Wyroby duchowe - całość do pobrania w postaci

Transkrypt

Wyroby duchowe - całość do pobrania w postaci
Bernard Nowak
Wyroby duchowe
1
Zrealizowano
przy pomocy finansowej
Gminy Miasta Lublin
oraz
Województwa Lubelskiego *
* Ze względu na uchybienie formalne w sprawozdaniu beneficjenta cofnięto
– decyzją urzędników wydziału kultury – czwartą część drugiej z dotacji.
2
Bernard Nowak
Wyroby duchowe
Tom pierwszy
Wydawnictwo Test
& Stowarzyszenie Pisarzy Polskich
3
Wyroby duchowe
Wydanie pierwsze
Skład, łamanie i postscript
Piotr B. Nowak
Projekt okładki
Tomasz P. Nowak
Korekta
Michał Ciesielski, Irena Fedorkowa
Janina Hunek, Małgorzata Sokołowska-Tolino
ISBN 978–83–7038–012–3
Copyright © by Bernard Nowak, 2011
All Rights reserved
Wydawnictwo Test
& Stowarzyszenie Pisarzy Polskich
Oddział w Lublinie
20–112 Lublin, ul. Złota 3
e–mail: [email protected]
K: 606–359–936
Druk: Drukarnia „Oprawa” w Łodzi
90–019 Łódź, ul. Dowborczyków 17
e–mail: [email protected]
4
OD AUTORA
„Wyroby duchowe” obejmują siedem lat życia w Lublinie, raz chudych, czasem bardzo chudych. Książka jest wyborem z prowadzonych mniej czy bardziej systematycznie notatek. Można powiedzieć,
że jest daniem sporządzonym z różnych kawałków, gatunków, niekiedy okrawków. To swego rodzaju forszmak literacki, oparty na własnym przepisie – i tak wypada go traktować, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
„Wyroby...” to dość niewinne pomieszanie prawdy i zmyślenia…
Ich „chaos” jest zamierzony, zaś bohater, wbrew pozorom, nie jest tożsamy z bohaterem zapisków. Podobnie ma się rzecz z resztą. Z jednej
bowiem strony „Wyroby...” dokumentują pewien czas, z drugiej odnoszą się do tego, co mogłoby się zdarzyć. Tak samo postaci; jedne
istnieją, inne są wydumane. Byłoby dobrze, gdyby niektóre nie istniały w ogóle. :-) Równie umownie przedstawia się sprawa chronologii; próby zestawiania z czasem realnym zaprowadzą donikąd.
Wskazane jest więc, by zarówno osoby, jak i zdarzenia traktować
z dystansem, niekiedy z przymrużeniem oka. Są jednak w tomie rzeczy
ujmowane serio. Czytelnik bez trudu osądzi, co na jaki traktament
zasługuje.
Tom zawiera sceny i opinie, które mogą się wydać drastyczne czy
niesprawiedliwe. Z różnych względów odradzano mi ich umieszczanie.
Nie posłuchałem tych życzliwych głosów, również z wielu względów.
Mają dopełniać to, co chcę o bohaterze i jego świecie powiedzieć, o całym ich wzajemnym zaplątaniu. Skoro zdarza się to w realu, niech tu
też będzie. Ostatecznie czytelnik może, podobnie jak w Internecie, zmienić stronę i czytać w innym, pozbawionym takich obrazków miejscu.
Fragmenty „Wyrobów...” były drukowane w miesięczniku „Twórczość”, w „Akcencie”, „Kresach”, w dwumiesięczniku „Lublin”, „Rzeczpospolitej”, w „Gazecie Petersburskiej”, czasem też w lokalnej prasie,
jednak większość ukazuje się po raz pierwszy. Publikowane po zmianach, poprzekładane w nowe miejsca, znaczą coś innego niż mogły
znaczyć kiedyś.
Bernard Nowak
5
Wróci się dusza do swojego ciała,
Aby z spraw swoich rachunek oddała.
(z pieśni śpiewanej na „pustych nocach”)
6
P
I
E
R
W
S
Z
A
Z
I
M
A
(Londyn, czwartek 28 grudnia 2000. Noc) Siedzę w ciemnościach
na kanapie. Obok, na foteliku, pochrapuje Kostek. Przez zasłonę pada na kartkę trochę światła. Po omacku i kulfonami zapisuję te
słowa – czy zdołam je potem rozczytać?
Pojutrze ostatni dzień roku, stulecia, nawet tysiąclecia. Jako dziecko myślałem, że ta data będzie czymś szczególnym, zaś ja będę wtedy stary. Dziś wiem, że w życiu nie zdarza się nic szczególnego,
zaś człowiek nigdy nie jest stary i nigdy nie ma dość. Osiemdziesięcioletnia kobieta, na uwagę, że sporo przeżyła, mówi: „Tyle tego,
synku, było, jakby kto drzwi odemknął i zaraz je zamknął”.
Koniec i początek, patos i smutek. Myśli, jakie się w takich chwilach nasuwają, są zawsze takie same: Co przyniesie nowy rok i co
zdołam zrobić. Jak go wykorzystam. Stąd, z „emigracyjnej” perspektywy, mam wrażenie, że lepiej widzę, co dla mnie najważniejsze. Czego się trzymać, a co traktować jako niewarte uwagi.
Co zrobiłem z mijającym rokiem? Czy nie rozgrzeszam się z lenistwa, gdy z uśmiechem mówię niczym dziad krowie: Trzeba się pogodzić, że nigdy nie osiągniemy tego, co nam się w głowach mamiło
i ze spokojem przystawać na to, co jest.
Nie czynić planów, poza jednym: notować. Opatrywać notą każdy dzień, choćby kilkoma zdaniami. To może okazać się wszystkim.
„Pisz codziennie – radził mi dziewięćdziesięcioletni Józef Czapski.
– My nie wiemy, co jest ważne”. Więc zapisuj, co się da – obejrzysz
to sobie potem.
Kostek otwiera oczy. Patrzy, pada na poduszkę i śpi dalej. Przywykł do moich dziwactw. Kilka nocy wcześniej zobaczył mnie trzymającego w ciemnościach książkę: „Tato, zapal światło, przecież
nic nie widzisz”.
7
Po południu wyprawa do Greater London. Kupujemy niewiele.
Maryla uważa, że ceny w sklepach sa porównywalne z polskimi,
czego nie można powiedzieć o pensjach. Po tych uwagach kupuje
mi noworoczny prezent: digital voice recorder, cyfrowe maleństwo,
które może zapisać osiem godzin rozmów. Dorzuca jeszcze kawę
rozpuszczalną i papierosy, bo twierdzi, że krajowe są gorsze. „Ta
cała Polska to jedna wielka podróba”.
To, co wyczuwa się w powietrzu: Każdy kraj ma swoje pole wolności i prawa, które tę wolność regulują. Tu, mam wrażenie, jest jej
więcej, mimo że obydwa państwa zaliczamy do wolnych. I ludzie czują się u siebie o wiele bardziej niż tam, nad Wisłą czy Bystrzycą.
A może to nie jest tak – może zachowuję się tu swobodniej tylko
dlatego, że korzystam ze statusu gościa-turysty?
Nowoczesność i czas. Gdy pojawiły się kalkulatory, chłopcy bawili się nimi do rozpuku. Jacek wziął na tapetę najbliższą rodzinę
i obliczał, kto kiedy umrze. „Tata w dwa tysiące dwudziestym, mężczyźni żyją krócej. No, plus dwa lata pod kroplówką.
Mama – kalkulował dalej – w dwa tysiące dwudziestym siódmym. Ja nie dożyję dwudziestki, wybrańcy bogów umierają młodo”.
Ale, zreflektowawszy się, skorygował: „Dwadzieścia jeden, chcę zobaczyć nowe tysiąclecie... A ty – zwrócił się do brata – jako najzdrowszy w rodzinie, dożyjesz setki”.
Na to mały Kostek z płaczem: „Ja nie chcę! Wy sobie umrzecie,
a ja będę musiał żyć sam!...”
(31 grudnia) Przy stole mama, Maryla, moja bliźniaczka Renata,
Paweł i czupurny Francesco. Rozmawiamy, przeciągamy kolację czekając na północ. Telewizor włączony, by nie przegapić wyjątkowego,
raz na tysiąc lat, momentu.
Moment nadchodzi, sięgamy po lampki. Na ekranie zegar. Minuta, czterdzieści sekund, piętnaście. Zaczyna się odliczanie.
Jest!… Strzela korek, bije Zygmunt, do akcji wkracza Chopin.
Życzenia, ucałowania, uściski. Za chwilę będzie słowo do Narodu.
Także do Polonii. Która czeka na nie jak Żydzi na mannę.
Ale co to? Poza sylwestrowymi hałasami w telewizorni cisza. Nikt
8
się w okienku nie pojawia. Nie ma nawet spikerów. I wtedy mały
Francesco, który zna zaledwie kilka polskich słów, a który od lat
uczestniczy w naszych emocjach, mówi głosem spokojnym i niskim:
„Pierdoluny Polska”.
(1 stycznia 2001) Rzeczpospolita jednak przemówiła. Ustami prezydenta, który wygłosił orędzie. Powiedział, że obok trudności są powody do dumy. Bo mamy Małysza.
Pan Bóg karze na bieżąco: W Noworocznym Konkursie skoczek
przegrał.
Może to jednak nie Bóg – może to tylko żart pana Adama?…
Przyśnił mi się Słonimski. Siedział przy kawiarnianym stoliku. Podszedł ktoś powiedzieć, że pan Antoni chciałby mnie poznać. Ale nie
miałem ochoty. Nie poszedłem, bo nic z jego rzeczy nie czytałem
– jeden wiersz z lektur i chyba którąś z recenzji. Dotyczyła sztuki,
której nie miałem okazji widzieć.
Myślałem o nim w tym śnie, że to przykład zmarnowanego talentu.
Rozmienił się na drobne i nigdy nie zdecydował się napisać czegoś
większego. Oni, Skamandryci, odcisnęli na literaturze piętno, ale była
to przede wszystkim przemiana obyczajowa. Należało być au courant,
mówiło się o nich w towarzystwie, lecz myślowej rewolucji nie wnieśli.
Ostatni dzień w Londynie. Powoli zbieramy porozkładane po pokoju rzeczy. Wracam do kraju.
Jak to wszystko, ta cała Polska, jak szybko mi odpłynęło. Jak łatwo wyparowały nam z głów tamte sprawy. Tamte emocje, niechęci,
złości, którymi jest się faszerowanym niczym wigilijny karp. Teraz
trzeba się będzie znów do tego przyzwyczajać. Także starać się o spokój, by nie popaść we frustracje czy jakieś paranoje.
Chciałoby się żyć w normalnym kraju, ale tam to takie trudne.
Może więc być w Polsce jak na emigracji? Nawet jak na zesłaniu?
Zająć się swoim. Przede mną „Taniec Koperwasów”, sprawa pracy, mieszkania oraz pisanie eseju o Judaszu.
9
Rano do kościoła. Mimo, że to dzień po sylwestrze, świątynia jest
wypełniona po brzegi. W tłumie coraz mniej siwych głów, za to dużo
Polski nowej – pewnych siebie plebejuszy. Są jak spuchnięci, coś
ich, panie, rozpiera. Dopchali się do dobrobytu. Bardzo nam naród
zbrzydł, tu widać to najlepiej. Stara emigracja mówi o nich: Polactwo.
Rzuca się w oczy nowa obecność: Cyganie. Przychodzą całymi rodzinami, z wyraźną potrzebą znalezienia się we wspólnocie. „Polactwo”
tego nie odczytuje – albo odczytuje, lecz nie chce się łączyć. Kto jednak wie, może to tamci nie chcą?
Wskazując na starców wyjaśniam Kostkowi, że to ludzie spod Monte
Cassino, z łagrów i wyrzuceni na angielski brzeg marynarze. Jak pan
Rulaf. Kostek patrzy z roztargnieniem: „Ojciec znów swoje...”
Jak mu powiedzieć, by wysłuchał? I mam to tłumaczyć ja, który
nie bardzo lubię ten kraj? Więcej: w głębi ducha, nie bardzo lubię
nawet tych oszukanych przez Historię. Rozumiem i współczuję,
gotów jestem wysłuchiwać, ale nie lubię. Jakby nie było we mnie
naturalnej, plemiennej sympatii, i to ani krzty. Czy tylko przez ostrożność, by nie identyfikować się z ofiarami – czy jest w tym coś więcej?
***
Po obiedzie, a my nadal siedzimy wokół stołu, cała piątka. Czekamy
na to, co nastąpi, co wszyscy lubimy najbardziej, na mamy opowieści. Renia zbiera poobiednie naczynia.
– No i jak – zagajam. – Podoba się mamie ta ostatnia?
– Żebym wiedziała, to bym się wcześniej wzięła. To jeszcze ładniejsze niż „Karenina…”
– Mówiłem.
– Mówiłeś, ale myślałam, że to dla mądrzejszych – bo i nazwisko
mądre… Ile ten pan miał lat, jak umarł?
– Pięćdziesiąt siedem.
– A dawno?
– Ze sto pięćdziesiąt.
– Byli, mój Boże, i wtedy mądre ludziska…
– Po „Panu Tadeuszu” dam mamie „Colas Breugnon”.
10
– Wszystko tak mu się ładnie składa, że naprawdę. A tego „Kolę”
czy jak mu tam, to chyba czytałam. Najpierw muszę skończyć tę.
A jak skończę, wiesz, co zrobię? Zacznę od nowa.
– Gdy mój ojciec, którego prawie nie znałam, wrócił z pierwszej wojny… a może japońskiej, nie jestem tego pewna, wtedy były same
wojny. Gdy więc wrócił, wkrótce potem przyszedł na świat Edek.
Ale nim się urodził, ojciec był u spowiedzi. Wyznał, co miał na sumieniu, skończył, a ksiądz nachyla się do kratki i mówi tak:
– Piotrze, twoja Teosia przy nadziei?
– Ano tak, proszę księdza.
– A ile masz, Piotrze, mórg?
– Siedem, proszę księdza.
– Dzieci też siedem?
– Tak, proszę księdza
– I co im dasz, gdy podrosną – po mordze piasku? A teraz będzie
ósme. (Ja byłam dziesiąta).
– Tak, proszę księdza.
– Powtarzasz „Tak, proszę księdza, tak, proszę księdza…” Zamiast powtarzać, może byś się wystrzegał, co? – Tak to się wtedy
mówiło: „Wystrzegać się”.
– Proszę księdza, tak jakoś wyszło – odezwał się ojciec. – Ja do żony z żartami, a Pan Bóg od razu z duszą.
My się śmiejemy, a mama konkluduje:
– Kiedyś to się ludziska chociaż nagadali… Dzisiaj siedzi się tu
i liczy angielskie samochody… W Iławie my się spotykały, cztery
stare kobiety, siadały sobie w kupce i rozmawiały. A teraz co? Jedna
umarła, jedna się wyprowadziła, jedna nie wie o Bożym świecie.
Tyle zostało.
Zamyśla się, kiwa głową, wstaje:
– Coś ci pokażę.
– Co mi mama pokaże? – pytam.
– Ten mój ancug.
– Jaki ancug?
– Ten ostatni. Do trumny – mówi i idzie po kostium.
11
– Mamo… – wołam.
– Musisz przez to przejść – wtrąca Renia – Nie ma przeproś.
Mama wraca z ancugiem:
– Żeby tylko nie wyszedł z mody…
– I żebyś nie wyrosła – dodaje Renia. – A buty trzy razy zmieniała. Bo niewygodne.
Mama przegląda się w lustrze:
– Ładny ten żakiet. Od Spencera – na tamten świat.
– Opowiedz mamo, jak było z twoimi narodzinami.
– Przecież to znacie.
– Mamo…
Mama z ociąganiem ulega. Bierze oddech i zaczyna:
– Poród odbierała pani Platt, Niemka. Była ku jej czci w kościele tablica: „Emilia Platt, położna. Żyła lat 103”. Była, ale jakiś
mędrzec ją usunął. Więc ona mnie przyjęła, ta Plattka. A urodziłam
się nieżywa.
Jak się urodziłam, ona woła do babci: „Dawaj wiaderka wody,
gorącej i zimnej, schnell!…” Wzięła mnie za nóżki – i buch! Raz
do gorącej, raz do zimnej, raz do gorącej, raz do zimnej. A co wyjmie, to uderza. Całą dłonią, raz przy razie!… A ja nic.
Bije dalej. Długo, może z dwie minuty. I tak mocno, że aż strach.
Aż babka nie może przepatrzeć i mówi:
– Daj jej już, kochana, spokój, dzieciaczysko widocznie nie chce
na ten świat… Niech pani matkę ratuje. – Bo z matki krew chlustała
jak ze zwierza.
– Cicho! – krzyczy pani Platt. – Ona ci jeszcze szklankę wody
poda!…
I znowu – raz do ciepłej, raz do zimnej, raz do ciepłej, raz do
zimnej. Chlup, klapsy – i chlup! Aż zapłakałam. Wtedy przestała.
Byłam sina przez sześć tygodni. Matczysko nie mogło przepatrzeć. Wiecie, jak to wygląda, takie maleństwo tak obite? Mama
robiła okłady z rumianku i z czego tylko umiała.
A Plattka powiedziała tak: „Jej nie będziecie potrzebowała bić
– tylko palcem pogrozisz, a już będzie płakać”.
12
I tak było. Prawdziwa prawda. Bo ja jestem płaczka – mówi mama i się śmieje.
– A powiedz, synku – zwraca się do mnie mama – taką jedną rzecz…
Doradź. Jak mam to zrobić. Jak zarządzić. Myślę i myślę i nic nie
mogę wymyślić. Ty po szkołach, więc się zapytam. Wiem, to dziwne, ale przecież jesteś moim dzieckiem. Jak to będzie, gdy już zemrę
– które nazwisko dać na ten cały pomnik?
– Mamo, proszę…
– Nie pojękuj, tylko mów. Wiecznie żyć nie będę. A sprawę załatwić trzeba. Więc jak?
– Mamo, nie jestem w stanie zajmować się takimi sprawami. Zostaną załatwione, gdy przyjdzie pora.
– Ja chcę wiedzieć teraz – upiera się mama. – Bo przecież miałam ich trzech.
– No nie wiem…
– Toś mi doradził!… – I po chwili: – To w końcu, co – trzy?
– Zazwyczaj daje się wszystkie…
– No to ładnie!… Ja myślałam, żeby jedno, ale które?
– Pisze się także: Primo voto…
– Co?
– Jest zwyczaj, że pisze się najpierw panieńskie…
– Jeszcze i czwarte?!…
– A mama jak by chciała?
– Aleś rozgarnięty. Przecież ci klaruję, że nie wiem!…
– To może naszego ojca? – pytam nieśmiało.
– Taak. Bo mi najbardziej zalazł za skórę…
Milknę. A mama rozważa:
– Wobec Boga powinien być ten pierwszy, bo tylko z nim przysięgałam. Lepiej, żebym wtedy posłuchała matki. A i ksiądz mówił:
„Dziewucho, to nie jest chłopak dla ciebie…” Ale jego nie chcę.
Nawet nie wiem, gdzie leży, ponoć na Zachodzie.
– Nie widziała go już mama potem?
– Po więzieniu? Raz.
– Rozmawialiście?
13
– Podszedł do mnie i powiedział: „I tak cię zabiję”.
– Trzeba było zameldować milicji.
– On był milicjantem.
Mama wstaje. Sięga po dzbanek, nalewa i wypija.
– A skoro już o tym rozmawiamy, to jeszcze i jedno… Jak już się
to stanie, to żeby wam do głowy nie przyszło mnie spalić. Żadnych
takich cudactw. Chcę być pochowana w ziemi. Z trumną i ze wszystkim. I chcę się zamieniać w proch, jak Pan Bóg przykazał.
Siada, przesuwa puch na środek stołu.
– Z nich wszystkich najlepszy był ten nieślubny. Angielski Lesley.
Z żadnym nie było mi tak dobrze. Nawet jego brat to widział: „On
cię naprawdę kocha”. Jego jednak nie mogę. A jeśli nie, to które?
– Może panieńskie i naszego ojca.
– Nie gniewajcie się, ale nie.
– To wybór prosty. Panieńskie i ostatniego.
Mama zamyśla się.
– Co się stało? – pytam.
– Żebym ja wiedziała, który to ten ostatni…
– Co?…
– Bo męczy mnie taki jeden… – Obraca się i patrząc w okno
uśmiecha jak Gioconda. – Podszedł po mszy: „Czy mogę panią
odwiedzić?” A ja: „Niech pan sobie nie zawraca głowy”. „Czemu?
– Taki ciekawski. – Tak dla kompaniji. Byłoby nam raźniej…”
– W jakim on wieku?
– Trochę młodszy, ale z osiemdziesiątkę już ma. I nawet się zastanawiałam, czy nie spróbować. Prawie chciałam powiedzieć, że
tak, ale jakeśmy się spotkali, coś mnie podkusiło i rąbnęłam prosto
z mostu: „Wie pan, bardzo dziękuję za zainteresowanie, ale nie
chcę być po raz czwarty wdową”. No i chyba przepadło.
***
W nocy zdarzyło się coś, czego nie umiem opowiedzieć. Nie wiem
też, czy powinienem. Zbyt chyba jest prywatne, wręcz intymne,
jak erotyka czy śmierć. Zapisuję to – potem się zastanowię.
Najpierw było wyjście do kościoła w Debden. Stałem w kruchcie
14
i słuchałem modlitw w obcym języku. W pewnej chwili z chóru doleciał głos, który dobrze znałem. To był głos mojej Matki. Modliła
się, tak, tylko że... po angielsku. Przez sekundę poczułem, że to nie
moja Matka. Że – ktoś inny.
A to był dopiero prolog, bo gdy mama, wziąwszy wieczorną garstkę tabletek, poszła spać, gdy czytałem w kuchni, nastąpił dalszy ciąg Debden. Była prawie północ, kiedy usłyszałem, że mama
mnie woła. Podszedłem do drzwi bedroomu i już miałem otworzyć,
gdy usłyszałem, że woła, ale nie mnie. Rozmawia z kimś innym.
Przez sen, ale tak wyraźnie, że można by to nagrywać na ten cały
digital recorder. Nie powinienem tego robić, coś mnie jednak podkusiło i leciutko uchyliłem drzwi. W sypialni, do której wpadało
troszkę światła, Matka siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi na podołku dłońmi i zamkniętymi oczyma. I mówiła do kogoś, kto najwidoczniej musiał tam także być. Padło imię męskie, kogoś mi nieznanego. Nie mam takiego wujka ani stryjka. Rozmawiali o czymś,
czego nie znam. O czyimś zachowaniu. Było to nieznane, ale dotyczyło rzeczywistości. I czuło się, że poza słowami istnieje normalny
kontekst. Przywoływała go, zaczepiała zdaniami tak różnymi od jej
stylu, jakby należały do innej osoby. I dotyczyły cudzego czasu.
Obcego, a przecież na pewno z jakąś prawdą. Zawartą w drugim
życiu. Którą każdy przecież ma. Mężczyzna musiał odpowiadać, bo
zdania zazębiały się, czasem puentowały. Dialog ustał, gdy przekonała rozmówcę do swoich racji.
Konwersacja dobiegła końca, ale Mama nie położyła się. Nadal
siedziała. Najprawdopodobniej musiała się nad czymś zastanawiać.
Po chwili, tak jak człowiek rozmyślający albo modlący się, zaczęła
się kiwać. Leciutko, bardziej głową niż ciałem. I nagle – ale wyraźnie był to czegoś dalszy ciąg – zaśpiewała. Po polsku, to prawda,
lecz od środka pieśni i coś, czego nigdy nie słyszałem. Co miało
wiele zwrotek, zaś wszystkie brzmiały jak refren, który nigdy się
nie skończy. Oparty o ścianę, skurczony z zimna, słuchałem. Stałem
pod drzwiami tak samotny, jak nigdy w życiu nie chcę już być.
A Matka śpiewała. Zwrotkę za zwrotką, jak pochód. Łatwo było
wywnioskować, że to pieśń żałobna.
15
***
Czwartek. Lotnisko Heathrow, szósta rano, w wielkiej hali wielojęzyczny i wielokolorowy, zaspany tłum. Kotłowaniny przy kasach,
długie kolejki do odprawy. Walizy, czemodany, plecaki. Idę do stanowiska reklamacji. Tam kilkudziesięciometrowa kolejka, na stanowisku troje urzędników. Kolejka powoli przesuwa się do przodu,
ogarnia mnie niepokój, czy zdążę. Gdy po pół godzinie jestem czwarty, trzeci, gdy do odlotu kilkanaście minut, pojawia się młody mężczyzna: Sorry, I just have one question... – i zasuwa do jednej z urzędniczek. O coś pyta, wyjmuje bilet. Zaczyna dyskusję, wyciąga portfel. Pokazuje dokumenty, sięga do podręcznego bagażu, czegoś
tam szuka. Mijają cztery minuty, mija siedem. Minął kwadrans.
Kolejka stoi. Nie wytrzymuję. Podchodzę i pytam, od razu po polsku:
– Aż tutaj przywiózł pan te obyczaje?
A ten, też od razu po polsku:
– Przepraszam, miałem tylko jedno pytanie – a ona ma tyle odpowiedzi!...
***
Piątek, już w Polsce. Z Rzeszowa do Lublina jedziemy busem. Kierowca robi co może, nie może jednak wiele, bo co kilkadziesiąt kilometrów zatrzymują nas remonty. Męczymy się, więcej stoimy niż
jedziemy. Pozostaje nadzieja, że za kilka lat będzie lepiej.
W samolocie, gdy zniżaliśmy się do Jasionki, podsłuchałem dialog dwojga siedzących z boku młodych. Ona, egzaltowanie: „Polska”, on z westchnieniem: „Polska”.
Płoty. Niewiarygodna ilość płotów, niczym w Kolumbii, to uderza
od pierwszej chwili. Nigdzie w Europie tylu nie widziałem. Na wsi
to zrozumiałe, boją się, że ucieknie prosiak – ale w mieście? Kiedyś
może zamienią na żywopłoty, przestaną się bać, zaczną ufać sąsiadom. Póki co, grodzą się na potęgę. Także całe osiedla, tych bogatych. Ustawiają parkany, zakładają monitoring, wynajmują „solida”
i „securitę”, by mieć spokój. I oddzielić się od biedaków. Od, jak
to się im czasem wymsknie, „hołoty”.
Poza obszarem miejscowości rozciąga się krajobraz, na widok
16
którego zatyka w piersiach. Pagórki i doliny, pola rozdzielone ścianami lasów, na polach grupki drzew. Linie poziome i pionowe, niespodziewane jak akord, to znów ciągnące się w sekwencje niczym
allargando u Chopina. Wszystko pokryte śniegiem, który na horyzoncie łączy się z chmurami w ołowianą całość.
Piękno nazw tam, gdzie polskie nazewnictwo łączy się z ukraińskim. To odróżnia wschód kraju od zachodu. Tam wyrugowano wszystko, co przypominało by niemieckie, te tutaj są jak poezja. Uherce,
Krasne Krywe i różne Dorohuski panują nam aż po Hrebenne.
Pomiędzy Łążkiem Ordynackim a Garncarskim ktoś wystawił zamek na planie krzyż-topór. Ale czas rycerstwa chyba minął, bo na
frontonie anons: „Sprzedam”.
Od Kamienia zaczynam liczyć krzyże na poboczu, jednak Kostek
wciąga mnie do gry w reklamy.
– „Wulkanizacja – Wulcanization” – mówię.
– „Młynarex. Producent mąk” – odpowiada Kostek.
– „Przedłużanie włosów: Fabryka paznokcia”.
– „Sam wybierz dla siebie ogrodzenie” – odczytuje Kostek. Po
takim dictum nie pozostaje nic jak się poddać.
Samochód kołysze łagodnie, czuję jak powoli zapadam w drzemkę. Kostek opiera się o moje ramię i po chwili śpi jak suseł. Gdy się
budzę, przejeżdżamy już przez Niedrzwicę Dużą; za pół godziny
będziemy w Lublinie. Kostek zwraca mi uwagę na znaki. Tkwią na
środku drogi, na specjalnych wysepkach. Obligują do prawostronnego ruchu.
Uderza powszechna znajomość języków. Jest to moda, której ulegają wszyscy. A niech tam, niech się cieszą, że europejscy. Kiedyś
im to przecież przejdzie.
Przed laty, sam przechodziłem tę chorobę. Wyleczyła mnie pani
ekspedientka z Delikatesów. Wszedłem do sklepu, poprosiłem o to
i owo, w tym oczywiście marlboro i coca-colę. W ostatniej chwili zwróciły moją uwagę elegancko zapakowane ciastka „Cakepear”. Wymawiałem nazwę angielszczyzną z oksfordzkim akcentem, jednak
sprzedawczyni i tak nie rozumiała:
– Słucham? – pytała zdziwiona.
17
– Poproszę ciastka „Cakepear”.
– Jakie?
– Na lewo, za panią…
Obróciła się w stronę regału.
– Gdzie je pan widzi?
– Na lewo!...
– Tu?
– Bardziej w prawo! O, ooo, te.
Pani wzięła paczuszkę do ręki:
– „Kacper”, proszę pana. „Kacper”. To pierniki „Kacper”.
***
Odprowadzam Kostka do jego domu i wracam do siebie. Do mieszkania, do którego nikt przez ten czas nie zaglądał.
Człowiek czuje się, jakby wracał z tak zwanych zaświatów. Działy
się w Polsce różne sprawy, prasa o czymś tam pisała, ludzie załatwiali to i owo, a tu, w dwóch pokojach, nie ruszało się nic. Cisza i warstewka kurzu. Tak samo będzie, gdy nas zabraknie.
W zlewozmywaku filiżanka z zaschniętą kawą, obok łóżka leży
do góry grzbietem„Pamiętnik” Andrzeja Trzebińskiego. Leży jak
rozpłatany czy trafiony w plecy.
Na ławce przed blokiem dwóch odzianych w pelisy kloszardów rozgrzewa się tajemnym płynem. Pociągając z butelki zawiniętej w papierową torbę zwracają się w moją stronę z błagalnym: „Pomóż
dzieciom przetrwać zimę”.
W skrzynce pocztowej (model unijny) zaproszenie na bal, wystosowane przez rektora UMCS: „Jeśli chcecie Państwo wstąpić w nowe Tysiąclecie wraz z elitą intelektualną Lublina…”
Z nowości językowych: zmiany dotyczące słowa „dorobkiewicz”.
W PRL był to epitet; dziś wyraz znikł. Podobnie znikli różnej maści
prywaciarze od krajowego dżinsu i pietruszki. Dziś są to „kupcy miejscowego targowiska”. Czy dlatego, że teraz dorobkiewiczem jest cała Polska? Jedyny ślad tamtego można znaleźć w nobilitującym
zwrocie: „naród na dorobku”.
18
***
Dziś pierwsza od powrotu gimnastyka. Biorę po niej zimny prysznic, jem małe śniadanie i wychodzę. Idę z Waldkiem W. zapłacić za
telefon i wysłać ratę za komputer.
Waldek, który pięć miesięcy od zapaści nie odzyskał powonienia i smaku, jadł dziś we śnie chrupiące pieczywo. Opowiada fabułę tak mocną, że aż dudni. Są w nim roznegliżowane kobiety, jazda
szybkim samochodem i wcinanie ciepłych cebularzy.
Idziemy do Vanilla Café. Waldek opowiada: «Jechaliśmy przez
las, zatrzymaliśmy się, żebym spróbował – i nic. Nie ma. Patrzyłem
na drzewa, przypominałem sobie zapach, próbowałem połączyć.
Nie da się. Pod potrawy podkładam smaki, które pamiętam, ale
nic z tego. Byłem w restauracji – nie wraca. To jedzenie z playbacku. Słychać głos, a nikt nie śpiewa. Tak samo z muzyką. Matka
tylko wzdycha: „Tyle lat, synku, pobierałeś lekcje...”».
Waldek, który ma we krwi wielowiekową robotę cywilizacyjną,
musi uczyć się od nowa odzyskiwać własną naturę, zaś wykształciuchy z nowej Polski zachowują się tak, jakby wszystko to mieli.
W powrotnej drodze natrafiam na drepcącego po chodniku gołębia. Ptak nie może oderwać się od ziemi, bo ma na szyi wieniec
z pajdy chleba. Dziobał, dziobał – aż głowa utkwiła w wydziobanym otworze. Chcę mu pomóc, jednak gołąb zasuwa po ścieżce jak
mały samochodzik. Chcę więc zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie, lecz
i to się nie udaje. Gołąb-dorobkiewicz pruka mi na buty rzadkim
gównem. Potem przetacza się przez chodnik, siada na poboczu i,
skręciwszy szyję, najspokojniej w świecie zabiera się do spożywania
chlebowych dybów.
Dorobkiewicze i konsumenci. Mówi Tomek: „Mamo, gdy umrę,
nie chcę, by mnie chowano na cmentarzu. Chcę być spalony, umieszczony w puszce i wstawiony do supermarketu. Z kodem kreskowym
i kolorowym, optymistycznym opakowaniem. I zawsze, gdy będziecie robić zakupy, będziecie mnie odwiedzać”.
19
***
„Pamiętnik” Trzebińskiego. To linia od Reja i Norwida, przez Brzozowskiego i Irzykowskiego, niemal nie mająca kontynuatorów. Kończy ją ten dwudziestolatek, zaskakująco świadomy artystycznych i intelektualnych wyborów.
Po południu w pracowni. Rozmawiamy o katalogu reklamującym
prace renowacyjne zabytków, potem jedziemy do Lubartowa, podpisać dokumenty przetargowe (przetarg „ustawiony” w listopadzie
tamtego stulecia).
Wracamy, kładę się i śpię do siedemnastej. Potem znów do pracowni, gdzie gadamy o Europie i Bogu, wpływie protestantyzmu na
rozwój gospodarki. Takie te nasze dyskusje.
Wsiadam do autobusu. Z tyłu trzech kloszardów z nosami jak pięta, każdy w biskupim kolorze. Rozsiedli się niczym na gościnnych
występach, spokojni i wyluzowani. Na mój widok jeden do drugiego:
„Widziałeś? Widziałeś, kuwa, jaki… transformator?!…”
***
Męczy mnie sprawa „Koperwasów”. Napisanych, ale ciągle nie takich, jak bym chciał. Zalatują smrodkiem pedagogicznym, także
antyklerykalnym. Coś w nich rozwiązane niedobrze. Ściemniająco,
zamiast wyzwalająco.
W zamyśle miała to być opowieść o umieraniu i próbie obejścia śmierci, nic więcej. To wystarcza, nie trzeba dodawać żadnych
wątków... Ale nie wytrzymałem i zanurzyłem się w historii. Polski.
Zamiast trzymać się tematu, przywaliłem do niego podporę. I ta proteza udupia całość. Budzę się w nocy i rozmyślam, co z tym fantem
zrobić. Zawsze odciągam zakończenie, w tym jednak przypadku
wiem, że nigdy do „Koperwasów” nie wrócę. Muszę raz jeszcze
zastanowić się, o czym tak naprawdę chcę mówić, co jest tematem
– i napisać rzecz na jeden, nie dwa fortepiany.
Wieczorem z Bożanną, która kwitnie, uradowana małymi prezencikami. Śmieje się, popisuje i paple jak dziewczynka. W pewnej
chwili zaczyna podpytywać, czy nie mam nic przeciwko temu, by zwią-
20
zała się z innym mężczyzną – i czy mimo to będę się z nią spotykał?
Acha, więc w czasie mojej nieobecności coś się tu działo. Co mam
jej odpowiedzieć? To kolejna, nie wiem która, próba szantażu. Krąży
wokół tamtego mężczyzny niczym ćma. I wkrótce mnie zostawi. Ma
rację. Przecież nigdy nie będę mógł jej czegokolwiek gwarantować.
Ten „transformator”, jakim mnie obdarowano, bardzo mi zasmakował. Ksywka wydobywa to, czego bym sobie życzył: być pośrednikiem między tymi, którzy mówią, i tymi, którzy czytają.
„A starcy wasi sny śnić będą”. Dwa sny nad ranem. Najpierw duszny, potem pogodny, mimo tego, co się w nim działo.
Śniło mi się, że spałem – a gdy się obudziłem, łóżko otaczali jacyś ludzie. Podniosłem się na łokciu, aby rozmawiać – i wtedy zobaczyłem, że poduszka jest w drobne, czerwonawe kropki. To był ślad
po krwi; wydobywa się przez skórę przy pewnych odmianach raka.
Nie poruszyło mnie to ani nie przeraziło. Miałem tylko dwie myśli:
by udało się ominąć męczarnie i aby w dniu pogrzebu dopisała
pogoda. Aby ci, którzy będą musieli przyjść, nie zmokli.
Myśli przemknęły przez głowę bokiem, ponieważ byłem zajęty
rozmową. Nie rozmawiałem z tymi ludźmi o niczym istotnym, ale
pogawędka była i tak ważniejsza od tamtych zmartwień.
Czy to jest niedomaganie wyobraźni, brak lęku przed śmiercią?
A może to, z czym nie mogłem dać sobie rady, było pytaniem o sens?
I odczuciem życia, jako czegoś, co pojawia się nie wiadomo po co
i prowadzi nie wiadomo dokąd? To problem licealisty, który jest
w fazie egzystencjalnych pytań; u mnie ta faza rozciąga się na całe
życie. Teraz się uspokaja: Przerabiam śmierć na literaturę. Nie znaczy to, że życie nabrało sensu; to tylko próba uporządkowania bezsensów.
Śnieg, śnieg. Sypie drugi dzień, płatki spadają tak ciężko, że niemal je słychać. Nie chce mi się nic. Powinienem zrobić korektę, ale
nie zrobię. Kładę się, zawijam w koc.
Budzi mnie szum śniegu. Wstań, musisz napisać wniosek o dotację.
Wstaję – i wyłączam telefon. Także drugi, z gniazdka. Na zewnątrz
mrok. Płatki wokół lamp krążą niczym pszczoły. Kładę się i zasypiam.
21
Budzi mnie telewizornia. W ofercie kulturalny reportaż o młodej
poezji. Melicznej. Jakiś zdezorientowany młodzieniec, waląc w gitarę, ryczy:
Kurwa, o co chodzi?
Kurwa, o co chodzi?
Kurwa, o co chodzi?
Sprawę wyjaśnia refren:
Chciałbym leżeć na twych cycach i nie robić nic.
Robi się jeszcze jaśniej, gdy krytyk informuje, że poetycka konfraternia przyjęła nazwę „Zlałem Ci Się Do Środka”.
Przeglądam kalendarz na rok 2001, bogato ilustrowany „magicznymi miejscami Lublina”, nieporadny plagiat z Horovitza, za jednym zamachem pretensjonalny i prowincjonalny. Co tu począć z takimi cudactwami? Najmądrzej byłoby przemilczeć, i tylko przy okazji, na jakimś wernisażu, szepnąć autorowi słówko. Tak, to na pewno
lepsze, co jednak z moimi noworocznymi, nawet londyńskimi postanowieniami? Cóż, najwidoczniej się czegoś obawiam. Po co mi było
popisywać się Emersonem („Zawsze czyń to, czego boisz się czynić”), skoro odwagi mam tyle, co żydowski gajowy?
***
Panna Bożanna przeszła dziś samą siebie. Zadzwoniłem do niej
w chwili, gdy wychodziła od fryzjera. Była niedaleko, chciała wstąpić, pochwalić się nową fryzurą, a przy okazji też spodniami.
Fryzura lepsza, zharmonizowana z szyją i łukiem ramion. Spodnie też dobre, trochę przypominają Fagota, ale leżą na pupci jak
ulał. Gdy je zdjąłem, poprosiła: „Zróbmy to od tyłu, żeby się fryzura nie rozleciała, dobrze? Bo bym chciała pokazać jeszcze mamie”.
Erotyka. Czy możliwy jest opis realistyczny, a jednocześnie bez
pornografii? Czy da się wkroczyć w tę sferę i znaleźć dla niej język,
czy też jesteśmy tu skazani na milczenie? Jeżeli tak, to umykają
22
nam rzeczy najważniejsze. Jak jednak ująć, jak podejść? Czy to
nasza dyskrecja, czy po prostu bezradność? Może wstydzimy się
nie tego, że nadzy, lecz że „nadzy” jak w raju, to znaczy, że odsłaniamy naszą inną twarz, zwierzęcą część natury? Łatwo sobie „posublimować”, szczególnie w pisaniu, ale tam, w łóżku, sublimacje
mogą okazać się niczym więcej niż kłamstwem. Kłamie on, kłamie
ona, tak naprawdę żądając, domagając się czystej rozkoszy, zwierzęcego wstrząsu. Tego pożąda instynkt, nasza natura. Jak rozszerzyć zakres doświadczenia, definicję człowieczeństwa, nie omsknąwszy się w zwierzęce, przejść od człowieka do zwierzęcia, nie tracąc
łączności z tym, co człowiecze? Przecież tam, w tej sferze, słowa
o godności i uszanowaniu drugiej osoby (Osoby) brzmią dość humorystycznie!… Nie wiem, nie wiem… Ale może to tylko ja nie wiem?
Pisze Jerzy Liebert w „Kantyczce moribundów”:
Od bezmyślnej żądzy,
Znikczemnienia ciał
Oby Duch twój rwący
Nas osłonić chciał!
Ale i to wydaje się nie całkiem do przyjęcia. Bo owo „osłonięcie” rodzi podejrzenie, że mnie ręką Ducha wykastrowano. I to na własną prośbę. Czy nie ma sposobu, by ta żądza stała się „myślna”?
Jak sprawić, by ciało nie popadło w nikczemność? I gdzie język,
który by to wyjęzyczył?
W dodatku do „Tygodnika Powszechnego” poemat Miłosza „Traktat teologiczny”. Cytat ze wstępu: „Napisałem ten poemat szukając
języka, w którym można byłoby mówić o religii. Język przyjęty,
dewocyjny, stanowi tu często przeszkodę, język teologii wydaje się
zbyt wielosłowny”.
Nieprzenikalność tej tak zwanej duszy. A w pisaniu niedookreśloność jako formuła obrony przed nazbyt wścibskim czytelnikiem.
Z jednej strony jest dążenie do jasności, chęć Norwidowskiego objawiania się światu, z drugiej zamazywanie – gdy przekraczamy
23
granicę, do której się dociera i na której stojąc widzi się, że dalej
nie da rady. Nie chcemy i nie umiemy, brak słów i narzędzi. Utwór
więc jest jak tamta msza w Debden, gdy tylko częściowo rozumiałem, o czym ów ksiądz prawił. Oczywiście, tam szło o Boga, a nie
pisaninę, to Jemu zapewniało nieprzenikalność.
Ta odprawiana po angielsku msza jako model mojej bezradności
wobec Boga. Mogę się tylko czegoś domyślać, nie mam jednak
szans, aby pomacać Go rozumem.
Model, w którym tajemnica na tajemnicy – jak choćby ów moment, gdy wierni przystępują do komunii. Odbierałem to jeszcze
inaczej niż w Polsce; może za dużo o rodakach wiem, aby mnie to
ruszało. Tam stało się tak, jakbym widział pierwszy raz. Oczywiście,
jest tajemnica wiary, więc już samo to wystarcza, ale zwiększa ją
ich kulturowa, narodowa i rasowa obcość – afrykanerzy, metysi,
Azjaci, tatuowane Polki, rudawi Angole… Jednak największą tajemnicą jest, że wszyscy idą po komunię – i wszyscy jawnie!… W biały
dzień, dodatkowo w świetle elektrycznym. Idą do przodu, widzialni,
a potem wracają – choć ze spuszczonymi oczyma, to przecież odkrytą twarzą. I wszyscy niosą w sobie Boga, bo mają do Niego dostęp.
To najbardziej demokratyczna sytuacja, jaką można sobie wyobrazić: Oto do każdego przychodzi Bóg, do tej części, która jest w nim
boska. Odnajduje ją, trafia jak po swoje – a jednocześnie zanurza
się w to, co w człowieku byle jakie, mięsne, gorsze – i ciągnie to w górę z całych sił. Trochę ciągnie też człowiek, gdy przypomina sobie,
że także on jest dzieckiem bożym.
***
Twarz mężczyzny, który zasłabł na rogu Krakowskiego Przedmieścia, w momencie gdy zabierało go pogotowie. Zwierzę pozbawione
maski, z przerażeniem w oczach i pianą na ustach, gdy wie, że wszystko to gówno, i że już koniec.
Samotność. Żyje się w gromadzie, rodzinie – aż dopada nas „córa grzechowa” i wtedy, w ostatnim ułamku sekundy, przypomnimy
sobie, jak jest naprawdę. Samotność zwierzęcia, które odchodzi na
bok i zagrzebuje się w ściółkę.
24
Mąż pani Izy, gdy wynoszono go z domu: „To tyle?...” Mężczyzna
za parawanem, który wyzionął ducha, gdy inni oglądali mecz.
Śmierć. Ten sam problem, co z erotyką. Do którego momentu można
mówić, w którym należy przestać? W którym przyznać, że mamy
do czynienia z agonią istoty z krwi i kości, a więc podlegającej prawom jak cały świat? Moment to graniczny, dekonstrukcja wcale estetyczna, jednak czy jedynym rozwiązaniem jest milczenie? Ucywilizowaliśmy narodziny, może nadszedł czas na ucywilizowanie śmierci? Chodzi o takie nadanie sensu, aby można było o niej mówić. Podobnie chciałoby się znaleźć język dla tego, co prowadzi do orgazmu,
nie bez powodu nazywanego „małą śmiercią”.
Dawne epoki radziły sobie z tym zupełnie dobrze. Tłumaczyły
wszystko, też moment „przejścia”. Dziś jesteśmy wobec niej bezradni. Uczucia religijne osłabły, a „nowoczesność” uczyniła śmierć higieniczną.
Więc co – opuścić na te dwie, Erotykę i Śmierć, zasłonę? I, jak
to mówią, uszanować majestat?
Wśród nadesłanych przez Internet ofert propozycja zakupu książki „Zrób to sam. Praca zbiorowa”.
***
Z biegiem lat wzrasta moja wrażliwość na muzykę, także taniec.
W dzieciństwie poruszałem się jak słoń, próbując nauczyć się tanga
„dwa na jeden”. Nie szło ni w ząb. Potem, w krotoszyńskim internacie, usłyszałem Niemena śpiewającego „Stoję w oknie” – i stanąłem jak wryty – że można tak śpiewać i tak mówić. Wychowałem się
na nim, jak całe pokolenie. Jak to ujęła pewna dziewczyna: „Słuchaliśmy Niemena i Bacha...” Później była płyta z Tartinim i koncertem Czajkowskiego, z przeceny, która w samym środku utworu miała dziurę jak po gwoździu. Trzeba było chwytać rączkę, nim igła zdążyła tam wpaść. Za dziurą zaczynał się Paganini – za przepaścią,
czyli w najwłaściwszym dla niego miejscu.
Minęło wiele płyt i wiele lat. Kilka miesięcy temu jechałem samochodem, słuchając koncertu Chopina, w dobrym wykonaniu i z dobrym nagłośnieniem. W którymś momencie musiałem zjechać w pro25
wadzącą w pole drogę. I zatrzymać się, bo nie dawałem rady. Muzyka przytłoczyła mnie zupełnie. W środku samochodu ona, a na zewnątrz krajobraz pól i drzew – w tym czasie, gdy u Frycka basy, najcięższe, potrącające o obłęd. Kiedy przyszedł moment na „Allegro
vivace”, siedziałem wbity w fotel i starty na proch. „Przestań! To
nieprawda, takiego świata nie ma!...”
Beethoven słuchany rankiem. Mozart w „Don Giovannim”, Maria
Callas, Bach z koncertami na dwa, trzy i cztery klawesyny.
Hotel w Tel Awiwie, sobotnie przedpołudnie i dobiegające do dwunastego piętra dźwięki chasydzkich pieśni. Tam, na dole, na tarasie hotelu, kręgi tańczących Żydów. Obracających się w przeciwne
strony, ale harmonijnych. Zjechałem i podszedłem posłuchać, popatrzeć z bliska. Tańczyli młodzi i starzy, kobiety i chłopcy, dołączali wszyscy, którzy tamtędy przechodzili. Po jakimś czasie wychodzili z koła i szli dalej.
Patrzyłem na ich twarze. Skupione i uroczyste, bez cienia kokieterii czy zabawy, aerotyczne. Krążyli w kołach, ale wszyscy osobno.
Nikt nie tańczył z kimś, lecz każdy przed sobą – i przed Bogiem.
Tańczyli Bogu. Mistyczny taniec, święty trans, którego regularność
i bezbłędność układała przez wieki religia. Taniec pełen wdzięczności: „Nie nam, Panie, nie nam, lecz Imieniu Twemu”. Pokora i naturalność, pogodzone.
Dancing w Hadesie kilka lat temu, inny rodzaj boskości. W przerwie, gdy orkiestra jadła tymbaliki i wychylała chłodną pięćdziesiątkę, ktoś puścił tasmę z „Karawaną” Ellingtona. Nim ktokolwiek
zdążył się ruszyć, od stolika blisko parkietu wstała trzydziestoletnia
może brunetka, pełna opanowanego erotyzmu. Jej mężczyzna,
starszy, z tych, którzy nie kwapią się do podskoków, pozostał na
miejscu, patrząc na nią i paląc spokojnego papierosa. Dziewczyna,
wszedłszy na parkiet, zatrzymała się po trzech krokach i odwróciła
w jego stronę. Nie odrywając stóp od podłogi, falując ramionami
i poruszając się w biodrach, cała dla niego, zaczęła taniec. Siedział
patrząc i uśmiechając się, trochę w dal, trochę do niej, a ona przywoływała go do siebie delikatnie i odważnie, z taką bezpośredniością,
że nikt nie śmiał tego zakłócić. Erotyzm i skromność, odległość i oddanie, szczęście i smutek.
26
W TV reportaż o wracających do Vaterlandu Niemcach nadwołżańskich. Silna rasa, a kompletnie zsowietyzowani. Także fizycznie.
Twarze zamienione w gęby. W poczwary. W ryje, jak u Gogola.
Wyróżnia ich tylko wzrost.
Owa umiejętność spychania w sferę bezhołowia to bodaj największa siła Rosji. To wschodnia odmiana nihilizmu. Jedna z postaci
„Drogi donikąd” mówi: „Hitlerowcy zmieniali Polaków w bohaterów,
a Sowieci w gówno”.
Wtedy, w Tel Awiwie, inna scenka. Stałem długo przy tańczących,
aż znajomi przyszli zawołać mnie na śródziemnomorską kąpiel.
Idąc plażą natrafiliśmy na grupkę rosyjskich Żydów. Kończyli świętowanie szabatu, oczywiście a la russe. Siedzieli pod parasolami,
na rozłożonych na piasku kocach, wykrzykiwali coś gardłowo. Ich
twarze były czerwone, spod koca wystawała butelka „stolicznoj”.
Za oknem śnieżna burza. Sypią się płatki różnej wielkości, w różnych ilościach, raz małe, raz duże, trochę jak z resztek. Jakby robiono w niebie porządki. Wiatr też jak z resztek, sztukowany, szarpany. Zrobiłem mocną herbatę z miodem i siedzę bezczynnie, jak
w prawdziwą niedzielę. Może by tak... przed telewizor?!
***
Idę z panem Ferdynandem, naszym księgowym, do urzędu skarbowego. Na parkingu obok urzędu biały vauxhall, jeszcze na angielskich rejestracjach, przy nim dziewczyna. Z budynku wychodzi mężczyzna, dziewczyna pyta: „No i co, załatwiłeś?” On wściekły, spluwa w bok i przeklinając siarczyście rzuca: „Po co ja tu wróciłem?…”
Za chwilę z urzędu wychodzą dwie starsze, eleganckie panie.
Mówi jedna do drugiej: „Zapłać tym gnojom i niech się odczepią…”
Zajrzeć do eseju o Judaszu i „Koperwasów”. Które leżą odłogiem.
Także do opowiadania o starcu i psie. Ni odnogo dnia biez stroczki…
Poniedziałek, po północy, audycja o nadziei w III programie PR.
W niej ksiądz, a z nim poczciwe księżowskie dyrdymały dla cierpiących. Przesadził, gdy palnął, że życie bez nadziei jest nieludzkie, a człowiek odrzucający nadzieję wyrzuca się poza obręb wspól27
noty. Zapomniał, że nadzieja jest pojęciem z kręgu judaizmu, rozwiniętym przez chrześcijaństwo, zaś wcześniej różnie bywało. U Greków
znajdowała się na samym spodzie puszki Pandory. Wypadła ostatnia,
jako ukoronowanie plag.
Mój głos na antenie wywołał ludzi pogrążonych w depresji, od
lat zrozpaczonych i cierpiących. Lukrowany obrazek poszedł w strzępy. Jeszcze o trzeciej rano, gdy włączyłem radio, dzwonili ci, którzy
znaleźli się w potrzasku – i którym księżulo nie miał nic do zaoferowania. Przesiąknięty świętym ględzeniem nie potrafił powiedzieć,
że jest moment, kiedy każdy pozostaje sam, na dnie rozpaczy. Jak
Jezus w Getsemani. Bez pomocy znikąd, gdy pot zwierzęcej trwogi
kapie na ziemię jak gęste krople krwi.
Może umrze szczęśliwy, ale może dopaść go to tak, że pozbawiony świętej kuwertury będzie gryzł palce. Wtedy przysłałbym mu
księdza jak on, z wierszykami.
Oglądam w telewizji reportaż o żołnierzach z Westerplatte. Starsi
panowie, kilkunastu żyjących, ze stu pięćdziesięciu obrońców. Całymi dniami siedzą w oknie lub fotelu. Razem z żoną, która głaszcze
po reumatycznej ręce. Małe domki, skromniutkie pokoiki, telewizor.
O Virtuti Militari: „Dostałem, teraz. Gdy już wszystko mam. Za
sobą”. O wierszu Gałczyńskiego: „Ten, kto napisał, może chciał zarobić, może mu kazali, ale w wojsku to on nie był. Nas tam zginęło
czternastu, a wojsko, jak jest mniej niż szesnastu, idzie dwójkami”.
Reportaż jest pokazywany o pierwszej w nocy. Autor najpierw
nie miał zgody na realizację, potem czekał na emisję siedem lat.
O dwa dłużej niż trwała wojna i ponad pół wieku po jej zakończeniu.
***
Rano bezlitosna gimnastyka, jak za grzechy. Potem prysznic i wychodzę w Normę Dnia. Odbieram z „Gazety Wyborczej” 32 zł honorarium za opowiadanie „Bóg się rodzi”.
Co zrobię, jeśli H. wymówi mi mieszkanie – gdzie pójdę? Czy
jest sposób, by ją powstrzymać? Dziś wymieniłem dolny zamek.
Będę spał spokojnie, przynajmniej do następnego snu.
28
Opowiadam Waldkowi o epizodzie przy urzędzie skarbowym.
Waldek: „Czy wiesz, że istnieje w prawie instancja czynnego żalu
oraz możliwość dobrowolnego poddania się karze? Od nowego roku
mają wprowadzić deklarację o mocnym postanowieniu poprawy”.
Spóźnione obchody rocznicy stanu wojennego. Już kolejne, już spychane w historię – a ja ciągle tak, jakbym toczył tę wojnę nadal. Jakby to się jeszcze nie skończyło. Jakbym powtarzał za Herbertem:
„Bądź wierny Idź”, nawet się nie zastanawiając, w imię jakich racji,
ale czując, że inaczej nie można.
***
Trzy pory roku w ciągu jednego dnia. Najpierw zima z nocnym śniegiem, potem szaruga z wiatrem szarpiącym za poły, teraz niemal
wiosna. Niebo z cumulusami, słońce, które zachęca do zabawy.
Przed moim oknem dziewczyna z dzieckiem. Wypuszcza dwulatka samego – dzieciak odważa się i na rozstaju ścieżek idą każde
w swoją stronę. Udają, że się nie widzą. Gdy ich drogi, zrobiwszy
łuk, spotykają się, rzucają się sobie w ramiona.
W słońce wdziera się dzwonek. To Bożanna. Przychodzi z chryzantemą, złocistą jak w piosence, oraz z płytą Cesarii Evory – i pretensją
w głosie. Pyta, czy o czymś nie zapomniałem… To musi być coś
komicznego, bo szybko wybucha śmiechem.
– No, przypomnij sobie. Zapomniałeś, że jutro moje urodziny?
– mówi i dodaje, że mam już dziś złożyć jej życzenia.
– Ale ja nie mam prezentu.
– Ja mam!...
Rozbiera się i staje naga, przepasana czerwoną wstążeczką; kokardka zakrywa pępek. „Oto prezent, nie mogłam się doczekać z jego wręczeniem...” Z głośników płynie głos Cesarii, potem zastępuje ją Cohen. A Bożanna w łóżku, roześmiana. Wlewam jej do ust
strużkę advocata, też złocistego. Krople, które kapną obok ust, scałowuję. Dziewczyna kręci językiem, starając się raz nic nie uronić, innym razem tak.
