innego Szmulek. Stoi pewnie na szeroko rozstawionych
nogach, z lewą ręką w kieszeni spodni i z zawadiackim uśmiechem. W jasnym garniturze nie wygląda naturalnie. Marynarka
opięta, spodnie za luźne. Ale jeśli pożyczył ubranie specjalnie na
ten dzień, to pomyślał o wszystkim, krawat, koszula, buty w jednej tonacji. Tylko jakby nie jego. Może przyjechał w odwiedziny
do Berentów, może namówił szwagra na wspólne zdjęcie. Miał
na sobie codzienne ubranie, wziął więc od niego garnitur? Na
innej fotografii Bertold będzie miał ten sam krawat.
Stało się coś jeszcze, coś, co zepsuło powagę chwili. Szmulkowi podwinęły się wyłogi marynarki. Prawdopodobnie nie przywykł do oficjalnej garderoby. Zauważył to dopiero fotograf, kiedy wywoływał zdjęcie. Potrzeba było kilkudziesięciu lat, by w
dużym powiększeniu dostrzec, że brzeg klapy jest dorysowany.
Chana i Bertold.
Cegielnia przy Konopnickiej.
...bez przesady z tą pewnością istnienia*.
Marzec. Jedna z najbardziej zniszczonych, może najstarsza.
Fotografia domu i podwórza. Spokojny wiejski obrazek. Od
początku były na nim dwie osoby. Pośrodku, na tle domu i stada krów – mężczyzna, ubrany w białą koszulę z podwiniętymi
rękawami i w ciemniejsze spodnie, z nasuniętą na czoło czapką
i z batem w ręku. W powiększeniu widać, że jest młody i że się
uśmiecha. To Chojnacki. Na prawo od niego – kobieta, w ciemnej sukni, podparta o bok, przy siewniku ciągniętym przez konie.
To Chana. Dzieli ich wyraźna rysa, ślad po zagięciu fotografii.
Bertold
i inni
Trudno o lepsze tło dla tej sceny. Do budynku za plecami mężczyzn prowadzą szerokie kamienne schody, po bokach wyrastają barierki zdobione rzeźbionymi kolumnami, za nimi egzotyczne rośliny. Pofałdowany materiał zdradza niefortunność imitacji,
warto przyjrzeć mu się jednak dokładniej. Szczególnie nierówności balustrady świadczą o fantazji artysty.
Należałoby się spodziewać, że dorośli mężczyźni wybiorą do
pamiątkowej fotografii poważne tło, nie ręcznie malowany obrazek. Ale to właśnie skreślony krzywą kreską świat okazał się jedynym, który zdołał ich ocalić.
*
*
*
*
*
*
Zanim fotografia znalazła się w albumie Sabiny, zdobiła czyjąś
ścianę – na górze jest wyraźny rdzawy ślad po pinezce, może po
gwoździu. Kto wpatrywał się przez lata w tę scenę? Kto zanotował coś na niej kopiowym ołówkiem?
Rysa będzie wyraźna, wyjdzie od środka dolnej krawędzi,
będzie biegła pionowo w górę niemal do połowy zdjęcia, skończy się na wysokości kieszeni Szmulka i rozproszy w kilka plam
i zadrapań na jego marynarce. Pęknięcie rozdzieli obraz i jego
bohaterów, wysunie się na pierwszy plan. Po jednej stronie zostanie uśmiechnięty żydowski chłopak w niedopasowanym ubraniu, po drugiej łysiejący pan w średnim wieku, który cudem przeżyje wojnę. Nie wiadomo, kiedy pojawi się linia i światło skupi
się po stronie Szmulka. Na razie wszystko jest jak trzeba, jedyny
problem to zachować powagę, wytrzymać, poczekać na dźwięk
migawki, nim wybuchnie śmiech.
poza kadrem, zupełnie niepasujący do tamtego czasu, niezrozumiały w tamtym krajobrazie. Zresztą może w ogóle go nie ma.
Początek maja. Trzeba dalej powiększać zdjęcie. Na prawo od
Chany ukaże się mężczyzna, a za plecami tego pośrodku – kolejny. Nie da się o nich powiedzieć nic poza tym, że są.
Po lewej kobieta, najmniej widoczna, ubrana w biały fartuch,
można przypuszczać, że to pracownica zakładu fryzjerskiego
albo jego klientka w służbowym stroju np. sprzedawczyni. To
by znaczyło, że przerwę w pracy wykorzystała na wizytę w salonie. Im bardziej powiększa się zdjęcie, tym mniejsza pewność,
że to fartuch. Może zwykła marynarka, żakiet, jakiś płaszcz. Im
bardziej powiększa się zdjęcie, im wyraźniejsza staje się postać,
twarz, uśmiech, spojrzenie, krótkie ciemne włosy przeczesane
na prawą, tym mniejsza pewność, że to kobieta.
Obok mężczyzna ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę, krawat. Włosy starannie podcięte, jakby fryzjer przed momentem
skończył nad nimi pracować. Ręce złożone na kolanach, papieros między palcami prawej dłoni. Zdjęcie jest wyraźne, mężczyzna pozował, ale trudno przypuszczać, ile ma lat i kim mógłby
być. Jak na wizytę w zakładzie fryzjerskim – przesadnie elegancki i zbyt oficjalny. Jest w nim jakaś powaga.
Pośrodku zdjęcia Bertold. Siedzi w fotelu, przykryty białą peleryną fryzjerską, na moment odwraca głowę w stronę fotografa. Uśmiecha się porozumiewawczo, patrzy prosto w obiektyw.
Ma krótkie włosy, przystrzyżone wąsy. Fryzjer prawdopodobnie
już skończył, może tylko poprawia dzieło. On też się uśmiecha,
nie przerywa pracy.
24
Migotania 49
Od lewej: Szmul i Bertold.
Maj. To wciąż nie koniec. Jeśli powiększyć fotografię tak bardzo, że niemal przestaje być czytelna, pojawi się na niej kolejna
postać, jasnowłosa dziewczynka w sukience, przy samym domu,
za gromadą krów. Co ją trzyma przy ziemi? Nic, rampa. Znika przy
dalszych próbach powiększania obrazu. Znika, gdy zmniejszyć
go do pierwotnych rozmiarów.
Jest tylko jeden moment, w którym wydaje się realna.
Początek czerwca. Wiatr unosi sukienkę dziewczynki. Korony
drzew przechylają się w przeciwną stronę.
Czerwiec. Musiała być spokojnym dzieckiem, jeśli była*.
Ostatnie dni czerwca. Sześcioro. Gdyby obraz można było
dalej powiększać, być może
zaludniłby się kolejnymi. Ale jest
sześcioro. Wszyscy oderwani od
swoich zajęć wypatrują czegoś
za obiektywem. Rozmazane sylwetki, ledwo widoczne ślady
na zniszczonym papierze. Jakby byli częścią krajobrazu. Albo
jakby już wtedy ich nie było.
Dom – niski, murowany, z drewnianym skośnym dachem,
kryty strzechą. Zniszczony, jakby chciał być odpowiednim tłem
dla świata, który niebawem miał się rozpaść. Poza kominem na
dachu, niezatrzymującym uwagi i niebudzącym pytań, jest jeszcze jeden, olbrzymi, wyrastający zza domu, kończący się daleko
Scena z amerykańskiego filmu o czasach prohibicji. Nie wiadomo, która z postaci za chwilę okaże się kluczowa.
ragmenty książki pt. Raport z Kanału Babinka, która powinna ukazać się w 2016 roku. Opowiadania non fiction o losach
kaliskich Żydów, pisane na podstawie dokumentów i relacji. Tadeusz Olszewski tak pisze o projekcie książki:
"W 1939 roku Żydzi stanowili trzecią część ogółu mieszkańców
80-tysięcznego wówczas Kalisza. Drugą wojnę światową przetrwało
zaledwie kilkuset. Tragiczne dzieje żydowskiej społeczności miasta
przedstawia Izabela Fietkiewicz-Paszek w Raporcie z Kanału Babinka.
Nie jest ten raport – jak można by się spodziewać – suchym zestawieniem faktów i dat. To raczej rodzaj mozaiki, której poszczególne
elementy układają się w niezwykle ekspresyjną całość.”
Można by przypuszczać, że to Salomea poprawiła urodę niesfornemu wujowi, ale kształt jest idealny, retusz perfekcyjny, wygląda na robotę fotografa.
Kwiecień. Długo byli tam sami, dopiero po czasie wyłonił się
Bertold. W jasnym ubraniu, ledwo widoczny zza siewnika, na
tle wysokich drzew, których przechylone korony są jedynym
dowodem na to, że dzień był wietrzny. Gdyby nie możliwość
powiększenia zdjęcia, nie udałoby się dostrzec Bertolda, gdyby
nie pamięć Sabiny, nie udałoby się go rozpoznać.
Bertold u Zasiadłego
F
Jeszcze przekrzywiony obraz. Polowanie, bitwa, może wojna
w Mandżurii. Obok urywek plakatu, pewnie reklamy. Ale widać
tylko pierwsze litery. Plu. Resztę zasłonił sobą fryzjer. Gdyby fotograf przesunął się kilka centymetrów w lewą stronę, można by
odczytać napis. Kąt pod którym zrobiono zdjęcie, decyzja człowieka, przypadek.
Trzecią cześć fotografii zajmuje lustro, w nim cała ta sytuacja
widoczna raz jeszcze. Plecy fryzjera, lewy profil Bertolda, znacznie mniej łagodny. Zdublowane
narzędzia. Pojawiają się przedmioty, których kadr nie mieści,
choćby małe okrągłe lusterko,
zawieszone na przeciwległej
ścianie. Odbicie zakłóca spokój
wsparty na dwóch wymiarach
fotografii. Scena jest otwarta,
gotowa na ciąg dalszy. W lustrze
widać postaci Bertolda i fryzjera.
I nagle coś jeszcze, coś, co miało
umknąć czujności widza. Papieros. Bertold trzyma go w ustach.
Kadr z gangsterskiego filmu,
w każdym szczególe doskonały, na afisz. Ujęcie z zakładu fryzjera Zasiadłego. Krótko przed
wybuchem wojny, Koźminek, mieszkańcy miasteczka, zwykły
dzień. Może gdyby nie ta niepokojąca gotowość mężczyzny w
ciemnym ubraniu, jego nieobecność w lustrze, zakłócona perspektywa fotografii, zbyt jawny kontrast, gdyby nie papieros
widoczny dopiero w odbiciu, dałoby się wierzyć w tę scenę.
Bertold u fryzjera Zasiadłego. Przed wojną..
Nazwiska Presse nie ma na liście osiemdziesięciu czterech
polskich oficerów armii rosyjskiej. Ale brat Melindy nie musiał
nazywać się tak jak ona, poza tym równie dobrze mógł być szeregowym żołnierzem.
Zachowało się zdjęcie z niewoli. Grupa mężczyzn w ciężkich
wojskowych płaszczach, czapkach na głowach, niektórzy trzymają naręcza chrustu. Wokół jeńców pojedynczy strażnicy, dwóch
na koniu, paru z przewieszonymi przez ramię trąbkami. Ubrani
w nieco ciemniejsze płaszcze, większość trzyma bagnety – tylko to
ich odróżnia od więźniów, wyglądają na równie zrezygnowanych.
Wszyscy, będzie ich ze stu pięćdziesięciu, stoją w ciasnej grupie nieco niżej od fotografa. Patrzą w obiektyw. Trudno ustalić,
który mógłby być bratem Melindy, żadnej podpowiedzi. Zresztą
to bez znaczenia. Zostanie wspólne zdjęcie, niewyraźne drzewa
za plecami i równa droga ze spokojem przecinająca horyzont.
Zdjęcie, o którym nie można nic więcej powiedzieć.
Bertold cyklista
Bertold w wojsku
Tej jesieni fotograf nie zaprosił Bertolda
do atelier, odwiedził go w sadzie. Doskonała kompozycja: nagie drzewa, resztki
trawy, drewniany zniszczony płot. Bertold w ciemnym garniturze i w jasnym
kapeluszu. Zwyczajna scena. Wystarczy
jednak przyjrzeć się jego stopom. Obie
na pedałach, obie w powietrzu.
Tajemnicą pozostanie, co Bertold zapisuje. List czy pokwitowanie. Rachunek czy
wiersz. Szkicuje? O tym Sabina nigdy nie
wspominała, ale przecież to ujęcie z czasów, kiedy jej jeszcze nie było na świecie.
Jeśli ojciec w młodości próbował rysować,
nie musiała tego wiedzieć.
Trudno określić, ile Bertold ze zdjęcia
może mieć lat. Jeśli dwadzieścia, to znaczy, że trwa wojna, a on być może jest
na przepustce. Jeśli pięć więcej, to znaczy, że już zakochał się w Chanie. Dla niej
ta fotografia? Do niej ten list czy wiersz?
Nie wiem. On nie wie tego, co dla mnie
już oczywiste. Znam Sabinę, wiem o Chanie, o Robercie, o Sonnenburgu, znam
datę jego śmierci. Ale to Bertold patrzy
mi pewnie w oczy, szkicuje.
Przyglądamy się sobie, uśmiechamy.
Mamy swoje tajemnice. Piszemy. I nie
wiem, czy powinnam myśleć, że najgorsze przed nim? Czy za nim?
Pięciu młodych legionistów
gotowych na strzał migawki.
Na pierwszym planie, na jasnej drewnianej ławce bez
oparcia, podporucznik Bertold Berent. Za kilka lat pokaże zdjęcie Chanie, będzie po
kolei wskazywał palcem kolegów i opowiadał.
Dzisiaj o pozostałej czwórce
nie wiadomo nic. Ustawieni na
niedbale wykadrowanym tle z
rysunkiem brzozy, spod którego wygląda kolejna osobliwa imitacja lasu, sami stali się
tłem dla Berenta. Może odbitki tej fotografii są jeszcze w
innych albumach, może inna
opowieść właśnie Bertoldowi
odbiera imię. Tu najważniejszy jest on, jego uśmiech, dłonie złożone na kolanie, jego
powrót z wojny.
Szmul i Lord
21 lutego 1938. Szmul od miesiąca jest w wojsku. Prawdopodobnie przyjechał na przepustkę. Zdjęcie zrobiono przed domem
przy ulicy Stawiszyńskiej.
Nic o nim nie wiedziałam, zanim ktoś nie wspomniał, że
dziadek miał młodszego brata, który zginął w powstaniu warszawskim. Po latach stał się Szymonem, po kolejnych – Szmulem. Odnalazło się zdjęcie, z czasem kolejne. Niekiedy myślę,
że zostawił dla mnie tropy i pozwolił je stopniowo odkrywać.
Powstanie, spojrzenie z portretu, pamięć Sabiny, jabłko dla
Miriam na ostatniej fotografii, moje wiecznie w nieładzie włosy. Właśnie od włosów mogło się zacząć to czułe śledztwo.
Poznawać się siedemdziesiąt lat po wszystkim nie jest łatwo.
Przesuwam palcem po dedykacji. Dla Zosi. Do jej historii też
udało się dotrzeć.
Kiedy było już pewne, że niczego więcej nie znajdę, przyszło
jeszcze jedno zdjęcie. Pojawił się Lord.
Sąsiedzi skarżyli się, że pies szczeka, kiedy zostaje sam w domu.
Abram próbował tłumaczyć: to szczenię, dorośnie, z czasem
*
*
*
Może to ujęcie z czasu, kiedy nikt jeszcze nie myślał o tamtej wojnie? Równie dobrze może to być fotografia pożegnalna.
Przyszło powołanie, wszystko potoczyło się błyskawicznie, ale
zdążyli jeszcze z rodzinną wizytą w atelier Tuza Tuzowskiego. Ani
mężczyzna, ani
kobieta nie patrzą
w obiektyw. On
siedzi w pociągu,
ciężko mu będzie
w obcym kraju.
Ona dzieli czas
od listu do listu.
Musi sobie radzić.
Trzyma na kolanach najmłodsze
dziecko. Pewnego dnia powie:
zostaliśmy sami.
Jest jeszcze chłopiec, najstarszy
syn, stoi pomiędzy rodzicami,
opiera ręce na
poręczach krzeseł.
Wygląda, jakby
właśnie zaczynał
dorosłość. Kiedy Sabina myśli o zdjęciu, kiedy o nim opowiada
– widzi dwoje dzieci. Zapomina o dziewczynce. Ta stoi zupełnie
z boku, łamie symetrię. Niepewnie się uśmiecha. Ma za sobą ciemne tło. Światło podcina jej nogi, rysa na zdjęciu na dobre odsuwa od reszty. Jeśli powiększyć fotografię tak bardzo, że niemal
przestaje być czytelna, postać dziewczynki zupełnie zlewa się z
tłem. Wtedy się nie uśmiecha, może nawet jest z nich wszystkich najsmutniejsza.
będzie spokojny. Bezskutecznie. Trzeba było podjąć trudną decyzję. Zawieźli go ze Szmulkiem do Ostrowa, do dziedzica.
W nocy zbudziło ich skrobanie do drzwi. Nikt nigdy więcej
nie uskarżał się na Lorda.
Sabina nie pamięta, czy po wybuchu wojny pies został u dziadków, czy pojechał z nimi do Włodawy, czy może przed wyjazdem oddali go w dobre ręce wiedząc, że tym razem sprawa jest
poważniejsza niż niezadowolenie sąsiadów.
Szymon na przepustce. Za kilka miesięcy będzie walczył na Zaolziu, po wybuchu wojny weźmie udział w bitwie pod Łęczycą, trafi
do niewoli, zwolniony wróci do Koźminka. Zanim pojedzie do Warszawy, zanim zginie w powstaniu, zdąży odwiedzić rodziców we
Włodawie. Ale na razie jest rok 1938, zima. Pierwsza przepustka.
Szmulek trzyma Lorda na smyczy, stoją pod domem, pozują do
fotografii. Żaden z nich nie patrzy w obiektyw, jakby przypadkowe ujęcie. Zresztą może tak było. Lord odwracał głowę, fotograf
przyłapał go w ruchu. Twarz Szmulka jest mało widoczna, prześwietlona. Może zrobiono jeszcze inne zdjęcia, wyraźniejsze, bardziej udane. Ale zostało to. Żydowski chłopak w polskim mundurze i pies, zadowolony ze spotkania, uchwycony w poruszeniu.
Iza Fietkiewicz-Paszek
* Georg Fischer.
Gazeta literacka
25
ESEJ
Mandżuria
POEZJA
Edyta Kulczak
i obudzi się cały dom
gdy przeżyję wszystko nie zapięta pod szyję
na ostatni guzik nie owinięta własnymi ramionami
w domu bez drzwi ze wzrokiem wbitym w ścianę
czy w podłogę będę umiała więcej ze świata do którego
brakuje kombinerek i śrubokręta o porządnej końcówce
którego nie widać za oknem bo zasłaniają go drzewa
i ludzie
mówię do Johna Schopenhauerem a modlę się
żeby jak najszybciej opuścił bezmięsną
przestrzeń wyobrażoną i obiektywnie był
jesteśmy z Johnem znakomitym dopełnieniem
pełnią – jak pozorne fragmenty nieba widziane z dołu
ile rzeczy zdąży zrobić John gdy ja śpię jest ponad wyobrażenie
rzeczy nadludzkich z innej perspektywy nieludzkich
nie szukam go
spotkaliśmy się poza czasem i przestrzenią
nie wiemy gdzie ale taki obszar istnieje
obejmujemy sobą cały czas zakrzywiamy przestrzeń
aby się dotykać
jakby równoważnia jednej i drugiej strony była z gumy
somnambulicy
mój sen trwa coraz krócej John już do niego nie stuka
nie stawia mnie na baczność słowem z innego świata
przez szklany ekran jak pan z drugiej strony
pytam John jacy jesteśmy gdy patrzę w niebo za oknem
(co mnie przybliża do niego) w którym miejscu twój dzień
dotyka mojej nocy w którym miejscu twoja noc wciska się w mój dzień
zegary odmierzają czas po swojemu pokonują regularne
stacje w konkretnie wymiernej przestrzeni to nie ma dla nas znaczenia
nie ma znaczenia dla nikogo
pytam John jacy jesteśmy nie sprawdziłam przedtem
czy z księżyca widać ziemię ciemną czy jasną
wieża
od pewnego czasu nie pozwalam już Johnowi mnie budzić
dociera tylko surrealistyczny dźwięk słów
gdy mówię o szaleństwie mówi o szaleństwie
jeszcze możemy się porozumieć w pustym miejscu
rozległej ziemi budować wieżowce sięgające chmur
dla rozumienia sensu nas dwojga przydaje się fizyczna wiedza
bardziej niż bóg
wiara w zagięcie czasoprzestrzeni pod wpływem masy
sił przyciągania albo w elektromagnetyczną więź elementów
bardziej niż magiczne moce nadziei i modlitwy
wolę być cząstką niż duszą wszystko wydaje się wtedy
mniejsze i krótsze prawie do zwinięcia w garści
wolę tkwić we śnie
nie mamy początku i końca
John śpi ze mną w łóżku oddalonym fizycznie
o dziesięć tysięcy kilometrów
w nocy budzą mnie jego słowa – ciepły dotyk graficzny
porusza on lekko sen mojej córki w sąsiednim pokoju
aż drżę by nie wstała
mój sen otwiera w całej okazałości uchyla fałdę czasu
dziękując bogu że wszechświat zrobił dla nas jesienią
krótką łóżkową zakładkę gdy możemy razem
szeptać jak na kochanków przystało w ciemnościach
w dwóch różnych ciemnościach
gdy ja jeszcze a on już nie słyszymy ptaków
26
Migotania 49
Ryc. Andrzej Hamera
pełnia
ziemia
John przybliża do mnie oceany
chwyta za powierzchnię i wypiętrza
ciągnie do góry jak skórę albo spódnicę
wszystko dotyka się wewnętrzną stroną
aż boli
staję się naturalna jak zwykła kropla w kropli
nie patrzę już na globus jak na obcą planetę
z każdego miejsca do środka jest taka sama droga
tak samo bliska
***
John jest wygodny do stwarzania
daje słowa i obrazy wybrane z kilku podobnych
oczekuje tego samego bo ma wyobraźnię
wysyłam mu kartki z baśniowych miast
piszę o pięknych kolorowych domach
oranżeriach powozach o wszystkim
co mi przyjdzie do głowy nocą gdy nie przychodzi sen
piszę o mięsie obranym z powłoki gdy nie mogę powstrzymać łez
o gęsiej skórce powstałej od szeptu w środku duszy
tysiąc razy powtarzam chcę by zmienić ręce usta Johna
w prawdziwe robię go wszędzie
w łóżku w fotelu w samochodzie
nawet przy innej robocie
John wiązka elekromagnetyczna
John ma na imię Janek
jego imię ewoluowało w bliskość z czasem
brzmi w mojej głowie jak opowieść zza światów
upewniam się że mam wszystko po kolei
pytając przez telefon znienacka czy jest
boję się wiedzieć czy widzą go inni
by nie stał się niewidoczny lub nie okazał mną
zdarza się że nie śpi gdy trwa jego noc
piszę zdenerwowana dlaczego nie śpisz teraz czuwam ja
nie wiem czy mówię do siebie i nie czytam swoich słów
z powrotem
czasami budzi mnie o trzeciej nad ranem
by pokazać ręce twarz mówić lubię twoją ślinę
znam przecież jej smak
gdy przestaje szczypię się boleśnie w bok
J
est taki wiersz Jana Lechonia1, zapewne jeden z jego najpopularniejszych, z którym prawie nigdy się nie rozstaję. Wciąż
mam bowiem w pamięci przekonanie, że poeci, z racji swej nieco
zawistnej wrażliwości, bywają uznawani za zapaleńców, ponieważ
chcą tworzyć rzeczy godne zazdrości i zapału, czyli intensywnej
miłości. Takie właśnie pragnienie przenikało twórczą aktywność
Jana Lechonia. Był jednym z najtragiczniejszych polskich pisarzy,
nie tylko dlatego, że przyszło mu zmagać się z życiem tułaczym i
emigracyjną biedą, ale przede wszystkim dlatego, że zmagał się
z samym sobą, z kimś kto zna smak poetyckiego sposobu poznania i odczuwania świata i równocześnie przez to doświadczenie
lub jego brak odgradza się od rzeczywistości.
Przez całe życie wymagał od siebie wierszy i tekstów na miarę
mickiewiczowskich Dziadów. Nie mogąc jednak tego spełnić spalał się wewnętrznie i trwożył, nie tylko przed odpowiedzialnością
zbiorową, ale przede wszystkim – przed własnym poetyckim „ja”,
które miało także drugie dno, które nazwałbym „ja satyrycznym”.
Niestety, zbyt rzadko korzystał z tego daru w sposób artystyczny.
W każdym razie od wczesnej młodości, ten „blady, wysoki młodzieniec” żył ze świadomością wybrania i jako czternastoletni chłopak ogłosił (za pieniądze ojca) swe – marnej zresztą jakości – iuvenilia poetyckie w dwóch tomikach Na złotym polu (1913) i Po różnych
ścieżkach (1914). Późniejsze lata jego życia staną się jednak nadzwyczaj ważne artystycznie i literacko. Mając osiemnaście lat napisał
Mochnackiego – poemat doprawdy przejmujący i doskonały, niemal arcydzieło polskiego ducha. Czytając Wyspiańskiego natknął
się na termin „Skamander”, który, także za jego sprawą, stał się znakiem rozpoznawczym znanego pisma i grupy literackiej. W pierwszych latach niepodległości wydaje pierwszy tomik poetycki Karmazynowy poemat (1920). Ta niewielka książeczka czyni z niego
„polskiego Rimbauda” i – o dziwo – przynosi sporo życiowych niebezpieczeństw. Pociągają Lechonia sprawy warszawskiego światka, intrygi, polityczne gry, plotki w teatrze. Choć jest młody wdaje
się w bardzo dorosłe sprawy. Żyje między ludźmi marginesu społecznego a statecznymi kanoniczkami. Na szczęście dość szybko
przekonuje się, w jakich pozorach przyszło mu działać. Odczuwa
swą najgłębszą duchową istotę, udręczoną, poszukującą, pragnącą czułości, miłości i piękna. W Dzienniku notował nieco później, że
od czasów dzieciństwa walczył z demonami duszy i ciała, wpadając często w stany rozpaczy, a ta – jak wiemy – zawsze prowadzi do
sytuacji trudnych do przezwyciężenia, co sam poeta miał przeżyć
w 1920 roku, ocierając się o cień samobójczej śmierci.
Na szczęście pomoc Stefana Żeromskiego okazała się skuteczna i pomogła Lechonowi podnieść się do aktywnego i twórczego
życia, czego dowodzi Karmazynowy poemat – maleńki tomik o
narodowym wydźwięku, dedykowany Żeromskiemu właśnie. Kwestie polskości, uwikłania w sarmacką melancholię ucichły nieco w
kolejnych latach pracy. Pojawił się tomik Srebrne i czarne (1924), bardzo nowoczesny, angażujący ogólnoludzkie sprawy, pełen emocji
jednostkowych, w duchu Schopenhauera. Wizja miłości ciemnej,
pozbawionej radosnej afirmacji, niemożliwość osiągnięcia szczęścia
– oto ówczesne tony tej twórczości. I od tego momentu Lechoń aż
do końca okresu dwudziestolecia nie wydał żadnej książki. Popadł
w dramatyczne milczenie pisarskie, które – w istocie – trwało aż do
jego śmierci. Pisał oczywiście recenzje, felietony, eseje, ale marzył
tylko i wyłącznie o liryce. Powołany w 1930 roku na stanowisko radcy kulturalnego Ambasady Polskiej w Paryżu (znał świetnie francuski i niemiecki) odwiedzał tylko niekiedy Warszawę.
Wojna zastała go we Francji, ale po klęsce Francji na krótko
zamieszkał w Brazylii. Nie mogąc jednak „poradzić ze sobą” udaje się do Ameryki. W Nowym Jorku znajduje duchową przystań.
Tworzy Polski Instytut Naukowy, redaguje wspólnie z Wierzyńskim
i Wittlinem „Tygodnik Polski”, działa w sferze kultury. Wydaje kolejne
tomiki, ale nie jest z nich zadowolony; mozolnie tworzy, począwszy od 30 sierpnia 1949 roku, aż do momentu tragicznej śmierci w
1956 roku – wiemy o tym dopiero teraz – swoje największe dzieło,
jakim jest Dziennik. Notuje, dzień w dzień, skrupulatnie, podobnie
jak Simone Weil. Badacze sugerują, że była to z jego strony duchowa psychoterapia i zaprawa do twórczości „poważnej”.
Okazało się mimo wszystko, że w nim właśnie okazał się autorem najbardziej poważnym i dzisiaj – ufam – poważanym. Nie mógł
wyzwolić się z egzystencjalnych napięć, obsesji śmierci, utraconej
trudnej miłości, żalu, nostalgii za Polską i polską przyrodą; daje znaki odrzucające kulturę Francji i samych Francuzów, a uwielbiające
Amerykę i amerykanów; wielbi kolory nowojorskich ulic. W głębi
serca pozostaje osobą samotną, opuszczoną przez cały świat, a przy
tym pełną twórczych namiętności i wewnętrznego żaru, nadziei na
osiągnięcie „czystej miłości”. Czy jej doświadczył? 8 czerwca 1956
roku znaleziono go na bruku 57 ulicy Nowego Jorku. Ostatnie zdanie, które zapisał brzmiało: „Na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”2.
Świat Lechonia nigdy nie był więc uporządkowany, statyczny,
w sensie: budowany przez konwencje. Raczej, niejako z wydarzenia na wydarzenie, od nowa scalany, kreowany przez zwyczajne
doświadczenie i wyobraźnię. Poeta chyba nie potrafił, bądź nie
chciał, wyzwolić się z osobliwej postawy, którą określiłbym mianem teoretycznego nihilizmu. Oto bowiem w świadomości Lechonia zalęgła się swoista niemożność, przekonanie, że – z racji różnych biologiczno-egzystencjalnych ograniczeń – nie jest w stanie
arcydzielnie reagować na rzeczywistość, że stracił poczucie władania nad językiem, że wreszcie opanowała go dogłębnie „kosmiczna nuda”. Przypuszczam, że Lechoń nie brał pod uwagę faktu, że
dzieła wybitne, uniwersalne nie muszą być wzniosłe, zbudowane
na hieratycznych podstawach, ale mogą przybierać formę rzeczy
drobnych, brulionowych, o czym przekonuje chociażby zestaw
wierszy, napisanych przez Mickiewicza w latach 1839-1840 w Lozannie, a które dzisiaj rozpoznajemy pod tytułową formułą Liryki lozańskie, mimo że nie bardzo wiadomo, kto tę nazwę zaproponował.
W każdym razie Lechoń (szczególnie w ostatnich latach życia)
uważał, że pisze tylko to, co jest „prawie literaturą” i z tego powodu odczuwał pisarski dyskomfort. Przy tym wszystkim jednak nie
ulegał trwodze ani rozpaczy. Był przeświadczony, że ludzkie życie
zostało ufundowane na dwóch ontologicznych filarach, mianowicie na miłości i śmierci. Nie miał on naturalnie na myśli radykalnego dualizmu gnostyków, postulującego, że materialny świat
jest zły i daje się sprowadzić do negatywnej zasady pierwotnej,
a jego przeciwieństwem jest odwieczny porządek boski, uosabiany przez demiurga. Sądził natomiast, że to „wicher międzyplanetarny” (czyżby Bóg chrześcijan?), sprawił, że miłość i śmierć
– podstawowe egzystencjalne prawidła decydują o równowadze
i harmonii bytu. Bez nich nie sposób pojąć człowieka jako człowieka, a więc jako kogoś, kto w nieustannym trudzie i wysiłki kształtuje profil swego istnienia, kto musi się zmagać z przygodnością
wszystkiego, co czyni.
Ale właśnie dlatego pozostaje w pełni osobą, mającą możliwość realizowania wszystkich złożonych w niej możności, zwłaszcza korzystania z siły osobistej wolności. Być może jednak Lechoń
przypuszczał, że we wspomnianej równowadze zachodzą niekiedy pewnego rodzaju pęknięcia. Śmierć przecież ma „czarne
oczy” i nie sposób się od niej oderwać; jest bowiem bramą do
której pukamy całe życie3. Wzbudzając respekt, niepokój, strach
równocześnie wywołuje przedziwną jasność wewnętrzną, pogodę ducha – sérénité, jak określają wielbiciele języka francuskiego. Dlatego nie należy dostrzegać w tomie Srebrne i czarne tylko
i wyłącznie barwy pesymistycznej, naprowadzającej na odniesienia do życia rozpiętego między pożądaniem, znudzeniem i
rozstrzygającą katastrofą, a doświadczenie miłości wiązać z wzorem tragicznym, typowo romantycznym, niszczącym dosłownie
wszystko, wraz z substancją tych, którzy się kochają4.
To nazbyt skrajne ujęcie. Jako że Lechoń nie twierdził, że śmierć
jest bezsensowna, że tworzy dysonanse w tkance życia. Uważał
natomiast, że przemijanie jest i być musi esencją bytu. Akceptował zatem przekonanie, które w naszych czasach odnajdujemy w twórczości Jarosława Iwaszkiewicza, Czesława Miłosza czy
Jarosława Marka Rymkiewicza, że każdy akt twórczy stanowi niejako moment przezwyciężania śmierci, trwałe uczestnictwo w
zmieniających się ziemskich krajobrazach.
Oczywiście, tę kwestię rozważał w sposób intelektualnie wyrafinowany. Dostrzegał mianowicie w człowieku napięcie między
sferą duchową i sferą cielesną. Tej pierwszej przypisywał – przypuszczam, bo nie jestem tego do końca pewien – swego rodzaju
„ontyczne niespełnienie”, jakiś bliżej nieokreślony „wieczny smutek”, ciału zaś przydawał status rzeczy ofiarowującej „wieczną rozkosz”. Ponieważ, jak wspomniałem, związał śmierć z miłością, a
miłość ze śmiercią, uznawał przeto substancjalną więź obszaru
duchowego z cielesnym.
Chciał dokopać się najgłębszej prawdy o istnieniu. Ona mu się
jednak wciąż wymykała. Pewne i niezmienne pozostawało tylko
jedno: obustronna zależność miłości i śmierci sprawia, że – paradoksalnie – miłość okazuje się wieczna i zwycięska. I że to ona
definitywnie nadaje pełny sens wszelkim ludzkim poczynaniom.
A poezja? Jest w stanie zamilknąć, nawet na długie lata…
ks. Jan Sochoń
Warszawa-Bielany, listopad 2015 r.
[Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczy główną…], z tomu Srebrne i czarne, w: J. Lechoń, Poezje, Białystok 1994, s. 23.
2
J. Lechoń, Dziennik III, Londyn 1973, s. 723.
3
J. Lechoń, Dziennik II, Londyn 1970, s. 75-76.
4
Zob. np. A. Hutnikiewicz, Jan Lechoń, w: Literatura polska w okresie międzywojennym, t. II, Kraków 1979, s. 162-163.
1
Ryc. Karol Mazuś
Gazeta literacka
27
ESEJ
ks. Jan Sochoń
Wi c h e r
m i ę d z y p l a n e t a r ny
POEZJA
Piotr Gajda
Terre des hommes
Fot. z archiwum autoraRyc. Karol Mazuś
Nawet zabłąkana kula czasem natrafia na oznaki życia.
A to bywa złośliwe jak niepisana zasada, że można przeżyć
drugą młodość, ale nie ma sensu próbować tego samego
ze starością. W związku z powyższym przystąpmy do testu.
Z czym kojarzy się nam słowo urna? Bo mnie z wazą
do przechowywania ludzkich prochów. Jako że jestem prochem
wśród tryliona pyłków, nie mam już imienia ani losu
odmiennego od innych losów. Tobie, z obietnicą przyszłości,
zamykaną skrzynią z otworem w górnej części, przeznaczoną
do składania głosów. Wszystkie i tak zleją się w jeden szum.
Będą szeleścić na dnie przeznaczonych im form jak strumień
uryny, zawierający produkty przemiany szkodliwe dla ustroju.
Żywot Minotaura
Ku własnym demonom zawsze podróżuje się w górę
rzeki. Nieważne, czy jesteś kapitanem Benjaminem
Willardem czy też porucznikiem Ellen Ripley (a wspomniana
rzeka przemieni się w międzyczasie w ostatni rozbłysk
znajomej galaktyki), w tej wędrówce towarzyszyć
Sommelier
Noc i umysł głupca szlifowane są tą samą technologią
nicości. Jak szafir, który perfekcyjnie łączy w sobie
dostojny chłód i przejmującą głębię. Puste jak kieliszek
wina, nic nieznaczące niby zgięty łokieć usłużnego kelnera,
symboliczne jak czarna suknia kobiety, skoro zechciała ci
towarzyszyć w celebrze tej zimnej próżni. Zdecydowała się
czuwać nad ciałem w chłodni, które w jej obecności
jeszcze przed chwilą wznosiło toast za własny pogrzeb,
aby później opisać to w wierszu. Tego rodzaju strofy
nie lśnią nawet w świetle księżyca. Najohydniej zaś błyszczy
naga kość, ale do tego trzeba odkształcić się na tyle, by złamać
sobie kark. Znieść syk, z jakim uwalnia się dusza
wyposażona w wężowe kształty. Po nitce tytoniowego dymu
do kłębka. Do żaru, co zostawia ślad na skórze.
Bywa jak piętno, jak widok odsłoniętego pępka,
ci będą jak wierne ogary dźwięki wagnerowskich Walkirii
z obracającej się na talerzu czarnej płyty, przesuwanej nadgarstkiem,
cierpliwie czekającego na wypełnienie przez ruchliwe życie.
Jak żółte ślady potu na białej bluzce pod pachami,
zabezpieczonymi tanim anti-perspirantem. To kruchy
po półokręgu, do przodu i wstecz. „Nadlecimy od strony
słońca. A potem puścimy muzykę” – obiecywał szalony Kilgore,
bożek trzy w jednym, prawie czteropak; Wergiliusz,
klucz do komnaty. Wciąż jeszcze grubo za wcześnie na koniec
w katakumbach? Na trzy palce, na dwa. Bądź zdrów, bądź żyw!
Zupełnie jak korek nabity w butelkę.
święty Bernard z Clairvaux i Beatrycze. Skoro już przyszedłeś
na ten świat, musisz wypić to piwo, ciemne i mocne jak ścieg
Wszechświata, którym przymocowany jest do materii
zależnie od tego, w co wierzysz albo nie wierzysz, Bóg lub bies,
lśniący niczym łysa czaszka pułkownika Kurtza, otwarty
Mech
jak przekrój rany na grzbiecie ofiarnego byka, ciętego
na odlew maczetą. Ty byłeś Minotaurem na końcu labiryntu.
Zejdź ze wzgórza, głupcze, skąd jowiszowym spojrzeniem
przeorałeś ugór. Oracze wstaną o świcie na gotowe,
Figury niemożliwe
z ziarnami fasoli w garści, aby skrycie zasadzić je wszystkie
w caliźnie zadeptywanej przez niewyspany tłum. Ze spłachetka
Po owocach go poznacie, chyba że będą to owoce
morza. Smak nieświeżej ostrygi na języku, spiętej
ostrogą dni, co zanim się utrwalą jako niezdrowy
nalot, na chwilę wypełnią czyjeś usta. Mowa będzie
gumą do żucia, przyklei się do podniebienia, gdyż
dawno temu utraciła smak idylli. Nawet pocałunki
przestały być tym, co pozostało z języka raju,
miły Josephie. Proszę się więc nie krępować i wypluć
na otwartą dłoń pogryzioną kulkę polimeru o konsystencji
na wpół strawionego małża, żeby nie mogła przywrzeć
wzejdzie łodyga sięgająca nieba, tak samo dobra drabina Jakubowa,
jak ta ze sklepu żelaznego, na której sprzątaczka myje szklany
sufit, pod którym w każdy Dzień Pański dźwięczą brudne kuźnie.
Jeżeli świat ma mieć kołnierz z żelaza, będzie martwy jak Saturn.
Sam król Midas nie byłby w nim szczęśliwy, wypuszczając z rąk
złoty pieniądz, gorący meteoryt, co wbrew prawu ciężkości
wzosi sie do góry, robiąc w nieboskłonie wielką bruzdę.
A tam ty, wyraźnie widoczny przez tę technologiczną usterkę.
Dla reszty Ziemia się spłaszcza, dlatego konserwatorka powierzchni
płaskich ściereczką z mikrofibry poleruje lemiesz, aż ten zaczyna
do buty niedawnego monologisty, zredukowanego
wobec opresji świata do roli administratora trwogi.
lśnić, a potem ślinić się do ciężkiej roboty. Gęstsza od plwociny
bywa kropla uszczelniająca siłowniki w mechu skonstruowanym
Złośliwie, jeżeli zamiana przyniosła ten rodzaj gorzkiej
słodyczy, jaka jest przeznaczona do żucia, a nie łykania.
Zatem poeta to postać w kaloszach? Na podobnych
przez system. Jest większy od piramidy z otwartą powieką,
spod której nigdy nie wypłynęła choćby jedna łza. Inaczej niż
figurach retorycznych stanął niejeden zamek z piasku.
Właśnie trzeszczy między zębami niby zakłócenia
w komunikacji.
u naiwnej subretki, ruchliwej jak mrówka obserwowana
przez zimną soczewkę, kiedy wyobraża sobie, że jako jedyny
spośród milionów on stoi wyprostowany, by tobie, tam na wzgórzu,
splunąć przepracowanym olejem w to nieruchome oko.
Ryc. Karol Mazuś
28
Migotania 49
Ryc. Marzena Ablewska-Lech
Gazeta literacka
29
PROZA
Wojsław Brydak
K
iedy Irunia palnęła pod koniec świniobiciowej awantury
„nie zaszkodzi, jeśli po drodze wstąpisz do kościoła”, ubolewała nie tylko nad moim wątłym przejawianiem wiary.
Przede wszystkim obwiniała mego ojca.
Niesłusznie. Owszem, ojcowska gorliwość religijna pozostawiała wiele do życzenia. Mówiąc wprost, był niedowiarkiem pierwszej wody. To czasem się zdarza w niezachwianie katolickiej rodzinie. Ojciec jednak niczego nie zakazywał. Nawet nie odradzał.
W zakopiańskiej podstawówce modliłem się często, najchętniej w
drodze do szkoły. Tatary dzielił od Wilcznika kawał drogi. W samotnym marszu z domu na Równię Krupową – gdzie dołączali koledzy – nie marnowałem czasu. Odrabiałem modlitewne obowiązki,
zaległe pacierze, różańce i nowenny; na tej trasie mogłem nawet
wymodlić się na zapas. W modłach nie przeważały zaś proste prośby o udany popis muzyczny czy – z Bożą pomocą – ukrycie przed
rodzicami jakiegoś szydła w worku. Przeciwnie, stać mnie było na
ogólne wielbienie Bożego świata, zwłaszcza przy ładnej pogodzie.
Czym innym były kościoły.
Odpychała już sama nazwa. Kościół kojarzy się z kośćmi, przy
czym tu chodzi tu o grobowość, rozkład, szkielety, żadne tam kości
dla psa czy na krupnik. A nagminna bliskość cmentarza? Ze szkieletami w grobach? A podobieństwo kościół – kostucha?
Kościoły bywają piękniejsze i brzydsze, okazałe lub poślednie,
wnętrza zapierają dech, lub żałośliwie ściskają serce, rzadko bywają
jednak przytulne. Zionie z nich chłód bez względu na stan ogrzewania, porę roku czy ilość bukietów pod figurami. Odstręcza zapaszek więdnących roślin przyprawiony resztką kadzidła. Mrozi martwota rzeźb o kamiennych czy drewnianych twarzach, nieludzkich
przez zastygłość zwielokrotnioną w setkach i tysiącach podobizn.
Uniesienia malujące się na tych twarzach porywają jak sklerotyczny entuzjazm podtatusiałego piosenkarza. Oczy wybrańców
dotkniętych iluminacją czasem każą myśleć o wizjach, lecz częściej o chorobie Basedowa.
Do tego moralny szantaż, bo widok Chrystusa przybitego ciesielskimi ćwiekami do prymitywnej konstrukcji, skrwawionego i
umęczonego, ma budzić współczucie. I zazwyczaj budzi. A wtedy ów rozdzierający wizerunek szepce przybyszowi do ucha „skoro cię to obeszło, to musisz też przyznać, że prawdą jest cała reszta, trudno i darmo”. Cóż na to można odrzec? „Męka męką, żadna
przyjemność; naprawdę mi przykro, ale nic więcej”. Mimo to szept
wizerunku i ta niema odpowiedź pozostaną na siebie głuche. Jedno drugiego nie przekona. I w sumie zgrzyt.
Wrażenia jak wrażenia, niemniej nie stworzył ich mój ojciec. Ale
pobożna ciotka Irunia, która wierzyła w upiory, południce, strzygi,
w utopce, widma i wąpierze, w wiły, kłobuki i dziwożony – w to
akurat wierzyć nie chciała.
Na akordeon i klawesyn
nna aura towarzyszyła zakopiańskiemu katechecie.
Jego wywody budziły żywy entuzjazm klasy. Mniej więcej w
połowie lekcji, wyłożywszy już z grubsza temat, staruszek sięgał
po ogromną tekturową tubę i wyciągał kolorowe wydruki wielkości tablicy. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak Abraham wznosi
nóż nad Izaakiem, a Jakub zmaga się z zagadkowym aniołem, jak
Mojżesz pada przed krzewem gorejącym, Dawid wywija procą, a
Salomon każe rozpłatać niemowlę.
Podobnie ilustrowany był Nowy Testament. Młodziutki Chrystus zapędza w kozi róg świątynnych mędrków. Tłum pożywia się
bezlikiem ryb i chlebów. Chrystus wskrzesza córkę Jaira. W pieczarze zmartwychwstaje owinięty już chustą Łazarz. Zwiastowanie,
chrzest, wieczernik, budząca grozę droga na Golgotę; arkusze kredowego papieru katecheta rozwijał w czasach, w których kolorowy
film bywał rzadkością, o telewizji nie słyszano, a w roli poznawczego medium sprawdzał się fotoplastykon. Trudno, żeby smarkaczy
– których hipnotyzowało nawet objazdowe kino oświatowe z filmem o tarle cierników – nie zachwycały te uroczyste, dekoracyjne, barwne sceny, dobitne jak Pochodnie Nerona, których reprodukcja też trafiła do tuby.
Jeszcze ważniejszy niż barwne wydruki był zapał katechety.
Drobny, ruchliwy staruszek w znoszonej sutannie przejmował się
każdą sceną, jakby ją widział na własne oczy. Z talentem dopowiadał wątki nieprzedstawione na obrazie, wtajemniczał, wyłuszczał,
naświetlał, jakby chodziło o niezapomniany epizod z jego własnego życia. Klasa chłonęła te przemowy i po pewnym czasie dalekie
Morze Czerwone, Egipt z faraonami i Nilem, rzeka Jordan, jezioro
Genezaret, góra Synaj, pustynia, miasto Jerozolima, a nawet królestwo Kanaan stawały się swojskie. Niepospolitość nazw, cudowność wydarzeń, bogactwo motywów, a przede wszystkim płomienny wywód księdza sprawiały, że do niczyjej głowy nie zakradały
się zbędne pytania.
Odmalowane w licznych księgach Pisma krwawe wybryki Boga i
ludzi (w tej mierze obie strony wzajemnie dowodziły swego obrazu i podobieństwa), rzezie, zdrady i kataklizmy rzadko trafiały do
tuby, a jeśli nawet, to dzięki werwie księdza katechety wydawały
się mniej groźne niż zjazd z Gubałówki.
Po lekcjach, kiedy już przeciąłem Równię Krupową i z powrotem maszerowałem samotnie na Tatary, zaczynały mnie doganiać pytania.
Jak to jest, na przykład, że dobry Bóg najpierw stworzył był
po ojcowsku ludzi na swój obraz i podobieństwo, a potem
w przypływie niezadowolenia ich potopił? A sobie nie miał nic do
zarzucenia? Albo że tacy Żydzi jak Abraham, Jakub, Mojżesz czy
Dawid, Salomon albo Eliasz to ludzie Boga, a ich potomkowie –
wciąż wyznający tę sama wiarę – to już bezduszna gawiedź, gorsza od samego Piłata?
Jak to jest, na przykład, że
milionom ludzi pisana jest wieczna otchłań tylko dlatego, że zbiegiem okoliczności nie mieli okazji dowiedzieć się o prawdziwym
Bogu? Chociażby od naszego
katechety? Jeżeli Bóg mógł rozmnożyć chleb i ryby, to pewnie
mógł też rozmnożyć fajnych katechetów. Ale nie zechciał. Mógł
chronić misjonarzy przed stosem, kamienowaniem, gotowaniem w oleju, przed łamaniem
kołem i szpikowaniem strzałami
z łuku. Wolał jednak dowartościować się, czyniąc z cudzej męki fundament własnej chwały. I co? Furę
ludzi pochłonie wiekuista otchłań
tylko dlatego, że urodzili się w niewłaściwym miejscu i czasie, a Bóg
się nie przyłożył?
Jak to jest, bo przecież ci niewierni – wzajemnie – mają nas,
wiernych za ciemną masę, skazaną w swej pysze na wiekuisty
bolesny upadek? Na pewno się
mylą? Co do jednego tacy głupi?
Arabowie, Hindusi, Japończycy
albo Murzyni upierają się – jak my
– że prawdziwy jest tylko ich bóg,
czy nawet bogowie. Skąd pewność, że akurat katecheta ma
rację? Bo wyczytał w Piśmie Świętym? Ależ oni mają pod dostatkiem swoich pism świętych…
W którąś niedzielę mama oderwała mnie od radia i wypchnęła na wieczorną mszę w chwili, w
której Kanada prowadziła z ZSRR
w hokeja dwa do zera. W zakopiańskim kościele pod wezwaniem Najświętszej Rodziny modliłem się o zwycięstwo braci
Ryc. Karol Mazuś
30
Migotania 49
Warwicków, zresztą protestantów z Saskatchewan, i rzeczywiście,
ten mecz o mistrzostwo świata Kanadyjczycy wygrali z Ruskimi pięć
do zera. Czyżbym wyprosił? Możliwe. Lecz nawet wtedy zakradła
się wątpliwość. Czemu to Bóg akurat wysłuchał głosu smarkacza
z prowincjonalnego miasteczka w pobocznym kraiku? Modlili się
różni. I najważniejsze: czy Boga interesuje hokej?
Wątpliwostki przekładały się na życie.
W zakopiańskiej szkole należało przed lekcją religii wyprosić z
klasy Maksia, ewangelika, słowem, wyznawcę kociej wiary. Maksio
wyprosiłby się sam, bez ponaglania, ale na wszelki wypadek warto
było przypomnieć koledze, że nie ma prawa zatruwać lekcji religii
swym ewangelickim oddechem, ani tym bardziej oglądać legendarnych kolorowych plansz. Dobroduszny katecheta nie raz przestrzegał, żeby wobec Maksia zachowywać się przyzwoicie. Zatem
wypraszanego, czerwonego jak burak chłopaka ktoś może tylko
pacnął w glacę. Może raz czy drugi pod krzyżem (sąsiadującym
na ścianie z portretami Bieruta, Cyrankiewicza i Rokossowskiego) siłą nasadzono Maksiowi czapkę na głowę. Może ktoś wrzasnął „Żydu jeden”, lub „kocia wiara za dolara”. Ale pięścią Maksiowi
nikt nie przyłożył. Co to, to nie. Szanowano przestrogę katechety.
Jeśli się zastanowić, było tak: nasza wiara jest dobra, w przeciwieństwie do kociej. Jednak pacanie w glacę Maksia, w sumie fajnego kolegi, który daje odpisywać, dzieli się bułką i nieźle jeździ
na nartach, to przecież świństwo. Maksia pacało się w glacę nie
po to, żeby się nawrócił. Pacało się, bo pod ręką było uzasadnienie: nasza wiara jest prawdziwa, lepsza od kociej. Słowem, pacało
się Maksia dla wywyższenia. Może wiary, może nas.
Około pierwszej komunii na dobre nabrał mocy problem grzechu.
Przed komunią obowiązuje spowiedź. Trzeba zatem znać katalog
grzechów, przynajmniej z grubsza. Okazywał się sążnisty i niedomknięty. Należało zaś bezgrzesznie przebrnąć okres od spowiedzi do komunii, kiedy najmniejszy błąd zagraża świętokradztwem.
Tymczasem – na przykład – dwójka szkrabów wracających po
lekcjach do domu dokucza trzeciemu. Tarmoszą słabszego, temu
pęka pasek od tornistra, na ziemię sypią się zeszyty i książki, pada
deszcz. W domu nieunikniona awantura. Biedak wykrzykuje:
– Niech was diabeł obesra!
– No to masz grzech! – radośnie i niewinnie zapewniają napastnicy. Tarmoszą dalej, bo może następny okrzyk okaże się grzechem jeszcze cięższym.
I oto przed tarmoszonym chłopakiem – nad zerwanym paskiem,
nad powalanymi mokrą ziemią zeszytami i książkami – wyrasta
problem wielki jak góra. Czy przed jutrzejszą komunią musi spowiadać się na nowo? Niby tak. Ale z czego? No bo kto zaczął? Kto
komu wytytłał zeszyty? W końcu każdemu się wyrwie. W poszkodowanym wzbiera gniew, tymczasem napastnicy – z pobożnymi
minami – nie omieszkali już naskarżyć starszym. Co teraz?
Nad czymś takim Irunia się nie zastanawiała.
Irunię raczej pochłaniały moce upiorów, potencjał jasnowidzów, pochłaniały ją powinowactwa świętych i zwykłych zjaw,
granice przeróżnych światów nadprzyrodzonych, wojny demonów ze światłem, co przy okazji miało służyć doskonalszemu
wróżeniu z kart. A ojciec? Chociaż nie wierzył w obcowanie
duchów, zjaw, demonów, świętych, upiorów, aniołów i ludzi,
oczywiste dla Iruni, to ani myślał sprzeciwiać się mojemu chodzeniu na religię. Czy ma mnie spotkać los odmieńca pacanego
w glacę? Owszem, przy okazji mógłbym ćwiczyć się w bójkach,
ale ojciec – mimo chłopskich oraz sportowych akapitów życiorysu – umiarkowanie cenił pięść. Raczej stawiał na dydaktyczny
wigor rzeczywistości. Było w tym, zdaje się, trochę nauk z wojny.
