Pierwsi bezdomni

Transkrypt

Pierwsi bezdomni
Pierwsi bezdomni
Pojawili się na Krakowskim Przedmieściu w połowie lat siedemdziesiątych.
Wchodzę zgłodniały do baru mlecznego przy Uniwersytecie i ze zgorszeniem, niesmakiem i
oburzeniem dostrzegam w kącie coś paskudnego. Rozsiadła się przy stoliku starucha w brudnych
łachmanach, obstawiona tobołkami, paczkami i tłumokami, bo to właśnie najbardziej
charakterystyczne dla tego typu egzemplarzy ludzkich, że co moje, to przy sobie; tyle mego, co
przy mnie.
Idę ze swoim daniem w przeciwległy koniec i przełykam strawę pośpiesznie, ze wzrokiem
wbitym w talerz, nie przyjmując do wiadomości, że tu niedaleko zalągł się syf. Koniec końców
trzeba było jednak przyjąć pewien fakt do wiadomości i pogodzić się z myślą, że od dziś bary
mleczne nie będą już dla mnie azylem.
Ba, żeby tylko bary mleczne, gorzej, że i bary kawowe, i to nawet luksusowe, ot choćby
dawny Lourse, narożnik Hotelu Europejskiego. Przyjemnie było wpadać tam na kawę; czarny
napój z ekspresu, wyborny, aromatyczny, zaprawiony, jeśli sobie życzysz, skondensowanym
mlekiem, do tego ciastka przepyszne, jakością nie ustępujące tym od Bliklego. Ale oto kończą się
przyjemności, bo gdy niedługo po owym czarującym spotkaniu w barze mlecznym wstąpiłem do
Europejskiego – cóż widzę? Ta sama. Łachmany, tobołki. Rozsiadła się na jednym z taboretów
pod ścianą; część ruchomego mienia dekoruje sąsiedni taboret, reszta plącze się u stóp tej
jejmości, która właśnie ociera bibułkową serwetką swoją fizys, co wprawdzie niewiele
przyczynia się do zmniejszenia totalnego brudu, ale – czemu ona nie miałaby skorzystać z
darmowej bibułki, z całego wachlarzyka bibułek, czemu miałaby odmawiać sobie czegoś, co
przysługuje każdemu klientowi. Bo czyż ona nie klientka? Manewruje zatem serwetką przy
jadaczce, co mogłoby oznaczać, że konsumpcja kawy i ciastek ma się ku końcowi i że zaraz
konsumentka sobie pójdzie, ale nie, gdzie tam, siedzi i siedzi. Ani myśli ruszyć się i wynieść
sempiterny razem ze swymi manelami.
O żesz ty! Rozumiem, głód, smród i ubóstwo, więc pcha się toto do baru mlecznego, niech
tam, grzechem byłoby nie wpuścić. Ale z jakiej racji do Europejskiego! Niechaj się nie pcha toto
między lepsze towarzystwo, do cholery; wesz na skołtunionej głowie to zrozumiałe, lecz wesz na
eleganckim futrzanym kołnierzu? Ten sam insekt spokojnie, swobodnie spacerujący zarówno na
brudnej skórze, jak i na wytwornej garderobie to już skandal, koniec świata.
Tyle o bezdomnej, a jest jeszcze coś do opowiedzenia o bezdomnym; o zjawisku tego samego
rodzaju, lecz płci męskiej.
W tym samym czasie, na tymże Krakowskim Przedmieściu, wśród normalnie, schludnie
ubranych przechodniów wypryska nowość. Coś, czego jeszcze nigdy w tej scenerii oko moje nie
oglądało. Ma na sobie kolejarski szynel; długi sukienny płaszcz, niezbyt stosowny w owym
ciepłym letnim dniu. Guziki wprawdzie rozpięte, ale mimo wszystko. Niepotrzebny jako ochrona
przed zimnem, jednakże – ze względu na przepastne kieszenie – niezbędny dla ulokowania
dobytku. Na głowie beret groteskowo nałożony, nadający głowie kształt odwróconej gruszki, a
pod tą wydętą jak balon czaszą uśmiecha się bezczelnie a głupkowato twarz od wielu dni nie
myta.
...Tak więc przypomniał mi się człowiek widziany przelotnie 40 lat temu, przy czym
najciekawsze jest, jak, drogą jakich skojarzeń doszło do tego przypomnienia. Oto w trakcie
lektury znajduję u pewnego autora wyrażenie „o żebraczym kiju”. Jakaś tam powieściowa figura
udała się na wędrówkę o żebraczym kiju. Przeczytawszy to ujrzałem we wspomnieniu rozpięty
szynel, beret nałożony, ale nie obciągnięty na ucho, skutkiem czego wzdymający się ku górze, no
i – kij. Chłopina uznał za stosowne zaopatrzyć się w długi kij, niby w jakąś pielgrzymią laskę, i z
tym kijem w ręku sunie przez Krakowskie Przedmieście. Spacerowym krokiem po królewskim
trakcie. Przed siebie, w poszukiwaniu fartu.