– Słuchaj – mówi – jak to będzie, gdy umrzesz, mam iść za trum29
ną jako trzecia? Najpierw żona, była żona, ale zawsze, potem E.,
a dopiero później ja? Ja na końcu? Rozumiem wszystko, tylko dlaczego trzecia? Pani E. zawsze pcha się na siłę, mimo że jej nie
chcesz. Na pogrzebie też się wepchnie. Zrób coś, ja tego nie wytrzymam!… Chcę być druga, kochanka zawsze idzie jako druga – mówi
z nieznoszącą sprzeciwu pasją.
– Nie martw się. Obiecuję ci, że E. umrze przede mną.
Śmialiśmy się do rozpuku, folgowaliśmy ze wszystkiego i wszystkich, z siebie najbardziej. Obśmiewaliśmy ważnych i nieważnych,
bez ceregieli i litości. Do momentu, w którym Bożanna, łapiąc oddech, powiedziała: „Nie dziw się, że cię w tym mieście nie lubią”.
Śmiałem się dalej, ale to zdanie weszło mi w mózg jak gwóźdź.
Bo nikt, nawet Savonarola, nie chciał, by go nie lubiano. A jednak
nie zależy mi na ich sympatii. Mam to w nosie. Wystarczy, jeśli
wiedzą, że wiem. I że domyślają się, co o nich myślę.
Na TVP Kultura coś poniekąd a propos: film o kulisach wystawienia „Operetki” Gombrowicza w szpitalu psychiatrycznym La
Borde.
***
Wczoraj na przyjęciu u K. Damian z Zamościa opowiedział zabawną historię. Oto na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy w Polsce
zaczynano wszystko od nowa, przyjechał do perły renesansu nauczyciel angielskiego – aby uczyć młodych ludzi w tamtejszym liceum.
W odrodzonym państwie, żeby szybciej stanęło na nogi. Był to ktoś
z emigracji, o ile mu wiadomo, spokrewniony blisko z Zamoyskimi.
Uczył także rzetelności oraz uczciwości, które są kamieniem węgielnym przyzwoitych narodów.
Uczył już z pół roku, gdy przyłapał ucznia na ściąganiu. Wyrzucił go za drzwi i wstawił odpowiednią notę. Wydawać by się mogło,
wszystko w porządku, ale uczeń poskarżył się wychowawcy, ten zaś
dyrektorowi. Ten poprosił do siebie Anglika i w łagodny, ale stanowczy sposób zasugerował, aby zmienił decyzję. Jednak Anglik
się uparł – i jeszcze, na domiar złego, również w łagodnych słowach
powiedział coś o podwalinach wychowania.
30
Sprawa zataczała coraz szersze kręgi. Wszystkie zainteresowane
strony zaczęły tarktować sprawę ambicjonalne. Doszło do tego, że nauczyciel postawił kwestię na ostrzu noża: „Albo on – albo ja”. Reszta
daje się przewidzieć: Wyrzucono Anglika.
W nocy (ze snu) «...a nasz Władzio wstał, pomodlił się i poszedł
z biretem do łazienki. Po co mu w łazience biret, myślę sobie. No,
ale jak ksiądz, to ksiądz i w łazience, ja się na księżowskich sprawach nie znam. Aż on woła po jakimś czasie Jacka i pyta, czy dobrze. Stoi przed lustrem, w podkoszulku i birecie, w krótkich gaciach i zerka. Względem tego wąsika. Czy będzie pasował do twarzy,
bo jego przełożony po linii wojskowej też ma wąsik, tylko inny. Ja
sobie myślę, Boże, co za dziwactwa, dokąd ten świat prowadzi, żeby
ksiądz, i to na stanowisku, zajmował się takimi sprawami. Ale nie
mówię nic, pomodliliśmy się przed śniadaniem, na śniadanie było
tyle, że mógłby dożywić batalion, no i poszedł do zajęć, a my do miasta. Zobaczymy się po południu, a właściwie to wczesnym wieczorem.
Jak my się zobaczyli, to najpierw obiad. Taki, że od razu zasnęłam. Ja tyle nie jadam, a tam musiałam, prawie we mnie wmuszał.
„Ciociu, niech ciocia nakłada, albo ja cioci nałożę...”, aż mnie zapasł. Więc poszłam do pokoju, tego z widokiem na rzekę, i śpię.
Obudziły mnie jakieś jęki. Jakby ktoś kogoś bił albo walczył, wydawało się, że to wojna, bo granica z Ruskimi blisko, ale przecież
jeszcze wczoraj byli w przyjaźni, chyba że się popili. Budzę się
mocniej i uświadamiam, że to z telewizora. Już zaczęłam się ubierać, jak usłyszałam, że to kobieta jęczy, więc uchylam drzwi, a tam
siedzi nasz ksiądz i Jacek i oglądają ten film, co to mówią na niego
„pornos”. Aż mnie zatkało.
A na tym filmie kobieta z męskim przyrodzeniem i facet z piersiami, wielkimi i owłosionymi, robią dziwnie jakieś rzeczy, że nawet
ja, przecież mężatka, nic z tego nie rozumiem. Wróciłam na kanapę, leżę i myślę. Mój Boże, ten świat staje na głowie, jak ma być
dobrze, jeśli ksiądz ogląda takie filmy. A potem wychodzi na ambonę i bierze do ręki hostię.
Leżałam tak, aż ucichło. Wtedy wstałam. Nie powiedziałam nic,
31
nawet Jackowi. Więc to tak, najpierw do Bozi, potem do wypożyczalni. Zjeść obiad i podziękować Bogu, także za kasetę».
***
Lektury. To zawsze pouczające, zajrzeć do książek czytanych wiele
lat temu. „Zaratustra...” otrzymany od Grzesia L., na papierze przebitkowym, raził tak samo jak ten dzisiaj, książkowy. Raziła stylizacja
na język biblijny, nieznośna u autora, który nie tylko zwraca się przeciw Biblii, ale chce głosić nowe prawdy. Przecież pan Fryderyk wiedział, że nie należy wlewać młodego wina do starych bukłaków.
Gdy Nietzsche atakuje, jest genialny. Jego siłą jest nienawiść,
przełamująca nawet alegoryczny język przypowieści. To musi smakować wszystkim obrazoburcom!… Pod tyradą przeciw państwu podpisuję się dwoma rękami. Tylko to jedno, ten niepokój – czemu wkładano „Zaratustrę” do plecaka żołnierzy?
Ponoć dlatego było to możliwe, że to wersja okrojona przez wydawcę. Nie sądzę. Tę możliwość daje także tekst pełny. Najpierw
z tego powodu, że autor świadomie miesza głos swój, narratora i samego Zaratustry. Poglądy zlewają się w jeden głos, zwiększają siłę
perswazji. Czytelnik zostaje przygnieciony, nie ma siły odpierać
ich wtedy, gdy chciałby się z nimi nie zgadzać.
Gdy Zaratustra występuje w charakterze proroka, ubezwłasnowolnia czytelnika jeszcze bardziej. Jego uczniowie nie są uczniami
w sensie nadanym przez paideię, ani on ich tak nie traktuje. Nietzsche mógłby powiedzieć, że to element strategii, przycisnąć tak,
że będą musieli zaprotestować, zaś protest ich wzmocni, stworzy i wyzwoli do samodzielnego myślenia. Ci, którym się to uda, będą wygranymi, ruszą na poszukiwanie siebie. A słabi? Cóż, spotka ich
los, na jaki zasługują. Staną się duchowymi niewolnikami. Więc
się stali.
Ten darwinizm, rozciągnięty na sprawy ducha, musiał zaowocować. I oto jawi się Nietzsche prekursorem, ojcem demagogii. Powinno się studiować „Zaratustrę” z „Erystyką” Schopenhauera w ręku.
(Swoją drogą zabawne, że czyta się Schopenhauera nie jak szyderstwo, lecz jako zestaw przydatnych w biznesie oszustw.)
32
Zaskakujące, że Nietzsche poszedł w stronę duchowego gwałtu.
Najwidoczniej kierowały nim emocje, urazy, a nie rozum. Sokrates
postępował odwrotnie. Stawał na jednej ścieżce z uczniami – i wespół z nimi próbował dochodzić prawdy. Zaratustra jest ponad słuchaczami, mówi do nich ex cathedra. Z gór – i z góry. Sokrates wiedział, że nic nie wie. On nie wiedział – zaś Nietzsche wie. Chyba
nawet zanadto wie, co jest prawdą. I tę prawdę stara się innym narzucić za pomocą tysiąca chwytów.
Słuchacz w „Zaratustrze” to nie Castorp, mający wybór między
Settembrinim a Naphtą. U Nietzschego słuchacz jest jak nabity na
szpadę. Nietzsche to nauczyciel przeceniający siłę ucznia. To także
ktoś, kto prawdę „posiadł”. U Sokratesa chodzi o trud wydobycia,
a nie pokonania kogokolwiek. W swojej pasji zapomniał Nietzsche,
że „Prawda się razem dochodzi – i czeka”. Zaś tym, którzy trudząc
się mają kłopoty, należy pomóc, a nie ich zgniatać.
Nietzsche miał takich uczniów, na jakich zasłużył. Czy mógł tego
uniknąć? Mógłby, jeśli wybrałby formę literacką. „Zaratustra” taką
ma, prorocką, tyle że profetyzm, jak w przypadku Ezechiela i Izajasza, jest formą poglądy narzucającą. Jest tą z form, która to ma
na celu chłostać słuchacza, aby go wychować. Nie dla prawdy, nie
ku prawdzie.
Mógłby Nietzsche takiego losu uniknąć, gdyby podał poglądy jak
Dostojewski w „Braciach Karamazow”, głosząc największe nawet
herezje, ale ustami bohaterów. Dystansując się i ofiarowując dystans
czytelnikowi. Wtedy można wszystko. Wtedy nikt nie używałby „Zaratustry” do niecnych celów. Nie słyszałem, by wkładano do plecaka
Szekspira czy Dantego, choć tyle u nich okrucieństwa i zbrodni.
Strasznie się pan N. zagalopował. On, który miał wyostrzoną świadomość literacką. I świadomość, że poglądy i myśli są tylko narzędziem uczuć. Także w tym był (patrz: Freud) prekursorem.
„Uczta” po lekturze „Zaratustry” zaprawdę duchowa. Nie w sferze
poglądów, bo te od dawna znamy. Nie przez metodę. Jest taką przez
proporcje między tym, co duchowe, a tym, co ludzkie. Jest to biesiada, podczas której uczestnicy zachowują się swobodnie, zaś głoszo33
ne poglądy są na miarę człowieka myślącego i wolnego. Nie poglądy
wyśrubowane, wypracowane w pocie czoła, w znoju. Są rozmową,
czasami pogawędką, zaś uczestnicy biesiady to ludzie poszukujący. Pragnący się dowiedzieć. Z których jeden drugiego próbuje
przekonać – a nie pokonać. Jej wymiar to także zabawa i żarty.
Z nich samych, ich słabości – w tym również dobroduszna ironia.
Sokrates wykładając koncepcję Erosa nie przedstawia jej jako
swojej, lecz powołuje się na kapłankę Deotymę. Relacjonuje poglądy. Można przypuszczać, że czyni tak przez pokorę wobec tajemnicy i wiedzy. Nic z tego w „Zaratustrze”. A prawda? Ta dziś nie tylko
„oszalała”, ale jeszcze się „spersonalizowała”. Stała się sprawą
ambicjonalną, być albo nie być tego, który ją wygłasza. Z osobistych
pozycji spogląda się także na „prawdę” drugiego. Jest zrozumiałe, że
trzeba ją – przez wzgląd na własną – zniszczyć. Jak w polityce, jak
w formacjach autorytarnych. Ma się wrażenie, że Nietzsche ten proces rozpoczął – a może tylko przyspieszył.
Sokrates akceptuje świat i szanuje słuchacza. Nietzsche chce go
zmieniać, oczywiście według swojej recepty. A szacunek okazuje
słuchaczowi poprzez… manifestację siły. Napotkawszy na ulicy Sokratesa, bez lęku wdałbym się z nim w pogawędkę. Natknąwszy
się na Nietzschego, uchyliłbym kapelusza i zwiewałbym, gdzie pieprz
rośnie. W dyrdy – aż do Grecji!…
Sokrates jako grecki Jezus, jako jego poprzednik – dużo o tym pisano. Łączy ich to, że zostawiają uczniom, a potem naśladowcom
wybór. „Jeśli chcesz być doskonały – mówi Jezus – idź, sprzedaj,
co posiadasz i rozdaj ubogim...”
Łączy coś jeszcze. Zachowanie w godzinie śmierci, jego teatralność. Sokrates umiera w otoczeniu przyjaciół, dając prawdziwy spektakl. Jezus (a przynajmniej zapis o Jego śmierci) posiada podobny
rys. Jego ostatnie słowa są cytatem z psalmu. Umierać w mękach,
a jednocześnie cytować, to szczyt teatralizacji śmierci: „Boże mój,
Boże, czemuś Mnie opuścił?!...”
Prawdopodobnie jest inaczej: Te słowa wpisali redaktorzy Ewangelii, którzy kształtowali zręby Tekstu Świętego.
34
Mógłby Nietzsche powtórzyć: „Galilejczyku, zwyciężyłeś mnie”
– choć wygląda, że przegrał na własne życzenie. On, pilny czytelnik Ewangelii, rozumiejący Jezusa jak mało kto, nie zauważył, że
siłą proroków jest, że nie pozostawiali po sobie tekstów. Umożliwiało
to różne interpretacje, ale jednocześnie chroniło, bo tworzyło margines swobody.
W Ewangelii mamy coś jeszcze. W wykładni Kościola autorem
Ewangelii jest Duch Święty, lecz ludzki zapis pochodzi nie od uczniów, lecz uczniów uczniów, to zaś zwiększa odległość między mówiącym a odbiorcą. Ludzi – autorów jest czterech i każdy z nich
nadaje tekstowi osobisty charakter. Mniejsza o to, że synoptyczne
pochodzą z tego samego źródła, że Ewangelia św. Jana kształtowała
się poza środowiskiem tamtych trzech. Czterogłosowość pozostaje
faktem, przynajmniej kulturowym. Ewangelia jest pierwszą „powieścią” pisaną z różnych punktów widzenia. Podniesiona z różnych fulcrum, pokazana z czterech point de vue. To stwarza poczwórne zabezpieczenie. A przecież Jezus nie głosił niczego złego.
To, że nic nie napisał, pomogło w ukształtowaniu nowej formuły
dla starotestamentowej wiary. Jezus, mówiąc kolokwialnie, nie daje
się złapać za rękę. Nie da się tego powiedzieć o panu N.
Uniwersytecka anegdota: Rozmawiają żołnierze pilnujący krzyża.
– Słuchaj, kim właściwie był ten człowiek?
– Nie wiem, podobno jakiś prorok.
– A czego nauczał?
– A, takie tam… Że ludzie powinni być dobrzy, mają się kochać...
– To dlaczego go ukrzyżowano?
– Bo nie miał publikacji.
Michał „Glaber” z Kobylina twierdzi, że to nie teatralność. Że
to zupełnie zrozumiałe, gdy wierzący Żyd modli się słowami psalmu. Wątpię jednak, by ktoś tak cierpiący mógł się modlić. Ale
może…
Włączam pralkę, sprzątam kuchnię. Z muzyki nastawiam Kalinę
Jędrusik, po niej Diana Krall, w kolejce oczekuje Beethoven z „Piątą”.
Na śniadanie serwuję sobie pierogi z soczewicą, plus parówka, bardzo obficie.
35
Wychodzę po chleb, w rześkie od mrozu powietrze. Przestrzeń,
oddech i lekkość. W środku sklepiku tylko ekspedientka i ja. Rozglądam się po półkach i zastanawiam się, co wziąć – bilkę i kajzerki,
a może cebularza?
Wchodzi kobieta, ni wiejska, ni miejska, jak to w Lublinie. Podchodzi do lady i prosi o foremkowe.
– Przepraszam – mówię – jestem przed panią.
– Ale pan nie stanął w kolejce!...
***
Róża. Patrzę na nią codziennie, nie na kobietę, lecz kwiat. Gdy przywiędnie jedna, kupuję następną, za ostatni grosz. Wstawiam do
wazonu i patrzę. Teraz wiem, co znaczy róża mistyczna, utarte powiedzenie, które dziś żąda, bym je przeżył. Doprawdy, różo, zwracasz się do mnie i chcesz, bym spróbował wyrwać cię z banału,
w jakim pogrążyli cię tekściarze, zawiani solenizanci i producenci
opakowań.
Różo, to za późno, trzeba było być ze mną trzydzieści lat temu,
gdy byłem chłopcem.
Różo, dobrze wiesz, że mnie rozbrajasz, że cichnę i uczę się pokory. Piękna, milcząca i dyskretna. Nieskazitelna.
Kwiaty budzą zdziwienie. Samym faktem, że są. Przecież niekonieczne, a są. Nie mogę wyjść z podziwu nad fenomenem, że roślina,
całkiem zielona, z liści i łodygi, ma w miejscu głowy coś takiego
jak kwiat. Ni stąd, ni zowąd łodyga zmienia się w różnokolorowy,
obfity i nieuzasadniony wybuch.
Dziwne i zaskakujące. Jest tak z każdym kwiatem, ale róża ma w sobie coś więcej. Ze zwiniętymi, lekko rozchylonymi płatkami, szkarłatem na brzegu, nieruchoma, trwa. Jest normalna i oczywista, bez
pretensji. Nie puszy się, nie rzuca w oczy, stoi wypełniając zimowy
pokój wiosennym zapachem.
Ten notatnik jako próba minimalnej roboty. Tak samo było z „Czterema dniami Łazarza”. Pisanie, by przełamać impas. Przekonać się,
że nawet w baraku, jakim była Polsza Jaruzelskiego, można zrobić
coś, co nie będzie jednodniową gazetką.
36
Nikt nie jest w bardziej rozpaczliwej sytuacji niż pisarz. To ktoś,
kto czuje potrzebę działania, a jednocześnie wie, że takich działań,
jakie sobie wymyślił, nikt nie potrzebuje. To ktoś, kto jest na marginesie. Kto siada i bierze ołówek, by użyć jedynego sposobu, jedynej broni, jaka mu pozostała.
Śmieszność piszącego. Gdy świat zajmuje się sprawami poważnymi, on zasiada do maszyny i wytwarza postaci, fabuły, bajki. Są
to strzępki tak kruche i absurdalne, czasem żałosne, że gdyby zajrzał mu ktoś przez ramię, on musiałby umrzeć ze wstydu. Tak, pisanie to zajęcie wstydliwe. I cieńsze niż spacer po linie. Z której
autor może codziennie spadać – i spada. Ale nikomu o tym nie mówi.
Codziennie wstaje i, otrzepawszy duszę, dopisuje rządek słów.
Mija kilka tygodni i sytuacja się zmienia. To, co napisał, zaczyna
żyć własnym życiem. Podnosi głowę, jak tamtych sześć postaci, i zmusza go, by coś z nimi zrobił. Więc ucieka z domu i łazi po ulicach
nie wiedząc, co począć – bo tam, w pokoju, czekają na niego nie
tyle demony, co jakieś cienie, nieopatrznie obudzone wampiry.
One chcą żyć, chcą do świata prawdziwego!...
Cóż pozostaje? Może zmiąć papier i wyrzucić do kosza, ukręcając im wszystkim łeb. Ich cienkie szyjki w mig by popękały, zaś
autor mógłby wrócić do życia. Ale właśnie w tym momencie zdaje
sobie sprawę, że to szansa także dla niego.
Cienie domagają się realności, jakże jednak mógłby im ją dać,
będąc samemu dość nierealnym? Przecież sam jest niewykluty, nieopierzony, dziwaczny i mętny. On – chodzące koromysło. On – atrapa
i, jak to upraszcza Miłosz, garbus. A jednak musi, nie ma wyjścia.
Musi, choćby przez wzgląd na te anemiczne cienie poszukać wokół
jakiejś, którą mogłyby się odżywić, prawdy. I pod groźbą wyimaginowanej kary wraca do pokoju, włącza komputer i siada. Otwiera
żyły, a widma, szczypnąwszy w naskórek, ciągną niczym pijawki.
Dziwne w tym jest to, że im więcej wypiją jego krwi, tym on sam czuje
się bardziej realny. I tak zaczynają się prowadzić, jak kompania pijaków w weekend – widma i on.
A potem następna sprawa: musi narzucić to światu. I siebie, i ich,
już jako żyjących. Więc odgrywa starą rolę poważnego. Tym bar37
dziej na serio, im lepiej wie, jakie to wszystko cienkie. Błazen strojący się w piórka, przygotowane przez kulturalne ciotki. By mógł,
przynajmniej przed ulicą, pysznić się jak paw. Aż nadchodzi moment, gdy bez krępacji mówi poderwanej w supermarkecie dziewczynie: „Jestem pisarzem”.
Na szczęście istnieje też pani kasjerka z osiedlowego: „Pan jest
pisarzem? Czytałam w gazecie, ale potem zasnęłam”.
***
Noc. Świeci nad dachami Wieża Trynitarska, świecą dwie wieżyczki
kościoła powizytkowskiego, błyskają lampki na kominie fabryki samochodów. Smuga dymu rozrzedza się nad miastem w coraz szerszą
chorągiew.
Koncerty fortepianowe Chopina. Za każdym razem mam wrażenie,
że Frycek sam nie wierzy, że uda mu się dojechać z wszystkimi nastrojami do końca – i jeszcze do tego będzie mógł zebrać oklaski!...
Ja też nie wierzę. I wcale bym się nie zdziwił, gdyby kompozytor,
a za nim dyrygent i orkiestra dali sobie z tym spokój. Że wystarczy,
że dalej tak nie mogą. I w wyobraźni widzę, jak niespodziewanie
dla wszystkich, dla galowej widowni, dyrygent opuszcza batutę i już
jej nie podnosi. Stoi przez chwilę, jeszcze w nadziei, że wróci sztucznie podtrzymywany entuzjazm, ale potem – zrozumiawszy, że nic
z tego – macha ręką i szybkim krokiem wychodzi. Orkiestra, znając
tę sytuację z prób, wstaje i znika w ślad za nim. Pierwszy z brzegu
skrzypek, ten lizus, podnosi z parkietu upuszczoną batutę. Ostatni
umyka pianista. Cóż za nieprawdopodobny zwrot akcji!…
Ukryta pod tą muzyką otchłań. Wysiłek, aby ją zakryć, jest wyczuwalny przez cały czas. Tu rodzi się napięcie. Z jednej strony romantyczna forma, z drugiej bladawy Chopin, który musi wlać w nią
swoją wrażliwość. Forma, która tak łatwo – ma się wrażenie – może
rozpłynąć się na boki. Cóż zrobić? Co, gdy nie ma siły i nie ma
woli, by robić cokolwiek. Frycek zaś siada i zmusza fortepian, by
ten połączył w całość błąkające się po głowie nastroje.
Napięcie między słabością a siłą. Pokusa, aby spróbować, czy można z takiego Nic zrobić utwór. Stworzyć uczucie. Ba, świat. I to się
Fryckowi, to coś z niczego, udaje.
38
***
Magda, aby ubrać buty, siada niespodziewanie na podłodze. Widzę
ją w skrócie, bardziej od tyłu niż bokiem – łuk pleców, wyciągnięte
w stronę butów ręce, zgięta szyja. Jej głowa z włosami w supeł i podciągnięte prawie w kucki kolana. Widzę i zastygam w bezruchu. To
jest to ujęcie, ta perspektywa, co u Renoira, Touluse-Lautreca czy
młodego Picassa. Tamte są rozebrane, w trakcie toalety, ale to szczegół. To, co uderzające, co wzrusza, jest zawarte w ułożeniu ciała,
wieloznacznym i niedopowiedzianym. Nie umiałbym namalować,
ale gdybym miał odwagę, powinienem był zrobić zdjęcie.
Siedzi poniżej linii wzroku, więc od razu wnosi element zaskoczenia. Siedzi swobodna, z całą gibkością dziewczęcego ciała, trochę sportowa, trochę jak kotowate zwierzątko. Jest odwrócona plecami, bez twarzy, bez tak zwanego kontaktu wzrokowego, a więc
z wykluczeniem kokieterii, kobiecości prostej. Jest obecna i zarazem nieobecna. Ta nieobecność ma rys lekkiego jeśli nie lekceważenia, to obojętności wobec moich spojrzeń. W połączeniu z poziomem, na którym jest, powoduje, że nie ona mnie, ale ja jej muszę
szukać. Muszę – i to wynosi ją wyżej, daje przewagę. Tym większą,
że mnie nie kokietuje, nie zaleca się, świadomie czy nie, jak to
często u kobiet.
Owo odwrócenie, brak twarzy, powodują, że staje się też tajemnicza – bo na pierwszym planie jest kontur, poza który gdybym
chciał zajrzeć, musiałbym wykonać ku niej ruch. Ja, znów ja, nie
ona. Bo ona jest w swoim ułożeniu, siedzeniu, w tym zajęciu i zaabsorbowaniu sobą, samowystarczalna. Chciałbym spojrzeć w oczy,
czuję jednak, że nie mogę. Nie powinienem i nie wolno – bo zaglądając w twarz przekroczyłbym niewidzialny krąg, nie tylko burząc
jej intymność, ale i wkraczając w obszar jakiejś tajemnicy. Musiałbym zrobić coś, do czego nie mam prawa.
I jeszcze to, co nad tym wszystkim góruje. Co owija całą postać
niczym niewidoczne, a jednak świecące biopole. Że siedzi zgięta, że z lekko pochyloną głową. To nadaje sylwetce rys pokory – jakby komuś oddawała pokłon. Komuś, kogo ja nie widzę – ale ona
39
chyba też nie, bo wzrok ma spuszczony. Być może mogłaby widzieć,
gdyby chciała, ale ona nie chce, a jeszcze bardziej nie śmie podnieść
oczu. I tak siedząc, robi coś ze sznurowadłami. Coś, co tylko na pozór
jest ich zawiązywaniem – bo gołym okiem widać, że mam do czynienia z magią, obecną od wieków i zrytualizowaną. Drobne ruchy
rąk wykonywane na podłodze – na sznureczkach, rzemykach i supełkach – są próbą zaklinania, zamawiania, zaczarowywania bóstwa
codzienności.
***
Znów rozmowa o Chopinie, jego „Listach”. Też o muzyce, na tyle,
na ile się znam. Mówię o melodyce, polskich tańcach. O tym, jak
w koncertach orkiestra uzupełnia lirykę fortepianu epiką. Gdy rzucam pytanie, jak ten, panie, nasz Chopin na takie rzeczy wpadł,
Kostek wyjaśnia: „Ściągnął z Internetu”.
W. Jaruzelski na procesie górników: „Zomowcy strzelali w powietrze, zaś śmierć górników wynika ze splotu nieszczęśliwych okoliczności”.
Tak. Mieli pecha, że tamtędy przelatywali.
***
Z notatek sporządzonych po powrocie od Kostka, snu oraz zapisu
scenki w autobusie skleciłem opowiadanie prasowe „975 hPa”.
Zaniosłem wczoraj do „Gazety w Lublinie” – i czekam.
Człowiek oddaje się w ręce redaktorów. Z urażoną dumą, której powodem jest fakt, że to oni dysponują miejscem. Zmuszony jest oddać się w ich rączki i drżeć o to, jaką podejmą decyzję. Te godziny
oczekiwania i smak poniżenia, dobrze znane tym, którzy zaczynają.
A może spojrzeć na to z innej strony: Przyjąć, że debiutuje się
ciągle, każdym opowiadaniem, każdą książką. Kto wie, czy nie słowem. Może taka sytuacja i postawa mają sens?
Już w trakcie zakupów czuję, że jest ze mną źle. Zapowiada się
zjazd w dół, z trudem utrzymuję się na powierzchni. Ból głowy siedzi tuż pod skronią.
40
W sklepie nie mam siły poprosić, by ekspedientka zajęła się jednak mną. Stoję zrezygnowany, a dziewczyna poprawia ekspozycję
salcesonów. Kiedy podnosi wzrok, odzywam się resztkami głosu:
– Wie pani, dziś pierwszy raz w życiu przegrałem z salcesonem.
Ekspedientka patrzy nie rozumiejąc.
– Okazał się ważniejszy.
Dopiero teraz jej uśmiech gaśnie.
W pszczelarskim ledwie hamuję wybuch – przeciwko starszemu panu. Porusza się jak mucha w miodzie. Gdy zwracam mu uwagę,
jego ręce zaczynają drżeć.
Idę ulicą z rozpalonymi policzkami. To musi być widoczne na pierwszy rzut oka, bo wszyscy jakby mi się przyglądali. Oto jeszcze jeden czubek.
Docieram do domu, z ulgą pokonuję schody. Może to tylko głód?
Podgrzewam frankfurterki, wypijam piwo, włączam telewizor – i zasypiam.
Budzą mnie głosy pod oknem. Samozwańczy parkingowi wykłócają się o strefy wpływów. Jest wpół do dziewiątej. Cholera! Spałem trzy i pół godziny – a na szóstą byłem umówiony z Łukaszem.
Miałem go uczyć matematyki.
Dzwonię, odbiera Łukasz. Gdy pytam, co robi, zaczyna coś mamrotać. Aha, przesiedział czas przed komputerem. A to ci dopiero
leń. Dzwoni po taksówkę.
Otwiera Bożanna, jedyna brunetka wśród moich kochanek. Zapytana o chłopca, odpowiada, że spał. Wchodzę na górę, ściskam
go jak własnego.
– Nie musisz tego ukrywać, synku. Spanie rzecz normalna. Pytałem taksówkarza o biomet, ciśnienie spadło do 975 hPa.
Brak chłopcu ojca, a ja go nie zastąpię. Będę tylko zaprzyjaźnionym z mamą panem.
Siadamy przed telewizorem. Siedzimy patrząc na migające obrazki. I znowu czuję, jak schodzi ze mnie powietrze.
– Ale miałam przygodę – zaczyna Bożanna. – Idę do autobusu,
a tu słyszę „Pani Bożenko, pani Bożenko...” Patrzę – biegnie za
mną ta blondyna z kiosku, co to ma uciekiniera z Białorusi: „Wie
41
pani, mam prośbę, by pani sprawdziła, czy ta pięćdziesiątka nie
jest fałszywa, bo...” I opowiedziała, jak wczoraj jeden klient, a było
już ciemno, kupił coś i zapłacił tym banknotem. „Ja się od razu zorientowałam, chciałam za nim biec, ale jak tu zamknąć kiosk i gonić
za chłopem...”
– Mamo – mówi Łukasz – możesz skracać?
– Gdyby mama była pisarką, czesałaby piękny grosz. Na powieści-rzece – wyjaśniam, jak na belfra przystało. – W dwunastu tomach.
– Pierwszy miałby tytuł „Ranny banknot”.
– Śmiejcie się, śmiejcie. Dziewczyna nie spała całą noc.
Chłopiec patrzy z niedowierzaniem, potem wstaje i wychodzi.
– Ecce quota – odzywam się wgapiony w ekran. – Był Big Bang,
ukształtował się świat, wyginęły dinozaury – i czas dotarł do chwili,
w której pani z kiosku nie mogła spać. Przez dziesięć złotych.
– Pięćdziesiąt.
– W życiu – woła z łazienki Łukasz – trzeba umieć przeżyć i stratę, i zysk.
Wraca, siada obok. Twarz ma pokancerowaną, jakby go napadły
gzy.
– Przełącz – mówi Bożanna. – Mam dość tych oszustów. Na końcu każdej audycji powinna wchodzić policja i wszystkich aresztować.
Łukasz bawi się pilotem.
– Chciałbym obejrzeć „Świrów”– mówi i przeskakuje z kanału
na kanał. W końcu znajduje. Na ekranie pojawia się typ z odkrytym
torsem, poryty bliznami. Przed nim stoi dwadzieścia żelazek. Gdy
kamera przybliża obraz, widać że gość ma żelazka przymocowane
do uszu, dosyć długich, jak u jamnika. Facet podnosi się z przysiadu, żelazka idą w górę razem z nim. Tylko uszy zostają; wyciągają
się aż do podłogi. Gość kręci głową, żelazka majtają się na prawo
i lewo. Scenę zalewa błękit, z rogu buchają kłęby dymu. Widownia,
oszołomiona wyczynem, klaszcze. Na wizji twarz młodej kobiety: „Najważniejsze, by miał wsparcie żony. Wtedy można pokonać największe trudności”.
– Zmień, bo nie mogę – zwraca się do syna Bożanna, a ten przełącza na lokalny program, z lokalnym politykiem.
42
– Łże, aż się jąka – mówi Bożanna. – Wczoraj liczyłam wiadomości. Nie było jednej pozytywnej.
Łukasz obwieszcza, że się położy.
– Dopiero wstałeś.
– Nie ma co siedzieć, trzeba iść spać.
Dla odmiany opowiadam historyjkę z pszczelarskiego.
– A miód – kończę jak stary proboszcz – należy jeść. Dobrze
wpływa na serce.
– Najpierw trzeba mieć serce – odpala Bożanna.
No, myślę sobie, czas pójść. Wieczór się nie klei – i pewnie się już
nie sklei. Przedwczoraj było to samo. Bożanno, Bożanno, po co ja
tu przychodzę?
Ale nie chce mi się ruszyć. Gapię się w telewizor. Na ekranie różowy starzec w ciemnych okularach. Naradza się z adwokatem, potem
wstaje i mówi: „Ten sąd w ogóle nie powinien mieć miejsca. Takie
było prawo i ja sądziłem zgodnie z prawem. Najwyższy czas, byśmy
przestali się tym zajmować. Trzeba myśleć o tym, co będzie, o przyszłości, a nie...”
– Mój Boże – komentuje Bożanna. – Myśl, Puchatku, myśl. Bo
niedługo śmierć, a tyś się jeszcze nie pogodził z ofiarami.
– Mamo – woła chłopiec z sypialni – przyjdziesz?
Bożanna wstaje. Może, jak wróci, ucałuje także mnie? Jeśli będzie jej się chciało.
Ale się nie chciało. Wychodzę z uczuciem, że mam w ustach azbest.
Wracam ostatnim autobusem, z pasażerami jak ja. Rozrzuceni po
fotelikach, patrzymy każdy w swoją stronę.
Na przystanku wpada do środka sfora gładko ostrzyżonych osobników. Jedni mają sierść wyżła, inni są jak wieprzki. Najważniejszy
rozsiada się na wolnym miejscu, pośledni asystują stojąc. Ze śmiechem opowiadają o tym, co zwykle. Dyskutują, wymieniają uwagi.
Mówią w stronę bosa, ten zaś, jak przystoi jego pozycji, milczy. Od
czasu do czasu darzy co lepszą wypowiedź łaskawym uśmiechem.
Pretorianie spluwają na podłogę, ślina bije jak stal.
– Najlepiej walić w nochal. Jak się zaleje juchą, to traci orientację.
Ach, więc to egzamin. Zgodnie z najnowszymi trendami, adepci
zdają w środowisku naturalnym.
43
– Krzychu mi mówi: „Kurwa, mam dość, co drugi dzień muszę
prać kurtkę!”
Cezar podnosi kciuk, wypowiedź zaliczona. Z piersi asystentów wyrywa się ryk.
Za oknem inna grupa idzie całą szerokością chodnika. Zamaszysty krok, kołyszące się główki.
– Walą do sklepu po prytę.
– Nie, na Starówę, komuś narąbać. Na razie nie mają sary.
Autobus mija oświetloną podług ostatniej mody wieżę. Jest jak
brzuchata baba, przysadzista i w kuckach. Grupka skręca, przechodzi między jej nogami w ciemną czeluść Starego Miasta.
Odwracam się, wyłapuję wzrokiem przywódcę:
– Bardzo przepraszam, mogę panu coś powiedzieć?
– Taak? – pyta mój gawrosz z wahaniem.
– Gdybyście znaleźli trenera, bylibyście mistrzami Europy. Można robić to samo, ale za forsę.
Herszt zastanawia się:
– Może to i racja – mówi.
Patrzymy na siebie – i wybuchamy śmiechem.
***
Wczesny ranek, prawie piąta. Zaczyna świtać. Skończyłem „Taniec
Koperwasów...” Wstałem od stołu, wyłączyłem komputer, włączyłem cicho muzykę i przez pół godziny sam, w pustym pokoju, tańczyłem. Gdy zrobiło się gorąco, zdjąłem bluzę. Potem spodnie. Potem gatki. I tak, nagi, o świcie, odtańczyłem solo szczęście. Że, po
kilku jałowych latach, próżni, stracie czasu, udało się dobić z czymś,
bez względu jego na wartość, do brzegu.
Ale muszę się też przyznać i do klęski. Z czajnikiem. Gdy spaliłem tamten, kupiłem elektryczny, też bez gwizdka, z termostatem.
I postawiłem go na ogniu.
Rano zapowiada się Magda. Zrywam się półprzytomny, zdążam wziąć
prysznic, przewietrzyć, nastawić wodę. Dziewczyna wpada do mojej
nory jak promień. Przynosi rogaliki z czekoladą, masło i mleko. Gdy
44
kończę toaletę, ona krząta się w kuchni i zaparza kawę. Śniadanie
jak na wczasach, po nim papieros. O dziesiątej wychodzi do pracy.
Wpadła do mojej jaskini jak ktoś ze świata, w którym toczy się
normalne życie. Jej obecność wołała: „Wstawaj! Rusz się! Do żywych!...” – i wyciągała tak oczywiście, bez wahania, wręcz „bezmyślnie”, że wskoczyłem w nurt, z którego dawno wyszedłem. Ja,
staruch, znów mogłem odczuć tę więź. Tę naturalną łatwość w nawiązywaniu więzi z życiem, którą posiada się dzięki kobiecie młodej.
Przypadłem ustami jak do źródła. Od którego odpychają coraz
silniej lata. Pomiędzy mną a źródłem rośnie z każdym rokiem
większy, dłuższy dyszel. Nie pozwala się zbliżyć, wkrótce pozostanie
tylko jakaś szarpanina. Tym razem udało się. Jeszcze raz się udało.
***
Rozmawiamy ze Zbyszkiem o dotacjach na literaturę. O tym, jak
wielkiej uległo to komplikacji. W pierwszych latach po „przemianie” wystarczało złożyć wniosek, by książka mogła się ukazać.
Oczywiście można było dotacji nie dostać, to normalne. Teraz wniosek rozrósł się do sześciu stron i jedenastu załączników. Wypełnianiem stron są obciążeni autorzy książek.
To nie wszystko. Trzeba złożyć wydruk książki oraz… dwie recenzje. Łacno zauważyć, że urzędnik urasta tym sposobem do roli
– no, kogo? Krytyka? Cenzora? Skoro szanowna komisja jest w posiadaniu tekstu, może wyrobić sobie zdanie sama – po co jej recenzje? Jeśli zaś wymaga recenzji, po co tekst? A przecież postępowanie dotyczy autorów „zweryfikowanych”. Przyjętych do związku
przez stosowne komisje, w których skład wchodzą znawcy pisarskiego rzemiosła.
Oto biurokracja w pełnym rozkwicie. Na paragrafy unijne nakłada
się twórczość urzędników ministerialnych, na tę zaś regionalna. Na
podstawie tych samych przepisów – i tego samego wzoru wniosku
– każdy urząd domaga się czegoś innego. W każdym mieście. Na
korzyść Lublina trzeba zapisać, że panie z Wydziału Kultury dwoją się
i troją, by w bezsensie zachować minimum sensu. Cóż jednak mogą,
45
skoro „góra” wymaga i sprawdza, mając na uwadze nie tyle dobro kultury, co poprawność procedur, a często po prostu dbałość o stołki.
Następna rzecz, składająca się na sytuację stowarzyszeń: Nasz
minister kultury, w ramach „restrukturyzacji” i „rynkowych” pomysłów, zlikwidował dotacje, i tak skromne, niezbędne dla utrzymania
się na powierzchni. Pierwszy raz od wielu lat związki pisarzy nie
otrzymały nawet na koperty. I to od rządu mieniącego się być inteligenckim!...
(krzyk o północy) Do dupy z takim pisaniem!… Z taką „twórczością”!… Czy to jest ta działka, którą powinniśmy zaprzątać sobie
głowy?!… Czy to nie oni, urzędnicy, są opłacani, by pomagać w pracy
tym, którzy już dowiedli, że coś tam potrafią? Czyż nie mają pełnić
roli służebnej? A napisane książki nie są mimo wszystko własnością
urzędników – i nie oni powinni decydować, co się ukaże, a co nie.
Ale tak nie jest, nie jest, nie jest…
Najwyższy czas zmienić podejście. Nie uważać, że to nasza władza, nasi ludzie. Uświadomić sobie i przyjąć do wiadomości, że to są
ONI. Tacy sami, jak ci za komuny. To pozór, że są „z nas”. Że solidarnościowi. Jeśli nawet byli, po kilku tygodniach przestali być. Przeszli transmutację – i dziś są wrogami każdego z tych, którzy się nie
podporządkowują. Którzy śmieszne sprawy twórczości traktują serio.
Którzy nie dają się wykorzystać dla propagowania ICH celów.
Ma rację Emerson: „Jeśli Duch nie jest panem świata, jest jego
pośmiewiskiem”.
Magda była wyraźnie przygnębiona: „Nie miałam pojęcia, że to
tak wygląda…” Siedziała pod ścianą, bo cały pokój, od biurka przez
podłogę i do kanapy, założony był papierzyskami.
Opowiedziałem o tych wyczynach zaprzyjaźnionej dziennikarce.
Też nie wierzyła. „Nie miałam pojęcia…” Że pod każdą, najprostszą inicjatywą znajduje się taka papierowa grzybnia. Że tracimy tyle
czasu, energii i środków na biurokratyczne wyczyny. Obiecała o tym
napisać – ale nie napisała. Widocznie zabrakło papieru.
46
Uparłem się dziś w Wydziale Kultury, że nie będę kserował wymaganych załączników. Szesnastu do jedenastu ofert – łącznie ryza papieru. „Załączę jedną kopertę, obsługującą wszystkie wnioski”.
Urzędniczka poinformowała mnie, że takie wnioski zostaną odrzucone. Odpowiedziałem, że trudno – najwyżej będzie skandal. Stałe
imprezy na kulturalnej mapie Lublina w tym roku z niej znikną.
Potem poszedłem do prezydenta. Przedstawiłem sprawę. On na to:
„Hm, to dobry pomysł, weźmiemy go pod uwagę w przyszłym roku...”
„Czemu nie w tym?” „Trzeba skonsultować z prawnikiem”. „Panie
prezydencie, przecież pan jest prawnikiem!...”
Chyba nawet nie widzą, że to wszystko jest troszkę jakby nienormalne.
Z samego rana odbieram telefon z wydziału kultury. Informujący,
że tak naprawdę termin składania ofert mija dzisiaj, dlatego zapraszają, abym przyszedł porozmawiać. Damom się nie odmawia
– zaszedłem. Pani urzędniczka, zamknąwszy drzwi gabinetu, znów
zaczęła mnie nakłaniać, abym sporządził te załączniki. Ja na to,
że nie sporządzę. Wtedy ta w płacz: „Wyrzucą mnie z pracy, tylko
czekają, aż znajdzie się na mnie haczyk...”
Zawołałem Zbyszka, na świadka. Ona znowu, że wyrzucą, a gdzie
w jej wieku...
Zrobiło mi się żal, jednak znów mówię, że nie. Wtedy ona, otarłszy łzy, prosi, by wyrazić zgodę na skserowanie załączników. Zrobią
to pracownice, opieczętują, a my tylko podpiszemy. Spojrzałem na
Zbyszka. Kiwnął głową, puścił oko.
Zadzwoniła po trzech godzinach. Pracownice były wściekłe. Przez
pół dnia stały we dwie przy kserografie, resztę czasu pieczętowały.
Rozsiedliśmy się z kolegą sekretarzem przy biurkach i podpisywaliśmy piękną stertę kwitów. To nawet przyjemne, taki sposób
marnowania czasu. Trochę wyrobiłem sobie podpis, ale daleko mi
do tego, co wyczyniał Zbyszek. Smarował zawijasy, których nie powstydziłby się sam Salwador Dali!...
A może cała sytuacja ma głęboki sens, dużo głębszy niż ten,
który potrafię w tym znaleźć? Może produkujemy materiał dla przy47
szłych historyków? Którym nasze załączone kopie, nawet pieczątki
i podpisy pozwolą odczytać, w jakich żyliśmy czasach?
***
W sobotę z Magdą na „Hamlecie”, sztukę wystawiała trupa z Litwy.
Spektakl można było odbierać w trzech, nawet czterech płaszczyznach. Siedzieliśmy na balkonie, obok reflektorów. Widzieliśmy
aktorów z lotu ptaka, co pewnie nie do końca było zgodne z zamiarami reżysera.
Najpierw sam tekst, w tłumaczeniu Barańczaka, z doskonałymi
fragmentami. Brzmiący świeżo i współcześnie, ze zwrotami, które
już weszły do języka. Prócz nich takie, które powinny wejść, a chyba
jeszcze się nie zadomowiły. Świetny monolog króla, ten z sumieniem w środku, gdy ukazuje się jego ludzka twarz.
Scenografia i sposób gry znany z teatru alternatywnego, którego
formuła od niedawna chyba gości u Litwinów. Trochę nadużywano
krzyku, trochę rekwizytów, ale to wszystko drobiazg. Wyobrażam
sobie, jaką świeżością musi tchnąć taka inscenizacja tam u nich.
A aktorzy na schwał, budrysy jak Miłosz i Giedroyc. Jak tylu siłaczy, o których się czytało. To też było ciekawe, zobaczyć gatunek
ludzi prawie w Europie niespotykany. Nie dziwi, że ten mały naród
nie tylko przetrwał, ale i zachował odrębność. Kobiety, zawsze piękne, ze smutkiem na twarzy, muzykalne i gibkie. Chętnie poszedłbym z niejedną w tany!…
Język litewski. Słuchałem i myślałem, że kulturowo nie ma szans,
z taką fonetyką – chyba że stworzy dzieła, które powalą na kolana.
Z awangardowym rozwiązaniem poszło w parze coś innego. Właśnie dubbing. Dziewczyna czytała świetnie, odbieraliśmy to przez słuchawki, wręczane każdemu z czymś w rodzaju walkmana. Rzeczywistość zrobiła się jeszcze bardziej sztuczna.
I jeszcze jeden teatr. Sytuacja warta uwagi, bo sięgająca poza kulisy. Kącik techniczny, na samej górze, miejsce, w którym siedzą
specjaliści od oświetlenia. W ciemnościach były to dwa lekko oświetlone okienka. W drugim siedziała lektorka.
To był teatr w teatrze. Niezamierzony i dyskretny. W budce znaj48
dowały się dwie dziewczyny, obydwie ze słuchawkami, zaś lektorka
z cienkim jak czułki insekta mikrofonem. Pokazywały sobie kartki
z tekstem i w milczeniu dawały znaki. Wyglądały na scenę, by dobrze wstrzelić się z tekstem.
Trzeba było widzieć te towarzyszące czytaniu gesty, raz płynne,
to znów przyspieszające, z wczuciem się w tekst, jego rytm i rozwój.
I ich cichą, bez jednego szmeru radość, gdy wszystko, nawet najtrudniejszy monolog, szło bez pudła. One dwie, przez nikogo nie
widziane, skoncentrowane na synchronizowaniu i dobrym odczytaniu, a więc bez aktorstwa czy deklamacji, w najwyższym stopniu aktorskie i dramatyczne, doskonałe poprzez redukcję mimiki
i gry, bez wystawienia na ogląd. Gapiłem się na nie częściej niż na
scenę. Stworzyły z tej sztuki prawdziwą awangardę.
No i wymiar ostatni, prywatny. Wylazłem z nory jak niedźwiedź,
żeby spotkać zapomniane twarze, pokazać się z nową kobietą i zobaczyć, kto w obiegu, a kto wypadł.
***
Bezsenność. Budzę się po trzeciej, leżę i dumam. O czwartej wstaję.
Za oknem śnieg i czarne drzewa, pomiędzy nimi chodzi mały człowieczek. Krąży ścieżkami, ale tak, jakby się wahał, którą wybrać.
Robi kulkę ze śniegu, podchodzi do ławki, kładzie ją i odchodzi.
Znów zaczyna prószyć. W oddali przesuwają się światła samochodu. Golę się, biorę prysznic, rozwieszam pranie. Teraz, gdy wszyscy śpią, powinienem usiąść przy komputerze. Ale ja błąkam się
po pokoju tak samo, jak tamten człowieczek.
Wszystko, co było, co wydawało się być, minęło. Już jest za mną.
Ogarnia mnie zupełnie realne uczucie, pewność, że wszyscy, my
współcześni, od dawna nie żyjemy. Że cały świat, miasto i ludzie,
jesteśmy zasypani śniegiem. Nieruchomi jak cmentarne pomniki.
Więc może, gdy minęło, można mówić bez urazy i podejrzeń, że chodzi
o coś innego niż to, o czym myśleliśmy i co ważne?
Śniegi stopniały, wokół chlapa. Ocieplenie, jakby miała być wiosna,
a przecież dopiero koniec lutego. Z głośnika leci hip hop, potem
49
Pink Floyd. Za oknem widzę pana, który, jak co dzień, odprowadza
do szkoły synka.
Wczoraj wyjazd z Kostkiem, najpierw na frytki i shake’a, potem
w miejsce, skąd można zobaczyć panoramę Lublina. Odczucie, gdy
nagle widzimy miasto z innej perspektywy niż ta, z której patrzymy
zazwyczaj. Gdy próbuję to objaśniać, Kostek prosi, bym nic nie
mówił. Bo chce, by było właśnie tak. Pozamiejsko. „Chyba bym wolał mieszkać na wsi, bo wtedy jest więcej do obejrzenia i więcej czasu na myślenie. To lepsze od Mc’Donalda”.
Niebo. Gwiazdy. Kostek odkręca szybę: „Jak się tak patrzy, to
czuje się Boga. Wielkiego, prawdziwego Ojca, nie obraź się, ale
tak jakoś jest. Że czekasz, by cię olbrzymia ręka wyciągnęła stąd”.
Telewizja regionalna uraczyła nas dziś „Nabucco”, doskonałą inscenizacją z 1981 r. Po obejrzeniu włączam Marię Callas, by przedłużyć nastrój.
Jeszcze Hamlet. Dwie uwagi: Mirona Białoszewskiego, że nie docenia łóżka, drugą Tomka, który przekonywał nauczycielkę, że jak
na syna zamordowanego Hamlet zachowuje się niezrozumiale. Że
ani rozpacz, ani stosunek do ojczyma-mordercy nie stawiają go w dobrym świetle. Gdyby kochał, rozpacz i agresja powinny przybrać
inną postać.
Poddano go już psychoanalizie, zestawiono z Edypem, odkryto
nie tylko abulię, ale i niemożność posiadania kobiety; potrafi uwielbiać, ale nie może posiąść. Ofelia prosi… a on schodzi z pola pohańbiony. Lub klęczy i się do niej modli. Gdyby był młodzieńcem
krewkim, jak choćby syn Poloniusza, zabiłby króla, matkę odesłał
na emeryturę, a z Ofelii, miast posyłać do klasztoru, zrobiłby królową. I jak przystało na młodego króla, czas po spełnieniu monarszych obowiązków spędzałby w łożu. Ale on – zakochany w matce
jedynak – hamletyzuje. Nie dziw, że ojciec, zobaczywszy go w krainie
umarłych, tak straszliwie rozpacza. Bo syn nie zrobił nic, co jako
syn, królewicz i mężczyzna powinien.
Oto jak przy pomocy drobnej trywializacji daje się rozwiązać zagadkę postaci! To nietrudne. Bo siła, zastosowana gdzie powinna,
nie jest niczym złym.
50
W Centrum Kultury wystawa „Bibuła”, poświęcona podziemnym
wydawnictwom. Wśród książek nie pojawił się ani jeden tytuł Józefa
Mackiewicza. Tak samo nie ma żadnej z pozycji Jacka Trznadla,
nawet „Hańby domowej”, ogłoszonej swego czasu „tytułem dziesięciolecia”. Dwa grzybki w jednym barszczu? Dlaczego jednak dotyczą autorów, za którymi „towarzystwo” za bardzo nie przepada.
Może to autocenzura tych, którzy niegdyś z cenzurą walczyli?
Połowa lutego, a za oknem wiosna. Pąki na drzewach robią się soczyste, zaś zamiast śniegu burza z błyskawicami i grzmotami. Ludzie
uciekają pod dach, piszczą alarmy, wiatr chłoszcze szyby deszczem.
Pichcę śniadanie, opiekam chleb pod masło i miód, zjadam gapiąc się na pnie drzew. Nastawiam muzykę: dziś Paganini, ściągnięty z youtube. Zaparzam herbatę z londyńskich zapasów i siadam
przed komputerem.
Telefon do redaktor Ireny S. z „Rzeczpospolitej”, gdzie posłałem
maleńki tekst o Wałęsie. Zaprosili go Amerykanie, by zechciał
wnieść flagę na olimpijski stadion. Patrzyłem na tę uroczystość i myślałem o umiejętności postponowania tego, co w tym człowieku najlepsze. W imię czego? Hm, wydaje się, że… ideału. Bo domagamy
się, aby nasz „dawny ideał”, ów Wałęsa, był czyściutki i niczym nieskalany. Takiego kochamy i gotowi jesteśmy nosić na ramionach.
Ale ideał nie zawsze potrafi sprostać oczekiwaniom – więc zrobimy
wszystko, by go zniszczyć. W rewanżu za rozczarowanie. W tej zemście będziemy jeszcze wymagać, aby miał tyle odwagi i wielkoduszności, by się do słabości przed całym narodem przyznać. Do
tego, że jest, bywa słaby. Ale to oczywiste, że bywa – każdy jest taki.
A poza tym, rodacy, jakże wymagać przyznania się, skoro uznaliście, że nie jest ideałem na miarę waszych oczekiwań?
Z chłopa król. A może i ktoś więcej. Nuna opowiada, jak to było,
gdy Wałęsa dzwonił do kardynała Macharskiego: „Księże kardynale, gdybym nagle zmarł, czy mógłbym być pochowany na Wawelu?” „Hm… To miejsce spoczynku królów, ale i Piłsudskiego,
51
więc zważywszy na pańskie zasługi dla narodu, oczywiście, panie
przewodniczący”. „A ile by to kosztowało?” „Och, proszę nawet nie
stawiać takiego pytania”. „Dobrze, prześpię się z tym i dam znać”.
Następnego dnia telefon do Watykanu: „Wasza Świątobliwość, gdybym nagle zmarł, to czy mógłbym spocząć w kryptach Watykanu?”
„Panie Leszku, odpowiada Wojtyła, to miejsce zarezerwowane dla
papieży, ale istnieje pewien precedens, spoczywają tu prochy czeskiego kardynała, więc, zważywszy pańskie na zasługi dla ludzkości,
byłoby to możliwe”. „A ile by miejsce kosztowało?” „Ależ, takie
kwestie nie wchodzą w grę!...” „Dziękuję Waszej Świątobliwości.
Prześpię się z tym i zadzwonię”. Trzeciego dnia telefonuje do naczelnego rabina Jerozolimy: „Rabbi, gdybym zmarł, czy istniałaby
możliwość pochowania mnie w Grobie Pańskim?” Rabin: „Nigdy
nie spotkaliśmy się z takim pytaniem, ale rozważymy. Proszę dzwonić jutro”. Wałęsa dzwoni. „Kochany nasz panie Leszek – mówi rabin
– okazuje się, że to możliwe...” „A ile by to kosztowało?” „Nu, jak
dla pana, to tylko sto tysięcy amerykańskich dolarów”. „Coo?! Za
trzy doby??!!…”
Z ideałów „Solidarności” zostało niewiele. Jeśli żyje jeszcze mit,
to poza granicami Polski. Istnieje w innych krajach, choć i tam
jest już wypierany. W pokazanym przez TV Planete filmie przełomowym wydarzeniem jest obalenie berlińskiego muru.
Amerykanie stworzyli z Wietnamu cały nurt, Żydzi przemienili
historię w Biblię. My, póki co, dla ludzi, którzy wywalczyli niepodległość, mamy ofertę skromną. Epitety: „Solidaruchy”, „etosiaki”,
„styropiany”. Czy dopiero za pięćdziesiąt lat pojawią się filmowcy
i literaci, którzy znajdą dla tamtych wydarzeń formę? Czemu nie
teraz? Mówią, że potrzebny dystans, by „się zmitologizowało”.
Właśnie! „Się zmitologizowało”! To oznacza, że czekamy, aż robotę wykona czas. Nie my. Że materiał ułoży się w którąś ze znanych wersji. Wszystko odbędzie się siłą bezwładu, nie zaś wysiłkiem, myślową robotą. Ale, niestety, rodacy, tak już jest, że „samo
się nie myśli – tak, jak grzmi samo i samo się błyska”. Więc wszystko pozostanie tak, jak jest – i wkrótce po wielkiej „Solidarności’
52
nie będzie ani śladu. Amerykanie rozpisaliby role, Hollywood trzeszczałby w szwach od sobowtórów Wałęsy, Anny Walentynowicz i,
nomen omen, Gwiazdów.