W domu na półce stało przedwojenne Pismo Święte, dziwnie
zadrukowanych pięć tomów. Strona po stronie tekst oryginalny
zapełniał najwyżej ćwierć przestrzeni od góry, przeważnie mniej.
Resztę zajmowały objaśnienia i przypisy złożone drobną czcionka. Czytało się fatalnie.
– Nigdy nie widziałem takiej książki – oznajmiłem kiedyś ojcu;
było to już w R. w czasach licealnych. – Co to za cudowanie?
Tym razem ojciec dał się sprowokować.
– Bo to Biblia katolicka – wyjaśnił. – A katolikom nie wolno
czytać Pisma Świętego.
– Co takiego?
– Pismo Święte jest na indeksie.
– Biblia?
– Przecież mówię. Biblia.
– No nie… – podejrzewałem, że ojciec wodzi mnie za nos.
– Serio?
– Serio. Biblia bez komentarza jest na indeksie. Chcesz, to ci
załatwię gdzieś protestancką. Czyta się dużo lepiej. Ale potem
trzeba się spowiadać.
– Protestancką to mogę pożyczyć od Maksia.
– No właśnie.
W gęstej tkaninie wydarzeń i postaci Bóg prezentował się jak
tajniak. Sprawdzał wszystko, najmniejszy okruch. Pilnował każdego kroku. Podsłuchiwał. Podglądał. Rozgryzał myśli. A obrażał się o byle co.
Dorośli zapewniali, że święte księgi od niepamiętnych czasów pomagają odróżniać dobro od zła. Że służą w tej mierze za
Czy można kupić od Boga używany samochód?
Mama wierzyła, że można.
Nie miała prawa jazdy. Nie obchodziły jej lewarki, pedały, klakson ani kierownica. Ale powiedzonko znała.
Jest jeden Bóg, sędzia sprawiedliwy, który za dobre nagradza,
a za złe karze. Gwarancję zaś stanowi Boska wszechmoc. Jeżeli
kupować używany samochód, to właśnie od Niego. Mama była
pewna, że Bóg i rzetelność to jedno.
Pobożność uważała za rodzaj umowy. Kiedy wiedziała, że sama
jej przestrzega, że umie sprostać warunkom, wówczas spacer nad
Rudawą naprawdę mamie smakował, wówczas na zawodach do
głębi przenikała ja radość, większa z każdym pociągnięciem wiosła. Dopiero wówczas paradowała szczęśliwa z przyjaciółkami
po Plantach, uśmiechnięta, zalotna, w nowej sukience, dopiero
wówczas głośno nuciła operetkowe arie na wycieczce do Tyńca
nowiutkim peugeotem z przerzutką.
Nie oczekiwała doraźnych wyroków boskich, sprawiedliwości pisanej na kolanie. Skądże. Sprawiedliwość musi mieć szeroki
horyzont, a co dopiero sprawiedliwość na wysokości. Trzeba konkretnych zdarzeń, żeby się jej domagać. Trzeba dramatu, żeby się
jej dopatrzeć. Trzeba rozdroża, gdzie jedna droga wiedzie ku sprawiedliwości, a druga w mrok. Wyroki boskie są niezbadane, boska
sprawiedliwość przejawia się z czasem, bywa ukryta, zaszyfrowana, czytana w dziesięcioleciach. Chociaż – rzecz jasna – każdego
dnia pod wieczór przyjemnie zrobić bilans, który powie o nas coś
dobrego. Co? Cokolwiek. Zapamiętanie dziesięciu nowych słówek
niemieckich. Podrzucenie babci jarzyn i mięsa na kilka obiadów, tak
sobie, żeby było. Zachwyt podczas zachodu słońca wraz z podziękowaniem za piękny widok. W zamian Bóg ześle świetliste sny.
Tonęliśmy w religii.
Każde po swojemu.
Dla mamy religia była gruntem pod nogami, pewnością i porządkiem, fundamentalna umową o życie. Dla ojca imponującym
zbiorem znaków zapytania. Ale to ojciec wydawał się człowiekiem zrównoważonym, mama zaś osobą o obnażonych nerwach.
Byli oboje jak duet klawesynu z akordeonem.
Z jednej strony instrument przesiąknięty niuansami – delikatny,
obyty z kontrapunktem, zapachem pudru z peruk, który radość
wyraża kurantem i almandą, smutek zaś sarabandą – przedmiot
podobno cenny, więc pobrzękuje w kącie, na wszelki wypadek
ostrożnie omijany. A partneruje mu porykujący weteran zabaw
wiejskich i przedmiejskich, świadek niezliczonych pijatyk i bijatyk, zdrad, wesel i styp, z gruba ciosany, przezywany cyją albo
kaloryferem – mimo to powszechnie kochany.
A głębiej? Klawesyn mimowiednie słyszy w porykiwaniach
akordeonu potencjał organów, tyle że niezrealizowany, wykrywa tę organową powagę i misję, bo za taką masą dźwięku coś
jeszcze musi się kryć. Natomiast akordeon może by i lekceważył wydelikacone brzękadło, ale w brzęczeniu klawesynu też się
kryje obietnica. Przypomina ono cymbały, instrument podobnie
druciany, nietęgi, chorowity, który wszakże potrafi czasem rozkręcić publikę do utraty tchu i rozumu, jeżeli pałeczkami wywija utalentowany Cygan.
Weronika Zimnoch
sarx
czasami chciałabym zamknąć
w pergaminowych od życia dłoniach tajemne
fraktale, niemal witraże chorób;
ich genezis, historie
rodów, mikrokosmosy
i słowa
POEZJA
różę wiatrów, wasserwagę i radar. Zapewne. O ile czytelnik zdoła z opowieści samodzielnie wydłubać ułomki tej róży wiatrów,
wasserwagi czy radaru, a potem po swojemu je poskładać. Ale
co sklei? Bo święte opowieści na pewno nie są podręcznikiem.
W myśl starych historii należało bezwarunkowo podporządkować
się Bogu. To na początek. Natomiast jakiekolwiek wsparcie zależało już od humorów Boga, który stworzył był ludzi na swój obraz i
podobieństwo, ale jakoś mu się ci ludzie rzadko kiedy podobali. A
wtedy – egocentryk i choleryk czystej wody – umiał się wnerwić.
Życzliwością darzył tylko wybrane plemię. Zabijać zabraniał, aczkolwiek sam był zagorzałym entuzjastą uśmiercania. Na przeciwników plemienia zsyłał a to zarazę, a to kataklizm, w najlepszym razie
tylko klęskę w bitwie, po której padały trupem całe armie. Wybijał
niemowlęta, a dorosłych traktował deszczem ognistym i chemią,
topił, raził prądem. Pomysłów miewał pod dostatkiem. Ale od czasu do czasu umiał też dopiec swoim. Wtedy hojnie dosypywał do
pieca przeciwnikom, na złość, tą samą dłonią, którą próbował swoich trzymać za twarz. Co Wszechmocnemu nie zawsze się udawało.
Aczkolwiek stare opowieści skłaniały do namysłu nad dobrem i
złem, to często zbijały z tropu. Objaśniały wszystko, zatem niewiele. Ni to wtajemniczały, ni mąciły. Słynną tubę księdza katechety
zapełniały malownicze sceny ze świętych ksiąg. Lecz jeśli komuś
zależało na konkretnej radzie, rozstrzygnięciu wóz lub przewóz, na
decyzji tak lub siak, Pismo mogło przyprawić o zamęt. To już lepiej
było zasięgnąć języka u ciotuni Iruni, wprawnie tasującej karty do
kabały i z zadziwiającą pewnością siebie referującej przyszłość.
W kościele na mszy mężczyźni pojawiali się w garniturach;
przed podniesieniem rozkładali na posadzce chusteczki do nosa,
by na nich ostrożnie przyklęknąć jednym kolanem, nie bezczeszcząc zaprasowanych w kant nogawek. Żądne odmiany kobiety
zaliczały różne kościoły, jak górscy wędrowcy nowe szczyty i szlaki. Tu wabił kaznodzieja, tam polichromia, gdzie indziej nieformalny konkurs damskich kostiumów i kapeluszy; tu obraz świętego Erazma niósł ulgę chorym na żołądek, ówdzie drewniany
święty Wit koił rozstroje nerwowe. A w siedemnastowiecznym
kościele klasztornym w R. gwarantowane były super klimaty,
pod trzystuletnią cudowna figurą z gruszy, przy akompaniamencie organów. Tu szczypta wyobraźni pozwalała przenieść
się nagle w czysty barok.
Wypytywałem ojca o takie szczególiki. Czym są w istocie?
Odpowiadał filozoficznie, że ludzie, jak to ludzie, są ludźmi. I
zręcznie powodował, że zamiast w mistykę, wgłębialiśmy się w
widoki miejscowych piłkarzy na wejście do pierwszej ligi.
sarx
z czasem rozszerza się we wszystkich kierunkach
w jakiejś wędrówce,
jakby jego sedno naprawdę potrzebowało
coraz więcej miejsca
jak wszechświat, choć
nie wiadomo,
czy na pewno tak jest
inferno
wyobrażałam je sobie jako naprawdę szare
pustkowie, ale okazało się
miejscem pełnym ludzi
klasyczne piekło –
trzynaście kręgów, ze sklepieniem w kształcie
i o właściwościach lustra
nie sięgają tu chmury, słońca,
marzenia o scandinavii,
ani o wielkich pięknach i ogrodach
wyliczanka koheleta
wszystko już było –
to co było już było i
to co będzie już było
dosięgają: czasy, w których nawet nadruki
na zeszytach mówią ci, jak masz żyć,
zawiedzione spojrzenia,
słodka melancholia,
rozpaczliwa obojętność
to czego nie będzie
już było i to czego nie było
już nie będzie
przy wejściu do inferna przechodzi się
dokładną kontrolę.
reszta cierpi
w il’ cielo
wszystko już napisano –
i to co napisano już było i
to czego nie napisano już było
i to czego się nie napisze już było
i to czego się nie napisało nie będzie
il’ cielo
teraz można wziąć do ręki
muszlę
kartkę
lub kamień
furor poeticus
niestety furor poeticus nie nadszedł, a
skacowany los pozbawił mnie przyjemności
daru poznania leksykonu filologii klasycznej.
ale nic to. nie wie, że mnie nie
powstrzyma. nawet gdy będę zmuszona
zamknąć się gdzieś na końcu świata ze
skrzynką herbaty, iliadą homera czy
finneganowym
trenem i poudawać starą pannę lub emerytowaną
nauczycielkę podstaw przedsiębiorczości, która
odkryła w sobie drugie wcielenie jana chryzostoma
paska. zresztą, kiedyś znajdzie mnie i wtedy,
z miną skopanego szczeniaka, przeprosi
bukietem soczystych limeryków. w końcu
nie romansuję
z byle kim
o niebie opowiedziała mi kiedyś
dziewczyna z pociągu:
nigdy nie patrzyłam niżej
niż horyzont
(stagnacja ziemi
była dla mnie czymś nieznośnym).
chmury nie zatraciły się w urojeniach kultury:
nie zdawały sobie sprawy z ciągów logicznych
prawdopodobieństwa psychologicznego
kiedy korytarze jej domu stawały się
sumą siarki i lawy
unosiła się na palcach
(sky is the limit)
w pewnym momencie
uznajesz że istnieją
dwie drogi: żal
i zapomnienie.
il’cielo to sztuczka,
lustro pomiędzy nimi
mówiła
a okna przedziału
zaparowały od jej słów
Wojsław Brydak
Gazeta literacka
31
ESEJ
Beata Zdziarska
Gdańskie wspomnienia młodości
czyli sentymentalny portret miasta
Joanny Schopenhauer
J
oanna Schopenhauer była osobą niegdyś znaną w kręgach
elit kulturalnych Europy. Prowadziła w Weimarze słynny na
cały kontynent salon literacki, którego stałym gościem i przyjacielem domu był Goethe. Spod jej pióra wyszły poczytne w tamtym czasie powieści, jednak najwięcej emocji wzbudzają Gdańskie
wspomnienia młodości. O ich popularności w Polsce zadecydowały dwa fakty: po pierwsze, pisarka była matką słynnego filozofa
Artura Schopenhauera; po drugie, wspomnienia zyskały rangę
autentycznego dokumentu opisującego życie codzienne w XVIII
wiecznym Gdańsku. Książka po raz pierwszy ukazała się w 1839
roku, wydała ją razem z innymi dziełami autorki córka Joanny,
Luiza. Gdańskie wspomnienia młodości (a raczej Młodość i obrazki
z podróży, tak brzmi tytuł książki w oryginale) są niejako podróżą
w czasie, powrotem do tego, co dawno minęło. Joanna pisała je
w wieku siedemdziesięciu lat po wyjeździe z Weimaru do Bonn w
1829 roku, a więc trudno traktować je jako obiektywny dokument,
nie są jak dzienniki lub listy, nie ukazują rzeczywistości w sposób
bezpośredni. To bardziej prywatny obraz miasta, trochę upiększony, wyidealizowany, nieco zapomniany i zmieniony. Narodził się
ze z ludzkiej pamięci, ze wspomnień, z tęsknoty za przeszłością.
„Spróbuję więc w lekkich a pewnych zarysach odtworzyć obraz
obyczajów ówczesnych czasów w ich pochodzie wraz ze mną.
Owych starych, czcigodnych czasów, których zwyczaje i sposób
życia zdają się dziś tak odległe, jakby dzieliły je wieki, chociaż od
zupełnego ich wygaśnięcia upłynęło zaledwie pięćdziesiąt lat.”,
informuje autorka we wstępie.
Pamiętnik pozostał niedokończony. Pracę przerwała śmierć
Joanny 16 kwietnia 1838 roku.
Gdańsk Joanny
„Albowiem jakim się rodzisz,
Takim już pozostajesz;
Więcej od przeciwności
oraz od wychowania
znaczy chwila narodzin,
promień światła,
który narodzonego wita.”
(fragment „Renu” Hölderlina)
„Przybyłam na świat w dzień pocztowy, których wtedy było tylko
dwa w tygodniu, a nie jak obecnie siedem”. Dziewiąty lipca 1766
roku, dzień narodzin Joanny, był faktycznie dniem pocztowym,
tyle że nie jednym z dwóch, ale jednym z czterech. Ta na wskroś
inteligentna i wykształcona ponad standardy epoki kobieta,
matka przyszłego filozofa Artura Schopenhauera, była córką
zamożnego gdańskiego kupca Christiana Heinricha Trosienera.
W Gdańsku spędziła 27 lat życia, od 1766 do 1793, kiedy to na
zawsze opuściła swoje rodzinne miasto i wyjechała do Hamburga.
„Jest rzeczą niezaprzeczalną, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość
i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości. U mnie zachodzi jeszcze ten prawie niewiarygodny przypadek, że jedno i drugie, a nawet
cały bieg mego życia został uzależniony od tej drobnej okoliczności,
że dom moich rodziców stał właśnie w tym, a nie w innym miejscu.
Gdyby znajdował się o kilka domów wyżej lub poniżej, nawet przy
tejże ulicy, byłoby zapewne wszystko ułożyło się inaczej i ja sama
byłabym inna.”, Joanna wierzyła, że miejsce urodzenia determinuje osobowość i działanie człowieka, naznacza jego przyszłe
życie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że autorka mitologizuje miasto,
dom rodzinny oraz jego sąsiedztwo, co wydaje się zrozumiałe,
biorąc pod uwagę okoliczności powstania wspomnień i odległą
perspektywę czasową. Dzieciństwo oraz młodość pisarki związane były z kamienicą Pod Żółwiem przy ulicy Świętego Ducha.
Ulicy, przy której mieściła się szkoła pani Chodowieckiej, matki
słynnego gdańskiego rysownika. Wizyta artysty zrobiła na małej
Joannie ogromne wrażenie. Oto jak wspomina to wydarzenie:
„Tymczasem obcy człowiek (Daniel Chodowiecki – przyp. B.Z.)
usiadł przy swoim stole, położył przed sobą papier, wydobył ołówki i inne małe przedmioty, obejrzał się uważnie wokoło, coś zapisał, jak mi się zdawało, znów się przyjrzał i znów zapisał, a ja nie
mogłam dłużej wytrzymać spokojnie. Zapomniałam o rodzynkach,
o migdałach, i o wszystkim. (…) Kiwnął na mnie przyjaźnie, zezwalając, abym stanęła przy nim.
Na moich oczach powstawała na małym papierze cała izba
szkolna. Nigdy nie przypuszczałam, aby to było możliwe! (…) Nic
nie czułam i o niczym nie myślałam, jak tylko, abym i ja miała to
szczęście i mogła coś podobnego tworzyć. Odtąd marzyłam o rysowaniu i malowaniu.”
Warto wspomnieć jeszcze jedną ciekawą postać, która została uwieczniona na kartach „Gdańskich wspomnień młodości”. To
doktor Nathanael Wolf, astronom, członek Gdańskiego Towarzystwa Przyrodników, którego miejsce pochówku na Biskupiej
Górce w Gdańsku pozostaje przedmiotem poszukiwań. Przeprowadza on na naszej bohaterce i jej siostrach eksperymentalne
szczepienie przeciwko ospie.
„Każdej z nas zadał doktor Wolf złotą igłą umaczaną w ospowej
ropie osiem małych ranek, dwie na każdym ręku, między wielkim
palcem a wskazującym, dwie na każdym kolanie. Przy tym, wobec
wszystkich ludzi, musiałyśmy siedzieć z gołymi kolanami przez dosyć
umiejętność czytania i pisania potrzebne do prowadzenia domu.
Wychowana w patrycjuszowskim domu o tradycjach republikańskich przyszła pisarka w 1785 roku wychodzi za mąż za Heinricha Florisa Schopenhauera, człowieka starszego od siebie o dwadzieścia lat. Miała wtedy niecałe dziewiętnaście lat. Ślub wzięli
w nieistniejącym już dziś kościele Wszystkich Aniołów. Był to
związek, dziś powiedzielibyśmy, partnerski, oczywiście na miarę
swojej epoki. Oto jak pisze o swoich relacjach z mężem Joanna:
„Czciłam i kochałam go dostatecznie, aby wszystkim kierować
tak, żeby to utrzymać, a z czasem zyskać pełne zaufanie bez poniżania się do pochlebstw i tak zwanych małych niewieścich sztuczek.
Pozostawałam wobec niego szczerą i otwartą, czym mi się również
stale odwzajemniał, i czułam się z tym dobrze.”
Zamożny kupiec zapewnił swojej młodziutkiej żonie całkiem
wygodne życie. Wytworny, „wszelkim angielskim komfortem
odznaczający się” dom w mieście, rezydencja w Oliwie, w której
spędzali czas od wiosny do jesieni, a w której był piękny ogród
i duży staw ogrodowy z karpiami i „barwnie pomalowaną gondolą”, konie i jagnięta. „Bo czegóż nie posiadałam?”, nostalgicznie wspomina nasza bohaterka.
„Jaką rozkosz sprawia podróż!”
długą chwilę, żeby jad wysechł.” Jakie były efekty tych eksperymentów. Oddajmy głos narratorce:
„U moich sióstr udało się to doskonale. Zło, którego się obawiano, przeminęło lekko i nieszkodliwie, bez pozostawienia najmniejszych śladów.
Inaczej, zupełnie inaczej było ze mną. Cała pokryta wysypką,
czułam się bardzo chora (…). W końcu i te złe dni minęły, a leczenie zakończyło się pomyślnie. (…) Uprzedzenie do szczepienia ospy
poniosło porażkę, która w końcu okazała się ostateczną, a powodzenie doktora Wolfa utrwaliło się na wieczne czasy.
Osiadł on w Gdańsku na stałe, został modnym lekarzem wszystkich bogatych i wysoko postawionych ludzi (…).
Gdańsk Joanny to miasto wielu religii i narodowości. „W moim
mieście rodzinnym, wyznającym religię luterańską, panowała całkowita wolność wyznania.” Wspomina o menonitach z Holandii, oficjale,
czyli przewodniczącym sądu biskupiego, który mógł udzielać ślubu zakochanym parom bez względu czy to na katolickie czy protestanckie wyznanie, zakonnikach – franciszkanach, bonifratrach,
kapucynach - oraz Żydach, którzy w swych malowniczych strojach
przybywali do Gdańska w celach handlowych. Gdańsk Joanny to
czcigodni mieszczanie, kupcy, kaznodzieje, to także szymkowie
(flisacy), których życie „było cenione poniżej wartości psa lub konia”,
i maruszki, czyli ubogie polskie kobiety, które przybywały w okresie żniw na gdańskie Żuławy. Za sprawą talentu literackiego pisarki z kart książki wyłania się miasto niezwykłe, osobliwe, jedyne w
swoim rodzaju. Do takich gdańskich osobliwości zalicza przedproża przy domach „najzupełniej odmienne od przedproży w Hamburgu
lub Lubece”. Dzięki nim „północne miasto zyskuje prawie południowy
wygląd”. Stanowiły miejsce zabaw dla dzieci, to na nich, niemal jak
na otwartej ulicy, koncentrowało się życie towarzyskie, rodzinne.
Mimo głosów krytycznych, zalecających dużą ostrożność i
rozwagę w traktowaniu wspomnień jako swoistego archiwum
historycznego, z pewnością jest to książka, która swoją plastyką
i bogactwem narracyjnym wprowadza nas w klimat osiemnastowiecznego miasta. W genius loci Gdańska, który już nie istnieje.
Wyedukowana młoda dama
Kim jest sama postać bohaterki wspomnień, która tak sugestywnie potrafiła odmalować miasto wraz z jego mieszkańcami,
ulicami, domami, obyczajami? Zapewne jest osobą wykształconą
i to ponad miarę swojej warstwy społecznej jak i płci.
„Zaledwie ukończyłam trzeci rok życia, gdy zaczęto mnie posyłać
dwa razy dziennie, przed południem i po południu, na kilka godzin
do szkółki, odległej zaledwie o dwieście kroków.” (szkółka pani Chodowieckiej – przyp. B.Z).
Joanna miała umysł otwarty, żywy, wszechstronny. Interesowała się literaturą i historią, czytała tłumaczenie historii rzymskiej
Rollina, „Cierpienia młodego Wertera”, Homera, Younga, Miltona,
Szekspira. Uczyła się języków obcych, francuskiego i angielskiego. „Dziewczynkę uczyć angielskiego! Na co je się to przyda? Pytanie
to zadawali codziennie przyjaciele i krewni, gdyż w Gdańsku była to
wtedy rzecz niesłychana.” Z doktorem teologii, Szkotem Richardem
Jamesonem studiowała geografię i astronomię. Wykazywała także talent malarski, którego jednak ze względów obyczajowych nie
dane jej było rozwinąć. Jak sama przyznaje „głęboko jednak zakorzeniony pociąg, aby chwycić, zatrzymać i twórczo odtworzyć to, co
sobie obrazowo uzmysławiam, nie dał się wykorzenić i trzydzieści
lat później doprowadził mnie do stołu pisarskiego. Zaczęłam piórem
wypowiadać to, co duch czasu, w którym się urodziłam, uniemożliwił
odtworzyć rylcem lub pędzlem.”
Jak na ówczesne czasy Joanna Trosiener miała dość osobliwe zainteresowania, odbiegające od szablonów epoki, w której kobietom wystarczała znajomość robótek ręcznych oraz
Ryc. Karol Mazuś
32
Migotania 49
W wyniku pierwszego rozbioru Polski, który zmienił sytuację
geopolityczną Gdańska, oraz w obliczu coraz większej ekspansji pruskiej, patrycjusze gdańscy zaczęli przeczuwać zbliżający
się upadek swobód republikańskich i gospodarczych w mieście.
„Moje miasto rodzinne z imienia, z cienia tylko podobne było
do tego, czym było jako wolne miasto Hanzy. Pozostały wszystkie
zewnętrzne zaszczyty, którymi się cieszyło, bez względu na skromne,
coraz to bardziej zmniejszające się znaczenie polityczne i kupieckie
w dniach swego, dziś przygasłego blasku.”, pisze Joanna.
Dalekowzroczny Heinrich Floris Schopenhauer postanawia
wyruszyć wraz z żoną w podróż po Europie, aby wybrać kraj, w
którym w razie konieczności opuszczenia rodzinnego Gdańska
mogliby się osiedlić. Perspektywa wyjazdu i zobaczenia krajów
europejskich niezwykle ucieszyły Joannę. „Miałam podróżować!
Podróżować! Widzieć Anglię i jeszcze wiele miast i krajów na długiej
drodze do Calais, Kręciło mi się w głowie z radości.”
Podróż, która trwała od czerwca do grudnia 1787 roku, zajmuje ważne miejsce we wspomnieniach. W tej części książki najwyraźniej ujawnia się talent literacki autorki oraz jej niezwykły zmysł
obserwacyjny świata. Co najbardziej przyciągnęło uwagę młodej
gdańszczanki podczas owych europejskich peregrynacji? Z pewnością nie była to przyroda mijana po drodze. Nie ma w książce
malarskich opisów krajobrazów, a jedynie szkice pociągnięte kilkoma wyrazistymi kreskami. Joannę znacznie bardziej interesowały miasta i miejsca, które odwiedzała: Berlin, Zamek Sanssouci,
Frankfurt, Paryż, Dusseldorf. Ale i w opisach miast trudno doszukiwać się spojrzenia przewodnika, który oprowadza czytelnika po
wspaniałościach architektonicznych i artystycznych. Uwaga naszej
narratorki skupiła się przede wszystkim na ludziach; tworzą oni barwny i różnorodny kalejdoskop postaci oraz charakterów. Są więc
ówczesne znakomitości literackie, nazwiska znane z dzienników i
książek, sławni lekarze, którzy udzielają Schopenhauerom porad
medycznych, złośliwa żebraczka sprzed hotelu w Paryżu, kowal, który naprawił zepsutą oś i zażądał horrendalnej opłaty za wykonaną
Kobiecy punkt widzenia
Joanna, jak niemal każda młoda dziewczyna lubiła tańce, muzykę, bale i chętnie na nie uczęszczała. Dawne zabawy wspomina z sentymentem, opisuje zmiany w obyczajach towarzyskich.
Kolejność tańców była zwyczajowa
„Jak obecnie, tak i wówczas zabawę otwierał polonez. Ale jakaż
różnica pomiędzy owym wspaniałym, szlachetnym tańcem, rozwijającym się we wdzięcznym kroku, podkreślającym każdy ruch
pięknej postaci a obecnym leniwo-wygodnym wleczeniem się, które
zupełnie niezasłużenie tą samą nazwą uczczono. Wówczas poloneza tańczono naprawdę swoistym pas, a nie chodzono.”
Po polonezie przystępowano do angleza. Tańczono mazurki,
tańce niemieckie, kadryle, anglezy, „przerywane od czasu do czasu
polonezem, (…), aż do menueta, który poprzedzał długą przerwę (…).”
Autorka poświęca także uwagę modzie z lat swojej młodości.
Ponieważ nie wynaleziono jeszcze „pajęczynowych tkanin”, jak nazywa Joanna tiul, petynet i organdynę, suknie robiono z jedwabiu.
Były ciężkie, krępujące. Co ciekawe, nie noszono długich rękawów.
„Zahartowane przyzwyczajeniem nie marzłyśmy z tego powodu więcej niż obecnie.”
Stolicą mody był Paryż i to stamtąd przychodziły inspiracje.
„Z dużym opóźnieniem i zniekształcone, mimo to były chciwie
przyjmowane.”
Różu używano bardzo dyskretnie, z dużą ostrożnością, w obawie przed „naganą z kazalnicy”.
Stosowanie szminki uznawane było bowiem za grzech. Natomiast ogromną popularnością cieszyły się muszki. Miały rozmaite formy: półksiężyce, gwiazdki, słoneczka, serduszka, gołąbki, a
nawet bożki miłości. Damy nakładały je na różne miejsca na twarzy,
„Umieszczone w zewnętrznych kątach powiek (…) miały powiększać oczy i podnosić ich blask. Kilka gwiazdeczek w kącikach ust
miało dodawać uśmiechowi czarującego wdzięku, a muszka nałożona w odpowiednim miejscu na wardze oznaczać w niej dołeczek.”
Autorka wspomina również o modzie męskiej. Panowie nosili surduty i kamizelki, pantalony i fraki nie były wówczas jeszcze znane,
nieodłącznym zaś elementem stroju była szpada, bez której nikt, „kto
należał do wyższego stanu mieszczańskiego, nie ukazałby się na ulicy.”
Na co dzień noszono trzewiki i pończochy, buty ubierano jedynie w deszczowe lub śnieżne dni. Dowiadujemy się, że „pokazywanie się w butach w towarzystwie pań byłoby brakiem dobrego tonu.”
Nasza Joanna dorastała „pomiędzy żartem a powagą życia,
dopóki wkrótce nie postawiło ono poważniejszych wymagań.” W
wieku lat dziewiętnastu wychodzi za mąż, a w dwa lata po ślubie zostaje matką. O swoim macierzyństwie, jak każda kobieta,
pisze ciepło, ale bardzo lakonicznie. To zaledwie krótka wzmianka.
„Jak wszystkie młode matki bawiłam się moją nową lalką, głęboko przekonana, że na bożym świecie nie ma piękniejszego, grzeczniejszego i na wiek swój bardziej rozumnego dziecka jak właśnie
moje, a w dzień i w nocy nie myślałam o niczym innym, jak tylko
o mym synu Arthurze.”
Nie wiemy, co było tego powodem. Czy autorka nie zdążyła rozwinąć tego wątku? Jak już wcześniej wspomniałam, pamiętniki nie
zostały ukończone. A może zatarg z synem i zerwanie przez niego
stosunków z matką wpłynął na taką a nie inną optykę widzenia?
Konkret i poetyckość
Tworzywo, jakim posługuje się autorka, opowiadając o minionych czasach, to język konkretu, żywy, pełnokrwisty, drobiazgowy, a rzeczywistość przedstawiona została z dużą dbałością o
szczegóły. Świat wspomnień można przyrównać do zbioru starannie wystudiowanych fotografii. Operowanie konkretem to nie
jedyna cecha języka pamiętników. Trudno nie zwrócić uwagi na
poetycką wrażliwość, z jaką Joanna przedstawia niektóre sceny,
jak chociażby obraz morza, które wspomina z ogromną tęsknotą.
„Czym dla Szwajcara Alpy z korzennym zapachem ziół, tym dla
nas urodzonych nad brzegiem morza, jego świeży powiew, widok
wiecznie poruszającej się, niezmierzonej przestrzeni i niemilknący
szum fal. Z dala od morza nie opuszcza nas tęsknota. Nie zastąpi
go nam żadna rzeka świata (…).”
W materii wspomnień przewija się także filozoficzna nić subtelnych rozważań o przemijaniu i zmienności życia człowieka, o
nostalgii, która dręczy umysł, i o dobrodziejstwach świata, które
„zazwyczaj zbyt późno spostrzegamy”.
Gdańskie wspomnienia młodości to obraz miasta, które odeszło na zawsze, miasta niezwykle urzekającego, pełnego kolorytu
i życia. Ale to także portret Joanny Schopenhauer, wykształconej mieszczanki i literatki, podróżniczki i żony. Kobiety zwyczajnej i niezwyczajnej.
Beata Zdziarska
Cytaty pochodzą z: Johanna Schopenhauer, Gdańskie wspomnienia młodości, Gdańsk 2010.
POEZJA
robotę, są przedstawiciele wyższych sfer, jak książę Meklemburgii
– Schwerinu, o którym Joanna entuzjastycznie napisała:
„Panujący książę! Był to pierwszy, jakiego w ogóle z bliska widziałam, bo wtedy podróżni tak wysokiego rodu byli jeszcze rzadkością,
Że nie chodzili już z koroną na głowie i berłem w ręku, wiedziałam
od dawna, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, że dostojny pan będzie
tak swobodny i ludzki, tak wolny od jakiegokolwiek nimbu (…).”
Niektórzy z nich są bohaterami krótkich historyjek i scenek
rodzajowych, czasem zabawnych, innym razem dramatycznych,
opowiedzianych z dużą zręcznością i pasją pisarską. Podróż przybiera nieoczekiwany zwrot po tym jak Joanna odkrywa, że jest w
ciąży. Pierwotny zamysł, aby dziecko przyszło na świat w Anglii,
nie dochodzi do skutku i ostatecznie Schopenhauerowie wracają do Gdańska, gdzie w lutym 1788 roku rodzi się syn Artur.
Dominika Baraniecka
Układ binarny
jestem jednocześnie tu
i tam i nie łączymy się
my obie
żadnymi liniami nie tworzymy
żadnej konstelacji funkcji
logicznego ciągu
ona przeprawia się na moją drugą stronę
a jednocześnie tkwi w środku
niczym drzazga
kiedyś może któraś z nas
stanie na brzegu morza i pójdzie
przed siebie
a kiedy woda wypełni
kąciki oczu usta płuca
druga też odetchnie
głęboko głębiej niż zawsze
poczuje się tak
jakby straciła jakiś element
jądra atomów cząsteczek swego ciała
i nagle wzrok stanie się zaskakująco
nieostry i wąski
niepełny
Nie ma
To, czego nie mam,
takie wyraźne, śni się
nocami, całe z kształtu.
Nie jest z mgły,
nie rozpływa się w palcach,
ciało jest ciałem, mięśniami
i kośćmi.
Za to za rankiem ta druga realność
jest podobna do szumu morza
w muszli. Kolor, faktura, forma,
zagniecenia i plamy – zamykam
oczy, chcę przywołać obraz.
Zostały tylko rysy na powierzchni dnia
– okruch szkła, źdźbło trawy,
włos na rękawie. Relikwie
sennego świata, dotykalne
cząstki. Można je schować
w dłoni jak amulet, potem
znowu śnić i śnić ponownie,
codziennie, bez żadnego końca.
Aż się zmieszają czas
i przestrzeń. Nie będzie nic nad
ani pod, ani obok.
Szminka
Może sens życia dla kobiety polega wyłącznie na tym,
że ktoś ją odkryje, spojrzy na nią w taki sposób,
że ona sama poczuje się ładna i promienna?
Carmen Laforet, Złuda
kiedy teraz w lustrze widzę to
co ty właściwie nie wiem
dlaczego całe życie stałam z tyłu
i patrzyłam z zazdrością na jasne dziewczęta
które w przyszłości – wiedziałam już wtedy –
wyjdą za mąż młodo i osiądą w domach
o czystych oknach
teraz z namaszczeniem nakładam na usta
jak szminkę
uśmiech nie należący do mnie – głupia –
ale palce drżą ci tak zabawnie jakbyś przed chwilą
nieumiejętnie próbował zgasić nimi
płomień
Klucze do królestwa
jakie to szczęście urodzić się
po dobrej stronie świata
tu gdzie karmione kaszą tłuste
złotowłose dzieci śpią w miękkich pierzynach
śniąc o wielkości
kluczach do królestwa
jakie to szczęście
siadać w pierwszych ławkach
w katedrach zdobionych
portretami Madonny – tej niebieskookiej
podobnej do nas władców wszechświata
zdobywców przestworzy
ale gdzieś tam jeszcze daleko daleko
pod warstwami wieków i pod zapomnieniem
leżą uśpione kalekie tęsknoty
jest noc
słychać bębny
tańczymy przy ogniu
Kolejowy blues
Mam w pamięci srebrny peron skuty
szadzią; wrażenie, że czas się już wyczerpał.
Śnieg sypał z nieba jak piasek w klepsydrze,
a hamujący pociąg brzmiał podobnie
do krzyku pierwotnego lęku. Pamiętam,
że nie pomogłeś mi przenieść walizki
przez stopień, dziura pod nim lśniła
jak biblijna Otchłań. I pamiętam,
że siedząc w przedziale byliśmy jak mokre zapałki.
Otarliśmy się o siebie i nie zatliła się
nawet iskra.
Początek pisma
umieliśmy już wypuszczać przez usta
dźwięki lęgnące się
w ciemnej jamie ciała
układać w melodie
potrafiliśmy też miękko dotykać głosem
rozpuszczać serca
albo też kłuć jak lodowym soplem –
ale nic na niebie ani na ziemi
nie mogło zmieścić w sobie tych słów
traktatów o człowieku
puste ślepia zwierząt błyszczały
w ciemnościach których nie rozpraszał ogień
tak mijały dni
przypływy zacierały ślady stóp na piasku
wyspy oddzielały się od lądów
lądy oddalały się od siebie – jak opowiedzieć
świat który powoli znika dźwiękiem
żyjącym tylko chwilę?
szliśmy bezbrzeżnymi dolinami
ktoś wziął do ręki gałąź
nakreślił na ziemi znaki
Gazeta literacka
33
Grzegorz Kociuba
OGNIWA
PROZA
OGNIWA (fragment) )tnemgarf( AWINGO
OGNIWA (fragment)
OGN
…zobaczyłem ją na przystanku w grupie osób czekających na autobus oczy od razu zapragnęły
patrzeć tylko na nią do tego stopnia że wszystko co znajdowało się wokół straciło w jednej chwili nawet skromny status tła jej głowa ucieleśniała najbardziej wygórowane kanony piękna gładko
uczesane blond włosy kończyły się niewielkim kokiem lekko zadarty nos harmonizował z wykrojem
uchylonych ust oczy w oprawie ciemnych rzęs sprawiały wrażenie czujnych a zarazem sennych gdy
spojrzała w moją stronę rozpoznałem w jej postaci kobietę która żyła we mnie od zawsze podmuch
gorąca drżałem przez chwilę całym sobą nadjechała 517 wsiadła i zniknęła mi z oczu byłem absolutnie pewien że na zawsze skręcający wnętrzności żal a zarazem wniebowzięta radość…
…na chybił trafił po prostu ruszyć zacząć rzucić się w to bez zamysłu planu przygotowania po
prostu pomyśleć żeby zacząć i zacząć tak jak to się właśnie teraz zaczyna 27 grudnia 2009 roku w
niedzielę o godzinie 15.37 w mieszkaniu przy ulicy Tarnowskiego 26/31 w Tarnobrzegu przy klawiaturze widząc na ekranie kolejne linijki a w nich litery wyrazy zdania wypowiedzenia nic ponadto
litery wyrazy zdania wypowiedzenia które póki co nawet nie wi(e)dzą czym będą ale to najmniejszy problem największy żeby w zgodzie z tym kim aktualnie jestem a właściwie inaczej w zgodzie
z wciąż żywą niezgodą na to kim jestem i jak to zapisuję dlatego na chybił trafił żeby jak najbliżej
siebie i żeby jak najmniej nazmyślać…
…atoli koleżanka moja dewocyjnie i estetycznie przewrażliwiona ubrdała sobie że kolega nasz
zwany św. Kazimierzem od Inicjatywy 21.37 czy też osiem albo dziewięć bo ostatnie minuty rzeczonej inicjatywy zawsze mi się mylą no więc że kolega nasz notabene Człowiek Boży po prostu –
śmierdzi no to klaruję i perswaduję koleżance mojej że primo Konstytucyja Najjaśniejszej Rzeczypospolitej gwarantuje każdemu obywatelowi nietykalność smrodliwości jego i że secundo żydowski
prorok Joszua świętej chrześcijańskiej i katolickiej religiji założyciel wyraźnie powiadał, żeby miłować
bliźniego swego pomimo smrodliwości jego a przecież koleżanka moja jest chrześcijanką i katoliczką całą gębą a na dobitkę religiji w naszym Lýkeionie naucza…
…od czterech palców prawej ręki które bębnią niespiesznie w blat biurka bo nie za bardzo jest
co zapisywać bo zapisywanie niczego nie wyłania co prawda w wyrazie wyłania stoi łania ale co tu
z nią zrobić można by ją umieścić w lesie i opisać jak nagle podnosi głowę zaniepokojona szelestem albo łamaną gałęzią ale co mi po łani i lesie skoro nie zamierzam machnąć czegoś w rodzaju
poematu opisowego czy sielanki na dobrą sprawę niczego nie mam zamiaru machnąć przychodzi
mi nawet do głowy żeby niemachnięcie które tu właśnie zainicjowało się przeciągać jak tylko się da
żeby to co się tutaj zainicjowało i rozwija było o niczym żeby było niczym a ponieważ to raczej niewykonalne żeby przynajmniej utrzymywało się na granicy pomiędzy czymś a niczym jak najdłużej…
…leśną ścieżką w grudniowe niedzielne przedpołudnie omijając wysepki świeżego śniegu oraz
połacie wilgotnego butwiejącego brązu liści w ciszy tak intensywnej że momentalnie w siebie wciąga i trzeba byłoby pogrążyć się w niej na zawsze gdyby nie regularne serie dzięcioła albo rozlewające się biadolenie kruka które wyławiają cię z głębi i utrzymują na powierzchni a na powierzchni studiowanie kory starych drzew która kojarzy ci się z twarzami stuletnich Apaczów rzeźbionymi przez
słońce wiatr i czas a na powierzchni wpatrywanie się w dwie koleiny wyżłobione oponami traktora które w oddali urywają się bez wyjaśnienia komentarza przypisu a w tobie odżywa pragnienie
wyprawy bez powrotu która nie osiąga celu przepada bez wieści a ty wraz z nią…
…skoro z łanią nie wyszło to może do kolarstwa przejechałem dziś po dłuższej przerwie trzydzieści kilometrów Tarnobrzeg-Sobów-Wielowieś-Tarnobrzeg zero stopni trochę mnie przewiało gdzieś
na piętnastym kilometrze ból powyżej lewego kolana może początek stanu zapalnego i już mnie nie
puścił aż do końca ciało powoli nabierało wigoru rozkręcało się po świątecznym letargu igły chłodu w nogi i ramiona nie miałem licznika ale wiedziałem że prędkość marna opór powietrza i zmęczenie gdy naciskałem na pedały ból powyżej kolana wzmagał się ale chciałem to ciągnąć i ciągnąłem i już się łapię w sidełka znaczeń kłamstwo znaczeń znaczenie tego rodzaju kłamstw byle tylko
z daleka od nic byle tylko brandzlować się znaczącym w znaczonym i znaczonym w znaczącym …
…albo natknąć się na karawanę a na dobrą sprawę to karawana potyka się o ciebie racicą wielbłąda gdy leżysz w piachu a w głowie fruwają ci motyle obrazów wyobrażasz sobie że jeśli przynajmniej jednego zdołasz pochwycić to przeżyjesz ale jak tego dokonać gdy ręce leżą niczym bezwładne sztaby których nie sposób użyć jakieś dłonie zgarniają piach z twej twarzy podnoszą ci głowę
przykładają do ust kawałek szorstkiej skóry i po chwili czujesz w ustach wilgoć strach nagle puszcza
jak wielodniowy mróz tracisz świadomość a gdy się budzisz leżysz przy ognisku wokół którego ogorzałe twarze rozmawiają w nieznanym ci języku niektóre wskazują na ciebie i uśmiechają się tajemniczo usiłujesz sobie coś przypomnieć ale w głowie krąży tylko jedno słowo – Bóg…
…jak pedałowałem te 30 kilometrów to oczywiście myślałem o tym żeby to opisać w Zapiskach z
peryferii ale gdzieś chyba na 20 kilometrze przyszło mi do głowy że po cholerę a zaraz potem że to
może i miałoby sens ale trzeba inaczej Poeto inaczej trzeba to powiedzieć otóż powiedzieć żeby nie
powiedzieć żeby nie zrobić z tego kolejnej opowiastki bo opowiastki mnie mierżą całkowita i nieodwracalna degrengolada opowieści dlaczego ano przez opowiastki przez kserowanie opowiastek
na wszystkie strony dlatego gdzieś na 20 kilometrze przyszło mi do głowy że dość the end basta
finito że ja się w to nie będę bawił że chcę opowiadać ale nie opowiastki że opowiastki chcę swoim
opowiadaniem rozmontować na wieki wieków amen…
…tak się sobie wymykam jak choćby na tym czarno-białym zdjęciu mama młodszy brat i ja Tomek
siedzi na wózku i spogląda na mnie zdziwiony prawą ręką trzymam ramę wózka a lewą mam założoną na plecy prawa noga lekko podkurczona tak że z trawy wystaje but i biała skarpetka głowa
odchylona patrzę w niebo i śmieję się zadziornie mama stoi za wózkiem i opiera ręce na błyszczącej
ramie w tle widać poprzeczkę piłkarskiej bramki bo zdjęcie było robione koło stadionu do tej bramki będę później wielokrotnie trafiał jako napastnik Maratonu Tarnowiec ale ten śmiech ten śmiech
który jest czystą beztroską i afirmacją ale ten śmiech którym się śmieję i który mnie śmieje bo między mną a nim nie ma jeszcze żadnej szczeliny żadnego pęknięcia…
…zapisać że nie ma nic do zapisania że ma się nic do powiedzenia że jak się temu dokładniej przyjrzeć to każdy ma nic do powiedzenia nawet ci najwięksi że już zawsze nic do powiedzenia oszukując się że coś i tak to nic-do-powiedzenia zapisać żeby to rozpisać żeby to rozpisywać w nieskończoność bo może tylko w ten sposób ustanawia się choć trochę jakieś coś takie coś które nie jest
podszyte złudą które pod nic się nie podszywa które nie szyje grubymi nićmi które owszem czarną
nić przędzie ale właśnie po to by nie został guzik z pętelką które widzi jasno że w szyciu nic nie ma
oprócz szycia które tak piszezapisujerozpisuje że widać wszystkie szwy bo na (nie)dobrą sprawę istnieją być może tylko szwy które niczego nie zszywają …
…tak się sobie wymykam jak choćby na innym zdjęciu czarno-białym też robionym przy stadionie w Tarnowcu mama w środku Tomek po jej prawej ręce ja po lewej mama przykuca podtrzymując
brata pod pachę mnie trzyma za dłoń brat ma na głowie chustkę zawiązaną do tyłu więc wygląda jak
dziewczynka prawą rękę ma uniesioną i pulchnymi palcami wskazuje na coś przed sobą dziwiąc się
przy tym intensywnie też jestem zdziwiony o czym świadczą szeroko otwarte oczy i uchylone usta
na głowach Tomka i mojej krzyżyki zrobione długopisem to zapewne sprawka mojego syna Konrada kiedy on to zrobił pewnie będąc niewiele młodszym niż my na tym zdjęciu ale to nasze zdziwienie cali jesteśmy zdziwieniem bo przez myśl nam nie przejdzie że się dziwimy…
…przed snem o bezbronności że na dobrą sprawę nic cię nie osłania bo wszystkie osłony dają do
zrozumienia że osłaniają na niby nie żeby nie chciały nie żeby nie próbowały nie żeby się nie starały to wszystko robią ale pomimo tego cały wysiłek na nic bo i tak prześwituje przebija przecieka
zawsze odsłonięty i odkryty także wówczas gdy okutany opatulony zapuzdrowany może wtedy jeszcze bardziej odkryty bo czujący prowizorkę otuliny bezbronny wobec świata który w każdej chwili
może cię zahaczyć potrącić nadepnąć rozgnieść a gdy zostawiasz świat i zostajesz sam ze sobą to
bezbronny wobec siebie bo już po chwili nie wiesz co ze sobą zrobić a gdy zostawiasz bezbronnego siebie i zostaje sama bezbronność to ona dopiero bezbronna bezbronna na wszystkie strony…
…tak się sobie wymykam jak choćby w tym śnie w którym błąkam się po Tarnowcu brnąc w kopnym śniegu gdzieś między Kopawią a Depką ciemno choć oko wykol w oddali wycia jakby wilków
nagle z ciemności wynurzają się ludzie szczelnie opatuleni że ani twarzy rozpoznać niosą żerdzie
na ich wierzchołkach tlą się cmentarne lampiony próbuję do nich dołączyć ale procesja wchodzi w
ciemność i znika czuję się tak jakbym przestawał siebie czuć nagle śnieg się zapada i osuwam się
do dołu coś jakby grób albo ziemianka wyczuwam pod ręką zetlałą słomę gnijące ziemniaki kawałki zmarzniętego drewna ciemno choć oko wykol w tej ciemności próbuję przypomnieć sobie swoją twarz i łapię się na tym że prawie jej nie pamiętam…
…pióro wycieraczki samochodowej chciałem wymienić i kurwa ani w te ani we w te aż w końcu
motylek pieprzony odłamał się co mocuje pióro na ramieniu i teraz se chyba rzęsami mojemi długiemi będę śnieżek ze szybki odmiatał jakby nie mogli tego jakoś prościej zrobić takie pieprzone
pióro przedniej wycieraczki przez które zmarnowałem chyba z pół godziny i żebym chociaż założył znacznie lepiej szło mi zawsze z piórem ze stalówką którą zanurzałem w kałamarzu a potem z
wiecznym piórem najpierw z gumowym pojemniczkiem na atrament a potem z gotowymi nabojami z atramentem i tak się już z tym piórem związałem a potem z długopisem a potem z maszyną
do pisania a potem z klawiaturą i ekranem że każde inne pióro koło dupy mi lata…
…zaprawdę powiadam wam nie sposób pisać z serca umysłu i ducha jeśli nie zakorzeniamy się
na swój sposób w micie poety i w micie księgi jeśli bowiem tego nie czynimy piszemy od przypadku do przypadku od impulsu do impulsu od wrażenia do wrażenia pozostawiając po sobie ślad na
piasku zmarszczkę na wodzie jeśli jednak mamy udział w POECIE i mamy udział w KSIĘDZE wtedy
zmierzamy ku CAŁOŚCI a nasze słowa są nie tylko zgiełkiem śladów i tropów ale układają się w ścieżkę prowadzącą na szczyt by stamtąd ogarnąć ziemię ale też stają się ścieżką prowadzącą w dolinę
by stamtąd ogarnąć niebo my sami podczas tej drogi stajemy się ścieżką szczytem doliną a także
wszystkim o czym piszemy…
…przypatruję się temu zapisowi który tu na moich oczach niespiesznie rozrasta się i widzę że
zaczyna przybierać określoną postać stabilizuje swe parametry przede wszystkim sylwiczność bo
może pójść w każdą stronę podjąć każdy temat obudzić każdy język może i pewnie tak będzie czynił wszystko wziąć na warsztat a skoro tak to będzie zapewne ocierał się o zupełną nieważność o
całkowitą przypadkowość o zasadność własnej bezzasadności i o co tam jeszcze a jednak przy tym
wszystkim dąży do pewnej zwartości co mi się w nim na ten moment przede wszystkim narzuca na
pewno otwartość sygnalizowana wielokropkami oraz porcjowalność czy segmentowość bo przecież jakby nie patrzeć jest to proza pisana oktawą proza oktawowa…
…stać się piewcą nieistotności analitykiem monotonii demaskatorem tej codziennej drzemki
którą zwiemy życiem brać pod skalpel każdą ideę wiarę instytucję i odsłaniać ich szkielet nazywać
precyzyjnie każde zmyślenie jakim jesteśmy bo na dobrą sprawę jesteśmy swoim własnym zmyśleniem i niczym więcej zmyśleniem które toczy się w czasie zmyśleniem które żyje w ten sposób że
zmienia kostiumy że jest ruchem kostiumów i dekoracji jesteśmy grą a kto grać nie chce istnieć nie
ma prawa więc najczęściej przebywa wśród nas krótko już my umiemy o to zadbać by taki wyrodek
nie zagrzał wśród nas miejsca stać się pismem nieistotnym monotonnym sennym by wypowiedzieć
właśnie to – dzianie się niczego po nic…
…a czy wysoko oktanowa to się okaże w praniu albo i nie okaże bo w Praniu Kass Wojciech włodarzy niech się mu darzy na ten Nowy Rok a niech to będzie Rok Myśliwego a nie Gajowego Maruchy i niech Wojtulanis bezkrwawo upoluje wiele wierszy w Puszczy Piskiej w której i pisanie i pisk
się mieści a nie mieści się miasto które ma sto i więcej ulic a jeszcze więcej ulicznic i o zgrozo uczennic ulicznic i galerianek o których Gall nic nie wiedział a każda z nich już dawno straciła wianek a
teraz stoi by zarobić na wiano bo jej go nie dano a niejedna zawiana bo jakoś trza rozgrzać się gdy
wypatruje się nadzianego pana który by ją wziął i nadział na swój interes bo rozrośnięty i dobrze
prosperuje a to wszystko jest Nic w płaszczu Prospera hej…
…wrócić tam ale nie po śladach które uczyniłem idąc tu raczej okrężną drogą opłotkami po
manowcach zagarniając stopą wszystko co się napatoczy nie oddzielać nie porządkować po prostu
gościć w sobie wszystko co przeze mnie przechodzi niczego nie chowając do komód skrzyń gablot
nie posiadać lecz patrzeć i stawać się wędrującymi oczami które stawiają i zwijają swe tipi w tym co
zobaczyły a więc tylko ten skrawek miejsca z którego patrzę oglądam przyglądam się a więc tylko
patrzeniem oglądaniem przyglądaniem się jakby wszelka inna metoda i każda inna przynależność
były rodzajem kłamstwa i zdrady a więc ciągle tak iść by wrócić tam czyli gdzie indziej bo ilekroć
wracamy tam to okazuje się że nie tam…
…tak się zastanawiam czy Ogniwa nie zarżną przypadkiem Zapisków z peryferii przecież Ogniwa mają w sobie coś z dziennika bez dat tak zostały pomyślane by przyrastało swobodnie wedle
potrzeb i impulsów piszącego a nie realizowało ściśle określoną poetykę czy konwencję czyż nie to
jest znamienne dla dziennika no zgoda że dziennik już jest jakąś ramą jakąś konwencją ale jednak w
ramach tej ramy sporo możliwości mamy i jeszcze jedno – afabularność redukcja fabularności żadnej linearności bo to ściema i nabieranie gości żadnych związków przyczynowych celowych zapis
na wiele sposobów od różnych stron w różnych kierunkach to przecież mniej więcej robię w Zapiskach z peryferii ale gdy zacząłem Ogniwa coraz rzadziej zaglądam do Peryferii…
…w tym śnie szedłem peronem dworca PKP w Jaśle zapewne wracałem ze szkoły bo zegar dworcowy wskazywał 15.30 skąd jednak na dworcu w Jaśle Murzyni Indianie Wietnamczycy Aborygeni ludzi jak nie przymierzając w New Yorku czy Tokio pchnąłem drzwi wahadłowe i wszedłem do
poczekalni jak tu kupić bilet skoro kolejki przy kasach wiją się jak pytony anakondy albo i grzechotniki wyszedłem na zewnątrz było mi ciepło a chwilami nawet gorąco pomyślałem żeby wrócić i w
barze dworcowym kupić oranżadę ale przypomniałem sobie o kolejkach i tych wszystkich ludziach
szedłem wzdłuż peronu licząc na wolną ławkę była jedna ale siedząca na niej kobieta ubrana w elegancką białą garsonkę goliła sobie maszynką polsilwer krocze…
34
Migotania 49
NIWA (fragment) )tnemgarf( AWINGO
OGNIWA (fragment)
OGNIWA
…czy znany jest wam ten stan ducha pojawiający się dajmy na to z rana albo też przed zaśnięciem
gdy macie nieodpartą pewność że już nic was w życiu nie czeka mało że nie czeka właściwie idzie o
to że nawet nie wiecie co by tu zrobić żeby otworzyć sobie jakąś możliwość a nie wiecie co zrobić bo
macie niewzruszoną pewność że nic nie można zrobić bowiem cokolwiek byście uczynili wcześniej czy
później znajdziecie się nieodwołalnie w takim miejscu gdzie będzie już na was czekać owa niewzruszona pewność nawiedzająca was z rana albo przed zaśnięciem że wszystko coście do tej pory zdziałali to jedynie różne warianty tego że nic nie można zdziałać i że nic was już w życiu nie czeka czyż
więc nie jesteście tak czy owak działaniem które nic nie zdziała i czekaniem które na nic nie czeka…
…w pubie Końca nie widać siedzieli przy stole nie okrągłym lecz podługowatym Katarzyna o Złotych Włosach i Luiza o Rozmarzonych Oczach i Ewelina od Dzieciątka w Łonie i Karolina o Smukłych
Pęcinach i Anna Drobna a Figlarna i Justyna co się w Tańcu Zapomina i Marzena od Cyrylicy i Zbigniew od Germanicy i Andrzej od Moodla i Exela i Grzegorz co Słowa na Pokuszenie Wodzi i Dariusz
co im Wszystkim Przewodzi siedzieli wesołą kompaniją przy piwie i drinku przy zapiekance i kebabie przy kawałach o lekarzu i babie nucili przy Maanamie i Lombardzie przy Animalsach i Cohenie
Leonardzie dysputy wiedli o szkole i żakach o podróżach i ptakach o przyjaciołach swojskich i zagranicznych no i jeszcze o dobru publicznym przeganiali koniec z głowy lecz każde nosiło go w sobie…
…po śniegu ale też po błocie po jesiennych liściach albo po piasku po chodniku wyłożonym kostką choć też po polnej drodze z której unoszą się chmurki kurzu po asfalcie pełnym pozimowych
dziur ale też po drodze przemysłowej ułożonej z płyt diabli wiedzą kiedy i do dziś nie rozebranej po
podmokłej łące albo po drewnianych podkładach kolejowych porośniętych tu i ówdzie mchem czy
grzybami po linie rozpiętej na słusznej wysokości pod kopułą cyrkowego namiotu choć również po
brajudze zalegającej rury miejskiej kanalizacji po woskowanych podłogach muzeów ale też po sterylnych nawierzchniach biur i rezydencji po krawężniku przy przystanku MPK albo po murku przy cmentarzu komunalnym po tym wszystkim i po tysiącu innych rzeczach można iść ku sobie po siebie…
…porcje kostki kapsułki paczuszki ośmiolinijkowe w których język wydziwia a znaczenia fikają
koziołki słowa przychodzą ze wszystkich stron i wyruszają na wszystkie strony patrzą na siebie przez
szyby mijających się pociągów ocierają się o siebie na dworcach wpadają na siebie w podziemnych
pasażach zerknięcie mignięcie okamgnienie i dalej i już nie tu bo tam i już nie tam bo gdzie indziej
i już nie gdzie indziej bo jeszcze gdzieś indziej gdzieś obok poniżej powyżej niby tylko rozsypane
ogniwa a jednak wiara że coś je spaja że leży gdzieś nić którą trzeba odnaleźć i użyć porcje kostki
kapsułki paczuszki które same sobie sterem żeglarzem okrętem a jednak formują karawanę która
brnie przedziera się kluczy staje wyczerpana i znów wyrusza bo nie traci wiary w oazę…
…jakby to wszystko było kiczowatym spektaklem do którego przynależę i nie przynależę zarazem bo przyglądam mu się z pewnego oddalenia a przyglądać się z pewnego oddalenia to zawsze
chłód i poczucie że nie możesz wziąć odpowiedzialności gdyż wszystko nieskończenie cię przekracza i ciągle się wymyka oczywiście tak czy owak bierzesz odpowiedzialność bo pchasz codziennie
swój wózek klauna oszusta i mizeroty w jednej osobie ale czynisz to z coraz większym wstrętem i
bezsilną wściekłością myślisz nawet o tym jakby było fajnie rozpierdolić to jednym kopnięciem by
wreszcie nastała wiekuista cisza i ciemność absolutny i nieodwołalny brak człowieka po którym
słuch i pamięć giną na zawsze…
…żeby dosięgnąć zimy trzeba by grzęznąć w zaspach na całe tygodnie albo żyć pod lodem wydzielając sobie coraz mniejsze porcje tlenu żeby przeszedł przeze mnie jej dreszcz musiałbym stać się
kawką która kiwa się na gałęzi ni to przymarznięta ni to wolna jej przekomarzania z wiatrem wyglądają na niewinną zabawę a to przecież walka o życie żeby poznać współczujące okrucieństwo zimy
trzeba by zasypiać z bezdomnym który myśli tylko o chłodzie i o tym żeby nie zasnąć a jednak nadchodzi chwila nieuwagi ciepło na moment oddala się od ciała i to wystarcza by już nie znalazło drogi powrotnej paradując w kozakach kożuchu futrzanej czapce czujemy się bezkarni a przecież zima
krąży w każdym z nas jako lew ryczący…
…masywna kula zawieszona w powietrzu a na niej ludzie kłębiący się na ulicach w budynkach na
placach każdy na krótkiej niewidzialnej smyczy którą nazywa rozsądkiem obowiązkiem odpowiedzialnością zachwala ją mówi o niej z atencją a nawet jeśli z niej drwi to raczej dobrotliwie bacząc
by nie powiedzieć za dużo jest w tym osobliwa mądrość przetrwania bo przecież nikt nic innego nie
ma prócz tej krótkiej smyczy bez której popadłby w nieodwołalną nieważkość kula w każdej chwili
może rozsypać się w proch ale zaprzątanie sobie tym głowy jest mało sensowne skoro tak wielu ma
tak niewielki na to wpływ każdy krząta się koło siebie a gdy niepostrzeżenie znika ilość krzątaniny
wcale się nie zmniejsza bo krzątanina krząta się równie intensywnie bez niego…
…Polak – zawistny i wielkoduszny knur w chlewie i orzeł w locie indywiduum zarazem płaczliwe i
heroiczne uwielbiające odpust pielgrzymkę na Jasną Górę chrzciny syna wesele córki imieniny ciotki ale nade wszystko procesje w których bez końca można adorować infantylne wyobrażenia Boga
oraz własną zmityzowaną przeszłość cóż za rozkosz klękać przy kapliczkach przegranych powstań
cóż za radość liczyć wciąż od nowa i coraz dokładniej ofiary wojen i prześladowań jakaż frajda gdy
masz prawo oskarżać żywić urazę mścić się a jednak wybaczasz przypominając sobie zawsze w takiej
chwili gest którym Jan Paweł II pozdrawiał i błogosławił czyż to bez mała nie tak jakbyś ty pozdrawiał przebaczał i błogosławił …
…siedzę a jakbym szedł idę a jakbym biegł biegnę a jakbym płynął płynę a jakbym leciał lecę a
jakbym spadał spadam a jakbym się ślizgał ślizgam się a jakbym kluczył kluczę a jakbym dryfował
dryfuję a jakbym osiadał osiadam a jakbym się zapadał zapadam się a jakbym grzęznął grzęznę a
jakbym wrastał wrastam a jakbym stygnął stygnę a jakbym kamieniał kamienieję a jakbym się kruszył kruszeję a jakbym się rozsypywał rozsypuję się a jakbym niknął niknę a jakbym powracał powracam a jakbym się wynurzał wynurzam się a jakbym leciał lecę a jakbym płynął płynę a jakbym się
ślizgał ślizgam się a jakbym biegł biegnę a jakbym szedł idę a jakbym siedział siedzę a jakbym rzucał się w ogień w którym się spalam i rodzę na nowo…
…Polak – rozchełstany bałaganiarz albo znowu kostyczny pedant ale też szara myszka niewinne
chłopię pijaczyna który po tanim winie jest królem świata a gdy wytrzeźwieje przemyka chyłkiem
wśród bliźnich z rozbieganym wzrokiem matrona wygłaszająca przed kamerą podniosłe frazesy a
za kulisami załatwiająca swe ciemne interesiki na co dzień raczej tchórz ale od wielkiego dzwonu
bohater wiodący lud na barykady istota która ciągle tłumi własną witalność bo przecież nie wypada wygrać zwyciężyć odnieść sukces a przy tym głodna zwycięstw wygranych sukcesów stąd jej
zachłanność i pazerność którym daje upust pokątnie w szarych strefach w czterech ścianach odważny i elokwentny ale gdy wychodzi z domu nogi mu miękną a język kołowacieje…
…no więc po dłuższej przerwie wracam do ogniw nie żebym pałał ogniem pisania raczej ogarnia
mnie gniew żem tutaj tak długo nie zaglądał gonić należało pomysły a nie odłogować niwę nogi
trzeba było do biurka przywiązać wina łyknąć i gnać dalej gnać i gnać gonić a gonić tę resztkę ognia
w sobie ten ogareczek z małym ogonkiem dymu bo z niego ogniwo kolejne wyniknąć może a jeśli
tylko gnom garbaty i do tego z nogami ognojonymi gorze gorze o boże ogary wypuścić by garbatego ogryzły do gołego golenia by gnały za gnomem górką ogrodem groblą a jeśli trzeba to nawet
grobem nie wolno się bowiem godzić na gnoma mają być ogniwa językami ognia i niwą i winą niezawinioną w której woni niemiłej nie znajdziesz go go grow grow…
…ilekroć w gronie kompanionów poetów przebywam prawie zawsze łapię się na takim oto doznaniu przecież każdy z nich upozował się na ten wieczór festiwal autorskie spotkanie wystroił się jak
dróżnik na nieszpór albo kokota na gorzkie żale peroruje z emfazą albo zgrywa cierpiącego nadwrażliwca może też być młodą niewinną która jednak nie pozwoli sobie w cipkę dmuchać albo starą
wyjadaczką która och och skrywaną w sobie miętkość młodość świeżość właśnie uwolniła w eter by
płynęło i zachwycało są też francuziki migdaliki którzy bagietkę z niejednego pieca jedli albo menedżerowcy co doskonale wiedzą że to żaden business ale nic innego nie umieją i nie będą umieć więc
trzeba to ciągnąć wreszcie ci(te) którzy(re) nie mają wyjścia i tylko oni(one) są ważni(e)…
…klucz dorobić do kłódki działkowej więc do budki w której facet klucze dorabia ale papier wymięty niebieskawy za przykurzoną szybą a na nim że on jest w sklepie obuwniczym i tam po niego iść
wchodzę do obuwniczego a tu but na bucie a gdzie facet od kluczy pytam panią od but czy facet
od klucz jest ano jest więc chcę mu klucz ale on że nie tu żeby z nim do budki i tam mu klucz więc
wychodzimy z but do klucz on przodem a ja za nim otwiera bud wchodzimy a tam klucz przy klucz
klucz na klucz klucz pod klucz pokazuję mój klucz a on że panie taki klucz to się nie da łatwo dorob
za dwa tygod to kosztu aż piętnaście no to ja że trud że potrzeb że dobra byle tylko dorob no to on
że nie ma spraw że dorob żeby przy za dwa tyg…
…Helicobacter phylori w kiszkach moich zalęgnięty jest co wykazała analiza kału nie żeby jakieś
horrendalne stężenie ale cholerstwo się namnożyło więc trzeba wybić doktor J. przepisał mi metronidazol duomox ipp oraz linex osłonowo nie żebym bóg wie jak cierpiał ale jednak przelewanie jelitowe ale mrowienie ogólne ale zarzucanie treści żołądkowych występowało po rodzicu moim słabość żołądka odziedziczyłem bo miał ci on ciągłe kłopoty ze zgagą i nadkwasotą umarł co prawda
na co innego ale kwasy porządnie dały mu się we znaki teraz preparaty mamy lepsze przez niemieckich albo amerykańskich medyków wynalezione więc i helicobacter phylori nam nie straszny a
swoją drogą ciekaw jestem co też mnie z tego padołu zmiecie…
…wkładam koszulkę spodenki biorę bidon z wodą i na rower po wczorajszych siedemdziesięciu
kilometrach czuję trochę mięśnie ale powoli się rozkręcam i dojeżdżając do Furmanów łapię właściwy rytm przy drodze tabliczka z napisem kierowco nie śmieć który przekształcam na kierowco nie
śmie(r)ć po powodzi śmierdzi woda ciągle stoi w niżej położonych miejscach i gnije gdy przejeżdżam koło lasu widzę w czarnej breji opony puszki po farbie foliowe torby wyglądające jak wzdęte brzuchy na niektórych podwórkach stosy desek z rozbieranych podłóg hałdy rozmaitych gratów
zdezelowane meble wyniesione w pobliże kontenerów wozy strażackie pompy węże którymi płynie rdzawa ciecz przyrodo nie śmie(r)ć...
…zbudziłem się o godzinie porannej w porze bezdusznej i nikłej a miałem inne wyjście czy ktoś
pytał mnie czy chcę czy też nie chcę przebudzić się czy mój organizm pytał mnie o to mój organizm
czyli kto czy przypadkiem nie o mnie samego tu chodzi w takim razie czy ja sam zapytałem siebie w stosownej chwili ale jakby na poboczu mej świadomości czy mam życzenie przebudzić się w
tym mieszkaniu w tym mieście w tym kraju na tym kontynencie na tej planecie ależ skąd nikt mnie
o to nie pytał a i ja sam też siebie o to nie pytałem wszak działa tu automatyzm organizmu który
dobrze wie co ma robić swoją drogą kiepsko zaczynamy wyglądać gdy przestają działać wyćwiczone albo wdrukowane w nas automatyzmy czyż to nie wolność raz po raz wytrąca nas z równowagi…
…siedziałem w pokoju przy laptopie i pisałem była szesnasta może szesnasta trzydzieści w pewnej
chwili spojrzałem w okno i zobaczyłem mężczyznę który szedł ulicą w moją stronę nagle zatrzymał
się ale w taki sposób że nie mogłem rozpoznać twarzy nawet nie to że był za daleko nie to że jego
postać skrywała się w cieniu w zasadzie dobrze go widziałem tylko twarzy nie mogłem dojrzeć bo
wciąż trafiałem na jej nieobecność przyglądałem mu się jakiś czas a im dłużej to czyniłem tym mocniej utwierdzałem się w przekonaniu że kogoś mi przypomina znajoma postura kształt głowy sposób poruszania się czyżbym to był ja sam niech zrobi jeszcze krok w moją stronę a wszystko będzie
jasne niestety odwrócił się i po chwili już znikał mi z oczu prostokącik jego postaci…
…no tak robię podyplomówkę narzędzia informatyczne ale najfajniejsze są zajęcia z emisji głosu
facetka naprawdę jest dobra w mojej robocie też mi się to przyda rozmowa z klientami przekonywanie do naszego towaru sztuka skutecznej perswazji no więc wygląda to tak że przygotowujemy krótkie wypowiedzi na dany temat i prezentujemy w obecności wszystkich kursantów to jest nagrywane
a potem prowadząca omawia i ocenia no wiesz słabe i mocne strony czasem mówimy krótkie wierszyki chodzi o ćwiczenie aparatu artykulacyjnego nie tylko robimy ćwiczenia pani profesor wyjaśnia też
jak powstaje głos no wiesz jak to się w nas rodzi ale też jakie są zakłócenia organiczne wady wymowy
takie mówienie niby naturalne a jednak nie do końca trening bracie trening…
Ryc. Karol Mazuś
Grzegorz Kociuba
Gazeta literacka
35
PROZA
…patrzeć na to od kulis a zarazem z widowni jak podczas pewnego charytatywnego koncertu
w Tarnobrzeskim Domu Kultury prowadziłem konferansjerkę do spóły z Pauliną więc od czasu do
czasu zachodziłem na widownię ta niewidzialna ruchoma szyba oddzielająca widza od aktora ta
niewidzialna ruchoma szyba we mnie oddzielająca aktora od widza ta niewidzialna ruchoma szyba
oddzielająca przedstawienie od rzeczywistości ta niewidzialna ruchoma szyba która sprawia że nie
wiesz co jest czym dlatego nieustannie pytasz ciągle przymierzasz maski usiłujesz wyznaczyć granicę a ona płynie i meandruje czasem zdaje ci się że już ją dostrzegłeś chwyciłeś w dłoń ale jednak
nie bo to wciąż płynie i meandruje meandruje i płynie…
DZIENNIKI – PODRÓŻE
Grzegorz Musiał
Z cyklu: Dziennik włoski. Sycylia (22)
Środa, 30 kwietnia 2002 r., na dworcu w Palermo
Silvio mówi, że przed dwudziestu laty Włoch z południa to był
symbol zacofania. „Przyjeżdżali tłumami na północ, a nie wiedzieli,
co to jest pralka, spłuczka klozetowa i krem do golenia”. Teraz, ci
sami Sycylijczycy mogą uczyć Polaków czystości własnej i swego
obejścia. Schludności miasteczek, dumy z tego, że tu się mieszka
i że jest się „u siebie”. Dobrze pamiętam tamto południe Włoch,
sprzed 25 laty. Zmieniło się właściwie wszystko. Miasteczka są
dziś zadbane, dostatek wygląda z domostw, podwórek, cen podstawowych produktów, samochodów, i – właściwie – zupełnego
braku żebractwa. Owszem, pełno jest żebractwa przyjezdnego
– Cyganie, Afryka i niestety Polacy, koczujący na skwerach większych miast, a ostatnio z przykrością oglądani przez nas wokół
dworca w Neapolu. Ale wtedy rodzime żebractwo i złodziejstwo
było tak rozpowszechnione,że turystom opowiadano ze zgrozą historie o różnych Angielkach czy Amerykankach, wleczonych za motocyklem po asfalcie, bo nie puszczały z rąk torebki, którą podwędził im przejeżdżający złodziejaszek. Baronessa
Natanson –w której domu na Golders Green przeprowadzałem,
za swych studenckich czasów, konsultacje przy herbacie przed
moją pierwszą wyprawą do Rzymu, nakazała mi, jako znawczyni
Włoch, albowiem jej brat rozstawiał oświetlenie u samego Felliniego, zakupić saszetkę na pieniądze i dokumenty, którą będę
mógł nosić na szyi, niewidoczną w rozcięciu kołnierza. Zaśmiała się, gdy zapytałem, czy nie wystarczy kieszonka w koszuli.
– Nie zdąży pan wysiąść na Stazione Termini, jak zostanie
pozbawiony dokumentów i pieniędzy, razem z kieszonką. Tylko
wycięta dziura zostanie. Dobrze, jak złodziej będzie miał pewną
rękę, i wytnie panu dziury razem z kawałkiem mięsa... – dorzuciła, dolewając sobie herbaty Earl Grey i srebrnymi szczypcami
wrzucając do niej kostkę brązowego cukru.
Silvio ma jakąś podróżniczą kartę zniżkową, dzięki której za
bilet na szybki pociąg do Cefalù zapłacimy zaledwie po trzy i pół
euro na głowę. Skracając sobie czas oczekiwania, opowiadamy
swoje ulubione filmy włoskie. Obaj uwielbiamy Felliniego, Viscontiego, Dino Risiego, Toto i Annę Mangani. Moi faworyci, to „Dolce Vita”, „Lampart”, „Śmierć w Wenecji”, „Mamma Roma”, „Wałkonie”, „Portret rodziny we wnętrzu”. Silvio wybucha śmiechem na
wspomnienie jakiegoś filmu z Toto. Wchodzi dwóch Amerykanów do galerii sztuki i stają przed obrazem Toulouse–Lautreca.
– Do you like Toulouse–Lautrec? – pyta jeden.
– No, I don’t like to loose anything – odpowiada drugi.
Rewanżuję się sceną na cmentarzu, gdzie Toto opłakuje śmierć
żony, odeszłej tragicznie po poślizgu na skórce od banana. Odpowiednio do narzędzia jej męki, nad zgnębioną figurką Toto i portretem tęgiej, groźnie spoglądającejnieboszczki, wznosi się potężny, granitowy, na wpół obrany banan. Albo: jakaś jego komedia,
w której świat się podzielił na zwykłych ludzi i sierżantów; świat,
w którym dobrzy ludzie są ofiarami tych drugich. Wtedy, według
Toto, jedynym ratunkiem przed unicestwieniemjest spryt i dowcip. Mówię, że to jest rozwiązanie na pewno słusznei skuteczne, ale
tylko w słonecznej kulturze łacińskiej, gdzie sierżanci nie budowali pieców krematoryjnych. U nas, na północnej rubieży, gdzie ścierają się ze sobą straszne mroczne królestwa, sam spryt i dowcip
owszem, skutkuje, ale głównie w farsie filmowej, w rodzaju „Giuseppe w Warszawie”. W życiu – raczej nie.Od Silvia dowiaduję się, że
Toto był dzieckiem chowanym bez ojca. Przypomniał sobie o synu,
gdy ten zaczął być sławny. Miał żonę o czterdzieści lat młodszą od
siebie. Kolejny smutny komik, który przejrzał ludzi i życie na wylot.
Piękna droga z Palermo do Cefalù.W oknach po prawej stronie przesuwa się motyw błękitnych gór, po lewej – nieskalany
szafir morza i nieba.Gdyby nie brak wydm, miałoby się złudzenie jazdy wzdłuż Półwyspu Helskiego. A po prawej – gdyby nie
upał i palmy na stacyjkach – że dojeżdżamy do Zakopanego.
Kraków – czyli Palermo – za nami.
Patrzę na małe samochodziki, pomykające szosą w oddali i mówię:
– To już nie my tam jedziemy.
Silvio zamrugał powiekami, nie rozumie. Muszę ze dwa razy
powtórzyć, zanim odpowie „yes”, ale nadal nie rozumie. Jego umysł
właśnie wjechał w inny tunel. Nagle rozpoczyna wykład o katalońskim gotyku kościoła Santa Maria della Grazia w Palermo.
30 kwietnia 2002 r., Cefalù
Katedra w Cefalù to górujące nad miastem arcydzieło sztuki
normańskiej. Fantastyczna ceglana bryła, zwieńczona dwiema
wieżami i rozczłonkowana na dodatkowe kaplice i absydy; wyższa od niej jest tylko skała Rocca, do której stóp tuli się miasteczko
i zachwycająca szeroka plaża. Wydaje się to być wierną dekoracją
do filmu z czasów Rogera II – choć tu i ówdzie kolejne wieki dodały
jakiś wdzięczny prezencik: potężne czworoboczne wieże z romańskimi biforiami łączy dziwnie lekka, jakby renesansowa fasadka,
złożona z potrójnej arkady,z której środkowa to piękny rzymski
łuk, a dwa boczne – gotyckie ostrołuki.Nad nimi – romański portal. Niestety, nie obejrzymy w środku drugiego po Monreale, najwspanialszego na Sycylii bizantyjskiego Pantokratora, bo wzorem
większości włoskich kościołów, również ten „w porze największej
oglądalności” jest zamknięty. Postanawiamy wrócić tu wieczorem.
Siadam na Pizza il Dumo aby poczytać o katedrze, a tu chłopię, ledwo odrosłe od ziemi, z wielkim plastikowym pistoletem,
do drugiego: pata–ta–ta, pa–ta–ta. Tamten chowa się za węgiel
i też: pata–ta–ta, pata–ta–ta. Latają i wrzeszczą, aż w końcu Silnio wykrzykuje: Co tak latacie! Nie widzicie, że ten pan chce
czytać? Przestali, grzecznie szurnęli nóżką: Scusi, signor. I poszli
bawić się gdzie indziej.
Przemówienie Silvia w restauracji na temat wybuchu bomby
na dworcu w Bolonii – tym sprzed laty, spowodowanym przez
„leftistów” (biorę w cudzysłów, bo to termin Silvia) – budzi przerażenie, zarówno wśród gości, jak kelnerów. Dzieci przestają łykać
tagliatelle, matki patrzą na nas poruszone, że płoszymy dzieci.
Niezależnie od tego, co, zamierza powiedzieć, każdy początek
zdania w ustach Silvia staje się głośnym okrzykiem,po którym
następuje melodyjne canto po angielsku, w najdziwaczniejszy
sposób modulowane. Tam, gdzie „normalnie” głos ściszamy, Silvio krzyczy, a gdzie powinniśmy powiedzieć coś z naciskiem, on
ścisza do szeptu. Proszę, o powtórzenie czegoś – wtedy kwestia,
którą przedtem powiedział „normalnie”, zostaje wykrzyczana, aż
jedni goście podnoszą na nas głowy, a inni je opuszczają. Kelnerzy wbili w nas nienawistne spojrzenie. Niewiele pomagają moje
najwyszukańsze maniery i uśmiechy, które rozsyłam na lewo
i prawo, jak podstarzała kokota.
Cefalù jest ściszone, piękne, nawet turyści ciszej tu się zachowują. Po wrzaskliwej palormitańskiej via Maqueda, zdaje się nam,
że uczestniczymy w jakimś odwiecznym królewskim ceremoniale. Główna uliczka, nazwana na cześć króla Rogera – Corso Ruggiero, wije się łagodnymi skrętami w wąwozie ciasno upchanych
kamieniczek. W ich parterze sklepiki, po sufit załadowane ciężką
Ryc. Karol Mazuś
36
Migotania 49
miejscową ceramiką, pomalowaną zblakłymi błękitami, ostrą żółciąi oliwkowymi zieleniami. Te ogromne talerze, świeczniki, małe
i wielkie dzbany, niektóre wysokości człowieka, medaliony, głowy
Meduzy, wizerunki rozpłomienionego, śmiejącego się grubymi
wargami słońca, są jak ta wyspa – spalone, wyprażone, ich gruba
ciężka faktura kojarzy sięz tymi skałami, z głazami tych chodników,
z piaskowcem wyprażonym wiekami słońca, z którego podźwignięto tutejsze niezliczone zamki i świątynie. W glinianej, drewniano–słomianej architekturze polskiej, myśli się o łagodnej, piaszczystej ziemi, na której ona wyrosła. Tu jest skała, twierdza, która
aż prosi o szczęk oręża, o wrzask zwycięzców i krzyki zarzynanych
ofiar. Bliżej portu pojawiają się kosze do łowienia ryb wyplecione
z rafii, również oplecione rafią pojedynczo i w kiściach butle z grubego szkła, słoje pełne oliwy, przypraw, słodyczy, owoców w cukrze, ogromne bochny serów i butelki czerwonego wina, strzelające
do nas z regałów zakurzonymi szyjkami. Wszystko tu jest syte upału, ociężałe, osmagane gorącymi oddechami wiatru od morza, jakby pełne namysłu i jakiejś nieuchwytnej brzemienności.A nad tym
unosi się lekki duch piękna, niby kącik ust w ledwo zauważalnym
uśmiechu „Annunziaty” da Messiny– lekkie uniesienie, w spokojnym i pewnym porozumieniu z Bogiem, palców jej prawej dłoni.
Uliczki czasem kończą się sklepioną ostrołukową bramką, przez
którą wychodzi się wprost w morze. Dzieli nas od niego rumowiskoprzybrzeżnych skałek i głazów, wśród których przemykają w szczelinach wody malutkie raczki i przestraszone kraby.Jest
cisza. Morze Tyrreńskie chlupocze jak tamto, pod Syrakuzami.
I jak w tamtym porcie, mam nagle wrażenie absolutnej świętości tego miejsca i tej chwili.
Nic tak nie oddaje charakteru Sycylii, jak zderzenie chłodu
i gorączki. Chłód morza, chłód skały, chłód zatopionych w cieniu kamiennych bram i chodników, chłód „Annunziaty” – zresztą namalowanej chłodnymi odcieniami błękitu –i padająca na to
z nieba gorączka słońca, rozprażenie tarasów i dachów, i rozpalone
do czerwoności serca i gardła tych ludzi… Z tego napięcia – tylko
przy takiej skrajności jednolicie odwrotnych żywiołów – rodzi się
największa sztuka. Nie na darmo Szymanowski, twórca „Króla Rogera”, właśnie tu szukał iskry do wzniecenia pożaru swej muzyki, która
do dziś poraża – tak swą gorączką, jak i wyrafinowanym chłodem.
* * *
Il Dumo! Nareszcie otwarto bramy i z długiej półmrocznej nawy
romańskiej, przypominającej salę tronową zamku króla Artura, nagle wkraczamy w niebiański, złoty wszechświat bizantyńskiej mozaiki, rozświetlającej prezbiterium jak cudowna wschodnia lampa. Sędzia i Nauczyciel patrzy na nas – a zarazem jakby
w bok – ciepłym migdałowym wykrojem oczu, z uniesionymi
w tajemniczym splocie smukłymi palcami prawej dłoni, zdając
się mówić do nas słowami z Ewangelii, którą trzyma otwartą
w lewej ręce:Ego sum lux mundi… Ja jestem światłością świata.
Stoimy jak para rozbitków, która przybyła do przystani. Tu jest
się u źródeł. Tu Wschód wciąż jeszcze stanowi jedno z Zachodem. Ale rozłam, gdy nastąpi, będzie dotyczył nie tylko teologii.
Nastąpi on – o wiele bardziej widzialnie, czy „wizualnie” – także w tym, że odchodząc od Zachodu, Kościół Wschodni odrzuci Giotta i perspektywę malarską, wynalezioną przez Włochów.
Odrzuci ciekawość, zmienność, poszukiwanie i zastygając na
wieki w przekonaniu o błędzie, jaki „zwiódł” myślenie rzymskie,
rzymskie widzenie świata, na zawsze zatrzyma Pantokratora w
złotej kapsule, z tym jednym jedynym gestem prawej dłoni i jednym jedynym ułożeniem lewej. Tak do dziś maluje się Chrystusa
na Wschodzie, także na Rusi, w Bułgarii, Grecji.
Trochę razi dodany później barokowy wystrój prezbiterium.
Barok, który świetnie współistnieje z gotykiem (bo łączy ich ten
sam pierwiastek duchowy: to samo szaleństwo w ukochaniu
Boga) – tu zgrzyta, w zestawieniu z zimnym przepychem Bizancjum. Wołają te barokowe cacka: na mnie, na mnie patrzcie! ale
surowo je upomina spojrzenie Nauczyciela. I cichną marmurowe
amorki,jakby pospadały. A Pantokrator patrzy na nas wciąż tym
samym spojrzeniem – spoza Czasu – jakim patrzał na stojącego
tu, w tym samym miejscu, króla Rogera. Ten Chrystus jest przede wszystkim Bogiem, a mniej człowiekiem. Może inaczej: ten
Chrystus jest przede wszystkim ikoną. Jest zdepersonalizowany. Jest abstrakcją, Słowem. Jest przewspaniały – i nie ma takiego w sztuce Zachodu – ale zarazem, jak daleko mu do „naszego”
Chrystusa Męki, Chrystusa ubiczowanego, Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym, wołającego w krwawych łzach: o, Jeruzalem! Do
Boga–Człowieka w tej podwójnej, niepojętej, a tak nam bliskiej,
rozdartej roli, jaką na zawsze uczcił w Nim człowiek Zachodu.
Grzegorz Musiał
Katalog zdrad
Mówią że czerń nie jest czuła.
Jeśli zdradzam
to bezosobowo:
Ale mój kot
o maści podobnej do serca węgla
przychodzi nocą do młodszej kotki
żeby ją umyć i wycałować.
Podobno
Urszuli Krzysiak
Podobno Hipolit Taine
napisał cykl sonetów
o kotach.
Nigdy ich nie opublikował
bo niby jak:
Początki współczesnej Francji
traktat O inteligencji
Historia literatury angielskiej
Filozofia sztuki
a tutaj nagle wiersze o kotach.
Nie napisał sonetu o Sykstynie
ani o neuronach
nawet jednej tercyny o Dyrektoriacie
albo o sztukach Szekspira.
Pewno trzymał je w głębi szuflady
i chciwie co jakiś czas zerkał.
Może nawet przewiązał czerwoną wstążką
jak lettres d’amour lub fotografię ojca.
Zwykle mu na to wyniośle zezwala
prostując szyję i przednią łapkę
bywa jednak że ma już dosyć
tej całej nadtroski
i empatii.
Wówczas Teo
(bardzo ranliwy)
odchodzi w kąt
gorzko miaucząc.
Mieć w sobie miłość tyle miłości
i nie móc nią nikogo obdarzyć –
Od pewnego czasu
moja kotka Nana
atakuje lampkę.
Miaucząca
nad ranem
fuga nerwów.
Bóg jeden
raczy wiedzieć
co skrywa
biały abażur.
A jeśli nie skrywa
to co udaje.
Czarne słońce
Na moim ręku czarne słońce
pomrukujące z rozkoszy.
Bada skórę chłodnym nosem
jak zmysłowy kosmonauta.
Dopóki przychodzą do mnie zwierzęta
chcą zamieszkać w delcie dłoni
nie obawiam się ciemności
w sobie i poza
mną.
z odnową i pielęgnacją
poprzez samotność
z artykułem do księgi.
Lubię takie wiarołomstwo.
Gorąco rekomenduję.
Na przedzie centurion
w kopii rzymskiej zbroi
(w tej samej roli od piętnastu lat).
Po kwadransie
zmienia go Nana
patrząc lampką
w senne oczy.
Drapie łapką
bije ogonem
obchodzi
i wącha.
z dwoma kotami
(Nana na piersi
a w nogach Teo)
Czułość
Nana
Otóż skrada się
powoli
po cichu
i uderza w abażur.
z muzyką baletową
Wielki Piątek
Czarną gwiazdą
przenika wnętrze
ufny różdżkarz
węglik sierści.
Rzecz niebywała
więc wymaga
namysłu.
z penetrującym wierszem
to chyba cięższe od jej braku.
Zbliża się ból.
Nadbiega Teo
i kładzie się
na moim brzuchu.
I tak na przemian
dwaj znachorzy
czarownicy
chats gardiens.
Ból odchodzi
zawstydzony
że w naturze
taka czułość.
Pedagogika
Nie karz mnie Panie zbyt surowo.
Jeśli chorobą
to przejściową.
Jeżeli wypadkiem
to na działce.
Nieprzyjaciółmi
z głębokim taktem.
Klęską jedynie ubezpieczoną.
Nie mam owiec
ani stada krów
(mam za to koty
lecz kotów się nie karze).
Odebranie syna bądź córki
tylko za stosownym paragrafem.
Więc nie karz mnie Panie
zbyt surowo.
Tak już nie wolno.
Należy rozmawiać
przede wszystkim rozmawiać
i starać się wszystko wytłumaczyć.
POEZJA
Dariusz Dziurzyński
Teo
Za nim trzech młodych żołnierzy
debiutujących
z trudem zachowuje powagę.
Podchodzi Matka Boska
(na co dzień właścicielka pizzerii)
i wpada w lament.
Zbliża się Weronika
(w profanum – dyrektorka szkoły)
ociera pomalowaną twarz.
„Nie znam tego człowieka”.
„Nigdy go nie widziałem”.
„Po trzykroć nie znam” –
wykrzykuje Piotr (geodeta).
Szymon z Cyreny
(nowy?)
podpiera krzyż.
Wokół tłum
miejscowych i przyjezdnych
podąża za spektaklem.
Sprawdzian
Sroki - ptaki należące do elity
a uwiły sobie gniazdo
w spróchniałych konarach akacji
tuż nad chodnikiem.
Wychodzi praktyczna pani
i krzyczy przez telefon.
Podjeżdża dostawca z kłębami spalin.
Sfrustrowany owczarek
po zastrzyku weterynarza
biega wokół drzewa
szczekając ze złości.
Jeśli dłużej wnioskować o Bogu
z celowości sił przyrody
należałoby stwierdzić
że
popełnia on błędy
bywa perwersyjny
Stworzenie nie zawsze
dorównuje Stwórcy.
Opuszczam więc żaluzje
i wracam do książki.
Gazeta literacka
37
PROZA
Ryszard Stecura
Spadło
(fragment większej całości)
Spadło na nas jak grom. Nie wiem czy z jasnego nieba, ono
wciąż wydaje mi się zbyt jasne, dlatego zawsze chodzę w ciemnych okularach. Spadło na nas i przygniotło. Ciężar był dojmujący, nie–do–udźwignięcia. A jednak, jak zwykle, podołaliśmy. Życie uczy, doświadczenie wyposaża, los garbuje. Śmierć
zawsze jest porażającą, niezależnie od wieku osoby, którą spotyka. W tym wypadku powinniśmy byli być przygotowani, wszak
wuj Józef miał z górą lat osiemdziesiąt. Nic z tego. Zaskoczenie
było ogromne, strata niepowetowana, ból przeszywający. Może
trzeba było, tak, jak to się kiedyś robiło, urządzić opłakiwanie,
a nie wzywać od razu specjalistyczną firmę, zajmującą się tym
biznesem, o którym nikt głośno nie mówi. Teraz, kiedy wszystko
jest już za mną, staram się zrekonstruować te pamiętne chwile.
Wyjaśnić jak doszło do tej tragedii.
Wszystko zaczęło się, a może skończyło, kiedy Wuj Józef wypuścił z dłoni pilota a z ust ostatnie tchnienie. Co widział na ciekłokrystalicznym ekranie, kiedy nadszedł ten moment? Teleturniej
z kołem fortuny? Byłby nazbyt symboliczny. Tokszołowe wyznania? Wiadomości składające się z wypadków i kataklizmów?
Kreskówkę, w której wszyscy biją się ze wszystkimi, a może film
przyrodniczy o humbaku?
Tak, ostatnia możliwość, co prawda jest mało prawdopodobna,
ale niesie z sobą pewną tajemnicę… zatem wydaje się do przyjęcia, w szczególności wskazana byłaby długa sekwencja prezentująca niesamowite pieśni tego fiszbinowca. Czy Józef coś powiedział? Jakieś zapadające w pamięci ostatnie słowa? Z przekazów
znamy ich całkiem sporo. Weźmy choćby owe jakże dramatyczne
– więcej światła. W pierwszej chwili wydaje się mocne, ale w epoce energooszczędnych żarówek, triumfujących ledów, jakoś nie
poraża. Patetyczne słowa żalu, taki artysta ginie, pominę milczeniem. Wolę już to sarkastyczne stwierdzenie – komedia skończona. Wcale nie gorzej ma się rzecz z prostym i celnym – to absurd.
Ale czy już nie nazbyt teatralne jest ewokowanie lęku całkowicie
wprost – ciemności, och ciemności. Przejmujące – czy nikt nie rozumie. Dotyka. Cóż, Józef nie był ani Johannem Wolfgangiem, ani
nawet Janem Pawłem więc może zwyczajnie – Czort z tym! Albo
z fantazją – Ruszajmy! Nikt ostatnich słów Józefa nie potwierdzi,
ani im nie zaprzeczy. Kiedyś może się dowiemy.
Panorama miasta milczy na temat tego miejsca, notuje tylko obiekty o naprawdę solidnych gabarytach i wznoszące się
ponad, mające naturę pnącą, strzelające ku górze; przez ten
gąszcz wrzaskliwych nadwymiarowców nie sposób dostrzec
domu, w którym wszystko się zaczęło. Ale dysponując nieograniczonymi możliwościami, a takie właśnie sobie nadajemy, możemy wznieść się wyżej i z lotu ptaka popatrzeć na miasto jak na
mapę. Zresztą dziś, przynajmniej niektóre, zdolności narratora
posiadł system GPS czy nawet banalny wszechobecny niemal
monitoring, umożliwiający zajrzenie w bardzo wiele miejsc. Skorzystajmy z jego możliwości – szybki dojazd, zoom i jesteśmy
już przed bliźniakiem mającym dobre kilkadziesiąt lat. Trudnych
lat, które pozostawiły na budynku reprezentującym połączenie
modernizmu ze stylem narodowym, niezatarty ślad, objawiający się stanem liszajowatej anarchii, żerowiska pleśni i grzybów;
gdzieniegdzie, trzeba przyznać, wyzierał spod tej archeologicznej warstwy cień dawnej dawno minionej świetności. Bierzemy
głęboki oddech by szybko przemknąć przez ten miazmatyczny
krąg, a może jest to raczej westchnienie, wyraz refleksji nad nieuchronnym upływem czasu, który w tym miejscu demonstruje się w sposób nad wyraz wyrazisty, wchodzimy przez furtkę i
ogród, wstępujemy na schody. Dochodzimy do drzwi wejściowych domu, przechodzimy przez nie jak duch, jesteśmy w holu i
wreszcie wkraczamy do pokoju, w którym na metalowym łóżku
leży Józef. Urodził się w tym samym roku co Ray Charles, też w
niewielkim mieście, niewątpliwie mniejszym od fistaszkowego
królestwa jakim jest Albany, jego Buczacz na rubieżach II Rzeczpospolitej słynął z koni i jedwabnych makat, przetykanych metalowymi nićmi. Józef ma ponad osiemdziesiąt lat, kilkudniowy
melanżowy zarost, niemodne rogowe okulary i pasiastą, niezbyt
świeżą piżamę – leży pod lekką kołdrą, na której położył jeszcze
kraciasty, mocno sfatygowany, granatowoszary koc. Każdy jego
ruch, nawet najmniejszy, powoduje niemiłosierne skrzypienie starych, spracowanych sprężyn łóżka. W ręce trzyma pilota, którym
zmienia kanały, nowy kanał – to nowa pozycja Józefa i jak echo
przypominające o sobie sprężyny. Ekran telewizora wyświetla
kolejno: teleturniej z melodiami zwany żubrzykiem, w którym
zespół w studio wykonuje różne znane lub mniej znane piosenki ze skutkiem ubocznym w postaci porażenia sfer ośrodkowego układu nerwowego odpowiedzialnych za odbiór muzyki na
poziomie elementarnym, czyli rytmu, melodii, harmonii. Tym
samym utrwalając stan, w którym kompetencje w tym zakresie
pozostają kształtowane wyłącznie przez wyjątkowe(dosłownie)
pieśni kościelne i żelazny repertuar weselno–biesiadny. Żelazny,
albowiem tutaj wszystko ma wagę, czyli jest obciążone. Walczymy
z tym od pokoleń, ale widać jeden z Żelazowej Woli nie wystarczy. Tokszołowe wyznania zagubionych ekshibicjonistów – tutaj
coming out pozostanie niezauważony, tutaj liczy się tylko show
must go on. Mszę w intencji, która na tym kanale zawsze pozostaje ta sama, jasna, jak Jasna Góra, przejrzysta, jak przykazanie
miłości bliźniego, którego masz kochać jak siebie samego. Co
38
Migotania 49
kiedy siebie nie bardzo darzysz? Wówczas ta ku chwale obrońców umiłowanej i świętej Naszej Matki, Narodu… staje się tą
przeciw ciemnym, a nawet mrocznym siłom opętanym zgubnymi ideami wolności, postępu, demokracji. Wiadomości złożone z makabrycznych wypadków i przerażających kataklizmów,
wiadomości, którym należałoby strzec dostępu, wiadomości,
które faktycznie nie są wiadomościami, są doniesieniami. Wojnę relacjonowaną on–line, serwowaną na gorąco; kreskówkę, w
której wszyscy biją się z wszystkimi i używają języka, łagodnie
mówiąc, dosadnego. Zatrzymał się dopiero na filmie przyrodniczym o humbaku, przejmujący śpiew i cudowny taniec godowy długopłetwowców towarzyszył jego ostatnim tchnieniom.
Wypełnił się los, pilot wypadł z ręki Józefa. Atropos przecięła
nić życia. Jego królowe – Charyty, czyli Eufrozyna, Aglaja i Taleja
niewiele miały z Józefem zachodu – wesołość towarzyska, splendor i kwitnące życie były całkowicie mu obce. Nota bene zastanawiające, t dlaczego tak wielkim powodzeniem cieszyły się w
Rosji dwie pierwsze Charyty–Gracje. Liczne Eufrozyny i Agłaje
miały być Promienne i Rozumne, czyżby w tym zakresie istniał
tam jakiś deficyt? Józefa zawsze otaczały kobiety, a jako że były
to zazwyczaj rodzone jego starsze siostry, najczęściej mógł od
nich oczekiwać przede wszystkim troski i miłosierdzia.
Że to można zobaczyć, niewielu uwierzy, widok to bowiem niezwykły kiedy dusza oddziela się od ciała. Powoli, można nawet
powiedzieć, że opuszcza je majestatycznie i nie jest to żaden
obłoczek pary, ani srebrzysta mgiełka. Duch Józefa ma bez wątpienia jego kształt cielesny, lekki jak niejaki Piórko, zaczyna unosić się nad łóżko. Dr Duncan McDougall początkiem poprzedniego stulecia określił ciężar ludzkiej duszy i od tamtego czasu
wynosi on dwadzieścia jeden gramów. Fakt, jego waga marki
Fairbanks nie była zbyt precyzyjna, zresztą sama metoda badań
budzi wątpliwości, a jednak wynik pobudza wyobraźnię, więcej
nawet, zmusza do refleksji. Starożytni Egipcjanie, wyznawcy psychostazji, mieli rację? Czy waga potrzebna jest do zbawienia?
Duch Józefa tymczasem nic sobie z tych mniemań nie robił. Oto
bowiem nagle, rzecz niebywała i zdumiewająca – otwiera oczy,
bardzo szeroko, pewno ze zdumienia. Twoje w podobnej sytuacji, a nawet na sam taki widok z całą pewnością otworzyłyby
się szerzej, szczęka by Ci opadła i zimny zlał pot. A Duch Józefa,
nomen omen, nie traci zimnej krwi, szybko orientuje się w sytuacji i chwyta mocno metalowej ramy łóżka.
– Nie tak szybko. Muszę coś jeszcze załatwić.
Zawisł nad łóżkiem jak Zeppelin na uwięzi. Rozpaczliwie zaczął
rozglądać się za czymś, co mogłoby posłużyć mu do obciążenia
jego nazbyt lotnej osoby. Szczęśliwie okazało się, że do tego, by
jego stopy mogły dotknąć desek podłogi, wystarczyły dwie dość
grube książki, które znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Niedługo później odkrył, ku niekłamanej radości, że może je wymienić
na magnes w kształcie pierścienia i scyzoryk z kilkoma ostrzami,
nożyczkami i innymi udogodnieniami. Tak było wygodniej, bardziej poręcznie. Najdziwniejsze wszak było to, że kieszenie jego
piżamy mającej przecież naturę podobną do niego, czyli niematerialną a duchową wyłącznie, spełniały całkowicie normalnie
swą funkcję. Bo Duch Józefa unosił się w ubraniu, które również
miało naturę niedosłowną. Cóż by to było, gdyby raczył wznosić
się ku zupełnie goły jak święty turecki albo inny…
Ciało Józefa martwe leży na łóżku, naturalnie w bezruchu,
zaś Duch Józefa chodzi niespokojnie po pokoju, krąży jak więzień po celi w poszukiwaniu celu. Jego kroki, choć zdecydowane, nie powodują żadnych efektów dźwiękowych. Eteryczne
ciało przemieszcza się w absolutnej ciszy do chwili kiedy Duch,
patrząc na spoczywające na metalowym łożu ciało Józefa, nie
wyrzeka tych oto słów:
– Mogę tu tak długo leżeć, znaczy nie mogę. Kto do mnie
przyjdzie? Kiedy? Nawiedzają mnie, gdy kończą im się pieniądze. Muszę coś zrobić.
Postanowił coś przedsięwziąć, zatem usiadł na łóżku. Okazało
się, że i sprężyny są nieme. Nie gramy, ledwo dwadzieścia jeden
gramów, milczymy. Skoro chodzenie nie pobudziło dostatecznie
ruchu myśli, może bezruch wprawi je… w co właściwie wprawi? Łokieć prawej ręki opiera o lewe kolano. Pod brodę wkłada
dłoń. Drugą kładzie swobodnie także na lewym kolanie. Mógłby
być modelem Augusta Rodina, gdyby rzecz jasna Józef popracował nad rzeźbą w jakimś fitness clubie, ale to tymczasem było
mało realne. A zatem taka pozycja wprawia myśli w ruch, tchnie
w rozum nowe prądy. Tak zapewne sądził artysta; co myśli o tym
rozum? Rozum milczy, wszak nie jest zmuszony słuchać intuicji
rzeźbiarza. Już wydawało się, że podobnie będzie w tym wypadku. A jednak pro–pozycja artysty zadziałała, po kilku, ciągnących
się jak kilometry autostrady zabudowanej ekranami, minutach
– wreszcie oświecony wstaje. Czyżby jednak pozycja Myśliciela pomagała w odnajdywaniu rozwiązania? Może tam pod brodą, gdzie włożył wierzch dłoni, na której oparł głowę, jest jakiś
punkt? Jest! Dla buddystów wyjątkowy – piąta czakra Visuddha,
wpływająca na komunikację, twórczość i emocje. To by się akurat
zgadzało, wszystkie te elementy były w tym momencie w Duchu
Józefa czynne, a ich aktywność przyczyniła się do znalezienia rozwiązania. Rodin był buddystą! Choćby nawet o tym nie wiedział.
Duch Józefa wziął się do roboty. Tymczasem na pierwszy ogień
poszły szafy. Nie, wcale nie pali ich zawartości, zwyczajnie poszukuje, przeczesuje, penetruje. Jedną, drugą. Opróżnia je wnikliwie i skutecznie, przez jego ramię co chwilę śmiga w powietrzu
jakaś zapomniana, nie przez mole jednak, część garderoby, jakieś
obrusy, które nie dotykały żadnego stołu od dziesiątków już lat,
jakieś pożółkłe firanki, nie wiszące w oknach od pokoleń, zza których nikt dyskretnie nie wyglądał niecierpliwie w oczekiwaniu,
w obawie. Ludzka zdolność do gromadzenia przedmiotów, nie
mających już jakiegokolwiek zastosowania, jest nie tylko zadziwiająca, jest, jak tego właśnie doświadczał, wprost nieograniczona. Duch Józefa przedzierał się przez te ostępy przeszłości,
rubieże zapomnienia, lecz nie czuł wcale wzruszenia, nic z tych
przedmiotów nie pobudzało jego uśpionej pamięci. Przeciwnie, czuł, że za chwilę zacznie grzebać w kościach dinozaurów.
Niemal podskoczył, kiedy wreszcie z brązowej walizy wydartej spod łóżka wyciągał to czego szukał tak zawzięcie – buty oficerki, tak jak trzeba podkute.
Duch Józefa zaczyna chodzić po mieszkaniu zdecydowanym
„żołnierskim” krokiem, robiąc przy tym wiele hałasu; gdzie przechodzi, tam wszystko wkoło dudni, a talerzyki na stole i kieliszki
w kredensie aż podskakują. Bez dwóch zdań efekt jest widoczny,
słyszalny i odczuwalny, pytanie tylko czy wystarczający. Jeszcze
trochę marszowego kroku, jeszcze kilka kroków z przytupem i
wreszcie zmęczony Duch Józefa siada na krześle. Pora uzbroić się
w cierpliwość, czekać aż przyjdą, zwabieni całym tym jazgotem,
sąsiedzi. Owszem, rozlegają się za ścianą utyskiwania, dochodzą
podniesione głosy, potem dołączają do nich także upominawcze
stukania. Duch Józefa zbudowany tymi oznakami zniecierpliwienia czeka, daje sobie i im czas, ale czas płynie a przynajmniej cieknie i nikt nie nadchodzi. Rozczarowany ich zwlekaniem, postanawia działać, wstaje, znów zaczyna chodzić. Wierzy, że blisko jest
już granicy wytrzymałości, po przekroczeniu której sąsiedzi, z całą
pewnością, zjawią się tu z pretensjami. Dokuczliwe stukania podkutych obcasów zastanawiająco długo pozostają bez odpowiedzi, nie zmuszają ich do działania. Duch Józefa po przejściu wielu setek metrów, które dla Józefa byłyby dużym wysiłkiem, ledwo
łapałby oddech, ciążyłyby mu te niewygodne i wymagające buty,
a na dodatek monotonia równo odmierzanych kroków przywołałaby z pamięci czas służby wojskowej, niemiłe, by nie rzec traumatyczne doświadczenie. Już począł podupadać na duchu, wtedy dał się słyszeć dzwonek przy furtce.
Duch Józefa wyraźnie podniecony podchodzi, właściwie podbiega do okna, dyskretnie zagląda zza firanki. Są: Sąsiad i Sąsiadka – Marek i Alicja, para, którą w gruncie rzeczy lubił, choć nie
utrzymywał z nimi zbyt zażyłych stosunków, ale przecież z nikim
ich nie utrzymywał. On był kustoszem w muzeum, ona lekarzem,
można zatem przypuszczać, że jeśli nim się interesowali to raczej
ze względu na swe zawodowe skłonności. Drugi dzwonek. Bez
wątpienia byli mu w stanie wybaczyć wiele, ale nie mieli czego.
Przynajmniej do dziś. Kiedy żyły jeszcze jego siostry, bywali na
jakiś kawkach, plotkach, wymieniali się świątecznymi pierniczkami i życzeniami. Z wakacyjnych wojaży przysyłali kartki pocztowe, przywozili fikuśne suweniry. Kiedy sióstr zabrakło, stosunki
rozluźniły się a właściwie podupadły, on nie pił kawy a plotkowanie, cóż, oględnie rzec ujmując, nie leżało w jego naturze.
Czekają przy furtce, drepcząc nerwowo w miejscu, zerkają to
na siebie, to w stronę okien Józefa. Coś mówią, mężczyzna ma
najwyraźniej pretensje nie tylko do hałaśliwego sąsiada, ale także do własnej żony. Pewnie chce wiedzieć, co on tutaj robi. Faceci najczęściej uderzają w ten ton, kiedy okoliczności uderzają w
nich. A przecież mogli być ponad i siedzieć spokojnie na kanapie,
zapaść się w fotelu, rozłożyć na sofie i czytać gazetę, książkę, pisać
rozprawę, rozwiązywać krzyżówki, oglądać tv, może w zgodzie
z duchem czasu ćwiczyć ciało, czyli zwiększać masę mięśniową,
sprzątać, gotować, a nawet kochać się. W ostateczności. Dzwonią
po raz trzeci, i po chwili, ku rozczarowaniu Ducha Józefa, odchodzą.