Nie mamy kategorii, w które ujęlibyśmy to, co się zdarzyło. Nawet nie próbujemy ich wymyślić. Do tego brakuje duchowej suwerenności, dojrzałości i odwagi. Potrzebnych po to, by ujrzeć we własnym losie sprawy ważne oraz znaleźć dla nich wzór. Nowy. Własny.
No tak, ale my w głębi ducha dobrze wiemy, że jesteśmy nieważni.
***
Wracam z Warszawy. W Lublinie wita mnie zimowo-wiosenna słota.
Z kolejowego placu, skąpo oświetlonego, wiatr przepędza zapóźnione postaci. Zanurzam się w uliczkę i po kilku krokach jestem
w parku. Ogarnia mnie cisza. Tu jest jak w zimowej baśni. Wokół ogołocone drzewa, gęstniejąca ciemność, a przede mną aleja, na której
końcu, jeśli podnieść oczy, poświata miasta. To moja tęcza przymierza, nowego, bo przez tyle lat się przeciw niemu buntowałem.
Przy moście, podjeżdża autobus. Ten, który jedzie do Kostka.
Rozmawiamy o artykule J. Staniszkis. Streszczam wywód o rozejściu się struktur władzy i polityki. Wtrącam w to swoje trzy grosze
– o tym, że rozminęło się też nam państwo z narodem. Że jakoś się
to rozłazi. Przywołuję niejakiego Leppera, o którym pani profesor
mówi, że zbiera tych, którzy nie awansowali. To ci, którzy z chodnikowego łóżka nie przeskoczyli do sklepiku. Zmiażdżyły ich supermarkety, nie pomogły banki. Teraz Lepper gromadzi ich głosy
– i to w mieście, mimo że sam jest chłop.
– Lepper zbiera – mówię do H. – tych, którym się nie powiodło.
– Czyli większość – dopowiada piętnastoletni Kostek.
***
Po śniadaniu zabrałem się do naprawy żyrandola. To ten rodzaj zajęć, przy których myśli krążą między tym, co robisz, a wszystkim
innym – a to inne przypływa samo. Ma się wrażenie, że przychodzą
tylko te myśli, które są naprawdę ważne.
Przystąpiłem do dzieła. Do relaksu. Który szybko przestał być
53
relaksem, a stał się mordęgą. No cóż, mogłem się spodziewać, żyrandol stary, z poprzedniej epoki.
Spróbowałem odkręcić oprawkę. Przepalona, przegrzana, nie bardzo chciała ustąpić. Dłonie mam słabe, odwykłe od wysiłku – trzeba
było sięgnąć po kombinerki. Te też nie poradziły, bo budowa żyrandola taka, że nie ma dojścia. Trudno, trzeba będzie rozebrać go
śrubka po śrubce.
Rozebrałem. Porozkładałem części jedna za drugą, by nie pomylić kolejności. Później, zmontowawszy oprawkę z resztą, złożyłem. Pozostawało lampę zawiesić. Wlazłem na krzesło, dobrałem
się do przewodu, wiszącego pod sufitem niby zaschnięta pępowina.
Przewód, gdy go ruszyłem, ukruszył się. Zdarza się, zmęczenie materiału. Pozostawało odciąć stare i wyłuskać z kabla nowe. Skubałem pępowinę kombinerkami i nożykiem – a co wyłuskałem, to się
obłamywała. Ręce mdlały, rosła złość, okładzina była sztywna jakby ją ściął mróz. Ale udało się, dwa aluminiowe druciki świeciły
czekając na kostkę, w którą będą mogły wejść.
Spróbowałem wsunąć w otworki drut. Nie chciał się zmieścić.
Co jest, myślałem coraz bardziej zły. Zlazłem z krzesła, poszukałem
latarki. Oświetliłem miejsce. Okazało się, że przekrój drutu jest większy niż otworki. I wtedy zaczęły przychodzić do mnie te myśli. Te
„naprawdę ważne”. Przychodzić same, jak zawsze, gdy robimy coś
dla relaksu. Dlaczego, zastanawiałem się, by wykręcić oprawki, trzeba rozmontować cały klosz? Dlaczego kabel jest jak zmarznięty badyl. Dlaczego przekrój kabla nie pasuje do otworów?
Zlazłem z krzesła. Opuściłem ręce, aby odpoczęły. Zaparzyłem
herbatę i przyglądając się pępowinie zaczynałem powoli rozumieć,
o co chodzi. Zapaliłem papierosa. Nie miałem wątpliwości, co to
jest. Poczułem to tak namacalnie, jakbym urządził sobie w wolną
sobotę podróż z Wellsem. Oto dziś, po śniadaniu i w trakcie zaplanowanego relaksu, dopadła mnie przeszłość. Tamta Polska. Tamte
realia, z samego środka Peerelu. Dopadła zza grobu, jako ciągle
obecna, codzienna kpina. Ten kabel, żyrandol i kostka były jak pogrobowcy. Jak wysłannicy, mający przypomnieć byłoje i dumy.
Tak to było. Nie tylko hasła i znużenie propagandą, ale otacza54
jące ze wszech stron bylejakości oraz codzienny kłopot ze wszystkim. Nie z tym, czego nie ma. Z tym, co jest. Przypomniała mi się
walka z materią, podobna do tej, którą toczył Chaplinowski bohater.
Z jedną różnicą – że wcale nie było nam do śmiechu. Bo mieliśmy
tego za dużo – i wszędzie. Gdy potykaliśmy się o płyty chodnika, gdy
w nowym mieszkaniu przystępowaliśmy do generalnego remontu.
Gdy skręcaliśmy w nowym samochodzie nie tylko śrubki, ale i koła.
Gdy doczekawszy się po latach telefonu, nie mogliśmy się nigdzie
dodzwonić. I tak dalej, i temuż podobne. Nie było więc niczym dziwnym nasze zmęczenie, agresja i, jak przy żyrandolu, złość.
Paląc marlboro, popijając herbatę, delektując się wolnym przedpołudniem myślałem sobie, że jeśli uda nam się o tamtych codziennościach zapomnieć, to ci, którzy po nas przyjdą, nigdy nie
będą w stanie sobie wyobrazić, czym była tamta Polska. Polsza.
Na czym polegała. Czym był w realu socjalizm.
Opowiedziałem o żyrandolu Magdzie. Śmiała się. No właśnie: Ją to
śmieszyło. Kilkanaście lat młodsza, nie pamięta. Więc aby przybliżyć, zacząłem o cenzurze. Że trzeba było biegać z każdą rzeczą do
urzędu. Że dotyczyło to prasy, książek, telewizji, radia – wszystkiego. Że nie było mowy o wydawnictwach prywatnych. Że cenzurowano etykiety na śledzia w oleju. W pomidorach też. Że redaktorzy i dyrektorzy, wytresowani jak psy Pawłowa, cenzurowali się
sami. Magda słuchała lekko ziewając. Dopiero, gdy sięgnąłem po
„Lalkę”, „Potop”, „Pana Tadeusza” i pokazałem cyferki w stopce,
że to także cenzurowano, wówczas spoważniała. Jak by to powiedział Żeromski (ocenzurowany), na twarz dziewczęcia wypełzło
zdumienie. Nareszcie!...
***
Opowieść do napisania, która choć stąd, to z klimatem z południa
Stanów. O starym, który miał psa, wielkiego i zdziczałego jak on.
Nikt z rodziny nie mógł do niego podejść. Karmił go tylko stary,
podsuwając, nie bez obawy, garnek z żarciem. Nie dotykał go też
ani głaskał; była to prosta relacja dwóch istot. Pies był psem, pan
55
panem. Tyle że nie do końca. Ani on nie był w swoim domu panem,
ani pies nie przyjmował żarcia od kogokolwiek. Rzucony obcą ręką
kawałek kiełbasy leżał koło budy tak długo, aż się zsechł i jakoś
zniknął.
Ich życie jest porównywalne. Jeden na łańcuchu obowiązków, drugi
na łańcuchu. Stary jest zamknięty w sobie i oschły. To zwierzę stało
się jedyną istotą, wobec której przejawia trochę uczuć. Dba o budę,
sprząta psie gówna, czasem też go czesze. Ale nie za często, bo psisko
ma skudloną, wiecznie brudną sierść. Jeden wart drugiego, jeden
symbolem drugiego. Bo stary, mimo że w rodzinie, żyje w swoim świecie. Jeden w kącie zabałaganionego podwórka, drugi w kącie domu.
Stary postanawia zrobić w swoim życiu porządki. Bierze się za
podwórze. Na ścieżce przy wjeździe wygospodarowuje placyk, na
który składa niepotrzebne, przez lata zbierane rupiecie. Minęło
życie i okazało się, że do niczego się nie przydały. Trzeba je ułożyć
tak, aby samochód mógł swobodnie wjechać. Będzie to musiał być
samochód z tych największych, bo selekcja przeprowadzana przez
starego jest bezlitosna.
Czegóż tam nie ma. Jest wisząca na plecach domu rama od roweru „Torpedo” i dyndający na niej, zardzewiały łańcuch. Tafle szkła,
poprzekładane deseczkami i dawno sparciałą tekturą, a zaraz obok
dwie szyby do samochodu, z czarną uszczelką wokół, też sparciałą,
mimo że otulił je szmatami i przykrył blachą. Tą, z której arkusz
poszedł na obicie budy psa. Siatka w drobne oczka, do planowanej
klatki na gołębie, nigdy nie zbitej, bo rodzina się nie zgodziła.
Dawne to dzieje, zaraz po wojnie, kiedy gołębiarzy było wszędzie
pełno. A on nie mógł mieć. Deski na gołębnik też dawno spróchniały, choć gdyby poobcinać i zwęzić, mogłoby jeszcze coś być.
Tylko co? Pies patrzy na niego z budy przymrużonymi ze zmęczenia ślepiami.
Każdy z tych klamotów jest jak eksponat przywieziony z podróży. Miało być to i tamto, miał tyle planów i zamiarów. Zawsze myślał
o domku na obrzeżach miasta, w którym będzie miał wszystko. Nie
mógł tego trzymać w bloku, w czasie tej, wspominanej jak kilkunastoletnia zsyłka, tułaczki. Tam nawet psa nie mógł mieć, bo wszyst56
kim przeszkadzał. Sterylne mieszkania, telewizor i jałowe myśli.
I co, nic z tego nie wyszło. Zasypały go przedmioty, zaplątał się
w nie tak, że nie można przez podwórze przejść.
Część z tego bałaganu to materiały budowlane. Wyjęte spod
blach cegły, pustaki, stalowe belki i wyjęte ze zburzonego baraku
okno. Jest też zwój drutu, który ani nie daje się zwinąć, ani rozkręcić. Płyty przeznaczone na chodnik, bela siatki, którą miał wymienić, bo część płotu od strony sąsiada tego wymagała. Nawet by to
zrobił, tylko że ten sąsiad, niby dany od Boga, skarżący się na bajzel
i ciągnący od posesji fetor.
Złośliwiec z duszą dozorcy. Fetor poczuł, jaki fetor? Czy szkło
lub stal mogą śmierdzieć? A może ułożone w pryzmę i przykryte
papą deski? Bzdura. Spod psiej budy też niczego nie czuć, bo wygrabia co dzień. Złości się nie dlatego, że mu to w czymś przeszkadza, tylko że ktoś jest inny niż on.
Najgorsze, bo i najcięższe, są części samochodowe. Ciężkie jak
wspomnienia. Myślał, że kiedyś złoży to w całość, naleje benzyny,
i ta całość zatrzęsie się i pojedzie. Teraz wiadomo, że nie. Więc
dźwiga pod bramę oś, zakonserwowaną i pomalowaną na stalowy
kolor. Ciągnie ją za jeden koniec przez podwórze, znacząc ślad jak
ślimak, który zabłądził na środek asfaltu. Żona patrzy zza firanki.
Gdy stary podnosi wzrok, cofa się od okna.
Samochodowe klamoty. Stary odkłada wszystko na osobną kupkę.
To będzie złom. Kawał jego życia zamieni się w złom, za który odbierze na skupie kilkanaście złotych.
W rogu podwórza, tym gdzie buda psa, chce zbudować małą komórkę. To będzie ostatnia robota, namiastka budowania. Niech się
śmieją, pal sześć, i tak zrobi swoje. Pies, wyczuwając niepokój, śledzi
każdy jego krok.
Wszystko posprzątane, posegregowane, mają przyjechać w przyszłym tygodniu. Stary przenosi materiały budowlane , potem rusza
w stronę budowy, by odkupić od murarzy trochę cementu. Jak się
ściemni, przyniosą na posesję sami.
Piasek był, ale przez lata uleżał się i sczerniał tak, że połączył
się z ziemią. Pozostała niewielka, trochę jaśniejsza górka. Nawet
57
na piaskownicę się nie nada. Trzeba ją splantować, bo przeszkadza
w dojściu do kąta; nie będzie przecież przejeżdżał po niej taczką.
Ma już wszystko. Piasek, cement, a w balii wodę. Zacznie jutro z samego rana. Przesunie budę, zrobi wykop pod fundament i zaleje.
Potem trzeba dzień, dwa odczekać – i można stawiać mur. Pustaków też powinno starczyć, resztę dosztukuje się cegłami. Będzie
trochę liszajowato, ale pal sześć. Najbrzydszą ścianę zrobi od strony
sąsiada, będzie miał prezent.
Już prawie zmierzch, za godzinę powinni być. Żona, nie zapaliwszy światła, przygląda się przez kuchenne okno. Żeby ich tylko
kto nie zobaczył, bo pilnują teraz jak diabli. Walczak za takie coś,
gdy go złapali, zabulił aż miło, tamtych wyrzucili z roboty. Kiepsko,
bo to podnosi cenę, nie będzie jednak jechał do cementowni po
trzy worki. Trzeba jakoś kombinować. Całe życie się udawało, nawet
w obozie, powinno i teraz.
Ta jego natura, która pozwoliła przetrwać lata głodu. Prosta jak
psa, w którym wszystko jest skoncentrowane na jednym. Tak było
w obozie, gdzie delikaciki padały jak muchy, zaraz w pierwszych
dniach, a on nie. Bo wiedział, co jest ważne. Zjeść coś gorącego,
choć raz dziennie i oszczędzać siły. Instynkt stał się jedynym drogowskazem. Więc żadnego ryzyka, wychylania się. Swoje kąty i nic
więcej.
Scena kulminacyjna, niezrozumiała i zrozumiała aż nadto. O zmroku idzie dać żarcie psu. Ostatni raz na starym miejscu.
Wraca po kilkunastu minutach. Jego wejście jest jak powrót starego wiarusa. Stoi w drzwiach zakrwawiony, krew spływa mu z rąk
i twarzy. Pies, gdy podsuwał garnek, rzucił się na niego. Jedynego
karmiciela, jedynego przyjaciela. Stary wściekł się. Nie ustąpił, nie
odskoczył, ale tak jak stał, z gołymi rękami ruszył na niego. Tak,
ma jeszcze dość siły, by zabić.
Stoczył uczciwą walkę. Przewrócili się na ziemię i tarzali. W psim
łajnie, rozlanym żarciu, w sierści. Pies był na łańcuchu, to prawda, ale stary ani razu nie wyszedł poza jego zasięg. Dotrzymał pola
do końca. Nawet wtedy, gdy zwierzę rzuciło mu się do gardła i poorało kłami twarz.
58
Mógł go udusić łańcuchem, a nie zrobił tego. Walczył gołymi
pazurami. Przywalił go całym ciężarem, leżał jak zapaśnik na
zapaśniku, dusząc nogami pękające pod naporem kolan żebra.
Dusił, gdy tamten machał już łapami i ostatni raz haratał mu policzki. Puścił dopiero wtedy, gdy poczuł, że łapy opadają na bok, zaś
z pyska wypływa pomieszana z pianą krew.
***
Wracałem do domu przez puste miasto. Dziesięciostopniowy mróz
szczypał w twarz, wiatr odwijał poły płaszcza tak, że musiałem przytrzymywać ręką. Szedłem i myślałem o dwudziestym roku mego życia. Nie, że był piękny i jasny, to nieprawda. Był ciężki i mętny, splątany, pełen samotności, czasami rozpaczy. Byłem na drugich studiach, kochałem się w dziewczynie, która o tym nie wiedziała i przymierałem głodem. Myślałem o tym idąc pod wiatr… i myślałem, że
nie chciałbym – nawet gdyby jakiś Mefisto kusił wszystkimi urokami młodości – do tamtych czasów wrócić.
Jeśli znów miałbym być młody, to ze względu na jedno: Na czystość, jaka wówczas we mnie była. Być znów chłopcem, który nie
zdążył jeszcze zrobić tych wszystkich błędów. Które zalegają dziś
we mnie jak zakalec. Czy to jednak nie złudzenie, że bym ich znowu nie popełnił? A może musiałem przez nie przejść, jak przez
konieczne, pisane mi etapy? Bo przecież nawet wtedy, gdy postępowałem niewłaściwie, wiedziałem, co robię – i wiedziałem, czułem, że tak muszę. Włożyć samemu rękę w ogień, zamoczyć tyłek,
wdepnąć w g... Bo to jest moja – taka właśnie jest – droga.
Budzę się o czwartej, mam cztery godziny w prezencie. Biorę
prysznic i siadam do pracy. Za oknem noc, lampy na placu oświetlają konary lip. Znużony pisaniną, z oczyma czerwonymi niczym
angora, sięgam po książkę. Nim się zdążam zorientować, stoję przed
lustrem i uczę się na pamięć „Źródła”.
Czy będę umiał oprzeć się erozji, która powoduje, że człowiek
coraz bardziej „parszy...wieje”? Czy będzie mi oszczędzona gorycz
odchodzących, frustracja niespełnionego? I czy wystarczy mądrości, aby nie zwrócić się przeciwko temu, co mnie jako tako trzyma,
59
czy może będę mówił o literaturze z szyderstwem? Że straciłem lata,
zamiast po prostu żyć? Ileż to razy, jak ostatnio w rozmowie ze
Zbyszkiem, zastanawialiśmy się, czy nasze wybory są słuszne. Co
nas zmusza, by brnąć w pisaninę, pływać na krze. I czy nie pocieszamy się mówiąc, że gdyby wybrało się inaczej, miałoby się do
siebie pretensję, że nie spróbowało się dojść do źródła, gdziekolwiek bije i jakiekolwiek jest.
Norwid. W iluż momentach mi pomógł. Już w liceum, w czasie wakacji, gdy bronowałem rżysko, mając w jednym ręku lejce, w drugim tom tyle co wydanych pism – wykrzykiwałem na polach, że
nie jest światło, by pod korcem stało.
Wieczorem opowiadam historię z Norwidem chłopcom. Nabieram oddechu, puentuję, mówię o bronach i dzieciństwie. Ja, w polu,
daleko od zagród, sam. Wygłaszający. Rzucający w twarz.
Słuchają z nudą w oczach. Zaś Hanka, stojąc przy kuchni, nie
odwracając się, pyta: „A co na to konie?”
Ostatnie chwile dnia. Włączam przed zaśnięciem telewizor. I słyszę: „Kiedyś wierzyłem w ten kraj, teraz już w nic nie wierzę”. To
Jarek W., na którego trafił dziennikarz. Materiał idzie w ogólnopolskich „Wiadomościach”, Jarek reprezentuje everymana.
Mróz szczypie w policzki, w nocy temperatura spadła do czternastu
stopni. Ruch na ulicach zamarł, drzewo przed oknem stoi jakby połknęło kij. Wszystko pokryte wielkimi czapami śniegu.
Wychodzę odśnieżyć samochód. Śpieszę się, bo zimno, omiatam
szyby, także tylną, potem to, co na masce. Odgarniam kolejną warstwę… i widzę, że to nie moje auto.
Dzwoni Januszek, z którym drukowałem w podziemiu gazetki.
Mówi o wystawie na zamku, w związku z rocznicą wprowadzenia stanu wojennego, na którą przekazał materiały z archiwum. Pyta, czy
wyrażam zgodę, by pokazano moje zdjęcie. Bo on swoje dał – ale
prosił, aby zakryć oczy. Andrzej postąpił tak samo.
Mój Boże, będzie wyglądał jak przestępca. I to na własne życzenie. Po co było siedzieć tyle lat w piwnicy, ryzykować wszystkim
60
(bo piwnica pod domkiem), skoro teraz sam siebie cenzuruje. Andrzeja jeszcze bym zrozumiał, spędził dzieciństwo na Syberii, ale
Janusz?
Podobno wolny kraj – a ludzie ciągle jak niewolnicy.
***
„Taniec Koperwasów”, poprawki. Wiedziałem, że to będzie jak
zmora. Że się zacznie, nie sądziłem jednak, że tak szybko.
Dwie rzeczy, o których wiem, że trzeba zmienić. Ciocia Marta
musi myśleć czarno-białymi kategoriami; ostatecznie jest purytanką. I druga: księża. Uniknąć scen zalatujących antyklerykalizmem.
Rozwiązać inaczej, a tym samym poprawić pointę.
To nie wszystko. Zadzwoniłem do H., by usłyszeć jej uwagi
z lektury. Powiedziała, że Marta nie mogła w latach pięćdziesiątych
przylecieć samolotem, bo kursowały tylko transatlantyki („Batory”).
Rzecz druga: w tamtych latach nie było białej czekolady.
Pokusa, by bohater miał autystyczne cechy. By miał trudności
w porozumiewaniu się ze światem. Dodać mu to, czy nie dodać?
Nawet z byle jakiej pisaniny zaczynasz się dowiadywać, o czym
tak naprawdę mówisz. Co nurtem głównym, a co zbyteczne. Zaczynasz widzieć, czego masz się trzymać. Raz jeszcze uczysz się siebie
– na sobie samym. I kolejny raz dowiadujesz się, kim jesteś – a może raczej kim możesz być.
***
Dzień pod znakiem sprzątania, prania, gotowania – czyżby nadchodziła wiosna? Zamiast gimnastyki wyszorowałem dywan, miast
niedzielnego obiadu zjadłem mussli z mlekiem. Zamiast kościoła
słucham Bacha na klawesyn i orkiestrę. W przerwach poczytuję
Józefa Mackiewicza – zamiast czego?
To pisarz, który – jakkolwiek staroświecko to brzmi – chce powiedzieć całą prawdę. Jest autorem w starym stylu, pierwszorzędnej
wielkości. Takim, który bierze odpowiedzialność za wspólnotę. Za
naród – przeciw łobuzom, bandytom, ciemięzcom. Przy nim Gom-
61
browicz to, panie tego, wygląda chwilami jak chłopaczek. Mackiewicz opowiada losy kraju, które zostały niewiarygodnie zakłamane.
Uzupełnienia do „Koperwasów”, wypisy z literatury: „Rozmowa
Mistrza Polikarpa…”, „Krótka rozprawa...”, „Na wsi wesele”. Prócz
tego „Księga przysłów”, praca ze słownikiem. Mitologia Greków,
jako daleki kontekst, ale tylko to, co weszło w kulturowy krwiobieg.
No i może zajrzeć nareszcie do „Judasza”?
Co mnie właściwie wzięło, żeby zajmować się Judaszem? Czy
naprawdę nie ma w Ewangelii lepszych postaci? Takich, które odegrały rolę pozytywną, jak chociażby św. Paweł, nie mówiąc już o samym Jezusie? Co tak ciągnie człowieka do szwarccharakterów?
Przekonanie, że zło jest czymś bardziej prawdziwym – a może bliższym prawdy – niż dobro? Że dobro to coś polukrowanego, poczciwego i dla dzieci, a w złu możemy zobaczyć prawdziwe oblicze
prawdy?
A może sympatia bierze się ze współczucia? Może mi go żal? Niewątpliwie tak: Chciałbym go uratować, bo wiem, że cierpiał ponad
miarę – i, jeśli wierzyć Ojcom Kościoła czy Dantemu, nadal cierpi.
I będzie cierpiał aż do skończenia świata, kiedy to zostanie zbawiony z Kainem, a jak chcą niektórzy, z samym szatanem? Współczucie płynące ze świadomości, że nie ma nikogo, kto by go ratował?
I kto również nie grzeszył, w tym apostołowie?
Albo inaczej: Może mamy z nim więcej wspólnego niż jesteśmy
skłonni wyznać? Trudno się człowiekowi do takiego pokrewieństwa
przyznawać, mieć za kuzyna Judasza… ale niewykluczone, że tak
właśnie jest. Co robić, jeśli rodzi się w człowieku przekonanie, że
jest na pewno? Jeśli nie jest, to może być, gdy się dobrze wmyślimy.
Trudno nie miec obaw, że łączy nas z nim poczucie winy, nieokreślonej, jednak wcale niesłabej. Odwrotnie: Ta nieokreśloność pobudza wyobraźnię i każe się domyślać wszystkiego, co jest do pomyślenia. Każe też dokładać wszystko, czego się dopuszczam i kiedyś
dopuściłem. Przypominać winy dawno zapomniane, niewyznane
i nierozgrzeszone. I budzić winę za winy, których sobie nie przypomnę, a które na pewno były. Byłby Judasz wzorcem grzesznika
– i dlatego powinien być bliski każdemu? Może tak jest, tylko nie
potrafimy tego wyznać, nawet przed sobą.
62
Dobrze mieć takiego Judasza w pobliżu. Człowiek czuje się dzięki
niemu lepszy. Jego czyn zakrywa nasze grzechy. Bo co jak co, ale
przecież Jezusa nie sprzedaliśmy. A on to zrobił. A my, nawet, jeśli
kogoś w taki czy inny sposób „sprzedajemy”, to nigdy Boga. Jakże
bezcenna to postać, jak bardzo „prawdziwym” chrześcijanom potrzebna. Dlatego też nigdy go nie rozgrzeszymy.
Podobnie Kościół. Dzięki Judaszowi wiara apostołów, ich poczucie winy, wydają się mniejsze. Mówi się oczywiście o ludzkiej słabości św. Piotra – a tym samym i o naszej – czymże jednak ona w porównaniu z winą Judasza? Nasza należy do kondycji ludzkiej, tak
jak grzech pierwszych rodziców i staje się elementem układanki
– podczas gdy to, co zrobił Judasz, przekracza tę granicę. Wszelkie
granice. Jest czynem przeciwko Bogu i wcale nie tak dalekim echem
czynu szatana, który zbuntował się przeciw Jahwe.
A to ci siurpryza!... Profesor Iloraz odmawia mi prawa do zajmowania się Judaszem!... Taki był ton sprzeczki, jaką wiedliśmy dziś ze
sobą w kawiarni. Może nie odmawia, ale chciałby, abym zajął się
nim w taki sposób, w jaki on sobie wyobraża. Gdy mi to wykładał,
jak zawsze ex cathedra, słuchałem mówiąc mu: „Napisz sobie sam”.
Oczywiste, że nie powiedziałem tego głośno!...
On się obawia, że w mojej pisaninie wyjdę na dudka, który walczy z religią. Też się tego boję, jednak o ile on milczy i nie pisze
nic, ja podejmuję ryzyko. Bo pozwalam sobie uważać, ze to ryzyko
jest moim obowiązkiem. Podejmuję je, jednak do głowy by mi nie
przyszło, aby walczyć z Kościołem czy tym bardziej z religią. Nawet
nie byłbym w stanie, bo nasiąkłem tym od dziecka. To mnie tworzy,
buduje, konstytuuje. Bez niej, religii, by mnie nie było. I nie chodzi
tu o wiarę czy niewiarę, to sprawa osobna.
Iloraz chciałby, abym, jeśli już, to napisał poważny esej. Ha,
Panie i Panowie, ja też bym chciał!... Nawet próbowałem, ale szybko
zdałem sobie sprawę, że aby to zrobić, musiałbym na początek odbębnić studia teologiczne i religioznawcze. I jeśli już, to przeczytać
parę rzeczy w oryginale – na przykład po hebrajsku i grecku... a dla63
czego nie po aramejsku? „Właśnie tak, mówi Iloraz. Wtedy mógłbyś
zasuwać w tej swojej powieści jakimiś większymi partiami eseistycznymi, to się we współczesnej poważnej prozie praktykuje”. Nie
powiedziałem mu – znowu nie powiedziałem – że nie w smak mi taka
proza, przyciężkie nudziarstwo a la Musil czy nawet Broch. Wcale
nie mam ochoty na „poważną prozę”. Jeżeli jemu smakuje, no to
smacznego, widocznie to gnioty dla podniebienia profesorów.
Czy więc, jeśli tego nie zrobię, tych wszystkich studiów, powinienem milczeć? Czy jako nieuk nie mam prawa głosu? Bo co? Bo
się Bodyguard będzie musiał za mnie czerwienić? Niech czerwieni
się za siebie, zapewniam, że ma z czego. A poza tym nigdy nie przychodziło mi do głowy, by pretendować do roli mędrca, tym bardziej kapłana. Jeśli już, to błazna – bo to większa swoboda dla mówienia rzeczy serio. A panowie koneserzy niech się krzywią, że to
takie czy siakie, to już ich sprawa.
A poza tym... Judasz, postać i to, co się z nią łączy, odczuwam
jako problem osobisty. Problem winy, odpowiedzialności i nieodwracalności rzeczy. Także tragizmu. I gdybym mógł przenieść się
w czasie o dwa tysiące lat, chciałbym rozmawiać przede wszystkim
z nimi dwoma. Nie z Piotrem czy szczęściarzem Maciejem. Także
nie z Janem – bo znam go na wylot, tego poetę-wizjonera. Tego
doktrynera. Też nie z Pawłem. Chciałbym usiąść gdzieś na kamieniu z tamtymi. Czy dlatego, że mam niekiedy wrażenie, że ich rozumiem? Że współczuję losu, jaki przypadł im w udziale? Bo – niech
to raz na zawsze wyznam – kocham ich obydwu, Jezusa i Judasza,
i to w równym stopniu.
***
Judasz. Ten moment, w którym człowiek traci nadzieję, naturalną
więź z życiem, która każe oczekiwać następnego dnia. Ta siła, która
decyduje, że następnego dnia nie chce się jednak oglądać. Że nie
chce się zobaczyć słońca, nieba – nikogo. Żadnych Bogów ani ludzi. Że odrzuca się świat razem z jego Stwórcą. To wina totalna,
przeciw Stworzycielowi. Oto Bóg czyni świat, urządza go, dokłada
starań, a my, samobójcy, odrzucamy wszystko, razem z Bogiem, Jego
64
miłością – i wybieramy nicość. Nie życzymy sobie Jego miłości,
niech idzie do kogo chce, my to mamy w nosie. To policzek w twarz
Boga, wymierzony otwartą dłonią i z takim rozmachem, że można
go usłyszeć w najdalszym kącie wszechświata.
Wybieram Judasza sercem. Jest mi bliski tak, jak czarne postaci
Biblii. Jak Kain, Ezaw i bracia Józefa. Dlaczego?
„Uśmiechnął się Zaratustra i rzekł: Są dusze, których nigdy się
nie odkryje, chyba że się je wpierw wymyśli”.
***
Zostałem zaproszony na obchody rocznicy stanu wojennego. Te,
na które Januszek przekazał zdjęcia z zakrytymi oczyma.
Czułem, że to nic dobrego. Przestrzegał mnie już telefon, w środku nocy, od pracownika IPN, zapraszający w ostatniej chwili. Pomyślałem sobie – niech tam. Dobrze, że w ogóle pamiętano.
Przybyli wszyscy, zarówno z lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Nadawało to uroczystościom stosowną rangę. Wszyscy
– tyle że nie było żadnego z robotników. Ani tych ze strajków, ani
późniejszych, którzy działali w komisjach zakładowych czy w podziemnej poligrafii. Słusznie. Bo nie to było celem, po co tam jacyś
robole. Jeśli myślano o przydaniu rangi, to przede wszystkim sobie.
To była akademia ku czci. Własnej. Tych zaś, którzy coś w tamtych
latach robili, wspomniano na końcu. I półgębkiem.
Tak było zawsze. Dokładnie tak, jak na wszystkich spotkaniach
kombatantów. Tak, jak na tych, w których jako dziecko brałem udział.
Tylko na apelu poległych wzywa się ich w pierwszej kolejności. Wtedy można. Bo są martwi. Dobry bohater to martwy bohater.
W latach siedemdziesiątych otarłem się o zdarzenie podobne.
Stanowiło jakby dalszy ciąg „Proszę państwa do gazu”. Późną wiosną ZBOWiD zorganizował wycieczkę do Krakowa, Wieliczki i okolic, wycieczkę bezpłatną, na którą każdy członek mógł pojechać
z „osobą towarzyszącą”. Pojechali i moi teściowie. Podstawiono wagon pierwszej klasy, dołączono bezpłatny WARS i wyruszono.
Po czterech dniach dziadkowie wrócili. Nagabywani o wrażenia,
odpowiadali półgębkiem, niechętnie i wymijająco. Dałem spokój.
Dopiero później dowiedziałem się reszty.
65
Było tak: Pociąg dojechał do Krakowa, zwiedzano miasto w pośpiechu, po łebkach. Z Krakowa do Wieliczki, bo blisko, potem Ojców
i powrót do Płaszowa. Na bocznicę. Do której dotarły pociągi z całej
Polski. Połączono wagony i ruszono. W kierunku Oświęcimia.
Rozładowano ich na rampie, poprowadzono na apel. Stali na placu
sześć godzin, kilkanaście tysięcy byłych więźniów. Telewizja transmitowała, politycy gadali. Apel w rocznicę wyzwolenia obozu prowadził były więzień, towarzysz i premier, Józef Cyrankiewicz.
***
To najsmutniejszy wtorek w moim życiu. Dowiedziałem się właśnie,
że mój kolega Janusz, jeden z nas, artysta i kontestator, wstąpił
był w szeregi partii.
W latach komuny, gdy twórcy „musieli”, można to było jako tako
zrozumieć… ale teraz, gdy nikt nie musi? Czemu, Januszu, czemu?
Czy pamiętasz Camusa, który mówił, że „intelektualista, nie może
być w służbie twórców historii, lecz w służbie jej ofiar. Naszą racją
bytu, jeżeli w ogóle istnieje, jest mówić w imieniu tych, którzy mówić nie mogą”?
Dałeś ciała, Januszu, a jeszcze gorzej, że dałeś też duszę. Jak będziesz teraz przecedzał przez taki durszlak świat?
Wiersz Miłosza, opublikowany z papierów poety. Nie sposób go tu
nie przytoczyć, brzmi jak czarne błogosławieństwo:
FLET SZCZUROŁAPA
Może to jednak źle, że rozpada się samo
pojęcie obowiązku wobec ojczyzny?
Że gorliwi służalcy i dobrze płatni oprawcy
nie tylko nie poniosą kary, ale siedzą
w swoich willach i piszą pamiętniki,
odwołując się do wyroku historii?
66
Nagle ukazał się nieduży kraj, zamieszkany
przez małych ludzi, w sam raz na prowincję
zdalnie kierowaną przez imperium.
Może więc nie mylił się Jan Jakub Rousseau,
kiedy doradzał, zanim oswobodzi się
niewolników, najpierw ich wykształcić i oświecić?
Żeby nie zmienili się w stado pyszczków
węszących za żerem, do których zbliża się
szczurołap ze swoim fletem i prowadzi ich
w jaką zechce stronę.
Flet szczurołapa wygrywa piękne melodie,
głównie z repertuaru „Naszej małej stabilizacji”.
Obiecują one globalne kino i błogie wieczory
z puszką piwa przed telewizyjnym ekranem.
Minie jedno, może dwa pokolenia, i młodzi
odkryją nieznane ich ojcom uczucie wstydu.
Wtedy dla swego buntu będą szukać wzorów
w dawno zapomnianej antyimperialnej rebelii.
***
Z sennika. Sen spóźniony, bo powinien się przyśnić trzy lata temu.
Trzeba było pomóc w przeprowadzce temu całemu Lepperowi,
byłem w pobliżu, pomyślałem, że to okazja, by mu powiedzieć kilka
słów. Należało przenieść do pokoju segregatory i kilka innych przedmiotów. Pal sześć – pomyślałem – korona mi z głowy nie spadnie,
a zajrzę tam, gdzie normalnie nie ma możliwości.
Wzięliśmy kartony i brudnożółtymi korytarzami Peerelu, potem
schodami z lastryko nieśliśmy je do pomieszczenia, które znajdowało się zaraz za zakrętem. Był to gabinet przewodniczącego, a tak
67
naprawdę graciarnia, do której wszyscy wpadali. Na środku pomieszczenia znajdował się stół nakryty czymś, co wyglądało na papier, bardzo poplamiony, z odręcznymi notatkami i rysunkami. Po
kątach stały szturmówki, w rogu leżała szmata w narodowych kolorach. Było tam kilka osób pochylonych nad stołem, odwróconych
plecami. Coś pisali, uzgadniali, zaraz miała obradować komisja.
Wyglądali jakby brali udział w „Lekcji anatomii profesora Tulpa”.
Idziemy korytarzem, Lepper z lewej. Korzystając z okazji mówię,
że może zrobić wiele, ale powinien się pilnować. Przede wszystkim nie przeklinać – nigdy publicznie. Bo dziennikarze natychmiast
to wykorzystają. Jak tamto czesanie przed lustrem, zielonym grzebykiem.
– Ale zielony to ludowy – wyjaśnia Lepper.
– No tak, ale oni są salonowi.
Mówię, że powinien uważać, by nie dać się sprowokować, bo
ma wielką rolę do odegrania. On może stać się rzecznikiem ubogich: „Przy panu jest prawda. Pan ma rację, niech pan tego nie zepsuje… Pan może być drugim Wałęsą”.
Za późno. Wszystko już się stało. I dziś trzeba nam czytać „Demokrację peryferii”.
W telewizji Günther Grass. Lubię go jako osobowość. Jako typ mężczyzny. To mój krajan. Bardzo przypomina mi tych, których znałem
w Malborku. Z którymi chodziło się na ryby, pływało w Nogacie.
Pachnieli tytoniem i wódką, niektórzy jeździli rowerem, przy którym
biegł owczarek. To byli koledzy ojca, mówiący między sobą po
niemiecku. Śmiali się głośno i serdecznie, chętnie brali na kolana,
nienawidzili Stalina i Hitlera. Popijali ostro. Gdy zobaczyłem sumiastą gębę pana Günthera, świderki w jego oczkach, od razu się
do niego uśmiechnąłem. Lubię wiedzieć, że jego zdjęcie jest gdzieś
w pobliżu. Ale z jego prozy czytałem niewiele. „Die Blechtrommel”
bardzo mi się podobała. Fragmenty opisujące babcię na kartoflanym
polu, która wpuszcza pod spódnicę uciekiniera – co daje początek
nowemu rodowi. Mityczny początek. Ale właśnie: początek był mityczny, zaś to, co potem, jest na mój gust za bardzo historyczne.
68
Między tymi częściami jest pęknięcie – a do tego widać, na jakich
schematach Grass buduje – i niezbyt chce mi się czytać.
Mały Oskar, gdy spadł do piwnicy, nie powinien stamtąd wychodzić. Pisarz to zwierze, które siedzi w piwnicy, pod kuchenną podłogą i, nasłuchując dźwięków i kroków, wyobraża sobie, co się na górze
dzieje. I cieszy się, że nikt nie wie, że on tam jest.
***
Gdybym nie zostawił otwartego lufcika, byłoby po mnie. Po kolacji
wypiłem miętową herbatę, ale że jedna nie pomogła, wstałem
zaparzyć drugą i zostawiłem czajnik na gazie. Płomień niewielki,
ale wystarczający, by stopić ebonitową rączkę. Jej smrodem nasiąkło
całe mieszkanie.
Otwieram okno – w powietrzu czuć wiosnę. Gołębie na balkonie
wyścieliły gniazdo. Złożyły jajo i nie dopilnowały. Za drugim razem
zagnieździły donicę – i wysiedziały dwa, które urosły i odfrunęły.
Czasami przylatują posiedzieć na barierce.
Po południu u koleżanki, która wróciła z onkologii. Szedłem do
niej z duszą na ramieniu, nie wiedząc, jaką sytuację zastanę. I jak
będę rozmawiać. Łatwiej pójść na pogrzeb niż odwiedzać chorych.
Myślałem o tym wszystkim, co w takich sytuacjach przychodzi
do głowy. O kruchości życia, cierpieniu i przemijaniu. W takich
momentach czujemy, że wszyscy jesteśmy po wyroku, tyle że z odroczeniem: „A tej godziny nie zna nikt, tylko Ojciec”.
Z ciężkim sercem pokonywałem schody. Drzwi otworzył mąż.
Spojrzeliśmy sobie w oczy, uścisnęliśmy dłonie. Pogłaskałem po
główce chłopca, przeszliśmy do pokoju.
Chora siedziała przed telewizorem. Na mój widok wstała, poprawiła szlafrok i z uśmiechem przyjęła kwiaty. Usiedliśmy. Mąż poszedł zaparzyć herbatę. Zapytałem, jak się czuje, powiedziała, że
dobrze, potem dodała: „Przepraszam, zaraz porozmawiamy, tylko, jeśli
pozwolisz, chciałabym obejrzeć do końca. Za minutkę, zgoda?”
Potem piliśmy herbatę. Potem rozmawialiśmy o znajomych. Potem śmialiśmy się z czegoś. Opowiedzieliśmy po dowcipie, dwa słowa o zabiegu, wreszcie wstałem. Pogłaskałem dzieciaka, pożegnaliśmy się – i wyszedłem.
69
Roztrząsałem tę wizytę raz z jednej, raz z innej strony. Chora
unikała tematu jak mogła, to zrozumiałe. Unikał też mąż, dzieciak
zaś za mały, by cokolwiek rozumieć. Nie było sensu, abym przebijał
się ze swoimi myślami. Z dyrdymałami. Więc było, jak było. Może
nawet – jak powinno być.
Wróciła z piekła – i usiadła przed telewizorem. Obejrzała serial.
Pogadaliśmy jak za dawnych lat. Pośmialiśmy się. Normalnie, banalnie, jak na wizycie. Jak u żywych.
Ten serial. Telewizja, w której życie toczy się bez przerwy. Narzekamy na poziom, bylejakość, pogoń za sensacją. Na homogenizację i sieczkę. To prawda, ale telewizja jest od rana do nocy
– jest od dziecka i, co ważniejsze, w odróżnieniu od Boga, pewna
i widzialna. Jest stałym elementem życia, chwilami całym życiem.
I trwa, trwa, trwa… Wszystko się zmienia, ludzie rodzą się i umierają, także w czasie serialu, a ona jakby nigdy nic.
Być może to jedyna, jaka jest nam dana, wieczność. Będzie trwać
również wtedy, gdy nas zabraknie.
***
Koniec z Bożanną. Była ostatni raz. Wiedzieliśmy o tym obydwoje.
Poszliśmy do łóżka, ale bez entuzjazmu, tym bardziej żaru. Próbowała żartować: „Wejdą, nie wejdą?”, ale to zwiększało tylko melancholię. Gdy poszła do łazienki, nastawiłem digital voice recorder,
przekonując siebie, że chodzi o… pamiątkę. Verweile doch!… Pomysł, by go użyć, kusił od dawna. Aż skusił.
Napisałem do Bożanny list. Wiem, że nie odpisze. Bo to tylko słowa, ona dobrze wie. Może nawet wie, ile w tym prawdy, ile kłamstw.
To list zbyteczny, ale gdzieś w głębi zagnieździło mi się przekonanie, że się jej choćby taki rodzaj satysfakcji należy. Niech wie,
że może nazywać mnie kłamcą. To boli – i porządkuje.
Tyle Werter może zrobić, przynajmniej ten stary.
O potrzebie wyrażania uczuć, nie tylko czynem. O drugiej w nocy
słyszę krzyki: Na środku osiedlowej asfaltówki mała blondynka okłada pięściami wykarmionego na sterydach męża. Znam ją z widze70
nia: sympatyczna, odkłania się z uśmiechem. Tu widzę w roli innej.
Nocnej, ciemnej. Tłucze piąstkami po wybrańca, a ten stoi jak słup:
„O co ci chodzi, kochanie, upiłaś się czy jak?” Ta okłada go dalej.
W pewnej chwili przerywa, odbiega w bok, nabiera rozpędu i wali
w steryda jak taran. „No co ty, naćpałaś się?!” Ta nic. Mąż strąca
ją jak worek, potem odchodzi w ciemność. Dziewczyna woła, wreszcie
rzuca za nim komórką.
Mija kilka minut, gdy dobiega mnie pełen żałości głos. Znów podchodzę do okna. Kobieta stoi na ścieżce i tokuje: «Zamiast przyjść,
powiedzieć: „Kochanie, trzy dni cię nie widziałem, tęskniłem za
tobą, kocham cię moja królowo i nie mogę bez ciebie żyć”, to ten
nic, ani słowa!...»
***
Gazety donoszą, że powstaje Biblia dla blokersów. W niej taki fragment: „Zmordowany podróżą Jezus glebnął se przy studni; to było
koło szóstej. A tu wbija się samarytańska laska, żeby nabrać wody.
Jezus powiedział do niej: Daj mi pić! Wtedy ta panna powiedziała
mu: Pogięło cię?”
Zacząłem szkicować esej o Judaszu, a raczej Judaszach, bo jest
dwóch Judaszów – ten z Ewangelii i ten rzeczywisty. Tego z Ewangelii znamy, mnie interesuje dotarcie do tamtego, o którym nie wiemy prawie nic. To, co można o nim powiedzieć, jest sprawą wyobraźni. Widzę go jako kozła ofiarnego. Ma Judasz do tej roli wszystkie kwalifikacje.
Jest z niego dobry kandydat na kozła choćby przez to, że jest
Żydem. Jest jedynym wśród apostołów Judejczykiem; inni są z Galilei, łącznie z Jezusem. Nam na jego pochodzenie nakłada się obraz
utrwalony w malarstwie; brodatego, lekko rudawego, z haczykowatym nosem – istna karykatura Żyda. Ten nos odsyła do najpełniejszej wersji Żyda, jaką jest w Ewangelii diabeł. Św. Jan Ewangelista
nie pozostawia tu żadnych wątpliwości. Pisze: „A jeden z was jest
diabłem…”. „A Judasz, który był diabłem...”
Judasz jest kozłem także dlatego, że poniósł śmierć. To, że z własnej ręki, nie ma w tej chwili znaczenia; ważny jest fakt, że ginie.
71
Wypadałoby się zastanowić, czy rzeczywiście z własnej ręki. Samobójca targa się na życie będąc w jakiś sposób do tego przymuszony. Judasza przymuszają okoliczności. Można je nazwać podszeptami diabła, mówić o predestynacji albo nawet o wpisaniu w tajemnicę planu Bożego zbawienia, ale wydaje się, że można też zobaczyć, jak Judasz jest zaplątany w skomplikowane relacje z Jezusem,
z innymi apostołami, wreszcie z kapłanami i Rzymianami.
Istnieje jeszcze inna hipoteza: Że Judasz zostaje przez kogoś powieszony, że ktoś „pomógł”. Jeśli było tak, jak mówią o tym Dzieje
Apostolskie, że „spadłszy głową na dół, pękł na pół”, to sam sobie
chyba z taką kombinacją nie poradził.
***
Sen, że jestem wśród braci Żydów. Siedzimy w jakiejś dużej sali,
całej wyłożonej drewnem, z wieloma długimi stołami i rozmawiamy,
a raczej rozmawiają oni. Ja słucham i podziwiam. Rozmawiają
o Jahwe, czasem przerywają i zaczynają śpiewać. Śpiew ich wielki,
przechodzący w uniesienie. Nie mam ochoty wyjść, chcę być jak najdłużej. Chcę tym bardziej, że ciągle ich ubywa. Co jakiś czas wchodzi do sali ubrany po cywilnemu esesman – ma w ręku pas z kaburą
– i wyczytuje z notesu nazwiska. A oni, ci wyczytani, wstają i wychodzą. Bez słowa. Nawet bez pożegnania. Uśmiechają się i wychodzą, tak straszliwie łagodnie. A podłoga jest jak równia pochyła
– nie ma na niej zatrzymania.
Moja rozpacz nie zna granic. Płaczę i pytam, ale oni nie odpowiadają. Jakbym nie był godzien rozumieć ich losu. I nawet gdy
są w drzwiach, nie odwracają się. Idą jeden za drugim, nie mając
złudzenia dokąd.
Czyszcząc ścieżki recordera odsłuchałem nagranie z ostatniego spotkania z Bożanną. Dziwne uczucie, słyszeć człowieka w takich momentach… Miała to być pamiątka, zamiast tego jest niesmak. Jakby
mnie ktoś uderzył tępym przedmiotem w mózg. I na dodatek nic – nie
ma z tego żadnych korzyści. Tylko podłość. Żebym choć mógł się
w swojej nikczemności rozsmakować, ale nawet tego nie mam. Tylko
usta pełne śliny.
72
Wychodzę, by się spotkać z Olkiem R., Żydem Wiecznym Tułaczem. Nie wiem, jak to będzie, ale Olek powinien się znaleźć w niejednych wspomnieniach. Mieć miejsce w literaturze, nie tylko jako
poeta i prozaik, także jako Typ. Znają go tysiące (nie zdziwiłbym się,
gdyby setki tysięcy) ludzi. Jest postacią tu, ma przyjaciół w Izraelu – i zna ich, pamięta i z każdym jest na „ty”. Mieszkał w kilkunastu miastach Polski, ponadto w Rzymie i Nazarecie. Pracował w dziesiątkach miejsc, jego twarz rozpoznają telewidzowie i kolejarze – których uwielbia; zawsze chciał być konduktorem. (Klasyczna anegdota
o Olku to: dwa samoloty, jeden z Rzymu do Tel Awiwu, drugi z Tel
Awiwu do Rzymu – i pytanie: „W którym leci Olo?” Odpowiedź:
„W obydwu”.) Ale i sam Olo jest kopalnią anegdot. Wielbiciel kawiarni i stolika, jest wspaniałym anachronizmem Polski, której nie
ma – zarówno peerelowskiej, jak i przedwojennej. I potrafi pojawiać się
w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Opowiadał Andrzej J.,
zastępca ambasadora RP w Waszyngtonie, jak to któregoś dnia natknął się na korytarzu na Ola, gdy ten wychodził z gabinetu szefa,
Jerzego K. „Andrzej, czołem, stary!… rzuca się nań Olo. – Co ty tu
robisz?!...”
Kiedyś, w licznym gronie, zapytałem Ola, kogo zna z Jarocina.
Padło nazwisko kierowniczki domu kultury. Krotoszyn – zastępca
burmistrza, taki to a taki. Ostrów Wielkopolski – pytałem dalej. Padła odpowiedź. Gostyń? Bardzo proszę. A Rawicz? „W Rawiczu
siedziałem w pierdlu – mówi Olek. – Nawet zachowały się akta, jakaś dziewczyna, pisząca pracę magisterską u Pawełka Moczydłowskiego, przysłała mi kserokopie”.
Nie uwierzyłbym, gdybym nie był świadkiem podobnej w istocie
sytuacji: Jesteśmy w kawiarni i rozmawiamy. Jeden z siedzących
przy stoliku, mąż słusznej tuszy, indagowany przez Olka zdradza,
że już dawno powinien pójść do kardiologa, aby poddać się operacji. Tylko że strasznie boi się noża. Olo sięga po jeden z trzech
telefonów. „Witaj, kochany… – zaczyna z kimś dialog. – Wiesz,
mam przyjaciela, któremu trzeba pomóc. Tak, zrobić by-passy.
Mógłbyś?…” Kończy i zwraca się do sercowca: „Bądź we wtorek o dziesiątej w szpitalu tym a tym, zgłoś się do tego a tego”. Patrzymy zasko73
czeni. Olo, nabiwszy fajkę, zaciągnąwszy się smakowicie, objaśnia:
„Chowałem się ze Zbyszkiem na jednym podwórku. We Wrocławiu
– dodaje. – Nasi ojcowie byli wielkimi przyjaciółmi”.
Nie mam powodu uważać, by to nie była prawda. I nie ma przeszkód, by w tym samym czasie Olek nie był ministrantem w katedrze
gnieźnieńskiej. Właśnie tam zaprzyjaźnił się z pewnym chorowitym
i przesadnie pobożnym klerykiem, Józiem Glempem.
Olek zna przede wszystkim ludzi interesujących. Wszystkim im,
mówiąc per „ty”, zdaje się przypominać, jak św. Piotr Korneliuszowi – że „jesteśmy tylko ludźmi”. I zdaje się pytać, czyśmy się dostatecznie starali.
Scenka w tramwaju: Przygląda mu się dwóch młodzieńców, komentują między sobą jego semicką urodę. Olek podchodzi do nich: „Nie
lubicie Żydów? Ja niektórych też”.
Anegdota, którą tylko jemu wypada opowiadać: Żyd w Nowym
Jorku wygrywa na loterii pięć milionów dolarów. Przyjaciele pytają
go, co z nimi zrobi. „Milion dam na chedder – mówi. – Drugi na
państwo Izrael. Trzeci dla mojej Salczi. Czwarty zatrzymam dla siebie. A za piąty postawię pomnik Hitlerowi”. „Co ty, Mosze, jaki
pomnik Hitlerowi? Czyś ty nam z tego bogactwa, nie daj Boże, oszalał?” Na to Mosze, pokazując przedramię: „A te numerki?!…”
Swoją drogą… Numerowanie ludzi jako najdalsza konsekwencja
państwowego sposobu myślenia. Wówczas było to państwo totalitarne, a dzisiaj… Tak do tego przywykliśmy, że nawet nie zauważamy, co się dzieje. A jeśli nawet, to wydaje się to normalne. Dziś
każdy został wyposażony w takie czy inne identyfikatory – od NIP-u,
przez REGON, różne PIN-y, numery kart kredytowych, telefonów,
dowodów osobistych, prawa jazdy i tak dalej.
Gdy król Dawid, postać wcale dwuznaczna, podjudzony przez
szatana, chciał policzyć ludność, Jahwe ukarał go zsyłając zarazę
na synów Izraela. Dziś łożymy na urzędników, choć jakże często
ma się wrażenie, że oni nie są dla nas, z nami, a przeciwko nam.
Z kuluarów sejmu: Zebrało się czterystu chłopa plus damski parytet, aby podjąć uchwałę: Że można już wchodzić na trawniki.
74
Obradowano też o restytuowaniu krzyża niepodległości. Uznano,
że ze względu na poprawność należałoby „złagodzić” nazwę odznaczenia. Dodano: „order”. W senacie usunięto słowo „krzyż” – i z
całej tej niepodległości ostał ci się jeno order.
***
Sobota – szabas. Znów wysłałem list. Nie mogłem się powstrzymać.
Zaczyna to przypominać obsesję. Jeszcze trochę, a będę – jak
Moses Herzog – pisywał do umarłych!… Ale jak się powstrzymać,
gdy to, co sprowokowało, trąci o dziejący się w biały dzień skandal.
To spotkało mnie pod synagogą w Lublinie. Nie tylko mnie, bo
sprawa stała się publiczną.
Szanowna Redakcjo,
kilka dni temu uczestniczyłem w uroczystości otwarcia synagogi przy
ul. Lubartowskiej. Dowiedziałem się wówczas, że w tym samym budynku ma być reaktywowana Jesziwa Chachmej, chasydzka uczelnia. To symboliczne wydarzenie: oto Żydzi wracają do Lublina, by
jak to było przez siedemset lat, stanowić trwały element polskiego
krajobrazu. Miejmy nadzieję, że wkrótce tak jak Żydzi wrócą też inni,
w tym choćby Niemcy, po których pozostało wiele śladów, m.in. wzniesione na przełomie XIX i XX w. budynki użyteczności publicznej.
Otwarcie synagogi napawa optymizmem. Jest to droga prowadząca we właściwym kierunku. Wynika z ufności, gotowości do poznawania się i obopólnego wzbogacania. Można się z tego tylko cieszyć.
Wzniosłą atmosferę zakłócił wszelako zgrzyt. Chodzi o sposób, w jaki ktoś zdecydował się traktować gości. A gośćmi byli nie tylko ci,
którzy otrzymali zaproszenia, ale i licznie przybyła społeczność Lublina. Otóż ci właśnie lublinianie zostali przy furtce wylegitymowani,
zaś damskie torebki poddano rewizji.
Sprawdzającymi byli panowie z agencji ochrony. Nie wiadomo z jakiej, ponieważ nie mieli identyfikatorów i oczywiście sami nie pozwalali się wylegitymować. Informowali, że takie otrzymali polecenie
od organizatora, nie chcieli jednak powiedzieć, kto organizatorem
jest. Dowiedziałem się, że nie jest nim Urząd Miasta ani Wojewódzki
75
czy Marszałkowski, ani Gmina Żydowska. Pytałem o to stojących z boku policjantów. Oni także nie wiedzieli – i tylko się głupkowato uśmiechali. Dlaczego nie mogłem się dowiedzieć? Nie jest to chyba informacja tajna, jeśli więc można, miałbym prośbę do PT Włodarzy
o oświecenie, kto tym organizatorem był.
Chciałbym prosić o wyjaśnienie, czy żądanie okazania dowodu pracownikom agencji jest zgodne z prawem. Do tej pory wiedziałem, że
takie uprawnienia posiada policja państwowa i municypalna. Legitymować polskiego obywatela mogą też ochrony ambasad, bo te, na
mocy umów, są placówkami eksterytorialnymi. Czy obiekt przy
ul. Lubartowskiej, obok którego przechodzę od trzydziestu lat, uzyskał
ostatnio status eksterytorialności?
Nie jest to w moim przekonaniu sprawa błaha. Nie powinniśmy jej
przemilczać. I byłoby niedobrze, gdyby to milczenie urosło do rangi
symbolu. Warto, abyśmy się tych wyjaśnień domagali i aby zostały udzielone nam i tym, którzy do nas przyjadą. Którym udzielimy miejsca. Podejmiemy gościną.
Jest to moment inicjacyjny. Nie przegapmy jego znaczenia. On ustawi wzajemne relacje – lub je od początku zwichnie.
PS. List ukazał się w prasie, ale nikt nie zechciał na niego odpowiedzieć. Jedynie Michał poczęstował mnie uwagą na temat niemieckich budynków użyteczności publicznej: „Dodałbym Majdanek”.
***
Jak to było z Barabaszem, dlaczego zebrani na placu Żydzi chcieli,
żeby uwolniono jego, a nie Jezusa? Czy nie orientowali się, kto
przed nimi stoi i jakiego dokonują wyboru? Jesteśmy przekonani,
że wiedzieli i że właśnie dlatego domagali się, aby Jezusa skazać.
Czy Jezus miał szansę, by Go uratowano – czy też od początku
był bez szans? Co by się stało, gdyby tłum zaczął skandować, że
chce Jezusa – i Ten wróciłby do uczniów?
Czy to oznacza, że Bóg oddał losy zbawienia w ręce tłuszczy? Skąd
pewność, że w dramatycznym dla ludzkości momencie „wielki niemowa” nie zażąda uwolnienia Jezusa? Czemu zbawienie ludzkości
76
zawisło od gawiedzi? Czy było pewne, że tłum wybierze Barabasza,
że nie może wybrać inaczej?
Dlaczego żądali uwolnienia Barabasza? Czy przemawiała przez
nich niechęć do rabbiego z Nazaretu? A jeśli podburzyli ich arcykapłani, których postępki Jezus krytykował? A może przemawiało
przez zebranych coś jeszcze?
W oczach ewangelistów Barabasz to łotr i złoczyńca, inaczej być
nie może, bo chodzi między innymi o przeciwstawienie dwóch postaci – niewinnej i winnej – i pokazanie, jak bardzo tłum się pomylił.
Barabasz był więziony nie przez Żydów, lecz Rzymian. Czy więc
nie było tak, że Barabasz był złoczyńcą tylko w oczach okupantów,
ale nie ludu? Przyjmijmy, że był przestępcą, nawet kryminalistą,
ale czy nie można postawić też hipotezy, że łączył łotrzykowski proceder z czymś jeszcze? A jeśli tak, to niewykluczone, szczególnie
w czasach gdy naród jest podbity, że Barabasz mógł być traktowany
przez lud nie jako przestępca, ale jako ktoś, kto stawia okupantowi
opór. Jest więc do pomyślenia, że mógł urosnąć w oczach ludu do
roli buntownika, może nawet powstańca. To supozycja daleka, ale
do rozważenia, robi to Brandsteatter. Że Barabasz był postrzegany
jako ten, który burzył porządek narzucony przez Rzymian. Lud lubi
łotrzyków i skłonny jest w rewanżu przypisywać im nawet takie intencje, które nigdy by w ich głowach nie zaświtały – a jeśli tak, to odruch
tłumu, który Barabasza ocalił, mógł być spontaniczny i nie wymagać podburzania z zewnątrz.
Barabasz był znany, bo z Jerozolimy, zaś Jezus, choć o Nim w Jeruzalem słyszano, nie musiał być postacią tak popularną, jak przedstawiają to ewangeliści. Dla nich był najważniejszy, jednak był prorokiem z Galilei, uważanej przez Judejczyków za krainę stojącą
cywilizacyjnie niżej niż Judea. Wybór, którego tłum miał dokonać,
był prosty – i musiał taki być, bo trudno się spodziewać, że gawiedź
będzie rozumowała.
To, co mogłoby przemawiać za Jezusem, teraz było przeciwko
Niemu. Głosił piękne idee, podał pełniejszą wykładnię przykazania
miłości, ale przecież tłum nie będzie wnikał w sens idei i pomysłów,
77
choćby najpiękniejszych. Odwrotnie: im bardziej będą szlachetne,
tym szybciej je odrzuci, i to razem z ich twórcą. Jeśli w ogóle zrozumie – jeśli, co wątpliwe, zada sobie trud zrozumienia. Bo niby
od kiedy tłum zadaje sobie jakiś trud?
Tak samo Jego niewinność, szczególnie w zestawieniu z winą
Barabasza, mogła budzić dodatkowe podejrzenia. Skoro On jest
niewinny, Barabasz winny, ale jeśli Barabasz jest niewinny, to kim
jest Jezus? Czyż z takiego rozumowania nie wynika, że On musi być
jednak winny? Jeśli zaś Piłat okazywał Mu sympatię, próbował ratować, to działał na Jego niekorzyść – bo zebrani nie mogli zachować
się zgodnie z Piłatowymi sympatiami. Odwrotnie: oto w dniach szabatu mieli okazję sprzeciwić się tej woli – w dodatku legalnie, bez
narażania się na ryzyko. Dlaczego mieliby z tego nie skorzystać?
Do tego należy dodać rozkosz tłumu, który ma możliwość zabawienia się czyimś kosztem. Człowieka, za którym nikt nie stoi. O którego
nikt się nie upomni. Którego zdradzą nawet najbliżsi.
Powiedziałem to wszystko Magdzie, przygotowując kolację. Kończyłem w trakcie jedzenia. Powiedziałem na próbę, chcąc usłyszeć,
jak to brzmi. Słuchała z powątpiewaniem. Co prawda, ja też mówiłem
bez większego przekonania.
– To dlaczego – spytała – my tych rzeczy nie widzimy?
– Dopóki patrzymy oczyma wierzących, nie mamy na to szans.
No i to, że tamci, z placu w Jeruzalem, nie mają głosu. Ich zdanie
przekazują ewangeliści, którzy głoszą racje jednej strony i których
pogląd zwyciężył, zaś po dwóch tysiącach lat wygląda na całkowicie obiektywny. My tej sugestii ulegamy. Zapominając, iż trzeba
by wysłuchać wszystkich stron.
Żydzi to naród Księgi – ich rzeczywistość stworzyła Biblia. Ewangeliści się w tę tradycję wpisali. Zwycięża to, co zapisane (lub pokazane w telewizji) i ten, kto napisał.
– Mam wrażenie, że zarzucasz im jakiś rodzaj kłamstwa.
– Skądże! Stwierdzam tylko, że ewangeliści to spisali, zaś tłum nie.
Grupa zawsze z tłumem zwycięża, choć musi mu zejść z drogi. Tłum
nie tworzy doktryn, a grupa przejęta ideą – tak. Jedni i drudzy nikną
w przepaści dziejów, a Księga pozostaje. Więc jeśliby mówić o prze78
kłamaniach, to tylko w cudzysłowie. Nie takich, które wynikają z intencji, lecz są skutkiem tego, że wierzy się w to, co się mówi. Co jest
napisane. No i tego, że druga strona milczy.
Magda zakłada nogi na szczeble krzesła i sięga po papierosa.
– Dlaczego pewne idee mogą przetrwać, a inne nie? Czemu ta,
Jezusowa, po Nim została?
– Pada ziarno albo na skałę, albo na…
– Ale dlaczego padło na żyzny?
– Dla wierzących sprawa jest prosta: to działanie Boga w historii.
Można też mówić o sprzyjających okolicznościach. Historycznych,
społecznych, geograficznych. Także religijnych – gdy jedna religia
przestaje być odpowiedzią i zastępuje ją inna.
Możemy mówić o uwarunkowaniach, omówić je z punktu widzenia nauk, niczego nie ukrywając, a jednocześnie nie odrzucając działania Opatrzności. Innymi słowy, Opatrzność działa w historii, tworząc Historię Zbawienia.
I tak udało się nagadać do syta. Nie było jeszcze późno, więc postanowiliśmy wyjść po kolacji na spacer. Żeby się na nikogo nie natknąć, Magda poszła na deptak, ja do parku. Umówiliśmy się, że nie
będziemy dłużej niż godzinę. Potem znów spotkamy się u mnie.
***
Na koniec zimy nabyłem „Wuthering Heights” Emily Brontë, wraz
z kasetą. Książkę czytałem wiele lat temu, w przekładzie, pamiętam
z niej omiatane wiatrem wzgórze, dom ze sczerniałych desek, z palącym się w oknie światłem – i uczucia bohaterów. Że byli nimi
miotani jak bezsilne, oderwane od domu deszczułki. Pozostało wrażenie, że świat jest czarno-biały – jak potem u „Greka Zorby” czy
„Matki Joanny od Aniołów”. To wszystko – to tyle. Aż tyle. Teraz,
gdy patrzyłem na angielskie słowa, byłem świadomy, że ten świat
jest i pozostanie dla mnie zamknięty. A potem wysłuchałem kasety.
Wiele lat wcześniej, w Niemczech, miałem podobny moment.
W radiu odtwarzano koncert Rachmaninowa, a gdy się skończył,
radio zaczęło gadać. Ktoś mówił po niemiecku, ale inaczej niż na
co dzień. Zacząłem słuchać. Nigdy nie słyszałem takiej niemczy79
zny. Nie wszystko rozumiałem – właściwie rozumiałem niewiele.
Bo znam język ze szkoły i kolokwialny, jednak nie Hochdeutsch.
Mimo to czułem, że dzieje się coś ważnego – i słuchałem nie wierząc, że po niemiecku można tak mówić. Że może tak brzmieć.
W tonie było coś męskiego i jednocześnie ezoterycznego. Aktor przestał czytać, spiker podał informację: «Wysłuchali państwo Wstępu,
Rozmowy w teatrze i Prologu z „Fausta”...»
Teraz dopadło mnie to za pośrednictwem angielszczyzny. Słuchałem zdań jak ministrant łaciny, wyłapując brzmienie, ton, długość frazy, intonację. Głos wibrował uczuciem Heathcliffa, odnowionym za pomocą kunsztu aktora – i ja, który niemal nic z tego
nie rozumiałem, poczułem powiew gorączki, chłodu i pasji. Nie
wiem, czy się autorce wszystko udało, ale słuchając zrozumiałem,
że udało jej się oddać, zamknąć w słowach żar, własny, cudzy bądź
wymyślony – nieważne. Spuściłem wzrok, schowałem ręce pod stół
– i mocno je ścisnąłem. Aby nikt nie zauważył, co się dzieje. Że
ja, stary chłop, słuchając języka, z którego rozumiem tyle, co z tureckiego, znowu drżę. Boję się ich lękami, drżę jak Heathcliff patrzący na ukochaną, gotów spłonąć jak listek magnezu.
To, co w literaturze czasem udaje się zawrzeć. Tę pewnego rodzaju prawdę, obecną w tym, co językoznawcy nazywają niedystynktywnymi cechami języka. W języku jest to nieistotne, w literaturze
ma znaczenie. Potrafi być najważniejsze i unieść sensy, których nie
przeczuwamy. Henryk Bereza mówi, że literatura składa się z przecinków i kropek – czyli rytmu, intonacji, zaś treści, różne w różnych
epokach, to rzecz do pewnego stopnia drugorzędna.
To, co chcemy zatrzymać, to trawiące nas gorączki. Pasja, liryzm,
które odczytujemy wszędzie, gdziekolwiek się natkniemy – i bez
względu na to, jak daleko zaszliśmy. Niech no wiejski organista zawoła ze swego miejsca: „Rzekł Pan do pana mego łaskawym swym
głosem / Siądź mi przy boku prawym”, a już zawinięta w chustę
kobieta będzie wiedziała, że to fraza, którą przemawia do nas Bóg.
Choć równie niezrozumiała jak łacińska czy niemczyzna Goethego,
która potrafiła mnie przekonać, że Bóg mówi po niemiecku – bo
tylko w tym języku zdania brzmią tak czysto.
80
Na zamku wystawa „Chińskie oblicze Jezusa Chrystusa”. Nie
sposób przecenić poczucia humoru organizatorów (ach, żartowniś
Zygmunt!…). Obraz Ostatniej Wieczerzy: na stole miska ryżu w pięciu smakach, pod lampionem skośnooki Je-Zus, wokół dwunastu
skośnych apostołów. Nie mogę się rozeznać, który z nich udaje
Judasza.
***
(w środku nocy) Wypadła mi plomba. Piąty raz w ciągu roku. Moja
stomatolog jest na urlopie, oczywiście za granicą. Przed wyjazdem
– jakaż to wspaniała dentystka! – przestrzegała: „Może wypadać”.
Poczułem ów kawałek budulca przez sen. Przeszkadzał w ustach.
Postanowiłem załatwić sprawę od razu. Wstałem, wyszorowałem
zęby, ze szczególnym uwzględnieniem martwego dziurawca. Umyłem plombę, osuszyłem suszarką. Poprawiłem wacikami. Ponieważ
zostawiały włókna, wziąłem z Magdy kosmetyczki płatki do makijażu. Wypchałem policzki kłębkami waty, rozdziawiłem jamę przed
lustrem. Najpierw przeprowadziłem próbę na sucho, potem kapnąłem na plombę troszkę „Kropelki” – i zaplombowałem dziurę na
amen. Trzyma jak cholera!...
***
Ideał, do którego chciałoby się dążyć: Pisać tak, aby zdania także
dla autora były zaskoczeniem. Aby nawet on nie wiedział, gdzie
się to wszystko – historia, fabuła, nastrój – zaczęło, i dokąd zdąża.
Pisać tak, aby czytelnik najpierw poddawał się tajemnicy, a dopiero potem zaczynał rozumieć, co się w książce dzieje. I co się
dzieje w nim, w trakcie czytania. Z nadzieją, że i tak do końca nie
zrozumie.
Spróbować pójść w pisaniu jeszcze w inną stronę niż „Pałuba”.
Do podświadomości podświadomego. Przełamywać własne przyzwyczajenia językowe, sposób pisania, ograniczenia wyobraźni. Niech
każde zdanie będzie czymś nowym, także za cenę niezrozumienia.
I nie próbować tego rozszyfrowywać. Zostawić jako niezrozumiałe
– nieznane. Może jako tajemnicę…
81
To jednak tylko cząstka. Takie opowiadanie, powieść niewiele
będą warte, jeśli nie spowodują u czytelnika wstrząsu. Bez niego
będą tylko dreszczykiem, niczym więcej. Tak będzie, dopóki autor
nie natrafi na owo tajemnicze COŚ, co będzie wspólne dla niego
i czytelnika. Jeśli bowiem jest tak, jak sądzi Jung, to powinno być
możliwe natrafić na takie obszary czy choćby pokłady. Nie imitować, jak to robił Broch, Mann, Schulz, Cortazar, Marquez – ale
znaleźć pokłady prawdziwe. Dzięki temu będzie można przejść przez
powieść jak przez myjnię bezdotykową, która wielkimi szczotami
odświeży duszę. Przepłynąć jak jezioro, gdy wchodzisz do niego
w nocy. Przebić się jak przez tunel, ale pełen miękkości, drutów,
sznurków i nierozpoznawalnych palcem przedmiotów. Dzięki temu
przeżyjesz prawdziwe katharsis.
Tak, odzyskać raj, w którym był sens, choć myśmy go nie rozumieli. Odzyskać dzieciństwo, w którym czytałem książki dla dorosłych i, mimo nierozumienia, nie potrafiłem się od nich oderwać.
Powieści z postaciami pojawiającymi się i znikającymi bez śladu,
tomy, z których środka były wyrwane strony, umożliwiające domyślenie się, co się tam w międzyczasie stało. Które nie miały nazwiska autora ani tytułu. Książki bez początku i końca, o które się wtedy
ocierałem. Tam, w smolickiej sławojce.
Jak na razie, udało się to tylko w „Procesie”.
***
Po północy wstałem za swoją potrzebą. Wracając wbiłem sobie w udo
nóż, a potem położyłem się spać. Niemal natychmiast zasnąłem.
Obudził mnie ból. Nieduży, ale jednak. Spojrzałem na zegar:
trzy, pięć i jeden. Ostrożnie zacząłem odłączać nożyk od kluczy.
Bo to nie żaden nóż, a zaledwie nożyk. Breloczek. A ból powodowały
klucze. Gdy się udało, znów położyłem się spać. Leżałem na prawym boku, tak nakazują zasady. Wokół nożyka zrobiłem z kołdry
mały namiot. Zasnąłem.
Tym razem obudził mnie śpiew ptaków. Spałem półtorej godziny; zegar pokazywał teraz cztery, dwa i sześć, same parzyste. Leżałem i słuchałem. Już dawno nie wsłuchiwałem się w cokolwiek
82
poza muzyką. To nie były ptaki, lecz ptak. Jeden. Zaczynał wysokim świergotem, potem wszystko puchło, a po chwili, dość nagle,
kończyło się cienkim świderkiem.
Już nie zasnąłem. Leżałem i myślałem o różnych rzeczach. Słyszałem jak sąsiad wyprowadza psa, jak drugi wsiada do samochodu
i trzasnąwszy drzwiami odjeżdża. Potem ten za ścianą brał prysznic, a ta nade mną – kąpiel. Ta wyleguje się w wannie codziennie.
Gdy odkorkuje, woda rusza przez rury jakby chlustała po ścianie.
Kiedy zrobiło się widno, obejrzałem prześcieradło. Nie było śladów. Ranka też czysta. Nożyk, jak w chińskich zabiegach, wszedł
między mięśnie nic nie uszkadzając i nie powodując krwotoku.
Wstałem i poszedłem się ogolić. Umyłem też głowę (myję co drugi
dzień). Śniadanie zjadłem na stojąco. Z gimnastyki zrezygnowałem,
niektóre z ćwiczeń mogłyby poruszyć mięśnie uda, niepotrzebnie
podrażniając rankę. Wybrałem luźne spodnie i nie zwlekając wyszedłem do miasta.
W biurze coś zauważono. Tak mi się przynajmniej zdaje. Nawet
ci, którzy zazwyczaj zamieniają kilka słów, omijali mnie z daleka.
Ja ich zresztą też, w końcu niewiele trzeba, aby urazić się w bolące
miejsce. Oni milczeli, ja skupiłem się na pracy. Usiadłem przy
biurku, włączyłem komputer. Na wszelki wypadek wsunąłem nogi
tak głęboko, jak tylko było to możliwe.
Dorota, moja biurowa miłość, spostrzegła brak nożyka od razu.
Kupiła mi go kiedyś, nie pamiętam już, z jakiej okazji.
– Zgubiłeś brelok?
– Odpiął się.
– Aha… – odrzekła i choć nic nie dodała, wiedziałem, że nie
wierzy.
Po pracy wszyscy rozeszli się do domów. Ja poszedłem do kawiarni. Siadłem przy oknie, aby zerkać na ulicę i wyobrażać sobie
najbardziej dziwne rzeczy. Wymyślałem dla przechodniów krótkie
życiorysy – kim są, do kogo się spieszą. Niektórych łączyłem w pary
i czekałem, czy będą mieli sobie coś do powiedzenia. Początkowo
byli skrępowani, ale po kilku minutach wszystko zaczynało toczyć
się normalnie. Wtedy ich zostawiałem i przerzucałem się na innych.
83
Zaczęło padać. Krople deszczu upstrzyły bruk, za chwilę spływały po szybach. Przedzierały się przez kanaliki kurzu i łączyły się
ze sobą w strumienie. Zamówiłem jeszcze jedną kawę i sięgnąłem
po papierosa. Inni, którzy tak samo jak ja nie wzięli parasoli, zamawiali ciastka i napoje. W kawiarni zrobiło się przytulnie. Wydało mi się niestosowne, żeby pić w czasie deszczu, ale w końcu pochyliłem się nad filiżanką i bez ceregieli pociągnąłem większy łyk.
Lubię takie chwile. Czuję się jak na wczasach. Kelnerzy są uprzejmi, na stoliku pojawiają się ciasta o dziwnych nazwach i skomplikowanym sposobie przygotowania. Rozmawiam z nimi o tym, udzielają wyczerpujących odpowiedzi. To miłe. Jest tak, jakby na całym
świecie nie było nic ważniejszego nad sposób przyrządzania czekoladowej kuwertury.
Wstałem i wyszedłem. Po kilku krokach rozruszałem się. Szło się
dobrze, bez bólu. Powietrze było rześkie, jednak kręcenie się po
śródmieściu to nie spacer. Wjechałem windą na piętro, gdzie mamy
empik, wybrałem coś z półki i zagłębiłem się w lekturze. Odsunąłem
się od regału, ażeby i inni mieli dostęp do prasy. Bo każdy staje przy
samej półce i nie zwracając uwagi na drugich stoi tak pół, a czasem
i godzinę. Głupio się przyznać, ale niekiedy zwracam uwagę. Żeby
jednak nie brzmiało to gburowato, posługuję się niemieckim zwrotem: Der brave Mann denkt an sich selbst zuletzt.
To nietypowe, że wbiłem go sobie w lewą, przecież jestem praworęczny. Człowiek, gdy jest zaspany, robi dziwne rzeczy. Tym bardziej należy podziwiać, że tak precyzyjnie wszedł, nie czyniąc szkód.
Ale to tak, jak bywa z upuszczonymi rzeczami. Zaturlają się tam,
gdzie, gdyby się chciało, za nic w świecie by nie trafiły.
Udo trochę jednak spuchło. Nie całe, ale wokół ranki. Było gorące, może nawet miało temperaturę, w końcu brelok to ciało obce.
Należało nogę oszczędzać, najlepiej trzymając w górze, ja zaś chodziłem po mieście jakby nigdy nic. Tak, to nierozsądne, nawet lekkomyślne, powinienem się czym prędzej położyć, przynajmniej
w pierwszym dniu. Trzeba wziąć dwa dni wolnego, zanim się noga
przyzwyczai. Byłoby niedobrze, gdyby właśnie teraz przyplątało się
zakażenie. Z drugiej strony lekarze zalecają ruch.
84
Wątpię, czy ktoś mógł zauważyć. Ludzie byli zajęci, a gdy zerknąłem na nogawkę, nie było nic widać. Małe wzniesienie trochę
poniżej kieszeni. Mogła tam być kieszeń, tyle że wydłużona i z pękiem kluczy. Lecz Dorota zauważyła. Swoją drogą ciekawe, czy można na to dostać rentę.
Poszedłem do empikowej toalety. Byłem tam po raz pierwszy.
Zdjąłem spodnie; nóż był na swoim miejscu. Naciągnąłem je ostrożnie i wyszedłem na plac. Deszcz zebrał z powietrza kurz, zmył
chodniki. Gdzieniegdzie stały drobne kałuże, które jakby się śmiały.
Przyjemnie było między nimi iść. Szedłem i szedłem, mijając się
z nielicznymi ludźmi. Trwało to dość długo. Dawno opuściłem śródmieście, byłem już na peryferiach. Nikt mnie nie wyprzedzał.
Tam, gdzie ulica się kończyła, wyszła zza zakrętu dwunastoletnia może dziewczynka w letniej sukience i zarzuconym na ramiona sweterku. Trzymała rękę tak, jakby miała w niej parasol. Ale
nie miała, ręka była pusta. A więc padało aż tutaj. Gdyśmy się zrównali, dziewczynka uśmiechnęła się. Po kilku krokach odwróciliśmy
się obydwoje i jeszcze raz posłali sobie uśmiech. Stałem i patrzyłem, ale ona nie obejrzała się. Ruszyłem w powrotną drogę.
W środku miasta natknąłem się na Dorotę. Wychodziła z mojej kawiarenki.
– Szukałam cię – powiedziała. – Musimy porozmawiać.
– O czym?
– Chyba nie tutaj?
– Chodźmy do ciebie.
– Do ciebie.
Szedłem przy jej boku, osłaniając nogę. Na klatce puściłem przodem. Dobrze zna moją kamienicę, przychodzi od pół roku. Zanim
włożyłem do zamka klucz, pocałowała mnie namiętnie, nie zwracając uwagi na sąsiadów. Szli schodami, a ona całowała.
– Widziałam na biurku szefa twoje zwolnienie – powiedziała na
koniec pocałunków. Przekręciłem klucz w drzwiach.
– Od kiedy?
– Otrzymasz w czwartek.
– Ktoś jeszcze?
85
– Tylko ty.
– Napijesz się?
– Pójdę już. Jak u ciebie – wszystko dobrze?
– Nie odprowadzę cię.
Jej oczy zwęziły się.
– Chciałabym kiedyś… – zaczęła i zamyśliła się. – Chciałabym… – Znów urwała. Wzięła torebkę i otworzyła drzwi. Zastukały
na schodach obcasy. Patrzyłem zza firanki, jak przechodzi przez
ulicę. Oddalała się szybkim krokiem. Zaparzyłem herbatę i wyciągnąłem się jak długi przed telewizorem.
Coś mi się nie zgadzało. I z Dorotą, i w pracy. Także ta dziewczynka z dłonią bez parasola, zdawała się coś do mnie mówić. Chciała
najwyraźniej coś przekazać, w języku, którego nie znam, tylko co
– i co to za język? Czy oni wiedzą coś, czego ja nie wiem, a jeśli nie
wiem, to gdzie mógłbym się dowiedzieć? Przecież nie będę pytał
przechodniów. Jeśli Dorota milczy, to do kogo miałbym się zwrócić?
Wtedy przyszło mi na myśl by zdjąć spodnie. Zdjąć, po prostu
– ten pomysł był jak olśnienie. Przecież jestem sam, mogę robić,
na co mam ochotę. Wstałem z kanapy i nie bacząc na nic spuściłem nogawki. Najpierw do kolan. Potem wypuściłem je z rąk i pozwoliłem, aby opadły do kostek. Spojrzałem na udo: nożyka nie było
– i nie było też rany! W miejscu, gdzie niedawno tkwił, widniał
maleńki ślad, nie większy niż po ząbkach kota. Przeciągnąłem tam
dłonią. Wyczułem, że nie pod skórą, ale głębiej, gdzieś między
warstwami mięśni mam, którego przedtem nie znałem, zgrubienie.
Tam mógł być breloczek, to by się zgadzało, gdyby nie jedna rzecz.
Znajdował się dość daleko od kocich strupków. Może z piętnaście,
nawet dwadzieścia centymetrów. Jeśli to on, to znaczyłoby to, że
przedsięwziął był w moim organizmie zupełnie samodzielną podróż.
– Niech się pan skupi, panie Konradzie, teraz będę mówił rzeczy
ważne – powiedział szef przekręcając moje imię. – Wręczam panu
wymówienie, ale to akt czysto formalny, który nie zmienia nic. Nadal jesteśmy jedną wielką rodziną. Może pan do nas przychodzić,
kiedy tylko zechce. Powiem więcej. Może pan nadal pracować przy
86
swoich projektach, przecież nikt nie zna ich lepiej. Na pewno by pan
nie chciał pozostawić prac na tym etapie. Nazwijmy rzecz po imieniu: zostawiać rozgrzebanych.
– Czy mogę zacząć jutro? – spytałem.
Uśmiechnął się.
– Może by pan wykorzystał zaległy urlop?
– Chcę wypoczywać aktywnie.
– Zgoda, rozumiem – rzekł. – W takim razie do jutra, tak?
– Nie zawiodę pana, panie dyrektorze.
Myślałem, że przerwałem, jednak on już skończył. Klepnął mnie
po plecach, westchnął i usiadł.
Wyszedłem z gabinetu i w ciszy stanąłem na progu. Była to ta
cisza, o której mówi się, że jest pełna oczekiwania. Gdy podniosłem
wzrok, natrafiłem na oczy Doroty. Wtedy wyjąłem pismo i rozprostowałem je. Oko wyłapało pogrubiony zwrot „za porozumieniem stron”. Położyłem kartkę na pierwszym z brzegu stole, postawiłem na niej popielnicę i wyszedłem do ubikacji.
Namacałem go bez większego trudu. Schował się między mięśnie, trochę niżej niż wczoraj, nad kolanem. Siedział tam, gdzie kolarze mają koniec getrów. W tym miejscu mięśnie tworzą wybulenie tak obszerne, że można przyrównać je do bochna. Tam tkwił,
otorbiony, bez ruchu i bólu. Wyszedłem do open-roomu i w ciszy
skierowałem się do drzwi. Będąc już w drzwiach odwróciłem się i uśmiechnąłem:
– Do widzenia. Jutro się spóźnię, ale nie więcej niż godzinę. Aha
– dodałem – będę w hurtowni. Czy może ktoś ma zamówienie?
Choć nikt mi nie odpowiedział, znów poszedłem do kawiarni.
Siedziałem na tym samym miejscu, co wczoraj. W którymś momencie mignął mi ktoś podobny do Profunia, potem jakby młodszy
brat pana Gustawa, znanego pisarza. Nawet marynarkę miał jak
po starszym bracie. No i te same, rodzinne ruchy, ten krok, pochylenie czy zgarbienie. Przemykał wśród innych zupełnie niezauważony. To musi być niesamowite, żyć w ten sposób. Nikt go nie zna,
nie wie, że jest bratem tamtego, tyle że w gorszym wydaniu. Patrzyłem jak wszedł do apteki, potem skręcił w dół i idąc wolno wmieszał
87
się między zdążających ku tej części miasta. Więc nie tylko mniejszy, ale i chorowity. A Gustaw dożył pięknego wieku.
Gapiłem się na szybę i siedziałem w środku. I niemal zapomniałem o nożyku. Posiedziałem, zjadłem swoje ciastko, potem wstałem i ostrożnie, jakbym spacerował, ruszyłem do domu. Ale skręciłem jeszcze do empiku, do czasopism z grupy „Hobby”. Stałem
za wędkarzem i zerkałem przez ramię. Niezła jest wyobraźnia panów
od haczyków, błyszczków i innych. Ryba nie ma szans. Jak się zahaczy, nie pozostaje nic jak wić się i trzepotać, by ostrzec resztę o niebezpieczeństwie.
Wówczas usłyszałem głos tego, który przeglądał poradnik. Stał odwrócony plecami i mówił jak brzuchomówca:
– Niech się pan nie odwraca… I nikomu nie mówi. Wkrótce się
do pana odezwę.
Kątem oka widziałem jego profil. Tak, to był brat, podobieństwo
z panem Gustawem było uderzające. Tyle że był mizernawy. Zawsze
jeden brat jest lepszy, tylko nie zawsze wiadomo, który stary. I rozpiętość między nimi różna, aż nie do uwierzenia. Wcale bym się
nie zdziwił, gdyby Einstein miał brata debila. Można by wtedy mówić
o względności geniuszu.
Brat zamknął poradnik i odłożył go na półkę. Odszedł i zniknął
między regałami. Zobaczyłem jego łysinę tam, gdzie kłębił się
tłumik wokół kobiecych pism.
W autobusie jakaś dziewczyna zerwała się na mój widok i z przestrachem w oczach wskazała miejsce. Nie dałem się zaskoczyć.
„Mam żonę w pani wieku”. I dodałem: „A kochankę młodszą”. Usiadła i do końca patrzyła w okno.
Doszedłem jakoś do drzwi, włożyłem klucz do zamka. Byłem skoncentrowany na znalezieniu dziurki, po ciemku trudno trafić. Wówczas mignął mi ten cień.
– Przepraszam – zagadał z boku. Odwróciłem się. Był to mężczyzna w czapeczce z napisem „Chicago”. Co mam wpisać w rubryce 45, „Kwota wolna od podatku”? Jaką ja mam kwotę? Zaraz,
chwileczkę, może lepiej będzie przez lupę – rzekł i wyciągnął z kieszeni szkło, o którym trzeba powiedzieć, że było olbrzymie.
88
Już chciałem je wziąć do ręki, gdy poczułem uderzenie w plecy. Nie wiem, czym. To mogła być deska, tyle że bez gwoździa, z szerokim kantem. Zachwiałem się i trzasnąłem twarzą o drzwi. Nie upadłem, bo byłem za blisko. Oparłem głowę o framugę. Cień przesunął się w bok. Przestałem go widzieć. Gdy się wyprostowałem, nie
było nikogo.
Przekroczyłem próg, zdjąłem buty i położyłem się w ubraniu pod koc.
Ale najpierw obejrzałem twarz. W miejscu, gdzie się uderzyłem,
miałem placek. Jak racuch z jabłkami. U dołu racuch był pęknięty,
wypływała z niego strużka gęstej niczym konfitura krwi.
Obudziło mnie pukanie. Nie wiedziałem, w co. Sądziłem, że w drzwi.
Przez głowę przebiegła myśl o niezapłaconych rachunkach. Potem
rozpoznałem, że to nie drzwi, a okno. Ostrożnie wyjrzałem zza firanki. Na trawniku stała Dorota. Z okna na górze rozlegało się miauczenie.
– Spałeś? – zapytała wchodząc. – Co to?
– Zdrzemnąłem się.
– Pytam o twarz.
– Uderzyłem się o brzeg wanny.
Wtedy pożałowałem, że ją wpuściłem. Będę musiał się tłumaczyć. Oczywiście najważniejsze, że nie straciłem pracy. Trzeba
odwagi, aby pójść na bruk.
Herbata była gęsta i słodka.
– Jak to zrobiłeś? – Pociągnęła z kubka.
– Co? Limo?
– Nie udawaj. Widziałam wymówienie.
– No i?… – Odwróciłem się, aby przestała przyglądać się twarzy.
– Zostajesz w pracy. Kto za tobą stoi? – W jej głosie słychać było śmiech.
– Ty, Doroto – prychnąłem. – Tylko ty.
Objęła mnie i przytuliła.
– Zawsze uważałam, że jesteś najlepszy… Sam szef dał to do zrozumienia.
– Tak?...
89
– Zaraz po twoim wyjściu. Był wyraźnie zadowolony.
Wypiłem duszkiem resztę herbaty.
– Tak?
Nade mną znów rozległo się miauczenie.
– Co to za kot? – spytała.
– Sąsiadki z góry.
– Tej czyścioszki?
– Nie pogniewasz się, jeśli poproszę, abyś poszła?
Prawie zasypiałem, gdy miauczenie powtórzyło się ze zdwojoną
siłą. Było długie i rozpaczliwe. Zastanawiałem się, co się tam dzieje, gdy nagle wszystko ucichło. Odetchnąłem. Wtedy rozległ się głos
sąsiadki. Śpiewała znaną melodię: „Znów jesteś ze mną, ze mną...”
Potem zaśpiewała basem kawałek nowy, jakby na ludowo:
Tyle razy cię prosiłam
A ty znowu się spuściłeś
We mnie
Weee mnie...
Powtarzała zwrotkę kilkakrotnie, niczym Ravel „Bolero”. Potem zaśmiała się, ale krótko. W chwilę po występie otworzyło się okno, a na
trawnik spadł jakiś przedmiot. Wyjrzałem. Na środku leżał martwy
dachowiec. Patrzyłem na niego, dopóki mogłem. Później poszedłem
do łazienki, zwymiotować bajaderę. Rzygałem jak kot – a spałem
jak dziecko.
(c.d.n.)
***
Wygląda na to, że najbardziej właściwą odpowiedzią na czyjąś twórczość jest twórczość własna. Własny głos, przede wszystkim suwerenny. Uczył tego Gombrowicz, a spuentował Janek Lebenstein:
„Nie można mieć uczniów, można tylko epigonów”.
***
90
Zima ustępuje. Śnieg na ulicach stopniał. Jego pasma leżą jeszcze
na trawnikach i wzdłuż krawężników, wciśnięte w szpary i zakamarki. Drzewa stoją jak przyczajone. W środku gotuje się do wybuchu zieleń. Za moment, za kilka dni, zacznie się przedwiośnie.
Z pierwszym słonkiem, gdy tylko asfalt wysechł, pojawił się na
dróżce starszy pan z laseczką i w adidasach. Znam go. To pan dziadzio, który ma kłopot z nogami, idąc drobi bardzo. Stawia kroczki
w jednym, ósemkowym rytmie. Synkopuje z uporem, bez odpoczynku, bezustannie do przodu. Przetrwał kolejną zimę i wyruszył,
by głosić chwałę synkopy. Można patrząc na niego nucić jakąś, nie
ukrywającą radości, piosenkę.
91
W
I
O
S
N
A
Od kilku dni ani jednego obłoku i zaskakująco wysoka temperatura,
jak na początek wiosny. Zamykam okno, bo na zewnątrz koszenie
trawy. Ścinają razem z chwastami, niczym w Ewangelii, ale w przeciwieństwie do tamtych, tu nikt niczego nie oddziela. Ze ściętego
zielska wypadają nasiona, które gwarantują obfity plon.
Obejrzane: „Fitzcarraldo” Herzoga i „Oczy szeroko zamknięte”
S. Kubricka. Jedno o wyobraźni i determinacji, drugie o grzechu,
przekraczaniu granicy, po którym nie można wrócić na dawne miejsce tak, jakby się nic nie stało. Wiem o tym aż nadto dobrze.
***
Przy obiedzie w Sielsko-Anielsko (pstrąg w ziołach, lampka wina),
opowiadamy sobie z Ilorazem o naszych największych klęskach
erotycznych, śmiejąc się do rozpuku. Potem Iloraz wraca do uwag
o pisaniu. O tym, że niewiele mamy w ręku, że coś tam tylko przeczuwamy, i to mizernie. Siedzi toto ciemne, w mrocznym środku
i doskwiera; obmacujemy, zastanawiamy się, co to może być. Próbujemy wydostać. Wyciągamy, dziwujemy się jak chłop żyrafie i wkładamy z powrotem. Może przejdzie.
Jednak nie przechodzi. Macając czujemy, że jest, ale jakby inne
niż poprzednio. A niech tam...
Mija czas, już się zapomniało, widocznie znalazło sobie miejsce
– lecz którejś nocy ból wraca. Wywlekamy na światło – a to duże!…
„Może by do lekarza?” – mówimy na odczepnego i bierzemy się do roboty. Coś dodajemy, drutujemy i zanurzamy znów. Po kilku dniach,
ze zwykłej ciekawości, wyciągamy. Coś się do tego poprzyklejało;
wygląda niczym strach na wróble, trochę jak gotyckie farfocle.
A gdyby tak oczyścić?
92
Pisarz kleci ze słów; długo nie wiadomo, które dobre, a które
zbyteczne. Gdyby to było z kamienia, wtedy źle przyklejone odpadłyby same, prosto na głowę, i szybko nauczyłyby go rozumu. A tu
każde wydaje się ważne, więc trzeba wyjmować i oskrobywać bez końca. Aż do momentu, gdy ujrzą to oczy innych. Wtedy dowiadujemy
się, że nadal nie jest takie, jak byśmy chcieli.
To Coś mieszka w każdym, ale nie każdy ma na takie zabawy czas.
***
W mieście Festiwal „Sąsiedzi”, tym razem poświęcony kobietom.
Chętnie bym się wybrał, ale akurat w tym dniu nie będzie to możliwe.
Siadam więc i piszę do Witka Mazurkiewicza, pomysłodawcy i dyrektora Festiwalu:
Szanowny Panie,
Serdecznie dziękuję Panu oraz P.T. Organizatorom za zaproszenie
do wzięcia udziału w toczącej się w ramach tegorocznego Festiwalu
dyskusji na temat „Formy żeńskiej w literaturze”.
Z ubolewaniem powiadamiam, iż z powodu wcześniejszych zobowiązań nie mogę przybyć na spotkanie. Proszę o wybaczenie i usprawiedliwienie mojej wśród Was nieobecności.
Nie chciałbym jednak rezygnować z możliwości wyrażenia opinii
na zaproponowany temat. Ci z Państwa, którzy mnie znają, domyślają się zapewne, iż forma żeńska jest dla mnie czymś ważnym, i to nie
tylko z męskich powodów. Wszystko, co uosabiają Ewy, jest mi bliskie
dlatego, iż to, co w naturze interesujące, to pierwiastek, który trzeba
nazwać kobiecym. Tak, „Das Ewig-Weibliche zieht uns hinan”.
Pozwolę sobie wyznać więcej: Otóż dzień, w którym zmieniłem się
z dziecka w twór mężczyznopodobny, uważam za jeden z najsmutniejszych w niepozbawionym męskich zwycięstw życiu. Jednocześnie
sądzę, że ocalona część mojej kobiecej natury upoważnia mnie, aby
będąc po stronie urody, bezinteresowności i wrażliwości, z takich właśnie pozycji wyrazić kilka zastrzeżeń wobec zaproponowanego przez Was
tematu.
Pierwsze niebezpieczeństwo dotyczy ideologizacji. Ideologie są od
93
ponad stu lat czymś niesłychanie modnym. By przywołać Tomasza
Manna: Nasza «epoka, która mówi również o stuleciu dziecka i wynalazła emancypację kobiet, jest w ogóle niezmiernie skłonna do ustępstw. (...) Tej epoce wystarczało powiedzieć: „Mam specyficzne poczucie życia”, a już składała głęboki ukłon przed takim oświadczeniem. Obdarowała ją predykatem samodzielnej formy życia i oczywiście gorliwie to potwierdziła.» („Doktor Faustus”). Byłoby niezmiernie cennym, gdyby udało się uniknąć owej łatwości. Trzeba bowiem
zauważyć, że właśnie w ramach ideologii feministycznej kobieta traci to, co ją konstytuuje, to znaczy, kobiecość. Dzieje się tak dlatego,
że kobieta jest w moim przekonaniu obca wszelkiej ideologii, a może
nawet jest jej wrogiem śmiertelnym.
Druga rzecz, która winna budzić partyjną czujność, dotyczy tego,
co nazywa się „specyfiką bycia kobietą”. W przesłanych mi na rozgrzewkę notatkach znalazły się sformułowania wywołujące mój najwyższy niepokój. Zdania te brzmią tak: „Forma żeńska to forma stroju, zachowania się, ale też plan życia, oczekiwania społeczne, ograniczenia wynikające z postrzegania roli społecznej. To także pewien
krąg tematów, percepcja świata i stylistyka, nazywane kobiecymi,
w odróżnieniu od ogólnoludzkich”. Jak łatwo spostrzec, zdanie pierwsze dotyczy także mężczyzn. To zaś, co miałoby nas różnić, to krąg
tematów – z których jedne są ogólnoludzkimi, drugie „kobiecymi”.
Otóż chciałbym zaprotestować przeciw wyłączaniu spraw kobiecych
z tematów ogólnoludzkich. Moim zdaniem kobieta jest także – może
najpierw – może przede wszystkim – człowiekiem.
Rzeczą ostatnią, na którą trzeba zwrócić uwagę, jest ideologizacja już nie kobiety, ale literatury. „Kobiecość” nie jest kategorią literacką – tak samo, jak nie jest nią „męskość”, „dziecięcość” czy nawet „synczyzna”. Jest kategorią z zakresu psychologii płci, także stosowną przy badaniach socjologicznych czy w medycynie. W obrębie
literatury można mówić o „problematyce kobiecej” jak o każdej innej.
Chyba tylko tyle – i aż tyle. Trzeba jednak uważać, aby tej tematyki
nie fetyszyzowano. Trzeba też, by samej literatury nie traktowano instrumentalnie. Tak jak traktował ją marksizm, mówiący przy okazji „Powrotu taty” o bezrobociu i tworzących się z tego powodu bandach roz94
bójników. Innymi słowy, byśmy dzisiaj w zdaniu „Daj, ać ja pobruszę,
a ty poczywaj” nie dopatrzyli się najstarszych przejawów męskiego,
oczywiście szowinistycznego, seksizmu.
Życzę Wam owocnych obrad oraz wielu wspaniałych, związanych
z obcowaniem z płcią piękną, chwil...
***
Warszawa. Wracam z Contbusem do Lublina. Kupiłem bilet, zostawiłem bagaż i wyszedłem na papierosa. Obok dwie dziewczyny,
żegnają się – ale jakże czule. Pocałunkami. Człowiek mimo woli
staje się świadkiem językowych zdarzeń.
Kończę papierosa i zajmuję miejsce obok. Dziewczyna wyciąga
telefon, wybiera numer i zaczyna rozmowę. Też z dziewczyną – i też
czule. Kończy jedną, zaczyna drugą, wcale nie gorszą.
Do mikrobusu wsiada mężczyzna. Znam go, to asystent na italianistyce. Mówią, że homoseksualista, dawniej pedał, dzisiaj gej. Tak
mówią, nie wiem, nigdy mnie nie całował, choćby w rękę, nie mówiąc
o penetracji. Jak przystało na naukowca, nie zwraca na nikogo uwagi. Wyjmuje książkę, pogrąża się w lekturze.
Ruszamy; w ostatniej chwili bus zatrzymuje długowłosa brunetka. Wskakuje do środka, siada przede mną, po przekątnej. Zerkam
na nią z przyjemnością. Szkoda, że siedzi zbyt daleko, by zagadać.
Zrezygnowany, decyduję się na drzemkę. Tym bardziej, że ta od języczków wylogowała się i śpi.
Niemal zasypiam, gdy spóźniona zaczyna rozmowę. Tym razem
nie muszę nastawiać uszu, w busie słychać każde słowo. Rozmawia
z mężczyzną, który – jak można się domyślić – wraca samochodem
z Łodzi do Warszawy. Jedzie sam, ma zestaw głośno mówiący i dużo „darmowych” minut. Jest żonaty, ale wolny – taka formacja – i chętnie pozna rozmówczynię bliżej. Dziewczyna śmieje się, kokietuje,
nie ma nic przeciwko… w pewnej jednak chwili zmienia ton na całkiem serio:
– Możemy się spotkać, pójść na tańce, ale wiesz, mógłbyś się zdziwić… Nie, nie to, przypadek szczególny… Mam męskie przyrodzenie. Taką mnie Pan Bóg stworzył.
95
Otwieram oczy. Patrzę na obfite piersi i szybko zamykam. A ona:
– Gdy biegłam do busa, musiałam przez plac budowy, wyleciał
dozorca, chciałam się zatrzymać i dać mu w dziób. Więc uważaj!…
– śmieje się. Rozmówca coś odpowiada, dłuższy wywód czy też
wzwód, potem ona:
– To nie takie proste. Zostanę mężczyzną, a kobiety przestaną mi
się podobać, to co? Albo odwrotnie… Czasem myślę, że Bóg mnie
stworzył, aby przypominać, co jest normalne.
Uchylam z największą ostrożnością powiekę. Wszyscy śpią. Śpią
czy – tak jak ja – udają? A tamta konwersuje.
– Wiesz, jak kupię sobie sukienkę i obejrzę się w lustrze, to tak
się sobie podobam, że mi chuj staje – mówi ze śmiechem. Rozmówca też się musi śmiać, albo go zatkało, bo dwupłciowa nie ukrywa satysfakcji.
– No, pewnie – odpowiada. – Pełno jest gnojków, co chcieliby
mieć taką w kolekcji. Niech spierdalają…
Znów mówi tamten. Po nim ona:
– Wracaj do żony, pilnuj związku, bo nie wiesz, co masz.
***
Już noc. W wieżowcu świeci się ostatnie okno. Dochodzi trzecia.
Na dworze spóźniona śnieżyca. Wiatr duje tak, jakby chciał upokorzyć porozstawiane wśród osiedla drzewa. Gdyby miały liście,
pewnie by się udało. Teraz przelatuje jak przez miotłę i, wściekły,
pędzi dalej.
Samotność. Ludzie są – i ich nie ma. Za chwilę nie będzie nikogo. Za chwilę przyjdą inni, a nasze ślady zawieje nowy śnieg.
W wieżowcu zgasło światło. Muszę postawić kolejną literę.
Muszę? Chcę.
Zaledwie rok temu zmarł Miłosz, a już dziś, w imieniny Czesława,
otrzymałem od niego we śnie wiersz. Przytaczam go z drobnymi, interpunkcyjnymi poprawkami:
96
TERCYNY Z ZAŚWIATÓW
To miło z waszej strony, Drodzy Gospodarze,
Że nie bacząc na protesty rozumu oraz pięciu zmysłów
Zechcieliście zaprosić mnie do siebie w tym szczególnym dniu
Zapewne radzi będziecie wiedzieć, jak tu jest Nie spotka was
rozczarowanie Pan Bóg stanął na wysokości naszej wyobraźni
I każdy otrzymuje to, o czym marzył jako chłopiec
Z łatwością odnalazłem się w nowych realiach
Powiem szczerze, jak może to robić starzec:
Byłem tam już kiedyś z wdzięczną panną Zet.
Zaletą miejsca jest, że nie trzeba nikogo udawać
Wokół kręci się pełno dzieci i uśmiechających się mędrców
Tak jak przewidywaliśmy, śmieją się z siebie
To prawda: byłem kilka dni w czyśćcu
Ale nawet tam można poznać wielu
nadzwyczaj życzliwych ludzi
Nie wszystko wygląda różowo Spotkałem pana Adama
oraz wuja Oskara Nie chcieli rozmawiać
Obydwaj pogrozili mi palcem
Cieszy mnie myśl, że wkrótce się zobaczymy
Jeśli z tej perspektywy pozwoliłbym sobie posunąć się
do rady, to tylko jednej: Nie myślcie za dużo o Bogu
Trochę tu inaczej niż sądziła moja babka
I ksiądz ze Skwiroły Lecz jedno się zgadza:
W lewym rogu nieba Nastka smaży bliny.
97
Miłosz to jeden z tych, którzy są obok nas przez całe życie. Miało się
wrażenie, że będą zawsze. Nie było nas, był Miłosz – nie będzie
nas… a on zawsze będzie największym poetą od czasów Mickiewicza.
Był tego świadomy i świadomie się w tę rolę wpisywał.
Lubię jego sentencję, że: „Prawda jest higieną języka” – i intuicję Brodskiego, że głównym tematem dzieł Miłosza jest niezdolność ludzi do pojęcia znaczenia własnej egzystencji.
Putrament, kolega z grupy, zaprzestał parać się poezją, gdy zetknął się z wierszami kolegi Czesława. Zrozumiał, czym poezja jest
i się zawstydził. Chwała mu za to.
Miłosz i Baczyński. Czytam wiersze powstałe w czasie wojny; jakaż
między jednym i drugim przepaść. Teksty Miłosza wypadają przy
tamtych jak młodzieńcze wprawki. A przecież to poeci tego samego
pokolenia.
***
Wpada Andrzej Kot, jak zawsze z teczką rysunków, a każda z prac
trafiona. Przy nim sprawdzają się dwa powiedzonka naraz: „Styl
to człowiek” oraz Picassowskie: „Ja nie szukam, ja znajduję”.
Andrzej jest nie do pomylenia z kimkolwiek i czymkolwiek. Jego
wierszyki i hasła opisują świat lepiej niż całe tomy.
Mówi, że wręczył ekspedientce z piekarniczego grafikę z wierszykiem: „Po bułkach z Jastkowa lepiej pracuje głowa” – i poprosił
o przekazanie szefowi.
Po kilku dniach zaszedł do sklepu i spytał, czy grafika się spodobała. A sprzedawczyni:
– Nie dałam.
– Dlaczego?
– Za bardzo by urośli.
***
Kupiłem płytę z koncertem Mozarta, z partią skrzypcową wykonywaną przez córkę dyrektora filharmonii. Pierwsza rzecz, o jakiej pomyślałem, to to, że tatuś jej załatwił… Dopiero po chwili, zerkną-
98
wszy na informację, że dziewczyna skończyła wiedeńskie konserwatorium, pomyślałem ze wstydem, że żałosnym i małym jestem typkiem. Pauvre mec, jak mówią Francuzi. Dlaczego nie przyszło mi do
głowy, że dziewczyna jest uzdolniona, a do tego wyedukowana?
Na osiedlowej uliczce mijam starszego pana, tego z nożnym kłopotem, co to idąc synkopuje. Stoi w miejscu i czeka, aż przejadę.
Widzę w lusterku, że stoi nadal. Zjeżdżam na pobocze, wysiadam
z samochodu.
– Pomogę panu...
– First step – mówi pan dziadek. – Pierwszy krok. Laska też amerykańska – dodaje z dumą.
Rzeczywiście, z metalowym wspornikiem. Gdy nacisnąć rączkę,
wspornik opiera się o płytki i zwiększa stabilność.
– Nie wiem, co się dzieje, nie mogę oderwać stopy od podłoża.
– Najtrudniejszy pierwszy krok.
Trochę buksujemy w miejscu; po kilku minutach dziadek zasuwa
tak, że ledwie za nim nadążam.
***
Poniedziałek, początek Wielkiego Tygodnia. „Zbieramy na piwo...”
– oznajmiają dwaj młodzieńcy z zalotnym uśmiechem.
„Pieniędzy się nie zbiera, pieniądze się zarabia”.
Epizod w Warszawie. Stoję w drzwiach kawiarni „Ambasador”,
po spotkaniu, na które musiałem założyć garnitur. Z naprzeciwka
podchodzi mężczyzna, może czterdziestoletni:
– Excuse me, I would be grateful if you could spare me 10$.
– Sorry – odpowiadam z amerykańskim uśmiechem i ukłonem dyplomaty – I don’t speak polish.
Żebractwo uprawiane bez żenady. Oto staliśmy się narodem prawdziwie wolnym.
***
Muzyka z samego rana, niebezpieczna jak kieliszek wódki. Od razu
wciąga, odurza i powoduje, że nic nie jest się w stanie robić.
W księgarni Ezop (tam zawsze można liczyć na coś dobrego) na-
99
byłem „Lolitę”. Przeglądam pomiędzy jednym przystankiem a drugim, czytając po kilkanaście zdań z kilku stron. Pierwsze wrażenie,
że to dziewiętnasty wiek.
„Lolita” jako komentarz do „Cierpień młodego Wertera”. Bohater rozdzielony na dwóch – „spóźnionego kochanka” oraz pisarza-lubieżnika.
***
Po południu na wprost mojego okna pojawia się krzyż z niewielką
tabliczką. Stacja XII: Zdjęcie Jezusa z Krzyża. Przygotowania do
Drogi Krzyzowej; dziś Wielki Czwartek. To także dzień zdrady Judasza.
Pomieszczenie, w którym zdrada miała miejsce, znajduje się dziś
w części Jerozolimy zarządzanej przez muzułmanów. Przed wejściem siedzi stary Arab z wielkim, pamiętającym chyba wojny krzyżowe, kluczem.
Byłem w tej sali, dwa tysiące lat później. Spora, wsparta na jednym filarze, stoi całkowicie pusta. Jest tak, jakby wszyscy, Jezus i apostołowie, tylko co ją opuścili. Jakby tyle co wyniesiono stoły i meble
– i jakby od tamtego wieczoru nic jeszcze się nie wydarzyło. Doprawdy, tu czas zatrzymał się w miejscu. Gdyby podejść do okna, wspiąć
się na palce, zobaczyłbyś na zewnątrz tamten tłum, szykujący się
do święta Paschy. Jezus jest już w więzieniu, apostołowie się rozpierzchli, Judasz na Polu Krwi, zaś gospodarz, z obawy, by nie wplątano go w toczące się wypadki, w pośpiechu zatarł ślady. Napracowały się dziewczyny ze służby; na posadzce nie ma ani jednego okruszka.
Żadnych dźwięków, żadnych odgłosów. Absolutna cisza. Wszyscy się ukryli, może nawet opuścili domostwo. To nie oni, nikogo tu
nie było i o żadnej wieczerzy nie wiedzą. Zostały ściany, okna i posadzka. I te dwa wyjścia. Główne, dość obszerne, oraz drugie w rogu,
tak małe, że trzeba się pochylić. Ktoś, kto wychodził stąd cichaczem,
wyśliznął się chyba właśnie tędy.
Nikogo już nie ma, ani zdradzonych, ani zdrajcy, wokół kłębi się
inny tłum. Inne czasy, inne tuniki. Pozostała pamięć o zdradzie.
100
***
Wielki Piątek, wieczór, osiedle tonie w ciemnościach. W gęstniejącym zmierzchu przesuwa się powoli długie pasmo ogników. Błyskając i falując wije się w kierunku dolinki. Prócz ogni nie widać niczego, bo ubrany na ciemno tłum stapia się z nocą. Pozostają tylko te
światła. To tłum tworzący drogę krzyżową. Czoło pochodu spływa
w dół, światła świec nikną, jakby wsiąkały w ziemię. Włączam komputer i siadam do roboty.