Sąsiad jeszcze intensywniej wymachuje rękami, jakby się odganiał
od niedorzecznie nachalnych much, natrętnych myśli, nieoczekiwanych impulsów. Ile to energii tkwi w takim kustoszu, to pewnie nieznane działanie kurzu, którego nawdychał się przebywając
godzinami w tych mrocznych archiwach, rozpaczliwych bibliotekach, przygnębiających magazynach. Możliwym jest także, że tak
działa na niego upór Alicji, która wie, jak postawić na swoim, niestety nie ma pojęcia, jak przekonać do tego wyboru drugą stronę.
A przecież najczęściej jest to podstawowa zdolność każdej kobiety
by to, czego ona pragnie, zdało się drugiej stronie, jej wyborem.
Kiedy noc wspięła się już wysoko, przykleiła do swego sufitu
obły spodek księżyca i rozsypała okruszki gwiazd, Duch Józefa znudzony marszem siedział na łóżku obok martwego Józefa. Wreszcie usłyszał zatrzymujący się pod domem samochód,
wstał powoli i poczłapał do okna.
Z niekłamanym smutkiem obserwował przez płot i rosnące pod nim forsycje taksówkę, do której najpierw pakują swe
walizki, a po chwili wsiadają sąsiedzi zza ściany, Marek i Alicja.
– Szczury – wyszeptał przez zęby nie–zęby. Były tam, znaczy
w ustach znajdowały się zęby, tak przynajmniej mu się zdawało, nie sztuczna szczęka, której używał przez ostatnie kilkanaście lat i szczerze nie znosił, ale był na nią skazany. Bezzębność
Dla Ducha czas powinien być bez znaczenia, nie dotyczy go,
wszak Duch istnieje poza jego wpływem, ale Duch Józefa nie
całkiem jeszcze czuł się wyzwolony ze swych ziemskich spraw
i ogromnie się niecierpliwił, że martwy Józef wciąż czeka na
odkrywcę swego ostygłego ciała. Fortel ciężkobuciorowy nie
przyniósł oczekiwanego rezultatu, trzeba szukać innych rozwiązań. Stanął przy drzwiach wejściowych…
Delikatnie zdejmuje łańcuch, przekręca klucz, odsuwa zasuwkę. Lekko uchyla drzwi, do środka wdziera się świeże powietrze,
świeże powietrze rozkosznie pachnące groszkiem, ogrodowa
pergola, a częściowo nawet sam dom, przede wszystkim taras,
obrasta groszkiem właśnie, groszkiem pachnącym. Józef uwielbiał
kwiaty, co w przypadku człowieka od młodości zafascynowanego techniką nie jest oczywiste, a właściwie jest dosyć rzadkie, by
nie powiedzieć niespotykane. Drobne, różnokolorowe groszkowe
kwiaty należały do jego ulubionych. Niestety teraz nie było mu
dane napawać się ich lekko słodkim aromatem, organ powonienia miał ogłuszony, coś wyczuwał, ale był to jedynie cień prawdziwej woni groszku. Wystawił głowę na zewnątrz.
Zerka w stronę ulicy. Nie widzi nikogo. W bezruchu nasłuchuje czy ktoś nie nadchodzi. Cisza.
Cóż, ulica nie należała do ruchliwych, choć nie była też jakąś
ślepą uliczką, jakąś zapomnianą drogą donikąd. Tuż za rogiem od
lat funkcjonował nawet przystanek autobusowy, który całkiem
dobrze było widać, kiedy weszło się na górę. W okolicy toczyło się normalne życie, tymczasem potoczyło się gdzie indziej,
dostrzegłszy to Duch Józefa cofnął się do wnętrza, drzwi wszak
pozostawiając niedomknięte.
Po chwili wraca z krzesłem. Siada na nim. Ukrzesłowiony nie
wytrzymuje długo, poprawia się kilkukrotnie chcąc przyjąć jak
najwygodniejszą pozycję. Znajduje. Czeka. Jest cierpliwy, siedzi
niemal nieruchomo, malarz marzy o takim modelu, tylko niewielkie zmiany pozycji i kąt padania światła, wskazują na upływ
czasu. Po wykonaniu wielu, czasem nader oryginalnych, ćwiczeń
z zakresu gimnastyki ukrzesłowionej oraz obserwacji etiud solarnych, powoli przybierających charakter nokturnów, Duch Józefa
usłyszał wreszcie upragnione kroki. Cierpliwość została wynagrodzona – ktoś idzie! Ale zaburzony rytm zbliżających się kroków
wskazywał, że ów ktoś, porusza się raczej niepewnie, a na dodatek, co kilka kroków, przystaje.
Duch Józefa poderwał się, by lepiej widzieć, kto zacz. Ku swemu
niezadowoleniu dostrzegł stojącego przy furtce pijaczka, który
próbował ją otworzyć. Mężczyzna ledwie trzymał się na nogach,
zebrawszy siły puścił metalową bramkę i chwiejnie ruszył przez
ogród kierując się do drzwi wejściowych.
Schodki pokonuje wyłącznie dzięki lekkiemu przyspieszeniu tuż
przed nimi. Nie zauważa niedomknięcia drzwi, podchodzi bliżej
i chwyta za klamkę, przez moment jego twarz jest tuż przy twarzy Ducha Józefa znajdującego się zaraz za drzwiami. Pijaczek stoi
dość niepewnie chwiejąc się to w przód, to w tył, wreszcie głośno
czka prosto w twarz Ducha Józefa. Tym razem ograniczone działanie zmysłu powonienia okazuje się zbawienne, broń biologiczno–
chemiczna w przypadku Ducha nie ma dostatecznej siły rażenia.
Pijaczek nie zamierza puścić klamki, przeciwnie, ściska ją z całej
siły, mimo to nie orientuje się, że drzwi wcale nie są zamknięte.
Chwiejąc się porusza się wraz z nimi, widać ma wyłącznie świadomość swoich problemów z błędnikiem, nie potrafi ich bliżej określić. Wraca do pionu i postanawia nacisnąć na dzwonek u drzwi,
zauważa obok niego plakietkę z nazwiskiem. Sięga ręką do kieszeni, gmera, wyjmuje nie bez przeszkód, właściwie toczy walkę z
kieszenią, która postanowiła dłoni tak łatwo nie wypuścić. Uwolniona wędruje do kolejnej kieszeni, znów toczy z nią walkę, wreszcie
z trzeciej wyjmuje po długich perturbacjach okulary, zakłada na
nos i czyta na głos, zaskakująco niebełkotliwie: Skorupski. Po chwili
powtarza ułatwiając sobie zadanie dość przypadkowym podziałem nazwiska: Sko–rupski. Najwyraźniej coś się nie zgadza, coś nie
pasuje, coś budzi niepokój. Mężczyzna sięga do wewnętrznej kieszeni pepitkowej marynarki, tym razem dość sprawnie wyjmuje
dowód osobisty, który podnosi pod same okulary, czyta. Jeszcze
raz wraca do plakietki: Sko–rup–ski.
Wreszcie pijaczek zrozumiał, przykłada palec do ust, to jest
próbuje, trafia bowiem palcem w nos, powtórka skutkuje równie precyzyjnym ruchem, trzecia przymiarka jest udana, może
powiedzieć – cssssss. Wypowiedziawszy owo sceniczne zaklęcie czuje się usprawiedliwiony i pociąga za klamkę, delikatnie
zamyka drzwi. Zachowuje się jakby nagle odzyskał elementarną świadomość, albo nieco otrzeźwiał. Odchodzi pognębiony i
przygnębiony.
Duch Józefa z nosem niemal przytrzaśniętym zamykanymi
drzwiami wcale nie jest w lepszym stanie ducha. Na dodatek
stwierdza:
– Tracę węch?!?
Także on czuje się pokonany i zrezygnowany, powoli rusza
do swojego pokoju.
Siada na łóżku przy ciele martwego Józefa. Milczenie sprężyn. Pociąga nosem. Niezbyt mocno, badawczo. Zastanowiwszy
się głębiej, stwierdza szczerze i praktycznie: – Może to i dobrze.
Zważywszy na okoliczności, czyli moje towarzystwo.
Ciężko wzdycha, po czym, jeszcze raz dla pewności, pociąga nosem.
– Nie, nic nie czuję – orzeka ostatecznie, mimo wszystko z ulgą.
Jak w bajce, albo innej ewangelii, cierpliwość zostanie wynagrodzona. Duch Józefa znów fakiruje na krześle przy drzwiach
wejściowych, które pozostają uchylone. Prawdę powiedziawszy
jest już mocno znudzony, powieki same mu opadają, a gdy sen,
jak to ma w zwyczaju, łagodnie przenosi go w inne miejsce, nagle rozlega się dzwonek. Ktoś jest przy furtce! Dzwoni dość długo. Przywracający się do przytomności spostrzega przez uchylone drzwi jakąś postać w ogrodzie. Wszystko wskazuje, że nie
ma ona pokojowych zamiarów, porusza się bezszelestnie, na palcach, przemyka przez ogród kryjąc się za drzewami.
Już zauważyła uchylone drzwi, już do nich dopada, nogą popycha by się otworzyły szerzej, wsuwa się do środka. Na chwilę
zamiera, rozgląda się, nasłuchuje. Nic jej nie niepokoi, rusza dalej
– tuż za nią podąża Duch Józefa. Złodziej, bo któż inny, zdolny
jest wejść do obcego domu pod nieobecność jego właściciela,
zachowując, niczym dziki zwierz, wielką ostrożność, natężając
zmysły w gotowości ataku, bądź ucieczki.
Złodziej zagląda do pokoju, do drugiego, trzeciego – tu wreszcie coś przykuwa jego uwagę, coś się błyszczy na stole. Sroczy
mechanizm zadziałał – był bodziec – srebrna papierośnica – była
reakcja – złodziej podchodzi do stołu, bierze do ręki papierośnicę. Chce ją otworzyć, ale zabiera się do tego jakby spodziewał
się w środku znaleźć jakąś niespodziankę wymierzoną przeciw
niemu, jakiś okrutny podstęp. Widać doświadczenie nakazuje
mu zachować czujność.
Nim zdążył zajrzeć do wnętrza papierośnicy do jego uszu
dobiegło brzęczenie. Brzęczenie bliskie, nachalne i dojmujące.
Odwraca się, widzi ciało martwego Józefa na łóżku. Po ustach
nieboszczyka chodzą muchy, jedna wychodzi z delikatnie rozchylonych ust.
Z ręki złodzieja wypada papierośnica.
Jak poparzony wybiega z pokoju, z domu.
Duch Józefa wkłada do drzwi furtki klucz, więcej nawet, cały
pęk, w gromadzie pozostawia wszystkie potrzebne by dostać się
do domu, są razem spięte metalowym kółkiem. Zostawia drzwi
furtki delikatnie uchylone, aby przechodzień miał powód spojrzeć
na nie nieco bardziej wnikliwie i zauważyć pozostawione klucze.
Duch Józefa w oczekiwaniu tradycyjnie zajął miejsce na krześle w przedpokoju. Tym razem ledwie się usadowił już słyszy
zbliżające się kroki, już jest przy drzwiach, przez pozostawioną
szparę obserwuje, co się wydarzy. Znów Duch Józefa rośnie na
duchu, gdyż stąpania dochodzą już z bliska, najpierw zwalniają,
a potem osoba nadchodząca zatrzymuje się, podchodzi do furtki. Duch Józefa intensywnie wypatruje, ale nie może jej dostrzec.
– Panie Józefie – rozlega się nieco zachrypnięty głos. – Sąsiad,
klucz zostawiłeś… – teraz wszystko jest już dla Ducha Józefa jasne, to mieszkający trzy domy dalej pan Marciniak, który był kiedyś motorniczym tramwaju, a potem przez lata prowadził punkt
totolotka. Nie mógł go zobaczyć, bo pan Marciniak był wyjątkowo podłej postury. A głos ma zdarty od ciągłych krzyków na
pasażerów i najmarniejszych papierosów. Przez lata fajczył Sporty, potem były Popularne, następnie Fajranty, teraz są Męskie.
Tytoń zostawił swe ślady nie tylko na jego strunach głosowych,
również na górnej wardze i na palcach, wskazującym i serdecznym, miał tam żółte nieapetyczne plamy. Gdyby były w innym
kolorze wcale nie wyglądałyby lepiej.
Szczęśliwie dzwonek umieszczony był niezbyt wysoko, pan
Marciniak sięga doń bez trudu i naciska mocno – nawet tu słyszy rozlegający się w domu nieprzyjemnie brzęczący dźwięk. Od
czasu swych doświadczeń tramwajowych szczerze nie znosi wszelakich dzwonków, więc natychmiast zdejmuje palec z guziczka.
Ktoś o zdolnościach paranormalnych w szparze otwartych drzwi
dostrzegłby Ducha Józefa. Sąsiad, przynajmniej w stanie trzeźwości, nie posiadał takich talentów, dominowała w nim szczera
prostota i bezpośredniość granicząca z okrucieństwem. Zaniepokojony brakiem reakcji na dzwonek pan Marciniak po chwili
wahania wyjmuje klucze z zamka i rusza w stronę domu. Jego
niepokój wzrasta jeszcze, kiedy widzi niedomknięte drzwi wejściowe, za którymi oczekuje go Duch Józefa. Wchodzi do środka.
Kieruje się wprost do pokoju Józefa. Po chwili, zza niedomkniętych drzwi do Ducha Józefa, dobiega stłumiony okrzyk: – O Boże!
Po czym rozlegają się kroki biegnącego, a tuż za progiem
domu metaliczny brzęk upadających kluczy, które pan Marciniak wypuścił z ręki. Zatrzymał się wyjął telefon, wybiera numer
i nerwowo rzuca do słuchawki: – Przyjeżdżajcie szybko. Chyba
nie żyje. Adres? A adres. Św. Marcina 5.
Rozłączył się, przez chwilę stał w bezruchu, wreszcie sięga
po papierosa, długo ugniata go między palcami, wkłada do
ust i zamyka oczy. A kiedy je otworzył szybko schylił się i podniósł klucze. Zapalił, choć nie było to takie łatwe, już znalezienie
dobrej zapałki stanowiło wyzwanie, a jej zapalenie okupił niemałym wysiłkiem, nad drżącymi dłońmi niełatwo było zapanować. Zaciągał się zachłannie, niezgaszona zapomniana zapałka
zaczęła parzyć. Zamknął oczy.
Ryszard Stecura
Ryc. Karol Mazuś
Gazeta literacka
39
PROZA
była gorsza, nie dość, że niewiele był w stanie zgryźć, rozdrobnić, dziąsła nie mają do tego dostatecznej twardości, o kąsaniu
nie było mowy, to jeszcze wszelkie próby prowadzenia rozmowy, a nawet zwyczajnego odpowiadania na pytania stawały się
prawdziwą katorgą. Rozmówca robił wielkie oczy, próbował przybliżać swe ucho do jego ust by lepiej słyszeć, potakująco kiwał
głową, lecz mimo to zazwyczaj niewiele rozumiał.
Duch Józefa zrezygnowany opadł na łóżko. Kilka razy ciężko
westchnął, pokiwał głową, niewiele pomogło.
Nerwowo próbuje zzuwać z nóg buty, na które tak liczył. Czynność ta okazuje się być niełatwą, but nie chce opuścić nogi, ani
ciągnięty oburącz do przodu, ani pociągany za podeszwę, gdy
noga zgięta w kolanie i oparta na drugiej. Oj, przydałby się ordynans, do takich butów potrzeba takiego. Któż to wymyślił, aby
oficerom odebrać zbawiennych forysiów. Że Józef nie był oficerem, nie miało w tej chwili znaczenie, ten właśnie moment, kiedy oficerki uczepiły się nóg, spoiły się z nimi, zjednoczyły, uświadomił mu materialnie, jeśli Duch odczuwa coś materialnie… Na
własnej skórze przekonał się, jak nieodzownie potrzebnym jest
oficerowi ordynans. Józef, jako że zawsze musiał radzić sobie
sam, był samowystarczalny, dlatego niewiele upłynęło czasu
nim znalazł rozwiązanie. Gdyby poprzeczne pręty ramy metalowego łóżka nie miały odpowiedniego rozstawu, który idealnie
klinował oficerki, chodziłby w nich jeszcze długo. Teraz spadały
na drewnianą podłogę całkowicie bezdźwięcznie.
REPORTAŻ
Katarzyna Korczak
Mój kod DNA
Prof. GUNNAR HEINSOHN. Urodził się w listopadzie 1943
roku w Małym Kacku (Gotenhafen Klein-Katz). Socjolog i ekonomista niemiecki. Emerytowany profesor Uniwersytetu w
Bremie. Autor pierwszej encyklopedii ludobójstwa. W książce pt.: Synowie i władza nad światem. pisze o wpływie demografii na rozwój wojen, rewolucji i terroru. Mieszkał i pracował w Izraelu. Wykłada w NATO Defense College oraz w Sank
Gallen i Zug (Szwajcaria). W 1994 roku przyjechał do Gdańska,
poznał żonę, inż. arch. Joannę Sidorczak–Heinsohn, pozostał
na stałe. Mieszkają, z synem Tadeuszem, przy ulicy Piwnej 66
na Głównym Mieście. Znawca gedaników i poloników. Niedawno opublikował teorię, że Słowianie zamieszkiwali tereny dzisiejszej Polski już od epoki brązu.
– Oczywiście kierunek mojej pracy zawodowej, pobyt w Izraelu i późniejsze odwiedziny w Polsce, mają korzenie w historii
rodzinnej. Jestem też pewien, że moje prywatne życie wyglądało by inaczej, gdyby Irena nie powróciła do Polski i zdecydowała się pozostać w Niemczech.
Rodzice Heinsohna
– Mój Ojciec, Henry Heinsohn, rocznik 1910 roku, mieszkał z
rodzicami w Hamburgu – opowiada prof. Gunnar Heinsohn. – W
1926 roku rozpoczął naukę w szkole marynarki handlowej. Dwa
lata pływał na szkolnym szkunerze i uzyskał stopień marynarza.
W latach 1928-1931 odbywał praktykę zawodową, pływając na
statkach handlowych po całym świecie. W latach 1931-1932 szkolił się na stopień oficerski w Seefahrtschule w Hamburgu i zdobył
patent A5. W lipcu 1932 roku wydarzyła się morska katastrofa. W
kilka minut zatonął okręt szkoleniowy marynarki wojennej „Niobe”, zginęło 69 kadetów, cały rocznik. Wtedy ojca przeniesiono
do szkoły marynarki wojennej we Flensburgu. W życiu prywatnym był towarzyski, obracał się w różnych środowiskach. Uwielbiał żeglować, jeździł na nartach. Chciał zagrać w filmie o marynarzach na żaglowcach, ale wojskowi mogli brać udział tylko w
filmach propagandowych, zresztą premiera, planowana na kwiecień 1933 roku, nie doszła do skutku. Obraz według tego scenariusza, pt: „Windjammer” (?), który wyreżyserował Alles Gute,
zrealizowano w 1958 roku w Hollywood.
– Matka, Roswitha Maurer, rocznik 1917, mieszkała z rodzicami w Berlinie. Skończyła szkołę krawiecką i zdobyła specjalność modystki.
– Ojciec pełnił służbę wojskową na okręcie liniowym Schlesien, stacjonującym w Świnoujściu. We wrześniu w 1939 roku
ostrzeliwał Hel. Na tej samej jednostce brał udział w podboju
Danii i Norwegii. Pod koniec 1939 roku znalazł się w kasynie oficerskim w Gdańsku. Tam oficer SS z dumą opowiadał, jak zabił
polską kobietę z dziećmi. Dla ojca był to szok. W Danii i Norwegii zbrodni przeciwko cywilom Niemcy się nie dopuszczali, wojna z Rosją jeszcze się nie zaczęła.
– Na rosyjski Nowy Rok 13 stycznia 1940 roku ojciec dostał
kartkę pocztową. Był wtedy na Schlesiem w porcie w Świnoujściu. Napisała przedwojenna znajoma, Rosjanka, hrabina Sikorska, która wyemigrowała do Berlina w 1917 roku i w swoim domu
prowadziła międzynarodowy salon towarzyski. Pod życzeniami
znalazł dopisek: „Jak właściwie pan wygląda? Roswitha Maurer”.
Zainteresował się, kim jest ta osoba. Hrabina przysłała mu zdjęcie uczestników noworocznej zabawy i adres dziewczyny. Blondynka o zalotnym uśmiechu i roziskrzonych oczach, w czarnej
sukni, z białym, koronkowym kołnierzem, w otoczeniu kawale-
Prof. Gunnar Heinsohn w Gdańsku. Lipiec 2015 rok.
dostał przyzwolenie od dziewczyny i odwiedził ją z kwiatkami
1 kwietnia 1940 roku. Pamiętał datę, bo tego dnia dostał nominację na kapitana i wyższy żołd, mógł więc planować założenie
rodziny. Zaczęli się spotykać.
– Na początku 1940 roku ojciec poprosił o przeniesienie na
łodzie podwodne. Uzasadnienie decyzji: „Żeby znaleźć się z
daleka od polskich cywilów” przekazał swojej starszej siostrze,
mojej ciotce. My, jego synowie, długo o tym nie wiedzieliśmy.
Ślub rodzice wzięli 23 lipca 1940 roku w Świnoujściu. Zamieszkali przy ulicy 3 Maja (Teutonen str.) 22/24 w Gdyni. To było jedno z pięknych, nowoczesnych mieszkań w kamienicy,
wybudowanej dla pracowników Polskich Linii Oceanicznych. Polacy nie zdążyli w nich zamieszkać. Niemcy wprowadzali tam swoje nowe kadry, które miały
przejąć Gdynię. Budynek ten stoi do dziś.
– Pomiędzy lipcem 1940 roku a listopadem 1940
roku ojciec odbył szkolenie na U – bootach w ośrodku
w Pilawie (niem. Pilllau, obecnie Bałtyjsk), niedaleko
Królewca i przeszedł do czynnej służby. Do domu do
Gdyni przyjeżdżał na weekendy i urlopy. 2 sierpnia
1940 roku wysłał do żony kartkę: „Kochana Witi, (…)
dużo serdecznych pozdrowień. Twój Henry. Przyjadę w sobotę.” Urodziło się dwóch moich starszych
braci – Hennig i Knut. Po przyjściu na świat pierwszego dziecka rodzice szukali kogoś uczciwego do
pomocy. Pani, która odbierała od nas i zanosiła do
pralni bieliznę, poleciła Irenę Przytarską, Kaszubkę.
Przerwa w szkoleniu na Schlesien, z lewej Henry Heinsohn. Lato 1939 rok.
Irena mieszkała z rodzicami w Kartuzach, jej ojciec
zarabiał na życie jako iluzjonista. Irena dostała skierowanie do Przed końcem wojny barona zmobilizowano. 8 maja został więźpracy i zamieszkała z moją rodziną przy ulicy 3 Maja (Teutonen niem brytyjskim, zwolniono go 27 grudnia 1945 roku. W Brodau
str.) w Gdyni. Dla niej to było lepsze rozwiązanie, niż wysłanie mama z Dietrichem się pobrali. Mieszkaliśmy tam pięć lat.
– Po kapitulacji Niemiec do Brodau przyjechała grupa brytyjna roboty do Niemiec.
– W marcu 1943 roku ojciec zaczął służyć na U – botach. Naj- skich wojskowych. Irena ich przywitała z kwiatami. Wkrótce przypierw pływał, na zbudowanym w Hamburgu, U – 573, który byli po nią polscy oficerowie i zabrali do Neustadt. Działał tam
został uszkodzony w wyniku ataku lotnictwa brytyjskiego. Zało- obóz dla Polaków, wywiezionych na roboty do Niemiec, których
gę internowano w Cartagenie w Hiszpanii. W lutym 1943 roku partiami, statkami, ekspediowano do Polski. Komendant obozu
ojca uwolniono. W marcu 1943 roku wysłano go do portu Brest zapytał Irenę: „Co potrafisz robić? Odpowiedziała: „Opiekowawe Francji, gdzie przejął dowództwo nad U – 438, zbudowa- łam się trójką dzieci.” Pracowała w tym obozie z polskimi dziećnym w Gdańsku w stoczni Schichaua. W maju 1943 roku jego mi znajdowanymi na terenie Niemiec. Przysyłała nam z Neustadt
jednostka, prawdopodobnie podczas ataków na konwoje ze do Brodau paczki żywnościowe, wszystkiego wtedy brakowało.
Stanów Zjednoczonych do Wielkiej Brytanii, zatonęła na Atlan- Matka z Ireną próbowały nawet rozkręcić wspólny biznes. Wyszły
tyku u wybrzeża Nowej Funlandii. Ojciec, z całą załogą, zginął. z założenia, że kobiety, powracające do Polski, lepiej sytuowane,
Żadnego z ciał nie odnalezio- będą chciały się ładnie ubrać. Irena przywoziła do mamy klientno. Po wojnie zidentyfikowano ki, matka brała miarę i szyła dla nich odzież. Skąd brały mateostatnią pozycję U – 438. Sym- riały? Nie wiem. W Neustadt Irena mieszkała do 1947 roku. Od
boliczny grób wszystkich pole- tego czasu straciliśmy ze sobą kontakt.
głych marynarzy Kriegsmarine
znajduje się w Kilonii.
Nowe życie z Dietrichem
Sama
z trójką dzieci
– Trwała wojna. Mama próbowała ogarnąć myśli, zastanawiała się, co zrobić. Nawiązała
kontakt ze swoją matką. Ja się
urodziłem w listopadzie 1943
roku w Małym Kacku w tymczasowym, niemieckim szpitalu wojskowym. Bardzo szybko mama odnowiła znajomość
ze swoją młodzieńczą miłością, baronem Dietrichem von
Roswitha Maurer (druga z lewej) z rodziną i znajomymi
Doetinchen, który posiadał
przed domkiem letniskowym w Bansin. Okres międzywojenny.
duży majątek Blankenhagen
rów, spodobała mu się od pierwszej chwili. Gdy dowiedział się, koło Runowa, niedaleko Szczecina – pałac i około dwa tysiące
że przebywa z matką w prywatnym domku letniskowym w Ban- hektarów ziemi. Dwaj jego bracia zginęli na wojnie, administrosin na wyspie Uznam, niedaleko Świnoujścia, napisał: „Kochana, wał całym majątkiem. Nie służył na froncie, dużo czasu spędzał w
łaskawa panno Maurer…” i zaproponował randkę. Popełnił faux wojskowych szpitalach. Latem 1944 roku matka podjęła decyzję
pas, wypadało napisać: „Szanowna panno Mauer…” Mimo to wyjazdu do Blankenhagen. Zapytała Irenę: „Czy pojechałabyś ze
40
Migotania 49
mną?”. Odpowiedziała: „Muszę zapytać rodziców”. Udała się do
domu do Kartuz i usłyszała: ”To dobrzy ludzie, do tej pory cię
nie skrzywdzili, może lepiej będzie, jak opuścisz Gdynię, zanim
dojdzie tutaj front.”
– W Blankenhagen nie mieszkaliśmy długo. Wiadomo było, co
spotyka Niemców, których zwycięskie wojska zastają w domach.
Mama z Dietrichem podjęli decyzję o ucieczce. Nie byli jeszcze
małżeństwem. W listopadzie 1944 roku mama pojechała jeszcze
do swojego mieszkania w Gdyni, zabrała jakieś rzeczy, pamiątki i wróciła do Blankenhagen. 21 stycznia 1945 z naszą trójką,
z Ireną Przytarską, i z Francuzem, Paulem, robotnikiem przymusowym, oraz woźnicą saniami zaprzężonymi w konie, wyruszyła
z Runowa. Baron pozostał na miejscu i zajmował się posiadłościami. Jechaliśmy 130 km przez Goleniów, Świnoujście. Pierwszy postój mieliśmy w domku letniskowym Mauerów, w Bansin,
gdzie przebywała nasza babcia, dziadek już nie żył, czuła się tam
bezpieczniej, niż w Berlinie. Tam, w lutym 1945, samodzielnie
zrobiłem pierwszy krok. Miałem 14 miesięcy. 26 kwietnia 1945
roku Armia Czerwona zdobyła Szczecin. Dwa dni później wozem,
zaprzężonym w konie, wyruszyliśmy w dalszą drogę. W tym czasie z Pomorza do Niemiec podążała ogromna fala niemieckich
uchodźców. Jechaliśmy od majątku do majątku, stacjonowaliśmy
u przyjaciół barona, wyprawę logistycznie zaplanowała matka.
Zatrzymaliśmy się w Brodau, niedaleko Lubeki, w Schleswiku
Holsztynie, gdzie przygotowana była dla nas kwatera na dłużej.
Dietrich wiedział, że do tej części Niemiec nie wejdą Rosjanie.
– 4 maja 1945 roku, drogą nieopodal Brodau, mama wybrała
się rowerem, z sernikiem, na umówione spotkanie z Dietrichem.
Gdy zobaczyła swojego ukochanego jadącego na czołgu, przewróciła się z rowerem, a czołg, żeby ją ominąć, wpadł do rowu.
– Dietrich posiadał jeszcze konie robocze, przywiezione
z majątku Blankenhagen, które były bardzo poszukiwane, sprzedał je i za uzyskane pieniądze kupił pół domku niedaleko Bonn,
dzisiaj jest to dzielnica Bonn. W tym domku zamieszkaliśmy –
mama z mężem, naszą trójka oraz Hilde, pracownicą z majątku
Blankenhagen, która pomagała nam w domu. Dietrich otrzymał
wysokie stanowisko w organizacji zajmującej się pomocą niemieckim uchodźcom z Pomorza. Urodziło się dwoje dzieci barona – Dagmar i najmłodszy, Andreas.
– Matka rozwiodła się z Dietrichem von Doetinchen, gdyż nie
dochował jej wierności. Utrzymywała się z nami trzema z renty po ojcu. Na dwójkę swoich dzieci płacił baron. Z całą piątką przeprowadziła się do Bonn, potem do Kassel, następnie do
Krefeld. Po kolei wychodziliśmy z domu. Pod koniec życia mama
mieszkała w Bonn, tam zmarła i została pochowana obok swojego drugiego męża, który był jej wielką miłością.
– W domu zawsze bardzo dużo się mówiło, że ojciec zginął
na wojnie. Interesowałem się historią, stałem się swego rodzaju
specjalistą od łodzi podwodnych. Po wejściu Niemiec do NATO
– w imieniu nieżyjącego ojca – uczestniczyłem z mamą i dwoma braćmi w pojednawczym spotkaniu oficerów niemieckich
Ja miałem szansę bardzo późno
odwzajemnić się Irenie. Planowałem, że zamieszkamy razem
z nią na Piwnej. Ale ona miała swoje mieszkanie, własne
życie, swój krąg. Pracowałem
w Bremie, często nie było mnie
w Gdańsku, mieliśmy małe dziecko, czasu więc zostawało niewiele. Spotkania z Ireną organizowaliśmy raz, dwa razy do
roku, gdy Hennig przyjeżdżał
do Gdańska. Wtedy cała rodzina Heinsohnów ją odwiedzała.
Z wypowiedzi Ireny pod
koniec jej życia – była wtedy po
ciężkiej chorobie – wynikało, że
po wyjeździe do Polski, korespondowała z naszą matką. Ale
matka n i g d y nam adresu Ireny
nie przekazała. Hennig niedawno
znalazł w pamiątkach rodzinnych
Majątek Blankenhagen na przedwojennej pocztówce.
list Ireny do mamy z 1947 roku.
Irena zmarła w 2005 roku
i spoczęła na cmentarzu w Witominie. Przyjechałem z Bremy na Musieliśmy nazywać go wujkiem, niemogliśmy powiedzieć: „ojcze”.
Irena
Formował piątkę dzieci w jednym domu, każde z nas jest inne.
jej pogrzeb, Hennig nie mógł być obecny.
Wnikliwie obserwował dzieci własne i Rosvity, kontrolował czy nie
– Na wszystkich zdjęciach Irena trzyma mnie na rękach. Konidziemy w politycznym kierunku na prawo. Pilnował, żebyśmy nie
„Złamaliście piąte przykazanie
takt z nią był bezcenny dla najmłodszego dziecka, które nie miało
wyznawali rewanżyzmu. Jak któryś z nas próbował wejść na taką
ojca, a matka zajęta była sprawami bytowymi i opieką nad star»Nie zabijaj«”
ścieżkę, stopował. Po zamachu na Hitlera w 1944 roku, przez czyszymi braćmi. Faktów pamiętam niewiele, ale, we wspomniejeś gadulstwo, rodzina von Doetinchem, wraz z innymi przedsta–
Oczywiście
kierunek
mojej
pracy
zawodowej,
pobyt
w
Izraniach głębokich, ciągle jest obecna. Irena stworzyła w mojej
elu i późniejsze odwiedziny w Polsce, mają korzenie w historii wicielami niemieckiej szlachty przeciwnej hitlerowcom, znalazła
wyobraźni archetyp kobiety.
rodzinnej. Jestem też pewien, że prywatne moje życie wygląda- się w niebezpieczeństwie. Baron zaakceptował powojenny porząło by inaczej, gdyby Irena do Polski nie powróciła i zdecydowała dek. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek powiedział, że ma czterech
synów i chce wykształcić ich na żołnierzy, żeby odbili jego ziemię.
się pozostać w Niemczech.
– Z ojcem Joanny odwiedziliśmy Westerplatte. Było to dla Mimo że wszystko stracił, nie słyszałem z jego ust ani jednego złemnie trudne do opisania przeżycie (PŁACZE, wychodzi, wraca i go słowa na temat Polski.
Podkreślał natomiast, że gdyby za swój Blankenhagen dostał
mówi „przepraszam”). Wtedy z braćmi jeszcze sądziliśmy, że nasz
ojciec był na okręcie Schleswig Holstein i ostrzeliwał Westerplat- odszkodowanie, albo posiadłość w innym miejscu, my, synowie
te. Dopiero pięć lat temu, dzięki penetracjom Henniga, dowie- Roswithy, do tego majątku nie mieli byśmy prawa. Chyba obiedzieliśmy się, że ojciec służył na Schlesien. Ale to przecież nie ma cał to swojej matce, poślubiając wdowę z niższej klasy społecznej,
żadnej różnicy… Podróżujemy, bywamy w miejscach w Gdań- w dodatku z trójką dzieci. Baron – bardzo bogaty, niezwykle przysku, w Polsce, gdzie dokonywane były niemieckie zbrodnie i za stojny, przed wojną należał do najatrakcyjniejszych partii w Berlinie. Jego matka charakteryzowała się silną osobowością, ja też
każdym razem jestem tak samo głęboko wstrząśnięty.
– W Izraelu pracowałem nad historią religii. Zastanawiałem się odczuwałem wielki respekt do niej. Przekazał mi praktyczną zasaskąd wziął się zakaz dzieciobójstwa w religii żydowskiej, który dę: „Trzeba nosić zawsze porządne buty”.
stał się fundamentem zachodniej cywilizacji. Znalazłem zapis
dialogu z 1940 roku pomiędzy
księdzem protestanckim i niemieckim urzędnikiem, który był
Irena Przytarska.
odpowiedzialny za wymordo– Najstarszy brat, Hennig, inżynier, pracował dla Hapag Lloyd. wanie w komorach gazowych
Zaczął przyjeżdżać do Polski w 1977 roku. W Stoczni Gdańskiej ludzi upośledzonych w zakłaim. Lenina odbierał i przeprowadzał statki do Hamburga. Słucha- dach opiekuńczych i szpitalach
łem opowieści jak z żoną, Ritą, szukali Ireny na Kaszubach. Byli psychiatrycznych w Niemczech.
pewni, że jakaś rodzina musi o niej wiedzieć. Jeździli po miastecz- Masowe mordowanie Żydów,
kach, pytali: „Czy ktoś zna Irenę Przytarską?” Hennig zajęty był w Polaków, Rosjan i innych nacji
Stoczni, ktoś wskazał Ricie krewnych o tym nazwisku. Podjechał zaczęło się od eliminacji osób
wóz strażacki, wsiadła, zawieźli ją pod jakiś dom, ale to była inna upośledzonych. Ten dialog był
rodzina. Gdy stracili nadzieję, wzięli książkę telefoniczną Trój- bardzo krótki, ksiądz zarzucił:
miasta i znaleźli: „Irena Przytarska, Gdynia ul. Obr. Wybrzeża 13 „Złamaliście piąte przykazanie
C”. Zatelefonowali, to była ona. Nie wyszła za mąż, nie zmieni- »Nie zabijaj«”, a urzędnik odpoła nazwiska. Po powrocie do Polski opieka nad dziećmi stała się wiedział: „To nie jest nakaz boski,
jej zawodem. Zapisała się do PZPR. Pracowała w przedszkolach to jest żydowski wynalazek.” I to
do przejścia na emeryturę w 1977 roku. Hennig zapraszał Irenę połączyło moje prace na temat
religii z badaniem ludobójstwa.
na wodowania statków, przedstawiał jako swoją drugą matkę.
– W Uniwersytecie w Bremie Joanna Sidorczak-Heinsohn i prof. Gunnar Heinsohn w mieszkaniu przy ulicy Piwnej. Lipiec 2015 roku.
– Przyjechałem pierwszy raz do Polski, żeby odwiedzić Irenę,
gdy nastały inne czasy, po upadku komunizmu, w 1994 roku. założyłem pierwszy w Europie
Miejsce na ziemi – obywatel świata
Wiedziała, że przyjdę. Nacisnąłem na przycisk domofonu. Powie- Instytut do Badań nad Ludobójstwem i nadałem mu imię Rafała
działem po niemiecku: „To Gunnar!” Odpowiedziała po niemie- Lemkina, prawnika polskiego żydowskiego pochodzenia. To on
– Czy dla mnie ma znaczenie, że przed wojną przy ulicy Piwnej
cku: (płacze) „Chodź, chłopcze”. Otworzyła drzwi i stanęła prze- sformułował definicję ludobójstwa i stworzył projekt Konwencji
żyli Niemcy? Myślę raczej w innych kategoriach. Dla mnie ważw
sprawie
zapobiegania
i
karania
zbrodni
ludobójstwa,
podpide mną! Młodo i atrakcyjnie wyglądała. Była umalowana, na szyi
ne jest, że: Heweliusz, Schopenhauer, Fahrenheit, którzy wpłymiała korale. Objęła mnie i uściskała, jakby była moją dziewczy- sanej 9 grudnia 1948. Swoje życie zakończył samotnie mieszkanęli na rozwój światowej nauki, byli gdańszczanami. Większość
ną. I powiedziała: „Gunnar, znałam Twojego ojca. On był bardzo jąc w jednym pokoju na Manhattanie. Odnalazłem rabina, który
moich przyjaciół żyje w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Niemelegancki, piękny, ale nie był żadnym nadczłowiekiem (Über- miał wszystkie dokumenty i pamiątki po nim.
czech, Izraelu, Austrii, we Włoszech, utrzymujmy kontakty drogą
mensch).” Nie wiem, dlaczego tak powiemailową. W Gdańsku istnieje pewne ograniczenie, towarzyskie
działa, może się bała, że jestem jakimś
Co dali mi matka
stosunki mogę utrzymywać tylko z kimś, kto mówi po niemienazistą? Odwróciła się do swojego przycku, angielsku albo francusku. Obywatelem świata czułem się
i
Dietrich?
jaciela, Kazimierza i rzekła: „To jest mój
bardziej wtedy, gdy większość czasu spędzałem w podróżach i
– Od matki przejąłem zamiłowanie
syn, Gunnar”. Wtedy ja i Kazimierz rozpoświęcałem pracy na Uniwersytecie. Teraz mam adres, rodzinę.
do pięknego urządzania wnętrz. Biedkleiliśmy się.
Dobrze się czuję w Gdańsku, rad jestem z posiadania gniazda
na była jako wdowa, ale potrafiła kupo– Po wizycie u Ireny w Gdyni, przyjetutaj. Po przeszło dwudziestu latach pobytu, w dalszym ciągu,
wać cenne antyki za nieduże pieniądze.
chałem do Gdańska. I od razu miałem
codziennie rano, wychodzę na spacer i szukam zaułka, kadru,
Miała oko, znajdowała okazje, była konepoczucie, że miasto jest w moim kodzie
by raz jeszcze spojrzeć, ale inaczej, na tak obecny gotyk ceglaserem sztuki. Odwiedzałem, jak ona,
DNA. Tego samego dnia poznałem
ny. Daje mi to wrażenie, że jestem u siebie. Będzie może trodomy aukcyjne, przywoziłem do domu
Joannę, moją żonę. Zazwyczaj Niemcy,
chę ironiczne, jak powiem, że mogę czuć niemieckiego ducha
do Gdańska autobusem, pociągiem,
którzy zakochują się w Polkach, zabiew Gdańsku tylko dzięki temu, że Polacy to miasto odbudowali.
w pakunkach – meble, porcelanę, obrarają je do swojego kraju. Żona nie chciazy, mapy, grafiki. Joanna mówi, zasłuła wyjechać do Niemiec. A ponieważ
Katarzyna Korczak
gą mojej matki jest, że po roku nasze
nigdy dotąd nie byłem posiadaczem
Zdjęcia archiwalne ze zbiorów rodziny Heinsohnów.
mieszkanie zaczęło wyglądać tak, jakwłasnego mieszkania, pomyślałem: „CzeZdjęcia współczesne wykonał Marek Zarzecki.
byśmy tu siedzieli od pokoleń. I śmieje
mu nie? Będę miał mieszkanie w Gdańsię, że zmuszeni jesteśmy żyć w lamusie.
sku.” Odwiedziliśmy kilka miejsc. Zdecy– Z baronem spędziłem dziesięć pierwRedakcja tekstu została zrealizowadowałem: „Zostajemy przy ulicy Piwnej.”
na przy pomocy finansowej Wojewódzszych lat życia. My, trzech synów tamtego
– Irena uczestniczyła w dwóch
twa Pomorskiego w ramach stypenojca, należeliśmy do innej klasy społecznaszych ślubach. Jak się dostaje od
dium dla twórców kultury na 2015 r.
nej
i
to
było
nam
dawane
do
zrozumienia.
kogoś dużo miłości, chce się ją zwrócić.
Baron Dietrich von Doetinchen.
Gazeta literacka
41
REPORTAŻ
i brytyjskich, którzy walczyli przeciwko sobie w czasie drugiej
wojny światowej. Poznałem wtedy komendanta brytyjskiej fregaty „Pelican”, któremu udało się zatopić U – 438 z ojcem na pokładzie. Okazało się, że obaj byli z tego samego oficerskiego rocznika. Rozmawialiśmy po angielsku. To nie była konfrontacja, ale
wymiana grzeczności i uprzejmości. Przeżyłem to bardzo. Od tego
czasu czuję się przyjacielem brytyjskiej marynarki. (śmieje się)
– Z naszego domu w Krefeld wyprowadziłem się w wieku 15
lat, chodziłem do szkoły z internatem. To było jedyne rozwiązanie, które mogło pogodzić obie strony, bo się buntowałem
i matka nie dawała sobie ze mną rady. Do domu przyjeżdżałem na wakacje.
– Po doświadczeniu koszarowego życia w internacie pierwsze
pytanie, jakie zadawałem sobie przy wyborze studiów brzmiało:
„Jak uniknąć obowiązkowej służby wojskowej?” Prawo niemieckie zwalniało z niej najstarszego syna żołnierza, który zginął na
wojnie, z czego skorzystał mój najstarszy brat, Hennig. Bardzo
mu zazdrościłem i postanowiłem przywilej taki sobie zafundować. W Berlinie funkcjonowały armie: rosyjska, francuska, brytyjska i amerykańska, niemieckiej nie było, studia w tym mieście zwalniały więc z wojska obywateli Niemiec. Poszedłem na
Freie Universität w Berlinie. Studiowałem: prawo, ekonomię, filozofię, nauki społeczne, nauki religijne, historię, dziennikarstwo.
PROZA
Ryc. Karol Mazuś
Natalia Górecka
N
ie pamiętał kiedy pojawili się pierwszy raz. Nie bardzo nawet
chciał pamiętać uznając, że to i tak niczego nie rozwiąże.
Ucieszył się nawet z tych niespodziewanych odwiedzin. Sam mieszkał, to i nie było z kim na co dzień pogadać. Ot, czasem zdarzyło
się z kimś ze wsi, jak jechał sprawy załatwiać. Słyszał, że podobno szykują się jakieś zmiany, i że czegoś od chłopów będą wymagać i to podobno sama góra zatwierdziła. On się jednak na polityce nie znał i na wszelkie nowinki machał tylko ręką. Do Kościoła
nie chodził, to i we wsi krzywo patrzyli. Wprost nikt złego słowa
nie powiedział, ale nikt się jakoś nie kwapił żeby się z nim bliżej
kumać. Nie żeby nie szanowali, bo spokojny był człowiek i krzywdy nikomu nie zrobił, ale jakoś tak z dystansem i podejrzliwością,
bo jak to może być, żeby na mszę w niedzielę nie chodzić i księdza nie przyjmować. Wierzyć wierzył, ale po swojemu. Jak mówił–
ksiądz nie drabina, do nieba nie zaprowadzi. Ludzie jednak wiedzieli swoje i raz nawet księdza do niego wysłali. Przyjął, ugościł.
Ksiądz popytał, posłuchał, rękę uścisnął i poszedł. Więcej nie przyszedł, a i we wsi przestali naciskać.
Znali go od lat, w młodości razem przecież na zabawy i w pole
chodzili. A on zabawy lubił, nie przepuścił żadnej choćby nie wiadomo jak był zmęczony i jak daleko było. Chodził choćby sam,
nawet kilkanaście kilometrów do sąsiednich wsi. Tańczył, że mu
aż iskry spod podeszw szły, a dziewuchy piszczały z uciechy kiedy je okręcał nad głową. Tancerz był z niego przedni, jeśli nie najlepszy, bo tak o nim w powiecie mówili. Z czasem koledzy chodzić na zabawy przestali, rodziny pozakładali, to i on przestał, bo
i jemu nudno było samemu. Żony ani dzieci nie miał. Nie żeby nie
chciał. Wyszło tak jakoś. Po prawdzie to było w tym trochę jego
winy. Nawet sporo. Bo za każdym razem kiedy myślał sobie o tych
sprawach, to mu się głupio robiło. Jakoś zupełnie nie mógł sobie
siebie wyobrazić, stojącego przed kimś zupełnie nago.Nie żeby
jakiś kulawy był, albo żeby kobity mu się nie podobały. W młodości miał i on powodzenie, i nawet raz zaczął się starać o jedną taką
ze wsi, matka nawet zaczęła już swatki słać, ale jak tylko zaczęło
być na poważnie, machnął na to ręką i poszła za innego. Potem,
nawet jak trafiła się okazja, to na samą myśl mu się odechciewało. Co zamknął oczy to stawał mu przed oczami ten pies i suka,
co ich jak był mały z chłopakami nad rzeką widzieli i kamieniami
obrzucali. Koledzy opowiadali, że to lepsze niż wódka i machorka.
Wierzył im, ale sam spróbować nie chciał, czym wywoływał salwy śmiechu. Nawet zaczęli między sobą gadać, że dziwny jakiś.
On sobie z tego nic nie robił. Nie czuł potrzeby i już. Cieszył się
nawet, że nie ma tych problemówco inni, i że mu żadne babsko
nie wlezie na głowę. Z biegiem czasu zaczął jednak myśleć, że
może i warto by było się przełamać, że może i nawet trzeba, bo
kto po nim to wszytko przejmie. Wzdrygał się jednakmimowolnie
i strącając obrzydzenie składał swój los w Boskie ręce. Jak go matka odumarła, nauczył się sam gotować i szyć. Radził sobie dobrze,
coraz rzadziej pojawiając się we wsi, spędzał dni we własnym obejściu niewiele się kim widując. Przez to, Sobek zaczęli gonazywać,
aże poumierali już prawie wszyscy, których znał z młodości, to
i nikt już we wsi nie pamiętał jego prawdziwego imienia. Jemu
to i tak było obojętne. Niech nazywają jak chcą. Tak wybrał. Jego
sprawa. Przywykł do ciszy i było mu z nią dobrze. Z czasem sam
się zaczął łapać, że nie pamięta jak się nazywa. Wyjmował wtedy małe zawiniątko owinięte w pożółkły już papier. Zgrubiałymi palcami, odwijał bielutki jeszcze kaftanik z chrztu, gdzie mu
matka na kołnierzyku wyhaftowała inicjały. Zawijał zaraz to małe
cacko pospiesznie chowając je na dno szuflady, próbując ukryć
42
Migotania 49
sam przed sobą to nagłe rozrzewnienie, wstydząc się tej
małej słabości.
Czasami mu się ckniło za towarzystwem więc
nie mógł przepuścić takiej okazji. Mogła się już
nie powtórzyć. Żeby tak obcy do niego przyszli. Można się było co nieco dowiedzieć co tam
w świecie słychać. Poczęstował ich machorką i kieliszeczkiem. To był błąd– jak sam wnioskował, bo pewnie tym ich rozochocił. No, ale czasu nijak cofnąć nie można,
to i nie ma co gadać-myślał. Próbował ciągnąć ich za język,
podpytać o to i owo, ale nie bardzo rozmowni byli. Może to i
dobrze-myślał– od gadania jeszcze nikt mądrzejszy się nie zrobił. Podobno byli z miasta, tyle się dowiedział. Wypili, podziękowali i poszli, omiatając wzrokiem obejście, jakby mierząc coś
i ważąc. Myśleli pewnie, że nie zauważył, jednak on uchwycił
ich błądzące spojrzenia, zobojętniałe jakieś a jednak głodne.
Dziwaki jakieś –myślał– przyszli nie wiadomo po co, pomilczeli, popatrzyli jak wilki i poszli. Ech, czas zmarnowali tylko.
Przyszli następnego dnia. Zdziwił się nieco, ale ugościł jak
i przedtem. No i zaczęło się.
Mówili, a słowa lały się obficie mozolnie wytaczane z wąskich
ust na cienkich szyjach. Plany i rezultaty, zyski i straty, wydajność
i deficyt, a przede wszystkim obowiązek. Tak, obowiązek ponad
wszytko. Na rzecz społeczeństwa, państwa, narodu. A nie tak jak
tutaj odłogiem inie po obywatelsku. Leniwie i ze stratą. Wstyd to
przecież i trzeba się wziąć za siebie. Do roboty trzeba się wziąć
.Poprawiali, ulepszali, radzili i wychowywali. Mówili jak trzeba
Goście
siać i jak orać żeby było więcej. Tłumaczyli, jak karmić bydlę i
drób jakby to on nie robił tego odkąd sięga pamięcią. Traktowali
jak niedorozwiniętego, albo co gorsza jak miastowego, któremu
zamarzyło się sielskie życie na wsi, i który dopiero uczy się ziemi.
Z początku nawet go to bawiło. Starał się słuchać uważnie, jednak
po jakimś czasie odpuścił.Był zły i zmęczony, bo ileż można. On
wiedział swoje. On ziemię znał. Nie ma co tu gadać po próżnicy i
wydziwiać. Jak się zasieje to się zbierze. Takie przymierze, którego
nikt nie zawarł, a które trwa. Nie potrzebował tych ich rad, technologii i ulepszeń. W końcu był tutaj odkąd pamięta. Był tu nawet
jeszcze zanim zdążył pamiętać, związany z tą ziemią przymierzem
pokoleń. Mrużąc oczy chował się w kłębach dymu kurząc im na
złość, żeby się podusili, żeby dali mu już spokój, żeby sobie poszli
w diabły. Oni jednak siedzieli mieląc, przeżuwając w ustach ten
sam zlepek słów, który rozbijał się o tą samą obojętność, wzmagając zniecierpliwienie, które niebezpiecznie spiętrzało się na końcu jego języka. Wypluwając na sam koniec cierpkie pożegnanie,
miał nadzieję, że już nigdy więcej.
Od tamtej pory przychodzili znikąd, o różnych porach, raz-dwa razy w miesiącu, i chociaż próbował, nigdy nie udało mu
się ustalić logiki ich przyjazdów, ani wywiedzieć się ich planów
co do jego osoby.
Żeby tak zniknąć, przechytrzyć ich, udać, że nikogo nie ma–
myślał, rozkoszując się samą tylko możliwością.
Zawsze jednak zastawali go w obejściu przy pracy albo odpoczynku. Miał pecha i dawno już się z tym pogodził, zły sam na siebie, że im wygarnąć nie umie.No przecież nie będzie sam z własnej chałupy uciekał, albo się czaił w pobliżu starając się wyśledzić
ich zbliżające się sylwetki. Co to to nie. W końcu jest u siebie.
Mocnym ruchem otwierali drewnianą bramkę i zawłaszczali
jego przestrzeń, nie pytając o zgodę. Obsiadali go jak robactwo,
identyczni w nieświeżym oddechu i zgaszonym spojrzeniu, szykowali się niecierpliwie do natarcia, zdradzeni pulsowaniem żył
na skroniach. A on się od nich opędzał jak od gzów, jak od much
gnojówek, z góry wiedząc o daremności wszelkich wysiłków,
czując swoją przegraną. Kapitulować jednak nie chciał. Za próg
domu ich nie wpuszczał. Trzymał na zewnątrz niezależnie od
pory roku i pogody. Chociaż to mu pozostało. Takie jego prawo.
Jego, gospodarza. A i oni nie pytali – lepiej to nawet bo przebrałaby się miarka – mruczał pod nosem. W skwarne dni przyzwalał
jedynie na zaczerpnięcie wody ze studni i ugaszenie pragnienia.
Zimą wynosił im gorący ulepek, psiocząc pod nosem na swoje miękkie serce. W końcu to i ludzie, inaczej nie można. Czasami, jak miał lepszy humor, to mruknięciem wskazywał im pieńki, na których mogli odpocząć. Potem wyrzucał sobie tą swoją
dobrotliwość, przez którą, jak podejrzewał, oni wciąż niezniechęceni przyłazili. Może gdyby był surowszy. Ale nie, on zawsze
musi się zlitować. Głupiś, głupiś– mamrotał zagryzając wargi.
Marzył, by ich języki przestały produkować słowa, całe tony
słów, wtłaczanych w niekończące się zdania, których znaczenia
ani nie znał ani nie chciał poznać. Piętrzyły się przed nim, nad
nim, w nim, a on choćby nie wiem jak bardzo się starał, jak bardzo się spieszył, nie był w stanie ich wszystkich ogarnąć, poukładać, zrozumieć. Zawsze były szybsze, wytwarzane bez ustanku
przez czarne dziury ust, wystrzeliwane całymi seriami w jego kierunku. A on się kulił i malał i kurczył, zapadając się głębiej i szybciej porwany ich wirem, głuchy na wszytko, co poza. Porywały go
wartkim strumieniem, wytaczając ścieżki ślinie, która opryskiwała obficie twarze i ubrania. Przewalały się przez niego bez ustanku, bez spoczynku, idee, misje, bogowie, życia i śmierci, sensy i
bezsensy, miłości i samotności. Tłoczyły się, kotłowały, deptały
jedne po drugich, następowały po sobie jak zmierzchy i świty, a
on już nie wiedział czy to on, czy to oni mówią. Słabł, a one wlewały się, łapczywie zagarniając go w siebie,aż brakło mu tchu, aż
brakło powietrza w płucach. Oblepiały go, a on broniąc się jeszcze, trzepotał beznadziejnie rękoma wołając jakiegoś dna, jakiejś
łodzi ratunkowej. Dawał się w końcu wciągać w ten odmęt, w tą
czarną śluzowatą topiel. Kołysał się w niej, usypiany jej melodią.
Stawał się słowem, wszystkimi razem i każdym z osobna .Pogrążał się w radosnym bezczasie, jak w niemowlęctwie, kiedy własne trwanie odczuwał jedynie w zespoleniu z dźwiękiem matczynego głosu. Wchodził w te tunele .Błąkał się w tych labiryntach
prowadzony głosem, prowadzony milczeniem. Kogo? Sam już nie
wiedział. Nie rozpoznawał ani siebie ani ich, zlewali się w jedno
w szaleńczym pędzie, jak nakręcane zabawki, jak bąki, jak bańki
wstańki. Rytmicznie, od nowa i wciąż rozbijali się o tą samą obojętność, o tą samą ciszę, od której zawsze bolała go potem głowa.
Odchodzili zrezygnowani, wiedząc, że znowu przyjść muszą.
I on to wiedział. Zjawiali się, jakby wyrośli spod ziemi, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak. Nie raz go przestraszyli, jak mu zza pleców słali markotne i nerwowe pozdrowienia. Jak wleźli, że ich nie
słyszał– tego dociec nie umiał. Zawsze jednak byli ci sami, nijacy,
zawstydzeni swoją obecnością. Wiedzieli co zaraz nastąpi, wiedzieli, że i on wiedział, i zgodzić się na to nie chciał. Pognał ich raz
nawet widłami. Wrócili. Kosą się na nich zamachnął. Żeby sczezły
diabły jedne. Nie żałował. Zabić chciał. Niechby mieli za swoje-starego człowieka męczyć. Ciężko byłoby żyć z krwią na rękach,
ale tak dalej też nie można. W końcu chłop jest – musi coś zrobić. Pan Bóg może by i przebaczył, w końcu zbrodniarzem nie jest
i przyznałby się gdyby kto ich szukał. Ale oko i ręka już nie ta. Nie
uszliby gdybym młodszy był chociaż ze 20 lat-myślał.
Do chałupy mu wchodzili bez pytania. Siekierką ich straszył,
ale wyjść nie chcieli. Patrzyli tylko ponuro przed siebie. Na niego patrzyli jakby był niewidzialny.
Nie ma gdzie się schować. We własnym domu nachodzony
jestem, spokoju nie ma. Toć moja ma to być męka, mój krzyż
coś mi Panie naszykował? Za co, na te moje stare barki, za co?-wygrażał niebu.
Uciekać musiał. Do lasu, na pola, byle dalej, byle dalej od nich.
Biegł na oślep, przed siebie, umykając tej zgrai wilków, szczerzących wściekle kły. Co odwrócił głowę tym więcej ich było, i im
szybciej biegł tym bliżej byli. Słyszał wyraźnie. Osaczały go, chore z podniecenia, warcząc i skomląc na przemian, głodne pierwszej krwi. Do ścięgien, do kości mu ciało powyrywali. Zębiskami
wgryzając się w skronie, szarpali ubranie, wyrywając z barków
ręce, którymi ostatkiem się jeszcze bronił. Krzyczał, aż ochrypł, aż
wszystkie ptaki zerwały się z drzew, poderwane jegostrachem,
ogłuszone jego cierpieniem. Leżał tak już nic nie czując, nic nie
słysząc. Poszły sobie, pozwoliły mu żyć.Widział nad sobą jedynie te toczące się ciężko kolumnady chmur. Wpatrywał się ten
skrawek szarego nieba, które nie chciało mu przyjść z pomocą.
Długo się potem musiał zbierać. Doczłapał się z powrotem
do chałupy sam nie wiedząc jak. Zły na siebie, że go rany bolą
i gorączka trawi, że osłabł bardzo.
Nie bardzo głębokie, zadrapania, draśnięcia ledwie, a pieką
jak żywym ogniem– dziwił się. Na co mi to było-myślał. Głupi,
stary dziad, uciekać mu się zachciało jakby to znowu miał dwadzieścia lat. I jeszcze buty i czapkę pogubił nie wiadomo gdzie.
A oni młodsi dużo chociaż jacyś tacy niemrawi-myślał. Ma i za
swoje. Ale jakby nie spróbował to by nie wiedział. A i przecie z
tego jakiś pożytek jest bo długo się jakoś nie pokazują. Może i
wcale nie przyjdą-myślał z nadzieją.
Przyszli, przestraszeni, jak jakaś kupka nieszczęścia. Nic nie
powiedzieli, to i on milczał, bo i co tu gadać. Rzucił im machorki, i nalał winiaku. Niech mają-ja nie zbiednieję. Nie myślał już
żeby uciekać. Nie wyganiał ich więcej. Zgodził się na tą ich obecność. Przyzwyczaił się, czekał nawet, zaniepokojony jeśli długo
się nie pojawiali.
Że też im się chce całe dnie tak ze starym przesiadywać, jakby to czego inszego ciekawszego do roboty nie mieli. Kiedyś
im się to znudzi– myślał. Ale jak chcą, niech siedzą. Jak się nie
mają gdzie przybłędy podziać, ja im żałował miejsca nie będę.
Czasem to nawet było mu ich żal. Bo kto ich tu zesłał, do niego, na to odludzie, żeby z nim tę drogę ostatnią przechodzić.
Żeby z nim w tym milczeniu się na nowo nawracać, chrzcić się
na tej pustyni, gdzie człowieka nie uświadczysz. Jakby ich jakaś
niewidzialna siła zmuszała do przyłażenia. Jakby odbywali jakąś
karę albo pokutę, w którą i on był wciągnięty. Dlaczego? Tego
nie wiedział. Byli. A on im nalewał do pełna. Jeden za drugim,
żeby im zamknąć usta, żeby posnęli. Żeby te głosy uciszyć. Tak
ich rozgrzeszał. Siebie rozgrzeszał.
– Kiedyście go ostatni raz we wsi widzieli? –posterunkowy
robił notatki.
– Ano trudno powiedzieć, będzie z rok chyba– odpowiedział
po chwili wahania Szala.
– A odwiedzał go ktoś?
– Nie. Rodziny nie miał a z tego co wiem to i znajomych też
nie bardzo. Pomarli wszyscy z jego rocznika a iprzedtem jakoś
nie skory był do kontaktu. Sam siedział.
– To jak żeście do niego Szala trafili?
– Jechałem tylko tędy. Z miasta do wsi wracałem i jego chałupę zobaczyłem z daleka to i się zatrzymałem, żeby koniom dać
pić a i sobie dać chwilę wytchnienia. Wołałem ale nikt nie odpowiadał to i wszedłem żeby sprawdzić. Myślałem, że gości ma, bo
na stole trzy kielonki napełnione do pełna i butelczyna stała. A i
stołki poprzewracane, jakby przed chwilą ktoś wyszedł. Siedział
przy stole z głową jakoś tak dziwnie ułożoną. W ręku szklanka z
mocną herbatą.Ciepła jeszcze była. Wyglądał jakby spał, to go
potrząsnąłem parę razy, ale ani drgnął. Zimny już był. Sztywnieć
zaczynał. Widać niedawno mu się zeszło.
Natalia Górecka
SP TOREOZ N
JA
A Z MANUSKRYPTEM
Jerzy Suchanek
Pokłon
Jesteśmy tam wszyscy
Choć zapamiętywani są tylko trzej
w drogich garniturach
z gładkimi policzkami i czystymi paznokciami
otwierają szyfrowe zamki metalowych walizek
i obracają je ku Rodzinie
My
czyli pozostali
możemy ofiarować tylko nasz oddech
podmuch westchnienia
który zatrzaskuje walizki
który klaszcze rączkami Dzieciątka
Od autora
Od początku lat dziewięćdziesiątych piszę wszystko na komputerze, wcześniej używałem mechanicznej
maszyny do pisania. Tylko niektóre listy, krótkie notatki oraz bardzo, bardzo rzadko wiersze pisuję ręcznie.
Pokłon napisałem kilka lat temu długopisem, bo na warsztatach literackich z młodzieżą szkolną – chyba było to
w Czeladzi, a może w Mysłowicach, nie pamiętam. Był grudzień, więc „zadałem” uczestnikom napisanie wiersza,
nawiązującego do Świąt Bożego Narodzenia. I pomyślałem, że sam też powinienem tak ad hoc zmierzyć się z
tematem. Nie publikowałem tego wiersza jeszcze, bo odbiega od tego, jak już wówczas pisałem i teraz piszę.
Ale być możę zdecyduję sie na wydanie „pominiętych” przeze mnie wierszy z wielu lat w jednym tomie. Do
takich zresztę należy również wiersz z 2008 r. O powadze władcy na pierwszej stronie niniejszych „Migotań”.
Gazeta literacka
43
PROZA
Krystyna Habrat
O
derwał wreszcie wzrok od chińskich znaków, bo już mu
w oczach migotały. Teraz dopiero spostrzegł, że w pokoju
zapadł zmrok. Coś go nieznośnie dręczyło. Aha, głód.
Spojrzał na zegar i uświadomił sobie, ile czasu zasiedział się
przy biurku. Od rana nie miał nic w ustach, a stołówka uczelniana pewnie już zamknięta. Zapomniał o tak przyziemnych sprawach. Nie pierwszy to raz. Dziś pogrążony w nauce języka chińskiego, jego nowej namiętności.
Był więc zmuszony założyć stary płaszcz podszyty wiatrem, bo
dotąd nie przyszło mu do głowy poszukać w walizkach ciepłej
kurtki. Naciągnął beret na prawe ucho, włożył trzewiki i poszedł
kupić chleb oraz coś do niego. Może też herbatę, bo nie pamiętał,
czy się nie skończyła. I na wszelki wypadek kawę, gdyby zasiedział się do późna w nocy.
Ulica była dziwnie opustoszała, ale jakby bardziej rozjarzona
światłami. Sklepik, gdzie zwykle robił zakupy, schował się za szarymi żaluzjami. Drugi również. Co jest? Przenikało go do kości
dotkliwie zimno. Podążył w stronę głównej ulicy. Duże sklepy
też były pozamykane na cztery spusty. Wtem uzmysłowił sobie,
że z ich wystaw krzyczą do niego choinki z napisem „Wesołych
Świąt”. Ależ, dziś Wigilia! Zupełnie zapomniał. Tak go wciągnęła
nauka chińskiego, że się znowu pogubił.
Tylko jaskrawe światło bijące z baru na rogu zdradzało jakieś
życie. Wszedł tam skulony z zimna. Nie zdejmując płaszcza, przycupnął przy pierwszym stoliku. Naburmuszona barmanka rzuciła mu zza lady krzywe spojrzenie. Pewnie chciałaby już iść do
domu, a tu nowy klient. W mrocznym kącie na końcu sali jakieś
odrażające typy pochylały się nad butelką, mamrocząc niezrozumiale. Poprosił o herbatę i cokolwiek, co pasuje do dzisiejszego święta. Oraz coś do domu na jutro i pojutrze.
Barmanka kiwnęła tylko głową, zapaliła mu na stoliku świecę
przybraną jedliną i odeszła na zaplecze, a on zamyślił się, czemuż
to znowu znalazł się w tak nieciekawej sytuacji. Sam w święta,
bez jedzenia, w zaplutej spelunie.
Nie pierwszy to raz skrzecząca rzeczywistość odrywała go
od wzniosłych roztrząsań filozoficznych, naukowych zadziwień
i olśnień, a dziś przerwała mu zgłębianie najtrudniejszego ponoć
języka świata. Wszyscy się dziwili, na co mu to wszystko? Powinien się wreszcie ustatkować, ożenić. Skupić na jednej dziedzinie
naukowej i w niej wykazać swe uzdolnienia, bo na razie dryfuje...
Koledzy chwytali tematy, z których najszybciej można było
zrobić doktorat, osiągać kolejne stopnie naukowe, a on zadowolony z siebie wcale się nie spieszył. Powtarzał tylko za swym
mistrzem, że nie sztuka przeczytać dziesięć książek i zrobić z nich
jedenastą. Powinnością uczonego jest wnieść do zasobów wiedzy coś nowego. Coś oryginalnego. To podniecało jego wyobraźnię. Tylko nie mógł znaleźć tego czegoś najważniejszego, czemu
powinien się naprawdę poświęcić, ze wszystkich sił. Kiedy nagliły terminy, robił swoje i osiągał co trzeba. Jednak wciąż nęciły dalsze poszukiwania. Kolejne obszary nauki. Kolejne pasje.
– Wydaje mi się, że w naszą dziedzinę wkłada pan przymało
serca – zagadnął go kiedyś profesor, na widok książek, jakie przytachał do pokoju asystentów. – Wszystkie z dziedzin odległych
od naszej nauki. Trzeba się skupić na jednym. Zawęzić zainteresowania. Nie rozdrabniać się.
– Cóż poradzę, panie profesorze, że wszystko mnie nęci. Nie
mogę zamknąć oczu na inne sprawy.
– O, co ja widzę! Modna powieść! – wykrzyknął profesor, wypatrzywszy jedną w stosie przyniesionych.
– Czytał pan?
Profesor kiwnął tylko głową zmieszany, jakby przyznawał się
do grzechu, że i on robi skoki w bok od ich poletka, czyli fizyki, i wyznał z cicha:
– Zachwycił mnie tam motyw „cmentarzyska zapomnianych
książek”. Każdy chciałby coś swego ocalić na zawsze. Efekty badań.
Jakąś pracę…
– No tak, najpierw trzeba znaleźć to najważniejsze, do czego
najbardziej warto się poświęcić, porzucić wszystko… potem
ocalić…
Profesor zmarszczył czoło, machnął nieznacznie palcami
i zmienił temat:
– Znajduje pan na to wszystko czas?
– Właściwie sam nie wiem…
– A ja – dorzucił profesor jeszcze ciszej, choć w pokoju oprócz
nich nie było nikogo – pisałem kiedyś wiersze… nawet prozę.
Sądziłem, że da się połączyć literaturę z fizyką. Niestety każda
z tych dyscyplin wymaga wyłączności. Nauka nie znosi rywalizacji z literaturą. Moje sprawozdania naukowe zaczęły nabierać
tylu kwiecistego, a pisane nowele stawały się skrzętne i logiczne niczym referat, bez rozmachu fantazji.
Profesor zamilkł., a on w zadmie dorzucił:
– A ja wciąż szukam tego najważniejszego.
Stali jeszcze chwilę ze spuszczonymi głowami. Po takim otwarciu serca nie byli w stanie spojrzeć sobie w oczy. Potem uścisnęli sobie mocno dłonie, jakby nie było to tylko na odchodne do
jutra, ale w geście nawiązania mocniejszej więzi zrozumienia,
i rozeszli w przeciwne strony.
„A więc profesor również tęskni za czymś innym -myślał wtedy
gorączkowo, idąc do sali, skąd dolatywał gwar studentów. – Na
44
Migotania 49
ON CIĄGLE SZUKAŁ
pewno dalej pisuje swe wierszyki, tylko mu wstyd się przyznać.
Może literatura to też sprawa warta poświęcenia?”
Zadumał się nad tym teraz w barze. Może i on powinien tego
spróbować? Tylko dobry pisarz snuje swe opowieści z serca,
z własnych doznań. Jaki sens obnażać wobec świata własne
jestestwo? Rzucać na żer znudzonemu czytelnikowi? Ten może
je sponiewierać, wyśmiać. Jakie to marnotrawstwo pisarskiego
serca? … Nie warto pisać! Zresztą, o czym by pisał, gdy boi się
odsłaniać swoje wnętrze? Do tego jako odludek mało zna ludzi.
Bardziej niż realność ciągnie go abstrakcja? Powieści by z tego
nie zrobił. Ech, co się nad tym zastanawiać, gdy to nie pociąga.
Za dużo innych rzeczy kusi.
Profesor oddał pierwszeństwo fizyce i w niej ma jakieś osiągnięcia, a on studiował jeszcze filozofię a nawet astronomię. I to
z całkiem banalnego powodu. Jego mistrz powiedział na wykładzie, że w starożytności filozofami zostawali zwykli pasterze, bo
kiedy strzegli po nocach owiec, patrząc w rozgwieżdżone niebo,
mieli dużo czasu na rozmyślania o prawach tego świata. I szukanie tego czegoś najważniejszego. On też szuka…
Od dziecka był szalenie dociekliwy. Mama ciągnęła go do
przedszkola, a on kucał przy robaczku, który wyszedł z trawy,
musiał zbadać dziwny kamień i za nic nie dawał się odciągnąć. Mama spóźniała się przez to do pracy, ale on musiał się
wszystkiemu przyjrzeć, zbadać każdy drobiazg, który budził
jego ciekawość.
A ciekawiło go wszystko.
Dlatego nie usiedział na miejscu i ku utrapieniu rodziców
wszędzie go było pełno. Nawet chory na anginę po wejściu do
poczekalni musiał policzyć wszystkich czekających, dorosłych,
osobno dzieci, potem krzesła, drzwi, lampy na suficie, wreszcie
sprawdzał, co pod krzesłami i znikał, bo na drugim korytarzu
mogło być coś ciekawszego, a wtedy pani doktor go wzywała i
mama wpadała w popłoch. A jak już go przyprowadziła wszedł
pod biurko do kontaktu, a zaraz był na biurku, to przy szafce
z narzędziami i lekarka nie mogła go zbadać.
Rodzice zabrali go do cioci, to próbował wdrapać się po stojącej lampie do wielkiego zegara na ścianie, żeby wyśledzić, jak się
porusza. Wtedy ciocia pokazała mu szufladę pełną niepotrzebnych już drobiazgów i zadowolił się zbadaniem tych skarbów.
Kiedy sama przyszła z wizytą i założyła nogę na nogę, ukazując
wysokie, sznurowane buty, stanął malutki obok, by cały czas je
rozsznurowywać i sznurować, mozolnie przewlekając sznurówkę
przez dziurki. Nie przeszkadzali mu, bo przynajmniej był spokój.
Na szczęście szybko nauczył się czytać i odtąd przesiadywał
z książką cichutko, jakby go nie było.
Kiedy podnosił oczy znad drukowanych linijek, widział przez
okno ganiających za piłką kolegów. Miał rozterkę: iść do nich
czy dalej zatonąć w książce. Zastanawiał się: co jest ważniejsze:
nauka czy przyjemność, choćby gra w piłkę? Co wybierać? I dlaczego właśnie tak? Co w ogóle jest najważniejsze, by do tego
dążyć, osiągać? Na razie wiadomo, trzeba się uczyć, żeby mieć
dobre stopnie. Do piłki ciągnęło mniej.
Z roku na rok coraz bardziej się przekonywał, że najważniejsza jest nauka, by wiedzieć jak najwięcej. Z kolei poznawanie
rzeczy nowych rodziło dalsze pytania.
Odpowiedzi znowu szukał w książkach. Czytał więc całymi
dniami. I po nocach z latarką pod kołdrą. Od powieści młodzieżowych po naukowe. I wciąż zadawał sobie pytanie: co on sam
powinien robić, żeby dostać z życia piątkę, jak w szkole. Kim
powinien zostać? W którą stronę iść?
Oczywiście musiał być dobrym uczniem. Najlepszym.
Bycie miernym wydawało się straszne. Przyglądał się takim
ze zdziwieniem. Gorszy uczeń musi godzić się, że nim pogardzają. Lepsi go lekceważą, a mierni jak on – jeszcze bardziej,
bo chcą pokazać, że oni lepsi. Lepsi nie muszą brać udziału
w takich gierkach i najwyżej mu współczują, gdy znowu dostaje ocenę dostateczną, nie mówiąc już o dwói. Gorszy sam siebie
się musi wstydzić. Dlatego nie patrzy nikomu w oczy i chowa
je pod spuszczoną głową. Nie zna smaku pochwał czy nagród.
Często na przekór musi udawać chojraka, co mu wszystko jedno.
Z drugiej strony trzeba mieć nie lada odporność, żeby znieść
piętno gorszości. Jak sobie z tym radzą słabi uczniowie – przerastało jego wyobrażenie. Być gorszym i dalej żyć jak gdyby nigdy
nic? Nie cierpieć? Nie popełnić harakiri? Raz się nawet zawahał,
czy nie sprawdzić tego na samym sobie. Mógłby wywołany do
tablicy, powiedzieć wzorem innych, że dziś jest nieprzygotowany.
I tak szybko by nadrobił pozycję najlepszego. Ale przeżyć dwóję?!
Taką hańbę?! Nie! Wolał piękno lepszości. „Piętno i piękno. Dwa
słowa różniące się zaledwie jedną literą, a tak odmienne” – rozmyślał, podnosząc głowę znad podręcznika do fizyki lub historii.
Tylko w byciu lepszym jest piękno. I przyjemność. Wolał, by to
jemu zazdroszczono, bo lepszy jest weselszy i zadziera wysoko
głowę, co innym nie w smak. I on słyszał nie raz:
„Te, dzięcioł, coś ty taki wesoły?”
Dzięcioł, bo niby wkuwa, kuje.
Tak, zazdrościli mu. Słabsi lubią lepszego umniejszać. Dlatego
bywał osamotniony. Ale nie całkiem. Wiedzieli, że da odpisać zadanie z równaniami, że podpowie na fizyce, podsunie ściągaczkę
na klasówce z angielskiego. W takich chwilach przyjaciół miał co
niemiara. Potem znikali do piłki i dziewczyn. Trudno. Czasem było
mu z tego powodu smutno. Na szczęście nauka nie sprawiała mu
trudności. Mógł być najlepszy. Lub co najmniej wśród najlepszych.
Kiedyś spostrzegł, że na WF-ie się z niego śmieją. Uchodzi za
łamagę, bo biega wolniej niż inni, skacze niżej, nie łapie zgrabnie
piłki, a nawet robi uniki, gdy odbija ją w jego stronę umięśniony osiłek, jakby bał się, że mu rozwali brzuch. „Tak nie może być
dalej!” – zawrzał ambicją. W domu, gdy nikt nie widział, naładował
wielką walizę książkami i usiłował dźwignąć ją w górę, prostując
ręce, żeby nabrać tężyzny fizycznej. Nie dał rady. Ujął ciężaru. Wtedy się udało. W miarę codziennych ćwiczeń dokładał książkę po
książce i wreszcie mógł stanąć przed lustrem z wypchaną walizą
na wyprostowanych ramionach. Do tego wykonywał skwapliwie
różne łamańce gimnastyczne. W końcu na WF-ie przestał zostawać w biegach za. innymi. Dyszał, ale nadążał. Wtedy odpuścił
sobie sport, a właściwie przystopował z morderczymi ćwiczeniami. Na niego czekały ważniejsze sprawy, ale nie mógł być gorszy
od innych, nawet w głupim sporcie.
Książki bardziej go ciągnęły.
Im więcej czytał, tym więcej znajdował niezwykłych zagadnień. Docierał na takie wyżyny, że aż ciarki po plecach przechodziły. Zahaczał o nieskończoność. I coś, co określał jako „myślenie wniebogłosy”: magię, mistykę, transcendencję, transgresję…
W takich chwilach rzucał wszystko, żeby nie zwariować. Wracał do szkolnej rzeczywistości. Chodził na razie do liceum i powinien więcej poświęcać czasu na naukę.
Ćwiczenia gimnastyczne nadal po kryjomu uskuteczniał, bo
to dało się rozumowo wytłumaczyć, jako niezbędne dla rozwoju. Nawet umysłowego. Tylko nie przyznał by się za nic, że zależało mu też na dobrej sylwetce. Nie mógł być niezgrabą, jakimi
gardziły dziewczyny. Nie przyznawał się do tego, ale chciał się
im podobać. Tylko nie tak, jak klasowi podrywacze, którym tylko
to było w głowie. Dorzucał więc książek do walizki, którą znowu
po kryjomu dźwigał w górę dla wyrobienia mięśni.
W liceum koledzy jeszcze całymi dniami kopali piłkę, ale już
zaczynali namiętnie chodzić do kina i wystawać na ulicy, by
przyglądać się przechodzącym dziewczętom, a potem rajcować o nich po kątach. A on czytał książki. Nie marnował czasu
na rzeczy mniej ważne.
Nigdy też nie zaznał zakazanego smaku papierosów. Czasem,
gdy koledzy kryli się po kątach, ubikacjach i dymili na pokaz,
czuł się wyrzucony poza nawias. Wahał się, czy nie dołączyć
i robić wszystko jak oni. To byłoby prostsze, bo bez ciągłych rozterek, bez stawiania czoła przeciwnościom w pojedynkę. Wtedy zdał sobie sprawę, że wtopienie się w grupę, wymaga nieustannego podporządkowania się. Nie można być sobą, tylko
pionkiem jednym z wielu. Mierziło go takie zatracenie własnej
odrębności i robienie wszystkiego jak inni. Wejść między wrony i krakać – to nie dla niego. Wrony tak brzydko kraczą. Trudno będzie sam. Indywidualność wymaga samotności. Nie będzie
palił papierosów. Zresztą nikotyna może źle działać na mózg,
a mózg jest najważniejszy.
Na razie jeszcze do końca tych ważnych spraw nie zdefiniował.
W szkole wszystko było jasne. Należało się uczyć, żeby dostać
dobry stopień i tyle. A w życiu? Za co dostaje się piątki? Czym
jest to, czemu warto poświęcić życie?
W liceum natrętnie rozmyślał o swej przyszłości. Mógł na przykład podjąć się pracy naukowej. Albo założyć rodzinę i cieszyć się
dziećmi oraz miłą dla oka żoną, jak ta blondynka z trzeciego rzędu
w klasie. Mógłby zostać dyrektorem. E, obecnie, gdy ich tak dużo,
to żaden zaszczyt. Lepiej być pisarzem i całą swą wiedzę przekazywać spragnionej ludzkości. Tylko w dobie gdy czytanie staje się
staroświecką anomalią, brzmi to równie śmiesznie, jak praca Syzyfa
czy któregoś mitycznego bożka, który za karę musiał wysprzątać
stajnie Augiasza i coś tam jeszcze. Musi to sprawdzić w książce.
W miarę dorastania nabierał pewności, że zostanie uczonym,
bo taki najbardziej imponuje mądrością. Przecież mądrość jest
najcenniejsza. Ponad wszystko.
A więc: fizyka, filozofia, nauki techniczne? Dwie pierwsze ciekawsze, technika potrzebniejsza ludziom – myślał z młodzieńczą górnolotnością. Lubił trudne wyzwania. Zaczął od fizyki.
Kończył już studia, gdy spiesząc raz na pociąg wczesnym
rankiem w drodze na sympozjum, gdzie miał wygłosić referat, spotkał na ulicy kolegę z klasy. Największego podrywacza
w szkole. Ledwo go poznał. Jeszcze niedawno dumny amant,
w którym kochały się ponoć wszystkie dziewczyny, teraz jechał
skulony na rowerze, mając jedno dziecko przed sobą, drugie za
sobą na bagażniku.
– Cześć!
Kolega przystanął wyraźnie zbity z tropu.
– Cześć, wiozę je do żłobka przy pracy. Spieszę się – wymamrotał i pospiesznie odjechał. Był całkiem skapcaniały, jakby nie
miał nawet sił się wyprostować jak niegdyś i przybrać dawny,
zniewalający uśmieszek.
– Powodzenia! – zawołał za nim.
„Taki był z niego dumny kogut, a teraz co?” – śmiał się, patrząc
za nim.
Czuł wtedy coś w rodzaju rewanżu za to, że w liceum ten właśnie kolega mu dogryzał. Ale tylko trochę, bo dawał się kupić byle
Ukończył fizykę. Wkrótce otrzymał też piątkę na obronie pracy
magisterskiej z filozofii. Wtedy, o dziwo, nie poczuł satysfakcji, ale
dziwny lęk. Jakby dotarł do jakiejś krawędzi i bał się, co dalej za
nią. Co odtąd ma robić? Za co teraz dostanie najwyższy stopień?
Został na uczelni. Prowadził zajęcia ze studentami, uczestniczył w pracach badawczych zespołu, robił też własne. To mu
jednak nie wystarczało. Jak skończył filozofię, biegał na wykłady
z astronomii. Wreszcie zabrał się do nauki języka chińskiego.
Musiał się podjąć czegoś najbardziej trudnego, żeby zagłuszyć
ból po śmierci ojca. I wątpliwości, czy choć trochę zdołał ojca usatysfakcjonować dotychczasowymi osiągnięciami. Ojciec bardzo
w niego wierzył, a on co, na razie tylko dwa fakultety, asystentura na fizyce, i praca doktorska wtedy ledwo w połowie. To o wiele za mało. Nie liczy się też, że przyswoił sobie kilka łatwiejszych
języków. No, w różnym stopniu, ale jednak. Ani, że zgłębiał teorię
literatury, socjologię i inne nauki. Ojciec nie orientował się, że to
wszystko przyda mu się kiedy przystąpi do tego najważniejszego. To, co dotąd, to jeszcze nie to. Ale trzymał to w tajemnicy.
– Jakoś sobie radzę – powtarzał profesorowi, gdy ten znowu
zapytywał o jego wybory.
Nie radził sobie z jednym. Ze sprawami przyziemnymi.
Z kurzem, jaki gromadził się na książkach. I ze znajdywaniem tej
akurat potrzebnej. W jego mieszkaniu przedmioty same się rozłaziły w najdziwniejsze miejsca. Miał trudności, kiedy należało
Ryc. Karol Mazuś
Teraz dopiero spostrzegł, że barmanka postawiła przed nim
śledziki w occie i pierogi z kapustą. Ustawiła prosto kapiącą na
stolik świeczkę. Na wynos zaproponowała słoik bigosu, pęto
kiełbasy i bochen chleba.
– Wesołych świąt – powiedziała na odchodne.
„Dziwny człowiek – myślała, kręcąc się na zapleczu – niby normalnie wygląda, a nie ma rodziny.”
Starał się nie patrzeć na typów obok. Pogardzał takimi, ale
w tej chwili jego los był podobny. Był też sam.
Zje coś, weźmie wikt na drogę i wróci do ulubionej książki hiszpańskiego autora. Zachwyca go w niej pomysł cmentarzyska zapomnianych książek. Los książek był mu zawsze bliski.
Żałował tych nie czytanych. Jego na półkach też ginęły w cieniu kurzu, gdy długo ich nie otwierał. Ale był fizykiem, pracował
naukowo, nie mógł więc poświęcić literaturze pięknej tyle czasu, ile by chciał. Zgłębiał ponadto filozofię. I język chiński. Na co
właściwie powinien poświęcać większość czasu? Co mogło być
w jego życiu najważniejsze? Dotąd nie wiedział.
Dużo jeszcze nie widział. Nie zważał, co je, jak mieszka i że
zawsze jest sam. Dotąd nie przyszło mu do głowy, by się ożenić.
Nieraz przyglądał się jakiejś dziewczynie i nie raz poczuł
w takich momentach ciepło wokół serca. Czasem się z jakąś umawiał na kawę i potem każda patrzyła mu w oczy wyczekująco,
by proponował następne spotkania, i znowu następne, a on nie
miał na to czasu. Żona, czyli miły człowiek w domu, organizujący
mu rzeczywistość, to było dobre, ale nie te zabiegi wcześniejsze,
spotkania, randki, umawianie się, spacerowanie za rączkę przy
księżycu. Dziewczyny wymuszały dla siebie za dużo jego czasu. A on pisał książki, artykuły, prowadził wykłady, wyjeżdżał na
przeróżne konferencje, sympozja. Coraz mniej miał czasu na czytywanie powieści i naukę chińskiego. Ale uparł się go nauczyć.
Miewał okazje się nim popisać. Szykował mu się daleki wyjazd.
Niech dziewczyny poczekają...
Czasem tylko budził się z naukowego oczarowania, kiedy nie
znajdował w domu nic do zjedzenia. Jak dzisiaj. Albo nie znajdował potrzebnej książki, a nawet spodni, bo mieszkanie ogarniał demon galimatiasu. Na szczęście znajdowały się wtedy
osoby, które w niezauważalny sposób pomagały mu wnieść do
tego jaki taki porządek. Czasem mama albo siostra, czasem studenci. Kiedy nie dawało się już nic znaleźć w stertach książek,
jakie wciąż kupował, przenoszono go do większego mieszkania
z obszernymi półkami, gdzie znowu pomocne ręce układały
sensownie jego zbiory. Potem i tak się w tym gubił. Przenoszono go też, gdy paliły się w ścianach przewody elektryczne, gaz
się ulatniał, a woda z wanny nie chciała spływać i zalewała tych
z dołu. Sam nie wiedział, dlaczego.
Był niepraktyczny i niezaradny. Ale przyziemna obrotność
nie była niezbędna, by po napisaniu artykułu z fizyki, porozkoszować się strofami egzotycznego haiku. Za to go ceniono. I to
aż tak, że sztab niewidzialnych ludzi nad nim czuwał, żeby miał
gdzie mieszkać, żeby deszcz nie lał mu się przez dach i żeby znalazł potrzebną do wykładu książkę. O jedzeniu czasem zapominano. On też.
A tu Wigilia i znalazł się sam w barze obok pokrzykujących
mętnie pijaczków. Może powinien się do nich przysiąść, zbratać z nimi. Wejść miedzy wrony i krakać jak one. Może? Ale dlaczego wrony tak brzydko kraczą?!
Barmanka przyniosła mu wielką paczkę z prowiantem do
domu. Postarała się, choć trochę była zła, że nie może się stąd
urwać. Bigos upchnęła w plastikowe pudełko. Do tego zapakowała w białą torbę papierową pęto kiełbasy i cały bochen chleba. Nawet związała u góry czerwoną wstążeczką. Niech biedak
ma, bo pewnie jest sam. „Dziwny człowiek – myślała – niby normalnie wygląda, a nie ma rodziny.”
Wyciągnął zniszczony portfel i zapłacił Długo się przy tym
namyślał, czego jeszcze by potrzebował. Herbaty i pewnie kawy.
Zapakowała mu na koniec kawał makowca gratis. Żal jej było człowieka, który nic nie miał na święta, i będzie jadł to wszystko sam.
– Nie chciałby pan przysiąść się do tamtych?
Pokręcił głową i zagadnął:
– Pani spieszy się do domu?
– Właściwie nie mam do kogo wracać – uśmiechnęła się
smutno.
Poprosił, by usiadła obok.
– Mieszka pani sama?
Spuściła tylko oczy.
Mogła mieć ze trzydzieści lat. Może z pięć, sześć więcej. I jest
sama. Zdradza to rezygnacja na jej twarzy. Nieco przytęga, może
za mocno umalowana, ale bije jej z twarzy dobroć. Uśmiecha się
nieśmiało. Wygląda na delikatną.
– Ja jestem fizykiem. Pracownikiem naukowym – oznajmił
z ociąganiem, gdy go zapytała. – Inne szczegóły pominął. Wiedział, że to ludzi peszy.
– Ach tak – wyjąkała.
W pierwszej chwili wzięła go za menela, jakich była zmuszona
w barze tolerować. Niezbyt ładnie pachniał. Jego ubranie wymagało prania. Musiał być samotny, bo kto by w Wigilię przyszedł
do baru po chleb. Ludzie wyglądają już pierwszej gwiazdki, żeby
zasiąść z rodziną do uroczystej wieczerzy. Ale ten nie żebrał. Nie
był bezdomny. I nie pił wódy.
Ku swemu zaskoczeniu zapragnął siedzieć razem z tą kobietą przy stole i rozmawiać o książkach.
– A książki pani lubi?
– Tak. Ładne historie o miłości. Inne również.
– A wiersze? –
– Też czytam, jak je mam pod ręką i czas na czytanie.
Coś jeszcze mówiła, ale nie słyszał, zdumiony, że tak starannie
dobiera słowa i mówi to, co chciałby słyszeć.
Wzięła z talerzyka obok świecy opłatki. On dostrzegł je dopiero teraz, gdy mu jeden podała. Wstali oboje.
– Życzę panu szczęścia.
– Ja pani również…
Nie potrafił wymyślić nic mądrzejszego. Brakowało mu obycia w sprawach konwencjonalnych.
Pierogi z kapustą były jeszcze ciepłe. Okrasiła je skwarkami.
„Post, nie post, ale niech sobie biedak poje.” – myślała litościwie, patrząc chwilę, jak je łapczywie pochłania, a potem poszła
z opłatkiem do pijaczków w mrocznym kącie.
Drasnęła go zazdrość i zarazem oblała fala ciepła. Miał 40 lat,
a zaniedbał stronę życia, w której króluje kobieta, czułość, dzieci,
domowe obiady… To wszystko też mogło być ważne w poszukiwaniu czegoś najważniejszego. Nieoczekiwanie zapragnął już dziś
z tą właśnie kobietą zjeść wigilijną wieczerzę, dzielić się jeszcze raz
opłatkiem i bardziej wylewnie życzyć jej szczęścia, bo jego już by
to uszczęśliwiło. Gotowałaby mu zupy, porządkowała książki…
Odrażające typy na końcu sali dalej przy piwie wrzeszczały .
Nagle usłyszał:
Panie, choć pan tutaj.
Będziesz tam tak sam.
U nas weselej...
Czuł, że powinien się do nich przyłączyć. Zaczęli śpiewać radośnie znaną mu z dawnych lat kolędę. Może nawet nie piwo pili,
ale wydali mu się brudni i gruboskórni. Nie zdecydował się przysiąść. Za to znowu obok niego przysiadła kelnerka. Najpierw na
brzeżku krzesła, potem wsparła głowę na ramionach i zaczęła
opowiadać o sobie.
– Ja też jestem sama...
Wydała mu się teraz piękna. Światło świecy dodawało jej niezwykłego blasku. Mógł nawet wozić maluchy na rowerze, jak
spotkany amant klasowy, którego dziś sobie przypomniał.
Już wiedział czego zaniedbał. Pomylił się z tym najważniejszym.
Raptem coś zasłoniło blask świecy na stole i ponury typ
wymamrotał:
– Panie mądry, zostaw tę kobietę.
Błysnął nóż!
Zdołał jeszcze się zdumieć:
– Jakie to proste! I po co tyle szukać?
Upadł.
Kobieta krzyknęła przeraźliwie jakby to ją raniono.
Nazajutrz poszła do szpitala, zobaczyć co z nim.
Krystyna Habrat
Gazeta literacka
45
PROZA
ściągaczką na klasówce. A ten nieuk, co ze dwa razy repetował,
bo demonstrował pogardę dla nauki i jej wyznawców, jak określał lepszych uczniów. Miał w głowie tylko zabawy i dziewczyny. Co rusz o kolejnej mówił: „To już przebrzmiała symfonia”, bo
prawił miłe słówka następnej. Zaraz po maturze musiał się żenić
i spokorniał w obliczu szukania kąta do zamieszkania, kupowania szaf i garów, a potem pieluch. Popadł w przeciętność. Stracił rezon. Teraz jedzie skoro świt rowerem z dziećmi, zgarbiony, ubrany byle jak. Co za beznadzieja! Dzień za dniem. Widać,
życie daje mu w kość.
Dziś nie chciał myśleć o dawnym koledze, ale wtedy długo
odczuwał satysfakcję, zadowolony, że sam jeszcze nie wpadł na
pomysł, by się żenić. Na niego czekają ważniejsze sprawy. „Czy
zwyczajna codzienność może w życiu wystarczyć? – zastanowił
się teraz Wyobraził sobie nieskończoność jednakich dni z pracą
obiadem i kolacją, gdzie jedyną zmianą jest to, że dzieci rosną,
a czasem przychodzi choroba, wreszcie śmierć. I nic więcej. To
nie może wystarczyć. To nie dla niego.
Jednak dziś w samotną Wigilię w barze cieszył się swym poczuciem równowagi losu. Zaraz musi wyjść na ulicę w podszytym
wiatrem płaszczyku i wrócić do pustego mieszkania. Coś tu jednak nie tak. Nawet książka, jaką miał czytać w święta, nie cieszy.
pokombinować, by załatwić coś
w urzędach. Wykazać się przebiegłością. Pamiętać o terminach. Brakowało mu też przyjaciół. Takich
prawdziwych. Cóż, może wszyscy
bywają złośliwi i nieszczerzy? Nawet
fałszywi? Może on za dużo wymagał? Co gorsze, wiedział, że jak to
outsider, jest trochę nieobyty i do
tego nieśmiały. Mógł stanąć przed
wypełniona aulą i wygłosić wykład,
ale kawa w towarzystwie jednej,
jedynej dziewczyny, wprawiała go
w zakłopotanie i okazywał się mało
pewny siebie.
Tylko brakowało mu czasu myśleć
o takich sprawach, gdy czekały
ważniejsze.
Wkrótce obronił doktorat. Wtedy powiedziano mu, że jest chlubą fizyki. Sam profesor tak orzekł.
Potem inni. Zapewnie w przypływie
kurtuazji. Po skromnym przyjęciu
w restauracji na jego cześć, wszyscy
oni powrócili do swych domów, a on
powlókł się samotnie w listopadową
pluchę do swego zawalonego książkami mieszkania.
Po raz pierwszy zdał sobie sprawę,
że w jego planach jest coś nie tak.
Koledzy mieli swoje domy, on tylko
mieszkanie, i to służbowe.
Na święta też nikt z kolegów go
nie zaprosił. Tylko matka, mieszkająca teraz z rodziną siostry, no i ona
z mężem. Nie miał ochoty znaleźć
się w roju jej małych dzieciaków, które wrzeszczały i wszędzie ich było
pełno. Byłyby też nieśmiałe sugestie, żeby się wreszcie ożenił i uporządkował swe życie. Zatroskanie,
jak on sobie radzi z gotowaniem
i porządkami? Czy nosi ciepłe kalesony? Postanowił zostać w domu
i poczytać dobrą powieść. I jak nieraz
mu się to zdarzało, tak zapomniał się
przy nauce chińskiego, że gdy poczuł
głód, nie znalazł w domu ni okruszka
chleba i musiał wyjść, kupić coś do
jedzenia na Wigilię i święta.
Późnym popołudniem z trudem znalazł chyba ostatni czynny o tej porze bar.
POEZJA
Grzegorz Zyzik
Normalsi
Nie mówią nigdy nie.
Przechodzą na zielonym świetle.
Zawsze czytają instrukcje.
Nie wychylają się.
Mógłbym dać im kilka rad,
ale zawsze wiedzą lepiej.
Siedzę na dachu i bardzo mi się tutaj podoba.
Używam wolności jak artysta i siedzę sobie na dachu.
Szaradzista
Surrealistyczny spleen
Przecież trzeba jakoś umrzeć.
Krzyżówka jolka:
samochodzik,
filet,
guz.
Za młody jestem
na niepokój,
a widzę siebie
z urwaną nitką w ręku.
Rebus chyba tylko dla poetów.
Kolejne hasła:
pępek, morze, dach.
Księżyc śpi wśród szkarłatnych chmur.
Na niebie promień słońca zgasł.
Wśród ciszy niesie się dźwięk „muuu” od krów.
To gospodarz wyprowadził je na pastwisko.
W głębi duszy jest awangardzistą,
tańczy sobie agrotango, a księżyc
jak głupia ryba gapi się w pole.
Antarktyda
Powracający senny monolog.
Namiot, w którym schowałem swoje urojenia.
Akty w powietrzu! Śnieg na języku!
Oczekiwanie na tarcie nosami.
Brakuje mi kawy. Chciałbym zrobić zdjęcie,
kiedy twarz trzymam w dłoniach.
Odsuwanie się ściany.
Czasem tylko pstrykniesz palcami.
Nigdy nie klaszczesz.
Chłodny aplauz oczu.
Papierosy w dłoniach, herbata na stole,
to łatwy schemat i nic więcej nie ma,
bo wszystko jest w nas.
Ludzie, którym wierzyliśmy, już odeszli.
W skacowany poranek podpieram płot.
Tatuuję sobie na piersi przeczucia domowej wojny.
Pędzę po drodze, na której nie będzie śladów.
Nigdy nie było żadnego początku.
Przyszłam nieproszona i niezapytana,
nie miałam planu, pomysłu idei!
A poza tym zwyczajnie – układało się.
Teraz śnią mi się kafkowskie fantazje.
Procedura rządzi, kto nie ma planu, jest głupcem.
PROZA
Ryc. Karol Mazuś
Mirosław G. Majewski
Gdybym wiedział kogo spotkam w przedziale, zapewne dalej
siedziałbym w restauracyjnym wagonie uciekając wspomnieniami do czasów dzieciństwa i tych wagoników-kurników, do których teraz z lubością wracam z tym słodko-gorzkim rozrzewnieniem.
Ale te słowa, które usłyszałem od tego przypadkowego podróżnego, nie dawały mi spokoju i nie pozwalały siedzieć na
dupie otulony słodkim lenistwem a właściwie nicnierobieniem.
Podróżny powiedział nam, że tylko człowiek, który nie ma
przyszłości, żyje swoją przeszłością.
To były jego jedyne słowa. Potem wyszedł bez pożegnania.
Zresztą tak samo i wszedł, nie witając się ani z mamą, ani
z Rabinem, ani tym bardziej ze mną.
Zawinięty był w beżowy, mocno zbrudzony prochowiec
o niemodnym już fasonie, z takimi dużymi kołnierzami które przy
dobrym noszeniu powietrza mogły służyć za lotnie.
Był jakiś taki, taki sfilcowany… Zwinięty jak przestraszony jeż na
środku leśnego duktu. Widziałem przed laty takiego jeża. Byłem
z mamą w lesie zbierać grzyby. I mama zauważyła go pierwsza.
– Zobacz! Zobacz synku! Jeż!
– Gdzie? – kręciłem głową na wszystkie strony, tylko nie tam
gdzie trzeba.
– Tam! Tam synku! O!
– Jeż! – krzyknąłem i zaraz pobiegłem w jego stronę.
A on zwinął się w kłębuszek, wystraszony naszą obecnością.
Teraz odświeżył mi się ten obraz, gdyż tak bardzo pasował do
tego milczącego podróżnego w beżowym prochowcu.
Podróżny usiadł w jednym wolnych kątów, przy drzwiach.
Ja siedziałem przy oknie, mama po drugiej stronie a Rabin
po środku.
Podróżny z jednakową obojętnością, a być może nieufnością
zignorował zarówno przyjazny uśmiech mamy, takież spojrzenie Sznajdermana jak i moją obojętność.
46
Migotania 49
Nikt z nas, widząc tę postać, nawet nie próbował z nią
nawiązać kontaktu. Było w nim coś takiego, co powodowało jednomyślną blokadę w nawiązywaniu relacji..
Żeby o tym więcej nie myśleć spojrzałem w okno.
Okna wagonów, są jedynymi i oryginalnymi oknami na
świat. Świat, który przemija. I który już nie wróci. Nasz
pociąg pędził tylko w jedną stronę i nikt z podróżnych
nie miał powrotnego biletu.
Urodziłem się w pociągu i doskonale zdawałem sobie z tego
sprawę.
CZŁOWIEK
W PROCHOWCU
Doskonale też pamiętałem tych wszystkich podróżnych, z którymi w taki lub inny sposób musiałem się pożegnać, z tą bolesną
świadomością, że nigdy w życiu już ich nie zobaczę.
Zapatrzony w mijane wioski, lasy, pola, nie potrafiłem jednak
uwolnić się od tego podróżnego.
Dlaczego, myślałem sobie, wybrał akurat nasz przedział?
Przypadek? Zbieg okoliczności? A może on ma nam coś
do powiedzenia, jeżeli nie słowami to sobą. Swoim sfilcowanym jestestwem, swoim brudnym prochowcem, najeżeniem
i nieufnością.
Być może, myślałem dalej, życie tak bardzo dało mu w dupę,
ze zwątpił we wszystko. W siebie, w ludzkość i w Boga.
Te myśli nakładały się na mijane krajobrazy tworząc swoisty kolaż.
Udając, że poprawiam pozycję ukradkiem spojrzałem na jego
twarz.
Był bez dwóch zdań typem abnegata, nieogolony, podkrążone, ale jakieś takie mądre oczy. Oczy filozofa. Jego profil przypominał mi jednego z filozofów. Niemieckich filozofów.
Mam! To Fryderyk Nietzsche. Nietzsche…
Niemcy… Niemiecki… Co to za kraj? Kraj Marcina Lutra
i Adolfa Hitlera…
Ciekawe, pomyślałem wtedy sobie, czy on wie kim w ogóle
był Fryderyk Nietzsche?
Mijały kilometry i godziny. Siedzieliśmy otulenie milczeniem
jak brudnym, beżowym prochowcem o niemodnym już kroju.
A może te milczenie było spowodowane właśnie tym prochowcem.
Prochowiec milczenia. Płaszcz ciszy. Metafory godne idioty
a nie poety.
W każdym bądź razie oprócz stukotu kół nie dochodził do nas
żaden inny dźwięk…
I nagle podróżny wstał. Wygładził pomarszczony materiał
prochowca. Spojrzał na nas, jakoś tak. Właśnie tak, kiedy brakuje określeń jak, bo żadne nie odda tego właściwie, pożegnał się
z nami anemicznym uśmiechem i tym jednym zdaniem.
– Tylko człowiek, który nie ma przyszłości, żyje swoją
przeszłością.
Odsunął drzwi, odwrócił i zwyczajnie przestał być. Zniknął jakby go w ogóle nie było.
Pociąg, co mnie zaniepokoiło, nie zwalniał. Więc podróżny nie
mógł jeszcze wysiadać. Chyba że chciał, co było bardzo prawdopodobne wyskoczyć z pociągu! Odczekałem jeszcze kilka chwil,
może pięć minut, ale pociąg dalej nie zwalniał.
Spojrzałem na mamę tkwiącą wzrokiem w swoich notatkach,
potem na Rabina studiującego opasłe tomisko Talmudu.
Widocznie zaniepokojenie losem podróżnego udzieliło się
tylko mnie.
Wstałem.
– Gdzie idziesz synku?
– Do toalety mamo – skłamałem. A niby co miałem powiedzieć? A potem już do Rabina: – Przepraszam.
Rabin uśmiechnął się pod nosem, jakby wiedział o moich
zamiarach, ale grzecznie podwinął pod siebie nogi robiąc mi
przejście do drzwi.
Po chwili byłem już na korytarzu.
Biegając od przedziału do przedziału byłem coraz bardziej
zdumiony ilością przybrudzonych, beżowych prochowców. Nie
widziałem ludzi, tylko same prochowce.
Tak na prawdę widziałem tylko nieobecne twarze. Nie było tu
nikogo, wszyscy byli więźniami przeszłości.
Mirosław G. Majewski
Zły Tyrmanda – wyśpiewany
Pierwszy spektakl w nowym sezonie w Teatrze Muzycznym w Gdyni zrealizowano
z imponującym rozmachem scenograficzno-wizualnym. Artyści tego teatru udowodnili po
raz kolejny, że są świetni w scenach zbiorowych, szczególnie gdy nad choreografią czuwa
Jarosław Staniek, który wie, jak ważna jest energia zespołu.
Muzyka Piotra Dziubka nie przynosi żadnego szlagwortu, ale wpada w ucho, a piosenki z tekstami Rafała Dziwisza mogą się podobać. W Gdyni zagościł na kilka lat – jak mniemam – musicalowy
Zły Leopolda Tyrmanda. To powieść kultowa, która powstała na zamówienie. Klimatyczna, na topie,
w której wszystko „lśni, tryska, brzmi” – jak pisał Gombrowicz, ale też balladowa (o mieście po kataklizmie) i reportażowa, o Warszawie lat 50. ubiegłego stulecia. Wydawnictwo Czytelnik zachęciło
autora do napisania „historii detektywistycznej” i wypłaciło zaliczkę, zdołowanemu, choremu i dość
ubogiemu Leopoldowi Tyrmandowi. Tak narodził się Zły. Powieść – legenda, owiana mitami często
powtarzanymi przez tych, którym nie udało się Złego dość uważnie przeczytać. Wiele dobrych notowań zdobył Tyrmand jako swoisty symbol polskich bikiniarzy, playboy tamtych czasów. Źródła operacyjne służby bezpieczeństwa donosiły, że „u Tyrmanda popularna była gra w butelkę i rozbierali się
nawet zachodni dyplomaci”. Ale są też o powieści Zły opinie bardziej wstrzemięźliwe i dość sprawiedliwe, w których ocenia się warstwę literacką. Liczy się tekst a nie kontekst. Ta powieść nęci twórców
teatralnych. Jacek Głomb zrealizował Złego w 1996 roku w Legnicy w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, a Jan Buchwald w Teatrze Powszechnym w Warszawie w 2010 roku.
W Teatrze Muzycznym w Gdyni Złego przygotował adaptacyjnie i wyreżyserował Wojciech
Kościelniak. To twórca dobrze znany w Gdyni. Jego spektakle Hair, Bal w operze Tuwima, Lalka
czy Chłopi zostały bardzo wysoko ocenione przez krytykę i publiczność.
W gdyńskim Złym z ponurego, szaro-mrocznego światła wyłaniają się na imponującej wielkości
scenie teatru mury i metalowe konstrukcje budującej się stolicy. Na budynku pojawił się portret Bieruta, a obok zarys wznoszonego pod niebo Pałacu Kultury i Nauki i wyświetlane komunistyczne hasła.