Czy ten Dzień, męki Pańskiej, jest jednocześnie dniem śmierci Judasza? Ewangelie nie określają, kiedy to się stało, można jednak domniemywać, że dość szybko od momentu pojmania Jezusa. Więc
w piątek? W sobotę? Chyba raczej w piątek, tak daje się wnioskować
za Mateuszem. W piątek rano Sanhedryn podjął uchwałę skazującą Jezusa i przekazał Go Rzymianom, także w piątek Judasz odniósł
srebrniki. Zwrot pieniędzy i jego śmierć wydają się następować po
sobie w dość krótkim czasie. Za takim następstwem zdarzeń przemawia stan emocji apostoła oraz to, że decyzja była aktem rozpaczy.
Emocje trzymały go we władaniu od chwili, gdy w jakiś sposób dowiedział się, że Jezus został skazany na śmierć. Trzymały – i już nie
puściły. Jego rozpacz z tego powodu była tak wielka, że ulgę mogła
przynieść tylko śmierć.
Jeżeli było właśnie tak, to oznacza to, że w momencie wydania
Jezusa Judasz nie miał świadomości, na co Go skazuje. Gdyby wiedział na co, to chyba by się na taki krok nie odważył. A gdyby się odważył, to w chwili, gdy to się stało, przecież by nie rozpaczał. Jako
nikczemnik powinien raczej zacierać ręce, zadowolony, że wszystko
poszło po jego myśli.
Z tego wynika, że nie mógł też uważać, że Jezus uzurpuje sobie godność mesjańską, ponieważ tu Prawo jest jednoznaczne. Za
to groziła śmierć. Takiego wyroku Judasz najwyraźniej się nie spodziewał. Czy więc wydając Jezusa także on nie wiedział, co naprawdę czyni i jakie będą jego czynu konsekwencje? A może wiedział,
ale coś innego – że na przykład skazuje Go na uwięzienie albo inną,
101
nie tak znów dotkliwą karę. Na przykład na wydalenie na czas Paschy z Jeruzalem. Może to oznaczać, że w jego oczach „przestępstwo”
Jezusa polegało na czymś innym. Może miał też przekonanie, że panuje
nad sytuacją, a nawet ją do pewnego stopnia kontroluje. Kiedy okazało się, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, bo Jezus znalazł
się nie tylko w rękach Sanhedrynu (jednak współrodaków), ale także
Rzymian, musiał zrozumieć, co się stało. Musiał też zrozumieć, że
jeden człowiek wobec machiny zarządzanej przez potężne cesarstwo, pozostaje bez szans.
Procesja drogi krzyżowej jest już pod moim oknem. Ksiądz zatrzymuje się przy krzyżu, rzeka światełek oblewa ścianę bloku. Zdążam
jeszcze zgasić światło i spuścić część rolet. Zerkam na nich, tych
ludzi, przez trzecie, małe okienko. Są tak blisko mnie, dwa, może
trzy metry, oddziela nas tylko szyba. Jak dobrze, że wymieniłem
okna na hermetyczne plastiki. Ale i tak czuję się jak Żyd-Wieczny
Tułacz, który stojąc ukryty w ciemnościach obawia się, że, wbrew
woli, jego też może ta sytuacja wciągnąć.
***
Głuptas ze mnie, i to wielkanocny; o mało nie zepsułem świątecznego śniadania. Przez zacietrzewienie. Koniecznie musiałem dowieść
swego i postawić na swoim. W piękny poranek z Magdą i Kostkiem.
A zaczęło się całkiem niewinnie.
Przygotowujemy śniadanie, rozmawiamy. O tym, tamtym, siamtym… Nastrój świąteczny. Magda nakrywa do stołu, Kostek kroi chleb,
zaparza w dzbanku herbatę. Mnie przypadło pilnować, by jajka
były na miękko. Wkładam je do wody – i widzę, że jedno pęknięte.
Wymieniam – ale drugie takie samo. Sięgam po trzecie – też.
– Jak to możliwe, że opakowane, a pogniecione.
– Zdarza się – słyszę w odpowiedzi. – To przecież jajka…
– No tak… Dlatego powinni obchodzić się jak z jajkiem.
– Może się ktoś spieszył albo był zmęczony. Może ci, co wyładowywali, byli nieostrożni...
– Wiesz, wszystko można usprawiedliwić. Tylko że...
102
I zaczynam tyradę. W wielkanocny, beztroski ranek.
– Tak, to mozliwe. Ktoś nie pracował z należytą ostrożnością…
Zauważcie jednak, jak o tym mówimy. Niby wyjaśniamy, a tak naprawdę usprawiedliwiamy. – I już wytaczam najcięższe działa:
– Ja wiem, to tylko jaja, ale obawiam się, że w tym kryje się coś więcej. Zgoda na bylejakość: „Nic się nie stało, Polacy!...” W tej zgodzie jest coś jeszcze. To przygotowywanie zawczasu alibi. Dla bylejakości. I drugorzędności. Taryfa ulgowa, którą lubimy – bo lubimy
życie ułatwione. Bo kto wie, czy sprostalibyśmy…
– Wyluzuj – mówi Magda. – Za chwilę dostaniesz zawału.
Miała rację. Jeszcze krok, a poruszyłbym Ziemię i Niebo, z Bogiem jako żółtkiem w środku!… Zaraz będzie o jajku Kolumba, że
gdyby stłukł, nie odkryłby Ameryki. Ab ovo usque ad… absurdum.
A wszystko przez trzy stłuczki.
W telewizji aspirant Arkadiusz M. sporządza notatkę służbową
pod kryptonimem Śmigus-dyngus; „Na płaszczu zgłoszonej obywatelki ujawniliśmy wilgotność skutkującą prawdopodobnie w wyniku użycia wody”.
ROZMOWY NA WIELKANOC 2006 ROKU
pamięci Czesława Miłosza
–
–
–
–
–
–
–
–
–
–
–
Mamo, jak to było z indykami?
Z jakimi?
No, wielkanocnymi.
Było jak było.
To prawda, że co roku kradli?
Ano kradli.
Nie mogliście upilnować?
Upilnujesz przed sąsiadem? Posypie ziaren, to indyk idzie.
No, to go zamknąć.
Sąsiada?
Indyka.
103
– Trzymać stworzenie w komórce? Nawet ja bym nie trzymała,
a co dopiero ojciec… Raz kupiliśmy dwa, to ukradli obydwa.
– Trzeba wiązać.
– Uwiązaliśmy, to został sam sznurek. A wszystko przez ojca.
Bo lubił zwierzaki.
– Lubił? Przecież ojciec żyje!...
– Żyje, ale już nie lubi. Chciał kupić na Wielkanoc. Wielkanoc
by przeszła, a indyk by został. Ale ukradli przed. A potem próbowali
my gęsi.
– Trzymaliście gęsi?
– I to ile! Ojciec lubił, jak się coś po podwórku kręci… „Zobacz,
matka, jak ładnie chodzą...” Zawracał gitarę, aż uległam.
– Dużo?
– Mówi: „Chodź matka na targ, kupimy coś – może by gęsiaków?” To my poszli. Stoi baba, ma w koszyku. Pytam: „Proszę pani,
to gęś?” A ona: „Proszę pani, co będę mówić, gąsior. Wzięłam od ludzi parkę, w domu sprawdzam – gąsiory. Teraz muszę sprzedać”.
A ojciec: „Matka, kupmy”. Kupiłam. A z boku stała kobieta, też
z gąsiorem. Mówi: „Niech pani weźmie i mojego, będzie parka”.
– Jak to parka?
– Tak samo spytałam. A ojciec: „Matka, kup, będzie im raźniej”.
Więc kupiłam. Zamknęliśmy w komórce, by nie ukradli. Zachodzę
trzeciego dnia – a jeden z gąsiorów siedzi na gnieździe. Mówię ojcu
– a on się cieszy: „Będą małe!” Ten gąsior zniósł dziewięć jaj. Gdy
usiadł, zniósł jeszcze jedno. Zgadnij, ile się wylęgło?
– Siedem.
– Dziesięć. Wiesz, ile było gęsi?
– Jedna?
– Dziewięć. Razem z matką dziesięć. Chowaliśmy wszystkie
jedenaście, młodego gąsiora też. A staregośmy zarżnęli.
– Na Wielkanoc?
– Uhm.
104
***
Przygoda z fragmentem „Judasza”, wysłanym do gazety. Przesłałem dwa rozdziały i dołączyłem list: «Pani Redaktor, oto dwa kawałki… W Pani ręku decyzja, jak je drukować, razem czy osobno, jeśli
jednak dwa, to drugi nie powinien ukazywać się w Wielki Piątek,
bo Czytelnicy mogliby się poczuć urażeni choćby zdaniem: „Ten
twój Joshua prosi się o krzyż”, drukowanym dokładnie w Wielki
Piątek, jak durna prowokacja. Tego bym oczywiście nie chciał. Może więc – jeśli całość – to w Wielką Sobotę oraz Wielkanocną Niedzielę?»
Drugi z odcinków ukazał się akurat w Wielki Piątek.
***
Najpierw słyszę, a za chwilę widzę, jak trzech siedmiolatków rozbija
butelkę. Potem oddział dosiada hulajnogi i odjeżdża. Obok wysiada z samochodu mężczyzna, lecz nawet nie zerknie w ich stronę;
idzie w swoją. Scenę widzi też kilka innych, kręcących się po skwerze osób. Nikt nie reaguje, takie ich, panie tego, pryncypia. Mamże
ja, z trzeciego piętra, zejść i z nimi się użerać?
Gdy byłem chłopcem troszkę od nich starszym, kręciłem się bez
zajęcia po wsi, podczas gdy koledzy musieli pomagać rodzicom.
Pan Fabiańczyk, osiemdziesięcioletni kowal na emeryturze, widząc, że kradnę Bogu czas, przywołał mnie i rzekł: „Chodź tu,
rojber, coś ci pokażę”.
Poszliśmy za stodołę, gdzie pan Fabiańczyk zdjął kosę, zaprowadził na łąkę i pokazał, jak się kosi trawę. „Mnie już nie będzie
– powiedział – a ty będziesz umiał. I będziesz pamiętał, że trawę
nauczył cię kosić Fabiańczyk”.
Przebieram się, biorę plastikową torbę i schodzę. Przywoławszy
chłopców, zbieram z nimi szkła. Tłumaczę, że to niebezpieczne.
Słuchają zdziwieni, zaskoczeni nie tyle tym, co mówię, ale tonem.
Chyba nikt z nimi tak nie rozmawiał. Potem proszę jednego, by
zaniósł szkła do śmietnika. Idą tam wszyscy, towarzysząc głównemu
niczym mała asysta. Przywódca, żywszy niż pozostali, włącza wyobraźnię:
105
– To może być niebezpieczne dla pieska, jak wyjdzie na spacer.
– No właśnie – wspieram rodzący się rozumek. Na cześć pana
Fabiańczyka z poznańskich Smolic.
***
W telewizji litewski film „Umowa najmu”. Można zobaczyć, co im
po latach sowietyzacji dolega.
Przede wszystkim nie myślą konkretem. Od razu włażą w metaforę, w supersensy, głębię… I w tej głębi toną.
Przez dziesięciolecia mówili językiem Ezopa – i to się przyjęło.
A potrzebny Kartezjusz, Husserl, może nawet Sokrates! I Woody
Allen. Bez tego zaduszą się znowu. Z tą różnicą, że teraz sami.
Przyczynek do rusyfikacji albo, jeśli kto woli, sowietyzacji: Jest
rok 1981, wsiadam w pociąg z Leningradu do Berlina. Po raz pierwszy wagony są otwarte, można przejść do WARS-u. W sypialnym
wdaję się w rozmowę z dziewczyną od kipiatka, nie dlatego, że ładna, ale by poindoktrynować. Powiedzieć co nieco o „Solidarności”.
Diewoczka słucha z zainteresowaniem. W pewnym momencie kładzie palec na ustach: „Proszę ciszej, za ścianą śpi koleżanka, która
donosi do KGB”.
Gdy wracam, na miejscu tamtej jest już druga. Znów wdaję się
w pogawędkę o pannie „S”. Ta słucha, uśmiecha się i kiwa głową.
W pewnej chwili daje znak: „Proszę ciszej, za ścianą śpi koleżanka, która donosi do KGB”.
Juliusz Cezar: „Aby powstać, człowiek musi podeprzeć się w tym
samym miejscu, w którym upadł”.
***
Kwiecień, pełnia księżyca, noc po dniu pracy. Kosząc trawnik myślałem o zniewolonej duszy. Zniewolonej czy zrusyfikowanej?
Człowiek rodzi się niewolnikiem. Jest niewolnikiem naturalnym,
który w miarę lat z trudem przebija się od natury do wolności.
Krishnamurti mówi o wolności od znanego, konieczności ciągłego
zostawiania za sobą poczwarki. Proces to nieskończony, bo ilekroć
106
się wyzwolimy, miękka wolność niezauważalnie zastyga w chitynę
– którą znów trzeba pozostawić. I tak życie usłane jest niezliczoną ilością pancerzyków, duchowych wyrobów, zalegających trakty i ścieżki.
W związku z sesją na temat reliktów po zaborze zajrzeć w „Martwe
dusze”. I porównać z duszami żyjących. Tam wszyscy mówią o głupstwach i zajmują się kombinacjami, konfiguracjami całkowicie
absurdalnymi. Bohaterowie taplają się jak w bagnie. Tak jak w scenie, gdy idą podmokłym terenem po to, by zobaczyć jakiś graniczny
krzew. Nic tam nie jest proste, wszystko pokomplikowane. Ta komplikacja to wikłanie się w didaskaliach, drugorzędnych cechach płciowych, nie atrybutach, ale atrybucikach atrybutów. W komiczno-groteskowych duperelach.
Oni tego nie widzą. Nie widzą też tego, co ważne i czego winni
się trzymać pazurami i zębami.
Czemu jest tak, że nie umieją wydobyć twardego, które by ratowało? Czy to kwestia niewoli, w której zakazano myśleć o sprawach
zasadniczych? Czy tchórzostwa, które nie pozwala (że się wyrażę)
spojrzeć Bytowi w twarz? Czy ich Bóg ma w sobie jakiś wewnętrzny
błąd i nie zachęca, by stanęli na nogi? Aby nauczyli się konfrontować z trzema, czterema sprawami, z których wszystko wynika? Na
których stoi świat? Nie wiem, nie wiem. Wracam do lektury.
(w nocy) Czytam czasami Norwida – już nie poezję, ale publicystykę, listy – i widzę, jak wiele z tego, czego się domagał, nie zostało wykonane.
O elitach: „To są sińce po kajdanach...” Cóż powiedzieć dziś?
Człowiek zaczyna się zastanawiać, czy takie pisanie jest tylko po
to, aby było gdzieś zapisane – i tyle. Aby żółkło w książkach, do których nikt nie zagląda – bo są pilniejsze sprawy. Nie dokopaliśmy
się, nie sięgnęliśmy do prądów, które w książkach jak te Norwidowskie płyną pod spodem.
Na dobranoc poczytywanie „Biesów”. Kpinki i szyderstwa z bohaterów, z ich prób robienia w Rosji czegokolwiek. Tak, bywają
opozycjoniści śmieszni, czasem żałosni, jednak czegoś chcą. Przy107
dawać ich wysiłkom motto o czartach i świniach, to troszkę za wiele.
Dostojewski nie jest wobec opozycjonistów fair. Nie zauważamy
tego, bo to Dostojewski. To kredyt zaufania, jaki daje się autorowi.
W tym przypadku należy ten kredyt cofnąć.
Opowiadacz Dostojewskiego pokpiwa wprawdzie z samego siebie, to niewiele jednak zmienia, gdy jednocześnie traktuje swoich
bohaterów nie tylko z ironią i sarkazmem, ale i szyderstwem. To
ich stygmatyzuje, odbiera szansę na dialog prawdziwy, zamyka.
W ten sposób „dialogowość”, o której pisał Bachtin, staje się niczym więcej niż narratorską sztuczką.
***
Rozmowa pod oknem. Konwersuje dwóch panów, których znam
z widzenia, lekko zniszczonych. Jeden dorodny, drugi mniejszy, jakby ostatni z miotu. Całymi dniami przesiadują na placu zabaw, z pozostałymi senatorami dzielnicy.
– Zobacz – mówi starszy – z tobą to tak zawsze. Jak z Grześkiem
my szli na wódkę, to ty bez żadnego powodu poszedłeś z nami. Bez
żadnego powodu!...
Cisza. Dość długa, nawet ciężka. Wreszcie mniejszy:
– Kiedy to było?
– No, z dwadzieścia lat temu… Tatuś, jak to widzi, w grobie się
przewraca.
***
Przed domem bordowy ford, przy nim łysy właściciel z krótkim karkiem. Zepsuł mu się wóz. Rozmówił się z kimś przez komórkę i czeka. Wyjmuje z bagażnika linkę, doczepia, potem sięga po butelkę,
wypija wodę, a dudkę wtyka w żywopłot.
Hm, co robić? Zwrócić uwagę? Jest ode mnie dwa razy szerszy.
A jeszcze powie coś w narzeczu, bo to na pewno mistrz ciętej riposty. Odwróci się i splunie, może na mnie?
Więc co? Zostawić, jakby nigdy nic? Ja, który tyle razy złościłem
się na typków traktujących miasto, ulice, las jak śmietnik? Ja, pedagog uważający, że tak trzeba?
108
Magda przygląda mi się z boku:
– Do chłopców wyszedłeś, a tutaj?
Wychodzę. Zbliżam się jak pies do jeża i, zachowując dystans
ucieczki, zaczynam:
– Wie pan, dzień dobry, mam problem, bo wszyscy wkładają
śmieci w żywopłot… Czy zechciałby pan tę butelkę wziąć?
Orangutan patrzy niewidzącym wzrokiem.
– Przepraszam, czy mógłby pan?…
– Dobra, dobra!… – Wyjmuje dudkę z krzaków i wrzuca do bagażnika. A ja wracam cały i zdrowy.
No proszę, nie jest źle – wystarczy odezwać się po ludzku. Czasem tylko poprosić, by nie śmiecił (nie pluł, nie klął, nie kradł,
nie zabijał). Być może nikt go nie uświadamiał. Bo przecież to jak
z kobietami – nie ma twierdz niezdobytych, są tylko źle oblegane.
I gdy jestem już z niego dumny – gdy dumny jestem z Człowieka
– Magda znów wylewa mi na głowę kubeł zimnej wody:
– Twój Człowiek jest bezbronny – bo dostał cios w ego: „Bryka
mnie się rozkraczyła”. A poza tym tablica rejestracyjna; nie jest
anonimowy. Więc: „Podniosę, niech się odpieprzy, złamas jakiś!…”
***
Wiosna i upał, więc od razu w mieście więcej aut. Stoję w korku, powoli posuwamy się do przodu. Gdy zrównuję się z samochodem nauki jazdy, coś mnie kusi tak, że otwieram okno i daję znać instruktorowi, że chciałbym mu coś powiedzieć.
– Dzień dobry panu – mówię.
– …dobry panu – odpowiada ostrożnie.
– Mam do państwa pewną prośbę…
– Tak?…
– Uczycie państwo jazdy… Byłoby bardzo pięknie, gdybyście
zechcieli też uczyć szanownych adeptów kultury jazdy.
Na to instruktor:
– Odwal się.
I zakręca szybę.
109
***
Msza w radio, w obrządku wschodnim. Słucham z zainteresowaniem, to piękna liturgia… ale te pieśni są jakby na jedną nutę. Nie
muzyczną, lecz duchową. Bez względu na to, w której części nabożeństwa są śpiewane, zawsze mają charakter błagalny. Wierni zdają się przez cały czas bić przed Bogiem pokłony – pełni pokory,
boć przecie są tylko ludźmi – są prochem. Są Bożymi niewolnikami. Gdy stoją w cerkwi, nie ma w nich nic z tego, co wynika z zachęty Jahwe: „Czyńcie sobie ziemię poddaną”. Gorzej, że nie ma wtedy, gdy z cerkwi wyjdą.
W tak przygotowaną sytuację, w tę uległość, wszedł car. Gdy cara
usunięto, ich miejsce zajął sovieticus. Jest to bowiem posada – jak
mawiał Hugo Steinhaus – zbyt atrakcyjna, aby pozostawał na niej
vacat.
Najpierw zakłamanie. Kłamstwo jako nieodzowny czynnik, element
wschodu, i tego wielkie, monstrualne konsekwencje. Wiele z tego,
co potem, wydaje sie być efektem tamtego. Trzeba by napisać o tym
traktat.
Mieszkańcy Polski wschodniej jako odmiana ruskiego mużyka? O tym
rozmawiamy z Waldkiem, który słucha moich tyrad, potem wzrusza
ramionami: „Zapominasz, że właśnie ten wschodni mużyk najbardziej się buntował. Uczyłeś się tego w szkole. Tutaj też była najsilniejsza antysowiecka partyzantka. Ci ludzie to elita, której brak tak
dziś odczuwamy. Przecież wiesz, ilu ich rozstrzelano. Ostatniego
zabito pod Piaskami w 1963, gdy byliśmy już na świecie. W roku
1920 też poszło stąd więcej niż z twojego ukochanego Poznańskiego. Jesteś zwykłym poznańskim ksenofobem. Przemawia przez ciebie niechęć do ludzi, których nie starasz się zrozumieć”.
Podsłuchuję rozmowę, tym razem w pracy. Brzydko podsłuchiwać,
jeszcze gorzej podawać do publicznej wiadomości, jeśli jednak tak
czynię, to nie tylko przez wzgląd na obowiązki zawodowego „Trans110
formatora”. Także z tego powodu, że rozmawiający mówił to wszystko bez najmniejszej żenady.
Drzwi gabinetu były uchylone, rozmowa przebiegała przez telefon. Jak mogłem się zorientować, szły starania o posadę w szkole,
do której było dwoje pretendentów. „Nie wiesz, jak to zrobić? – pytał mój szef. – Musisz zdezawuować konkurencję. Rozpuść w pokoju nauczycielskim informację, że ta osoba jest konfliktowa. I autorytarna. Ludzie nie lubią autorytarnych...”
Nie wiem, jaka była odpowiedź, zaś odpowiedź na odpowiedź
stawiała kropkę nad „i”: „Tak się sprawy załatwia, nie wiesz? Nie
bądź dzieckiem, bo cię zjedzą. I podsuń się do dyrektorki, w Polsce
wszystko załatwia się znajomościami”.
Pomyślałem: „Tyś niewolnik, jedyna broń niewolników – podstęp”.
Jednak czy to tylko niewola, jej owoce? Czy Azja i wschodnie metody walki? Czy coś więcej – ludzka natura? Chciałoby się uważać, że
natura, bo to by nas po trochu rozgrzeszało.
„Martwe dusze”: „Trzeba tu powiedzieć, iż u nas w Rosji, jeśli w tym
lub owym nie dopędzono jeszcze zagranicy, to znacznie prześcignięto ją w umiejętności obcowania z ludźmi. Trudno przeliczyć wszystkie odcienie i subtelności naszego obejścia”.
Poddaństwo a delikatność. Ile w tej delikatności jest kultury,
a ile nieszczerości – a ile podstępu, wynikającego z poddaństwa?
Więc jeśli już, to nigdy nie w oczy – zawsze poza oczyma. Za plecami. Brak nam odwagi, tej cywilnej, nie wojskowej. W tej drugiej jesteśmy nawet zbyt dobrzy… aż rodzi się podejrzenie, że to reakcja
na lata tchórzostwa, właśnie cywilnego.
Owa delikatność powoduje, że zbyt duża staje się sfera niedopowiedzeń. Być może jestem trąba, która nie potrafi się domyślić, zgoda, to niewykluczone. Jeśli tak, to zwracam się w imieniu wszystkich
trąb oraz własnym o pomoc. Nauczcie tego, to będzie z korzyścią
dla ogółu. Przecież musicie to rozumieć – im mniej trąb, tym lepiej
– wszak nie jesteście trąbami. Chyba, że...
111
Sesja na temat pozostałości po rosyjskim zaborze: Każdy temat był
do zaakceptowania, dopóki mówiliśmy o architekturze, historii miasta, ikonach, Nowosielskim, także muzyce. Jednak gdy zaproponowałem referat o śladach zaboru w mentalności, zrobiło się cicho,
jak makiem zasiał. Poczuli się obrażeni. No właśnie!...
Lublin jako miasto Wschodu? To byłoby zbyt ładne. Byłoby jak
przedwojnie, które znalazł tu Herling-Grudziński, pełne uroku – jak
z wierszy Czechowicza. Chyba jednak jest inaczej. To dzisiejsze
jest miastem bez mieszkańców, to znaczy mieszczan. Bez tych, którzy, jak na przykład prawnicy, nie chcieli współpracować z wkraczającymi po wojnie Sowietami. Nawet jeśli są tu dziś ich potomkowie, to, przytłoczeni obywatelami nowymi, pozostają prawie niewidoczni. Mam wrażenie, że ich nie ma. Wyjechali do Warszawy,
w świat, poumierali. Większość jest, jak to się miękko określa, napływowa. Ci nowi to w przeważającej części przybysze z interioru.
Tacy jak ja. Z małych miasteczek, wsi i osiedli. Przynieśli ze sobą
chłopską nieufność, ostrożność chłopa z Kongresówki, teraz spotęgowaną faktem znalezienia się w obcym środowisku. Tę ostrożność
można nazywać strachem. Stąd bierze się ich sztywność, a także
agresja.
***
Po południu znów Waldek, akurat gdy to piszę. Waldek, choć mieszczuch, ma na to inne spojrzenie. Chrześcijańskie. „Nie odbieraj im
szansy, na pewno się zmienią. A poza tym… Może ta nasza hybrydalność, ta chłopsko-miejska gęba jest możliwością na coś nowego,
co z braku odwagi marnujemy, i to bezpowrotnie? Za sto, dwieście
lat nie będzie już takich cudaków jak my. Tamci nowi, uładzeni,
ukulturalnieni, wyć będą wieczorami za utraconą szansą, jakiej nie
dostrzegli w rozwoju ich przepoczwarzający się pradziadowie?
Może nasza chamowatość, prostactwo są wyzwalającą się siłą? Kto
wie, czy nie jest powrotem do pewności siebie tamtego wieśniaka,
który szedł ścieżką wśród pól i dobrze znanego bagna? I może istnieje nadzieja, że chamowatość zacznie obrastać na przykład wiedzą,
kulturą, uprzejmością nawet… Powoli zajmą miejsce tamtych, zaś
112
cham zmaleje do wielkości gnoma… Oni przecież na tę placówkę
nie wybrali się z własnej woli. Taka była historia, tam ich zepchnięto
albo też nie dano szansy”.
Waldku, problem w tym, że nie wiadomo, czy tak się stanie, bo
nie widać, aby było im z tym źle. I nie widać czegoś, co mogłoby
pociągnąć ich w górę. Chyba że grillowanie świńskich żeberek. To
wcale dobra formuła „poszukiwania tożsamości” – legenda o świętym grillu.
***
Iloraz był dzisiaj zaskakująco miły. Powiedział ni mniej, ni więcej
tak: «Nie zajmuj się zbytnio „Wyrobami…”, to nie będzie twoja ważna książka». A przeczytał w maszynopisie może ze dwie strony!…
***
Rosja i Polska. Zachęcono mnie (prześwietna pani Teresa Konopielko), bym udzielił wywiadu dla „Gazety Petersburskiej”.
– Czy można powiedzieć, że Lublin stał się dla Pana miastem rodzinnym, chociaż urodził się Pan na tak zwanych Ziemiach Odzyskanych?
W żadnym przypadku. Choć mam tu wielu znajomych, nie uważam, aby to było moje miasto. Sądzę, że tak już zostanie, nawet
jeśli któregoś dnia wyzionę w nim ducha… Powodów jest kilka,
pierwszy z nich to różnica mentalności. Jeśli ktoś dorastał w Poznańskiem, wówczas trudno mu zaakceptować sposób myślenia ludzi
Wschodu, choćby tego najbliższego. Równie zasadniczym powodem jest ukształtowana przez lata postawa, którą mogę określić
mianem duchowej opozycji. Mieszkając w poznańskiej wsi byłem
jednak „z miasta”, ucząc się w krotoszyńskim LO byłem ze wsi,
studiując na KUL byłem w opozycji do PRL, potem przeszedłem
na zawodowstwo, schodząc do podziemia… Ale również na KUL,
gdzie tworzyły się zręby podziemnej działalności wydawniczej, potem i „Solidarności”, też nie było mi spieszno, by się w cokolwiek
113
włączać. Po prostu nie wierzyłem, iż propozycje tak radykalne jak
te, które rodziły się w kręgu „Spotkań” Janusza Krupskiego i Bogdana Borusewicza (by wymienić osoby dziś najbardziej znane), mają najmniejsze choćby szanse realizacji. Utopijność postaw, metody
oporu wydawały się pochodzić z podszytego szaleństwem harcerstwa. To było porywanie się z motyką na księżyc – na sierp i młot!…
Chłopski rozum, także chrześcijaństwo, a potem Gombrowicz podpowiadali mi, że zło, jeśli można pokonać, to przede wszystkim
w nas samych. Był to więc program minimum – dzięki temu realistyczny. Ale, jak to się mówi, historia oceniła, kto miał rację…
Jednak śmietnik historii to wcale atrakcyjne miejsce!...
– W czasie stanu wojennego był Pan działaczem „Solidarności”.
Jakie książki drukował Pan w podziemiu?
Nigdy nie należałem do „Solidarności” ani nie byłem jej działaczem, jeśli przez to rozumieć działalność urzędniczo-związkową.
Byłem podziemnym drukarzem. To był wielki, ogólnonarodowy
ruch, prawdziwa rezurekcja. Wziąłem w tym udział na tyle, na ile
potrafiłem, ale nie czułem i nie czuję potrzeby zaciągania się pod
jakiekolwiek sztandary. W grudniu ’81 był to odruch niezgody,
bunt wobec junty Jaruzelskiego, niemal fizjologiczny, potem potrzeba robienia czegokolwiek, co przeciwstawiało się wszechogarniającej beznadziei. Tak więc powody miałem osobiste, prywatne.
Outsiderzy są potrzebni jak sól potrawom… Musiałem ponadto
z czegoś żyć, zaś wydawanie książek było związane ze skromnymi,
ale dość regularnymi dochodami. Drukowaliśmy zaś – prócz regularnego „Biuletynu” – wszystko, co docierało w postaci gotowych
do druku materiałów, łącznie około pięćdziesięciu tytułów. Warto
wymienić „Sowiecką teraźniejszość i rosyjską przeszłość” Alaina
Besançona, esej, który do dziś, także w Polsce, nie stracił na aktualności. Wydaliśmy też „Utopię u władzy” Michaiła Hellera i Aleksandra Niekricza. Wydawano w podziemiu „Doktora Żywago”, także
A. Płatonowa, Brodskiego, Gorbaniewską, Galicza, Jerofiejewa,
Władimira Bukowskiego, Wojnowicza, Wysockiego, wielkiego Szałamowa, nie mówiąc o Sołżenicynie, którego „Lenina w Zurychu”
114
sam drukowałem. Nic w tej rosyjskiej obfitości dziwnego, literatura
Rosji jest jedną z najlepszych, a Polakom szczególnie bliska.
– Czy w latach 80. wierzył Pan, że ustrój polityczny w Polsce
zmieni się tak szybko?
On się jeszcze nie zmienił!… Albo inaczej: Zmieniły się struktury, instytucje, ale ludzie są ciągle przesiąknięci komuną. Dużo
wody upłynie, zanim Polacy będą prawdziwie wolni. Nie stanie się
to na pewno za mojego życia. Jak mówi Sandor Weores: „Smród
stajni tej nie odejdzie mi od ubrania już”. Bardzo trudno wytropić
gnieżdżącego się w nas niewolnika, a jeszcze trudniej wygnać. Każdy go w sobie ma, zżyliśmy się z nim i go polubiliśmy. Podobnie trudno przełamać dychotomię władza – obywatel, która tak łatwo przemienia się w inną: pan – poddany.
– Dlaczego, Pana zdaniem, w Związku Radzieckim nie powstało
coś takiego jak polska „Solidarność”?
Nie znam się na Rosji, abym mógł się na taki temat wypowiadać.
Gdy czytam „Martwe dusze”, coś mi w głowie świta… Także „Biesy”, tę pełną szyderstwa powieść o opozycji, według mnie nie do końca sprawiedliwą. Jest bowiem czymś naturalnym, iż do opozycji lgną
ludzie pokiereszowani przez los, państwo, system, jednym słowem
jakiegoś rodzaju margines. Marginesy się przyciągają… Zarzucać
opozycji, że jest marginesem i bywa karykaturą, to tak samo odkrywcze jak wodzie, że jest mokra.
Chyba podstawowym powodem, dla którego w ZSRR nie narodził się ruch podobny do „Solidarności” jest to, że system sowiecki
był o wiele bardziej represyjny niż jego polskie popłuczyny. Dolegliwości, których doznawali żyjący w ZSRR dysydenci, to nie tylko zakaz druku, towarzyski ostracyzm, nieotrzymywanie paszportu
czy kilka lat więzienia. To Syberia, Komi, Magadan, cały system gułagów ze straszliwymi, nieopisywalnymi mękami, to psychuszki i zabójstwa, które zdają się mieć polityczne podłoże. To zbrodniarze
u władzy, mordujący nie, jak Hitler, przede wszystkim „wrogów”,
ale współrodaków. Stara to, niestety, rosyjska tradycja… W takich wa115
runkach akces do opozycji bywał równoznaczny z decyzją, by przyjąć na siebie rolę skazańca, wybrać taki los. Nie każdy jest powołany
do męczeństwa, ludzie pragną i mają prawo do spokojnego, normalnego życia. Winić za nienormalny stan rzeczy można i należy tych,
którzy tworzą system – i tych, którzy dołączają do niego, niekiedy
tylko po to, by ciągnąć z tej sytuacji profity.
– W 1988 roku stał się Pan współzałożycielem Wydawnictwa
„Test”, od tego czasu został Pan „ojcem” ponad 70 tytułów. Z którą
z wydanych książek wiąże się najciekawsza historia?
Każda książka to jakaś historia, ich zagęszczenie przypadało
chyba na początkowe miesiące wydawnictwa, choćby wtedy, kiedy
to wytoczyliśmy proces Głównemu Urzędowi Cenzury o ingerencje
w „Hańbie domowej” Jacka Trznadla. Ingerencje były „tylko” trzy,
dwie mało istotne, trzecia dotyczyła wywiadu ze Zbigniewem Herbertem. Cenzura domagała się usunięcia całości. Nie mieliśmy zamiaru podporządkować się tej decyzji i wydaliśmy książkę za wiedzą, ale bez zgody Urzędu. Kilka miesięcy później cenzurę zlikwidowano. To był debiut wydawnictwa.
Chcieliśmy zadebiutować „Archipelagiem Gułag”, mieliśmy zgodę Redaktora Giedroycia, brakowało autorskiej. Krzyś Wasilewski
wybrał się do Paryża, by spotkać się z przedstawicielem Sołżenicyna w Europie, ale plany pokrzyżował wypadek samochodowy, z którego jadący cudem uszli z życiem. Plany upadły – a książkę wydał
ktoś inny. Pozostała zaplamiona krwią koperta, którą przechowuję
do dziś. Jest ironią historii, że „Gułag” wyszedł w oficynie o nomenklaturowej, peerelowskiej genealogii.
– Co skłoniło Pana do pisania? Czy byli autorzy, którzy inspirowali Pana do tworzenia?
Zawsze wydawało mi się, że będę pisał, ostatecznym bodźcem
był stan wojenny i podziemna działalność. Niejeden z nas nie chciał
tonąć w marazmie ani polityce, choćby dlatego, że wszystko wówczas w te kanały spychało. Tak powstały „Cztery dni Łazarza”.
Poważną zachętą był też brak w dzisiejszej Polsce wielkich pisa116
rzy… Gdy żyli tacy prozaicy jak Gombrowicz, Białoszewski, Iwaszkiewicz, Czapski czy Herling-Grudziński, człowiek siedział jak mysz
pod miotłą… a teraz niejeden ze średnich odważnie podnosi głowę.
Trawestując Norwida: Pisarze średni wtedy przychodzą, gdy wielkich pisarzy nie ma. Oczywiście dobrze, że przychodzą – choćby
po to, by następni mieli się od kogo odróżnić, odbić. Równie istotną
przyczyną, już osobistą, było przekonanie, że to ostatni dzwonek.
Że jeśli w ogóle mam zacząć, to teraz – bo wygląda na to, że mądrzejszy już nie będę (śmiech).
Pyta pan o inspiracje… Gdybym musiał koniecznie wskazać pisarzy, wymieniłbym Gombrowicza, Czechowa, Babla, Szałamowa,
Józefa Mackiewicza, Tomasza Manna, niektóre rzeczy Hemingwaya
i Faulknera – nie jako wzory tylko literackie, lecz ze względu na ich,
nazwijmy to tak, postawę wobec drugiego człowieka. Za credo można by przyjąć słowa Dostojewskiego: „Pisarz, który sprzeniewierza
się prawdzie, natychmiast traci talent...” Nie ma potrzeby dodawać,
że pisarz to ten, który staje po stronie przegranych, bitych, poniżanych i nie brata się z carami czy sekretarzami. Reszta przychodzi
zewsząd – z opowiadania teściowej, podsłuchanej rozmowy, niemądrej audycji telewizyjnej. Jak mawiał Białoszewski, literatura jest
wszystkożerna...
– Pana „Taniec Koperwasów” stał się wydarzeniem literackim,
był nominowany do prestiżowych nagród ogólnopolskich, zdobył Nagrodę Artystyczną Miasta Lublin oraz lubelskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Zawiera obraz dorastania chłopca na Ziemiach Odzyskanych. Czy są w tej powieści wątki autobiograficzne?
Gdy nagabywano w podobny sposób Prousta, szukając w jego dziele realnych postaci, odpowiadał: „To jest powieść!...” Oczywiście,
niemal wszystko, co się pisze, zawiera wątki autobiograficzne, bo
wyrasta z nas, kwestia w tym, jak te wątki rozumieć – szerzej czy bardziej konkretnie. Akcja mojej książeczki dzieje się w latach 40.
XX w., nie było mnie wówczas na świecie, jednak sama wieś, w której się toczy, istnieje realnie, bywałem tam jako dziecko na wakacjach. Podobnie z postaciami: to moi wujkowie i ciocie, ale tak
117
„przetworzeni”, że nawet ja zaczynam się gubić, co jest prawdą, a co
zmyśleniem. To zresztą od któregoś momentu nieważne: ważniejsze jest znaleźć język, rytm, tempo, w którym chce się coś opowiedzieć. Także klimat czy stan psychiczny, na tyle atrakcyjny, by czytelnik zechciał się nim „zarazić”. To kwestie o proweniencji muzycznej… Dla takich w końcu wartości sięgamy do dziś po „Tristana
i Izoldę” i „Metamorfozy...”
– Dramatyczne okoliczności uniemożliwiły Panu wydanie Sołżenicyna. Czy w dorobku Pana wydawnictwa są jednak utwory pisarzy
rosyjskich?
Książka Tamary Pietkiewicz jest pierwszą. Mam nadzieję, że będą następne, choć z wydawaniem literatury rosyjskiej łączy się pewien zasadniczy kłopot. Wraz z rokiem 1989 i odrzuceniem tego,
co radzieckie, doszło do retorsji obejmującej także rosyjską kulturę.
W szkołach zlikwidowano język rosyjski… Nie ma prawie wznowień
klasyków, nie mówiąc o nowej literaturze, o której – poza specjalistami – nikt nie ma zielonego pojęcia. Wydawać w tych warunkach
Rosjan to spore ryzyko. Wahadło zaczyna już powracać, musi upłynąć trochę czasu, nim sytuacja się znormalizuje. Myślę, że bez pomocy finansowej instytucji państwowych żadne z małych wydawnictw tego ryzyka nie podejmie.
– Swego czasu odwiedził Pan Rosję, co wywarło na Panu szczególne wrażenie?
Paradoksy. Nie znam Rosji, byłem tylko w Moskwie, dość krótko,
nie chciałbym więc niczego uogólniać. Mieszkałem w podmoskiewskim ośrodku dla prominentów, obiekt był chroniony, bramy
strzegł uzbrojony w wielki karabin żołnierz. Całość przylegała do
lasu – ale od strony lasu nie było żadnego ogrodzenia!… Nikt też
nie korzystał z urządzeń i sal sportowych, absolutnie luksusowych,
za to letnicy chętnie siedzieli w krzakach, gdzie stała beczka-wędzarnia, wokół której biesiadowano do granic wytrzymałości.
Zdziwienie budził też obyczaj, by cudzoziemcy płacili w muzeach
kilka razy więcej niż Rosjanie. Inne zaskoczenie to luksusowe apar118
tamenty w centrum Moskwy, zajęte przez ekscelencje z Gazpromu,
których dzieci wożono do przedszkola – znajdującego się po drugiej
stronie ulicy – limuzyną. Oczywiście kuloodporną, z obawy, głośno
wyrażanej, przed zamachem czy porwaniem. Głęboko w pamięć
zapadła mi rozmowa z jednym z tych pomazańców, który – po kilku
wspólnie spełnionych głębszych – zapytał mnie nagle, jak powiedzieć po polsku Ja potieriał smysł żizni?
Sama Rosja bardzo mnie ciekawi, turystycznie, krajobrazowo,
przede wszystkim zaś ludzko. Wiem, jak jest zróżnicowana i złożona,
żeby ją jednak poznać, trzeba by życia matuzalema! Cieszę się
jednak i z tego, co było mi dane – że zdążyłem stanąć u grobu Czechowa, Gogola, Bułhakowa, Szukszyna i Wysockiego. To jest Rosja, którą kocham.
– Czy warto budować mosty pomiędzy Polską a Rosją?
One istnieją, trzeba je tylko wzmacniać. I nie na szczeblach oficjalnych, jak to było w czasach „przyjaźni”, gdy Breżniew całował
Honeckera. Myślę, że należy zabiegać o kontakty między ludźmi
różnych środowisk. To, czego dokonała pani Tamara Pietkiewicz,
jest tego dobrym przykładem. Truizmem jest mówić, że kultura to
najbardziej skuteczny sposób poznawania się – bo czymże jest
literatura, jeśli nie obcowaniem dwóch osób, autora i czytelnika?
Mamy wspólną, trudną i powikłaną historię, co poniekąd między
wielowiekowymi sąsiadami naturalne, jednak te przeszkody dadzą
się przy dobrej woli usunąć. Rosja ma w Polsce wielu, bardzo wielu
przyjaciół, od Jerzego Pomianowskiego zaczynając… Rosjanie to
wielki naród, szkoda, że tak często postrzegany za pośrednictwem
krzywego zwierciadła polityki. Jestem pewny, że gdyby nie szkodnictwo „łobuzów od historii”, realizujących patologiczne wizje,
bardzo szybko byśmy się ze sobą zaprzyjaźnili. Tak przecież już bywało, wystarczy przywołać czasy Rzeczypospolitej, gdy Rusini, Litwini, Polacy i mniejsze grupy narodowościowe żyły obok siebie
we względnej zgodzie. Wszyscy byli po prostu „tutejsi”. Nie była to
sielanka, jednak prawdziwe zło rozpoczęło się, gdy ludzi z krwi i kości przemieniono w „obywateli”. Gdy wszczepiono im jad nacjona119
lizmów. Sianie nienawiści jest łatwiejsze niźli czynienie dobra. Tak
to już bywa, tak było też w XIX wieku, a co dopiero dziś, przy tak niewiarygodnych środkach manipulacji, gdy telewizor w każdym domu,
a gazeta na rogu każdej ulicy. Nie pozwólmy, aby nami manipulowano, a mosty „urosną” same.
– Jak powstał pomysł wydania wspomnień znanej rosyjskiej aktorki,
więźniarki gułagu Tamary Pietkiewicz „Życie, trzewiczek nie do pary”?
To nie mój pomysł. Dwa lata temu nie miałem pojęcia o istnieniu
książki „Jak bucik bez pary...”, dowiedziałem się o książce dzięki
panu ministrowi Januszowi Krupskiemu, który ma w swoim życiorysie także piękną kartę wydawcy. Bez jego inicjatywy nic by się nie
zdarzyło, również bez finansowej pomocy urzędu. Prace translatorskie trwały długo, wielkie zasługi położyła tu tłumacz, pani Anna
Mańko, potem nastąpił czas wielokrotnych adiustacji i korekty, których nigdy dość – bo zawsze ma się pewność, że coś umknęło, że
można lepiej. Potem nadchodzi moment odbioru z drukarni, pomieszanie satysfakcji z obawami, gdy otwieramy egzemplarz na przypadkowej stronie i od razu trafiamy na literówkę!… Wydawca, jak
nikt inny, potrzebuje czytelniczego miłosierdzia (śmiech). Arabowie, gdy tkają dywan, zostawiają jedną nitkę „fałszywą”, aby nie
być posądzonym o pychę – bo tylko Allach jest wielki!...
– Pod koniec marca Pani Tamara Pietkiewicz obchodzi jubileusz,
jej książka będzie wspaniałym prezentem zarówno dla niej, jak i dla
polskich czytelników.
Jestem przekonany, że tak właśnie się stanie. To opowieść, która
wyrasta ponad literaturę wspomnieniową, rodzaj rosyjskiej „Spowiedzi dziecięcia wieku”, okrutnego wieku XX. Tamara Pietkiewicz
spowiada się czytelnikom stylem zarówno prostym, jak i eleganckim, kobiecym w najlepszym znaczeniu tego słowa. Ten styl to
zwycięstwo nad barbarzyństwem tak zwanego komunizmu, jego duchowym prostactwem. To wielka, nie tylko rosyjska, epopeja.
Są w książce sceny wstrząsające. Są osoby, ich los w sowieckim
systemie, na syberyjskiej ziemi, które wryją się w pamięć czytają120
cych... Można górnolotnie mówić, że dzięki zapisowi Tamary Pietkiewicz jej bohaterowie – Aleksander Gawroński, Czeszka Hełła
Fiszer, Tamara Cułukidze, Wanda Razumowska, Chińczyk Ciu Dzińszań i tylu, tylu innych – że oni zwyciężyli. Że przetrwa Mikołaj
Daniłowicz. Że ocalał ojciec Tamary, wierzący w komunizm Polak.
Że wygrali nawet ci, którzy popełnili samobójstwo. Można tak mówić, ale dla mnie jest to rozumowanie próbujące znaleźć coś na
kształt moralnej satysfakcji, bardzo skromnej, jeśli nie mizernej.
Ta książka to gorzki, bardzo gorzki dokument. A jeśli „zwycięstwo”, to oby już nigdy nie trzeba było odnosić takich „zwycięstw”.
Józef Czapski nazwał Rosję nieludzką ziemią. Uczynili ją taką
polityczni zbrodniarze, ci najwięksi i mali, nieznani z nazwiska.
Im wszystkim, mniejszym i malutkim Stalinom, nigdy nie powinniśmy tego zapomnieć. Nie ma też wśród nas nikogo, kto mógłby
im wybaczyć. Nie ma, bo męczennicy ludzkiego piekła odeszli w niebyt. Dobrze, gdy komuś dane jest wierzyć, że wrócili do Boga.
(Lublin – Sankt Petersburg, rozmawiał Stanisław Karpionok)
http://www.gazetapetersburska.org/pl/node/793
***
Ach, ci bracia Rosjanie!… Zawsze lubią choć trochę połgać – albo
przynajmniej pomataczyć. Ma się czasem wrażenie, że toczy ich
robak, syndrom patologicznego kłamcy. Oto internetowa gazeta
„Głos Rosji”, która ukazuje się w trzydziestu językach, przedrukowała fragmenty wywiadu z „Gazety Petersburskiej”. Czytam i sam
siebie nie poznaję. Ja to czy nie ja? Inna polszczyzna, inne sformułowania, mimo że sens z grubsza zachowany. No właśnie, dlaczego
„z grubsza”, a nie dosłownie? Co się stało, komu to potrzebne?
Przecież, jeśli ktoś zechce, zajrzy do oryginału. Nie ma w tym logiki.
Prościej byłoby przedrukować fragment in crudo. Chyba… No tak,
chyba że przetłumaczono go dla nadredaktorów na rosyjski, „zredagowano” do właściwej postaci, a potem, naobarot, przełożono
na polski. Innego wyjaśnienia nie widzę.
Link: http://polish.ruvr.ru/2010/03/23/7085367.html
121
***
Surfowanie po Internecie. Philip Zimbardo: „W całej ludzkiej historii więcej przestępstw popełniono z powodu posłuszeństwa niż
nieposłuszeństwa obywatelskiego. Tak więc to nie sprzeciw, nie bunty i nie dewianci są zagrożeniem dla społeczeństwa. Prawdziwym
zagrożeniem dla wszystkich społeczeństw są ludzie bezmyślnie i ślepo posłuszni jakimkolwiek władzom. (…)
Społeczeństwo zawodzi zupełnie, kiedy trzeba stworzyć wewnętrzne hamulce dla działań, które wywodzą swój początek od autorytetu”.
Stanley Milgram i posłuszeństwo wobec autorytetów.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Eksperyment_Milgrama
Konformizm i charyzma: http://pl.wikipedia.org/wiki/Charyzma
***
Rosja. Władymir Bukowski wspomina, jak kiedyś w czasie zesłania,
zostawił w lesie pod drzewem kubek. Na jego dnie zebrały się mrówki,
zainteresowane sacharyną. Bukowski zabawił się w eksperyment.
Gdy mrówki próbowały się wydostać, strącał je do środka i liczył, ile
podejmą prób. Próbowały sto trzy razy, potem zbiły się w kupkę.
Bukowski znów zostawił kubek. Wrócił po paru godzinach. Mrówki
siedziały na dnie.
***
Trzecią dobę z rzędu pracuję nad „Januskami”, opowiadaniem rozpoczętym anegdotą, z której śmieliśmy się z Magdą do rozpuku. Po
jej wyjściu usiadłem i zacząłem pisać.
Wstaję, myję się z grubsza, przegryzam kromkę i do komputera.
Gdy się zmęczę, idę spać, także w środku dnia. Po godzinie, dwóch
zwlekam się z łóżka i zasiadam znów do komputera. I tak w kółko,
aż do wyczerpania. Mam cztery części, siedem bitych stron, ale
czuję, że nie uda się dobrnąć za jednym zamachem do końca. Że studzienka wyschła i trzeba zrobić przerwę, by przez noc coś do niej
naszło.
122
Jeśli piszesz jednym ciągiem, istnieje szansa na zachowanie spójności, niezupełnie wytłumaczalnej w kategoriach stylu, opartej na
emocjonalnych i psychologicznych stanach. Zapewne dają się ustalić, ale w trakcie pisania lepiej się nie zastanawiać, tylko pilnować,
by „nastrój” nie prysł.
To z jednej strony. Z drugiej wdziera się zmęczenie, też spójne
– które grozi monotonią. Niezauważalną dla autora… ale czytelnik
odkłada książkę i nie chce czytać. Trzeba wyczuć moment, gdy pierwsza jednorodność się kończy, a druga zaczyna.
„Smolice No 86”. Gdybym spisywał tylko to, co zachowała pamięć, byłoby tego niewiele. Jest się skazanym na rozpoczynanie
od okrawków, przetwarzanie, dodawanie i wyobrażanie, które mogą
unieść coś ponad to, co pamiętam. Które miałyby, próbowałoby
mieć znaczenie. Mimo że są zmyśleniem, byłyby prawdą.
ROZMÓWKI PRZY DARCIU PIERZA
Wiesławowi Myśliwskiemu
– Jak przeprowadziliśmy się do Smolic – zaczyna opowieść mama
– kupiłam prosiaka. Pieniądze dała babcia, na początek. I chciała,
żebym kupiła kozę, to będzie mleko. Ale ja kóz nie lubię. Koza to
jakby dla ostatnich dziadów. Więc wzięłam rower między nogi i pojechałam na targ. Już dojeżdżam, a przed Kobylinem stoi milicjant.
I mnie haltuje.
– Dzień dobry, obywatelko – mówi. – Na targ?
– Ano na targ.
– Pani to chyba nie z tych stron…
– No, nie. Przeprowadziłam się.
– Dawno?
– Ano niedawno.
– Ładnie, pięknie – mówi – ale rower powinien dzwonek mieć.
– Ano powinien – przywtarzam. Bo co się będę z władzą wadzić.
– Ale ja sama, wdowa, dzieci małe… – Tak go biorę pod bajer. A ten
szwanc swoje:
123
– Wdowa nie wdowa, dzwonek musi być. – I przysolił pięćdziesiąt złotych.
– Zapłaciła mama?
– A co? Westchnęłam, zapłaciłam – i pojechałam. Dopytałam,
gdzie targ, no i kupiłam. Ładnego prosiaczka, pamiętam go jak dziś.
Położyłam worek na bagażnik i wracam. Prowadzę, bo jak tu jechać… W dodatku zaczął się zmierzch. A na rogatce spotykam tamtego znów. I znów mnie stopuje.
– No i jak – pyta – kupiła pani?
– Ano kupiłam.
– Prosiaka?
– Ano prosiaka.
– Ładny?
– Ano ładny.
– Dużo pani dała?
A ja na to:
– Razem z mandatem trzysta.
A ten:
– Trzysta pięćdziesiąt. Bo o tej porze światło trzeba mieć.
Pani Zarzycka, która przyjechała do Anglii zaraz po mamie, kiwa
głową i mówi:
– Gdyśmy się budowali i zrobili dach, przyszedł milicjant z ormowcem. I pyta: „Co tam pani ma na tym strychu?” Ja na to: „Panie,
co będę panu mówić – i tak pan nie uwierzy”. A milicjant: „Niech
pani pokaże, pójdę za panią”. „Panie – mówię – od majtek to ja mam
męża. Pan idź pierwszy, a ja za panem. Sprawdzić, czy coś nie zginie…” – Bo milicjanci to łachudry. Choć i między łachudrami trafi
się czasem przyzwoity człowiek. – Zamyśla się, a potem dodaje: – Jednak łachudry.
– Gdy umarł wasz ojciec – zaczyna mama i ostrożnie poprawia się
w krześle. Po chwili mówi dalej: – Powiem to… Nie zgrzeszę, gdy
powiem. Przecież prawda to nie grzech. Więc jak umarł, to się poczułam tak, jakby mi ktoś worek kamieni z pleców zdjął. Tak poczułam, Bóg mi świadkiem. Niech mu tam ziemia będzie lekką, ale
124
rozkoszy z nim nie użyłam. To wasz ojciec, więc może wam, moje
dzieci, przykro, ale przecież nie jesteście już dzieci i wiecie, że
nie zawsze jest różowo. Z nim było gorzej niż różowo.
Siedzimy cicho i czekamy.
– Tam, na tym cmentarzu, jak spuszczali trumnę, jak mu sypnęłam tego piachu, pomyślałam: „Idź biedaku z Bogiem i do Boga,
odpuszczam ci całą krzywdę – niech ci i Pan Bóg odpuści”. I choć
był mortus straszny i nie wiedziałam, jak będzie, wiedziałam, że już
gorzej nie. Dam sobie radę. Choćbym miała harować jak wół. Takiego miałam na tym cmentarzu ducha. Ale płakałam. Mój Boże,
jak tu nie płakać, przecież był nieszczęśliwy. A i ja… No, nie do pozazdroszczenia. Siedziałam z wami i płakałam.
A wyście płakali ze mną. Adaś był najstarszy, więc mówi: „Niech
mamusia nie płacze. Jak tatuś żył, to mamusia płakała, teraz nie żyje i mamusia też płacze… Niech się mamusia nie martwi, bo jak
będzie się martwić, to zachoruje i umrze, a my z kim zostaniemy?”
A ty mówiłeś tak: „My szybko dorośniemy… I pójdziemy do pracy – i wszystkie mamusi pieniądze oddamy. Sobie może tylko z dwa
złote na papierosy zostawię…”
Więc jeszcze bardziej chwytał żal.
Adam patrzy na mnie, mama zmienia temat.
– W wojnę drugą byłam dorastającą dziewczyną. Wysoką, rozwiniętą,
ale ciemną jak tabaka w rogu. Bo przecież poza Zalipiem nic nie
znałam. O mężczyznach oraz tym tak zwanym seksie też nie wiedziałam nic. I właśnie taką gąskę upatrzył sobie niemiecki żandarm,
z posterunku w Żurominie.
Przychodził na podwórko kilka razy. Aż zaszedł do domu. Wieczorem, tak o zmierzchu. Przyniósł bombonierę. Bomboniery na
oczy nikt wtedy nie widział, a co dopiero w wojnę. Usiadł na ławce,
na tej, co ja, i kazał rodzicom zmniejszyć światło. Matczysko z ojcem siedzieli pod ścianą, ja za stołem. Nic nie mówili, bo jak tu
się odezwać. On też nic, bo Niemiec. Siedział na tej ławce jak kij,
bez ruchu. I się przesuwał. W moją stronę. Co jakiś czas. Aż się
przysunął całkiem. I złapał mnie za kolano. Podskoczyłam jak opa125
rzona. Bo choć za mądra nie byłam, to czułam, że na nic dobrego
się nie zanosi. A gdy podskoczyłam, on się cofnął – i się do mnie
odezwał. A odezwał się tak:
– Ty musisz brak boić, ja ma guma.