Na scenie-lodowisku ślizgali się łyżwiarze, do baru Społem zaglądały dziwne typy, ktoś ukrywał się
w piwnicy, a w redakcji „Expressu Wieczornego” pisano ważne teksty. W tej bogatej i różnorodnej przestrzeni – to bardzo ciekawe i wielopłaszczyznowe dzieło scenograficzne i animacyjne Damiana Styrna,
które dodaje blasku musicalowej realizacji Złego – pojawią się agresywni i okrutni chuligani, żule i
bandziory. Walczyć będzie z nimi Zły, czyli powieściowy Henryk Nowak (w tej roli Krzysztof Wojciechowski), który postanawia odkupić winę – popełnioną przed laty zbrodnię (zamordował w pociągu
inwalidę wojennego). O tym, dlaczego Zły jest zły dowiadujemy się w finale spektaklu, w fatalnym
niestety aktorsko monologu. Krzysztof Wojciechowski jest ciekawie prowadzony przez reżysera. Sprawny fizycznie, dobrze poruszający się aktor imponuje w scenach walki, ma jednak problem z wygłoszeniem trudnego i emocjonalnie skomplikowanego tekstu. W pseudo romantycznym monologu gubią
się sensy. To słaby finał w tym nietuzinkowym przedstawieniu, z którego warto zapamiętać kilka innych
postaci. Martę Majewską, dziewczynę zakochaną w doktorze Halskim (Tomasz Więcek poprawny i ciągle taki sam) zagrała z wdziękiem urodziwa i dobrze śpiewająca Mariola Kurnicka. Na premierze gościnnie w roli redaktora Kolanko wystąpił Tomasz Steciuk, aktor który rozpoczynał karierę w Teatrze
Muzycznym w Gdyni. Jego ojrzałość i opanowanie pozwoliły mu stworzyć ciekawą postać. Dobrze też
ogląda się i słucha Zbigniewa Sikory czyli kioskarza Kolodonta i Mateusza Deskiewicza jako Jonasza
Drobnika, buchaltera i detektywa-amatora. Może za dużo w tej postaci cytatów z Chaplina, ale niewątpliwie widać indywidualność aktora. Czasami miałam wrażenie, że reżyserowi bardzo zależało, by
każdej postaci nadać jakiś charakterystyczny rys, co w mnogości ról doprowadziło do niepotrzebnych,
chaotycznych przerysowań szczególnie wśród postaci z bandy Filipa Merynosa. W tej roli wystąpił Bernard Szyc, jak na mój gust zbyt dobrotliwy i misiowaty. Zabrakło draństwa i okrucieństwa prezesowi-bandziorowi, owej bezwzględności przedwojennego właściciela burdelu i powojennego postrachu
Pragi i Śródmieścia Warszawy. W swoistym kontrapunkcie do tej postaci gra Andrzej Śledź jako Albert
Wilga. Aktor zmienił zupełnie swoje emploi. To profesjonalista w każdym calu – świetnie porusza się,
mówi i śpiewa. Ciekawe role „złych kobiet” stworzyły Katarzyna Kurdej jako Roma Leopard, śpiewająca
czysto, tańcząca z werwą, budująca postać konsekwentnie i naprawdę wyrazista Ewa Gierlińska jako
Aniela, ongiś kochanka Merynosa, a potem jego służąca. W spektaklu grają też adepci Studium Wokalno-Aktorskiego im. Danuty Baduszkowej.
Reżyser Wojciech Kościelniak i choreograf Jarosław Staniek wiedzą jak ważne są sceny zbiorowe, jaki efekt można osiągnąć precyzyjnym ustawieniem i morderczą dyscypliną sceniczną. W
tym spektaklu naprawdę sceny zbiorowe należą do najciekawszych również dzięki bardzo dobremu przygotowaniu wokalnemu zbiorówek, to zasługa Agnieszki Szydłowskiej i Anny Domżalskiej.
Zdecydowanie zabrakło mi w warstwie muzycznej dominanty nawiązującej do lajtmotivów lat
50. światowego jazzu, którego Tyrmand był świetnym znawcą i popularyzatorem. Wszak to jego
właśnie nazywano „papieżem jazzu”.
Teatr Muzyczny do spektaklu Zły przygotował ciekawy merytorycznie i graficznie program. To
dzisiaj swoisty ewenement. Wydano też płyty z muzyką do dwóch spektakli: Chłopów i Złego.
Kumernis, czyli o tym jak świętej panience broda rosła
– wydarzeniem artystycznym
Agata Duda-Gracz stworzyła w Teatrze Muzycznym w Gdyni widowisko najwyższej klasy.
Spektakl totalny, w którym jedna z najciekawszych twórczyń polskiego teatru plastycznego,
jest autorką scenariusza, reżyserem, scenografem i twórczynią kostiumów. Kumernis, czyli o
tym jak świętej panience broda wyrosła może jedynie zdziwić tych, którzy uważają, że w
Muzycznym gra się tylko łatwe, ckliwe i banalne, po prostu wpadające w ucho, musicale.
Kumernis, mityczna święta, czczona nawet przez kilka stuleci w chrześcijaństwie, zwana też
Wilgefortis (mężna w dziewictwie) inspirowała niejednego artystę. Utrwalali wizerunek kobiety
z brodą na krzyżu w malarze, rzeźbiarze, szukali tajemnicy Kumernis również twórcy teatralni.
Piotr Tomaszuk stworzył misterium zrealizowane w Teatrze Wierszalin na motywach powieści
Olgi Tokarczuk, które wywołało niemałe zamieszanie, a nawet protesty partyjne ortodoksyjnej
Ligii Polskich Rodzin. Tokarczuk zafascynowana Wilgefortis w Domu dziennym, domu nocnym tak
przedstawia modlitwę Kumernis: „Zaopatrzyłeś mnie, Panie, w moją płeć i ciało kobiece, które
stało się kością niezgody i pożądań wszelkich. Wybaw mnie więc, Panie, od tego daru, bo nie
wiem, co z nim uczynić. Zabierz do siebie z powrotem moją urodę i daj mi znak przymierza, żeś
i Ty mnie niegodną pokochał i od urodzenia sobie przeznaczył”.
Kumernis – patronki kobiet, które chciałyby uwolnić się od miłości doczesnej, kościół katolicki
nie uznał za święta, nie znalazła się ona w spisie liturgicznym Martyrologium Romanum. A jednak
mit istniał i fascynował. Agata Duda-Gracz spojrzała na swoją Kumernis jak na piękną, młodą
dziewczynę, która nie chce wyrzec się miłości i która nie jest świętą. Duda-Gracz więc niejako á
rebours odczytała i zainscenizowała tę niezwykłą przypowieść, bo najważniejsza jest miłość do
człowieka. Dla reżyserki ważny jest apokryf codzienności, a nie święci z przeszłości. Pyta więc, kto
jest dzisiaj świętym i jak współcześni są zanurzeni w tym co dobre, a na ile może nad nimi dominować zło, również to zrodzone z miłości. Zastanawia się, co dzisiaj jest grzechem i kiedy człowiek
tak naprawdę grzeszy? W spektaklu Dudy-Gracz wszyscy są właściwie święci, nawet Kura, Kogut,
Wołk Polny i Kamień Wołający, ale przede wszystkim świętymi są bohaterowie apokryfu: Mateczka Święta Prakseda, Tatuś Święty Izydor, trzy święte panienki: Benwenuta, Ludka i Kumernis i
święci młodziankowie Cyryl, w którym właśnie zakochała się Kumernis i młodzianek święty Albert.
I jeszcze do tego dwaj święci mężowie: Florian i Jeremiasz. Losy tych świętych dalekie są od tradycyjnie pojmowanej świętości, choćby w kulturze chrześcijańskiej. To bohaterowie raczej ludycznych przypowieści, swoiste archetypy osadzone w tradycji ludowej. Duda-Gracz niezwykle osobiście i emocjonalnie opowiada o ich losach, pokazując jednocześnie i wzniosłość i podłość. Jej
spektakl to precyzyjnie napisana, ze świadomą archaizacją języka, przypowieść współczesna. Losy
Kumernis w gdyńskim przedstawieniu są właściwie wpisane w naszą dziwną rzeczywistość i
codzienność. Dziewczyna w pończochach- kabaretkach, w nabijanym ćwiekami staniku, krótkich
szortach jest zaborcza i opalizująca wszystkimi kolorami namiętności. Jej miłość do Cyryla – młodzieńca przystojnego (Cezary Łukaszewicz), obdarzonego wielkim darem łaski wiary, ale cieleśnie
mdłego jest pełna namiętnych uniesień. Kumernis tekstem Dudy-Gracz pyta świętego Cyryla:
„- A ty chcesz chłopaku mój durny, żebym ja jak Pan Jezus była? Może jeszcze do krzyża przyczepiać się powinnam, żebym ci się podobała? Ty jesteś zwykła chłop-dewotka!(…) Jak ty Boga
chcesz kochać, jak ludzi miłować nie umiesz!” – wykrzyczy. Jej ukochany Cyryl, zatopiony w
doktrynach wiary, nie chce popełnić grzechu, tłumi więc wszelkie pożądanie. Dlatego Kumernis
jest nieszczęśliwa, cierpi i pyta jaką ma iść drogą. Nie wyjdzie też za mąż za tego, którego wybrał
jej ojciec. Ale Bóg wysłucha jej błagania i urośnie jej legendarna broda. Przejmująca jest scena
buntu Kumernis, nawet jeśli broda w spektaklu jest zarostem na gumce. Rozgniewany ojciec
(święty Izydor despota) dopełni przeznaczenia – ukrzyżuje Kumernis. Magda Kumorek, świetnie
mówiąca tekst, dobrze śpiewająca i poddająca się całą fizycznością koncepcji Dudy-Gracz, stworzyła kreację godną wielkości i znaczenia tego obrazoburczego i jednocześnie wzniosłego
spektaklu.
Cierpią w tym spektaklu Dudy-Gracz i inni świeci, bo bolesny i dotkliwie uwierający jest świat
oparty na przemocy. Ludyczna dosłowność i cywilizacyjne rozpasanie idą w parze. Straszliwy
ojciec święty Florian (w tej roli niezwykle sugestywny Jurek Michalski, który odda wraz z ostatnim tchnieniem swoje migoczące serce –to scena pełna plastikowego uroku), życie swojej córki
świętej Benwenuty zmienia w piekło. Przejmująca jest rola Reni Gosławskiej, aktorki oddającej
temu spektaklowi serce i rozum, która osacza widza swoim bólem i bezradnością. Podobnie okrutny jest święty Jeremiasz. On wychowuje swoją córkę tłukąc ją zaciekle, święta Ludka (Kasia Wojasińska – ciekawie plastycznie wystylizowana) jest dziecinnie naiwna, infantylna i zagubiona. Niby
porcelanowa laleczka porusza się w tej przestrzeni złej, pełnej przemocy. Ojcowskie katowanie
przyjmuje z porażającą pokorą.
Przedstawienie rozpoczyna się w stylizowanej przestrzeni – niby to ogromny ikonostas, albo
też wielokondygnacyjny budynek bez przedniej ściany, z otwartymi pokojami – klatkami. W tych
kwadratach, prostokątach każda z postaci ma swoje miejsce z napisem. Scena zdjęcia z krzyża
pięknej, wiotkiej Kumernis – Magdy Kumorek, to początek i koniec misterium. Klamra, która
wyraźnie uspakajać ma rozedrganą wyobraźnię widza. Ciekawie też ogląda się czwórkę adeptów
studium aktorskiego przy gdyńskim Teatrze Muzycznym. Marta Kwiatkowska jest Panienką Przybłędą, Babcią i napastowaną Świętą Kurką Podwórkową, której do woli używa dziobiący Kogutek
Święty Napłotny – Janek Napieralski. Wojciech Daniel jest Lolkiem i Kamieniem Świętym Wołającym, a Krzysiek Suszek i Modrzewiem Świętym Przydrożnym i Bolkiem. Artystyczna młodzież
udowadnia jak ważna jest możliwość sprawdzania talentu właśnie na scenie.
Warstwa muzyczna gdyńskiego przedstawienia porusza widza fenomenalnym rozpisaniem
dźwięków na głosy. Brak orkiestry w niczym nie odbiera brzmienia temu widowisku. Łukasz Wójcik zestroił głosy aktorów w świetnie brzmiące tło i równocześnie znakomicie zapisał ich partie
solowe. A artyści śpiewają z klasą i pełnym profesjonalizmem. Drobne potknięcia premierowe
absolutnie nie odbierają uroku muzycznej polifonii i swoistej „oratoryjnej” wielogłosowości, która
cudownie brzmi bez instrumentów.
Spektakl Kumernis czyli o tym jak świętej panience wyrosła broda poprzedził mały skandalik
wizualno-obyczajowy. W Gdańsku zawisł plakat prawie nagich aktorów- wykonawców, którzy
pięknie wystylizowani na fotografiach Grega Noo-Waka przysłaniali rekwizytami miejsca intymne. Natomiast ten sam plakat zbulwersował na tyle radnych Gdyni, że w mieście nie pojawiał się
przed premierą, a na bilbordach artyści mieli zasłonięte „grzesznymi” części ciała. Zastanawiam
się, czy miejscy rajcy mają świadomość, że w mrocznej przeszłości w naszym ówczesnym, niezbyt
dobrym i szczęśliwym kraju odbywały się biennale fotografii zatytułowane Wenus. I nikt wtedy
nie zasłaniał niczym modelek. Ten drobiazg dodał jednak pikanterii premierze. Spektakl jest ze
wszech miar godną obejrzenia kreacją teatralną Agaty Dudy-Gracz. Słowa uznania należą się
dyrekcji Teatru Muzycznego, która zaryzykowała artystycznie. I to jest twórcze ryzyko.
Ghost – polska prapremiera. Ckliwa bajka
Lasery i projekcje video ostro rozświetlają Dużą Scenę Teatru Muzycznego w Gdyni. Gęsto serwowany ogień piekielny w pomarańczowo-czerwonych płomieniach ma wzbudzać grozę, a romantyczny, drobny deszczyk powinien nastrajać sentymentalnie. W niebiańskich przestrzeniach króluje
tylko dobro, zło pochłoną piekielne moce. W realnym świecie jest tak sobie. Słowem Ghost, polska
prapremiera musicalowa przywędrowała z Broadwayu dzięki umowie z Theatrical Rights Worldwide
w Nowym Jorku. Wcześniej poznaliśmy filmową wersję zatytułowaną Uwierz w ducha (film z 1990
roku) ze sławnym i znanym wówczas Patrickiem Sweyzem i z urodziwą Demi Moore. Ghost to konwencjonalna bajeczka, czyli ckliwa opowieść o tych, którzy kochają zawsze i są tylko dobrzy, jak również o tych złych, chciwych, rządnych sukcesów i pieniędzy. Jednym i drugim towarzyszą klimaty z
zaświatów: niebiańskie i piekielne, i oczywiście obowiązkowo duch. Widz więc z góry wiedział, czego
może się spodziewać. Sceniczna wersja teoretycznie mogła nieco ubarwić opowiastkę i zrealizować ją
z nerwem. Ale w Gdyni tak się nie stało. Reżyser Tomasz Dutkiewicz nie zachwyca pomysłami. Spektakl zrealizował bez iskry bożej. Nie ma pomysłowych rozwiązań, ciekawych planów, wydaje się, że
powiela różne wzorce i dlatego trudno nie mieć wrażenia, że gdzieś już to oglądaliśmy. Nie pomogła
spektaklowi też choreograf Sylwia Adamowicz, która ma podobnie jak reżyser spory dorobek sceniczny. Po prostu na scenie dominują konwencjonalne i niemrawe, często nierówno wykonane, układy
taneczno-gimnastyczne. Zaledwie dwie sceny są naprawdę dobre (biurowa i z błyszczącymi kuframi).
To wszystko sprawia, że spektakl się dłuży, a akcja wlecze powoli wśród wyśpiewywanych westchnień.
Błyskają często kiczowate efekty, choć właśnie one i dość pomysłowa scenografia (Wojciecha Stefaniaka) miały oczarować widzów. Oglądamy więc wyświetlany Nowy Jork z drapaczami, biurowiec z szybko
mknącą windą i metro, którym włada duch. Realnie zbudowano na scenie jest kawałek brooklińskiego mostu, miejsce miłosnych i przestępczych spotkań i mieszkanie, niezbyt gustowne, Sama i Molly.
Gdyński Ghost ma podwójną obsadę. Premierowa wzbudziła mój umiarkowany zachwyt.
Sebastian Wisłocki – Sam i Molly – Maja Gadzińska (ciekawsza niż partner) starali się sprostać
wyzwaniom wokalnym, choć nie obeszło się bez wpadek, ale aktorsko są mało wiarygodni i
sztuczni w miłosnych uniesieniach. Carl – Krzysztof Wojciechowski, czarny charakter, który nie
dość, że zdradził przyjaciela, to jeszcze chciał skrzywdzić nieszczęsną Molly po śmierci ukochanego
– jest plastikowo-papierowy. Wokalnie nie porywa. Gajdzińska z tego tercetu jest najlepsza. Na
pewno dobrze śpiewa i wygląda, a to są w musicalu atuty. Molly jest jej pierwszą dużą rolą, tym
bardziej warto zauważyć, że pojawia się powoli nowa musicalowa osobowość. Duch Metra – Paweł
Czaja zwraca uwagę przede wszystkim ogromną sprawnością ruchowa, choć jak na mój gust,
wielokrotne powtarzanie takich samych scen jest nużące i mało atrakcyjne.
Premierowy spektakl głównym bohaterom „ukradła” Marta Smuk jako Oda, która władała emocjami publiczności. Tę rolę w filmie grała naprawdę fenomenalna Whoopi Goldberg. Gdyńska aktorka
wyraźnie stylizowała się na ciemnoskórą amerykańską gwiazdę. Zapożyczeń wiele, ale grała z wdziękiem, werwą i była naprawdę świetna wokalnie. Każde jej pojawienie się na scenie ożywiało akcję.
Wydaje się, że publiczność teatru muzycznego dzisiaj tęskni do bajek i sentymentalno-ckliwych klimatów, bo jak wieść niesie gdyński Ghost oklaskiwany jest na stojąco. A tak na marginesie, ostatnio takie hołdy składane są artystom niemal przy każdej teatralnej okazji, również tej
mało udanej i nudnawej. Taka widać teraz moda.
Alina Kietrys
Fot. archiwum
Gazeta literacka
47
TEATRALIA
TEATR MUZYCZNY W GDYNI
ROZPOCZĄŁ NOWY SEZON Z ROZMACHEM
RECENZJE
WIDMA PRZESZŁOŚCI I WIZJE PRZYSZŁOŚCI
WEDŁUG JANA SOWY
liberalizmem w Polsce? Mówiąc brutalnie, na małpowaniu wzorów zachodnich w nadziei, że
zaowocują one u nas w podobny sposób, czyli bogaceniem się społeczeństwa. Tymczasem jak
pokazuje na przykładach autor Innej Rzeczpospolitej..., forma kapitalizmu może przynieść
pożądany skutek, jeśli zostanie dopasowana do aktualnie istniejących warunków. Drugi problem
z liberalizmem polega na tym, że kapitał, aby zaczął pracować musi dokonać się tzw. pierwotna
akumulacja. Jak pokazuje jednak rzeczywistość oszczędności i ciężka praca często do tego nie
wystarczają. W krajach zachodnich akumulacja dokonała się w poprzednich stuleciach, była procesem brutalnym opartym na wyzysku czy to robotników czy ludów poddanych kolonizacji. Nie
mamy więc warunków i raczej chyba nie chcielibyśmy akumulacji dokonanej w ten sposób. Obie opisane przez Sowę formuły są fałszywe i znalezienie się w ich potrzasku stanowi przyczynę kryzysu Polski, co źle wróży. Dlaczego? Bo nie pozwalają spojrzeć prawdzie w oczy, ocenić rzeczywistej sytuacji, utwierdzając w zamian w złudzeniach. To w konsekwencji uniemożliwia zastosowanie
właściwych rozwiązań. Przez konserwatyzm Polska nie dorasta do swojego czasu, grzęznąc w mitycznych przeświadczeniach o przeszłości. Liberalizm powoduje z kolei relokację – stawiamy się w pozycji
państw bogatych, tymczasem należałoby się wzorować na tych, które w rankingu światowego bogactwa zajmują podobną pozycję, a mają coś interesującego do zaoferowania, jak np. Kolumbia. Zarówno konserwatyzm, jak i liberalizm stoją na drodze Polski do nowoczesności.
Czy w Polsce istniał w ogóle komunizm? Czy „Solidarność” wyrażała na pewno antykomunistyczne idee? Jakie dwie siły powodują, że Polacy tkwią w wielkim złudzeniu? Czym
jest dobro wspólne? Książka Jana Sowy burzy, ale daje też wizję projektu.
Ustalenie, z jaką sytuacją mamy dzisiaj do czynienia w Polsce, wbrew pozorom, nie jest proste. Z
jednej strony płyną peany o sukcesie, jaki osiągnęliśmy w ciągu ostatniego ćwierćwiecza. Opierają się
one na danych statystycznych, makroekonomicznych, nie odzwierciedlających jednak sytuacji jednostek. Z drugiej strony mamy głosy osób, których sytuacja kompletnie nie odzwierciedla tego „sukcesu”.
Wielu stara się je zanegować, przypinając łatkę roszczeniowości, zacietrzewienia czy irracjonalizmu. W
zrozumieniu aktualnej kondycji nie pomagają również media, których przekaz wyznacza tzw. news,
czyli sensacja i doraźność. Nie mając czasu na pogłębione analizy, często przechylają się ku jednej ze
stron, nie kierując się dobrem ogółu. Zwłaszcza telewizja zapośrednicza obraz świata, mogąc go wykrzywiać w ten czy inny sposób, choć jej prymat, jak przekonały ostatnie wybory powoli się kończy. Dyskusja przenosi się do internetu. To forma bardziej demokratyczna, choć niewolna od zagrożeń.
Pisał ostatnio prof. Marcin Król, że domeną dzisiejszych wyborów jest nieprzewidywalność. Nie
jest klarowne, według jakich programów operują politycy. Partie oscylują raczej wokół centrum, aniżeli opierają się na wyraźnych dystynkcjach. Dlatego i decyzje wyborców, dokładając powyżej wspomniane medialne zapośredniczenia, są często dość przypadkowe i nieprzewidywalne. Stąd by dowiedzieć się, co naprawdę dzieje się w Polsce i dokonywać świadomych wyborów, warto szukać analiz,
których przygotowanie, ale i odbiór wymagają więcej czasu i uwagi niż krótki telewizyjny spot.
Polskie złudzenia Jedną z lektur, która nieco rozjaśnia mglisty obraz Polski stanowi Inna Rzeczpospolita jest możliwa! Widma przeszłości. Wizje przyszłości. Napisał ją krakowski socjolog, teoretyk kultury i pracownik
naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego dr hab. Jan Sowa. Jest to obok Prześnionej rewolucji Andrzeja
Ledera wydanej w roku ubiegłym, jedna z niewielu pozycji, które nie służą poklepywaniu po plecach.
Ich autorzy nie obawiają się pokazać niewygodne prawdy, zepchnięte do zbiorowej nieświadomości.
Przyjmują nową perspektywę, tam gdzie królują utarte poglądy, idą wręcz pod prąd mitologii. Przede wszystkim zaś są to pogłębione analizy psychoanalityczne, czy jak w przypadku Sowy historyczne
i ekonomiczne. Do jakich więc zasadniczych wniosków dochodzi autor?
Przede wszystkim podważa statystyczno-propagandowe inwokacje triumfalistów. W Polsce nie
dzieje się dobrze, a przedstawiane wskaźniki dobierane są wybiórczo. Dobre PKB, o którym mówi
tzw. mainstream, kłóci się z dalekimi miejscami Polski w rankingach, jeśli chodzi o poziom życia czy
płace, o czym się już rzadko wspomina. Poza tym budowana na potęgę w ostatnich latach infrastruktura stanowiąca synonim rozwoju Polski idzie w parze niestety z nędzą zaufania społecznego. Jak to
określa Jan Sowa – społeczeństwo zipie na kroplówce. Poza tym emigracja, problemy demograficzne,
niewydolność instytucji politycznych, bankructwo moralne kościoła, popularność teorii spiskowych,
brzydota miast – można by długo wyliczać. Nędzę obrazuje przede wszystkim zaś polityka, która
stała się medialnym spektaklem, a scena w ostatnich latach uległa zabetonowaniu. Na szczęście od
ostatnich wyborów mamy do czynienia z fermentem (książka wydana została przed nasileniem się
zjawiska, dlatego go nie uwzględnia), ale czy faktycznie siły, które pojawiły się na scenie politycznej
znamionują nowe, czyli inną Rzeczpospolitą, czy są być może odmienionymi wcieleniami starych? Marzenie o wielkości i nędza sarmatyzmu
Łatwiej odpowiedzieć na to pytanie po lekturze omawianej książki. Nie skupia się ona bowiem
na powierzchni w stylu PO i PiS, ale schodzi głębiej, opisując dwie formy myślenia, dwie różne
koncepcje Rzeczpospolitej. Mowa o konserwatyzmie i liberalizmie. Pierwsza skłania się ku
przeszłości i upatruje w sarmatyzmie tradycji, na której budowana miałaby być polska tożsamość.
Znamionuje ją m.in. poczucie, że Polskę odznacza wielkość (tzw. idea jagiellońska) i ma ona do
spełnienia na arenie międzynarodowej jakąś szczególną misję. Tymczasem sarmatyzm, jak wykazuje za pomocą źródeł Sowa, jest z historycznego punktu widzenia synonimem skrajnej niesprawiedliwości, uciemiężenia 90% społeczeństwa przez uprzywilejowaną resztę. Z ekonomicznego
punktu widzenia to zacofanie i niska wydajność. W sensie politycznym oznacza anarchię, prywatę,
antypaństwowość, które finalnie prowadzą do rozbiorów. Jeśli dodać do tego podboje kolonialne
na Ukrainie, to mamy zestaw, który raczej trudno, aby pełnił rolę wzorca. Sowa głosi tezy, które
zaprzeczają szkolnym lekcjom historii. Rozbiory Polski to przede wszystkim efekt upadku jej państwowości i fatalnej sytuacji gospodarczej i społecznej, a nie wynik tylko wrogiego stosunku
państw ościennych. To naturalna konsekwencja odstawania od kierunku, w którym poszedł
ówczesny świat, mianowicie nowoczesności (industrializacji, urbanizacji, demokratyzacji).
Na modłę zachodniego kapitalizmu Z drugiej strony jest liberalizm, który w polskich warunkach ma charakter głównie gospodarczy. To powiew zachodniego prądu, które przeniknął do Polski po 1989 roku, a określany jest
jako neoliberalizm. Oznacza z grubsza prywatyzację, deregulację i niskie opodatkowanie, czyli jak
najmniejszą kontrolę państwa, tym samym maksymalizację wolnej przestrzeni do działania dla
firm, zwłaszcza globalnych korporacji, bo tak to wygląda w praktyce. Na czym polega problem z
CZY ZŁO MOŻE BYĆ DOBRE?
48
Migotania 49
Demokratyzacja demokracji
W Innej Rzeczpospolitej... Sowa analizuje kilka wybranych, wydaje się, że kluczowych, zasobów, które powinny być dobrami wspólnymi. Język, wiedza, kod (oprogramowanie), miasto,
demokracja. We wszystkich tych obszarach zestawia przykłady pozytywne z negatywnymi. Kluczowa jest oczywiście demokracja, bo ma wpływ na pozostałe obszary. Mamy tymczasem do
z moralnego lub prawnego punktu widzenia. Ale, mówi Anglik, a za nim Polak Kurowicki, „rozbój
jest zjawiskiem ekonomicznie i społecznie użytecznym. Wszak dokonująca go banda idzie z zagrabionym mieniem np. do karczmy. Tam część pieniędzy przepija, z części oskubują ją dziewczyny lekkich obyczajów. Obsługuje je zaś poczciwy karczmarz, który być może ma syna kształcącego się na
sędziego”. Zatem zagrabione służy nie tylko bandzie rabusiów, ale i uruchamia różnorakie kółka
w mechanizmie społeczno-ekonomicznym. Zło staje się źródłem dobra.
Kurowicki - wtrąćmy: członek Polskiego Towarzystwa Hegla i Marksa - przekłada dalej zbójecki proceder na drogach Europy na współczesne mechanizmy, na miłościwie panujący nam
kapitalizm. Przy którym dawni zbójcy to niewinne przedszkolaki. Afery, przekręty, ukradziony
pierwszy milion, o którym z lekkim uśmieszkiem i przymrużeniem oka mówi się i pisze w mediach,
książkach, to dzisiejsza rzeczywistość, w której żyjemy. Która, niestety, nakręca nasze (bogobojne)
życie. Byt całych społeczeństw i narodów. Karol Marks, mówi Kurowicki, przyklaskiwał koncepcji
Mandeville’a, „iż bez zła nie ma społecznego życia. Dobrem zaś zastąpić się go nie da”. Ale nie do
końca. Mandeville był bowiem „niemoralizatorskim apologetą kapitalizmu”, Marks natomiast
widział „historyczną przemijalność każdego ustroju”, czyli nie chciał utrwalenia tezy o nieuchronności zła - kapitalizmu. Według brodatego filozofa, „trzeba ruszyć z posad bryłę świata” i zmienić
podstawy struktury społecznej, na której powstał ów kapitalizm.
Czy jesteśmy w stanie, za Kurowickim, współcześnie, w XXI wieku, myśleć Marksem? Tym
diabłem dla warszawskich ideologów, publicystów i żurnalistów? Przecież myśmy tutaj, nad Odrą
i Bugiem, dopiero co przyswoili sobie nowy porządek, łagodnie nazywając go gospodarką rynkową. I już jakiś Marks każe nam to wywracać? Niedoczekanie! Dlatego właśnie wszyscy, którzy
stoją za kapitalistycznym przewrotem ustrojowym z 1989/90 roku (notabene nikt wtedy społeczeństwa nie zapytał, np. w referendum, czy tego chce!) są oczywiście za wyrzuceniem Marksa z
historii. Z ulic, z bibliotek, z programów nauki. I jak na razie skutecznie tego pilnują. Choć Kurowicki cedzi Marksowskie - jak też inne zdroworozsądkowe myśli - na kartach swych książek...
Można by rzec, że prof. Jan Kurowicki zachowuje się dość paskudnie wobec swoich bliźnich.
Niszczy spokój czytelników i odbiorców jego myśli, i ustawia ich przeciwko światu, przeciwko nowej
rzeczywistości, która w Polsce z uporem jest budowana przez ostatnie „25 lat wolności”. Rozwala w
swoich publikacjach podstawy „pięknego kapitalistycznego świata”, pokazuje rysy na ideologii, która
ma nas chronić przed miazmatami Słusznie Minionego. Ludzie, którzy zdążyli się przyzwyczaić do
tego, że jest nam tak dobrze i sympatycznie, że jesteśmy po dobrej stronie mocy, że wreszcie „wybiliśmy się na niepodległość”, dowiadują się z jego pism, szkiców, esejów czegoś zupełnie przeciwnego.
U myślącego, zdrowego człowieka może to budzić frustrację, a w skrajnych przypadkach nawet prowadzić do depresji. Czy uchodzi tak traktować rodaków, panie profesorze?
Wędrowiec po uniwersytetach
Najnowsze dzieło - zbiór szkiców pt. O pożytku ze zła wspólnego - również powoduje, że jego
odbiorcy są narażeni na dawkę mocnej publicystycznej odmienności, żeby nie powiedzieć wprost:
złośliwości Kurowickiego wobec otaczającego nas „przyjaznego świata” ponoć Trzeciej RP, choć z
logicznej kolejności wynika, że raczej IV RP (przecież to PRL miała numer 3). Zwłaszcza narażeni
są ci, którzy zostali już przyzwyczajeni do telewizyjnej rzeczywistości prezentowanej w takich
stacjach jak TVN, Polsat, czy Telewizja Polska, lub na łamach „Gazety Wyborczej”, „Polityki” i innych
mediów tzw. głównego nurtu. Tam, notabene, Kurowickiego nie uświadczysz, bo chyba by od
razu padły wszystkie sieci nadawcze i wysiadły odbiorniki. Ale prof. Kurowicki nie dał się - mimo
wszystko - odsunąć od pisania i wypchnąć z rynku edytorskiego. Nie złamał pióra. Wydaje kolejne, świetne, może coraz lepsze zbiory wierszy, a więc realizuje się jako twórca, wydaje też nie
mniej znakomite książki eseistyczne, krytyczne. Jest wybitnym polskim filozofem, poetą, krytykiem literackim, eseistą, dramatopisarzem oraz naukowcem-humanistą. Mało takich autorów w
„wolnej Polsce”, choć może po prostu są, ale tak ukryci, „zakamuflowani” przez owe media, że ich
nie znamy. Zwłaszcza jeśli są spoza warszawki. A Kurowicki, choć przez Warszawę przeszedł i wciąż
istnieje w nurcie ogólnopolskim, w sensie osadnictwa stał się od pewnego czasu „twórcą prowincjonalnym”. Można go w ostatnich czasach widzieć we Wrocławiu, Szczecinie, Zielonej Górze, od
paru lat przebywa w Jeleniej Górze. Zaczynał jednak - choć wrocławianin, a właściwie kresowiak
z Baranowicz - właśnie w Warszawie. Ukończył tam Wydział Filozoficzny na uniwersytecie. Natomiast w 1969 roku na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego uzyskał stopień doktora za rozprawę Literatura XX w. w perspektywie antropologii filozoficznej. W 1974 roku został
doktorem habilitowanym na podstawie pracy „Próba społecznej charakterystyki poznania” obronionej z kolei na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu (świetni recenzenci: prof. prof. Zdzisław Cackowski, Jerzy Kmita, Leszek Nowak). Od 1983 roku
jest profesorem nadzwyczajnym za monografię pt. Miraże świadomości estetycznej. Zauważmy „zaliczył” najważniejsze polskie uczelnie. Ale wróćmy do jego najnowszego dzieła.
Czym jest dobro wspólne?
Jedynym rozwiązaniem jest wyjście poza tę opozycję. Poszukiwanie tzw. trzeciej drogi, własnego modelu, który byłby adekwatny do obecnej sytuacji. A wpierw znalezienie punktu startowego,
czy też idei. By to się mogło dokonać konieczne jest wyjście jeszcze poza jedną opozycję, mianowicie
dobro prywatne – dobro publiczne. Dewaluację społeczną pierwszego obserwujemy dzisiaj, w
warunkach neoliberalnego kapitalizmu, wraz z pogłębianiem się nierówności społecznych. Obok
tego mamy do czynienia z tzw. tragedią dobra publicznego. Polega ona w uproszczeniu na tym że
wszyscy chcą maksymalnie korzystać z tego co wspólne, ale minimalnie brać za to odpowiedzialność.
Najlepszym współczesnym przykładem są tutaj korporacje, które unikają na przykład płacenia podatków w danym kraju. Antywzorów historii dostarczają natomiast czasy PRL-u. Jeśli nie dobro publiczne i jeśli nie dobro prywatne, to co nam pozostaje? Jan Sowa proponuje
zapomnianą już nieco kategorię dobra wspólnego. Bynajmniej jednak to pojęcie nie ma u niego nacechowania etycznego, bliskiego kościelnemu moralizowaniu. Jest zdecydowanie przejawem pragmatyzmu, jako że Sowa definiuje dobro wspólne następująco: „W dobru wspólnym powinniśmy rozpoznać
przede wszystkim strukturę o charakterze produkcyjnym czy generatywnym”. Dodajmy jeszcze, że
dobrem wspólnym w praktyce mogą być zasoby materialne, np. sprzęt, naturalne np. pastwiska. Ale
oprócz tego mamy jeszcze zasoby symboliczne, jak wiedza, kulturowe, jak wychowanie, czy społeczne
jak zaufanie. Wracając do definicji Sowy – fakt do kogo należą te zasoby (czy są w posiadaniu wąskiej
grupy ludzi czy należą do szerokiego ogółu społeczeństwa), ma ogromne znaczenie. Wpływa bowiem
na kształt obecnych, ale i przyszłych społeczeństw, decyduje o charakterze rozwoju. Weźmy na przykład internet, który dokonał rewolucji w większości aspektów życia społeczeństw. Albo załóżmy, że
dostęp do edukacji będzie mieć od jutra tylko 1% społeczeństwa. Pewne zasoby rzeźbią w ten czy inny
sposób społeczeństwa w zależności od tego, w jakim stopniu są wspólne. Im bardziej są natomiast
wspólne, tym większą korzyść generują, nie mówiąc już o sprawiedliwości, przyspieszają rozwój. Im
większy rozwój tym mniejsze z kolei nierówności, to przynajmniej jeden z czynników mających dla tej
kwestii znaczenie – sugeruje w głośnej książce Kapitał XXI wieku Thomas Piketty. Telewizyjna fasada
Pokazuje to przykład z rozdziału Igraszki z zapleczem i fasadami. Poeta i uczony wychodzi od
Dawida Hume’a, że „gdyby człowiek filozofował przez okrągłą dobę, niechybnie by zwariował”. Nie
Ten paskudny Marks
Poprzednia, podobna pozycja Jana Kurowickiego nosiła tytuł Figury i maski w praktykach ideologicznych. Były to szkice wydane przez Wydawnictwo Książka i Prasa w 2013 r. W pewnym sensie O
pożytku ze zła wspólnego to ciąg dalszy tamtych publikacji dotyczących naszej współczesności. Warto
zatem, jeśli ktoś nie zna, poznać Figury i maski... W obu dziełach - ale i w całej swej działalności
pisarskiej - Kurowicki, znakomity erudyta, łączy swą wiedzę filozoficzną z literacką. Swobodnie przeskakuje od przykładów z jednej do drugiej dziedziny. Zaczyna od XVIII-wiecznego ekonomisty i filozofa angielskiego Mandeville’a, autora Bajki o pszczołach. Mandeville pomaga naszemu autorowi
udowodnić, dlaczego zło jest pożyteczne. Weźmy na przykład rozbój. Działalność naganna
można też wciąż żyć w opozycji do zastanego świata i kwestionować go. Lecz to powoduje, że - tu
Kurowicki wyciąga Hamleta z jego stwierdzeniem, iż - „świadomość rodzi tchórzostwo”. Zdrowy rozsądek każdego z nas wymaga, żebyśmy żyli tak, jakby ówych wątpliwości nie było. A tutaj już czyha
na nas rzeczywistość. Ta najbliższa, zaokienna, telewizyjna, polityczna. Wczorajsza i dzisiejsza. Pokazuje nam nieustannie swą fasadę (dokładniej: pokazują tę fasadę jej funkcjonariusze: propagandyści
partyjni i telewizyjni). Oglądamy, słyszymy zatem to, co wygodne dla rządzących (i mających kasę
kapitalistów), a nasz umysł chętnie w ten przekaz wierzy, żeby się nie męczyć kwestionowaniem
każdego kłamstwa słyszanego z ekranu telewizyjnych wiadomości. Tymczasem „są to tylko, właściwe
fasadom moralizatorskie uproszczenia i ideologiczne wytrychy, które przysłaniają sprzeczności
Trzecia droga „Solidarności”
Czy mamy doświadczenia w polskiej historii opierające się na dobru wspólnym, które mogłyby
stanowić pewien punkt wyjścia? Owszem. Są to doświadczenia ruchu „Solidarności” z początku lat
osiemdziesiątych ubiegłego wieku, o ile są one odpowiednio rozumiane. Ruch ten bowiem w powszechnej świadomości funkcjonuje dzisiaj jako synonim zwycięskiej walki z totalitaryzmem o niepodległość.
Tymczasem pierwsza „Solidarność”, czyli z okresu do stanu wojennego, nie mierzyła w obalenie PRL-u
oraz nie dążyła do wprowadzenia wolnego rynku i kapitalizmu. Trzecia droga, którą proponowali
związkowcy była programem opartym właśnie na dobru wspólnym. Podstawowe założenia bowiem
głosiły przekazanie środków produkcji w ręce społeczeństwa, w myśl tej idei zakładami mieli zarządzać
robotnicy. Ale oprócz tego „Solidarność” postulowała m.in. uspołecznienie środków komunikacji, nad
którymi monopol sprawowała władza. Drugim ważnym zgłaszanym postulatem była samorządność,
czyli niezależność od partii, czego wyrazem stały się niezależne związki zawodowe.
Czy w Polsce był komunizm?
W tym świetle, jak zauważa Sowa, „Solidarność” była w swoim charakterze zjawiskiem komunistycznym. I to właściwie pierwszą autentyczną próbą realizacji idei komunistycznych w Polsce
na taką skalę. Bo de facto komunizmu w Polsce nie było, konstatuje autor. Podobnie jak w ZSSR.
Do innego wniosku nie można dojść analizując sytuację w obu krajach i niezgodność praktyki z
zasadniczymi ideałami komunizmu, które proponował Karol Marks. Samorządność czy kontrola
środków produkcji przez społeczeństwo u Sowietów ani w PRL-u nie funkcjonują, są jedynie hasłami. Zakłady, gospodarka, podobnie jak i władza polityczna znajdują się w rękach wąskiej grupy
ludzi, czyli partii, która ma być niejako wyrazicielem woli ludu, a de facto jest oligarchią. Sowa
określa ten system jako kapitalizm państwowy.
Władza marzeń
Z książki Jana Sowy nie dowiemy się, na kogo głosować w wyborach parlamentarnych. Ale
przynajmniej będziemy wiedzieli, na kogo nie głosować i dlaczego. Ponadto jej lektura pozwoli ocenić, które z nowych sił na scenie politycznej są naprawdę nowe, a które stanowią odświeżone czy
zaowalowane oblicze konserwatyzmu i liberalizmu. Walory Innej Rzeczypospolitej... przekraczają
jednak zdecydowanie doraźność, mimo że postawa autora jest bardzo pragmatyczna. Książka unaocznia widma przeszłości, które są wciąż obecne, szkodliwie wpływając na obecną sytuację, ale mogą
również zaważyć na kształcie przyszłości. Ujawnia dwa trujące złudzenia. Jednocześnie pokazują
alternatywę, jaką jest dobro wspólne. William Blake napisał kiedyś, że wszystko, co jesteśmy sobie
w stanie wyobrazić jest jakimś rodzajem prawdy. Rzeczpospolita, czyli coś wspólnego, dobro wspólne
już zaistniała w wyobraźni, najpierw twórców „Solidarności”, a dzisiaj odżyła w książce Jana Sowy.
Stąd mimo że inna Rzeczpospolita brzmi dzisiaj jak utopia, to tym bardziej jest możliwa.
Jerzy Cyngot
KONIECZNE GESTY
napisała o tym Marta Podgórnik – „szorstka czułość, namacalnie wręcz szczera, kontrapunktowana socjopisaniem”. Z pierwszą częścią cytowanego zdania można się zgodzić, z drugą
Na obwolucie najnowszej książki Marcina Biesa, która ukazała się właśnie nakładem Insty-
polemizować, skoro poeta najwyraźniej nie do końca ufa „wymiarom eterycznym” (patent
tutu Mikołowskiego, wydawca umieścił m.in. następującą informację o poecie: „studiował
Macieja Meleckiego), skupiając się przede wszystkim na fizyczności. Tymczasem metodycznie
polonistykę na Uniwersytecie Śląskim”. Osobom, które nie są przyjaciółmi, znajomymi lub
odchodzi od ugrzecznionej definicji socjopisania, podejmując próbę odrzucenia tego „płasz-
sąsiadami poety, nie wyjaśnia ona jednak, czy twórca Renowacji zbytków z sukcesem ukończył
cza”, spod którego dosyć bezwstydnie prześwituje „cioranowska podszewka”:
przedmiotowe studia lub może zrażony systemowym podejściem do badań nad tekstem naukę
ostatecznie porzucił? Nie mnie oceniać, która z ewentualności wpłynęła w sposób decydujący
na biografię wciąż młodego autora (rocznik 1982). Żadna natomiast nie zaszkodziła prezentowanym wierszom jak i zasadniczo nie przydała im legitymizacji, chociaż jeden z wcześniejszych
(wiersz tytułowy z debiutanckiego arkusza poetyckiego Biesa Atrapizm) chętnie zaliczam do
tzw. „wierszy kultowych” w rodzaju Poematu dla licealistek Cezarego Domarusa. Jeżeli powyższą informację uzupełni się o deklarację złożoną kilka lat temu przez samego autora, traktującą
o jego „lekceważącym stosunku do pogodnych wierszy o radości życia”, otrzymamy pełniejszy
obraz twórcy niespokojnego, buntownika, którego niepokoje wraz z wiekiem – za Grochowiakiem – bynajmniej nie przemijają a tylko się ustateczniają, biorąc zastaną rzeczywistość w
cudzysłów:
za jednym pociągnięciem wchłonąłem zimę; zubożał mi świat
w drugiej dziurce nosa już mościł się ten kraj
upadłem oszołomiony skalą doznań i natarczywym sensem:
każdy może tu wejść, każdy może stąd odejść (…)
dzień otwartych dni powtarza się jak nieobecność.
szczególna jakość powtórzenia do złudzenia przypominająca
ciągłość. czy ciąg powtórzeń to faktycznie nie stan?
w przerwach między powtórzeniami stajesz pod drzwiami,
wstrzymując oddech spoglądasz przez dziurkę od klucza
i widzisz dupę pochylonej postaci, która patrzy przez dziurkę od klucza.
(zrzuciłem płaszcz ciorana)
Dokąd się więc udaje? Z pewnością bliżej mu do ujętej na sposób liryczny mizantropii,
socjopatii czy depopulacji, jeżeli podmiot liryczny znacznie częściej „śmierdzi menelem i ćpunem”, zamiast śledzić nieustannie napierającą pustkę wraz ze wszystkimi jej akcesoriami za
(cudzysłów)
Wspomniana para znaków interpunkcyjnych, służąca w języku polskim do wyodrębniania cytatów, pseudonimów i ironii to poniekąd znak firmowy poezji autora Fukcji faktycznych, jeśli także i najnowsze wiersze mikołowskiego poety odznaczają się mocno zdystansowanym stosunkiem do otaczającego świata. Język Biesa to de facto język „zrzekania się”
prawdy o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości (za przykładowy dowód tego twierdzenia
może posłużyć odpowiedni fragment wiersza W środku było słowo). Temu rodzajowi stanu
świadomości, który nazwałbym „wyższą koniecznością osobistego zanikania”, towarzyszy
potrzeba upodmiotowienia („pali się skręta i pozdrawia siebie zarówno za lat piętnaście, jak
pomocą odpowiedniego „szkiełka i oka”. Zbyt jest uwikłany „od wewnątrz”: łyka Xanax, zalicza
„pierwszy w tej książce trzeźwy poranek” – a zwłaszcza, jak to onegdaj nadzwyczaj celnie ujął
Marek K. E. Baczewski – „podąża drogą wytyczoną przez tych, którym nienawistna jest tyrańska władza – i wszechobecność – rzeczywistości”. Tworzy indywidualne Spisy, treści:
przyroda przestała być interesująca, kiedy miejsca noszące znamiona wieczności
[przestały
być trwałe, okazały się tymczasowym postojem, nieopłaconym grobem, w którym
[zaraz
pojawi się nowa trumna i przez chwilę w jej gładkiej fakturze przejrzy się niebo (...).
i sprzed lat piętnastu”) z jaką Bies nieustannie walczy niejako przy okazji „uprzedmiatawiając
się”. Ponieważ bronią jest tu wyłącznie wspomniany już język, opisywana rzeczywistość bywa
niekiedy wspomnianym „niczym”, zaś w najlepszym przypadku staje się „przejęzyczeniem”;
podkreślaniem chimerycznej różnicy pomiędzy Rudolfem Hessem a Rudolfem Hossem, lecz
i to jedynie w pisowni nazwisk, bo już nie w detalach biograficznych obu nazistów (zresztą,
nie taki był zamiar):
(…) jednak rzeczy niebyłych okazało się być znacznie więcej
niż różnic między nimi.
dlatego tym bardziej odczuwamy zbędność i należną jej radość,
kiedy do wyboru pozostaje się upodobnić albo upodabniać.
to jest ten moment, kiedy nie ma planu, a ty odsłaniasz rzecz.
rzecz w tym, że nie ma już również mnie.
To jasne, że Marcin Bies już dawno temu odrobił własną lekcję z Barthesa, stąd na kartach
Jan Sowa, Inna Rzeczpospolita jest możliwa. Widma przeszłości. Wizje przyszłości, Wydawnictwo
W.A.B, Warszawa 2015.
Renowacji zbytków poza wszystkim doświadcza się wrażenia, że „rozkosz tekstu niesie ze sobą
i konflikty”. Można by tu od ręki powołać się na sytuację na Ukrainie; w tej materii nasze społeczeństwo nieustannie jest karmione propagandowymi kłamstwami. Że to działa, jest skuteczne, widać
po sondażach „lubienia i nielubienia” naszych sąsiadów i przy okazji Słusznego Wielkiego Brata. Ale
profesor podaje akurat tutaj egzemplifikację odległą historycznie. Pyta retorycznie i jak zwykle niewygodnie: „A czyż u nas rozkwitłaby wspaniała kultura szlachecka, gdyby nie poddaństwo chłopów,
niewolnicza ich praca, głód, niewygody, bez których brać szlachecka nie mogłaby tanio sprzedawać
zboża za granicę?” Dziś potomkowie dawnej szlachty, szczególnie jej arystokratycznego odłamu,
potrafią bezczelnie, w imię tzw. świętej własności prywatnej, żądać oddania dawnych majątków,
nawet tych, które Polska po wojnie odbudowała własnym (czyli naszym) nakładem.
Jan Kurowicki twierdzi, że fasadowy sposób myślenia mas nie spadł z nieba, ani nie jest wrodzony. „Jest rezultatem ideologicznej tresury. Zwłaszcza, ze strony rodziny, szkoły, instytucji religijnych, mediów” - pisze. I w siedmiu rozdziałach plus końcowy wywiad obnaża, pokazuje nam
rezultaty tejże tresury. A pisze smacznie, nie bojąc się stosować ciętych ripost, kłując w oczy,
wykorzystując jako chłopca do bicia a to wspomniany już kapitalizm, a to polski system polityczny
nazywając PiS, PO, SLD, PSL i inne partie „wylęgarnią prokapitalistycznego konformizmu”, a to
szczypiąc Kościół Święty Katolicki Matkę Naszą, sparszywiałe media i tzw. zawodowców z tejże
profesji. Czytając z lubieżnym uśmiechem na gębie PanaJankowe dzieło zakreślałem sobie co
smaczniejsze kawałki. Chciałbym niektóre z nich przytoczyć, bo warto.
W rozdziale Anioł Stróż i autorytety wychodzi Kurowicki od filozofii Leszka Kołakowskiego, od
jego dzieł, zwłaszcza Etyki bez kodeksu i Kapłana i błazna. Jak przyznaje, kiedyś był nimi zafascynowany. Ale lata minęły, nadszedł rok 1989, a wraz z nim Leszek Balcerowicz zafundował Polakom
- bez ich zgody - drapieżny kapitalizm. „Było więc tak, jakby (zwłaszcza!) klasy pracujące, których
zachowanie decydowało o transformacji, weszły na ową widokową wieżę. Tam zaś czekał już na
nie Anioł Stróż, uosabiany przez Kościół (i zwasalizowaną wobec niego „Solidarność”), namawiając do skoku w otchłań neoliberalnych stosunków. Pokazał on, że umie nad nią nie tylko fruwać,
lecz i w locie obrzydliwie się bogacić. Gdy jednak skaczące za jego przykładem masy martwiały
w niepewności losu, bezradności, zatomizowaniu, biedzie, wykluczeniu itd, nie powiedział nawet,
jak ten z anegdoty, że „jak na Anioła Stróża to wyjątkowy ze mnie skurwysyn”. Nie ogarnął go
smutek zadumy i wyrzuty sumienia. Nie pomógł wstać im z martwoty, lecz, wraz z błogosławioną
władzą, kazał uznać to za dar boży i wolność”.
chętnie by je usunął, ale wówczas odsunąłby od ekranu widzów, dla których msze są nudą. Nie
oglądaliby ich. Trzeba zatem się godzić na takie poplątanie. W tym rozdziale mamy też opisaną
Atrakcję Medialną w postaci Jana Pawła II, ale głębsza analiza znajduje się w pozycji Figury i
maski..., warto ją przestudiować.
Nie żałuje sobie J. Kurowicki, żeby nie zaczepić także „Inteligencji jako klasy sług”, trochę to pro
domu sua, wszak pisze o swoich bliższych i dalszych kolegach z uczelni i po piórze. Mówi: „Wiadomo,
że antykomunizm i wykluczenie marksizmu stanowią u nas podstawowe idee dla legitymizacji kształtowanego po 1989 roku ustroju. (...) Stało się to głównie za sprawą tych inteligentów, którzy jeszcze
przed czerwcowymi wyborami deklarowali przywiązanie do socjalistycznej ojczyzny i marksistowski
światopogląd. A był ich, doprawdy, legion. To oni (poza wąską grupą) po politycznym recyklingu
nawrócili się na „prawdziwą” dla Polaków wiarę. Szybko stali się niezastąpieni na uczelniach, w „odnowionych” albo nowych gazetach; w telewizji, radiu i wydawnictwach. Zasilili też kierownicze kadry
wszystkich powstających partii, łącznie ze skrajnie prawicowymi. Chwalą ich proboszczowie, jako
prawych katolików. Trzymający zaś władzę - cenią jako fachowców”. Uczony uważa wszak, że nie
należy się temu zjawisku dziwić, jest to oczywista oczywistość. Powołuje się - znowu na Marksa który dawno temu wskazał, że inteligencja jest tylko klasą sług. Jej praca, działalność polega na
legitymizacji każdego aktualnie istniejącego ustroju. Choć sama za ów ustrój nie czuje się odpowiedzialna. Wobec niego ma być tylko fachowa, dobrze przygotowana do podpowiadania, jak skutecznie
rządzić. Zawsze do wynajęcia. „Celują w tym zwłaszcza dziennikarze i nauczyciele” sugeruje Jan
Kurowicki. I daleko nie trzeba szukać, wystarczy włączyć telewizor lub 11 listopada na ulicy (albo i
na stadionie) zobaczyć, jaką młodzież wychowali nam nauczyciele.