Nic nie zrozumiałam. Miałam starszych braci, którzy coś tam, jak
to wiejska kawalerka, się podśmiechiwali, ale kto by słyszał o takich
rzeczach. Nawet jak byłam mężatką, też nie wiedziałam. Ale cały
czas pamiętałam to odezwanie: „Ty musisz brak boić, ja ma guma”.
No. Ale jak się przestraszyłam, to się odsunął. Jednak musiał trochę
grzeczny być. Bo przecież, co tu mówić, Niemiec za okupacji mógł
sobie pozwolić na wszystko.
Zresztą pozwalał. Jak przestał do nas zachodzić – bo więcej nie
przyszedł – przygadał sobie jakąś dziewczynę z Poniatowa. I z nią
romansował. Aż się rozniosło, bo takich rzeczy długo ukryć się nie
da – i to tak, że dowiedziała się żona. Któregoś dnia zjechała i narobiła rabanu. Skończyło się tym, że dziewczynę wysłali do Oświęcimia. Po czterech tygodniach była wiadomość, że nie żyje.
Podkochiwał się we mnie taki… Piotr Pieczykolan się nazywał. Takie miał to nazwanie. Przyjechali z ojcem zza Buga, jako repatrianci, na nasze gospodarstwo, jakeśmy je z waszym ojcem opuścili
i przeprowadzili się do Malborka. Ich żona i matka zmarła tam, za
Bugiem. A jak się przenieśliśmy do Smolic, to jak może pamiętacie,
do nas przyjechał. To był ładny mężczyzna, czarniawy, lekko łysy…
I bardzo grzeczny. Od razu mówi tak: „Jak ty nie będziesz chciała,
to ja z tych rzeczy też nie chcę nic. Ja rozumiem, są w domu dzieci,
a ciebie i bez tego kocham…” Zrobiłam mu spanie w małym pokoiku z zielonymi meblami, co to je wzięłam na raty (ja wszystko miałam na raty), I poszedł spać. Po jakimś czasie uchylam lekko drzwi,
żeby zobaczyć, czy mu się tam dobrze śpi, a on klęczy przy wersalce
i się modli. Ale po rusku.
Posiedział u nas z tydzień, może więcej. Narąbał drewek na całą
zimę, wszystko ponaprawiał… I pojechał. Gdy go odprowadzałam,
przez całą drogę płakał. I się pytał, czy nie można tego wyjazdu
przesunąć. Akurat dyżur na stacji miał Cichowlas, więc ja do niego
126
mówię, co i jak, a on na to, że da się zrobić. I pozostał Pieczykolan
jeszcze jeden dzień.
Za jakiś czas jestem w swoich stronach. Ciotka mi opowiada, że
przyszedł do nich stary Pieczykolan, po tym jak Piotr wrócił,
i się pyta, co ta wasza siostra mojemu chłopakowi zrobiła, bo wrócił
całkiem odmieniony. „Tata – mówi – teraz będziemy inaczej żyć.
Mądrzej. Ja dopiero tam zobaczyłem, co to jest dobra gospodarka.
Można żyć spokojnie i cicho, wcale nie trzeba mieć tak dużo. Ja to
widziałem”. „To ja mu mówię – tak opowiada stary Pieczykolan
– dobrze, synku, teraz ty będziesz rządził”. I tak żyli.
Jak już było można, Piotr pojechał w te swoje strony. Zapoznał
tam jakąś dziewczynę, dotknął się jej i było dziecko. Ale jeszcze
o tym nie wiedział. Wrócił do Polski. Gdy się dowiedział, pomyślał
sobie, co dziewczyna i jego syn, bo to był chłopak, mają tam w tej
nędzy żyć – więc ściągnął ich do Polski. I tu się ożenili.
A teraz posłuchajcie, jakie to są zdarzenia i ludzkie losy… Dzwoni do mnie ciotka, że Jadzia zmarła, na to raczysko i że we czwartek
pogrzeb. Wsiadam w pociąg i jadę.
Pochowaliśmy Jadzię, zostałam kilka dni, na tę smutną gościnę,
żeby im było trochę raźniej. Gdy tak siedzimy i rozmawiamy, przychodzi sąsiadka, taka trochę kuzynka. Opowiada, że w ten dzień,
jak Jadzia umarła, przyszedł do niej Wojciech, nieboszczki mąż.
I ją pyta, czy mu w biedzie pomoże. „A ja mu na to, no przecież,
bo my w końcu nawet po trochu rodzina. Myślałam, że chodzi
o pieniądze, że może nie ma na trumnę, a on ci się do mnie przysuwa. I chce tych rzeczy. W takim dniu, gdy żona jeszcze nie ostygła!
Takie te chłopy potrafią być”.
Tak sobie siedzimy i o wszystkim rozmawiamy. O dawnych znajomych, kto żyje, a kto nie. A teraz posłuchajcie, jakie są te ludzkie
losy. Pytam ciotkę, jak się wiedzie Piotrowi Pieczykolanowi, a ona
mi na to, że wczoraj zmarł. W dzień Jadzinego pogrzebu. I jak chcę,
to możemy do nich pójść na pustą noc. No, to się ubieramy i idziemy. Zachodzimy do tego pokoju, gdzie Piotr w trumnie, klękamy,
modlimy się. Odmówiliśmy pacierze, wstaliśmy z kolan i przy tej
trumnie rozmawiamy. Na co chorował, jaką miał śmierć. Oni chcą
127
iść do drugiego pokoju, ale ja nie – ja chcę zostać przy nim. Bo to
przecież ostatnie chwile. Widziałam wielu nieboszczyków i się nie
boję, a co dopiero Piotra, który był dobrym człowiekiem. A gdy
tak stoimy, widzę, że Piotrowi idzie piana z ust, więc mówię, a oni,
że trzeba zawołać żonę. Przyszła ta jego żona, już wdowa, ładna
kobieta, i mu otarła. I tak my się poznały. Przy jego trumnie. Za trochę znów przyszła, bo znowu mu się wydobyła ta piana, pewnie
po lekarstwach. Nawet na oko było widać, że dobra kobieta, taka
cichsza niż nasze.
Zbieramy się wracać. Pomodliliśmy się za niego znów i ja sobie
myślę, że chciałabym go pocałować w czoło, na to pożegnanie, bo
z bliższymi tak się żegnam, ale będzie może nie tak, gdy wejdzie
jego kobieta, może jej być przykro. Więc tylko się nad nim nachyliłam i uścisnęłam tę jego zimną rękę.
Ja lubię, gdy mężczyzna jest łysawy. I rumiany. I żeby trochę drapał. Nie za mocno, ale gdy dotknie, żeby było czuć, że to mężczyzna. Jak taki miękki, to od razu robi mi się źle. Pani Lamparska lubiła,
żeby zalatywał koniakiem. I dobrym papierosem. Dla mnie papieros
już niekonieczny. Bo nie paliłam nigdy, choć ojciec namawiał.
W Smolicach był taki. Wysoki, przystojny i przyciężki. Powolny
w ruchach. Prawdziwy mężczyzna, ale żonaty. Więc nic z tego. Żeśmy na siebie spoglądali i na spoglądaniu się skończyło.
No, za ciężki też być nie może, bo to jak DeT. Jak ruski traktor.
Mało zwrotny. Tak jak Teoś. Bo znałam takiego, Teofrast miał na
imię. Palił papierosy bez muśtucha, takie wtedy były. Zdrobniali
go na „Teoś”. Trzeba było zdrobniać, bardzo tego potrzebował.
Jest taki typ, taki „fashion”, wąski u góry, szeroki w pasie… A głowinę miał małą i jakoś płaską. Oraz wytrzeszczone oczy. Jakby się
czemuś dziwił. Do tego się zacinał. Niemocno. Gdy chciał coś rzec,
robił wytrzeszcz, potem łapał oddech… – i po chwili już jakoś szło.
– Skąd w ogóle takie imię – pyta mama w moją stronę. – Dosyć
dziwne. Na wsi ludzie takich nazwań nie posiadają. Chyba że dzieciak nieślubny. Ale ten ślubny był.
128
– „Teofrast” chyba ma coś wspólnego z Bogiem – mówię. – Nie
wiem czy z greckim, czy chrześcijańskim.
– Ten wiele nie miał. Był z takich, co to ich Pan Bóg plusnął,
ale nie omusnął. Kiedyś spotkałam go w Rawiczu. Poprosił, bym
doradziła z zakupem mebli, bo jego kobieta chora i nie mogli jechać
razem. W czasie tej lustracji odegrał taką scenę, że do dziś ją widzę. W takim, jak to teraz mówicie, salonie kuchennym. Zaczął
się przyglądać stołowi. Były takie z laminowanym blatem, białe,
do tego taborety. I on go obchodził raz z lewej, raz z prawej. Tak
długo, że aż mnie zaciekawiło. Chodzi i zagląda, choć niewiele do
oglądania przy stole jest. Kuca, wstaje, cofa się – i wytrzeszcza te…
I widzę nie zdziwienie, ale – jak to teraz mówią – szok. Zaczęłam
się bać, czy mu co nie jest. Wreszcie przemówił. Odgiął się w tył,
pokazał na stół i wydukał z wielkim zdziwieniem:
– Ppani Nnowakowa, niech ppani zobbaczy. Nnogi tto ma, kurcze, jak wentyle!…
Przez całą powrotną drogę się nie odezwał. Widać był w tym
szoku. Więc mówił Teoś niewiele, ale jeśli, to dosadzić potrafił.
Ale to nie ten typ, który mi się podoba.
Mieszkali niedaleko, Teosie. Nie płot w płot, ale było ich od nas
widać. Dobrze im szło, wszyscy pracowali. A u nas mortus. Teraz
wam coś powiem… Coś, o czym nie mówiłam nikomu. Był taki
dzień, w którym nie wiedziałam, co wam dam jeść. Poszłam do
ogródka – ale tam nic. Dopiero co zasiane. Zaszłam do chlewika.
Patrzyłam, czy nie można by go zabić. Ale był za mały. Poza tym
zakontraktowany. Więc też nic. Poszłam do sadu, sama nie wiem
po co. Chyba by nikt nie widział, że płaczę. Poszłam w sam koniec
– i stoję. Bo co i jak, co począć? I wtedy widzę, że od Teosiów przefruwa kura. Patrzę, a ta nie tylko przefrunęła, ale maszeruje w naszą
stronę. Zaczęłam się modlić: „Boziulku, żeby tylko podeszła…” Ta
jakby słyszała. Nie uwierzycie, ale przydreptała prosto do nas.
I przeszła przez dziurę. Ja wtedy za nią. „Sam Pan Bóg mi cię zesłał”,
mówię do niej jak do dziecka – a ta kuca. Jakby chciała, by ją macać. No i był rosół. A w piątek się wyspowiadałam.
Często o tym myślę. Nie wiem, czy to możliwe, żeby Pan Bóg pozwalał kraść. Czasem widocznie pozwala.
129
***
Natłok ludzi, z którym nadal, po tylu latach od przeprowadzki do
miasta, nie mogę sobie poradzić. W Smolicach znałem każdego
i każdy znał mnie. W Krotoszynie też wytrzymywałem. Potem, gdy
nastał Lublin, duże w porównaniu z tamtymi miasto, tłum („Makbecie, idzie na ciebie las”) był jak pochłaniające, bezzębne zwierzę. Wyniesione ze wsi przekonanie, że człowiek zasługuje na uwagę – każdy, z którym się mijam – do dziś pozbawia mnie swobody
wobec tych, którzy idą z naprzeciwka. Których nie znam. Czy wy,
którzy jak ja przybyliście do dużego miasta, umiecie tych obcych
znieść? Czy czujecie się wobec nich skrępowani? Czy może są oni
dla was zupełnie nieważni?
Na Ukrainie samobójcza śmierć ministra spraw wewnętrznych.
Zamieszanego w zabójstwo sprzed czterech lat, niezależnego dziennikarza, który krytykował rządy Kuczmy. Generała-ministra znaleziono
na jego daczy. Oddał do siebie dwa strzały – pierwsza kula przeszła
przez podbródek i wyszła czaszką, ale nie była śmiertelna. W tej
sytuacji generał był zmuszony oddać do siebie strzał drugi, w skroń.
Nie wiem, jakim był generałem, ale strzelcem dobrym. Przypomina
to anegdotę z czasów Związku Radzieckiego: „Jak zginął Włodzimierz Majakowski?” „Popełnił samobójstwo”. „Jakie były ostatnie
słowa Majakowskiego?” Nie strieliat’, nie strieliat’!…
Znów polityka. Wdziera się drzwiami i oknami, nic nie można
przeciw niej przedsięwziąć. Camus cytował wschodnie przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach!” Nie chce się o tym mówić.
Mam nadzieję, iż ktoś to robi. Spokojnie, bez ukrytego interesu.
Jak badacz, etnolog – by opisać terrarium.
***
Kilka razy zdarzyło się, gdy dawałem do przeczytania któreś ze smolickich opowiadań, iż dzielono się wyznaniami: „A wiesz, ja też
pasałem w dzieciństwie krowy. Gdy padał deszcz, zakładaliśmy na
głowę worki – jak wielki kaptur”. Albo: „Dojeżdżałem do szkoły
z tej mojej wsi w jeszcze gorszych warunkach… Zaraz po wojnie
jeździło się towarowymi – takimi, jakimi wożono na zagładę Żydów.
130
Odsuwało się wielkie drzwi, wdrapywało do środka i jechało. W ludzkiej tołpie, śmierdzącej, oparci jeden o drugiego, drzemiący aż do
Warszawy Wileńskiej...”
Czemu te historie, taki obraz Polski, nie przedostał się do literatury? Czemu tak wiele osób, które dotarły na najwyższe szczeble
społeczne, naukowe, w tak radykalny sposób odcięło się od korzeni? Literatura, ta powojenna, ale i dzisiejsza, nie ma realnego ukorzenienia. Po wojnie i w czasach radosnego socu nie mogła (?) taką
być, bo pisanie prawdy równało się pisaniu donosu na samego siebie. Ale i dlatego, że realizm bywa trudniejszy niż tworzenie wizji
– choćby w rodzaju „Małej apokalipsy”. Szczególnie dla nas, którzy
nasiąkliśmy wizjami, że aż kapie. Nas, którzy z takim trudem przedostajemy się do rzeczywiści.
Kryje się też za tym poczucie wstydu. Że pochodzi się z „niskich” warstw. Że ojciec rozrzucał gnój, a babcia szorowała ściernisko
gołymi piętami. Wmówiono, że ludzie ze wsi to coś gorszego – i zepchnięto wieśniaka do poziomu konia. Ci, którzy by się do tego „przyznawali”, wyznawaliby, że ich przodkiem jest koń. Ale gdy się tak
wstydzą, nadal ulegają komunistycznej propagandzie. To jej zza
grobu zwycięstwo. To było wytłumaczalne w czasach Peerelu, ale dzisiaj? Dlaczego trwa także dziś?
Rzadko spojrzymy na takiego z podziwem. Że z wiejskiego chłopaka wybłysnął na profesora. Więc profesor opowie o wsi tylko synowi – jeśli opowie. Raczej będzie milczał, w obawie, by syn nie
pomyślał, iż ojcu wyłazi z butów słoma. Ale profesor mógłby zauważyć, że z jego wierszy, nie zawsze profesorskich, najlepsze są
te, które mówią o krainie dzieciństwa.
***
„Smolice No 86” przyjeżdżają z drukarni pojutrze. To moja trzecia
książka. Przy pierwszej odczuwałem ulgę, bo przekroczyłem Rubikon niemocy. Przy drugiej odprawiłem, niby nagi dzikus, taniec
radości. Teraz, na chwilę przed, gdy zobaczę tę trzecią, nie ma we
mnie nic. Ani ulgi, ani radości, ani nawet niepokoju. Jeśli cokolwiek, to przygnębienie.
131
Bo wiem, że to klęska. Oto wyrzuciłem się albo też dałem się
wyrzucić. To jedyne, pisanie, tylko to zostało. Gdy świat się rozpada,
a śmieci tworzą wir, stoisz przed wyborem: Dać się ściągnąć albo
podejmować próbę ułożenia sensu. Tych śmieci. Nie ma radości,
gdy się uda, bo tak czy siak będzie to margines. Oto jestem na marginesie. Zostałem pisarzem.
„Byli szczęśliwi dawniejsi poeci, świat był jak drzewo, a oni jak
dzieci”. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak było. Może u grafomanów.
To, co musiało przyjść. Co było nieuniknione. Co niby dlaczego
miałoby mnie ominąć. Co trafia i rozłupuje jak uderzenie w krzyż.
Klęska. Zawsze klęska, która jest udziałem i przeznaczeniem.
Van Gogh w „Listach do brata: „Kiedy wybieramy się do gwiazd,
śmierć jest naszym środkiem lokomocji”.
***
Budzi mnie dzwonek do drzwi. Stanowczy, wręcz nachalny. Z nikim
się nie umawiałem, nie może to też być listonosz, jest przecież sobota. Przewracam się na bok i nakrywam głowę kołdrą. Dzwonek nie
cichnie – coraz bardziej natrętny. Nakładam szlafrok. Pod drzwiami
niewysoki mężczyzna w niebieskim uniformie:
– Spuść pan wodę w toalecie.
– A nie spuściłem?!...
– Spuść pan wodę, panie. Jest awaria, trzeba przepłukać rurę.
Po chwili wraca.
– No i jak, pomogło? – pytam.
– To po skosie – mówi. I dzwoni do sąsiadów.
Nie kładę się już. Jeszcze raz spuszczam wodę i siadam pisać
opowiadanie o mojej babce.
Po południu wpada Bena, gość z USA, akurat w chwili, gdy siedzę nad notatnikiem. Staje sprawa tego, co robię i po co. Czy ma to
sens.
Dziennik jako wyładowanie tego, co w środku. Czego się nie jest
świadomym, co się śni, czego nie rozumiemy, choć tak się chce wydostać. Więc najważniejsze, aby zawrzeć w nim emocje. Złości,
pasje, zachwyty. Nadać im kształt i przekazać.
132
Półżartem, nazywam go dziennikiem szaleńca, ale gdy rozmawiam z Beną, widzę, że moje myślenie jest, póki co, zdrowe. Niezdrowe jest to, że w ogóle piszę. Zamiast zająć się czymś innym.
Tak, siedzę jako ten „waryat”. Zupełnie sam. I rozdzielam czas
między notatnik, opowiadania i „Judasza...” Nie mając pewności,
że wypucuję rzeczy tak, aby okazały się być moimi. Ta niepewność
to ryzyko, na które się zgadzam.
Ćwiczenie – i dużo frajdy. Noc, cisza, w ręku długopis, który wycina przymiotniki i wydobywa istotę. To przyjemność czasem większa niż wieczór z kobietą.
***
Powódź przetacza się przez kraj, od gór zaczynając, a teraz, przepełnioną Wisłą, przesuwa się na północ. W natłoku informacji i sprawozdań o przerwanych wałach wiadomość z Radia Lublin. Apel,
by mieszkańcy Wilkowa przyszli pomóc przy wzmacnianiu. Bo ci,
którzy pracują od czterdziestu godzin, są kompletnie wyczerpani.
Komendant straży błaga o pomoc. Ale nie przychodzi nikt.
Rozpad więzi, nawet w momencie zagrożenia, sięgnął wsi. Niech
znajdzie się socjolog, który pojedzie do Wilkowa, wsi niedaleko Kazimierza, pięknie położonej, z sadami i chmielakami. Wsi akowskiej. Co się stało, że zatracili instynkt?
Mam czasem wrażenie, że mój naród jest jak dziabnięty siekierą.
I to u samego korzenia.
„Straciłem cały dorobek życia”. „Nie uratowałam nic, nawet nie
wzięłam dowodu osobistego” – tak mówią powodzianie.
Żal tych ludzi. Rozumiem ich, współczuję… niemniej gdzieś na
dnie rodzi się niepokój, że te słowa padają w kraju, gdzie olbrzymia
większość deklaruje się być katolikami. Czyżby na amen zapomniano Hioba: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę”?
Czy tak daleko odeszliśmy od tamtej wiary, że żaden choćby ksiądz,
któremu woda zniszczyła kościół, nawet probostwo, nie jest w stanie
powiedzieć do kamery: „Bóg dał, Bóg wziął, niech będzie imię Pańskie błogosławione”?
133
Nasza wiara jest deklaratywna. W głębi ducha jesteśmy poganami. Oczywiście nowoczesnymi.
Wysłałem SMS do przyjaciół mieszkających pod Krakowem,
gdzie Wisła wylała nie gorzej niż w Wilkowie. Odpisali: „Powodzi
nam się, ale nie przelewa”.
***
Wsiadam do pociągu, w przedziale siostrzyczka zakonna. Zdjęła
sandałki, weszła stopą na kanapę i majstruje przy głośniku, z którego leci „I cant,t get no satisfacion”. „Pomogę siostrze” – i przyciszam. „Ale ja chciałam pogłośnić...”
Wciskam się w róg. Siostra słucha Rolling Stones, zaś ja myślę
o Judaszu. Wyjmuję Ewangelię i notes. Siostra: „Przepraszam, pan
jest księdzem?” „W połowie”.
Judasz jako postać rozdarta. Z jednej strony Jezus i Jego nauka,
z drugiej judaizm i wierność literze prawa religijnego, z trzeciej,
jak chcą niektórzy, patriotyczny spisek. Jest jeszcze strona czwarta,
osobista. To konflikt, jak skłonni są domniemywać niektórzy powieściopisarze, o Marię Magdalenę. A potem ów moment zdrady.
Wielu uważa, że czyn Judasza był zbędny. Jezus był dostatecznie znany, nie potrzeba było Go wskazywać. Mówi o tym sam: „Nauczałem w synagogach w dzień, a wy przychodzicie po mnie nocą
jak po zbójcę.” Jeśli tak, to dlaczego Bóg wystawił Judasza na próbę? Nie wiemy i znów musimy mówić o tajemnicy planu Bożego
zbawienia. Albo o okrucieństwie Boga, trochę jak w przypadku Hioba. Ów sobie z tym poradził, Judasz zaś jest tym, który nadludzkiemu ciężarowi nie sprostał. Czy Bóg ma prawo wkładać na ludzkie
barki takie ciężary?
Jeśli Judasz postąpił w zgodzie z prawem, to powinien być żydowskim „świętym”, jednak Żydzi odrzucili go razem z Jezusem. Można
powiedzieć, że wylali dziecko z kąpielą. Dlaczego? Przecież wcześniej uznawali za „świętego” każdego, kto zdradzając przechodził
na ich stronę. Czy zostawiono go, bo był zdrajcą podwójnym?
134
Dzisiaj jesteśmy tacy mądrzy, bowiem Jezus dla nas – taka jest nasza
wiara – okazał się być Mesjaszem. Synem Bożym. Tak mówimy
w Credo. Ale spróbujcie wczuć się w jego sytuację: czy Judasz nie
miał prawa się pomylić?
Jezus mówił o sobie tylko „Syn Człowieczy”. Jeśli więc Judasz
popełnił błąd, to dlatego, że nie zorientował się na czas. To błąd
wielu. Prawo, by decydować, który z pretendentów jest fałszywy,
a który nie, miały władze religijne. Najwyższa Rada Kapłanów wypowiedziała się jednoznacznie: Mesjasz do dziś się nie narodził.
Dzisiejsza pewność narastała później, po jego śmierci. Za życia
Judasz mógł zwątpić, gdy zauważył, że Ten nie tylko jest rabbim,
nauczycielem, ale zaczyna wchodzić w rolę prawodawcy i Mesjasza.
Zaczyna sam, czy może jest do tej roli prowokowany – właśnie przez
apostołów? Którzy tego po Nim oczekiwali? Jak mówi któryś z nich:
„A myśmy się spodziewali...” Pamiętamy ich zachowania, kompromitujące kłótnie, gdy spierali się o to, który zasiądzie po Jego prawicy, gdy nastanie Królestwo. To musiało razić. Judasz rozstrzygnął
wątpliwości na niekorzyść Jezusa. A może tylko na niekorzyść nowej
religii. Czy jest błędem, że tę nową odrzucił? Patrząc na chrześcijaństwo z dzisiejszej perspektywy – tak.
Judasz rozstrzygnął na korzyść starej religii. To był punkt, zarzewie jego dramatu. Wyboru osobistego i ludzkiego, rozgrywającego
się między nim a Jezusem. Którego, można sądzić, kochał. Którego
nauk słuchał i które chyba akceptował. Twierdzić inaczej byłoby przydawaniem mu cech niewiarygodnej podłości, krętactwa i przebiegłości, a także chytrości, skąpstwa i żądzy pieniędzy. Trudno też
sobie wyobrazić, by ktoś z własnej woli przez trzy lata chodził za kimś,
kogo nauk nie akceptował – i kogo by co najmniej nie lubił. (Chyba
że, jak chcą niektórzy, był szpiegiem Sanhedrynu.) Pozwalam sobie
sądzić, że Go kochał. A wybór między człowiekiem a doktryną był
dla niego tak dramatyczny, że jego konsekwencją mogło być tylko
jedno.
Gdyby był tak podły, jak tego chcemy, musiałby być podłości
geniuszem. Bo inaczej jak wytłumaczyć, iż nie został przez apostołów zdemaskowany? Przez trzy lata nic nie rzuciło im się z jego cech
w oczy? Mało tego, wybrano go skarbnikiem.
135
W tradycji mówi się o chciwości Judasza, dopisując owe trzydzieści srebrników. O pieniądzach wspomina tylko Mateusz, odsyłając
do dwóch starotestamentowych sytuacji, w których kwota jest wymieniana, do Księgi Wyjścia oraz Księgi Zachariasza. Dotyczyła spraw
podobnych, pasterza owiec przeznaczonych na zabicie.
Wilm Hosenfeld ujmuje problem Judasza od innej strony. W swoim
dzienniku zastanawia się, dlaczego apostoł, zorientowawszy się w skutkach swego uczynku, nie próbował zatrzymać biegu spraw. Dlaczego „nie walczył o Jezusa, kładąc na szali swoje życie, dlaczego nie
zginął za Niego”. Jak pisze dalej: „Zrezygnował z ostatniego dobra,
jakim jeszcze mógłby się cieszyć – z życia – a tym samym pozbawił
się szansy na uczynek, który ratuje i oczyszcza, na pokutę”. Kapitan
Hosenfeld notuje to w okupowanej Warszawie, pod koniec wojny,
w czasie Wielkiego Tygodnia. Jako człowiek rozdarty między honorem, przysięgą żołnierską i dekalogiem wie, co mówi.
Jeśli Judasz należał do spisku sikariuszy, to Jezus mógł wydać
mu się niebezpieczny, bo Jego nauka osłabiała ducha buntu. Można powiedzieć, używając dzisiejszych kategorii, że Jezus nie tylko
zawiódł oczekiwania patriotycznie nastawionych Żydów, to jeszcze
siał „wrogą propagandę”. Był niczym dzisiejszy odpowiednik agenta,
który szerzy defetyzm i podważa sens walki zbrojnej.
***
Wizyta u profesor Anny Pawełczyńskiej, dla której przygotowuję
książkę „Koniec kresowego świata”, rzecz o życiu na kresach. O rodzinie, która po rewolucji, a potem pokoju w Rydze, musiała uciekać do centralnej Polski.
Świat, który przestał istnieć. Jedyne ślady, to kilka pamiątek przechowywanych jak relikwie oraz to, co utrwaliło się z babcinych opowieści w głowie osiemdziesięcioletniej dziś wnuczki. Życie po sąsiedzku z kulturą Ukraińców, Rosjan i Żydów, także Ormian, Greków, Persów. Życie pełne heroizmu i godności, wierności wartościom, o których dziś nie mamy pojęcia.
Pani profesor podjęła mnie, jak zawsze, skromnym, lecz wytwor136
nym śniadaniem, od którego nie sposób się wymigać, bo „pan
zapewne zdrożony…” Wśród delikatesów znajduje się zawsze coś
dziwnego – naleśnik z rybim farszem i musztardą, plasterek szynki
pociągnięty masłem kokosowym… Gdy taki traktament spotkał mnie
pierwszy raz, nie potrafiłem ukryć zdziwienia. „Próbował pan już
tych smaków? Ja także nie. A chcę je jeszcze poznać”.
Na Dworcu Centralnym, w centralnym WC III RP wszystkie stanowiska zajęte, ale sytuacja dziwna: korzystający, cały rządek, stoją
odwróceni do pisuarów plecami i patrzą w stronę kabin. Podążam
za ich wzrokiem: Znad kabin wystają połówki mężczyzn, jak popiersia na pomnikach. I te połówki zaglądają do sąsiednich kabin.
Pytam pisuardessę, czy nie ma sposobu unormowania sytuacji.
– Normowania?… – pyta klozetowa dama, a jej wzrok jak z tonącego okrętu.
– Niech pani wezwie policję.
– Panie, ja wzywała. Przyszło dwóch. Odeszli z najładniejszymi.
Powrót autobusem „Polski Express”. Nazwa staje się obelgą, gdy
na pokonanie stu osiemdziesięciu kilometrów trzeba czterech godzin.
Zapytałem panią profesor, który okres w swoim życiu uznałaby za
najcięższy. Zaśmiała się. Widziałem, że niezbyt chce o tym mówić.
By nie popaść w konfuzję, powtórzyłem pytanie: Czy był to czas okupacji, czy pobyt w Auschwitz, czy może obóz w Dreźnie, gdzie przebywała akurat w czasie nalotów. „W Dreźnie, gdy alianci bombardowali, a Niemcy zwiewali do schronów, wchodziliśmy do mieszkań,
żeby się umyć… W okupację byłam młoda, więc też było dobrze”.
„A Auschwitz?”, spytałem. „Wie pan, gdybym tam nie trafiła, nie
zobaczyłabym ludzkiego dna. Najgorzej było po okupacji, gdy
pracowałam już na uniwersytecie, a nie miałam mieszkania. Chodziłam po Warszawie z plecakiem i nigdy nie wiedziałam, gdzie
będę spać. Gdyby nie Munkowie, chyba bym nie przeżyła”.
Pokolenia, które traciły wszystko, łącznie z miejscem i grobami, nie
lubią narzekać. Tym bardziej nie słyszałem, aby popadano w rozpacz. Mam wrażenie, że ich siła ma swe źródło w postawie, która
dla nas wydaje się być prawie nieosiągalna. Oni swe mieszkanie,
137
siedzibę, mają w sobie. Są oparci na sobie samych, swoim „ja”, zaś
wszystko inne traktują jako zewnętrzne, okazjonalne, incydentalne.
W sobie są zawsze u siebie. Nie zapominają też, że są tu na chwilę
– i że tylko do pewnego stopnia wypada się starać o to, co ziemskie.
Granicą wydaje sie być moment, gdy starania są czynione ze szkodą
dla naszego „ja”. Mogliby powtórzyć za Pielgrzymem: „Przecież i ja
ziemi tyle mam, ile jej stopa ma pokrywa, dopokąd idę”.
To nie tylko dystans. To arystokratyzm ducha, który dla nas, katolickich dorobkiewiczów, jest nieosiągalny.
Ciąg dalszy wizyty u pani Anny, czyli rozmowa z Magdą na temat niekonieczności życia, tak widocznej, że przez to trudnej do zauważenia.
Zapominamy, że nasza obecność, wbrew zadufaniu, nie jest tu wymagana.
Właśnie z Magdą, która cały czas znajduje się jakby na brzegu
przepaści, można rozmawiać o tym kompetentnie. Ta niekonieczność, nie wynikająca już z naszej woli, jak przy samobójstwie, jest
bytowa. Sięga samej istoty. Jest drugą przesłanką, na której ustawimy dystans wobec życia.
Ile razy będę się budził, przerażony nie tym, że wszystko poszło
nie tak, ale tym, że tego „nie tak” nie potrafiłem wykorzystać? Że
pozwoliłem sobie na lenistwo, a potem straciłem świadomość „nietakowatości” – i zbyt często pozwalam się nieść czasowi niczym wodom potopu.
***
Zaczyna się… Wiedziałem, że się zacznie. Tego rodzaju sny. Zawsze, ilekroć w czymś za długo siedzę, wychodzi mi to przez sen.
Tym razem przyśnił się papież-Polak. Gdy w papamobilu objeżdżał
witające go na jakimś placu tłumy. Nie był to plac Świętego Piotra,
lecz inny, otoczony budynkami o fasadach tak bogatych, jak weneckie pałace dożów.
Widziałem, jak samochód przesuwał się alejkami. Bez trudu obliczyłem, kiedy będzie najbliżej mnie i niczym Ali Agça przecisnąłem się do tego miejsca.
138
Nadjeżdżał. Widziałem jego białą sylwetkę. Wychylał się do ludzi i podając im dłoń, rozdając błogosławieństwa, marnował czas.
Gdy nasze głowy znalazły się na tym samym poziomie, spojrzałem
mu w oczy i zapytałem: „A co będzie z Judaszem?”
Wojtyła, skinąwszy lekko głową, wykonał dłonią – jak człowiek,
który pomyślał o wszystkim – uspokajający gest.
***
Podsłuchiwałem przez okno rozmówki dorastających dziewczyn.
Raz plotły o nauczycielce, raz o wzroście jakiegoś chłopaka, z którym – „gdybym z nim chodziła, sięgałby mi dotąd, o!” Potem padło
słowo, po którym lekko nerwowy, niepewny śmiech, później uwaga
o chłopaku z sąsiedztwa. Za chwilę znów o szkole, o jakimś filmie
czy serialu, z nieznanymi dorosłym widzom cytatami – a wszystko zanurzone w pierwszym słońcu, lekkich okrzykach, wiosennym podnieceniu.
Słuchałem i chłonąłem jak orzeźwiający napój. Ze strachem, wstydem, ale i żarliwością, z którą wsłuchujemy się w cudzą modlitwę
i bierzemy jej płomień za swój. Piłem jak eliksir, wywołujący pragnienie i dawny, śmieszny dziś żal. Że żadne dziewczyny tak o mnie
nie mówią. Że wszystko za mną, żadnych cierpień, że na nic nie mogę
liczyć. Że Ania, którą kochałem jako szczeniak, że bliźniaczki
Kazia i Zosia, na których cześć śpiewałem – wszystko jest gdzieś
tam, głęboko, na samym dnie czasu. Czy da się stamtąd cokolwiek
wyjąć? Nic. Już do końca zostanie tam, niespełnione. Po to, by dowiedzieć się, że „dzisiaj” nie jest w stanie zaleczyć „wczoraj”. Chłopca, mającego przeczucie odrzucenia, wiedzącego, że zwierciadło,
druga połowa jabłka nie jest dla niego. Nie będzie dana. I że, jeśli
trzymać się „Lolity”, będzie coraz bliżej zasługującego na kulkę
literata-lubieżnika.
Piszący porusza się w pobliżu patologii, która dotyka tyleż pisania, co życia. Siadać do komputera i tracić czas – czy nie zbliża to
do „Magika” z pobliskiej Kazimierzówki, który wiecznie powtarza
wykonaną z niedostateczną doskonałością sztuczkę?
Ci, którzy popychają świat odrobinkę, milimetr do przodu, nie są
139
z tego świata. Żyją na rubieżach, zwariowani, ocierający się o większych niż oni wariatów i uprawiając ziemię jałową, czynią ją sobie
poddaną. Sobie? Raczej przygotowują teren dla zdrowych, którzy
zaraz tam przyjdą. Dla tych, którzy przedtem bacznym okiem obserwowali. Po to, aby – gdy będzie gotowe – jako pierwsi wskoczyć. Na
pole, na którym trupy, nieraz jeszcze ciepłe. Które trupami tamtych
będzie nawożone.
Twarz van Gogha. Także listy, kończące się retorycznymi pytaniami. Wiedział jak mało kto, gdzie się porusza i dla kogo (dla kogo?)
maluje. I jeśli pytał czy warto, to wiedział, że to sprawa uboczna.
Bo, jeśli już, to nie warto i nie ma dla kogo. Jest tylko pewność, że
inaczej – choć wszystko psu na budę – nie można.
Czy zajęcie się postacią Judasza nie jest także symptomem jakiejś
choroby? Czy nie nadciąga już chmura? Śmiałem się czytając przed
laty o autorach, którzy, gdy podejmowali ten temat, rychło popadali
w szaleństwo. Rozumiałem, że informacje o samobójstwach, śmierci
w tajemniczych okolicznościach mają dodawać opowieściom niesamowitości, jak niesamowita jest historia czarnego apostoła. Teraz
skłonny jestem widzieć to inaczej, rozumieć jako zagrożenie realne.
Które pojawia się w momencie manipulowania przy starym i utwierdzonym archetypie.
Co jest przyczyną, a co skutkiem w tym zaciskającym się węźle?
Choroba pcha do tematu, a gdy w niego wejdziemy, ten przyspiesza
rozwój choroby? Można będzie powiedzieć, że jest karą za tykanie świętości – wątek pedagogiczny – albo, dla psychiatry, że tykanie „palicem” było skutkiem chorych skłonności umysłu. Jak kto woli, niemniej obydwa szybko postępują do przodu.
Narusza się tajemnicę, której istnienie jest gwarantem tego, co jawne, to znaczy opanowane. Naruszenie tabu to pójście w stronę chaosu. Gdzie nie ma reguł albo gdzie ich szczątki, udające reguły.
Na które się nabieramy. Za którymi przez chwilę idziemy, aby się
przekonać, że wiodą donikąd. Że stopa się ślizga, trafia na coś twardego, dzięki czemu znów możemy zrobić krok… Do czasu następnego. Ten chaos jest w nas, we mnie – ale jest i wokół – i pewnie
140
lepiej żadnego z nich nie tykać. W języku symboli jest nim diabeł,
którego bliską krewną albo pomocnikiem staje się kobieta. W tym
obszarze Judasz wydaje się być po stronie chaosu, więc musi być
potępiony. Tykam diabła – czy to nie wystarczy, by się bać?
Kupiłem na targu staroci szklanego aniołka. Gdy dawałem go
Magdzie, powiedziała: „To twój Anioł Stróż. Będę pilnować, czy wywiązuje się z obowiązków”.
***
Nie chce się siać nie wiedząc, czy coś wyrośnie. Nie, bym miał nabożny stosunek do pisaniny, nie to. Kabotyn, który u mnie zagościł, dopiero zaczyna się rozkręcać – jeszcze wiele przed nim. Dość
też mam pokory i rozumu, by widzieć hektary bełkotu obsiane po
horyzont. Chodzi o coś innego. O przeczucie, że przez skupienie i pracę może się uda wycisnąć z siebie kilka sensownych zdań. Choć
nie ma na to, choćby najmizerniejszej, gwarancji.
Gdy dziennikarka pytała Einsteina o sposób pracy – czy ma notatnik, czy zapisuje myśli na skrawkach lub serwetkach, ten z właściwą geniuszowi skromnością odpowiedział: „Wie pani, człowiek ma
w życiu jeden pomysł...” O ileż gorsza jest sytuacja kogoś, kto nie
wie, czy pomysł ma. Ale nie widać wyjścia – trzeba szukać, bo bez
tego się nie dowiemy, żeśmy nie mieli.
Miernoty, tak. Tak o sobie mówmy. Tak powinienem o sobie myśleć. To nie kokieteria. My, beztalencia czy talenciki, z ambicjami,
urażoną miłością. Miernoty i już, nie nazywajmy tego inaczej. Tacy
jesteśmy.
A tymczasem… „Gdy, zajączku, sobie śpisz / Brzegiem pól się
skrada lis!...” Tymczasem otwieram stronę internetową młodego
poety i czytam artykuł o Miłoszu. Wszystko zaczyna się kulturalnie
i grzecznie… aż trafiam na taki passus: „Mimo że nie zgadzałem
się z nim w wielu kwestiach kulturowych, politycznych, filozoficznych i ściśle literackich, jego cień zawsze padał na moje wiersze”.
Hm, ładna przymiarka. „Nie zgadzałem się z n i m”. JA. No dobrze,
niech tak będzie, może to także droga do pokonania „ścian nieprzychylnych”. Jeśli poeta utrzyma ten ton przez kilkanaście lat
141
– jeśli inteligentnie będzie trącał łokciami największych i dobrze
imitował wielkość – kto wie, może stanie się wielkim?… I mówię to
bez ironii – bo nie tak rzecz prosta, by ją obśmiać. Każda droga
dobra, może również ta. Człowiek jest małpą naśladującą. Miłosz
robił podobnie, ustawiając się obok wuja Oskara i Adama M. Teraz,
jak widać, doczekał się naśladowców.
Wejść komuś na ramiona, to sposób, by wydawać się wyższym.
Niech i tak będzie, jeśli pamiętamy o słowach św. Pawła: „Nie ty
niesiesz korzenie, lecz korzenie ciebie”.
Janek Lebenstein ujmował rzecz z pokorą: „Cóż możemy, już
wszystko zrobiono… Możemy tylko dodać jedną kreskę”.
***
Telefon z Londynu. Rozmawiamy o rodzinnych aktualnościach,
planach przyjazdu, czy się uda teraz, czy dopiero na Boże Narodzenie. W którymś momencie matka pyta: „A powiedz mi, synu,
co to się tam u was stało, widziałam w telewizorze, pokazali takiego
jednego, tam od ciebie… Renia, jak on się nazywa, jakoś tak dziwnie, o właśnie, Palikot… Co to, synku jest? Myślałam, że go wypuścili z zakładu, ale tak ładnie ubrany?…”
List od BK zza Wielkiej Wody, po wakacyjnym pobycie w Lublinie. To jego trzeci przyjazd od „pokojowych przemian”. BK lubi
pocztę zwykłą i choć od lat posługuje się komputerem, od czasu
do czasu przysyła epistołę pisaną ręcznie i na pięknym papierze.
Cytuję fragmenty, które zechciał poświęcić Koziemu Grodowi:
(…) W zasadzie bez zmian. Miasto świadome swojej prowincjonalności. Z wymyślonymi ambicjami części elit i władz, w które nie
wierzy, a które właściwie ignoruje przeważająca reszta mieszkańców. Kilka lat temu grupa zapaleńców chciała odtworzyć Lublin
wielokulturowy (Polacy, Żydzi, Ukraińcy), obecnie władze wymyśliły
hasło „Unia Lubelska inspiracją dla UE”. W wydawanym bardzo ciekawie przewodniku po kulturalnych imprezach, trochę grup z sąsiednich krajów, trochę egzotyki, sporo dobrego jazzu, festiwale, przeglądy.
Tymczasem ulica i jej przechodnie… Widok z tarasu kawiarni Ro142
senthala: Młode wieśniaczki z wysoko postawionymi piersiami. Ogolone parobasy z komórkami przy brudnych uszach. Pewni siebie nuworysze poprzebierani za sportowców. Podstarzałe i zmęczone imitacje
modelek z kolorowych pism. Chorowici inteligenci w demobilu z Peerelu. Na Krakowskim Przedmieściu: puste kawiarnie, księgarnie
i autobusy. Pękate sznury samochodów bez szpanu. Tandetne bilbordy z natrętną angielszczyzną na ocalałych mieszczańskich kamieniczkach i budynkach w stylu polskiego kloca.
Przechodnie lubelscy wyglądają na bardziej pewnych siebie, bardziej krzykliwych w spojrzeniach, już nie na zbuntowanych, ale panujących chamów. Zachowali, oczywiście, pewną genetyczną nieufność wiejskich emigrantów, którzy wyczuwają, że nie poruszają się
w swojej przestrzeni, że są obcymi gębami w wykastrowanym śródmieściu. Jednakże to oni są przyszłością, oni będą rządzić, oni będą
awansować, mimo że w oczach starych mieszczuchów sprawiają bardziej wrażenie wycieczek z disco polo niż bycia obywatelami miasta.
Ludzkimi zabytkami są w dalszym ciągu grupki emerytowanych chuliganów i szumowin w stanie spoczynku i ich nieliczni, młodzi kompani. Zbierają się w grupki po bramach lub na rogach ulic. Z nieukrywaną pogardą łypią zarówno na przybyszów z pobliskich wiosek,
jak i resztki potomków inteligencji pracującej i niepracującej.
Miejscem szczególnym jest cmentarz na Lipowej. Posiada urok zadbanego i żywego skansenu. Zawsze pełen starszych pań i panów krzątających się przy grobach, nieraz rozmawiających w grupach, tak jakby
cmentarz zastępował im klub złotego wieku. Odrestaurowane pomniki z aniołami, symbolami przemijania i portretami wąsatych ziemian
i obywateli mają w sobie poczucie prowincjonalnego piękna w odróżnieniu od lastrykowych pudełek nadtrumiennych, bez gustu i formy.
***
Zdarza mi się wsiąść do autobusu jak do Peerelu – te same twarze,
tak samo szare ubrania, ta sama w twarzach beznadzieja. I bieda.
Czasem wręcz nędza. Bezruch i brud bez wyrazu. Ma się wrażenie,
że nic się nie zmieniło – albo, że czas zatoczył koło i jest w ostatnich
latach Gierka.
143
Jeszcze bardziej uderza, gdy wsiądzie się do autobusu linii podmiejskiej. Okupowanej przez tych spod Lublina, z okolicznych miasteczek i wiosek. Rozlana na siedzeniach ciemna masa, jak z obrazów Wróblewskiego, z Szajny. Z Dudy-Gracza. Zmęczona i drzemiąca tołpa. Zapadają w drzemkę przy każdej okazji. Muszą wstawać wcześnie, bo kładą się późno, pracują na dwa etaty. Palą podłe
papierosy, piją gorszą wódkę, jedzą byle co. Są gorszą częścią, gorszymi ludźmi. Drugiej, może trzeciej kategorii. Tymi, którzy nie dają
sobie w nowej Polsce rady.
Ci lepsi jeżdżą samochodami i do autobusów nie zaglądają. Pomiędzy jednymi i drugimi jest przepaść. Spostrzegłem to, gdy sam
sprzedałem samochód. Jakbym wszedł do starej rzeki, a nawet kanału, ścieku. Aż się instynktownie od n i c h odsunąłem.
Tak, nie ma już podziału na My i Oni. To wszystko pękło na trzy,
cztery, pięć części. Na górze są nowi Oni, potem ci, którzy jako tako się trzymają, niżej ci z podmiejskich autobusów, a jeszcze niżej
nędza, która prawie nie wychodzi na ulice. Zaś na marginesie pięknego obrazka tułają się bezdomni, kloszardzi i żebracy. Cynizmem jest głosić, że są tam z wyboru.
Dawni Oni jakoś się z nami liczyli – tych nowych Onych nasza
obecność zupełnie nie krępuje. Są ponadpolską, ponadnarodową
warstwą, która resztę ma głęboko w nosie. Która nie czuje z nią
związków, a tym bardziej nie ma ochoty brać na siebie odpowiedzialności. Ciągną w swoją stronę jak ci w „Potopie” – i liczy się,
aby jak największy kawał „wycharapcić”.
Przypomina się rozmowa z kolegą prawnikiem, który zrobił w ostatnich latach zawrotną karierę. Najpierw był asystentem na jednej
z krajowych uczelni, potem dyrektorem w ministerstwie, później
dyrektorem w podlegającej restrukturyzacji fabryce (zwolnił bez
mrugnięcia okiem trzystu pracowników), a teraz poszedł w prezesy.
Zmieniał samochody, żony i mieszkania, przeniósł się do Warszawy,
awansował raz jeszcze – i to wszystko w ciągu czterech lat, ledwie
przekroczywszy trzydziestkę. W rozmowie zwierzał się lirycznie, że
jazda samochodem go męczy i że myśli o awionetce – która finansowo jest w jego zasięgu. Właśnie zaczął uczęszczać na kurs.
144
Milczałem. Domyślając się co o tym sadzę, dopowiedział: „Wiem,
kilka milionów Polaków żyje poniżej progu nędzy, ale nędza jest na
świecie zawsze. I co mnie obchodzi, że ta jest polska – tak naprawdę
nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego. Nędza jest międzynarodowa”.
Politycy jako nowi bogowie, ale jakież to kiepskie… Tylko trochę bezecnych czynów, trochę uwiedzeń, ale już heroicznych nie uświadczysz w ogóle. Nie ma też walk z otwartą przyłbicą, dzieci z nieślubnego łoża, jeno jakieś mizerne kombinatorstwo. Bogowie sprowadzili się do poziomu cwaniaczków.
W Elblągu niejaki Strąk, minister, zwiedzając katedrę wrzucił do
skarbonki banknot. Stuzłotowy. I pożałował. Poprosił obstawę, by
go z niej wyjęła. Obstawa nie dawała rady – próbowali drucikiem,
spróbowali wytrząsnąć, ale banknot ani drgnął. Scenka się przedłużała, gospodarze byli coraz bardziej zażenowani. Sytuację uratował wojewoda: Spytał, ile pan minister chciał wrzucić. „Pięćdziesiąt”. Pan wojewoda wyjął portfel i wręczył ministrowi resztę.
Marszałek sejmu, pan szacowny, nawet poczciwy, nie wiedząc,
że głośniki włączone, szepcze do kumpla z partyi: „Stary, kurwa,
to teraz mi mówisz?!...”
Dość. Czas kłaść się spać. Już noc, grubo po północy. Pod oknami pijak. Zatacza się, przystaje na ścieżce i ryczy:
Ajaj, ajaj – Polska to piękny kraj
I ludzie wspaniali
Tę Polskę sprzedali
Ot tak, dla jaj...
Podchodzę do okna. Pijak już zniknął, piosenkę tłumi sąsiednia
kamienica. Na ścieżce stoi mężczyzna i patrzy w stronę mojego okna. Kręci się bez sensu, bez spacerowego psa czy innego pretekstu.
Przez moment wydaje mi się, że to ojciec małego okularnika. Chyba
to jednak nie on, tamten jest nie tyle pochylony, co jakoś zwinięty.
145
***
Wizyta u Profunia i rozmowa na temat tego, co się w Polsce dzieje.
O rozczarowaniu elitami. Pogadaliśmy, aż nam przyniosło ulgę...
Potem, po drodze, gdy wracałem przez most, a wiatr próbował zepchnąć mnie poza barierki, myślałem sobie, że inaczej nie może
być. Poziom tych elit nie może być inny. Ci, którzy wdrapali się
na ten Olimp, szli tam przecież przez komunistyczne szkoły. Wszyscy są tym skażeni. Chodzili na wykłady z ekonomii politycznej
socjalizmu, słuchali mędrców od filozofii marksistowskiej, stykali
się z członkami podstawowych organizacji partyjnych („popami”).
Są emanacją społeczeństwa, najlepszą, na jaką je stać. I są jej odbiciem. Studiujący na KUL byli przed tym w dużym stopniu chronieni. Potem zdarzył się Sierpień, ruszyła „wiara”, przełamała strach,
przestała się lękać… ale ta „wiara”, ci „solidarnościowi”, byli też nasiąknięci komuną. Gdy skończył się bunt, a zaczęła codzienność,
ukazała się jej prawdziwa twarz.
Zza oceanu Tadeusz Korzeniewski pisze, że dziecię wolności to
był wcześniak, zaś poród miał wiele cech poronienia.
Na szybie autobusu ogłoszenie o kursie, którego uczestnicy otrzymają dyplom „spawacza europejskiego”.
W trzy dni po wejściu Polszy do UE wybrałem się do majstra, by
omówić sprawę remontu. Umawialiśmy się trzy razy, miał przyjść, ale
jakoś nie udało mu się dotrzeć.
Zastałem go w domu. Siedział w fotelu. Dobrze wstawiony i rozparty. Okazało się, że z dumy:
– Jestem Europejczykiem!… – obwieścił.
146
DRUGIE PRZYJŚCIE
Przeszłą niewolę lubią opiewać więźniowie
A. Mickiewicz
Znowu miałem ten sen. Ten drewniany, kafkowski. Z posmakiem
plagiatu. I, jak to we śnie, wiedziałem wszystko od razu. Co tu się naprawdę dzieje. Że choć nie widać ani nie słychać, to pod spodem
ten hebel stuka cały czas.
Sen powtarza się od kilku lat. W różnych wariantach, z innymi
osobami, ale sens pozostaje niezmienny.
Nie wiem dokładnie, z jakich powodów postanowiono zmniejszyć populację. Kryterium wyboru było niejasne, zgłaszali się przeważnie ludzie starsi. Musiano to rozstrzygać na poziomie rodzin,
w domowych rozmowach, bo na miejscu nie działo się już nic. Żadnych dramatów, żadnych scen. Ja też powinienem być wśród nich,
jednak na skutek jakichś przesunięć (czułem w tym kumoterstwo)
znalazłem się po stronie zarządzających.
Wszystko miało atmosferę zabawy. Odbywało się nad Zalewem,
gdzie od strony betonowanego brzegu zamontowano proste urządzenie. W wodzie pływała kanciasta, długa na pięć metrów belka,
na pozór dryfująca, ale tak naprawdę przytwierdzona do dna. Należało do niej podpłynąć i objąć ją rękami od spodu. Tak, by szyja
opierała się o kant.
Nad powierzchnią unosił się równy szereg głów. W ręku każdy
trzymał własnoręcznie napisane pismo. Wyrażał w nim zgodę na
czekającą go egzekucję. Kolejni ludzie przepływali Zalew, odbierali dokument i podpływali do belki. Z góry, gdy tak się trzymali,
miała uderzać belka druga, identycznej długości, tylko dużo cięższa
– aby za jednym zamachem przecinać cienkie, nagie szyje. Tępa,
drewniana gilotyna, pod której uderzeniami głowy odpadały i szły
na dno. Drewno dudniło o drewno, woda spłukiwała krew – a z drugiego brzegu płynęli już ci, którzy mieli być następnymi. Pachniało
trzciną i świeżo ściętym lasem.
Przypłynęła pierwsza tura. Wśród zgłoszonych rozpoznałem pań147
stwa Rucińskich. Małomównego pana Czesława i kulturalną panią
Zdzisię. Mieszkają na Dziesiątej, z ich okien widać Majdanek. Zamieniliśmy kilka słów. Inni (miałem pewność, że są stąd) przysłuchiwali się lub patrzyli w naszą stronę z umiarkowanym zainteresowaniem. Tak to jest, wszędzie człowiek spotyka znajomych.
Ludzie podpłynęli do brzegu po swój dokument – i wtedy okazało się, że nie wszystkie deklaracje są w porządku. Czegoś tam pod
względem formalnym nie dopatrzono. U nas zawsze coś musi być
niedograne. Nie mogłem tego tak zostawić. Przeprosiłem znajomych i poszedłem z pretensjami do biura.
Z tym niesmakiem, złością na urzędasów, obudziłem się. Była
czwarta trzydzieści sześć.
Wstałem. Było jeszcze ciemno. Przez chwilę tkwiłem przy wersalce
gapiąc się na pościel, a potem, wróciwszy z łazienki, wyciągnąłem
z szafy dawno zapomniane ubrania. Zrzuciłem z siebie piżamę
i szybko, z niesmakiem zacząłem je nakładać. Ubierałem je drżąc,
jakby to była szata Dejaniry. Ale nie było wyjścia. Żeby zabawa
się udała, musiałem przełamać wstręt i znów się w nie ustroić.
To był dobry pomysł. Coś innego niż zazwyczaj. Nie sesja w Ratuszu, w filharmonii czy na zamku. Nie uroczystości za zaproszeniami, połączone z wystawą i referatem. Nie chcieliśmy tego. Tak naprawdę nie chodziło o wiele. Ot, ktoś wpadł na pomysł, by uczcić
lipiec spotkaniem-zabawą. Po to, abyśmy przypomnieli sobie powiew lipcowego wiatru, gdy to miasto było nasze.
Nałożyłem na nogi stare buty. Były zapadnięte niczym klatka
emerytowanego robotnika. Wciągałem je na stopy wyjmując ze
środka pakuły gazet. Do kompletu brakowało zielonej kurtki. No
i skórzanej, myśliwskiej torby. Noszonej przez ramię, jakie mieliśmy
wtedy wszyscy. Zerknąłem przez okno. Przed blokiem, tuż koło
latarni, stał czerwony, na państwowych tablicach fiat.
Wyszedłem z klatki i ruszyłem ścieżką. Już z daleka zobaczyłem
skłębiony wokół przystanku tłum. Z ulgą zauważyłem, że czekająca
na autobus masa jest tak samo szara, jak ta z tamtych czasów. Nie
wiem, czy przez bure płaszcze, czy przez kurtki wydało mi się, że
nawet na twarzach jest ten sam co przed laty wyraz.
148
Od tłumu odróżniało się dwóch żartujących z czegoś wesołków.
Ludzie odsuwali się od nich, jakby tamci mieli parchy.
Czekaliśmy długo. Zbity tłum z niepokojem zerkał na zegarki.