Inteligencja - klasa sług
Jest też rozdział, z którego przytoczę tylko tytuł, bo wiele mówi: Karol Modzelewski: ideolog
z poobijaną dupą. Ciekawe jest też Rozbieranie Jerzego Urbana, zresztą to nie pierwszy raz, kiedy
prof. Kurowicki analizuje postawy i wypowiedzi tegoż publicysty. Podobnie jak Religię i Ołtarz
Telewizora (dużo o tym również w Figurach i maskach w praktykach ideologicznych). Pokazuje tu
zaskakujące pomieszanie religii i zwyczajności. Ludzie oglądają w telewizji obrządki religijne tylko
dlatego, że czekają ich mecze, płytkie filmy i prostackie programy rozrywkowe. Kościół oczywiście
co było za drzwiami? niepokój.
konstrukt oparty na solidnym fundamencie niepokoju.
powinieneś zapytać, czego nie było za drzwiami
nie było bowiem tego, co skłoniło cie do wejścia.
również przyjacielski powrót autora”. Ten wcale nieoczywisty comeback zwiastuje – jak
Nie ma tu miejsca na zbytnie kompromisy. „Nie będzie nowego pontyfikatu potakiwań”,
ostrzega Bies. Stąd wyraźnie słabsze są te jego wiersze, w których niebezpiecznie zbliża się do
nazbyt konwencjonalnej „ugody” ze światem (Ścisz muzykę, Słuch absolutny). Reszta jest lękiem
i odwagą, albowiem tylko głupiec się nie boi. Natomiast Bies tylko powtarza za Wojaczkiem –
„tak cię piszę biały wierszu a każda litera jest cyfrą lęku”:
(…) komunikacik zwrotny był gorzki jak źle wyobrażona dorosłość.
przeszła mu przed oczami cała przyszłość. przestało uwierać,
zaczęło boleć i nigdy, ale to nigdy nie miało się skończyć.
Eugeniusz Kurzawa
(przeskoczyć rów beznadziei)
Jan Kurowicki, O pożytku ze zła wspólnego. Okruchy niepoprawności, Agencja Wydawnicza CB,
Warszawa 2015.
inny poddaje się koniecznej kodyfikacji, „skoro mężczyzna i kobieta z niewielkiego miasta
Jan Kurowicki debiutował jako poeta w 1964 r. na łamach wrocławskiego pisma „Agora”, a jako krytyk w 1966 r. we „Współczesności”. Drukował swe utwory, recenzje i szkice we
wszystkich najważniejszych polskich periodykach literackich i humanistycznych, trudno je
tutaj wymieniać. Jest promotorem 12 rozpraw doktorskich z zakresu estetyki, filozofii kultury i epistemologii oraz recenzentem ponad 40 rozpraw doktorskich i 5 prac
habilitacyjnych.
Ponadto Kurowicki jest autorem: 13 tomików poetyckich i 30 książek poświęconych
kulturze, filozofii, literaturze. Z okazji 70 rocznicy urodzin jego uczniowie przygotowali
Księgę jubileuszową dedykowaną Profesorowi Janowi Kurowickiemu (red. Tadeusz Borys i
Adam Płachciak) pt. „Kultura jako problem filozofii”.
Pozostałość jest życiem po prostu. W określonych okolicznościach Marcin Bies jak każdy
nagle stali sie państwem” przez co „musiała nastąpić degradacja do szeregowego obywatela”.
Nie oznacza to przecież złożenia broni, wskazuje raczej na poetycką partyzantkę podejmowaną dla zachowania własnej higieny psychicznej. Na walkę uliczną ze skrytobójczymi życiowymi powinnościami. Jak kilka lat temu, kiedy prosto z Instytutu udaliśmy się razem z Biesem oraz innymi poetami z Mikołowa do restauracji „Rajski Ptak”. Tam późnym już wieczorem
pomysłodawca „życia jako atrapy aktywności” pożegnał się z wszystkimi i wyszedł nie płacąc
rachunku. Po lekturze Renowacji zbytków mam pełną świadomość, że był to z jego strony
konieczny gest.
Piotr Gajda
Marcin Bies, renowacja zbytków, Instytut Mikołowski, Mikołów 2015, s. 38.
Gazeta literacka
49
RECENZJE
czynienia z kryzysem jej obecnej formy, czyli parlamentaryzmu. Wybierani politycy bardziej
bowiem niż wyrazicielem woli ludu, są reprezentantem prywatnych interesów, czy to biznesu,
czy swoich indywidualnych. Polityka oderwała się od rzeczywistości, pomijając fakt, że stała się
chaotyczna i zmediatyzowana. Tymczasem narasta wzburzenie coraz większej liczby tzw. wkurzonych obecną sytuacją. Arabska Wiosna, Occupy Wall Street czy inne ruchy nabierają coraz większej dynamiki. Również i w Polsce to zjawisko jest widoczne. Społeczeństwo (ale nie lud jako
charakterystyczny dla parlamentaryzmu, czyli reprezentacji; zaś wielość – taki termin proponuje
Jan Sowa) domaga się większego wpływu na decydowanie o własnym losie. Bardziej bezpośredniego uczestnictwa w rządzeniu. Potrzebna jest innymi słowy demokratyzacja demokracji.
RECENZJE
O PODRÓŻY DWOISTEJ
Delf przegnał ich dopiero Apollon śnieżycą w środku lata i dzikim śmiechem siostry swojej, Artemis Wrzeszczącej. Dali przykład krzyżowcom.
„Każdy pozostawia w przestrzeni inne ślady”: – ta dedykacja w ofiarowanym mi zbiorku
wierszy i miniatur Lesława Wolaka utrafiła bodaj w sam rdzeń liryki.
Zostawiać ślady to oczyszczać albo kalać, wzmagać albo tłumić. Zawsze deformować. Poezja
oczywiście deformuje naskórkowo, jeśli jest tylko czytana. Muzyka w niej tkwi, odróżnia od mowy.
I dzięki muzyce zapisuje się ona w tkankach bez porównania głębiej. Jeśli zaś poruszamy się, tań-
Religie więc tutaj się bełtały jak w kotle wiedźmy, w pewnych okresach pozostając (ot, jeszcze z rok-dwa temu) w stanie ukojenia albo też hibernacji, dzięki czemu możliwa jest obecna
tragedia i zagłada jazydów, żydów, chrześcijan, muzułmanów niepożądanego obrządku, nestorian
oraz agnostyków.
Skąd ta Wolaka mistyczna wrażliwość, aż po przeczucie ulotności tego co „wieczne”?
czymy – następuje swoista epidemia, czyli wtargnięcie w te warstwy odbioru sztuki, gdzie pojęcie
Podejrzewam: ma górskie wędrownicze doświadczenie. Góry – sam wpisuje motto z Eliota
piękna niewiele zachowa wspólnego z estetyką rozumianą i konstytuowaną filozoficznie, ogarnia
– czynią człowieka wolnym. Góry, a nie miasto, jak w niemieckim przysłowiu. Zawoła litanijnie,
bowiem unerwione ciało. Ciało drży, rozgrzewa się lub studzi. Dlaczego o tym piszę?
puentując Efez: „Góro wolności – módl się za nami”. Lecz w Efezie wolności górą jest Dziewica-
Bo tomik Wolaka oddał wydarzenie dla niego nieznośne, wydarzenie nie do pogodzenia z
codziennością. Podróż na Bliski Wschód. Starożytni nazywali te regiony Lidią, Cylicją, Licją, Ana-
-Matka (Dzika Matka!), Artemida, a po niej Wniebowzięta (tu właśnie) Maryja, Theotokos, „rozkosz
Kościoła”. Archetyp kobiecości?
tolią, Karią, Kapadocją – widząc w nich macicę własnych bóstw. Nie ma tam doprawdy wzgórka
Górski łazęga po prostu mimowiednie wyczuwa mgły, wichury, kurniawy, zdarzało mu się
ani źródła, które nie było boskie, samo przez się. Stąd też biegły szlaki Dionizosa, Kybele, Perse-
trafić po zmroku do schroniska, ma zetem szósty zmysł, a najbliższe mu Sudety – że sięgnę po
fony a nawet Europy, księżniczki Tyru. Nawet Jezusa wszak.
Henryka Wańka, śląskiego Borgesa, Hermesa w Górach Śląskich lub po Opis podróży mistycznej z
Ku mojemu przejęciu, każdy krok po tej impregnowanej sakralnością ziemi odciska się, odbija
Oświęcimia do Zgorzelca (pokazane zresztą i malarsko) – obnażyły swoje tajemnicze kotły zna-
na kartkach Wolaka, w wierszach, poetyckiej prozie (jakby smakował z niepewnością zmiany
czeń, swoje hieroglify, zawiłości losów osiedlonych tu nacji, nacji wędrownych, nacji umarłych,
sensu) a nawet akwarelach – rezonuje jak w instrumencie. Uderzenia o struny, o pudło…
także religii szalejących jak husyci w XIV wieku, jak kult Wodza w wieku XX (już tytuł Podróży
Choćbyś nie znał źródeł deszczu, wszystko się wypełni Las uderzy palcami o klawisze przestrzeni i poruszy wiatr. To, co przeminęło, nie wydaje się prostsze, choć przetrwa w pamięci. To, co nieuchronnie nadchodzi, odlicza cień stojącego na polanie modrzewia.
Stwórca pajęczyny dzwoni szczękoczułkami na powitanie. Tańcząc,
śpiewa zalotną pieśń. (…) Po drugiej stronie na kruchej krawędzi
staje panna młoda i wolno zbliża się do środka. Dwa pajęcze serca
biją w miłosnym uniesieniu.
Kiedy oblubienica pożera partnera, słońce lśni na widnokręgu,
wykrwawia się i gaśnie. [***, s. 8]
Ja mam odruch wołać: Wolak Mainomenos, Oszalały! Pijany podróżą, mąci historyczne
koleje tutejszej – znowu przecież złowieszczo pieniącej się – sakralności.
Podróż Wolaka przypadła na czas przed inwazją Państwa Islamskiego, ale zarodniki baobabów (że przywołam Małego Księcia Antoine’a de Saint-Exupéry) były już tam ukorzenione. Już
ziarno gniło; takie przeraźliwe ziarna gniją długo, a nawóz sypiemy im my, Europa, przede wszystkim ignorancją swoją i pustką.
Tam zresztą już wiele razy baobaby zwalały się pod ciosami swoich następców oraz ortodoksji.
Stąd ruiny. Przywrócić Bliskiemu Wschodowi jego prawdziwą twarz? Ale którą? „Warstwa po warstwie
układają się kręgi cywilizacji” [Efez]. Doskonale zachowane ułomki, fragmenty i kikuty, restaurowane
i rekonstruowane, zmuszają częstokroć do absurdalnego wyboru pomiędzy tożsamością antyczną a
bizantyńską, rzymską, hellenistyczną i muzułmańską, asyryjską (wszak nazwa Syrii idzie od Asyrii),
scytyjską albo celtycką, no i turecką, by pomiąć już idiotycznie złocony i ukolumniony pseudoantyk XIX
i XX wieczny z kolonialnych dzielnic Damaszku, Kairu, Aleppo (a z kolei pierwszy król Grecji niepodległej, Bawar, planował ateński akropol zniwelować, aby zastąpić nowoczesnym pałacem).
Nie trzeba aż śmieszności ani wojny. Tam, gdzie pokój trwa nadal, wyburza się co lichsze
budynki w lokalnym stylu i w ich miejsce wznosi betonowo-szklane „drapacze chmur”. W rozpalonym powietrzu jak fatamorgany przenikają się obrazy do bólu rzeczywistych kiedyś „warstw”.
A wraz z nimi kłęby piasku:
mistycznej zawiera w nazwie Oświęcim obóz Auschwitz-Birkenau.
Wreszcie, mają Sudety, owszem, godne wzmianki demony oraz powiązania z Olimpem.
U Wolaka instrumenty są powściągliwsze, nie aż tak zróżnicowane. Przedstawia impresyjne
miniatury kierowane gdzieś – podejrzewam – ku gwiazdom, i nadające się do szeptania nocą.
Po obu stronach „kosmosu” między Sudetami i Tarsem „O poranku rzeki świata wypływają zza
widnokręgu. Chmury suną po niebie niby syte foki. Czarny kot pręży się na balustradzie wybielonej latarni morskiej” [***, s. 35]. Na obu biegunach leży się w lekkim śnie, „z odległego o tysiąc
kilometrów miasta z szybkością myśli przychodzą esemesy. Słowa pożądania przesuwają się na
cienkim ekranie twojego Samsung Galaxy Note” [***, s. 34].
Byłby to więc symultanicznie kosmos rozpęknięty i scalony, całkowity i podwójny. Acz nie bliźniaczy, bo w obu połowach krążą krople krwi obcej, w obydwu uwierają i popiskują zaskakująco inne idee.
Nawet Hermes (zwany przez starożytnych Dobrym Pasterzem) jest nie ten sam. Młodzieńczy i kojący
patron kupców, złodziei i dusz z Bliskiego Wschodu, na Śląsku okazuje się aniołem, potem alchemikiem,
potem znów putto, upupionym aniołkiem jak w barokowej eksplozji Wambierzyc, i niezadługo tetrycznym patronem umysłów, poszukujących w imię Rozumu zamkniętego systemu, szczelnie zamkniętego,
pełnego pychy Leibnitza. Tu, na Śląsku, mędrzec z Efezu zamienia się w intelektualistę.
A jednak w jednym i drugim świecie góry wydźwignęło pożądanie. Sam Eros! Sudecki mit
powiada o nieodwzajemnionej miłości demona do księżniczki świdnickiej: kiedy mu uciekła, z wściekłości ciskał głazami, wydrapywał pazurami kanion Kamieńczyka oraz to, co my dzisiaj określamy
jako… runy ślężańskie. Zamorskim dziewicom rzadziej udawało się umknąć. Gniły jak Persefona w
trupich objęciach Hadesa lub, owszem, ostawały się niepokalanymi Theotokai, by, odetchnąwszy,
mściwie rozszarpywać dopadniętych mężczyzn. Tak czyniły menady radosne Dionizosa, tak czyniła
Kybele, tak rzymska, z Frygii przywieziona, Magna Mater, wskutek czego mężczyźni stali się tutaj
wobec kobiet nieufni. Skoro zwierzęce samice rozszarpały samego Zeusa? Skoro wykastrowały Adonisa i uśpiły Endymiona? Mężczyźni tutaj nakładają kobietom czarczaf na cudną twarz. W opisie
miłości cielesnej pająka Wolak dał wyraz podobnej trwodze. Co próbuje złagodzić: ktokolwiek uchyli
zasłonę i spojrzy w oczy, ujrzy „błysk konającej w przestrzeni Supernowej. Miłość”.
nie tylko zachęcają do rozszerzania przestrzeni, ale także spinają czas współczesny z minionym,
a więc zachęcają do zadomowienia się w kulturze dawnej, niedawnej i nadchodzącej, jako całości,
bo Hermes jest nadzwyczaj pojemnym archetypem i istnieje w niezliczonych wcieleniach.
Wolak temu z całego serca przytakuje w miniaturce „Krawędź”:
Prawie wszystko jest nieokreślone. Prawie wszystko ponad nami. Gdyby
nie śpiew wiatru, skąd poznałbyś kierunek? Światło wycieka i sączy się w szarość. Wiatr kołysze bladym cieniem drzew i poszerza przestrzeń. (…) Pragnąłbyś, żeby uniosły cię spojrzenia wybranych, ich braterskie hymny? To ona
[krawędź – UMB] przechowuje noc, która rozpływa się w konturze okna o
świtaniu. Kto ją przekroczy, kto założy pancerz? Kto przybędzie w obłoku?
Na końcu tunelu rozbłyskuje wiara.
Tytuły takie, jak Czarna dziura, jak Niepojęte przejścia, Brama, dotyczą metasensów Cezarei
równie dobrze jak Jakuszyc nad Szklarską Porębą, u zbiegu Karkonoszy i Gór Izerskich.
Tu i tu z wiosną lub jesienią gromadnie przystają wędrowne ptaki. Na resztkach, w gruncie
Są czerpane z podróży wyczuwalnie erotycznej, cały czas powiązanej z Nią, obecną bez zna-
…Popatrz, oto źródła piasku budzą się i świecą złowrogo pod
gałęzią słońca. Nowo narodzone ziarenko toczy się niby młyńskie
koło. Zaciera nasze ślady. [Piasek]
rzeczy, gór pierwotnych. Góry stały się kamieniołomami. Po części znikły, przeistoczone w wiel-
czenia, czy widzialnie, czy niewidzialnie, obecną na obydwu biegunach. Może sama jest tą szcze-
komiejski bruk, w granitowe fasady urzędów, w porfiry nagrobków, no i marmury, olśniewające
liną? Gdyby dopuścić tę myśl, odczytałabym w strofach Wolaka zapewne więcej niż pragnie. Bo
marmury Hierapolis, Antiochii, Halikarnasu. My, jak ptaki, mijamy tu i tam mnóstwo miejsc, któ-
szczelina zawsze niepokoi.
Pustynia zalega tu blisko, bliziutko. Dowolnie rozumiana. O tak, przykładowa choćby Galacja!
rych świętość, magiczność, morderczość, heroiczność już do nas nie przemawia. Zresztą, turysta
Znakomite, wyciszone acz dźwięczne metafory dopełniają czytelniczej delektacji. Nie ma tu
Wsławiona Listem apostoła Pawła do Galatów, pierwszych nawróconych nie-Żydów, była resz-
patrzy coraz rzadziej. Zbyt pospiesznie używa fotograficznego aparatu, zbyt wpatrzony w laptop
onomatopeiczności, nie można Wolaka wyśpiewać. Ale ślad faktycznie pozostaje, lekkostopy. Tak
tówką imperium-efemerydy, któremu dopiero Pergamon nie dał się wymordować, raczej już
i smartfon, zaabsorbowany posiłkami, pływaniem w odgrodzonej od tubylców szkatule basenu,
to bywa z liryką przezroczystą.
wynagrodził jedną z najcudowniejszych rzeźb świata, Galem umierającym dłuta Antygonosa,
zakupami na koniec, podczas których oferują mu znane już marki. Inna rzecz – supermarkety po
chlubą dzisiaj rzymskiego muzeum Kapitolu, podczas gdy po monumentalnych budowlach per-
obu stronach Morza Śródziemnego miewają nazwę „Hermes”.
gamońskiego Eumenesa II pozostały jedynie zarysy… Galaci byli rodakami Asterixa. Europejczycy!
Waniek powiedziałby w tej ze wszech miar zabawnej sytuacji: Hermes jest bogiem-symbolem,
Z Galii zwalili się lawiną, spustoszyli po drodze Grecję rabując najdostojniejsze świątynie; spod
w którym skupiają się tropy jego zamiłowań oraz skłonność do wędrowania. Emblematy Hermesa
SMAK CZASU
Każda nowa książka, podobnie jak nieznana potrawa, jest tajemnicą, kusi więc, by po nią
sięgnąć. Wyciągając dłoń po wybór wierszy Na wszystkich schodach świata Stanisława Stanika
otrzymałam danie nadzwyczaj obfite, urozmaicone i barwne, epatujące głębią smaku czasu, który
przeminął pozostawiając ślad w postaci siedemnastu wydanych książek. Nic dziwnego, ich autor
ma już bowiem za sobą lata nauki, pracy, walki o ideały, pokonywania meandrów uczuć, kluczenia pomiędzy wsią i miastem, zbierania doświadczeń, kolejnych wzlotów i upadków.
Tytułowy wiersz omawianej książki, pochodzący z debiutanckiego tomu Objęcie (1991),
co prawda tchnie jeszcze wiarą we własną moc („jam jest padół ziemi/ co rozsadza lód”, „jam
jest myśliwy na moim ramieniu/ mam przewieszoną broń przed nią nie ustrzeże/ się ani kuropatwa ani sokół ani nawet wilk”), znajdujemy w nim jednak także ślady fatalizmu („otom
człowiek/ a moje dni są policzone/ jak obrócę się w proch”), który z czasem zaczyna dochodzić
do głosu coraz częściej.
Przekonanie o nieodwracalności zdarzeń, które mają nastąpić przewija się przez filozofie i wierzenia od starożytności po współczesność. I obojętne, czy nosi imię Fatum, Ananke, Logos czy Przeznaczenie jest wszechobecne i dominujące. Religia chrześcijańska również składa los człowieka
w ręce Opatrzności, uczy pokory i uległości, co często pozbawia go siły do stawienia czoła rzeczywistości. Czyżby pozostawało nam tylko bierne powtórzenie za Stanisławem Stanikiem: „drżę/ i milczę/
bezpowrotnie stracony/ ze zrządzenia losu/ może z karty Najwyższego” („cóż mogę...”)?
Niełatwo jest całkowicie się poddać, nadstawić drugi policzek, szczególnie gdy los okłada bez
opamiętania. Nieszczęście bowiem, choć nieproszone, potrafi się zasiedzieć ponad miarę. Lubi też
powracać. Być może dlatego żłobi w sercu człowieka tak głębokie i trwałe ślady. Ból poety poszukując ujścia skrapla się w słowa, wersy, zwrotki, zapełnia strony, tworzy kolejne tomy, rozlewa się
coraz szerzej i szerzej. Trudno jest bowiem żyć ze świadomością, że „między tym co pragnę/ a tym
co się staje/ biegnie mur bezradności” („wyciągam dłoń do siebie”).
Stanisław Stanik kończąc studia na pewno nie spodziewał się, że życie go „wessie jak kawałek
odpadka”, że los go „zarzuci/ jak auto na śliskiej drodze”, że będzie „wycierał chodniki w drodze
50
Migotania 49
Urszula M. Benka
Lesław Wolak, Ślady i cenie, Ad REM, Jelenia Góra 2015.
od jednej/ instytucji do drugiej”(„powrót”), a świat będzie się stawał coraz bardziej „bezwłasnowolny/ skazany od środka na samo zbłądzenie”(„zagłada”). W słowach: „wybrany dla życia muszę
je prowadzić/ przez cień niepokojów których sens się gubi/ i szczyt uniesień tak wielkich że
święte”(„próba”) znajdujemy zarówno nutę rezygnacji jak i buntu przeciwko niezrozumiałym
posunięciom losu. Jest tam też jednak wiadomość o chwilach uniesień, które były tak piękne
i czyste, że zasłużyły na miano świętych. Więc jednak szczęście, jak przelotny ptak, zajrzało i do
niego. I obojętne, czy był to skrzydlaty posłaniec miłości, muśnięcie dłoni Kaliope, patriotyzm czy
uniesienie religijne, ważne że zagościło. Pamięć o tych chwilach na pewno pomaga znieść kolejne
rozczarowania. Bo chociaż „upadły marzenia/ rozbiły się miłości” to jednak „pora wstać/ podreptać
na ląd” i odnaleźć tam „grunt pewny/ bez złudzeń” („reminiscencje na wodzie”). Nie jest to łatwe,
gdyż ojczyzna również go zawiodła. Co prawda „bliżej dziś na zachód niżeli do wschodu”, to jednak „sprawiedliwy szybko musi odejść” („komu ojczyste łono nieprzyjazne”), a „mit często stoi na
placach pomnikiem” („przysposobienie obronne”). Jak przełknąć gorycz po tylu latach walki
o wolność, gdy „zdawało się nic/ z tego nie będzie”, a trzeba było zaufać kruchej nadziei, że „z tego
rośnie Polska” („lublin” marzec `68)?
Gdy wszystko zawodzi, człowiek szuka oparcia w Bogu. Poeta przeświadczony, że „przedwieczny/ wszystko może” („w ludzkiej skórze”) zwraca się więc z prośbą: „proszę nie zamykaj mnie
w klatce bez powrotu/ otwieraj perspektywę/ jak niewymierna liczba pi” („małe Te Deum”).
Nadzieja jednak jak maksimum funkcji pojawia się jedynie na chwilę. Potem zaczyna się kolejny
spadek w dół zwątpienia i ból rodzący pytania przyprawione buntem: „czego mi jeszcze brakuje
z kar różnych/ które nasyłałeś na mnie nieskończenie”, „co chcesz powiedzieć przez to moje życie/
piętnem naznaczając je od a do zet”(„po tym wszystkim nie wierzę ślepo”).
Skąd na świecie tyle cierpienia, skoro Bóg stworzył jedynie dobro? Czyżby naprawdę było
karą za naruszanie praw boskich, albo jak sądził św. Paweł próbą, czy jesteśmy godni Królestwa
Niebieskiego? A może „cierpienie to skutek błędu w myśleniu” jak twierdzi N.D. Walsch w „Rozmowach z Bogiem”? Może warto korzystając z rad jezuity Anthony`ego de Mello, który łączył
w swych pracach mistykę europejską z filozofią i mistyką Wschodu, popracować nad własną
duchowością? Tak czy inaczej, oparcia powinniśmy szukać w sobie.
Wiersze w tomiku Kamień przewiązany trawą to wiersze, które rozgrywają się w sobie, które
wyznaczyły swoją własną arenę, swój własny teren poprzez osadzenie w antyku. Ale to jest antyk
wcielony w nasze dziś, bo wcale nie mam poczucia, że Mich zaprosił mnie do podróży w czasie,
podróży do czasów Platona, Epikteta i innych, ale że to ich zaprosił do naszego dzisiejszego świata. Na tym chyba polega unikatowa - a od strony autorskiej: poetycka – wartość tych wierszy.
Jeżeli Herbert „ubiera się” w antyk, to jesteśmy tam przeniesieni. Bohdan Urbankowski chyba
raczej na wyrost całą antyczność Herberta czyta jako zamierzony kamuflaż, grę z cenzurą. Ale
nawet jeśli tak, to kierunek jest wyraźnie odwrotny (niż u Micha): przenosimy się do antyku, by
czegoś się nauczyć, coś ugrać, zaprojektować. Ale przenosimy się do antyku. U Micha ani przez
jeden wers nie miałem poczucia takiej podróży, co znaczy ni mniej ni więcej – jeśli idzie o psychologiczną percepcję wiersza – że to antyk został przez poetę przetransportowany w czasie, to
antyk jest w podróży, nie my! Na tym polega to, co nazwałem jego wcieleniem.
Być może dzieje się tak dlatego, że udało się Michowi – moim zdaniem – zedrzeć maski z ponad
dwu-tysiącletniej filozoficznej tradycji. Mamy u niego bowiem – takie ma odczucie – tych wszystkich myślicieli „żywych”, ożywionych (jeśli prawdziwy jest mój domysł o wcieleniu). Nie męczymy
się z wielowiekową tradycją filozofii, o której czasami mówi się, że jest jedynie komentarzem do
Platona, u Micha nie jesteśmy tym przytłoczeni. W ogóle nie jesteśmy przytłoczeni żadną filozofią
(chociaż jej tu pełno!), bo jesteśmy jakby wewnątrz rozmowy, która toczy się w jego wierszach. Są
one w swej formie dialogiem, bohaterowie mówią do kogoś, najczęściej do postaci filozofów, nawet,
gdy te „się nie odzywają” (a się nie odzywają). Warto przypomnieć, że taka „rozmowa” dwóch postaci,
z których jedna w ogóle nie zabiera głosu jest wykorzystywana i potrafi być ciekawa – zwracałem
uwagę przed laty, że tak właśnie skonstruował swój Traktat o łuskani fasoli Wiesław Myśliwski. Wiersze Micha są taką rozmową: nieme głosy platoników, arystotelików i pozostałych są wszędzie, bo to
o nich i do nich odnosi się realny głos gramatycznych podmiotów tych wierszy.
Drugim dowodem „odkoturnienia” antycznej filozofii są motta i cytaty jakże odległe od „zimnych”
przytoczeń historii filozofii, gdy ta cytuje i odwołuje się do Swoich Wielkich. Jeśli ktoś mi nie wierzy,
proponuję prosty test poszukania w filozoficznych podręcznikach i omówieniach cytatów przywoływanych przez Micha. Tam królują terminy, idee, kategorie, sylogizmy, operacje logiczne i związki
przyczynowo-skutkowe, gdy u Micha raczej takie cytaty, które w tekstach dominujących w historii
filozofii są ledwie tłem, didaskaliami dla sceny głównych bohaterów, których przed chwilą wymieniłem. Nie wiem, z których tekstów wytrzasnął Mich swoje cytaty, ale ja mu wierzę. A wierzę dlatego,
że jest od początku przekonujący w swojej szczerości, za którą poczytuję moje odbiorcze poczucie,
że nie są to wiersze wymyślone w sposób wyrachowany, ale że są to wiersze, które się Michowi urodziły. Może i przeszły cały proces od zapłodnienia poprzez ciążę aż po akt narodzin, ale to proces zawsze
naturalny nawet gdy jego początkiem – co dziś już wiemy – może być sztuczne zapłodnienie (tu:
jakiś autorski koncept). Dominujące pozostaje wrażenie naturalności.
Wiersze z tomiku Kamień przewiązany trawą są rozmową, ale rozmową poetycką a nie spisanymi
w formie wersowej „rozmówkami o filozofii” czy filozoficznymi rozważaniami. Efekt uroku poetyckiego
osiąga poeta wcale nie prze nadmiar środków artystycznych, ale poprzez język na pierwszy rzut oka
– ale i w dokładnym oglądzie – stosunkowo ascetyczny. Nie sili się, by nas językowo zaskoczyć, by coś
wymyślać a jednak uwodzi. To nie jest poezja „gejzerów poetyckich” a mimo tego „braku” owa nie-wymyślność powoduje zauroczenie. Porównałby je do pięknego tańca towarzyskiego (klasycznego
lub latynoamerykańskiego) w dobrym wykonaniu: przecież kroki i figury (u Micha język) są znane i
obrobione dokumentnie (jak filozofia antyczna, której używa Mich), ale jakie wykonanie! Właśnie! Jak
najlepszych par z „Tańca z gwiazdami”. I jakże ten taniec Micha z językiem inny od dyskotekowego
podrygiwania wielu dzisiejszych poetów, jakże różny od poetyckich klipów na modłę MTV, by pozostać
przy muzycznych porównaniach, które są mi tutaj pomocne w obrazowaniu tego, co usiłuję powiedzieć.
A powiedzieć staram się to, co usłyszałem u Micha i jak to usłyszałem.
Słyszę dźwięki naszej współczesności, naszej duszy szukającej (czego?, a to już każdy musi dopowiedzieć sam), naszych dylematów i rozterek, chociaż poeta ich wprost nie nazywa, każdy więc musi
im nadać swoje imię – i to jest chyba w tej poezji najlepsze: wychodząc z daleka, z głębi antyku,
opierając się na filozofii (cóż bardziej ogólnego?) nie mam ani przez moment poczucia tej ogólności
czyli abstrakcji, przeciwnie, mam poczucie rozmowy, która dotyczy mnie tu i teraz, moich zastanowień i trosk, moich dylematów i moich poszukiwań, wreszcie mego myślenia i moich refleksji. Tyle
tego „na-moiłem”, by oddać owo oddziaływanie Michowej poezji zgodnie z powiedzeniem Mariorie
Perloff, że „streszczenie może opisać to, co wiersz mówi, ale daje nam znikome pojęcie o tym, jak
Czyżby cała przeszłość Stanisława Stanika przyprawiona była jedynie goryczą?
Nie jest tak źle. Pomimo zawirowań losu, istnieje miejsce, do którego poeta powraca, by
napełnić się radością. Jest nim rodzinna wieś Małoszyce. Wiersze jej poświęcone tchną spokojem, zachwycają pięknem i bogactwem metaforyki, są wzruszające i pogodne. Tam, pod
spracowaną, czułą dłonią matki był bezpieczny i szczęśliwy. Po latach wspomnienie tych chwil
przeobrazi się w wersy: „na twojej dłoni zaorane pole”, „kiedy otwierasz ją żeby pogładzić/
mnie po głowie wtedy podnoszą się ptaki/ do lotu kwitną róże a ziemia/ obraca się wokół
mnie zamiast słońca” („dłoń”). Kontakt z pierwotną, nieskażoną przyrodą rodzinnych stron
także potrafi przynieść ukojenie, o czym świadczą słowa „Wchodzę w świat lasu, on cichy,
utulony,/ pod kołdrą igieł śpiewa pieśń półszeptem”. Las daje też poczucie bezpieczeństwa,
bo chociaż „Bór jest ciemny”, to „Niezmącona jego równowaga,/ jak przypływ i odpływ czuwa
nad planetą”(„moja ziemia”). Goni go tam tęsknota „do jasnych obłoków/ do wozu czterokołowego/ do łyżki” („na wieś”), wspomnienie pory roku, w której „pustoszeją kartofliska/
teraz pług położy na nich dłoń” („wrzesień na wsi”) czy choćby dzikiej gruszy, która od pięćdziesięciu lat stoi niezmiennie pośrodku pól. Bo chociaż we wsi „właściwie nic już nie ma/ z
tego co było” poeta przyjeżdża tu „by przypomnieć sobie siebie/ który też już nie taki” („historia z gruszą w tle”).
Tom wierszy Na wszystkich schodach świata Stanisława Stanika ukazuje długą i konsekwentną drogę poetycką autora dążącego do obiektywnego, szczerego ukazania skomplikowanych relacji wiążących go z ludźmi, ojczyzną i Bogiem. W labiryncie książek pełnych bylejakości, wydumanych form i problemów wyróżnia się wyrazistością, otwartością i pięknem
tego, co się zwie poezją. Pochylmy się nad nim, bo warto.
Wanda Nowik-Pala
Gombrowiczem). Nie cenię antyku u Szymborskiej – niech to wreszcie dobrze wybrzmi – bo uważam, że jej sposób pisania, koronkowy i delikatny w swej formie, strukturze i języku (cokolwiek
by to miało znaczyć) często nie może udźwignąć ciężaru – jak w tym wypadku – antyku (bo co
do tego, że antyk ma swój ciężar chyba się nie spieramy). Ja po prostu nie mogę tutaj uwolnić się
od swoich fenomenologicznych przyzwyczajeń o (koniecznej) spójności formy i treści, naczynia i
jego wypełnienia, i w tym sensie „naczynia Szymborskiej” często wydają mi się „papierowe”, no,
niech będzie, „papirusowe”, więc jeśli pojawia się w nich treść mokra i ciężka jak oliwa, to… Najczęściej jednak jej (Szymborskiej) forma dźwiga swoją treść, co nie najlepiej – moim zdaniem
– świadczy o samej treści. (Tak bym po krótce opisał swój stosunek do Szymborskiej.)
Żuliński i Sikorski piszą o wielu sprawach (analiza filologiczna – ten pierwszy, Michowa selektywność wobec antyku [bo tylko filozofia; choć, bądźmy precyzyjni, Sikorski nie czyni z tego zarzutu
poecie, tylko konstatuje] – ten drugi), które mi umknęły lub nie wydały się przy lekturze aż tak znaczące, dlatego warto się z ich opiniami zapoznać. Gdybym miał podnieść jedną zasadniczą różnicę
między nami – to wówczas, gdy Cezary pisze (optując za sporem Micha z Platonem): „I ten zamiar,
by wskazać bogini śmierci i księżyca miejsce filozoficznej dysputy przez podpalenie zwojów papirusu
wypełnionych pojęciami i kategoriami. Bo słowa po środku dziedzińca mogą być latarnią – gdy płoną.
A gdy nie płoną?” Co Leszek puentuje; „Bingo! Ta różnica między Michem a jego wielkimi poprzednikami jest fundamentalna. Obrona poetów przed Platonem nie wynika jednak z pięknoduchostwa.
Ja w tym węszę protest. I w dużej mierze krytykę ewolucji, która doprowadziła nas do przewagi
racjonalizmu i pragmatyzmu oraz industrii współczesnego świata.” (s. 54)
Być może tak jest, jak obaj mówią, ale ja to, co mówią, sytuuję w sferze tego, co Perloff traktuje
jako interpretację/streszczenie, gdy ja tymczasem mocuję się – mniej lub bardziej udolnie – z próbą
opisu tego, jak Mich na mnie zadziałał, a nie co powiedział czy jakie ma stanowisko w kwestii: poeta
a filozof. Ale skoro wszyscy trzej rozmawiamy o Michu, to być może znacznie ważniejsze niż różnice
między nami jest, że ta poezja, te wiersze zaciekawiają i inspirują. I budzą szacunek. Jak choćby ten,
najmniej antyczny, bo tylko poprzez motto z Ksenofanesa i pojawiającą się w tekście Eleę,:
na włóczędze
wszystko co się staje jest przemijające
Ksenofanes
wiersz działa”. Być może skuteczność tego działania na mnie tu i teraz i tego dziania się antyku wcielonego (we współczesność) polega – paradoksalnie! – na pozbawieniu owej współczesności jakichkolwiek didaskaliów, przez co poeta uniknął (na poziomie poetyckim) konieczności „tłumaczenia się”
z tej inkorporacji antyku (której, przynajmniej ja doświadczam) i może operować w czystej, a więc
mojej entelechii. Dzięki temu to nie ja muszę (jak w lekturze Herberta) liczyć na swój zmysł empatii,
by wejść w świat Odysa, Orfeusza, Prometeusza. Tutaj Mich i jego antyk dokonują empatycznego
wniknięcia we mnie – ja tylko się w tym procesie rozpoznaj, staram się rozpoznać.
Jak działa Mich na mnie, napisałem. Jak działa na Was, zobaczcie, usłyszcie, poczujcie sami.
Przede mną jeszcze refleksja, jak zadziałała ta poezja na Cezarego Sikorskiego i Leszka Żulińskiego,
którzy rozmawiają o niej w Posłowiu zamykającym tomik. Najpierw jednak zamykam swoją lekturę,
aby sama wybrzmiała, bez „wtrętów” i „podpowiedzi”, bez innej, poza moją, refleksji – stąd taka a
nie inna konstrukcja tej recenzji. Ale refleksja obu wymienionych panów jak najbardziej mnie interesuje. Sam jestem ciekaw i jej i mojej na nią reakcji. (Zapraszam więc na chwilę przerwy.)
No to już (koniec przerwy). Panowie – tak mi się wydaje – bardziej niż ja zostali pod urokiem
antyku. Leszek, że „matryca”, Cezary, że w dramacie między nami a logosem, poetę i filozofa nie różni
język skoro obaj w nim tkwią, tylko czyniony zeń użytek, a może – co ważniejsze – samoświadomość
bardziej krytyczna u poety niż filozofa (jeśli dobrze Cezarego zrozumiałem). A jeśli, to myśl o większej samoświadomości poety niż filozofa wielce mi się spodobała i zaintrygowała, nigdy się nas tym
porównawczo nie zastanawiałem, tymczasem Sikorski podrzucił coś fantastycznego do myślenia: jakoś
tak „zawodowo” wszyscy uznajemy (takie odnoszę wrażenie) za „oczywistą oczywistość”Wielką Samoświadomość filozofów, skoro sama najmądrzejszą z mądrości. Nawet gdy wielokrotnie przekraczałem
(może to robię nadal?, nie wiem, nie wydaję się sobie najciekawszym obiektem do analizy) tę smugę
cienia między poezją a filozofią jakoś nie wyważałem proporcji między nimi ani tym bardziej hierarchii.
U Leszka znajduję jeszcze podobną do mojej refleksję, co do kierunku Michowej wędrówki:„Mich poszedł
na całość, tzn. nie tylko nawiązuje do antyku, co całkowicie wypełnia nim tkankę wierszy. Czyni antyk
kanwą. Z niej wysuwa macki ku naszej współczesności, a nie na odwrót.” (s. 53).
Ciekawe też, że obaj szukają paraleli z antykiem u Herberta i Szymborskiej. O Herbercie i
zróżnicowaniu, które ja widzę już pisałem, natomiast antyczności Szymborskiej nie cenię, co nie
znaczy, że potępiam i dyskredytuję; nie, pozwalam innym nią się zachwycać, ale mnie nie zachwyca, jak zachwyca jak nie zachwyca (by posłużyć się niezastąpionym w podobnych sytuacjach
jestem jak ty włóczęgą
opętanym pieśnią
śpiewam ją wieczorem
aby słowa jak połknięte muchy
nie drapały noc w gardle
nie zaczęły dusić
nie wracały rano
głos jednak bywa g i czasu
jak pamięć
każe bezradnie rozkładać ramiona
zatem powtarzam tę pieśń także rankiem
a jeśli słowo ucieka i w południe
tak staje się moją modlitwą włóczęgi
wędruje ze mną jak wierna gałąź
drewniana podpora za krótkich nóg i czasu
usztywnia kręgosłup nogi czyni lżejszymi
jestem jak ty włóczęgą
szlachetne mieszkanki miast
myślą że pieśni przyrosły do naszych gardeł
jak siwe brody co ciągną się wszędzie
i mają rację
nasze pieśni odejdą razem z nami
znudzone panny z Elei
będą się wtedy wsłuchiwać
w doskonała nieskończoną ciszę
Może to właśnie u Micha najpiękniejsze, to włóczenie się po antyku, to bardzo dzisiejsze
(to do tego starałem się cały czas przekonywać) włóczenie się (po antyku): możemy „się wtedy
wsłuchiwać/ w doskonałą nieskończoną ciszę”!
Mich uczynił mądrość antycznego świata (w jej różnorodności i napięciach) poetyckim narzędziem buszowania po naszej współczesnej duszy, która TAKIEJ CISZY łaknie. Nie łakniecie?
Andrzej Wołosewicz
Krzysztof Mich, Kamień przewiązany trawą, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2015, s. 60.
CODZIENNOŚĆ PRZEMYŚLANA
’biernik Bogdana Prejsa wydany w czerwcu 2015 roku przez Instytut Mikołowski jest trzecim
tomikiem w dorobku mikołowskiego poety. Poprzednie to sms do ludożerców i ce ha.
Tomik rozpoczyna się deklaracją/manifestem podmiotu lirycznego dotyczącym sposobu
postrzegania i opisywania świata. Istota tego wiersza skupia się na zaakcentowaniu braku
liryzmu i poetyckości codziennego życia, przy jednoczesnym ukazaniu jego chropawości oraz
odrzuceniu sfery uczuciowej. Otwierający wiersz kładzie się cieniem na kolejne utwory w tomiku, bo życie ujawniane przez Prejsa nie kojarzy się z młodzieńczym wyobrażeniem, marzoną
utopią. Autor odziera je z pozorów i resztek złudzeń. Pozostaje powszedniość tego, co pozostało
do przeżycia i gorzka świadomość zmarnowanego potencjału. Świadczą o tym z jednej strony
miejsca, w których Prejs osadza akcje swoich wierszy – mieszkanie w czynszowej kamienicy,
klatki schodowe, przystanek autobusowy, autobus, z drugiej - popkulturowe klisze. Lecz podmiot liryczny nie zatapia się całkowicie w codzienności. Charakteryzuje się on głęboką
świadomością tego, kim jest, i potrafi skonfrontować obecny stan, w którym się znajduje,
z wyobrażonym wiele lat wcześniej. Bo w tym zapisie przeżytych dni przez pozbawionego
uczuć, chłodno patrzącego na świat dojrzałego mężczyznę, znajduje się sporo miejsca na cyniczną refleksyjność. Dotyczy ona szerokiego spektrum spraw –życia rodzinnego, odejścia najbliższych, samego siebie.
Tomik Prejsa, będąc niejednorodnym w swojej strukturze, stara się poruszać dwa istotne
tematy – codzienności i refleksji nad życiem w niej. Prejs mówi o tym wprost, lecz często zapożycza się w kulturze popularnej, by oddać sens swoich przemyśleń, nadać im powszedniego
charakteru i uniknąć patosu. Czytelnik dostaje więc interesującą, indywidualną próbę rozprawienia się z tym, co powinno być już wyjaśnione, rozumiane, a nawet zapomniane, do czego
nie warto już wracać.
Paweł Kucz
Stanisław Stanik, Na wszystkich schodach świata. Wybór wierszy, Wydawnictwo „Komograf”, Warszawa 2015, ss. 300.
Bogdan Prejs, ’biernik, Instytut Mikołowski, Mikołów 2015, s. 48.
Gazeta literacka
51
RECENZJE
PRZESYŁKA OD MICHA: ANTYK
W POETYCKIM PAKIECIE I BEZ ANTYCZNEJ MASKI
RECENZJE
GORZKA MĄDROŚĆ
Mamy już trzeci tomik poety Adama Wagi. A jego tytuł Samosiew cóż znaczy? To co zostało
samoistnie zasiane, co samo wzeszło? Jakby bez udziału autora? Oto imperatyw twórczy czyni
z autora medium? A niech sobie czyni, jeśli dobre wiersze z tego są. Czy dobre? Tak. Jakże mogłoby być inaczej. Przecież wcześniejsze zbiorki Obol oraz Chromając wzbudziły uznanie krytyków.
A obecny jest kontynuacją poprzednich.
Tematyka owych słupków, jak nazywa swe wiersze autor, właściwie ta sama, co wcześniej,
w jednakim obszarze przemyśleń, lecz pogłębiona o nowe odwołania. Na pewno jeszcze dojrzalsza
i bardziej gorzka. Odniesienia do historii, kultury, w tym do literatury są jeszcze bardziej przejmujące.
Wymiar społeczny tych treści jest jeszcze większy. Osiąga poziom bezkompromisowej diagnozy.
Wyraziście wybija się krytyka czasu obecnego, cechującego się szaloną wprost „pomysłowością”, ale niestety w kierunku zła, dlatego jest coraz bardziej niepokojąca, nie do przyjęcia. Decyzje
ludzkie dochodzą bowiem do absurdu.
Z tej przyczyny na nowo przekazane nam są utwory o wierze, moralności, patriotyzmie,
honorze – i wreszcie… smutne konkluzje o ostatnich dekadach wspólnego czasu w naszej ziemskiej ojczyźnie. W świecie szalonym, gdzie nie ma roztropności. Trzeba więc wejść w ocalony świat
wewnętrzny i czerpać z niego siły i światło. Na nowo więc autor przypomina nam o drogowskazach na naszej drodze. Dla niego jako człowieka wiary jest to Dekalog.
Rozpiętość treści duża, ale podana w formie skondensowanej, jakby w błyskach, które tworzą
Utwory w liczbie trzydzieści, tak zresztą jak w poprzednich książkach, podzielone zostały
tutaj na trzy cykle: Spisane z Pisma, Kuranty oraz Szłość.
W jakimś stopniu pomagają niewątpliwie złożyć w całość te bogate w znaczenia wiersze.
Są też liryki pożegnalne z postaciami ważnymi dla poety: Iskra poświęcona pamięci ciotki
Franciszki Ramotowskiej, Z zapomnienia oraz Bajka prawdziwa – o zaprzyjaźnionych z sobą ludziach.
Kolejny bardzo ważny utwór to Piosnka późnego wnuka – wiersz również gorzki, nawet sarkastyczny. I tylko jego rymowana forma tonuje nieco ostrze krytyki. To rozrachunek z narodowymi
wadami, które od wieków nam szkodzą. Pokazuje, jak nisko można upaść, zgubić patriotyzm,
wiarę, moralność... wyzbyć się idei oraz wartości. Jak można zdziczeć, odczłowieczyć się, nawet
w skali społeczeństwa. To jakby narodowy rachunek sumienia.
Poeta woła:
Źle, źle u nas idzie,
mój kochany Norwidzie.
Na pociechę są i treści duchowe. Oto wiersz O jednego więcej – opis doznania, jakiego niekiedy doświadcza człowiek, że oto w pewnych sytuacjach mamy wrażenie – odczucie – obecności
przy nas jednej osoby więcej. Czy to jest Anioł Boży, czy też sam Pan Bóg (?)
W swoim życiu również tego niekiedy doznawałem. Z tym, że pełniejsza świadomość, że nie
byłem wówczas sam albo tylko z daną osobą lub osobami – przychodzi później. To jest kojąca
obecność Kogoś, Kto nas kocha. I czuwa nad nami.
panoramę trudnego środowiska człowieka w dzisiejszej Polsce. Oto na przykład ostra jej krytyka
Co począć z Nieznajomym? Z jego tajemnicą?
w tekście Wiersz szary, na tle ostatnich dziejów.
Kryje prawdę czy tylko prawdopodobieństwo?
Jest zjawiskiem realnym czy fatamorganą?
Faktem czy domniemaniem? Ciemnym objawieniem?
Omamem? Urojeniem?
I czy jest odpowiedź
na te wizje, pytania, znaki, wątpliwości?
A puenta to porada i życzenie poety, który ją kocha i patrzy na nią z niezmierną troską z perspektywy całego życia, które powoli zmierza ku doczesnej mecie:
Ale Ty, Polsko, jesteś nieśmiertelna,
Niepokonana równie jak udzielna.
Nie bądź niczyim panem ani sługą,
Nie bądź narodów pawiem ni papugą,
Ani błyskotką. Żyj z taką intencją,
By być narodów szarą eminencją.
(s. 18)
W naszej drodze do Emaus dołącza ten trzeci. Autor w swoim utworze przytacza wyznanie
Eliota z „Ziemi jałowej”, który o podobnym przeżyciu tak napisał:
Nie szukaj żadnych już innych kolorów,
Jak panna mądra z natury, z wyboru,
Szarą godziną wyjdź z szarego końca,
Pokaż swą wartość w pełnym blasku słońca.
Przyjmij me szare życzenie pod stopy:
Szare komórki wnieś do Europy.
(s. 21 )
(s. 28)
Kim jest ten trzeci, który zawsze wędruje przy tobie?
Kiedy liczę, jesteśmy tylko ja i ty,
Ale kiedy patrzę tam na białą drogę,
Jest jeszcze zawsze ktoś, kto idzie przy tobie,
owinięty w brązowy płaszcz, w kapturze
Nie wiem, mężczyzna, czy może kobieta
– Kim jest ten, który idzie tam, gdzie ja i ty?
(s. 16/17)
To refleksje dojrzałe, ale podszyte smutną kpiną. W całym utworze przeważa wspomniana
obawa o przyszłość – bardzo niepewną bezpiecznego jutra.
Nie sposób też pominąć wiersza Z „Łączki”, który jest jednym z piękniejszych liryków o „żołnierzach wyklętych”. I uwaga: aż prosi się, by nie używać takiego określenia, które ma złe
DUCHY NASZYCH AUTORÓW
i na zleceniodawcę. Muszą żyć obok i rozumieć się wzajemnie. Finansowe gratyfikacje stanowią
nieodłączny dodatek.
Zapoznanie się z istotą rzeczy przybliża do bliższego poznania omawianego tekstu. Nie inaczej jest w przypadku Ghostwrittera Roberta Harrisa.
Tłumacząc na język polski powyższą frazę, otrzymujemy zwrot „Autor widmo”. Kim ktoś taki
jest? Często jest to osoba stojąca za kimś sławnym: gwiazdą rocka, gwiazdą filmową, lub byłym
politykiem która występuje w roli opisywacza, biografisty. Jest anonimowa, działa na konkretne
zlecenie, by w porę móc się wycofać i dać błyszczeć swemu klientowi. Nie toleruje określenia
„murzyn”, woli, jak bohater powieści, mówić o sobie, że są „czyimiś duchami”.
Anonimowość ma niestety i złe strony. Trzeba umieć w krótkim czasie zniknąć, przenieść się
w inne miejsce. (…) „Zwykle wystarczało mi pięć minut, żeby zawiesić na kołku życie w Londynie”. Wszystkie zobowiązania: opłaty mieszkaniowe, prenumerata gazety codziennej, dostawa
mleka nie są utrapieniem, gdy nie ma potrzeby ich odwoływania. Duch rozpływa się w powietrzu,
choć bywa i tak, że nawet „one mają uczucia”.
Egzystencja widm współgra z autorami korzystającymi z ich usług: „duchy ciągnie do duchów
kryjących się za cudzymi autobiografiami”. Symbioza wpływa pozytywnie zarówno na ducha jak
Podporządkowanie się czyjeś fantazji, z góry wyznaczonemu celowi, z drobnymi zmianami,
bywa deprymujące dla ducha. Nie ma on jednak wyboru: „naszą rolą jest służenie gwiazdorowi”
twierdzi Ruth Lang. Podkreślenie podwładności następuje nieco dalej: (…) „To jego nazwisko
będzie na okładce książki i zadecyduje o jej powodzeniu, nie twoje”. Duch jest suplementem do
głównego dania, bez którego straciło by właściwy smak.
Oddzielną kategorię przedstawiają politycy, a w szczególności byli prezydenci, premierzy, itd.
Ich biografie powinny zawierać informacje ciekawe, ze szczyptą życiowych niepowodzeń, tragedii
rodzinnych, takich, aby czytelnik mógł się z nimi utożsamić. Niech zobaczy, że nawet pozbawiony
duszy urzędnik uroni łzę, ma kredyt w banku, czy grozi, lub groziła mu eksmisja.
Zadanie spisania wspomnień, oryginalnie będących „posklejanym z przemówień, protokołów,
oświadczeń prasowych, memorandów, wywiadów, manifestów partyjnych i artykułów z gazet” tekstem, było ponad siły ducha. Trudność polegała na tym, iż posiadając wcześniej przygotowany rękopis,
miał go tylko, albo aż, „upiększyć” i oddać do druku w jak najszybszym czasie. Nie spodziewał się, że
wydarzenia, które w przyszłości pojawią się na horyzoncie, na trwałe zmienią jego życie.
Nim praca nad rękopisem na dobre nabrała tempa, doszło do kilku tajemniczych wypadków.
Już one powinny dać do myślenia, lecz duch nie brał ich na poważnie, traktując je jako, nie powiązane ze sobą, zbiegi okoliczności. Pierwszy sygnał ostrzegawczy nadszedł tuż po rozmowie kwalifikacyjnej, odbytej w budynku wydawnictwa Rhinehart Publishing UK, gdzie podpisywano
umowę. Jeden z pracowników, w książce noszący nazwisko Quigley, wspomniał: „Nie potrafię
dokładnie powiedzieć, o co chodzi. Dlaczego nie pozwalają nikomu zobaczyć maszynopisu?”.
Czerwona lampka, lub przynajmniej żółta mogła zapalić się bohaterowi powieści Harrisa po napadzie, który z pozoru nie wyglądał na groźny. Posłuchajmy relacji (…) „było ich dwóch, obaj mieli po
jakieś dwadzieścia lat. Jeden stał przy wejściu do sutereny, drugi pojawił się nie wiadomo skąd i złapał
mnie od tyłu. Przewróciłem się i dotknąłem policzkiem mokrego, szorstkiego betonu rynsztoka. Jęknąłem i rozpłakałem się jak dziecko”. (…) „ktoś nadepnął mi na rękę i wyrwał torbę”.
W tym przypadku torba ma podwójne znaczenie. Występuje jako pojemnik na dokumenty,
tutaj mamy do czynienia z tajemniczymi wspomnieniami, podarowanymi przez Sidneya Krolla
duchowi do oceny. Jest również symbolem. Tworzy, w dalszej treści powieści, uzupełnienie głównego bohatera, nie może się bez niej obejść. W jej towarzystwie czuje się bezpiecznie. Ukryty
wewnątrz skarb przysporzy mu niemałych problemów. „Ale czy nie było warto?”