Świeciły w ciemnościach ogniki papierosów. Gdy autobus nadjechał, rzuciliśmy się do wejść potrącając się w milczeniu. Pchaliśmy
się jak do ula, mając przed sobą czyjś płaszcz albo trzymającą się
poręczy rękę. Rękę tak kurczową, jakby trzymała się burty. W głębi
siedzieli szczęśliwcy z pierwszych przystanków. Trwała krótka walka wręcz. Jedni używali łokci, inni tylko parli, ale byli też tacy, którzy przypomnieli sobie dawno zapomniane zwroty. „Podejść tam,
do przodu! W środku jest jeszcze miejsce!...” I ten ulubiony: „Co
się pan pchasz na chama?” – „A bo człowiek wie, na kogo się pcha?”
Pokrzykiwano z animuszem, napierając na rozpłaszczonych przy
drzwiach. A ja popełniłem ten sam co zawsze błąd.
Czekałem za długo. Gdy się wreszcie zdecydowałem, musiałem
próbować wejścia na wcisk. Na tak zwany zasys. Wyczuć moment
i przeć, gdy kierowca puszcza ostatni dzwonek. Docisnąć na jedną
sekundę tych w środku tak, by musieli wypuścić powietrze. Tę sekundę właściwą, w której drzwi zamkną się na plecach ostatniego
pasażera.
– Spadaj – syknął ten z brzegu i wprawnym ruchem zepchnął mnie
ze schodków. Drzwi kłapnęły, autobus ruszył. Poła czyjegoś płaszcza
wystawała przez szparę niczym bilet do szczęśliwego świata.
Zostałem na chodniku. „No, no – pomyślałem z ulgą. – Jest lepiej, niż mogliśmy marzyć...” Kupiłem w kiosku papierosy, zapaliłem i czekałem. Nie lubię palić na czczo, ale wiem, że gdy tylko to
zrobię, autobus zaraz przyjedzie. Taka niewinna złośliwość, utwierdzająca w przekonaniu, że i los jest przeciw nam.
Nie pomyliłem się. Minęły nie więcej niż trzy minuty, gdy nadjechał. Z rezygnacją zerknąłem w jego stronę. Sytuacja wyglądała
jeszcze gorzej. Był zapchany tak, że rozpłaszczone twarze wypełniały powierzchnię okien. Ci w środku byli jak sprasowana pulpa.
Jak samochody na cmentarzysku. Nosy i policzki rozpłaszczały się
na szybach, guziki kurtek przylegały jak przyssane. Już miałem
się odwrócić, gdy drzwi otworzyły się. Ze zdziwieniem spostrzegłem,
149
że autobus jest w środku pusty. Jakiś pojedynczy pasażer machał
na mnie ręką.
– Niech pan wsiada – wołał. – Zapraszamy...
Z niedowierzaniem wsadziłem głowę do środka. Na krzesełkach
siedziało kilku zaledwie pasażerów. Dwóch z nich, w tym ten, który
wołał, majstrowało coś przy kasowniku.
– No, szybciej, szybciej – przynaglił. – Bo się spóźnimy.
Zdumiony rozejrzałem się dokoła. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Okna autobusu były od góry do dołu zaklejone fototapetą, która z zewnątrz do złudzenia przypominała naturalny obraz.
Ten tłok to było tylko zdjęcie, plastikowa imitacja rzeczywistości.
– To nasz wkład w rocznicę – zadeklarował z dumą współpasażer. – I proszę nie kasować – dodał widząc, że sięgam po bilet. – Kanary też robią strajk.
Odśmiechnąłem się całą gębą, jak w dniach tamtego lipca, i podniosłem w górę kciuk. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Ci z komunikacji zawsze mieli pierwszorzędne pomysły.
Wysiadłem dwa przystanki przed końcowym. Chciałem się przejść,
przespacerować z innymi. Z tymi, którzy szli ulicami, samym środkiem. Szli w jedno miejsce, jak na pogrzeb czy mecz.
To był piękny tłum. Bez szturmówek czy haseł, bez żadnych transparentów, a tylko ludzie. Ubrani jak tamci. Czuć było lekkość, powietrze było jak rozrzedzone. Byliśmy już trochę porozpinani, te
nasze koszule i wygniecione bluzy wisiały z wdziękiem, owiewane
podmuchami wiatru.
Uczucie to miłe i niezobowiązujące jak majówka. Jak pierwsze
wyjście do miasta w samej marynarce. W dzień bez samochodowego ruchu. Jak wtedy, gdy idziemy środkiem, a na chodnik wchodzimy, gdy nam się chce. Dołączyłem do nich i skręciliśmy w wąski
przesmyk. Na jego końcu otwierał się widok na pagórkowaty plac,
dawne przedpole. Docieraliśmy na miejsce. To był cel, punkt zbiorczy, tutaj mieliśmy się spotkać.
Stanąłem zaskoczony. Plac był zajęty w całości. Ludzie wypełniali Górkę i zajmowali ulicę Świętoduską, która na ten czas znów
nosiła nazwę Hanki Sawickiej. Poczułem radość, że jest nas tak
wielu.
150
Zebrani spacerowali tam i z powrotem. Rozglądali się, szukając
znajomych. Krążyli w oczekiwaniu na jakiś moment. Aż się zacznie.
Nie wiem, czy wiedzieli, co ma się zdarzyć. Sam wiedziałem tylko
tyle, że mamy się przebrać i przyjść. Na razie był to piknik, coraz
bardziej gwarna zbiórka. Rozglądałem się za swoimi, ale nie mogłem
nikogo znaleźć.
Chcieliśmy uczcić nasz lipiec i zrobić coś na wzór balu przebierańców – tyle że balu na świeżym powietrzu. Ze scenkami i gagami,
wymyślanymi jak kto chce. Formuła była otwarta, wstęp wolny,
zaś bal kostiumowy. Miała to być impreza, na którą przyjdą ludzie
z tamtych lat. Nie chcieliśmy akademii. Takich, podczas których
mądrzejsi od nas wygłaszają przemówienia, ściskają dłonie i wręczają nawzajem ordery. Chcieliśmy tylko poczuć, że jesteśmy razem. To miało być nasze i tylko nasze. Chcieliśmy mieć coś, czego
nikt nie będzie w stanie nam zabrać.
Byłem w błędzie sądząc, że są wszyscy. To był zaledwie początek. Tłum dopiero się zbierał. Ciągle nadchodzili następni, cały
czas nas przybywało. Wysiadali z podjeżdżających autobusów, zdezelowanych i dymiących. Nadciągali parami i z dziećmi. Szli całymi
rodzinami, starzy i wnuki. Uliczkami zbiegającymi do placu płynął
strumień ludzkich głów. Wzbierały jak powódź. Jeszcze chwila,
a Górka Świętoduska zapełni się i zapcha, zaleje ludźmi niczym
na partyjnym wiecu. Zdałem sobie sprawę, że w tym morzu trudno
mi będzie kogokolwiek dojrzeć. Zrezygnowany dotarłem do drzewa,
oparłem się o pień i wyjąłem z kieszeni paczkę mocnych. Nim przytknąłem papierosa do ust, jakiś mężczyzna podał mi ogień. Spojrzałem zdziwiony i odniosłem wrażenie, że skądś go znam. Mężczyzna także się uśmiechnął, nie zdążyłem go jednak o nic spytać, bo
z czymś, co było namiastką ukłonu, oddalił się i zniknął.
Patrzyłem i słuchałem, czując ten sam, co oni nastrój. Patrzyłem
na wszystko ciesząc się, że jestem jednym z nich. Ale w miarę jak
się rozwidniało, zaczynał się rodzić we mnie niepokoić. To było
tylko przelotne, nic więcej, ale jednak. Odczucie, że w tym happeningu jest coś nie tak. Nie wprost, nie wyraźnie, ale na tyle, by
siódmy zmysł migotał niczym dioda.
151
Próbowałem zorientować się z rozmów, ale ludzie nie rozmawiali
wiele, tylko uśmiechali się do siebie tak, jak wówczas. W lipcu. Gdy
przyszliśmy mimo wszystko. Gdy mieliśmy odwagę przełamać się
i wyjść z mieszkań. Ze swoich klatek. Uśmiechali się jedni do drugich – i jedni od drugich. Jak gdyby uśmiech, który błąkał się po
twarzach, był zaraźliwy. Jakby to on stawał się na tym placu najważniejszym bohaterem. To wystarczało, aby znowu mieć poczucie lekkości, które zazwyczaj towarzyszy zwycięstwu.
Patrzyłem próbując zrozumieć. Przyglądałem się twarzom i strojom. Tym kostiumom. Nie mogłem niczego rozszyfrować, bo czasem,
wobec zbyt daleko posuniętych imitacji, traciłem pewność czy to
nadal dowcip, czy już jednak prawda. Nie wiedziałem więc, czy
starszy pan z kulami i przypiętym do marynarki odcinkiem od renty,
odcinkiem powiększonym na ksero, jest naprawdę inwalidą czy też
postanowił nim być tylko na ten dzień. Nie tylko ja, inni też patrzyli
na niego kątem oka, nie umiejąc zająć stanowiska. To, że prócz
kul trzymał w dłoniach dwie siatki (jedna z nadrukiem „Społem”,
druga z rodzimego dżinsu), wskazywać by mogło, iż jest to parodia.
Któż jednak, myślałem, odważyłby się parodiować tak daleko
posunięte nieszczęście.
Nie rozwiązałem zagadki ludzkiego artefaktu, bo nagle zaczęło się
dziać coś nowego. Tłum zafalował, dołem przebiegł szmer. Pomruk
płynął w moją stronę. Ludzie zaczęli się rozstępować robiąc miejsce
komuś, kto wysiadł z samochodu i kierował się ku środkowi placu.
Widziałem jeszcze, jak człowiek-nieszczęście pokuśtykał z niebywałą szybkością pod mur. Gdy ludzie rozsunęli się, zobaczyłem,
że z rogu placu idzie pod górkę grupa trzymających się za ramiona
mężczyzn. Wszyscy byli w garniturach i pod krawatami, wszyscy
w sile wieku. Weseli i uśmiechnięci. Szli bezceremonialnie, a nawet
władczo, chwiejnym krokiem marynarzy. Tłum rozstępował się robiąc miejsce i coś między sobą szepcząc. Jakieś jedno słówko. Zabawne, ale i nie pozbawione podziwu, to było czuć z intonacji.
Wreszcie dosłyszałem i ja. Szumiący tłum powtarzał z rozbawieniem: „Dyrektorzy! Dyrektorzy!...”
Tak, to byli „Dyrektorzy”. Z tamtego filmu. Maszerowali tak but152
nie, że można by się zastanawiać, czy odgrywają rolę, czy naprawdę
wyszli po egzekutywie i teraz zmierzają do ulubionej knajpy. Swojej.
Gdzie idą na pogadanie, popijawę i lepsze od naszego żarcie. Wówczas, tknięty impulsem i chcąc być zabawny, dogoniłem ich, gdy
przechodzili obok. Założyłem temu z brzegu rękę na ramię i poklepałem. Przez chwilę szliśmy krok w krok.
– Towarzyszu dyrektorze – zagadałem. – Jutro na polowaniu,
tak?
Uśmiechnął się i kiwnął głową.
– Słowo to słowo. Na sicher. – Wróciłem pod drzewo.
Tłum zamykał się za nimi niczym rozpruty na chwilę nurt. Widziałem, jak wychodzą z placu i przez wylot wąskiej uliczki kierują
się na Stare Miasto. Coś mi się w tym nie zgadzało. Pod całą tą zabawą wyczuwałem dziwnego rodzaju dwuznaczność.
Ktoś dotknął mojego ramienia. Drgnąłem. Koło mnie stał ten sam
mężczyzna, który niedawno podawał mi ogień.
– To było piękne, obywatelu – odezwał się i wyciągnął dłoń.
– Tak trzeba – mówił dalej z emfazą – tego ojczyzna potrzebuje najbardziej. Zgody. Miło mi pana spotkać.
Uścisnął mnie z przesadą. Odwzajemniłem się uśmiechem, całując go z dubeltówki. Pomyślałem, że jest naprawdę dobry. Że
czuje tamte czasy lepiej niż ja. Znowu odniosłem wrażenie, że skądś
go znam. Mężczyzna ukłonił się szarmancko i wmieszał w tłum.
Gapiłem się oparty o moje drzewo niewiedzy. Gapiłem bezmyślnie, choć z cichą radością. Lubię patrzeć na ludzi, odczytywać zapis na ich twarzach. Domyślać się, kim są i co im się w życiu przytrafiło. Albo inaczej: co było im dane. Stałem więc z boku i przeskakiwałem z twarzy na twarz. Ciągle z nadzieją, że kogoś spotkam.
Ale nikogo nie było. Najwidoczniej jeszcze nie przyszli. Może zresztą byli w innej części placu i stali tak samo jak ja. Może czekali na
mnie tak, jak ja na nich.
Z bramy naprzeciw ktoś machał wysoko wyciągniętą ręką. Zmrużyłem oczy. W łukach podcieni stali moi synowie. Ich kolorowe
ubrania odcinały się od ortalionów i robociarskich bluz. Zadeptałem niedopałek i przedarłem się do nich przez tłum.
153
– Chodźcie ze mną.
Spojrzeli jeden na drugiego i się zaśmiali.
– Nie, tato.
– Czemu?
Znów się do siebie uśmiechnęli, jak ludzie, którzy rozumieją się
bez słów.
– Wybacz, ale to nie nasza zabawa – wyjaśnił niechętnie starszy.
– Zresztą musimy iść.
– Warto było wstać?
– Chcieliśmy zobaczyć swoje dzieciństwo – wyjaśnił drugi.
– No i?…
– Zobaczyliśmy – dodał ze śmiechem. – Naprawdę musimy iść.
Cześć, tato. – Odwrócili się i zniknęli w otaczających budynek podcieniach.
Zostałem pod tym swoim drzewem. Tłum przesuwał się przede
mną, jakbym odbierał defiladę. Mijali mnie ludzie poprzebierani
w dawne ciuchy, uzupełnione dodatkami i rekwizytami. Kobiety
dźwigały szare torby, wypchane nie wiadomo czym. Mężczyźni z dumą obnosili aktówki z krajowej dermy. Gdzie i jak się to wszystko zachowało, jak to się stało, że przez tyle lat tego nie wyrzucono? Było
to pytanie, na które nie umiałem sobie odpowiedzieć. Wyjęte z szaf
czy wygarnięte ze strychów tak usilnie przypominały prawdę, że
bijący od nich smutek tracił na znaczeniu. Więcej: stawał się parodią smutku i wywoływał wyczuwalną w powietrzu wesołość.
Wydawało mi się, że jestem sam, gdy się jednak odwróciłem,
zobaczyłem stojącego nieopodal Januszka. Znajomego z fabryki,
z Tatar. Pracował w lakierni, rozprowadzał „Biuletyn”. Niewysoki
i drobny, był zwinny jak ktoś, kto nauczył się uskakiwać przed ciosem.
– Gustowne ubranko… – zaśmiał się, macając połę mojej kurtki.
– To synowie? Ależ urośli!… Mógłbyś ich puszczać na zomowców.
Poczęstował mnie „kluboro”. Zapaliliśmy. Papieros smakował jak
skręcony ze szczawiu.
– Jest ktoś z naszych? – zapytałem.
154
Januszek spoważniał.
– Chyba nie – odrzekł wciągając dym.
– Nikogo?
Wzruszył ramionkami i rozłożył ręce.
A więc to tak. Nie przyjdą. Nie przyjdzie nikt. Nie bawi ich ta zabawa. Dosyć się nabawili w tamtych czasach. Teraz niech się bawią
inni.
– A Heniek? – zapytałem o szefa komisji.
– Nie.
– Józio Trąbka?
– Siedzi na działce. Nie chce słyszeć.
– Bronek?
Pokręcił głową.
– Czesiek Olcha?
– Nie wiesz? Umarł jako pierwszy.
– Kazia?
– W tamtym roku. – Zaciągnął się, łapiąc nikotynowy dym. Błękit,
który już wylatywał z ust, wrócił do środka jak do dziupli. – Miała
raka.
– Paliła?
– Ostatnio tak.
Oprócz niego pozostał już tylko jeden. Bałem się spytać. Dopytam jednak, pomyślałem, do końca.
– Daj spokój – westchnął, zanim zdążyłem. Westchnął tak, jakby siedziała mu na piersi zmora. – „Ciężki” się zapił.
Zagryzłem wargi. Paliliśmy w milczeniu.
– A co u ciebie? – przerwał ciszę wysilonym uśmiechem. – Wyglądasz świetnie.
– Słuchaj, powiedz, co to za ludzie?
– Którzy?
– No ci tutaj.
Grzesiek zaśmiał się.
– Nie wiesz?
– Nie.
Zaśmiał się jeszcze raz. Uśmiech pozostał mu na twarzy także
wtedy, gdy już umilkł.
155
– Zapytaj ich – zaśmiał się ponownie, pokazując na spacerujących. Wyciągnął dłoń. – No, muszę lecieć… Trzymaj się. I się nie
daj! Choć pewnie nikt już nie chce brać!...
Zanim cokolwiek odpowiedziałem, wmieszał się w tłum.
Wiedziałem to. Czułem zawczasu. Było do przewidzenia, że ich nie
będzie. Ale nie chciałem wierzyć ani sobie, ani obawom. Nie chciałem tego do siebie dopuścić. I wiedziałem, co mogą powiedzieć, gdybym ich nakłaniał. Bo mnie się jeszcze jakoś udało, a oni przepadli.
Wróciłem pod moje drzewo. Patrzyłem na spacerowiczów. Kto
to więc był? Dlaczego niektórzy wydawali się znajomi? Czy tylko
stąd, że mieszkamy w tym samym mieście? Że od lat mijamy się na
ulicy, a może wpadamy na siebie w supermarkecie?
Zaczynało się coraz bardziej rozwidniać. Ludzie rozpoznawali się,
witali, zagadywali jedni do drugich, przystawali na dłużej, by zamienić kilka słów. Było słychać nieśmiertelne „Co nowego”, wspomagane równie dobrym „Nic się nie zmieniłeś”. Ściskano dłonie,
mężczyźni poklepywali się po ramionach, czasem próbowali mocniejszych chwytów, siłując się niby w chłopięcej zabawie. „Stara
bida”, narzekał z humorem ktoś obok. „Kopę lat!” – mówił inny, tłumiąc głos. Nieukrywana radość ze spotkania unosiła się nad placem
niczym kadzidło w Boże Ciało. Wtedy znów dopadło mnie déja vu.
W okamgnieniu ujrzałem to, co już było. Niedaleko stąd, na innym placu. Przypomniałem sobie tamten tłum. Ludzi uciekających
w chmurach gazu. Zobaczyłem ludzką chmarę, pędzoną przez zagony zomowców. Podniesione w górę pałki, zamaskowane twarze. Ludzi polewanych strumieniami wody. Gnanych przez ulice i bitych jak
bydło. Ludzi, do których strzelano.
Przyjrzałem się im bliżej, ich twarzom i ubiorom. Tym kostiumom. I raz jeszcze uświadomiłem sobie, że nie znam tu nikogo.
Nie było ludzi z moich czasów. Tamci, z fabryki, nie chcieli przyjść.
Kim więc byli ci?
Niedaleko mnie, zaraz na prawo, coś zaczynało się dziać. Utworzyło się jakieś zbiegowisko czy zgromadzenie. Jakby ktoś zasłabł albo
uliczny handlarz sprzedawał rajstopy. Oderwałem się od pnia i podszedłem.
156
Nie działo się nic szczególnego. Wianuszek ludzi otaczał jakąś
kobietę, która stojąc na gazonie coś do nich mówiła. Nie padały
żadne pytania, był to raczej rodzaj pogawędki, niemniej wyczuwało się, że to osoba ważna i że każdy chce zamienić chociaż kilka
zdań. Skądś ją znałem, ale znów nie byłem pewny. W końcu żyję już
długo i widziałem tyle twarzy. Spytałem sąsiada, kto to, a ten szeptem odpowiedział, że – Irena Grudziec. Zdziwiłem się, bo w niczym
jej nie przypominała. Nie miała w sobie nic z kochanicy premiera
ani nie była ubrana w jakiś ekstra kostium – ot, zwykła kobieta.
Może tylko troszkę wyższa, lepiej odżywiona. Jak to, pytałem siebie,
nic nie zostało? Tamten lukier odpadł i wyszła na jaw zwykła kobieca twarz? Więc wszystko było kwestią lepszego chowu? Już ją
chciałem spytać, gdzie teraz urzęduje, gdy moją uwagę zajęło coś
nowego.
Oblegający panią Irenę tłumek lekko zafalował. Poczułem poruszenie i zobaczyłem zadarte w górę głowy – na całym placu. Zadarłem swoją. Na błękitnym niebie lipcowego poranka zobaczyliśmy
smugi kilku samolotów, które też (są wśród wojska ludzie z poczuciem humoru) postanowiły wziąć udział w naszym, niby ongiś na
Październikową, święcie. Przelatywały nad głowami dając znak, że
bawią się razem z nami. Lotnicy też pewnie się przebrali i byli ludowi. Pierwszy raz ludowi, wpasowani w ludowy, tu na dole, piknik.
Oczywiście nikt nie mógł tego rozpoznać, byli za wysoko. Błyskało srebro podbrzuszy. Z tłumu dały się słyszeć najpierw pojedyncze, a potem składające się już w owację głosy. Nie wierzyłem własnym uszom. Myślałem, że to żart, że to niemożliwe. A jednak nie.
Oni cieszyli się naprawdę. Tym razem była to radość szczera. Wokół mnie coraz głośniej i głośniej powtarzano rozhuśtane skandowaniem słowo:
Ra–dziec–kie!
Ra–dziec–kie!
Ra–dziec–kie!!
157
Wtedy zrozumiałem, kim jest ten tłum. Kim ta kobieta, która
ledwie ma siłę iść. Kim człowiek, którego życie sprało do białości.
To nie były kostiumy z balu przebierańców, a ja nie byłem jednym
z nich. To nie był nikt z tych, którzy chodzą moimi ścieżkami. Ani
też nikt z przyjaciół. Tu przyszło podziemie nowe. Mieszkańcy
miasta, którego nie znam. Lokatorzy bieda-szybów. Podziemie nędzy. Przyszli tu, by znów, jak za tamtych czasów, poczuć się szczęśliwymi.
Wyjąłem z kieszeni telefon, wybrałem numer. W słuchawce zabrzmiał dźwięczny, ciepły głos. To pani Krysia. Poprosiłem o taksówkę.
Wstałem w środku nocy. Zaspany doszedłem do łazienki, umyłem zęby i twarz. Szybko i nie do końca, nie chcąc się całkiem obudzić. Skulony jak borsuk, prawie po omacku włączyłem komputer.
Zanim się rozgrzał, podszedłem do okna. Ktoś szeptał do mnie
cicho i uspokajająco. Tak, to deszcz. Wyciągnąłem rękę – był przyjazny i ciepły. Tam, na zewnątrz, budziła się niedziela. Gaworzyła
jak małe dziecko, jak nieświadome niczego niemowlę. Zaraz ktoś
przejdzie i rozpocznie się dzień. Potem dołączy przechodzeń inny,
wracający od dziewczyny chłopak. Podrepcze staruszka, pewnie
na pierwszą mszę. A później, jeszcze później, przejedzie samochód.
Ale jeszcze tego nie ma.
Stojąc tak i patrząc przypomniałem sobie, co to za twarz. Tego
mężczyzny, który podawał mi ogień. Który ściskał dłoń. Widziałem
go już kiedyś. Widziałem też rano, w czerwonym fiacie. Tym fiatem
nawet jechałem. Z Narutowicza na Północną, z Północnej na Narutowicza. Z przesłuchania do aresztu. Z aresztu na przesłuchanie.
W dzień, w nocy, znowu w dzień. To był mój ubek.
Poczułem się tak, jakby znów rąbnął mnie pałą. Jak wtedy, grudniowej nocy. W ciemnej uliczce, bez świadków. Bo znowu, ćwierć
wieku później, zrobił mnie – jak powiadają bracia Rosjanie – w niedźwiedzia. Najzwyczajniej w świecie zostałem dziś – w dniu, który
miał być moim świętem – scwelony.
I przypomniałem sobie siebie tamtego. Dorosłego mężczyznę,
158
który w swoim kraju bał się dzwonka do drzwi. Któremu każdy obcy
wydawał się tajniakiem. Który dławił się gdzieś w piwnicy czy na otwartym polu. Mężczyznę, do którego już prawie nie potrafię dotrzeć. Który uparcie i bez sensu powtarzał wtedy „Nie” i „Tak”.
Już tak nie umiem. Już tego nie ma. Już nie ma mnie takiego.
Jest bajka jeszcze inna. Świt nowy. Innego dnia, innego lipca, innego roku. Jest poranek, mały placyk w środku Lublina i ja. Stoję
w oknie. Patrzę. Jakiś nędzarz wybiera ze śmietnika miękkie frakcje
na niedzielne śniadanie. Błyszczą kałuże, po powierzchni przesuwają się popychane wiatrem fale. Patrzę przed siebie, w noc. Jest
cicho, strasznie cicho. Serce zaciska się w pięść.
***
Gorąco, duchota aż na wiosnę nieprzyzwoita. Siedzę w chłodzie
i surfuję po Internecie, bo nawet słuchanie muzyki za trudne.
Ogłoszenie w gazecie: „Święte księgi: Biblia, Tora, Koran. Pierwszy tom Tory – już od jutra w kioskach Ruch! Sugerowana cena…”
Wieczorem, a właściwie nocą, gdy na zewnątrz trochę wiatru,
idę na stację benzynową po papierosy. Na osiedlowej ścieżce mijam
się z grupką na jasno ubranych, starszych, nawet bardzo starszych
osób. Ich pojawienie się, w dziewięcioro i o tej porze, jest tak niespodziewane, że aż chce się przystanąć. Eleganccy, z laseczkami,
posuwają się do przodu kontynuując konwersację. Nadstawiam
ucha. Damy korzystają z niefrasobliwości lata i pozwalają sobie na
flirt z dawno niewidzianymi wielbicielami. Ich mężowie, zwolnieni
z obowiązku towarzyszenia, mają okazję wyrazić panu koledze ostrożny sąd o trwających do dziś skutkach wojny… Grupka oddala się
i znika za blokiem jak niemy, czarno-biały film.
Prasa, radio, przede wszystkim telewizja kreują osoby na niemal
mityczne postaci. Podrzędne typy wchodzą nam do głowy – i stają się
organizatorami wyobraźni. Narzucają temat i poziom rozmów. Aż
strach myśleć, jaka to wizja i jaki poziom!…
Stosunek tzw. „wolnej” prasy, też „władzy”, do polityków? Zygmunt
Mycielski przytacza w „Dzienniku” tytuły francuskich gazet, relacjonujących powrót Napoleona z wygnania: „Ludożerca opuścił El159
bę”; „Potwór wylądował na wybrzeżu Francji”; „Tyran minął Avignon”; „Napoleon wszedł do Lyonu”; „Cesarz zbliża się do Paryża”; „Jego cesarska wysokość wkroczył tryumfalnie do stolicy, owacyjnie witany przez swych wiernych poddanych”.
Wiele się od tego czasu zmieniło. A teraz pojawiło się nowe narzędzie, Internet.
***
Długo przyszło mi czekać przy „mojej” lubartowskiej rogatce na autobus. Nawet zmokłem – ale było warto. Przechadzając się tam i z
powrotem natrafiłem na kamień z tablicą pamiątkową, ładnie wyeksponowany. A oto i treść tego, bądź co bądź niecodziennego już
dziś afisza, wraz z jego oryginalnym zapisem:
Na XX-lecie PRL
Spółdzielcy Pracy w latach 1963-1965
Przebudowali w czynie społecznym
Rogatkę Lubartowską
Przy realizacji czynu pracowało
7000 osób.
Wartość pracy i materiałów
Wyniosła ponad 3,5 mil. złotych.
Przebudowaną arterię oddano
Społeczeństwu M. Lublina
W dniu 22 Lipca 1965 roku.
Chwała dzielnym spółdzielcom – i chwała tym, którzy tę tablicę
ocalili. Tym drugim humorystom większa.
***
Na chodniku stepujący dziadek, obok niego grupka. Stepuje w miejscu wręcz zaciekle, brak mu tylko kastanietów. Najwyraźniej znów
się zawiesił. Ludzie pomagają mu zrobić ów first step. Nic z tego.
Nagle dziadek robi first, rozpędza się jak z górki i zostawia grupkę
w tyle. Zaskoczeni pomocnicy, niespodziewanie zbyteczni, nie wie160
dzą, co począć. Przecież nie będą go wyprzedzać. By zatuszować
despekt, rozpoczynają rozmowę. Idą za nim w niewielkiej odległości, jak za księdzem w procesji. I, uratowawszy godność, konwersują.
***
Leżę i czytam Jaspersa, o ujęciu chrześcijaństwa w pismach Nietzschego… ale jak długo można? W takie upały nie da rady zajmować się niczym poważnym. Jedyne, co człek wytrzymuje, to trochę durnej rozrywki. Łażę nagi po mieszkaniu, biorę prysznice, włączam
tele-mele – ale tam też plaża. Zaglądam więc do Internetu, na stronę: kretyn.com. Tak, nie trzeba mi dziś dużo, by się śmiać:
Co by tu napisać… ech, niech będzie ów Palikot… Wdzięczna
to postać dla groteski, aż się prosi wykorzystać… Dziś na konferencji
prasowej zademonstrował, że posiada wibrator. Biedaczysko. Pewnie uważa się za dowcipnego, może nawet intelektualistę – bo
ów gwiazdor jest admiratorem kultury!… Zebrał już wokół siebie
trupę pomagierów-transformerów, niczym orszak Wolanda.
W języku polskiego ludu nazywa się takiego psuj, huncwot albo
zbrodzień. Mieliśmy kilku tego formatu, poszli w niepamięć. Dobrze, że powracają, niech spełniają swoją rolę. Na ich tle lepiej
widać, czym jest dobro.
Trzeba jednak mieć sporą wiarę w owo dobro i jego zwycięstwo,
by zachowywać wobec takich spokój. Ale, choćby w imię chrześcijańskiego współczucia, nie odbierajmy biedakowi szans na poprawę. Również wtedy, gdy jego postępki ranią. Nie odbierajmy, nawet
gdyby poprawa miała przyjść na łożu śmierci. Świat widział nie
takich huncwotów… Ten w starym Lublinie, to przecież chłopak
inteligentny, choć ze zmąconą hierarchią wartości. Jego ulubionym
autorem jest ponoć Tomasz z Akwinu, ten zaś mówi: „O nikim nie
można zwątpić w tym życiu, biorąc pod uwagę wszechmoc i miłosierdzie Boże”. Kto wie, może ów jot-pe zdąży zostać świętym, choćby w stanie spoczynku?
161
Pyta mnie Kostek z rozbrajającą naiwnością, dlaczego u początku
Trzeciej Rzeczypospolitej nie pojawili się nasi Ojcowie-Założyciele?
Dlaczego nie zbudowano wszystkiego od nowa? „Przecież – tłumaczy mi – to była szansa na nowy kraj. Czy elity o tym nie wiedziały?
Nie rozumiały, że trzeba zacząć od wychowania i kształcenia?”
Drogi synku, lepiej się nie żołądkować i być poza takimi pytaniami. Tak, bądź poza tym – w niczym i z nikim do końca. Jeśli już, to
w sobie (choć i z tym trzeba uważać). Więc nie zajmuj się tym za
bardzo, tą naszą, dość beznadziejnie szarpaną, Polską (przypomina
mi się Hłasko i jego odezwanie do zatroskanego Giedroycia: „Wuju,
a chuj im w dupę!...” – ale tego już Kostkowi nie mówię).
Na deser posłuchaliśmy sobie na youtube wykładu Thomasa Schumana o dywersji ideologicznej, który może coś w tych sprawach wyjaśnia? Kto chce, temu polecam:
Link: http://www.youtube.com/watch?v=Ya9HtG2UGkk
Clausewitz w traktacie „O wojnie”: „Nie chcemy mówić z pogardą
o narodzie polskim ani usprawiedliwiać rozbioru, lecz jedynie rozważyć rzeczy takimi, jakimi są. Od stu już lat państwo to nie odgrywało w gruncie rzeczy żadnej roli politycznej, będąc tylko jabłkiem
niezgody dla innych. W tym stanie i z tym ustrojem nie mogło się
dłużej utrzymać wśród innych państw. Istotna zmiana tego tatarskiego stanu mogłaby być dziełem połowy czy też całego stulecia,
gdyby przywódcy tego narodu tego chcieli. Byli jednak nazbyt Tatarami, aby życzyć sobie takiej zmiany. Ich nikczemne obyczaje
państwowe i niezmierzona lekkomyślność szły ręka w rękę – i w ten
sposób pędzili w przepaść. Na długo przed podziałem Polski Rosjanie czuli się tam jak u siebie w domu. Pojęcie niepodległego, odgraniczonego z zewnątrz państwa już nie istniało i było rzeczą najpewniejszą, że Polska, gdyby nie uległa rozbiorowi, stałaby się prowincją rosyjską”.
(w nocy): Niekiedy odnoszę wrażenie, że jest mój biedny kraj jak
zhańbiona kobieta. Niegdyś piękna, dumna, z dobrego domu, którą
zaciągnięto do burdelu, gdzie była wielokrotnie gwałcona. I bita.
162
Ujeżdżana, jak mówią alfonsi, przez każdego, kto chciał. Tak długo,
aż straciła wolę oporu. Z czasem zobojętnieje na wszystko i wszystkich – a w końcu zgodzi się być dziwką. Wybierze jedyną rolę, jaka w jej przekonaniu jest możliwa. Po jakimś czasie każda dziwka
odkrywa, że także ta profesja ma swoje zalety i dobre, całkiem dobre
strony. Boli, że ta kobieta to moja matka.
Czemu ten naród nie potrafi wyłonić z siebie tego, co najlepsze?
Ci, którzy coś warci – przecież tacy są – nie są wysuwani na pierwsze miejsca. Za to pojawia się pokolenie jakiegoś jot-pe, za które
wstyd. Skazujemy się w oczach świata na pośmiewisko. Na co zdał
nam się papież, Miłosz, tylu innych. Na co powstania i hekatomby.
Jakbyśmy tylko do tego byli zdolni. Pozwolić, by na wierzch wypływało gówno. Zdegradowano życie polityczne do poziomu w Europie
niespotykanego (rodacy za granicami czerwienią się ze wstydu).
Z dnia na dzień staje się Polska popychadłem. Jakie to smutne
– i jak przykro żyć w kraju, w którym tak często tak mało sensu.
Idę spać. Dobranoc, Ojczyzno.
Jadąc samochodem słuchałem wywiadu. Ktoś mówił o utworach Chopina. Mówił niezwykle. O epoce, kompozytorze, pianistyce, kwestiach technicznych i ich rozwiązywaniu. Była to pierwsza lekcja muzyki, jaką miałem okazję mieć. Gdy audycja dobiegła końca, spiker
poinformował, że rozmówcą był Krystian Zimmerman.
Wieczorem dzielę się tym z Magdą. Później rozmawiamy o hymnie. Że nasz nie najszczęśliwszy. Choć ma w sobie nuty pełne dumy,
to odnosi się chwilami wrażenie, że duma jakby pusta. Jest w nim
coś chojrakowatego, wręcz sztubackiego, szczególnie słowa. Ale
możliwości wyboru były ograniczone. „Bogurodzica” przyciężka,
„Rota” też. Z kolei „Boże, coś Polskę…” obciążone dziedzicznie.
Szkoda, bo to pieśń w sam raz: Jest w niej Bóg, jest ojczyzna. Także
dostojność apostrofy i dobra muzyka.
Mówię do Magdy, że najlepsze byłoby coś jak „Chór niewolników” z „Nabucco”.
Na to Magda:
– Dla narodu, z którego się nie żartuje.
163
***
Przedwczoraj zmarł kolega z uczelni, z mojego roku, członek neokatechumenatu. A więc zaczynają brać z naszej półki. No cóż, kiedyś musiało to nastąpić.
Dzwonię do Leszka, pytam, czy idzie na jego pogrzeb. Zaś ten:
„A bo on na mój pójdzie?!” Zażył mnie tym starym dowcipem. Widać, jest oswojony ze sprawą bardziej niż typy takie jak ja.
Na cmentarzu podchodzę do wdowy z kondolencjami – a ta dziękuje i się uśmiecha. Pełną gębą, wdzięczna za obecność i pamięć.
Jakbym jej składał życzenia. I zaprasza na agapę. Nie miałem zamiaru, jednak, ponieważ w lodówce pustki, decyduję się zaproszenie przyjąć.
Agapa odbywa się w przestronnym refektarzu u sióstr. Już od progu widać, że catering pierwsza klasa. Na froncie refektarza bilboard ze zdjęciami świętej pamięci męża, nad nim krzyż, zaś pod ścianami stoły „szwedzkie”, wokół których pełno uśmiechniętych żałobników. Między dorosłymi kręcą się dzieci zmarłego, cała jedenastka,
wyraźny dowód, że Bóg w łożu błogosławił. Dzieci, pragnąc „ubogacić” spotkanie, roznoszą łakocie i zapraszają do stołów z ciastem.
Gwar cichnie, gdy jestem przy koreczkach. Głos zabiera wdowa:
„Często zdarza się, że w trakcie rozmowy telefonicznej połączenie zostaje przerwane. Zwykle staramy się jak najszybciej połączyć
ponownie, by kontynuować rozmowę. W podobny sposób bywa przerwana relacja z Bogiem. Nasz Ojciec Niebieski zrobi wtedy wszystko, by skontaktować się z nami. Dlaczego? Ponieważ nas kocha,
głęboko i bezwarunkowo. Bohdan wrócił dziś do Pana i nie musi już
rozmawiać z Ojcem za pomocą przekaźników. Wrócił na łono Ojca
– radujmy się w jedności i wspólnocie!… Radujmy się też z myślą
o dniu, w którym także my będziemy mogli się z nim połączyć.
Alleluja, Chrystus zmartwychwstał!…”
Zebrani odpowiadają: „Alleluja, Chrystus zmartwychwstał!…”,
a potem, zachęceni do radowania, zaczynają pochłaniać dary. Dawno nie widziałem tak energicznych katolików. Znika z półmisków
baleron ukraiński, łosoś z oliwką oraz maleńkie kanapki z kawio164
rem. W rogu sali błyszczą stalowe podgrzewacze; przechodzę tam,
by zapoznać się ze schabem, pierożkami oraz czymś bardzo smakowitym, czego nie udaje mi się rozpoznać. Nie ma jednak wątpliwości, ten Bóg błogosławi także stół.
Na koniec wdowa informuje: «Tych, którzy nie należą do wspólnoty,
zachęcam do zajrzenia na stronę: szukajacboga.com. Można tam
znaleźć „Miłosny list do Ojca” oraz przeczytać „Wywiad z Bogiem”
– za pomocą programu Windows Internet Explorer. Na stronie jest
podwieszony nasz najnowszy teledysk „Bóg Cię kocha”».
Wtedy zauważyłem tego chłopca, syna zmarłego. Stał obok stołu
z termosami kawy. Był wyraźnie smutny, nawet osowiały. Przyszło
mi na myśl, żeby podejść do niego i zagadnąć. Nie jest najstarszy
z rodzeństwa, jest trzeci. „Gdy w życiu będzie ci ciężko, to wiedz,
że jest ktoś, kto o tobie pamięta i się za ciebie modli”.
Syty wrażeń, wracam do domu. Opowiadam o stypie Magdzie.
Ta słucha, ale nie komentuje. Za to wieczorem przynosi z kursu prawa jazdy wykaz pieśni, które należy podłączyć do szybkościomierza; będą się włączały przy odpowiednich prędkościach:
90 km/h – „Oto jest dzień”;
110 km/h – „Cóż Ci, Jezu, damy”;
120 km/h – „Liczę na Ciebie, Ojcze”;
130 km/h – „Panie, przebacz nam”;
140 km/h – „Zbliżam się w pokorze”;
150 km/h – „Być bliżej Ciebie chcę”;
160 km/h – „U drzwi Twoich stoję, Panie”;
170 km/h – „Pan Jezus już się zbliża”;
180 km/h – „Jezus jest tu”;
200 km/h – „Witam Cię, witam”.
„To znane kawałki – mówi. – W Internecie ich pełno”. Michał
dodaje: «Zabrakło pieśni przed włączeniem silnika: „Pobłogosław,
Jezu drogi”». W szczególnym stopniu dotyczy to dróg polskich.
165
***
Śni mi się, że nas okradziono. Jurka Trutkowskiego i mnie, bo mieszkaliśmy w tym śnie razem, właściciel i ja, lokator tej kawalerki.
Powinniśmy być ostrożniejsi. Ileż razy słyszało się, iż obrobiono
emigrantów ze wszystkiego (we śnie mieszkamy we Francji), ale dopóki nie ciebie, to nie wierzysz. A nas obrobiono powtórnie! Uważaliśmy, że mamy to za sobą, więc znów zostawiliśmy lufcik uchylony.
Wtedy zginęło wszystko, co cokolwiek warte… a tu, cholera, wrócili.
Na poprawiny. Tym razem wymietli więcej, łącznie z meblami. No
i komputerem. A w nim miałem „Judasza”! Idę po ciemku do stołu
(licznik elektryczny ukradli też) i macam po blacie w poszukiwaniu
dyskietek. Bo je nagrałem. Macam… są! Ufff, ulga.
Leżę w środku nocy, otoczony majakami ze snu. Tak silnymi,
że rzeczywistość rzeczywista prawie nieobecna. Leżę i nie opuszcza
mnie ani uczucie straty, ani złość na to, że mogłem się z tym lufcikiem tak lekkomyślnie zachować. Ta złość przenika wszystkie
tkanki. Czuję, jak drżą mi pod kołdrą nogi. Leżę i się trzęsę, poniżony bezsilnością i własną głupotą. Ale w miarę, jak upływa czas
i jak ciemności rzedną, na pierwszy plan wysuwa się uczucie inne.
Do którego nigdy w dzień bym się nie przyznał. I o którym nie tylko
jemu, Jurkowi, ale nikomu nigdy nie powiem. Jest to uczucie ulgi.
Cichej ulgi, że rzeczy Jurka zginęło więcej. I zaraz za tym odkrywam, że zupełnie, ale to absolutnie zupełnie, mam tę jego stratę
w nosie. Także jego zmartwienie i jego złość. Ja mam swoje, on ma
swoje, moje mi wystarczy.
Starość? To starość tak się musi objawiać? Obojętnością na wszystko, co nie dotyczy nas, naszego życia, moich spraw?
Jak dobrze, że jestem sam. Że nie ma świadków. Że Magda, która
czasem zostaje, po północy pojechała do domu. Bo pewnie bym ją
obudził i opowiedział. A opowiadając doszedł do tego uczucia. Które musiałbym zataić. Tak bym zapewne postąpił – a potem miał dodatkowe skrupuły. No właśnie: czy miałbym?
Nie mogę nawet powiedzieć: „Jak dobrze, że to tylko sen...”, bo
to, te uczucia, dotyczą tego, co dzieje się poza snem. Leżę pod koł166
drą, dosyć ciepły, z ciemności wynurza się zarys żyrandola, po lewej
ciemnieje regał z książkami, na ścianie dwa prostokąty obrazów.
To moja sypialnia, mój aneks. Leżę, rozbudzam się – i mimo żem
przytomny, to wcale się tamtego uczucia nie wstydzę. Jestem sam
i mogę sobie na nie pozwolić, na szczerość. Która tu, w nocy, nikogo
nie rani. Zaś to, że mogę oddać mu się z ulgą, jest jednym z najbardziej wyzwalających uczuć, jakich zdarzyło mi się doznać.
Znam to. Znam – tylko nie umiałem się przyznać. Podobne dopadło mnie, gdy Michał powiedział o śmierci młodego pisarza.
Młodziutkiego, dobrze się zapowiadającego. Takiej śmierci, która
kiedyś na pewno by mną wstrząsnęła. Tak jak samobójstwo Wojaczka czy Szymanowicza. W tamtej śmierci przeglądaliśmy się my,
nasze pokolenie. To był gest jednego z nas. Gest niezgody, wynikający z bezsilności, nadmiaru pytań i cierpienia. Tak to odczuwaliśmy. To była śmierć nasza. Tymczasem ta dzisiejsza nie zrobiła
na mnie żadnego, ale to najmniejszego wrażenia. Wszystko, co mógłbym, to powiedzieć, że każde pokolenie ma swoich samobójców.
I że zawsze przychodzi taki moment. Porażenia. Pierwszych śmierci. Pierwszy chłopak z klasy, pierwsza dziewczyna ze studiów. Jak
pierwszy chomik, kotek czy pies.
Nie powiedziałem nic, żeby nie urazić rozmówcy. Także, by nie
sprawić przykrości rodzinie. Bo choć nikogo z tych ludzi nie znam,
to mam uczucie, iż taka obojętność, wyrażona, jakimiś drogami
dotrze do nich, pogrążonych w bólu, i sprawi zupełnie niepotrzebną
przykrość. Im, którzy i tak otrzymali cios. A jeszcze bardziej niż
to, nie przyznałbym się przed kimkolwiek, że jest mi to zupełnie,
ale to zupełnie i nieludzko obojętne.
Czy ta obojętność wobec młodego to tylko sprawa pokoleniowa?
Czy też stało się coś innego? Coś więcej i gorzej. Może zmieniłem
się w potwora, który „siebie – tylko siebie – ma środkiem”? Czy nie
jest tak, że przez lata szedłem do tego właśnie punktu? Do chwili,
w której, usłyszawszy o cudzej tragedii, po minucie odwrócę się i zajmę zaparzaniem kawy? Mogę o to pytać, gdy nikt nie słyszy ani nie
widzi, mogę być ze sobą szczery. Czy to ja, ciągle ten sam ja? Ten
dzieciak, który rozczytywał się w Amicisie, potem w Norwidzie,
167
Baczyńskim? Który rozpływał się w Rilkem i Hoelderlinie, Audenie
i Celanie? Do którego to chłopca uzurpuję sobie do dziś prawo?
Z którego, z łączności z nim, jestem dumny?
A może dzieje się coś jeszcze? Może w tej chwili, gdy to piszę,
tamten chłopiec właśnie we mnie umiera? Ten mój, ukochany jak
syn – może to moja śmierć? Pierwszego dziecka – którym za chwilę
przestanę być – którym już nie jestem.
Tak, to starość. Wkrótce zacznę chodzić na pogrzeby nauczycieli. Potem kolegów z uczelni. I stojąc na cmentarzu z cichą satysfakcją będę myślał, że oni w poziomie, a ja ciągle trzymam pion.
A może jeszcze inaczej. Że ten egoizm, obojętność na sprawy świata, to odruch obronny. Silniejszy od nas, dotyczący instynktu. Zachowanie organizmu, który nie może sobie pozwolić na wzruszenia.
Bo musi zbierać siły na to, co przed nim. Na śmierć. Chciałbym, aby
tak było, to ratowałoby mnie we własnych oczach.
Wstaję i znów sprawdzam stan posiadania. Komputer na miejscu,
kapelusz też. Przez okno widzę jak bezrobotny sąsiad odprowadza
do szkoły synka okularnika. Zawsze tak samo: zmęczonym krokiem,
z papierosem w ustach, tornistrem chłopca przez ramię.
***
Wracam do domu rowerem. Puste ulice, bo noc i pogoda marna.
Pędzę z górki wsłuchując się w dźwięk odrywających się od asfaltu
opon. To jak odrywanie plastra od rany. Potem pedałuję pod górę,
oddychając głośniej niż lokomotywa. Po piętnastu minutach, o cztery później niż taksówką, jestem u siebie.
U siebie? Hm. Które to już – niech policzę – w Lublinie mieszkanie? Piąte w ciągu dwudziestu kilku lat, nie biorąc pod uwagę
stancji oraz trzech mieszkań konspiracyjnych w stanie wojennym.
Nie licząc pięciu za granicą. Jeśli dodać, że jako dziecko dwa razy
się przeprowadzałem, że wyjechałem na półtora roku do Krakowa,
potem Warszawy… Życie jak wędrówka. To wytwarza stan tymczasowości. Bycia wszędzie i nigdzie, model bliski chrześcijaństwu
– które osiadło i okrzepło na plebaniach i klasztorach, nie pozbawiając się niekiedy ruchliwości w sferze ducha.
168
Miał rację Gombrowicz mówiąc o grze międzyludzkiego, sferze
międzyludzkiej, tego rodzaju ruchliwości. Ale równie ważne jest,
gdzie mieszkamy. Nie chodzi o kraj czy kontynent. Chodzi o dzielnicę miasta, o piętro czy widok z okna. Inaczej się poruszam i wychodzę na spacery mieszkając na Kalinowszczyźnie, inaczej w wieżowcu na LSM-ie. O czymś innym myślę na dziesiątym piętrze lub
siedząc w suterenie. Może nie w generaliach, kto jednak wie, czy
w niuansach już nie.
Teraz, słysząc przez drzwi kroki, najpierw na korytarzu, a potem
na chodniku, nie mogę opanować męczącej skłonności do spoglądania przez okno. Przecież z dziesiątego piętra bym tego nie robił.
I coś innego – rodzaj budynku. Czy nie inaczej się myśli w kamienicy czynszowej, inaczej w bloku, a jeszcze inaczej we dworze?
Uroda budynku wpływa na długość życia: „W ładnym żyje się dłużej”, powiedział mi chłop spod Kazimierza. I rację ma Franciszek
Starowieyski, gdy patrząc na sejm mówi: „Tam nie może się narodzić żadna wielka myśl”. Trudno też nie przyznać racji Talmudowi,
że kto zmienia miejsce zamieszkania, zmienia przeznaczenie.
(po północy) Żarty żartami, ale groźne, że można rozpocząć analizę
także od strony adresów. Wystarczyłoby rzecz rozbuchać, dać filozoficzno-kulturową podbudowę. Być może oznacza to, że od czegokolwiek byśmy zaczęli, możemy coś tam konstruować – żeby tylko
z uporem i humorem. A przede wszystkim konsekwentnie.
O tym jest „Kosmos”, o tym mówi w „Dzienniku” Gombrowicz.
Jednak jest w tym zwichnięcie. Ludzie w windzie rzeczywiście zachowują się inaczej niż w plenerze. Odczuwają ciasnotę i niezręczność sytuacji. Dlatego, że to sytuacja przejściowa, gdyby jednak
wiedzieli, że spędzą w niej dwa dni, stosunki między nimi ułożyłyby się jak w każdej społeczności. I że tamte niezręczności i zażenowania przeszłyby jak ręką odjął. Te zachowania są incydentalne, dodatkowe, nieznaczące, zaś Gombrowicz buduje na nich coś
w rodzaju systemu. Mówiąc językiem strukturalistów, buduje system
na cechach niedystynktywnych. Nic dziwnego, że gdy padają pytania, co jest istotą, „quid” człowieka, słyszymy, że jądra nie ma…
169
Jesteśmy jak system luster, mnożących obraz w nieskończoność
– i że to jedyna nieskończoność, jaka jest dana. W sytuacji gdy na
nich buduje się kosmos („Kosmos”), nie mogła paść odpowiedź
inna. Podobnie, że „w świadomości jest coś takiego, jakby sama
dla siebie była pułapką”. Tak – gdy goni własny ogon, a nie próbuje
złapać za kark.
Gombrowicz popełnia metodologiczny błąd… Można by tak twierdzić, gdyby nie miało się pewności, że on o tym wie i że nie o system
chodzi. Nie on jest jego celem. Idzie o to, by dać jakąkolwiek pożywkę dla myśli. Konstrukcję, ale dla wypowiedzi artystycznej, nie
zaś, broń Boże, systemu. Bo wie, że jeśli może w tej potyczce o siebie wygrać, to nie przez systemy, ale artystyczną ekspresję, która
jest zabawą i buntem. Także przeciw systemom, w tym własnemu.
Ale jest czymś pełnym, żywym, soczystym – jest też wyzwoleniem
– podczas gdy konstrukcje, mimo że więzienia, padają jak domki
z kart. Dlatego mógł Gombrowicz sięgać po idee do wszystkich.
Idee w sztuce są służebne, ale studenci, profesorowie i krytycy na
nich skupiają się najchętniej. Bo to proste, uchwytne. By temu zaradzić, wystarczy logiczne myślenie. Więc dziobią, obnoszą się z ocenami, celebrują i nadymają jako znawcy – dużo mniej się bawiąc,
ciesząc, śmiejąc, oddychając. Tacy są i tacy będą, mają za to pensje. Jeśli jednak dzieło nie cieszy czytelnika i nie wyzwala, to cała
robota na nic.
***
Nad ranem budzi mnie sen. Dziś, chyba dla odmiany, śni mi się
jakiś stary czy stylizowany na starocie czterowiersz:
Trzej don Kiszotowie gdy Dulcyneę zobaczą
W milczeniu schylą głowy Zawrócą łby końskie
Gdy istnieje naprawdę nie unikną spełnień.
– Lecz wnet wydany będzie nakaz ciszy oczom.
Sięgam po kartkę, zapisuję, potem zawijam się w kołdrę i zasypiam. I od razu sen drugi, tym razem prozą. Śni mi się, że po latach
170
znowu jestem w Lublinie. I znów próbuję pisać pracę o „Dzienniku”. Pracę jak grzech młodości. Chodzę Królewską, Krakowskim,
Racławickimi, zaś koło KUL, by się zbytnio nie zbliżać, skręcam
do parku i przebiwszy się przezeń na wylot wychodzę na ulicę księdza Popiełuszki. Chodzę i rozmyślam, z której by strony starego
Fausta zacząć. Jak rzecz ugryźć. Ugryźć, aby posmakować, a nie popsuć. I jeszcze przekonać innych, że ten kawałek, który mam w ustach,
nadaje się także dla nich.
Próbuję w tym śnie wszystkiego. Piszę z trudem. Przybywa stron,
mam ich całe fury. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie tak.
I ciągle od ściany do ściany. A co się rozpędzę, staję jak wryty. Jak
koń przed przeszkodą, która nie ma prawa, nie powinna się tu znaleźć. Gromki śmiech rozlega się na widowni, widzę śmiejące się
twarzoczaszki.
Męcząca męczarnia snu. Wszystko gęste i beznadziejnie beznadziejne. Twarz mam czerwoną, strach ściska mózg. Czuję wstyd,
złość, a nad wszystkim gorące opary bezsilności. I przeczucie, że będę się ześlizgiwał do samego końca. Że ten „Dziennik” mnie zniszczy.
I wtedy nagła wiadomość. Olśniewająca. Dowiaduję się, że Gombrowicz mieszka w Lublinie – i to od dłuższego czasu!… Na Lubartowskiej, zupełnie blisko mnie.
Wybieram się natychmiast. Choć nie bardzo wiem, po co. Trolejbus pędzi, jakby zerwał szelki. Wysiadam za Bazarem i przechodzę na drugą stronę. Sprawdzam numery, zanurzam się w bramę,
a później w najdalsze, w samym rogu podwórka, drzwi.
Mieszka na strychu. Pokonuję szybko schodki. Piętro drugie,
czwarte, na piętrach liczniki. I jakieś rury, zawsze brązowe. Na samej górze pięterko mniejsze. Wszystko tu niższe, zaś drzwiczki zamykane na skobel.
Nogami badam podłogę. Idę korytarzem do końca, gdzie stukam
do odrapanych drzwi. Otwiera pani Rita. Właśnie rozwiesza pranie.
Z czarującym uśmiechem, trzymając w ręce klamerki mówi „Witoldo pana oczekuje...” – i wskazuje głową w głąb podłużnego, nie
rozdzielonego na pokoje mieszkania. Jak to, więc Gombro przewidział i moją wizytę?!…
171
Nie ma czasu na odpowiedź. Trudno, muszę brnąć dalej. Wyszorowane do białości deski skrzypią przy każdym kroku. „A więc
– myślę z głupia frant – można utrzymywać czystość nawet na Lubartowskiej...”
Idę uważając, by nie uderzyć głową o belki. Idę do miejsca, w którym najspokojniej w świecie, nawet się nie ukrywając, żyje sobie
comte Gombrowicz.
Leżał w hamaku, rozwieszonym między słupami. I palił fajkę.
Przez kilka sekund zerkał na mnie błyszczącym okiem, potem spytał:
– A więc?…
A ja… Ja stałem jak zamurowany. B–bbo… Bo gdy oswoił się
wzrok, zobaczyłem że to nie Gombrowicz! Nie ten, którego znałem
z fotografii!…
Oczywiście, że ten. Ten i nie ten! Podobny – i inny. Nawet nie,
że fizycznie, ale jakościowo. Fizycznie też mniejszy, jak miniaturka, zaś jego sylwetka, leżąc w hamaku, jakby się zbiegła. Sfilcowała. Gombrowicz sfilcowany!
Nie chodziło o samą fizyczność, tę bym wytrzymał. Tu szło o metafizykę!… Nie wiem, czy się dobrze wyjęzyczę, ale on w tym hamaku był… nienaturalnie gęsty! Za gęsty jak na człowieka. Tak
gęsty może być, powiedzmy – ebonit. Ebonit tak – ale nie człowiek!