Ostrzeżenie nie podziałało na ducha. Uważał, że napad to tylko przypadek i nie przywiązywał
do niego szczególnej uwagi. Po niedługim czasie nastąpiło drugie zdarzenie.
W hotelowym barze duch zamówił piwo i zupę z małży. W pewnym momencie przysiada się
do niego nieznajomy. O to jakimi słowami opisuje go bohater powieści Harrisa. (…) „Miał pięćdziesiąt parę lat, był szczupły, ale barczysty na pewno bardzo silny. Stalowoszare włosy zaczesywał do
góry. W jego wyglądzie było coś, co kojarzyło się z wojskiem, ale również nie wydawał się zaniedbany, jakby polegał na paczkach z żywnością rozdawanych przez organizacje weteranów”. Nieufność
w stosunku do przybysza zmusiła ducha do przemyślenia dalszej pracy nad rękopisem.
Postacią kluczową dla przebiegu akcji w powieści jest Adam Lang. Były premier Wielkiej Brytanii jest inicjatorem powstania wspomnień na swój temat. Przy okazji próbuje pokazać się w
nieco lepszym świetle, niż zapamiętali go rodacy.
W oczach ducha Lang jawi się jako człowiek pewny siebie: „najwyraźniej się nie śpieszył”
„niechętnie wyszedł”, pozbawiony wysokiego urzędu „Niósł teczkę, czego z pewnością nie musiał
konotacje, lecz w to miejsce wstawiać słowa inne. Żołnierze niezłomni – oto właściwe określenie polskich bohaterów…
Czytanie tej poezji jest dla mnie od początku wydarzeniem odświętnym, bo wtedy obcuję
z precyzją myśli, pięknem polszczyzny i – no właśnie – z prawdą, której autor jest heroicznym
wyrazicielem. Są w nich odniesienia do literackiej tradycji, do Biblii… do ludzkiego sumienia
i serca. To liryka niezwykle osobista i bardzo mądra.
Janusz A. Kobierski
Adam Waga, Samosiew, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, s. 55.
odpowiadała za najważniejsze decyzje w państwie. Odpowiedzialność za wszelkie wzloty i upadki
spoczywała na jego barkach.
Adam Lang nigdy, jak sam twierdzi, przed przystąpieniem do partii, nie był zwolennikiem
polityki: „Zupełnie nie interesowałem się polityką, ani w dzieciństwie, ani jako nastolatek”. Sympatyków podobnych praktyk traktował jak dziwaków, którzy obsesyjnie podążają za wyznaczonym
celem. Wolał przyziemne, zwykłe czynności: (…) „Lubiłem grać w piłkę. Lubiłem chodzić do teatru i do kina. Nieco później lubiłem umawiać się z dziewczynami”. Kariera polityczna była mglistą
przyszłością i nie absorbowała młodego mężczyzny.
Strata obojga rodziców mogła podziałać jak impuls. Pierwszy odszedł ojciec, który dość późno
wyszedł za maż za matkę premiera, posiadając już dzieci z poprzedniego związku. Nagła śmierć ojca,
tym boleśniejsza, iż to on go znalazł: (…) „Właśnie wróciłem ze szkoły. To był naprawdę piękny wiosenny dzień”. (…) „Zamierzałem pokopać piłkę albo się pobawić. Ojciec leżał na środku trawnika. Miał
tylko lekko zadrapaną twarz, uderzył o coś, gdy się przewrócił. Zmarł, nim jeszcze upadł na ziemię”.
Więc pozostała matka: „zrezygnowała z pracy zawodowej”, aby oddać się rodzinie. Ona była
dla niej najważniejsza. Jako pani domu „nigdy nikomu niczego nie odmawiała”. Kochała być
potrzebna, nie oczekując nagród: „całkowicie wolna od egoizmu”.
Postać matki ma w sobie nutę heroizmu. Nigdy nie chciała obarczać studiującego syna problemami, co w konsekwencji doprowadziło do smutnego końca: (…) „Gdy w końcu przyjechałem
do domu, przeżyłem szok. Ona… wyglądała jak chodzący szkielet. Miała nowotwór wątroby”.
(…) „Zmarła miesiąc później. I tak Lang został sam”.
W następnej części książki Ruth – żona Langa – próbuje wmówić duchowi, że ten cierpiał
na kliniczną depresję, do której mogły się przyczynić utrata rodziców, przeprowadzka z Cambridge, uzyskanie przez przyjaciół dobrze płatnych stanowisk: „Myślę, że był zagubiony, nie wiedział,
co ze sobą zrobić”. Polityka, w jej mniemaniu, miała być dla niego swego rodzaju rekompensatą.
Z czasem przerodziła się w coś większego.
Co jednak zadecydowało, iż „ten niefrasobliwy uwodziciel, kandydat na aktora, mający
rzekomo alergie na punkcie polityki” stał się jej orędownikiem. Odpowiedzi na te pytania duch
postanowił szukać w wspomnieniach byłego premiera, pamiętając o tragicznym wypadku
swego poprzednika. Gdy pewnego dnia odkrywa tajne fotografie, postanawia odwiedzić miejsce, gdzie morze wyrzuciło na brzeg ciało Mike’a McAry. Zmuszony niesprzyjającymi warunkami
pogodowymi, wstępuje na ganek domu. Spotyka tam starszego mężczyznę. Ten bez cienia
wątpliwości wyjaśnia, że taki wypadek byłby o tej porze roku niemożliwy: „wykluczone, żeby
prąd przyniósł ciało tak daleko na zachód. Nie o tej porze roku”. Wywód staruszka jeszcze bardziej podsyca obawy ducha, iż uczestniczy w czymś, co nie jest tylko zwykłym przygotowaniem
autobiografii.
Poszukiwania doprowadzają bohatera Ghostwrittera do człowieka nazwiskiem Paul Emmett.
Dawny towarzysz Langa ze studenckich czasów, okaże się agentem CIA. Niemal do końca książki,
duch będzie żył w przeświadczeniu, że to Lang był agentem. Uzmysłowienie błędu i odkrycie prawdy,
można śmiało przypuszczać, przyczyni się do jego śmierci: „bo to prawdopodobnie oznacza, że nie
żyje”. Dzieło życie, które mogło przynieść ogromne zyski, odniosło zgoła odmienny skutek.
Gdybym był pesymistą lub co gorsza czarnowidzem, uznałbym, iż historia ducha nie miała
sensu. Bo cóż z tego, że poznał prawdę, skoro musiał za nią zapłacić najwyższą cenę. Nierzadko
bywa tak, że musimy coś poświęcić dla sprawy, by wygrać. Zrozumienie bywa trudne, lecz niewiedza jest jeszcze trudniejsza.
Paweł Wiśniewski
robić, gdy był premierem”, a zarazem sprawiający wrażenie dobrego wujka: „wiatr uniósł poły
jego marynarki”. Ta spokojna, nie mogąca nikomu zrobić nic złego, istota, jeszcze do niedawna
52
Migotania 49
Robert Harris, Ghostwritter, tłum. Piotr Amsterdamski, Wyd. Albatros, Warszawa 2010, s. 400.
Były jezuita i ksiądz napisał książkę Polak katolik? Znak zapytania wskazuje na problem. Jaki?
Zanim go wyeksplikuję przywołajmy (w skrócie), co zawiera książka.
Według słów samego autora jego zamiarem było: „Na kartach tej książki chcę po prostu przedstawić, na ile tylko potrafię, swoje własne doświadczenia z religią (co nie jest tożsame z moim doświadczeniem religijnym), a w każdym razie z tym, co mi się z religią kojarzy. Nade wszystko chcę się zastanowić nad zmianami, jakie zaszły w moim własnym postrzeganiu tego zjawiska.” (s. 23) W związku z
tym nazywanie książki autobiografią – a z czymś takim się zetknąłem – uważam za nieuprawnione
nadużycie. Jeżeli już, to raczej jest to autobiografia duchowa i to bardziej duchowa niż autobiografia.
Oczywiście traktowanie „Polaka katolika?” jako autobiografii wcale mi nie przeszkadza, wspominam o
tym tylko dlatego, że – z czym się również zetknąłem – pojawiają się dociekania psychologizujące i
związane z nimi pretensje a to, że nie wszystko powiedział albo powiedział niejasno, wykrętnie. Dotyczyło to m.in. wstąpienia do zakonu. Po pierwsze wydaje się jednak, że Obirek dość dokładnie to zrelacjonował, oto stosowne fragmenty: „Ten skrótowy opis dzieciństwa miał służyć jednemu – pokazać,
jak bardzo systemowe budowanie światopoglądu jest bezradne wobec długiego trwania struktur
rodzinnych. (…) Ta być może trywialna w swej oczywistości teza znajduje dopowiedzenie w tak zwanych formacyjnych zaskakującej dla mnie samego decyzji o wstąpieniu do zakonu jezuitów.” (s.36) i
„Dość szybko uznałem, że w takim towarzystwie warto spędzić resztę życia. Czy było to powołanie
zakonne, któremu towarzyszyła motywacja religijna? Wtedy tak mi się wydawało. Dzisiaj mam spore
wątpliwości. Jestem raczej pewien, że to brak zakorzenienia w życiu studenckim i poszukiwanie czegoś
innego, może bardziej związanego z moim dzieciństwem, pchało mnie w objęcia jezuitów.” (s.45). Po
wtóre, takie mam wrażenie z całej lektury, Obirek dość konsekwentnie psychologizowania unika. Raczej
nastawia się na analizy intelektualne. Inna sprawa, że budzą one u niektórych podejrzenia o dokonywane post factum racjonalizacje. Nie będę wchodził w – możliwy tutaj – spór. Wystarczy powiedzieć,
że pisanie książki takiej jaką napisał Obirek jest, jak każde oglądanie się wstecz, zabiegiem, co do struktury którego musimy mieć jasność: otóż nie mamy żadnej możliwości pozbycia się własnych życiowych
doświadczeń i pisania o sobie sprzed lat pięciu, dziesięciu czy trzydziestu jakbyśmy patrzyli na siebie
wtedy i tamtymi oczyma. Tym taka książka różni się od dziennika. Obirek nie przedstawia nam dziennika, który spisałby na gorąco. Warto o tym pamiętać.
Książka Obirka podzielona jest na cztery części, rozdziały. (Na marginesie: robota redakcyjna udała
się nie najlepiej, od zbyt wielu literówek aż po numerację rozdziałów spisu treści gdzie są – jak wspominałem – cztery rozdziały, a tymczasem czwarty jest numerowany jako szósty. Drobne to sprawy, ale
drażniące.) Te cztery rozdziały to O trudności uchwycenia czym jest religia, Problemy z chrześcijaństwem,
Czy katolicyzm jest religią chrześcijańską?, Czy katolicyzm polski jest religią? Stricte autobiograficznym
jest tylko pierwszy. Fragmenty o wstąpieniu do zakonu już cytowałem. Z innych wydarzeń ciekawe (i
zaskakujące dla laika) są informacje o próbie sformalizowania prze Obirka swego odejścia z zakonu i
kościoła. Kolejną sprawą, która może zaciekawiać jest funkcjonowanie kościoła w rzeczywistości PRL-u
i w przełomowym dla wielu z nas roku 1989. Oto jak widzi(ał) to Obirek: „Rozpisuję się o tym, bo wydaje
mi się to ważnym przyczynkiem do rozumienia „nawrotu” religijności Polaków i „odkrycia” przez nich
po przełomie politycznym 1989 roku katolickiej tożsamości po ciemnej nocy komunistycznego prania
mózgów i zniewalania całych pokoleń niewinnych katolickich polskich dusz. Otóż twierdzę, że nie można mówić o żadnym nawrocie ani żadnym odkryciu. Tak naprawdę nie było żadnej zmiany, tylko trwanie i ciągłość. Przełom polityczny sprawił jedynie, że niewidzialne wcześniej elementy polskiej tożsamości zostały wydobyte i nagłośnione. Stały się częścią przestrzeni publicznej, z której w okresie powojennym były skutecznie eliminowane.” (s. 25/26) Po resztę wydarzeń z drogi, która przywiodła autora
do zakonu i kościoła a potem go od nich odwiodła odsyłam do książki.
Rozdział drugi jest najbardziej teoretyczny. Skupia się w nim autor na przedstawieniu religii
Ryc. Karol Mazuś
i kościoła w połączonych planach teologicznym i historycznym. Według planu historycznego dzieli
historię kościoła na trzy etapy (za Karlem Rahnerem). Pierwszy obejmuje pierwsze trzy wieki
chrześcijaństwa, wieki inicjacyjne aż do roku 335 p.n.e., roku zwołania przez cesarza Konstantyna
Soboru Nicejskiego. Okres drugi trwa połowy XX wieku, do Soboru Watykańskiego II. Trzeci okres
to okres od tego Soboru po współczesność. Natomiast w planie teologicznym Obirek przedstawia
dochodzenie i spór wokół niektórych dogmatów, historię schizm i herezji i historycznej różnorodności ziemskich wcieleń religii, a tu m.in. relację chrześcijaństwa z judaizmem gdzie w ich sporze
głównymi oskarżonymi są – pisząc w dużym skrócie – Ojcowie Kościoła i judaizm rabiniczny. Tutaj
także wpisuje się intelektualna historia jezuitów znana Obirkowi od wewnątrz. To m.in.
intelektualizm i związany z nim krytycyzm legł u podstaw, jeśli dobrze czytam Obirka, rozwiązania Zakonu Jezuitów w czasie wzrastającej w kościele dominacji dogmatyzmu, antyintelektualizmu, polityzacji i autorytaryzmu. Ten plan pisania rozciąga się też na pozostałe dwa rozdziały z
tym, że jest tu aplikowany na nasz polski grunt. Główny zarzut autora jest taki, że o ile kościół
powszechny od II Soboru Watykańskiego próbuje wchodzić na drogę dostosowywania się do
zmieniającej się rzeczywistości (bo to w końcu jej mieszkańcy mają być zbawieni), to nie dotyczy
to Polski. My pogrążamy się w izolacji i budujemy coraz wyższe mury, co oczywiście dla ortodoksów jest obrazą prawdziwego chrześcijaństwa a w ocenie Obirka kompletnym „odreligijnieniem”
polskiego katolicyzmu, który z przesłania Jana Pawła II wziął to, co najgorsze - bezmyślne posłuszeństwo, a pominął próbę ekumenicznego dialogu z Żydami.
Warto jeszcze zwrócić uwagę na Glosę Wacława Hryniewicza, które może posłużyć – dla leniwych – za ciepłe i przychylne wobec autora streszczenie jego książki. I Posłowie Jana Woleńskiego,
w którym najciekawszą bodaj sprawą jest uwaga następująca: „Jeśli pominąć te historiozoficzne
problemy, poglądy Obirka wydają mi się nieco utopijne. Trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie
religii bez instytucjonalnej otoczki w postaci Kościołów. A jak wskazuje cała historia, zwłaszcza
wyznania katolickiego, duchowni, niezależnie od wyznania, któremu służą, to też ludzie – i nie
tylko są narażeni na rozmaite pokusy polityczne czy ekonomiczne, ale także zazwyczaj bez specjalnych oporów im ulegają.” (s. 355) Rzuca ona bowiem zewnętrzne światło na postrzeganie
jezuitów, oświetlające zakon z dystansu, którego z oczywistych względów Obirkowi brakuje. Chociaż, zauważmy przy tej okazji, że autor robi wszystko, by zaistnieć w oczach czytelnika jako
komentator obiektywny, któremu właściwie bezboleśnie udało się (lub udaje) przemieszczać z
pozycji zaangażowanego teologa na pozycje historyka kościoła i antropologa kulturowego.
Koncept archeologa Kultury powtarza autor wielokrotnie starając się go ugruntować. Oczywiście
dla recenzenckiej prawdy trzeba dodać, że opisując tak początki swego życiorysu jak i jego dzień
dzisiejszy, a więc już po opuszczeniu i zakonu i kościoła Obirek podtrzymuje, że „łaska niewiary
nie została mi dana”. To ważne, szczególnie dla tych, którzy zbyt łatwo zechcą go odsądzić od
wszelkiej (religijnej także) czci i wiary. Nie sądźcie itd.
Książka wydaje mi się być ważna z trzech powodów.
Najpierw dlatego, że otrzymujemy swoisty „raport z oblężonego miasta” (chociaż po jego
opuszczeniu) i co byśmy o nim nie sądzili i jak nie oceniali już sama możliwość jest źródłowo cenna, bo takich „raportów” nie mamy zbyt wiele.
Druga wartość książki to przedstawiona przez autora spójna (nie oceniam jej z perspektywy
teologicznej ani nawet krytyka kościoła, nie mam po temu żadnych narzędzi, nie jestem właściwą
osobą do takich ocen) wizja religii od jej narodzin po konieczną – zdaniem Obirka – próbę ratowania jej resztek poprzez powrót do źródeł, do temperatury i postaw z jej trzech pierwszych wieków, tych sprzed Soboru Nicejskiego.
I trzecia sprawa, ż ten powrót to nie jest beznadziejna próba „zawracania Wisły kijem”, lecz
zamysł zaszczepienia (być może równie beznadziejny) przed-Nicejskiej otwartości, nastawienia
na Innego na dzisiejszy grunt. I w tym też sensie Obirek kaznodzieją pozostał. Pozostał kaznodzieją, bo nadal próbuje zjadaczy chleba w aniołów przerobić wyciągając z nas raczej to, co w nas
lepsze, chociaż w książce przekazuje bardzo smutny wniosek, że w Kościele coraz trudniej to zrobić
i jeszcze smutniejszy, że nasz polski katolicyzm zmierza w zupełnie innym kierunku.
Choćby tylko z tych powodów warto z książką Obirka, z poruszanymi w niej problemami
zmierzyć się na własną już odpowiedzialność, niezależnie od wiary, koloru swego wyznania czy
zupełnego ateizmu. Warto to zrobić, bo religia, religie, Kościół i kościoły, o których pisze Obirek
nie są sprawą tylko i wyłącznie transcendencji, ale są ważnymi (także przez swoją tak krytykowaną przez autora polityzację) elementami dookolnej rzeczywistości.
Dlaczego Obirek nie lubi kościoła? Po lekturze odpowiedź wydaje się być banalnie prosta, bo
kościół stał się, jeżeli nie kościołem bez Boga, bo są jeszcze teologowie, którzy Boga „używają”
(choć w chrześcijaństwie ich – wedle Obirka – coraz mniej), to na pewno stał się kościołem bez
Jezusa, bez naśladownictwa jego codziennej praktyki wiary wobec Drugiego, wobec Innego. A to
już poważne oskarżenie.
I zakończenie drugie. Już po lekturze książki Obirka przeczytałem zestaw artykułów (Rzeczpospolita, Plus Minus, sobota-niedziela 21-22 listopada 2015) dotyczących papieża Franciszka, Soboru Watykańskiego II i papieża Benedykta XVI. O ile nie muszę zgadzać się z opiniami Obirka, to zastanawiające
jest jedno: wszyscy autorzy artykułów w Rzeczpospolitej oceniają to, co dzieje się w Kościele dokładnie
odwrotnie niż Obirek, mam na myśli ich wartościowanie, że zło zaczęło się od Soboru Watykańskiego
II. Żeby nie być gołosłownym i wskazać choćby jeden problem. Obirek podnosi dziwną dla niego niechęć Jana Pawła II do południowoamerykańskiej teologii wyzwolenia. We wspomnianych artykułach
także jest ona krytykowana, na niej właściwie jest budowana krytyka papieża Franciszka. A problem
jest nie dlatego, że Obirek i wspomniani autorzy (Tomasz Terlikowski, Tomasz Krzyżak, Sławomir Cenckiewicz) diametralnie różnią się w ocenach, ich oceny są – co by nie mówić – zupełnie zewnętrzne
(wobec rzeczywistości Ameryki Łacińskiej), tylko dlatego, że nie sa to problemy zewnętrzne dla ludzi
stamtąd, z Franciszkowej Ameryki. Brazylijski antropolog kultury, Darcy Ribeiro, debiutujący jako pisarz
grubo po pięćdziesiątce (książka Maira, Kraków 1983) a zaczynający jako krytyk działalności misyjnej
wśród Indian, zbliżył się do katolicyzmu, w którego odnowie, zwłaszcza po wyborze na papieża Karola
Wojtyły i zaczął pokładać w oczekiwanych reformach duże nadzieje. Sprawa więc dodatkowo się komplikuje, bo te nadzieje – zdaniem Obirka – Jan Paweł II kompletnie zawiódł.
Nie jestem od rozstrzygania tych kontrowersji, ani mi to w głowie, ale jedna myśl mnie po
lekturze tych tekstów nurtuje, ta mianowicie, jak to się stało, że Bóg dopuścił, żeby papieżem
został Jorge Mario Bergoglio a nie Tomasz Terlikowski?! Zupełnie tego nie rozumiem… Jemu
(Terlikowskiemu) nie podoba się ani nadstawianie drugiego policzka, ani wezwanie, by zło dobrem
zwyciężać, do zwycięstwa potrzebuje Terlikowski ognia i miecza. Dlatego zapewne bez uzgadniania z nim katecheci w mojej szkole rozdają broszury informacyjne dotyczące Muzeum Błogosławionego Ks. Jerzego Popiełuszki właśnie z hasłem „Zło dobrem zwyciężaj”.
Andrzej Wołosewicz
Stanisław Obirek, Polak katolik?, Wydawnictwo CiS, Stare Groszki 2015, s. 350.
Gazeta literacka
53
RECENZJE
DLACZEGO OBIREK NIE LUBI KOŚCIOŁA?
FELIETON
Olga Wilenta
N
o i przetoczyła się kolejna, nieźle podsycana dyskusja o granicach wolności w sztuce, o cenzurze prewencyjnej w teatrze, o naiwności i agresji w kulturze. A także o tym, czy minister, a
nawet wicepremier Piotr Gliński dał się jak dziecko podprowadzić
sprytnym zabiegom marketingowym w Teatrze Polskim we Wrocławiu, czy też teatr na skutek awanturki zmienił sceny z udziałem
czeskich porno – farmersów na bardziej przyzwoite? A może rzeczywiście pan minister walczył z prawem do wolności artystycznej w sztuce (artykuł 73
w naszej Konstytucji)?
Pobrzmiewają, choć już
ciszej, echa agresywnej
przepychanki przed teatrem, w której liderem-bojówkarzem był podpalacz kukły Żyda we
Wrocławiu, Europejskiej
Stolicy Kultury. A w Internecie nadal przewija się
pytanie: „na czym ostatnio spotykaliśmy się pod
teatrem?” A wszystko to za sprawą dbałości o społeczne morale,
by gwiazdy porno nie uczyniły spustoszenia w przybytku Melpomeny. Olaboga, wszak mogło dojść do zgorszenia maluczkich!
W spektaklu Śmierć i dziewczyna wg tekstu noblistki Elfriede Jelinek, poza czeskimi porno - sztukmistrzami, występuje też małolat.
Jak to mawiał Kisiel, trwa „niezwykły kunszt robienia z ludzi
balona”, a teatr skorzystał, zagrał dodatkowe spektakle, bo bilety szły niczym świeże bułki. Nie pierwszy to w nowej rzeczywistości skandal, który napędza koniunkturę. A media masowe,
które zazwyczaj są obojętne wobec kulturalnej codzienności,
relacjonowały ofiarnie. Afera była wszędzie: na portalach, w telewizjach, radiach, w gazetach. Dyskutowali, deliberowali, analizowali. Rozkręcali. Też mnie wzięło.
Po kraju jeździł rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar. W
Szczecinie debatował wraz z dyrektorką teatru i reżyserką Anna
Augustynowicz, która miała własne, cenzuralne doświadczenia.
To jej spektakl Męczennicy wg Mariusa von Mayenburga zaatakował w Kłodzku ksiądz-recenzent z „Gościa Niedzielnego”, a poseł
z PiS chciał zatrzymać przedstawienie.
Protestowali już w naszej kochanej Ojczyźnie z powodu sztuki
oburzeni widzowie, czytelnicy, bywalcy galerii, zgorszone nauczycielki, bardzo pobożni księża, politycy rządzących i opozycyjnych
opcji, protestowali też zbulwersowani samorządowcy i doktrynalni krytycy sztuki. Pamiętam doskonale debatę publiczną z 2006
roku o granicach wolności w sztuce. Niewiele z niej wynikało,
choć zorganizowano ją z zadęciem. Co ciekawe, debata odbyła
się po zmianie politycznych liderów. Wtedy najbardziej zaatakowano Jana Klatę - reżysera z ówczesnej nowej grupy młodych
gniewnych, a potem dyrektora Starego Teatru Narodowego w Krakowie, którego spektakle teraz na polecenie
ministra kultury Piotra Glińskiego recenzuje specjalnie
jeden wybrany ministerialny krytyk. Stary Teatr drży w
posadach? Chyba nie, bo Klata już zapowiada, że w razie
czego wyjedzie za granicę. Wtedy też w tym 2006 roku
schlastano wystawy w Zachęcie w Warszawie i krzyczano głośno o breweriach obyczajowych i religijnych artystów z
Gdańska. Wałbrzycha, Supraśla, Wrocławia, Legnicy, Łodzi. Było
gorąco. Teraz znowu ruszyła machina chorobliwie rozindyczona. Czy fasadowa lipa? Okaże się niebawem.
Teatr Polski we Wrocławiu obok Trybunału Konstytucyjnego –
to słowa miesiąca listopada i grudnia AD 2015. W teatrze zagrało
Ciało, a przy okazji przepychanek wokół TK - dano ciała. Albo też
drżało ciało. Swoisty Zeittheater . Czyżby teatr naszych czasów
wg Bertolta Brechta, który w Polsce realizował już ponad pół wieku temu Leon Schiller?
Ewelina Marciniak
– reżyserka Śmierci i
dziewczyny jest twórczynią młodego pokolenia. Ma w dorobku
kilka ciekawych spektakli , nie wszystkie
udane, ale na pewno
przedostatni, gdański
Portret damy w Teatrze
Wybrzeże godny jest
wnikliwej uwagi. O co
ta młoda teatralna osoba toczy grę? Czy o rząd dusz? Czy o drażnienie tych, którzy dają tzw. publiczny grosz ? A może po prostu spowodowała kolejną ruchawkę dla podtrzymania fermentu społecznego, dla udowodnienia, że „rewolucyjna czujność”
nie opuszcza artystów nigdy? A może to zwykła prowokacja?
A może jakiś bojkot, bo dość mamy gry pozorów i ślepego bałwochwalstwa? No proszę, przyplątały mi się słowa z przeszłości: prowokacja, bojkot.
Publiczny grosz źle wydany? A pragmatyczna Margaret Thatcher mawiała: Nie ma czegoś takiego jak publiczne pieniądze. Jeżeli
rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bowiem
rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy.
Publiczne pieniądze to nasze pieniądze, także tych którzy nie
utożsamiają się z aktualnymi modami i włodarzami dusz. Demokracja to także taki ustrój, który średnio liczy się z opinią tych,
którzy przegrali. Upowszechnia się spirala milczenia. Teraz MY…
mówią ci, co maja kasę w garści.
A poza tym pospolita rzeczywistość skrzeczy. Na głównej
stronie internetowej Uniwersytetu Gdańskiego obwieszczono,
że Wydział Neofilologii – nowy imponujący oszklony budynek z
kolorową fontanną, niestety w środku szaro-bury, więc nie ten
wyśniony szklany dom Cezarego Baryki, mieści się przy ulicy
Wita Stworza. Któż to taki? Olśnienie. Wit Stwosz! W Krakowie
Mistrz, a w Gdańsku Stworz!
Czuję na sobie płaszcz Dejaniry. Ogół agresywnie warczy. Pójdę
na plażę. Tam tylko morze gada i ciągle tak jak u Grassa: plumm,
pluskkk, pufff. Chłodna woda zimowo uspakaja.
poleca:
Ślepota
kontrolowana
Autorzy goszczący po raz pierwszy:
Dominika Baraniecka. Absolwentka III LO w Białymstoku; w październiku rozpoczęła studia na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach
Humanistycznych w Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu Autorka
tomiku wierszy geometria i baśnie. Jest laureatką wielu lokalnych i ogólnopolskich konkursów poetyckich. Wiersze publikowała m. in. w antologii Białystok
Poetycki 2014, w almanachu poetyckim Flader .
Milan Dekleva. Urodził się w 1946 roku w Lublanie. Poeta, prozaik, autor
sztuk teatralnych, eseista, muzyk. Ukończył komparatystykę i teorię literatury.
Pracował jako redaktor oraz jako nauczyciel muzyki i redaktor programu dla
młodzieży w telewizji słoweńskiej. Obecnie pracuje jako dziennikarz. Wydał
ponad dwadzieścia tomików wierszy, wiele powieści, książek dla dzieci i młodzieży oraz esejów. Jest przedstawicielem słoweńskiego modernizmu
i postmodernizmu.
Natalia Górecka. Absolwentka Uniwersytetów Mikołaja Kopernika
w Toruniu, Uniwersytetu Warszawskiego oraz jednego z Uniwersytetów
w Australii. Publikowała w Aspektach filozoficzno-prozatorskich. Od kilku
lat mieszka i pracuje w Australii. Związana ze środowiskiem radiowym
i uniwersyteckim.
Krystyna Habrat. Opowiada o sobie, że najbardziej interesuje ją człowiek.
Dlatego wybrała zawód psychologa. Ale zawsze namiętnie czytała literaturę piękną. W końcu sama chwyciła za pióro. Pisze o ludziach, ich marzeniach, lękach,
kompleksach, miłości i powikłanym życiu uczuciowym. Chętnie podejmuje
problemy psychologii twórczości, wprowadzając postacie owładnięte pasją twórczą, gdzie rozważa, czym jest talent, natchnienie, pasja twórcza. Publikowała
opowiadania w czasopismach literackich. Wydała zbiory opowiadań, powieści.
Wacław Holewiński. Urodzony w 1956 roku. Pisarz, wydawca, redaktor,
działacz opozycji demokratycznej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, więzień polityczny w PRL; z wykształcenia prawnik. Wydał osiem powieści, tom opowiadań, tom dramatów.
Olga Wilenta
w wydawnictwach zbiorowych, antologiach, prasie literackiej, na portalach
internetowych i w radiu. Recenzuje poezję.
Mirosław G. Majewski. Rocznik 1961. W Polsce imał się różnych zajęć,
pracował jak robotnik w wielu fabrykach, na budowach, prowadził własną
działalność gospodarczą, był listonoszem, agentem ubezpieczeniowym. Za
chlebem jeździł do Anglii, Niemiec, Norwegii, Austrii, Grecji. Jako poeta
debiutował w 1996 roku. W 2009 nakładem wydawnictwa LSW ukazała się
jego debiutancka powieść.
Janina Osewska. Urodzona w 1955 roku. Pedagog, poetka, animatorka
życia literackiego, religioznawca, fotograf. Kieruje Szkołą Podstawową w Augustowie. Opublikowała tomiki wierszy. Była koordynatorką projektów literackich „Augustów w poezji”(2007) oraz „Ziemia augustowska w prozie i poezji”(2008), które zakończyły się wydaniem antologii poezji pt. „Tam prosto do
Augustowa” oraz antologii prozy i poezji pt. „Opowieść o Ziemi Augustowskiej”. Uprawia też fotografię.
Ryszard Stecura. Urodzony w roku 1965. Jest reżyserem filmowym, scenarzystą, bywa poetą. Prowadził kino, pisał do prasy filmowej, kulturalnej
i samorządowej, jako copywriter współtworzył wielkie kampanie reklamowe.
Autor dwóch sztuk teatralnych(Agencja Teatru i Dramatu ADIT), tomu opowiadań i książki poetyckiej Brak świateł (Katowice 2001). Jego artystyczne
credo: osłu-pienie. Mieszka w Zabrzu, nieopodal Mikołowa.
Stefan Wadzyński (ps). Urodzony w 1976 roku. Prawnik pracujący w Warszawie. Autor wydanego w 2014 r. tomu Stygnące litery. Publikował m. in.
w „Toposie”.
Paweł Michał Wiśniewski. Urodził się w 1989 roku w Siedlcach. Absolwent II Liceum Ogólnokształcącego w Siedlcach. Jako autor debiutował
w 2012 roku tomikiem zatytułowanym Dźwięki. Laureat XXXVI Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „Jesienna Chryzantema”.
Paweł Kucz. Urodzony 30 września 1994 roku w Mikołowie, gdzie
mieszka. Studiuje kulturoznawstwo na Uniwerstycie Śląskim w Katowicach.
Weronika Zimnoch. Jest absolwentką III LO w Białymstoku; w październiku 2016 rozpoczęła studia w Akademii Muzycznej we Wrocławiu w klasie
skrzypiec barokowych. Wielokrotnie nagradzana w konkursach poetyckich.
Wiersze publikowała w antologii Białystok Poetycki 2014. Jej debiutem książkowym jest tom wierszy ogród hieronima.
Edyta Kulczak. Urodzona we Włocławku, mieszka w Poznaniu. Absolwentka filologii polskiej UAM w Poznaniu. Pracuje jako nauczyciel języka
polskiego. Pisze wiersze i krótkie formy prozatorskie. Wiersze prezentowała
Grzegorz Zyzik. Urodzony w 1990 roku. Kulturoznawca, doktorant Uniwersytetu Opolskiego. Jego zainteresowania naukowe obejmują interdyscyplinarne
relacje pomiędzy mediami, bioart i przemiany we współczesnym teatrze.
54
Migotania 49
Książki do nabycia w dobrych księgarniach
oraz bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 782-022-502
lub drogą mailową: [email protected].
W odpowiedzi na liczne zapytania, uprzejmie informujemy,
iż autorów zainteresowanych wydaniem własnej książki
zapraszamy do kontaktu e-mailowego
pod adresem [email protected]
Redakcja
Fot. Iwona Syhre
W numerze maluje i szkicuje Karol Mazuś
gazeta literacka
Migotania
Urodził się 30 sierpnia 1973 roku w Tychach. Ojciec Stanisław Mazuś
oraz matka Maria Swoboda-Mazuś to absolwenci warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, uczniowie prof. Eugeniusza Eibischa. Artysta wychowywał się w artystycznej atmosferze, obserwując zmagania malarskie
rodziców.To ukierunkowało jego drogę życiową. Już w wieku dziecięcym
tworzył własne kompozycje rzeźbiarskie i malarskie. Warsztat artystyczny szlifował w wielu instytucjach kulturalnych i oświatowych. Ważnym
epizodem w jego życiu była nauka w Liceum Plastycznym w Dortmundzie, gdzie mieszka od 1987 roku.W latach 2003-2006 pobierał naukę w
Wyższej Szkole Design. Grono profesorskie tej uczelni zainspirowało go
do dalszych poszukiwań twórczych.Obecną drogę rozwoju artystycznego stanowią nowoczesne środki służące wyrażaniu indywidualnej ekspresji poprzez grafikę komputerową, która wpracach Mazusia jest wykorzystywana do tworzenia unikalnych wizji futurystycznych. Jednocześnie
w swoim warsztacie artysta korzysta z tradycyjnejtechniki akrylowej, przez
co wzbogaca stronę estetyczną swoich prac. Obfite czerpanie z doświadczeń mediów tradycyjnych w połączeniu z mediami elektronicznymi jest
niezwykle interesującym przejawem niepokoju twórczego. Prace Mazusia
były prezentowane na licznych wystawach, m.in. w Gorzowie Wielkopolskim, Sieradzu, Jaworzynce, a także w Grecji. Pomimo związków z techniką
komputerową odnajduje on inspiracje w naturze oraz dziedzictwie dawnych epok. Pobyty w Indiach, Chinach, Nepalu, Ukrainie i Grecji poszerzyły spektrum jego zainteresowań, do których, obok grafiki komputerowej
2 D i 3 D oraz animacji, należy także malarstwo ścienne, sztalugowe, jak
również fotografia artystyczna. Rysunki i prace malarskie posiadają kolekcjonerzy prywatni oraz liczne instytucje: Muzeum Regionalne w Janowie Lubelskim, Urząd Miejski w Gorzowie Wielkopolski, Biblioteka Dębna Lubuskiego, Galeria Kukuczka w Jasnowicach „Na granicy bez granic”.
www.migotania.pl
ISSN 2083-2494
numer 4 (49) 2015
Redakcja:
Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak
Z-ca red. nacz: Jerzy Suchanek
Sekretarz redakcji: Karolina Zdanowicz
Dział tekstów: Agata Foltyn
Redaktorzy: Maria Jentys-Borelowska (Kraków),
Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Bogusław Żyłko (Gdańsk).
Stale współpracują:
Anna Frajlich (Nowy Jork), Piotr Goszczycki (Warszawa),
Artur D. Liskowacki (Szczecin),
ks. Janusz A. Kobierski (Warszawa), Adam Majewski (Gdańsk),
Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork),
ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa),
Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia),
Marek Wawrzkiewicz (Warszawa), Krystyna Śmiechowicz (Łódź),
Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów),
Leszek Żuliński (Warszawa)
Redakcja niekoniecznie podziela poglądy autorów.
Opracowanie graficzne: Gdańska Pracownia Edytorska/WiS Opcjon
Dział fotografiki: Sybilka Storie
Wydawca: Fundacja Światło Literatury
Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury,
ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk
tel. 782-022-502
[email protected], [email protected]
Migotania. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach
Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz
(numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup
za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę
składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza,
iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać
na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to
zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać
przede wszystkim adresów e–mailowych.
W sprawie zamieszczania reklam prosimy
o kontakt mailowy na adres: [email protected]
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
SAMORZĄDU
WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO
Wszystkich Czytelników,
Autorów
oraz Przyjaciół „Migotań”
zapraszamy
do wsparcia finansowego naszej Gazety
poprzez jej prenumeratę.
Tylko dzięki Waszej pomocy
będziemy w stanie przetrwać
na trudnym rynku
oraz drukować Wasze teksty.
Dziękujemy za pomoc!
Redakcja
DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW
MINISTRA KULTURY
I DZIEDZICTWA NARODOWEGO
Prenumerata!
Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny),
w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)!
Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką.
Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas koszt
prenumeraty to 68 zł.
Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów:
1) Zadzwoń pod numer 782-022-502 i złóż zamówienie;
2) Wyślij zamówienie mailem na adres: [email protected];
3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk.
W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma
zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Bank Millennium 74
1160 2202 0000 0001 7019 5866
lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator).
Gazeta literacka
55
Leszek Szaruga
Jacek Geisler
Morituri te salutant, Veritas!
25.
Niech Ciemni swój chleb pożywają w Ciemnościach;
na światło dnia nie należy – wypędzać ślepych nietoperzy.
26.
Jak wielu nieboszczyków krąży wśród nas….
Im bardziej są ruchliwi, tym bardziej nieżywi.
27.
Uważam – ozwał się drżącym głosem Picuśglancuś – że
towarzysz Szajbus dopuścił się karygodnego….
Małczi durak! Szto wy prijebalis k towariszczu Szajbus?
Towarzysz Szajbus jest na medal, towarzysz Szajbus jes O.K.
A z wami, Picuśglancuś, to się jeszcze porachujemy.
Lewica lewicy nierychliwa, ale celna i nielitościwa.
28.
Ego sum, ergo – deus est.
29.
Towarzysz Wieprzek gramoli się na trybunę:
znów palnie mówkę, w której wykaże
ze wszyscy są Świniami za wyjątkiem Wieprzy.
30.
Godzina zamknięcia wybiła w Ogrodach Zachodu.
Barbarzyńcy obgryzają kości rafinatów z Oxford
i dialektyków Z Getyngi. Z Sorbony nawołują
do ostatecznej likwidacji Niewierzących.
Białe Emancypantki harują ofiarnie
w burdelach Kairu i Bombaju.
Biali Frajerzy cierpią na wyrzuty sumienia
i nadstawiają Pupy nie tylko do bicia.
Gwiazda Obłędu wschodzi nad kalifatem Pekinu.
31.
Hrabstwa beztroski, świątynie łagodności,
fontanny pogody, zamczyska kontemplacji:
oto posiadłości Ducha Wyzwolonego.
32.
Najmądrzej i najtrudniej jest umrzeć w porę.
Ryc. Karol Mazuś
56
Migotania 49
S
tary już jestem i powoli to wszystko mi zbrzyda (uwaga:
neologizm, nie poprawiać!). Pomijam takie drobiazgi, jak
wyprowadzanie sztandaru Unii Europejskiej z gabinetów najwyższych polskich dostojników, wyprawę na Jasną Górę marszałków Sejmu i Senatu RP w celu powierzenia losów Ojczyzny
opiece Pani Jasnogórskiej (wolałbym jednak powierzyć sprawę
specjalistom) czy próby wprowadzenia cenzury prewencyjnej
pod płaszczykiem ochrony moralności w instytucjach pracujących
z państwowych (a zatem przecież i moich!) pieniędzy (ministrowi i profesorowi polecam zasadę prawa rzymskiego powiadającą, że co nie jest zabronione, jest tym samym dozwolone –
o tym,, co zabronione, mówi kodeks karny, a rozstrzygają sądy),
a wreszcie uporczywe odmawianie zgody na świeckość państwa
(tu akurat widzę pokrewieństwa z wszelkim fanatyzmem religijnym, także islamskim, gdzie świeckość w sferze publicznej –
a czasem i prywatnej – jest wykluczona), na dokładkę zaś minister ganiający po państwowych uczelniach za słynnym dżenderem coby go z nich wyświecić. To z mojego punktu widzenia
sprawy już (podkreślam to „już”) drugorzędne.
Budzi natomiast mój głęboki sprzeciw pewien „trynd”, który zdobywa sobie coraz powszechniejsze prawo obywatelstwa
w naszej prasie kulturalnej (?), a polegający na symplifikacji
zjawisk artystycznych. To, że prasa codzienna jest w w zasadzie tej problematyki pozbawiona i jeśli już się nią zajmuje
(np. „Gazeta Wyborcza” a nawet „Rzeczpospolita” mają często
nawet dwie strony działu podstępnie zatytułowanego „kultura”), to skupia się niemal z zasady na sprawach kultury popularnej czy masowej, przestało mnie dziwić już dawno. Podobnie rzecz ma się z tygodnikami, w których proces upraszczania
zagadnień kulturalnych postępuje w tempie zgoła kosmicznym.
Gorzej, że podobnie sprawy się mają z pismami „ambitnymi”
- miesięcznikami, dwumiesięcznikami czy kwartalnikami. Tu
także zakradła się maniera zastępowania ambitnych tekstów
interpretatorskich (wicie, rozumicie – dla naszego czytelnika
to zbyt trudne) wywiadami z artystami, co zresztą przejęte jest
z tygodników. Od dawna nie można odnaleźć poważnych esejów poświęconych – choćby z racji rangi twórczości – prezentacji czyjegoś dorobku, jego wymowy i znaczenia. Za to fajne i
lekkie rozmówki okołoliterackie, jak choćby ta w „Newsweeku”
(nr 46/2015) z Jackiem Dehnelem z okazji wydania jego „Dziennika roku chrystusowego” a zatytułowana „Bzdurki”, w której
nakłania się tego modnego pisarza do takich choćby wyznań
dotyczących (końcówka wywiadu) czasu, jaki nadchodzi dla
pisarzy: „To będzie czas w dużej mierze stracony. Buksowanie
w miejscu, podczas gdy świat idzie naprzód. Czy stan wojenny zostawił nam wybitną literaturę? Nieszczególnie. W czasach
wielkich rozłamów społecznych energia w dużej części idzie na
bieżączkę publicystyczną, ludzie nie skupiają się na poważnej
literaturze, tylko na doraźnej walce o wolność”. Uff! Nie strasz,
nie strasz... I pomnij Pan na dzieła takie jak „Requiem” Achmatowej, „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, „Doktor Faustus” Manna,
by tylko takie dzieła „czasów wielkich rozłamów społecznych””
przypomnieć. I, tak nawiasem mówiąc: co pozostanie po literaturze polskiej lat 1989-2015? No? „Narogi i patrochy”? A kto
to napisał i kiedy – ktoś pamięta? Recenzje zaś po publikacji
mierzyły w arcydzieło....
Z kolei Inga Iwasiów, w wywiadzie zatytułowanym „Pokój
z prozą” na kartach „Nowych Książek” (nr 11/2015) dzieli życie
– a i literaturę też przy okazji – na segmenty, z których jeden
można opatrzyć etykietką „prywatności” bądź „intymności”, drugi zaś szyldem „sfery społecznej”: „Nie mam recepty na równowagę między bliskością a wolnością, ale myślę, że trzeba jej szukać i że moje bohaterki jej szukają. Programowo uwolniłam je
od realnych uwarunkowań i w tym sensie są one nosicielkami
fantazji o życiu. Czy to są w ogóle książki na te czasy? Mam wrażenie, że dziś ludzie – choćby moi studenci – znowu spodziewają się konkretnej odpowiedzi na pytanie, jak żyć. Poczucie
niepewności w wielu dziedzinach sprawia, że szukają oparcia.
Nie tylko ludzie o sympatiach prawicowych. Dyskusja o wolności i przyjemności dotyczy fundamentów życia społecznego
i fundamentów kultury, ale w naszym życiu publicznym nikomu nie wydaje się ważna. Bolesna jest dla mnie świadomość,
że pisząc o przyjemności i seksualności skazuję się na marginalizację jako pisarka podejmująca rzekomo niepoważną problematykę, zamiast poważnej problematyki społecznej”. Nikomu?
Bez przesady: wystarczy poczytać ważne książki Czaplińskiego,
by się przekonać, że dla tego akurat – znakomitego – krytyka te
sfery życia nie istnieją oddzielnie. Rzecz nie w tym jednak, by
„podejmować problematykę”, lecz w tym, by napisać powieść,
w miarę możności dobrą. Są książki ważne i są książki dobre: dobre

Poszczekadła Czwarte (3)
WYPRASOWANIE (17)
Od dawna
nie można odnaleźć
poważnych esejów.
są zawsze ważne, ważne nie zawsze dobre. Niestety, właśnie te
ważne „podejmują problematykę” odpowiednią „na te czasy”.
Czasy zaś takie – przypomnę: „Takie czasy” to tytuł jednej
z ostatnich książek Lema, który należaał, tak!, do grona wybitnych komentatorów politycznych paryskiej „Kultury” Pseudo:
K. Znawca) – że dobra książka bardzo by się przydała. Pisze o tym
w felietonie „Lektury obywatelskie i lekkomyślne” Piotr Wojciechowski w kwartalniku „Wyspa” (nr 2/2015): „Pisarzy ambitnych
i bardzo serio martwi i brzydzi sukces czytelniczy i komercyjny
literatury kryminalnej. Polityków myślących państwowo i ekonomicznie napełnia smutkiem i odrazą sukces pana od muzyczki, skuteczność nachalnego populizmu i społeczna akceptacja
dla parlamentarzystów o dwu twarzach – posągowej na mównicy, knajackiej w knajpie z podsłuchem. Po siedemdziesięciu
latach bez wojny, po ćwierćwieczu oficjalnej wolności, praw
obywatelskich i demokracji, ludziom ciąży każda taka myśl,
która by stawiała im jakieś wymagania. Myśl, która dopuszczałaby możliwość korekty postępowania czy nawet korekty charakteru. Dlatego lubią rozrywkę, muzyczkę, awantury spektakularne, sensacje medialne, ploty o celebrytach. Dlatego płacą
psychoterapeutom, którzy utrzymują ich w przekonaniu, że oni
sami są w porządku. Dlatego nie czytają Adolusa Huxleya. (…)
Huxley dba, aby wszystko zostało wydrwione i skompromitowane. Nie ma złudzeń – biedni nie są dobrzy, a piękni nie są
cnotliwi. Wszystko? Nie – bo ocalona zostaje uczciwość, z jaką
ludzki świat poddany zostaje krytyce, ocalona zostaje prawość
szlachetnych czynów – choćby nie przynosiły one żadnej zmiany na lepsze, żadnej nadziei. (…) Po powrocie ze szpitala wróciłem do „Zmierzchu wodzów” Wacława Berenta. Ze szkicu o
generale Janie Henryku Dąbrowskim wypisuję cytat, który mi
się przyłasił ze względu na jedno słowo w ni użyte. Oto jak próbował stary generał formować młodych polskich oficerów służących pod wielkim księciem Konstantym: „Do księgarni ich
przede wszystkim wiódł, książki w ręce wtykał: małomyślni mi
dziś jesteście, na nic mi tacy!””.
Małomyślnych u nas dostatek, księgarnie znikają i jakoś to
się z tymi czasami rymuje. O Berencie niemal zapomniano
(a pomyśleć, że zaraz po wojnie za wzór jego pisarstwo ogłaszali Giedroyc i... Borejsza – tym się ci panowie od dzisiejszej „klasy politycznej” różnili mimo fundamentalnych różnic dzielących
ich w sferze życia publicznego, że czytali literaturę). O Huxleyu
też zresztą niemal nikt nic nie wie, choć nie brak takich, którzy pragną nam zafundować nowy wspaniały świat, w dodatku
poprawiony. Będą to w sferze kultury czynić starzy wyjadacze,
tacy jak płodny autor tekstów różnorakich Marcin Wolski oraz
autor mniej znany, Krzysztof Czabański (swego czasu recenzowałem jego autobiczowanie zatytułowane „ABC”), obaj mocno
zakorzenieni w realiach czasu, który słusznie minął (cóż: każdy ma swojego byłego partyjnego). Będą zapewne wykonawcami zaleceń proponowanych przez Krzysztofa Kłopotowskiego w artykule „PiS: kultura kontra salon” na łamach „Do Rzeczy”
(nr 45/2015): „Polityka kulturalna PiS powinna być otwarta, lecz
zasadnicza. Należy: 1. Obrócić „pedagogikę wstydu” przeciw
„pedagogom”. 2. Krytycznie przywracać pamięć historyczną.
3. Demaskować Europę, zamiast się podciągać do jej dojrzałości. 4. Stworzyć krytykę sztuki z polskiego punktu widzenia.
5. Wytworzyć zgodny z Polakami obraz świata, człowieka, kultury. To program rebelii przeciw salonowi warszawskiemu (…).
Niechaj zagrzewa PiS do walki z zakłamaniem i wtórnością tej
peryferii Zachodu. Prezydent Duda też może zabrać głos. Okazją niechby było pośmiertne nadanie Witoldowi Gombrowiczowi
Orderu Orła Białego w Święto Niepodległości”. Upupienie Gombrowicza jako program polityki kulturalnej to doskonalsza formuła niż swego czasu wyrzucanie jego dzieł z programów szkolnych przez mecenasa Giertycha – po prostu majstersztyk. Powoli
zaczynam rozumieć, dlaczego z kapituły tego Orderu wycofali się ostatnio profesor Henryk Samsonowicz i Aleksander Hall.
Problem w tym, że aktualny minister kultury może zaprotestować przeciw tej inicjatywie przez wzgląd na fakt, że musiałoby
to oznaczać akceptację dla „Pornografii”.
Leszek Szaruga
ARKUSZ
POETYCKI
Ewa
Olejarz
Zakochana
Światy
Bardzo Stary mieszkał w nigdzie.
nie miał pióra ani tuszu. lizał palce i palce.
był niebezpieczny, ponieważ donosił za młodu
na księcia, który też donosił na księcia.
a książę od księcia ważniejszy był. ups!
nie tak miało być. nie wolno
kraść, nie rozumiejąc.
jaki wstyd teraz.
król nie był naiwny.
rzekł do siebie, bo był brzydki,
że sobie poradzi. i tak zamarzył:
dacie mi numer, a ja go przyjmę.
aby go mieć, stanę się przemytnikiem.
zrobię wszystko, by nic było z tego.
nie dam się schwytać!
szpony mnie uratują, pomyślał.
i uratowały.
szpony? to inna bajka.
a było tak:
szpony miały bardzo zły dzień.
siedziały w klatce z konferencyją.
trwała, q, za długo. zatem!
pierwszy bohater razem z nią.
to nie do wiary, pomyśleli,
(bo byli już razem).
zróbmy coś, postanowili.
i postanowili tak:
1. doniesiemy na siebie.
2. ja doniosę na ciebie.
3. ty na mnie!
brawo! zachłysnęli się.
co teraz?
teraz napiszemy:
biali ludzie są inni.
ta sierść
boli twardo.
więcej w niej mosznych dieł.
ta, nasza, ta czarna, jest sroga.
ki diabłów lizanie, wąchane. w tę.
a potem? pamiętam!
zagryzanie. nasze ich.
byli ospalsi. my mięśni.
i was jest mniej.
i nas jest mniej.
Dawno nie było na zachodzie
w ciul ludzi. apogeum. autokary
z Polakami. wszyscy z taszami
z Primarku. koczownicy. Piotrek
stwierdził, że toż samo w Londynie. dobra. byłam, zobaczyłam, długo
nie
wrócę.
architektura. mrok. nie zmienię zdania
o Wettynach i drezdeńskich
tramwajach.
– historia jednego owada.
– kolorowy teatrzyk drogi.
– dobro i miłość zwycięży.
Dziewczyna w kratkę
jest trochę z Bieszczad.
trochę z liceum.
kocha facetów z brodą, bo jak mają włosy, to
kręci.
śpi w męskich ciuchach.
funny-punk.
teraz ja!
niczego nie ułatwię.
nie przebiorę się.
naklejki z banana
występują tylko
w pamiętnikach.
Inny kolonializm
nie tajemne krainy za morzami,
tylko kresy. granica etniczna.
mozolnie
popychana na wschód.
symbolami
nie były faktorie handlowe,
tylko barokowe kościoły.
w każdym rusińskim powiecie.
gdy raz utracisz imperium,
wtedy nic już nie smakuje.
żadna normalność
nie dorośnie do pięt.
Nie dzwońcie do Ximeny-Ximeny, Danji, Ante, Vesny i Any!
urodziłem się na wyspie niedaleko Zadaru.
zostałem marynarzem. nie pytajcie mnie o LC.
nazywałem się wtedy Grabovac.
powietrznodesantowałem.
już jako Francuz chciałem napisać książkę:
Poszukiwacz przygód i generał;
wyręczył mnie Nenad.
schwytano mnie w Hiszpanii.
uniewinniono w Hadze.
mieszkam w Pakoštane?
Fot. Jerzy Suchanek
Ryc. Karol Mazuś

Podobne dokumenty

Migotania 1(50) 2016 – zilustrowane przez Asię

Migotania 1(50) 2016 – zilustrowane przez Asię Błogosławiony niech będzie grzech. Ryc. Joanna Michalska

Bardziej szczegółowo