A najdziwniejsze, że w czasie gdy patrzyłem, jego gęstość się zagęszczała. Jak krówki, jak – powiem, bo cóż mi zależy – no, jak
ciągutki!… A dłoń, w której trzymał cybuch, była pokryta skórą, jaką otrzymuje na końcu życiowej drogi wypieczony na rożnie kurczak. Zaś gałki jego oczu obracały się jak naoliwione. Przewracał
nimi jak Murzyn z niemych filmów.
– No, słucham? – rzucił od niechcenia, niczym dziedzic dający
posłuch chłopskim banialukom. Rzucił i czekał… A ja nie mogłem
wydobyć głosu. I nie tylko dlatego, że się zbiegł. Bo gdy wzrok oswoił się z ciemnością, gdy już przełknąłem ślinę, ze zdumieniem spostrzegłem, że nie jesteśmy w pomieszczeniu sami. Że, oprócz Witolda i Rity, w kącie pomieszczenia, tam gdzie sufit styka się z podłogą,
kłębią się w kilku wanienkach różowe ciałka. Drobne i wygolone,
172
niczym osóbki u Memmlinga. Ruszały się i wiły, aktywne jak owsiki.
– No, co tam? – powtórzył z lekkim zniecierpliwieniem. Wykonał
jakiś ruch, trudny jak wszystkie ruchy w hamaku. Hamak zahuśtał
się, krępujący jak siatka od salami.
– J–ja – wydukałem z najwyższym trudem – p–piszę...
– Jeszcze jeden? – zdziwił się. – Jeszcze i ty, mój chłopcze? Zapraszamy, a jakże, zapraszamy do środeczka… – Po czym wskazał
palcem na kotłujące się w wanienkach stworki. Z przerażeniem spostrzegłem, że byli to moi znajomi, niektórzy nawet dobrzy – ale
jakże, jak straszliwie pomniejszeni! Do rozmiarów bladziutkich, pluskających się w kąpieli bobasów. Ten z brzegu to był przecież mój
profesor, prawdziwe życiowe dziecko, tyle że z wąsem. A ten dalej
to wiceprezydent, też zresztą z wąsem, ale bez okularów. Gładkie pupcie, nasmarowane oliwką johnson&johnson, błyszczały w rzucanym przez elektryczność świetle. Oni też mnie poznali – i uśmiechali
się życzliwie, nawet zachęcająco. Zaś profesor zaczął mnie przywoływać, machając pulchną rączką putta.
– Moja stajnia, wszyscy moi – rzucił z kpiną Gombrowicz. – Gutaperka – dodał nie kryjąc zadowolenia. – Popluskasz się z nimi?
– J–ja… Ja piszę o p–panu pracę.
– Najlepszy ten – ciągnął nie zważając na moje dukanie. Jego
palec wskazał bladziutkie, całkiem chude plecki. – Cmok, cmok.
Cip, cip – rzucił, a ciałko odwróciło się. Ujrzałem szlachetną twarz
pierwszego artysty miasta, okoloną iście marksowską brodą. Artysta
trzymał w ręku plastikowe, bardzo zresztą kolorowe, kaczuszki.
Comte poruszył się znów – i wyciągnął spod siebie tom. Własny. Szary, w paryskim wydaniu. Patrzyłem, jak go kartkuje i czyta,
nie zważając na mnie. Przerzucił kilka stron, a potem zrobił coś,
co całkowicie zbiło mnie z tropu. Powoli, wsłuchując się w dźwięk
rozrywanego papieru, wydarł z tomu kartkę. Wydarł na ukos, byle
jak – i, niczym chłopiec bawiący się samolocikami, puścił leciutko
w powietrze. Strzępek zawirował, zawahał się i osiadł na podłodze.
Pomyślałem, że to zapis, który przestał mu się podobać – ale on
znów przerzucił kilka stron i znowu wydarł, tyle że tym razem więcej.
– Azali Józio nie czytał, że ja, Pimko do kwadratu, gwiżdżę na
173
was i na moje nauczanie? – spytał spod nasrożonych brwi. – Nie
lepiej to waści zająć się sobą?
I spojrzał na mnie, ale tak przenikliwie, że pojąłem, iż on wie.
Wie TO, czego nie podejmuję się nawet nazwać. O czym odważam
się myśleć zaledwie kącikiem mózgu.
Spojrzał po raz drugi – i się zaśmiał. Zaśmiał pięknie, śmiechem
idącym od samej przepony. Czystym jak wiosenne niebo. Ucichł
na chwilkę, a potem zaczął znów, zaś jego forte grandioso wzniosło
się nad hamak i poczęło wypełniać poddasze aż po strop, wnikając
w belkowania i najciemniejsze kąty. Cha, cha cha – rozlegało się
i rosło, rosło… a ja czułem się coraz mniejszy i mniejszy. Jeszcze
chwila, jeszcze sekunda, a będę jak tamci. Zmniejszę się i dostanę
kaczuszkę!… Zerknąłem w stronę Rity – stała z wanienką opartą
o biodro. W ręku trzymała gotową, strasznie niewątpliwą gąbkę.
Tak, właśnie niewątpliwą. Pojąłem, że nie mogę oczekiwać niczego
– a już na pewno nie od tamtych, zamienionych. Od gutaperki.
I zrozumiałem, że na dnie mojej rozpaczy, na padole kompromitacji
pozostawało tylko jedno. Jedna tylko droga – obudzić się i jak najszybciej uciec.
Otworzyłem oczy, szybko namacałem kant stolika. Stanąłem stopą na podłodze. Pod nogą zaszeleściły wyrwane z „Dziennika” kartki.
***
Jak szybko przyzwyczailiśmy się do tego, że w każdej chwili mamy
łączność ze wszystkimi. Jadę rowerem, a w kieszeni trzymam telefon.
Łączy z satelitą – przez niego z siostrą w Anglii i synem w Australii.
Gdy dzwoni, zatrzymuję się, zamieniam kilka słów – i jadę dalej,
ani zauważając, że wydarzył się cud.
Scenka sprzed trzech, czterech lat, gdy pojawiły się komórki. Starsza pani pucuje nagrobek, zmienia wodę w wazonie. Siada na ławeczce, wyjmuje telefon: „No, witaj, jak tam u ciebie?… Wypastowałam
ci pomnik, przyniosłam kwiaty. Ładnie masz teraz…”
Scena z domofonem, z czasów przełomu, także gastronomicznego. Stoję przed wejściem do „restaurantu”, gdzie wybrałem się załatwić kwestie spirytualno-filozoficzne. Naciskam dzwonek.
174
– Słucham – odzywa się mur.
– Mógłbym prosić o otwarcie?
– Proszę podać numer karty.
– Jakiej karty?
– Członka.
– Nie jestem członkiem.
– To przykro mi, ale nie mogę pana wpuścić.
– A jak mógłbym wejść w posiadanie karty?
– Kartę otrzymuje każdy, kto staje się członkiem…
– Ale jakie mam spełnić kryteria?
– Bardzo proste – pociesza głos. – Musi pan mieć dwóch wprowadzających, przyjść z dowodem, no i należeć do elity.
– Dowodem na istnienie? – Cisza. – Elity? – dopytuję się dalej.
– Chodzi o elity lubelskie?
Znów cisza. Mówi dziad do muru, lecz mur nierozmowny.
– Skąd mógłbym otrzymać wprowadzających?
– Takie osoby są w klubie.
– To proszę wpuścić, bym ich poznał. I aby oni mnie poznali.
A potem, jak się poznamy, wprowadzili.
Znów ta cisza. Coś tam się zapętliło.
– Wie pan – mówię – będę potrzebował dwóch, ale wyprowadzających.
– Rozumiem. Niestety, nie mogę tego zrobić.
Słyszę pstryknięcie. Przez chwilę coś szumi, a potem nic.
– Halo, jest pan tam?
Pocałowałem „restaurant” w domofon i wróciłem do domu.
***
Ciągle pada, trzeci dzień z rzędu. Deszcz tnie po drzewach, zaś te,
położywszy po sobie listki, stoją jak zbite psy.
Zawarłem dziś znajomość z ojcem okularnika. Wypaliliśmy po
papierosie. Jest z zawodu brukarzem, trzeci rok na bezrobociu. Pytał, czy nie słyszałem o jakiejś pracy.
Rozmowy o Internecie z Marylką W. Nagrywamy naszą gadaninę na recorder. Przed następnym spotkaniem muszę doczytać, jak
korzystanie z Internetu wpływa na mózg:
175
http://wyborcza.pl/1,76842,8034362, Co_internet_robi_nam_
z_mozgiem.html).
Nowe technologie stały się już chlebem powszednim. Sto pięćdziesiąt lat temu, gdy telefon był krzykiem mody, Verlaine zaprosił
Rimbauda i, aby mu zaimponować, umówił się z kimś, by w tym czasie zadzwonił. Kiedy rozległ się dzwonek, Verlaine przeprosił gościa
i wyszedł odebrać.
Wrócił dumny i ogromnie ciekaw wrażenia.
A Rimbaud:
– Jak to, Paul – dzwonią na ciebie, a ty biegniesz?
***
Gombrowicz. Jego największym osiągnięciem nie jest wcale tych kilka książek… Także nie to, że udało mu się nie zerwać z młodością,
ale to, że nie zerwał z normalnością. Z tym, co wspólne, właściwe
wszystkim. Mógłby pójść gdzieś w boczne rewiry, miał ku temu
wszelkie dane, wiedział jednak dobrze, co to oznacza i czym grozi.
Szedł tam, owszem, ale tylko na tyle, by nie zerwać z tym, co ludzkie.
Oraz na ile potrzebne, aby poszerzyć obszar posiadania, poznania.
Zdobyć kawałek nowych ziem. Uczłowieczyć dzikie i niebezpieczne, także perwersyjne czy chore. Wykorzystywał to, zużywał, nadawał formę, tym samym oswajał drzemiące na pustyniach demony.
Nie tylko, że nie zerwał. Zrobił wszystko, aby do normalności
powrócić i trzymać się pazurami i zębami. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy obejrzałem przed laty jeden z ostatnich wywiadów, przeprowadzonych przez francuską TV. Z „Dziennika” wyłania się obraz
Gombrowicza mówiącego głosem kategorycznym, obraz silnego
człowieka o zdecydowanych poglądach i bardzo męskiego. Tymczasem tu zobaczyłem… No, trzeba tak powiedzieć – zobaczyłem
starą „ciotę”, skrzeczącą coś w równie „ciotowatym” francuskim
narzeczu… Tak, bo nagle język francuski stał się również „ciotowaty”. Przepaść, jaka istnieje między tymi dwoma wizerunkami,
literackim i rzeczywistym, jest doprawdy zatrważająca. Jakiegoż wysiłku musiał dokonać Itek, aby zrobić taki skok, z osobistego,
176
tchnącego patologią, w ogólnoludzkie. W tym dążeniu – i zwycięstwie – znajduję największe jego bohaterstwo.
I jeszcze jedno: język. Dopóki nie zetknąłem się z ziemiaństwem,
myślałem, że to jego wynalazek.
***
Powtórka z lektur: „Zemsta”. Czytamy ją z Kostkiem na chybcika,
bo musi napisać notatkę, żeby złapać kilka punktów przed końcem
semestru.
„Zemsta” jako „Pan Tadeusz” zdegradowany. Pomniejszony do
śmieszności, właściwej spospolitowanym ludziom. Tę pospolitość,
bylejakość zauważa Kostek, nie ja. Bo mam na nosie okulary belfra,
a w mózgu kilka komunałów, którymi nasiąkłem.
A przecież „Pan Tadeusz” to także wysyp ludzi pospolitych, jednak
opisanych z czułością, jeśli nie miłością. Z sentymentem i rozgrzeszeniem. Choć nie ma wątpliwości, że oceniał bezwzględnie.
Widać to w opisach szlachty zaściankowej, w postaci Gerwazego,
nawet Sędziego. Ale jednocześnie widać, że pan Adam ich kochał.
Ostrze w filmie Wajdy stało się dlatego tak widoczne, bo została z nich
zdarta zasłona języka. Bez języka są prostakami, którym ani w głowie sprawy narodu czy jakiekolwiek poza własnymi. „Głupi, głupi,
głupi!” – woła Maciek i te słowa jak refren towarzyszą poematowi.
Rzecz Fredry, z prostymi rozwiązaniami fabularnymi i językiem,
jest jak pisana przez zdolnego ucznia sztuka do szkolnego teatrzyku. Odległość między nim a Molierem, Racinem, Baumarchais to przepaść. Artystyczna, językowa, intelektualna. Szkoda, że nasze dzieci
jego, Fredrę, a nie tamtych, czytają.
Na koniec dnia rozmowa ze starszym panem, który stoi przy pojemniku z suchymi odpadami i kartkuje tom. „Żeby pan wiedział,
jakie książki ludzie wyrzucają… Najwięcej z lat pięćdziesiątych,
ale nie tylko”. Pan przywykł do czytania, gdy pracował w hurtowni.
Teraz, na emeryturze, nie stać go na kupowanie. «Żona się złości:
„Zabieraj stąd te dzieła wybrane ze śmietnika!...”».
177
Dziś pobito w Moskwie czwartego Polaka, tym razem dziennikarza.
Jego korespondencja z poprzedniego dnia nosiła tytuł: „Kto następny?”
Nasz potulność wobec Rosji. Gdy chuligani poturbowali dzieci rosyjskich dyplomatów, głos w sprawie zabrał sam Putin. Teraz, gdy
moskwianie napadają na Polaków, polski prezydent milczy.
Wchodzę w Internet na wiadomości Wirtualnej Polski – i widzę,
ze jednak się odezwał! Wiadomość brzmi: „Apel prezydenta Kwaśniewskiego do prezydenta Putina”. Klikam, by przeczytać. Otwiera
się strona, ale pusta. Myśląc, że coś z serwerem, zamykam i otwieram ponownie. I znowu okno puste.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że to jest właśnie odpowiedź.
***
Wiadomość z Internetu: Unia Europejska dołożyła 50 tys. zł na sfinansowanie akcji ochotniczej straży pożarnej w Biadaszkach, pod
nazwą „Obchody 70. rocznicy spalenia wsi Biadaszki elementem
integracji mieszkańców Gminy Galewice”.
Na Ga–Ga rozmowa z Eleonorą. Jeszcze nie wiem, czy to nick,
czy rzeczywiście ma imię nie z tej epoki.
Eleonora: „Więc ci powiem o innym śnie. Ostatnio, gdy spałam
w domu, śniło mi się, że jesteś w drugim pokoju i ja chcę tam wejść
i nie mogę, coś mi przeszkadza otworzyć drzwi. Już nie pamiętam
czy było tak, że chciałam to zrobić po cichu, aby się mama nie
obudziła, czy w ogóle wiedziała, że jesteś… No i popycham te drzwi,
otwieram z trudem, coś po trochu odsuwając, a gdy już mogę włożyć
głowę, to widzę, że to ty blokujesz te drzwi. Że leżysz na podłodze,
zupełnie nagi i taki spuchnięty jak topielec, a na parkiecie jest mokry ślad”.
Idzie nowe, oj idzie. Dziś dostałem SMS-a od studentki z Warszawy: „Potrzebny mi jest miły, bogaty pan. Znasz jakiegoś? (Pytam
poważnie.) Violetta”. Gdy ochłonąłem, wysłałem informację, że
znam. Na to ona: „Kim jest pan, którego masz na myśli?” „Jest miły
178
i zamożny. Pyta, jaka suma wchodzi w grę miesięcznie”. „Kwestia do
uzgodnienia” – odpisała Violetta rzeczowo.
Mówię o tym Kostkowi. A on:
– Są na czacie dziewczyny, które mają nick: „Za doładowanie”.
– Jakie doładowanie?
– Telefonu.
Na deser po tamtym daniu rozrywka z literatury internetowej:
(misiu85) a może zrobimy to u mnie?
(młoda90) dobra zróbmy to w końcu, bo już mi się klikanie znudziło
(misiu85) tylko ubierz coś sexownego....
(młoda90) to gdzie mam przyjechać?
(misiu85) na Rydygiera wiesz gdzie to?
(młoda90) mieszkam na Rydygiera zaraz u Ciebie będę miśku
podaj adres
(misiu85) czekaj, powiem córce, żeby pojechała do babci, zostaniemy sami
(młoda90) ok
(młoda90) z/w stary coś chce ode mnie
(młoda90) ej, sorry, ojciec powiedział, że babcia zrobiła konfitury i mam po nie jechać
(misiu85) a jak masz na imię w ogóle?
(młoda90) Agnieszka
(misiu85) (NO SIGNAL)
http://www.kretyn.com/najlepsze#ixzz5Vbx8kDaa # 3157
***
Co dziś? Korespondencja do naszych członków SPP.
Do Bogdana Barana z ZG, plus kosztorys.
Zapłacić należności w PKO BP i zlikwidować konto.
Wziąć wiertło widia i zawiesić regał w kuchni.
Zajść do Muzeum – korespondencja.
Egzemplarze „Przewodnika” plus r-k dla LOiT.
Porozmawiać z Eleonorą na czacie. Ma przyjechać do mnie w najbliższy weekend.
179
***
Eleonora wyjechała. Spędziliśmy ze sobą pięć dni, wydawać by
się mogło niepowtarzalnych. Ale dni dają się powtarzać, bo wszystko
było jak powtórzenie tego, co kiedyś miałem, a teraz powoli jest mi
odejmowane. I z czym, nie dając posłuchu „Dezyderacie”, nie potrafię się rozstać. Nie wiem, czy dziękować, że było, czy przeżywać
to, że nie ma.
Odczułem to, tę mieszaninę uczuć, gdy wróciłem z łazienki.
W której zabawiłem na tyle długo, że Lea (taki nadałem jej nick) zasnęła. Leżała przykryta prześcieradłem, spod którego wystawała stopa,
twarz, no i oczywiście pierś – pierś w takich opisach musi znaleźć
się zawsze. Spojrzałem na pokoik; na stoliku obok tapczanu leżały
i stały wszystkie potrzebne w ostatnich godzinach drobiazgi – szklanki na sok, tomik poety, z którego coś czytałem, talerzyk po kanapkach, butelka wina, które piliśmy bez kieliszków, bluzka, no i oczywiście miłosne akcesoria. Ich jawność i oczywistość była najbardziej zniewalająca. Bo dawno tak nie żyłem, nie miałem takich dni,
w których miłość, bycie z kobietą były sprawą najważniejszą. Dom
na czas tych dni przestał być miejscem pracy, a stał się miłosną
enklawą. Kochaliśmy się, spaliśmy, a gdy się budziłem, robiłem
małe porządki, szedłem po zakupy… i wszystko zaczynało się od
nowa. Tylko czasem, gdy zasnęła, siadałem do komputera.
Lea jest ode mnie dużo młodsza, mogłaby być moją córką. Po
trochu taki rodzaj relacji przebijał od czasu do czasu przez nasze
igraszki. Bardzo to było zabawne, bawiliśmy się obydwoje, zaśmiewając się do łez, szczególnie gdy spotykały się nasze, inne poczucia
humoru albo gdy akcentowaliśmy różnice, doprowadzając je do
zderzeń. Było tak wtedy, gdy Lea, odmładzając się jeszcze bardziej,
mówiła językiem nastolatków, a ja moim, nadętym i wyszukanym.
Albo, gdy starałem się wejść w jej język, popełniając śmieszne błędy. „Staruszku, kumasz czaczę?” – pytała Lea znienacka, tak że musiałem prosić o powtórzenie, bo nie kumałem… I musiałem ratować
się wejściem w metajęzyk, snując rozważania o strukturze zwrotów,
rozpatrując źródłosłów i onomatopeiczny charakter. Lea pękała z tych
180
analiz, a do łez śmiała się, gdy w ten język próbowałem wejść. To
było jak w „Pulp fiction”, gdy pytałem:
– Smarkulo, obczajasz czaczę?
Śmiała się:
– Cha, cha, cha, „Obczajasz czaczę”, to dopiero śmieszne, czy
ty staruszku wiesz, co mówisz?!… Cha, cha, jaki czubas!… Czubasie
mój kochany!…
Czułem się jak zbity pies. Aż się zastanawiałem, czy sięgnąć po
Norwida, by utemperować ją trudniejszym wierszem.
Przyjechała w pierwszym możliwym terminie, zdawszy egzaminy
i odbywszy jakieś praktyki w Monachium. Patrzyłem na nią z radością, jej młodość i myślałem ze smętkiem, że już ona nie dla mnie.
Że minęło i „se nie wrati…” Gdybym był młodszy, kto wie, co by
się stało. Teraz jest za późno, o co najmniej dziesięć lat. Teraz to
sięganie po kielich, który jest mi odbierany.
Gdy Lea spała, ja – podekscytowany i wybity z rytmu bardziej
niż zazwyczaj – wstawałem o czwartej, piątej i włączałem komputer.
Byłem wyczerpany, a jednak pełen sił. Muza spała, słodka i różowa, a ja, odświeżony, natchniony, smarowałem kolejną stronę. Gdy
wstawała, zaglądała przez ramię, całowała w policzek, a po powrocie
z łazienki siadała obok i śledziła walkę z przecinkami, myślnikami
i kursywą. Siedziała jak muza, z pewnym rodzajem pokory – jak
wobec mistrza, który zna się na czymś, o czym ona nie ma pojęcia.
Byłem dumny z jej obecności i z siebie… do czasu, gdy drugiego
czy trzeciego dnia powiedziała, że to musi być niesłychanie nudne
– i że jej nigdy nie chciałoby się czegoś takiego robić. Zaprotestowałem – bo cóż innego mi pozostało?
– Zobacz – mówiłem – tak powstaje książka. Po którą potem sięgasz jak po oczywistość, a na której kształt mam wpływ, mając wpływ
na twoją i twoich kolegów formację…
– Po tę nie sięgnę na pewno – śmiała się. – A moi koledzy tym
bardziej. Musisz wydać coś innego.
– Nie interesują cię takie sprawy?
Wzruszała ramionami i szła przygotować śniadanie.
– Skarbie – wołała z kuchni – dla ciebie oczywiście coś z padliny?
181
Nie gniewałem się ani za jedno, ani drugie, gdy zaś przychodziła,
próbowałem ją nawrócić na swoją religię.
– Posłuchaj – mówiłem – tu jest opinia Hansa Franka, hitlerowca.
– I cytowałem: – „Kościół polski nie potrzebuje dlatego być aktywnym, bo katolicyzm nie jest w tym kraju wyznaniem, ale warunkiem
życia”. – Wiesz, jaką prawdę uświadamia? To prawda mówiona
przez śmiertelnego wroga.
Lea obejmowała moją głowę.
– Zjemy w kuchni czy łóżku?
Cóż było robić.
– W sypialni. – I wciskałem ctrl+S.
Rozkopana pościel, jedzenie, butelka wina, Lea bez stanika,
z wdziękiem siadająca na brzegu tapczanu… Syciłem wzrok jak zbrodniarz. Jak ktoś, kto nie ma prawa, starając się zapamiętać każdy
szczegół. Lea szczebiotała między jednym a drugim kęsem, szła po
herbatę, stawiała na tacy i wracała do któregoś z wątków – to o studiach, o kupionym przez rodziców z bezcłowej puli samochodzie,
o paradzie gejów, na którą patrzyła w Monachium, o małej Kai,
swojej siostrzenicy, wreszcie o Lassie, owczarku… Szczebioty o wszystkim i niczym. Sama radość, która unosiła się w mieszkaniu. Dorosłość mieszała się z dziecinnością, bo gdy zaczynała być sobą,
obecne w niej dziecko wychodziło przez delikatną maseczkę kobiety; Lea zna się na maseczkach jak mało kto.
Po śniadaniu zasypialiśmy na kilka godzin, nie bacząc na bałagan. Taca z naczyniami stała pod ścianą, książki leżały z zagiętą
stronicą. Po biurku – gdzie bywa niemiecki porządek – ślizgały się
kartki przytrzymywane paczką po papierosach. Ten bałagan to stan
naturalny, życie dwojga, którym niepotrzebne nic, dla których nic
nie istnieje, którzy sobie wystarczają. Czułem się oszołomiony, że
na chwilę powróciłem do rytmu, jaki kiedyś miałem, danego jako
coś naturalnego.
Nie mówiliśmy o przyszłości, to niepotrzebne i niebezpieczne.
Otwarci, oddani, rozumiejący, co się dzieje i dotykający tego, co
w związku najbardziej intymne. „Kochaj – i rób, co chcesz”, powtarzałem w duchu słowa św. Augustyna – i obejmowałem ją jak na
182
wieczność. Oto mam chwilę w ramionach, dotykam tego, co wspólne,
ona otwiera się jak tylko kobieta to zrobić może. Aż poczułem coś,
czego nie dane mi było wcześniej przeżyć – albo może było, tylko
ja, zaambarasowany męskimi rozkoszami, nie zauważałem.
To stało się trzeciego dnia nad ranem, właściwie o świtaniu. Obudziliśmy się równocześnie, może to Lea mnie obudziła, bo wróciła
już z łazienki – obudziła pocałunkami, w sposób, w jaki należy budzić. Przytuliłem się do niej, objąłem, oplotłem ramionami, z udem
pomiędzy jej, czując na policzkach pachnące rankiem, młodością
i szamponem włosy. Kochaliśmy się z otwartymi oczyma, nie spuszczając z siebie wzroku, by nie uronić ni sekundy – by być cały czas
– i być od początku do końca szczerymi. Nie trzeba było nic mówić,
ustanawiać ni ślubować – to było proste i piękne, jak może się między kobietą i mężczyzną zdarzyć.
Leżeliśmy obok siebie. Myślałem o tym, co się stało, gdy działo
się to niespodziewane. TO. Nic wstydliwego, grzesznego. Nic nie
tak, odwrotnie, normalne – dwoje, Adam i Ewa, wiedzący, co czynią
i czyniący to świadomie. Czyniący tak, że świadomość przestawała
być grzechem, a stawała się dobrem, częścią absorbowaną, przyjętą
nie jako przekleństwo, powód wygnania, ale nową bramą, przez
którą wracamy. Oto Bóg – myślałem patetycznie, śmiesznie i ze
skruchą – został przez nas znów oszukany… ale oszukany jakże
przewrotnie! To, co Mu kiedyś wykradliśmy, co było powodem Jego
gniewu, staje się teraz sposobem, wehikułem, na którym do Niego
po tylu latach, dzieci marnotrawne, wracamy.
Leżeliśmy bez słowa. Wiedziałem, że Lea rozumie, że nie trzeba
nic. Że obydwoje odczuliśmy to samo i że obydwoje wiemy, że to
niemożliwe. Nie w ogóle, ale dla nas. Jak dobrze, że było, bo teraz
wiemy, jak powinno być.
Za oknem lekkie kroki. Podchodzę do firanki. Jakaś inna Eleonora wraca do domu od innego B. Podjeżdża taksówka, „Lea”
wsiada. Jest niedziela, piąta rano. Godzina miłości, wyzwalająca
jak godzina rezurekcji.
183
Śpię do południa, potem łażę po mieszkaniu nie mogąc znaleźć
sobie miejsca. Nie chce mi się czytać ni pisać, zabrać do porządków. Niech się tu nic nie zmienia. Żadnego zacierania śladów, to
nie była zbrodnia, tych kilka chwil, gdy nie ma się już złudzeń.
Nie sądzę, aby możliwe było osiągnąć taką pełnię z chłopcem.
On nie miałby tych przewag, które ma Lea. Nie umiałby się tak
drażnić i tak się ze mnie śmiać, tak uwielbiać i tak oddawać. Psychicznie, całym sobą, przylegać i uzupełniać. Posiąść siebie w chłopcu, sięgnąć do młodości poprzez chłopca to spotęgowany do potęgi
narcyzm – nie mówiąc o fizycznym zgrzycie, niedogodnościach?
To, co Gombrowicz na ten temat mówi, wszystkie argumenty z filozofii, estetyki czy psychologii to blaga. To zamazywanie, dodawanie
teorii – sztukowanie duchem zasadniczego mankamentu. On, aby
to mógł zrobić, wypchnął z młodego, też z młodej dziewczyny ich
młodość w górę, w abstrakcję – i tam, w niebie pojęć, dodawał pojęcia kolejne. On, przeciwnik człowieka abstrakcyjnego, sam wpadł
w pułapkę. A dziewczyny dodawał zawsze do chłopca na przyczepkę. Dla dekoracji.
Wątpię, aby był tego nieświadomy. To manipulacja. Młodość,
niższość, niedojrzałość, piękno, suwerenność, gorszość. Śmietnisko
abstrakcji. Pojęcia do odszukania w Lebensphilosophie, w egzystencjalizmie. On je stosuje, przy jednoczesnym odpychaniu, krytyce, przy całym jego śmiechu, szyderstwie z filozofów i ich suchych
koncepcji. Dobrze to zrobił. Tak dobrze, że nie ośmielamy się już
tam pójść, wieczną młodość skojarzyć z dziewczyną… a gdy się
nie odważamy, wtedy on podsuwa pod nos, wkłada w tę próżnię
to, co chce. Bo wie, że – pozwoliwszy sobie założyć końskie okulary
– nie będziemy już mogli tam patrzeć. Wtedy pozostanie jedno.
Uwierzyć, dać się zwieść, a raczej uwieść jego wizji. Jego koncepcji
młodości i z nią związków. Młodości silniejszej ponoć w chłopcu
niźli w dziewczynie.
Myli się Gombrowicz. Młode życie jest dla nas, mężczyzn, dostępne przez dziewczynę. Nie przez chłopca – przynajmniej nie dla
mnie. Potrzebny jest erotyzm naturalny, spełniany z dziewczyną.
To nie jest tak, że tylko w chłopcu piękno jest suwerenne. W niej
184
też jest, przynajmniej przez chwilę, przez te lata, w których objawia
się nam tak, jak otwiera się kwiat. Kiedy tamte sprawy, które czekają, małżeństwa i macierzyństwa, przekazania życia, są zawieszone
– ten czas, zanim natura wyciągnie po nią rękę.
Jest osiągalne przez Leę. Wiem to. Poznałem to. Znam. Nikt mi
nie powie, że tego nie ma.
To osiągalne – i zabronione. Chroni je obyczaj, tabu, w których
imieniu występują wszyscy. Być może ojciec Lei by zrozumiał, matka zrozumiałaby też, ale nigdy się do tego nie przyzna. Bo chroni
córkę, młodą dziewczynę, przed „zepsuciem”. Dlatego to, co nas połączyło, musi pozostać utajone.
***
„Cierpienia młodego Wertera”. Nie wiem, jak zaczęliśmy o tym rozmowę. Jak to z nimi było, tymi cierpieniami z powodu niemożności
kochania w tym okrutnym świecie. Zapytana, jak to rozumie, mówiła
Lea, że Werter, pochodząc z niższej warstwy, nie mógł kochać pań
z wyższej. Tak to pamięta, z lektury i szkolnej interpretacji. Dość,
jak widać, marksistowskiej – bo taka, zagościwszy w umysłach
nauczycielek, stamtąd nie odeszła. Nie czytałem książki, w moich
czasach nie była lekturą, a potem też mi się nie chciało, coś jednak
się w takiej wykładni nie zgadza. Czyżby Goethe napisał lekturę dla
klas pierwszych liceum po to, by panie miały materiał dla swoich
wywodów? By można było mówić o nieszczęśliwej miłości w liceum
lubelskim, Wieruszowie i Krasnym Krywym, jak ongi w Lipsku?
I taką właśnie książkę Napoleon czytał siedem razy? Tak mu się podobała – czy nie był w stanie zrozumieć za trzecim razem?
Coś mnie tknęło i zajrzałem do internetowej ściągi – to podstawa
wykształcenia – i wzrok mój natknął się na zdanie Goethego: „Kto
naprawdę pojmie, o czym jest Werter, przerazi się”.
A jeśli tak, to… to co? Co naprawdę mówi historia nieszczęsnego
Wertera? Gdy Lea spała, sięgnąłem po tom i zacząłem go czytać.
Przestałem, gdy się obudziła – a potem znów wróciłem do lektury.
Zadziwiająca książka i zadziwiające o niej opinie. Bo już po pierwszych kilku stronach można się zorientować, z kim mamy do czy185
nienia. To wrażliwy, młody mężczyzna – tyle że wrażliwy tylko na
swoim punkcie. Sprawy innych nie bardzo go interesują. Tak więc
pisze list do kogoś, kogo nazywa przyjacielem, zwraca się do niego
per „kochany”, a nie ma czasu napisać listu do matki – i to o ważnych, majątkowo-finansowych sprawach. Nie tylko, że nie pisze,
ale się też tymi sprawami nie zajmuje. Zajmuje się sobą i swoją,
jakże subtelną, duszą. Tylko ona go interesuje.
A ów odbiorca, „kochany przyjaciel”? Jego listy nie zostały przez
autora zamieszczone. To sytuacja kulawa, bo korespondencja to
z definicji dialog.
By oddać sprawiedliwość: Werter wspomina czasem o zdaniu
czy poglądzie „kochanego” Wilhelma, robi to jednak rzadko. „Kochany przyjaciel” jest słabo widoczny. Odnosi się wrażenie, że jest
Werterowi potrzebny jako „wolny słuchacz”. Jako odbiorca, który
będzie tylko przyznawał rację. Gdy zaś wyrazi odmienny pogląd,
Werter nigdy (przynajmniej do miejsca, do którego doczytałem)
się z nim nie zgodzi. Nie słucha też rad i ostrzeżeń. Gotów jest dawać
posłuch tylko jednej osobie – sobie samemu.
To chłopiec wrażliwy, ale to wrażliwość równie kulawa jak konstrukcja książki. Konstrukcja zamierzona. To wrażliwość z jednym
skrzydłem. Jeśli może być mowa o miłości, to własnej.
Kobieta jako uzupełnienie, dopełnienie. To wspaniałe i piękne…
a jednak mężczyzna musi wypracować także inną umiejętność.
Bycia samemu. Życia opartego na sobie, zawierzenia sobie, czasem
nawet bardziej niż Bogu. Nie przeciw Niemu, to byłoby niemądre.
Obok, równolegle. Jak dziecko, które puszcza rękę ojca i idzie na
własnych nogach.
I jeszcze jedno, wskazówka niemal praktyczna: Gdy wybierasz
kobietę, zwróć uwagę na jej poczucie humoru, a jeszcze bardziej
wyobraźnię, bo ta zakreśli ci kiedyś horyzont – i może stać się twoją
pętlą.
Didaskalia, wszystkie wokół wizyty Lei. Język: Przeszedł ewolucję
od w miarę poprawnego, jakim mówiono w Peerelu, do żargonu kry186
minalistów – który na dobre zagościł w młodzieżowym. Prawie znikły przekleństwa, bo większość weszła do języka potocznego i utraciła drastyczność. Dziś słowa: „zajebisty”, „pierdolony” czy „chujoza” nie mają w sobie nic złego. Są przymiotnikami. Rozmawiałem
o tym z Leą, przytaczając przykłady, czerpiąc je od niej. Sypały
się różne „idealo”, „fajurskie”, szedł „paszczur”, „ohydka”, „była
jazda” – i wiele innych. Potem mówiliśmy o obyczajach. O tym, skąd
moda na fryzury, dzięki którym chłopcy wyglądają jak wypuszczeni
z poprawczaka. O modzie na posiadanie psów obronnych, a raczej
zaczepnych… Trudno nie zauważyć, że pod tym wszystkim kryje
się niepewność, strach i poczucie zagrożenia. Trzeba jeszcze dodać
do tego modę na sporty obronne i tatuaże, też poniekąd obronne…
Inny objaw tego strachu to sytuacja, gdy dziewczyna chce chodzić z chłopakiem: Oni umawiają się na to, że będą ze sobą. Robią
to szybko, po dwóch, trzech spotkaniach. Nie ma czasu na domysły,
niepewności, wahania jak w Tuwimowskim „Wspomnieniu”. Na
wzdychania i oczekiwania. Umawiają się, jakby spisywali intercyzę.
I przyjmują obowiązujące wśród par reguły. Ona staje się, niemal
w administracyjnym trybie, jego dziewczyną, on jej chłopakiem.
Obwieszczają to innym, chodzą razem na „imprezy”, do pubu, organizują czas, wysyłają esemesy – kilka dziennie, by mieć pewność,
że więź (i kontrola) trwa. Ten sposób wiązania się w pary obowiązuje
w gimnazjach; za chwilę będzie w podstawówce.
Brutalizmy i anglicyzmy. Wprowadzono ustawę, by chronić przed
zalewem nowomowy, ale chyba jej jednak nie zastosowano. Słusznie. Rozporządzenia w tej materii są jeśli nie śmieszne, to mało
skuteczne. Jedynie sensowne jest chyba to, o czym poucza Norwid:
„Nie miecz, nie tarcz bronią języka, Lecz – arcydzieła”.
Z Leą rozmowy o modzie. O pokazywaniu pępków, kolczykach
gdzie się da, o widocznej, wychodzącej ze spodni bieliźnie, krótkich
spódniczkach. Pytam ją, o czym myśli dziewczyna, gdy stoi przed
lustrem i ocenia efekt… Lea na to:
– Zastanawia się, czy widać cellulitis.
187
***
Noc, piękna, deszcz opadający na wszystko i wyciszający. Samochody jeżdżą pomalutku, ludzi na przystanku dwóch, schowanych
za wiatę. Na oknach, na zewnętrznych parapetach, strugi wody. Cisza i spokój, jakbym mieszkał na wsi, w chacie pod lasem. Z radio
„Peer Gynt”, czyli melodie, które pasują do opadów jak mało co.
Humprey-Humprey jako starszy Werter próbuje przeżyć niespełnioną miłość do umarłej przyjaciółki. Miłość równie zakazaną,
jak ta do Loty.
„Czy [Lolita] miała poprzedniczkę? Tak, owszem. Mogłoby
w ogóle nie być żadnej Lolity, gdybym przed nią pewnego lata nie
pokochał innej dziewuszki-jaskółki”.
Jak wygląda czytanie „Cierpień…” w Niemczech? Czy też wygaduje się o nieszczęśliwej miłości i okrutnym świecie, który nie toleruje czystych uczuć ? Ależ ta George Sand naplotła!… Biedni samobójcy, niezbyt uważni czytelnicy.
Ten chłopak nie czuje i nie rozumie miłości. Jak powiedziała Lea,
„nie nadaje się”. Owszem, stara się imitować, na granicy geniuszu,
ale tej granicy nie przekracza. Nie jest w stanie. A skoro się „nie nadaje”, to znaczy, że jest przez świat – odrzucony. W najgłębszym
sensie, u istoty bytu. Jest poza jego głównym nurtem.
Goethe zamyka opowieść o biednym chłopcu dwoma morderczymi zdaniami: „Nieśli go rzemieślnicy. Nie towarzyszył mu żaden
duchowny”.
188
L
A
T
O
Niezła mnie dziś spotkała przygoda. Wydawnicza, a właściwie autorska, bo spotkanie było z autorem. Dopadła mnie jak z zaświatów, chociaż – gdy teraz o niej myślę – powinienem się był jej spodziewać. To wisiało w powietrzu. Od paru dobrych lat natykam się
na podobne sytuacje. Bo, jak powiedziałby Gogol, dużo u nas, na
Rusi, wariatów.
Ale po kolei. Wyskoczyłem na chwilę z pracy do Doroty, żeby jej
powiedzieć o Łukaszu – i jakby ściągnąłem, sprowadziłem tego
typka do siebie. Autora. Kulawego teologa-szarlatana. Typa z amerykańskich opowieści o bożych szaleńcach. Przyszedł za mną niczym po sznurku.
Ciągle mamy kłopoty z Łukaszem. Chłopak wyraźnie robi nam
na złość. Powinien już trochę dorosnąć, w końcu matura tuż-tuż,
a on zachowuje się jak dzieciak. Wymyślił sobie szkołę – Pomaturalne Studium Barmaństwa. Główne przedmioty to propedeutyka
miksologii i towaroznawstwo spirytusowe. I twierdzi, że właśnie tam
będzie zdawał. Że ma powołanie. Za nic w świecie nie daje sobie
wybić tego z głowy. Moje perswazje też niewiele zmieniają, smarkacz nie chce słuchać ani Doroty, ani mnie.
Wyskoczyłem tuż przed burzą, czarna chmura przesłaniała już
pół nieba i, że się tak wyrażę, niczym lawina zbliżała się do słońca.
Byłem pewny, że złapie mnie deszcz, nim dotrę do Bramy. Przyspieszyłem kroku widząc, jak inni rozglądają się za kryjówkami.
Gdy znów spojrzałem w górę, chmura zakrywała połowę słońca.
Miasto zanurzało się w egipskich ciemnościach. I wtedy, już biegnąc, dostrzegłem tego typka. Z nieszkodliwych, ale niewątpliwego
schyzia. Kuśtykał przy Bramie tam i sam. Trudno go było nie zauważyć – on jeden się nigdzie nie spieszył.
189
Skręciłem na Stare Miasto, wstąpiłem do Doroty, uspokoiłem ją
opowiadaniem o Łukaszowych wyczynach. Główna część rozmowy sprowadzała się do trzykrotnego powtórzenia, że najważniejsze
jest to, iż chłopak rozmawia. Że nie wszystko stracone i że ciągle
mamy z nim kontakt.
Ładnie dziś Dorotka wyglądała. Tak, jakby znów była szczęśliwa. Wiem jednak, że to pozory. Wystarczy, że przekroczy próg domu, a od razu zaczyna jęczeć jak zawodowa zołza.
Zawsze mnie to zaskakuje, mimo że znam te numery na pamięć.
Widzę ją w pracy elegancką i uśmiechniętą, sympatyczną dla ludzi,
a kilkanaście minut później jakby w nią szatan wstąpił. Nic, tylko
narzeka. Dyszy siarką i kąsa jak pies.
Wyszedłem od niej, gdy spadały pierwsze krople. Wielkie, ciężkie, pełne rezygnacji. Przebiegłem przez rynek i schowałem się w najbliższej, pełnej już ludzi, bramie. Ściana gradu runęła nam do stóp
jak ołowiana kurtyna.
– Całkiem niezłe gradobicie – zagadałem do stojącej obok dziewczyny, ale ta nawet nie spojrzała. Zrobiła minę obrażonej dzierlatki,
odwróciła się bokiem i wlepiła wzrok w znajdujący się przed nosem
mur.
To było urwanie chmury. Deszcz, wicher i grad. Białe kulki roztrzaskiwały się o bruk, a potem, chłostane strugami, spływały pod ściany
kamienic i bielały tam jak resztki manny. To jedyna biel w tej nagłej,
w środku dnia, nocy; tylko niebo rozświetlały błękitne żyły błyskawic.
Deszcz dudnił o kocie łby, woda pędziła w dół ciągnąc ze sobą kaszkę
i wymyte z kątów śmieci.
Nagle wszystko ustało. Chmura wycofywała się za horyzont, jak praczka, która chlusnąwszy mydlinami na bruk znika z balią w drzwiach.
Nad dachami zaświeciło słońce.
Zatrąbiła trąbka, hejnał z Bramy. Trąbiła tak radośnie, jakby odwoływała alarm. Ludzie zadzierali głowy, a potem maszerowali przez
błyszczący, wyszorowany do czysta bruk.
Minąłem Bramę i wyszedłem na przedpole. Wtedy zobaczyłem
go znów. Nadal tam tkwił. Mój szarlatan, przepasany paskiem. Tkwił
trochę z boku, niczym tajemny wspólnik. Przyznam, że poczułem
190
się troszkę nieswojo – jak zawsze, gdy spotykamy świra. Jest niby
taki jak my, a jednak odrębny. Z ulgą zostawiłem go za sobą.
Schodziłem z miasta kamienną uliczką Żmigrodu. Poszarpane
resztki chmur unosiły się nad dachami jak zbyteczny, z nieprzyjętej
ofiary, dym.
Kilkoma susami pokonałem schody, otworzyłem drzwi do biura
i znalazłem się w samym środku dyskusji. Nie wiedziałem, nie miałem pojęcia, że to wstęp do czegoś większego.
– Dlaczego, panie kierowniku – zwróciła się do mnie pani Iza
– Żydzi krążyli po pustyni przez czterdzieści lat?
– ?…
– Żeby wymarły pokolenia urodzone w niewoli. Nawet Mojżesz.
Dopóki my tu żyjemy, będzie się kisiło tak, jak się kisi.
Nie miałem ochoty na midrasze, poszedłem do swojego pokoju.
Posprzątałem biurko, zebrałem kwity i zacząłem pisać list do profesor Anny. Tej, która usiłuje wydać u mnie kilka książek. „Musimy
zaproponować młodzieży wartości”. Mój Boże, młodzież sama sobie
zaproponowała – i to jakie.
W momencie gdy zaczynałem pisać, drzwi otworzyły się miękko
– właściwie mięciutko – i do pokoju wszedł on. Typek spod Bramy.
Mój tajemny wspólnik. Był tak odrażający, że nawet matka musiała
się nim brzydzić.
Wszedł jak do siebie – i skierował się do fotela. Razem z nim wtargnął do pokoju kwaskowaty, octowy odór. Podszedł i siadł. A gdy siadł,
proteza napięła nogawkę do granic wytrzymałości. Napięła straszliwie; próbowała się przebić przez wyświechtany brąz spodni. Najwidoczniej zepsuło się coś na łączach.
Położył walizę na kolano. Chwilę ją potrzymał, potem otworzył.
Otwierając mamrotał. W moją stronę. W moją i nie moją – w ogólną.
Nie patrzył – i mamrotał. Zatrzymał się, przełknął ślinę. Nie było
wątpliwości, że to ślina sucha.
– Dzieło życia – objaśnił bez jakichkolwiek wstępów czystym głosem. – Traktat teologiczny. Naukowa teodycea Boga i religia racjonalna.
I wyjął. Z walizy. Dzieło.
191
– Wydane kosztem własnym – dodał.
Nie zdążyłem nic powiedzieć. Schowałem głowę w jego rękopiśmienne dzieło i, roztargniony, kartkowałem. Autor wyjmował z walizy następne.
Odbierałem tomiska niczym zżęte z pola snopy. Z szalonego poletka. Pootwierałem, poukładałem jeden na drugim. „Teodycea.
Księga pierwsza. Wstęp”. Tom drugi, „Tajemnice filozofii”. Trzeci,
„Modlitwy zgodne z rozumem”, czwarty – „Myśli zbawienne”.
– Cztery – objaśnił autor. – Można ująć we dwóch. Dzieło zebrane.
Dzieło rzeczywiście kompletne. I opracowane. Na pierwszej stronie tytuł, miejsce wydania i data, potem rozdziały. A u dołu przypisy
dla wtajemniczonych. Cały tekst złamany oraz, choć to rękopis,
w pełnym justunku.
– Dziś nikt się nie interesuje. Wszyscy chodzą do kościoła, ale
nikt w Boga nie wierzy. A żeby ktoś się zajął teologią racjonalistyczną, to nie. Wydawać też nie chcą, a przecież Bóg i zbawienie
to najważniejsze sprawy. Po to się żyje. Teologia racjonalistyczna
i naukowa krytyka religii objawionej oraz krytyka cudów.
Ucichłem tak, jak cichną, poczuwszy ludzką determinację, psy.
Nie chciałem się z niego śmiać, ale nie wiedziałem też, co począć.
Próbowałem zajrzeć mu w oczy. Nie dla żartu, lecz jak człowiek
człowiekowi. Do dna. Zajrzeć na sam spód, pod wszystkie szaleństwa, gdzie już nic nie ma albo tylko jakiś, leżący w ciemnościach,
kamień.
Patrzyłem i nie dawałem rady. Nie tyle, że uciekał ze wzrokiem,
co po prostu – tak trzeba to nazwać – nie miał oczu. Bo oto on, z wadą i szkłami jak denko butelki, miał oczka niczym główki szpilek.
Był niczym ślepy kapłan Boga, może nawet ślepy kapłan ślepego
Boga. Źrenica zlewała się z tęczówką, iskrząc się, ale nie wiem czy
obłędem, czy sztucznym blaskiem okularu.
Wziąłem do ręki „Rozprawę ze złem”. Podawała reguły, jak trzeba żyć. Reguły wykaligrafowane, każdy rozdział z podrozdziałem.
Zaś na marginesie, jak w średniowiecznych traktatach, rzymskie numery i klamry. Bo niektóre powinny być w klamrach.
– To przykazania – objaśnił profeta. – Spisane nowocześnie. Tysiąc siedemset czterdzieści i cztery.
192
„To ich słabość, pomyślałem serio. Bo który lud zechce przestrzegać takiej ilości”. Patrzyłem na Mojżesza, gładką czaszkę z dwiema pulsującymi żyłami, ale nie byłem w stanie posunąć się do wymiany uwag.
– Jak pan sobie radzi – zapytałem. – Przecież z honorariów wyżyć się nie da.
Szpilki wbiły się we mnie. Nie miałem wątpliwości, że jestem teraz
ludzkość. Ta, która winna przyjąć przykazania. Przyjąć za swoje,
dla własnego dobra.
– Mam emeryturę, a właściwie to rentę mam…
– A mieszka pan w Lublinie?
– Mieszkanie kupiłem, jak się przeniosłem na studia.
– Pan studiuje?
– Na wykłady chodzę niektóre, na inne nie warto.
– Rodzina pomaga?
– Rodzina nie rozumie, szkoda na nich czasu. Trzeba myśleć o Bogu,
po to się przecież żyje.
– No tak, po to się żyje. Reszta nic niewarta. Odprowadzę pana.
Dopomogłem spakować dzieła, otworzyłem drzwi, wypuściłem
na klatkę. Nie stawiał oporu.
Zatrzymał się u szczytu. Patrzył długo w dół, jakby się wahał.
Potem wykonał serię gestów, przeorganizował się i powoli zaczął
schodzić. Do miasta.
Czy tamci, u stóp Synaju, czuli tak samo? Gdy schodził do nich
ten szaleniec, sztywny jak kataleptyk?
Wróciłem do pokoju. Odczekałem kilka minut, wziąłem w kieszeń listy, zbiegłem na parter i wyszedłem na ulicę.
Mojżesz stał z przodu, kilka kroków przede mną. Niedaleko uszedł.
Odpoczywał. Lewą ręką trzymał się parkanu, prawą przyciskał do
piersi walizę. Przeszedłem na drugą stronę.
Szliśmy łeb w łeb, po dwóch chodnikach, jak dwie kreski znaku
równania. On prawodawca – i ja, popularyzator, którego wybrał na
swojego Aarona.
Doszedłem do Bramy i spojrzałem za siebie. Marynarka proroka
zbliżała się. I wtedy z przodu, w tłumie wiosennie roznegliżowanych
193
ciał, mignęła mi żółta sukienka Doroty. Szła w stronę ratusza. Poczułem jak ogarnia mnie złość. Wyszła spotkać się ze swoim kochasiem. W pierwszym odruchu chciałem za nią iść, ale potem, pomyślałem: „Niech to szlag!…”, zacisnąłem zęby i odwróciłem się. Dobrze wiem, że jest ze mną tylko przez wzgląd na Łukasza.
Wówczas nastąpiła tamta scena. Absurdalna, jak cały ten dzień.
Najpierw zobaczyłem grupkę turystów. Stali z zadartymi głowami,
niczym wyczekujący Mesjasza chasydzi. Rozmawiali między sobą
i się śmiali.
Spojrzałem za ich wzrokiem. Na balkonie Bramy poruszała się
ciemna postać miejskiego trębacza. Był ze złotą, błyskającą w słońcu trąbką – i wykonywał jakieś dziwne ruchy. Podnosił instrument,
odkładał, przechodził z kąta w kąt, obracał się do miasta plecami.
Spojrzałem na chasydów, potem znowu w górę i spostrzegłem, że
hejnalista nie był sam. Nasz strażnik krygował się przed fotografem.
Wykorzystywali dobre, po deszczu, światło. Fotograf strzelał ujęcie
za ujęciem, muzykant wyginał się, przykładał trąbkę do ust, nieruchomiał. Trąbił długo i bezgłośnie, rozsiewając nad miastem swoje
głuche larum.
A Mojżesz? No cóż, więcej już do mnie nie zaszedł. Zniknął mi
z oczu. To zrozumiałe, bo nie potraktowałem go zbyt uprzejmie. Zobaczyłem go jednak raz jeszcze – i to w najmniej spodziewanych
okolicznościach. W telewizji.
Było to w którąś sobotę, późnym wieczorem, właściwie w nocy. Przeskakiwałem z kanału na kanał, obejrzałem ciężkie niemieckie porno
i pur arabic sex, skończył się już nawet boks, gdy natrafiłem na
American Spirit Church z dobrze śpiewanym gospel. Patrzyłem na to
z zainteresowaniem, mimo że dobrze znam tych wpadających w trans
perkusistów, kapłanów w różowych koszulach i wielkie, tłuste, kotłujące się w ekstazie Murzynki. Już chciałem przełączać na coś innego, gdy spostrzegłem, że pomiędzy tarzające się na scenie ciała wkracza on, mój autor!… Był ubrany w nienaganną biel, z wiankiem na
głowie i mikrofonem w ręku. Przykuśtykał raźno na sam brzeg rampy, podniósł w górę niewinne dłonie i zaśpiewał.
Nie wierzyłem własnym oczom, ale to był on. Musiał cieszyć się
194
wśród wyznawców dużym autorytetem, bo jego pojawienie się obok
siedemnastu innych mesjaszów wywołało niebywały entuzjazm.
Poruszał się po scenie z łatwością. Był na nowej, amerykańskiej
protezie.
***
Pytała mnie dyrektor, dlaczego nie dbam o sytuację finansową, a także o tak zwany prestiż. O pozycję. Wymieniliśmy z Magdą spojrzenia (przy słowie „pozycja” błysk), a potem jej odpowiedziałem. Nie
mówiłem wszystkiego, lecz tylko to, co piszą na ten temat w książkach.
Że nie ma na to czasu oraz, że nic nie przynosimy na świat i nic nie
możemy ze sobą zabrać.
Do tego trzeba by dodać coś jeszcze. Choćby tak całkowite, swobodnie graniczące z głupotą, nieliczenie się z opinią. O to, co powiedzą inni. Jakbym żył na samotnej wyspie.
Wyraziła dyrektor zdziwienie, że tak łatwo wypadam z „gry”, tak
miękko daję się z niej usunąć. Nie zauważyła, bidulka, że ja w ogóle nie mam zamiaru uczestniczyć w tym, co oni nazywają „grą”.
Przeszła burza, wrócił skwar – trzydzieści pięć stopni w cieniu.
Komputery piszczą z przegrzania, nie chcą pracować nawet po zdjęciu obudowy. Karetki jeżdżą tam i z powrotem… zdaje się, że przede
wszystkim TAM. Wychodzę z pracy, wracam do domu. Biorę prysznic, który niewiele zmienia.
Po południu uciekam z chłopcami nad Piaseczno, jeziorko niewielkie, ale przyjemne. Z perspektywy plaży wszystko, co w domu,
staje się nieważne. Istotne są tylko kremy, wejścia do wody, kolejka
po napoje i chowanie się w cień. Jak dobrze, że istnieje świat poza
moim pokojem!…
W powrotnej drodze mijamy ustawiony na polu szlaban ze znakiem: „Teren prywatny – wstęp wzbroniony”. Kawałek dalej czytam
stojącą w polu tablicę: „Strojenie i naprawa fortepianów”.
O północy zwlekam się z łóżka i, owinąwszy się w prześcieradło,
kładę na chłodnej podłodze. Budzi mnie ból szyi. Leżę na parkiecie, wyciągnięty jak na Prokrustowym łożu. Przez otwarte drzwi balkonu wsuwa się gruby, czarny kot. Stojąc w wejściu, z firanką na
195
łbie, przygląda mi się długo, zaskoczony obecnością człowieka na
tym samym poziomie, co on. Patrzymy sobie w oczy. Kot obchodzi
moje nogi i idzie w głąb mieszkania. Nie chce mi się sprawdzać,
co tam robi. Mija chwila, nim pojawia się znów. Ociera się o wersalkę, zagląda do kuchni; staram się przypomnieć sobie, czy nie
zostawiłem czegoś na wierzchu. Chyba jednak nie, bo kot wraca.
Kieruje się do drzwi i znika w ciemnościach niczym zjawa. Podnoszę się po omacku, prostuję gnaty, zapalam światło. Czas włączyć komputer.
Po pisaniu znów kładę się na podłogę, owijam w koc i zapadam
w drzemkę. Ostatnia myśl jest o kocie. O tym, że potrafi skoczyć
na ruszającą się grdykę i ją przegryźć. Ten czarny na pewno potrafi.
Mimo to nie chce mi się domykać drzwi.
Budzi mnie sen: Jestem w Izraelu, jest noc, idę brzegiem Morza
Śródziemnego, wzdłuż płotu jak ogrodzenia w Polsce, siatka i słup.
Z daleka słyszę, że ktoś nadchodzi. Chowam się między płot i drzewo chcąc, by tamci mnie wyminęli. Jest ich troje, mężczyzna i dwie
kobiety. Mówią po angielsku. Zbliżają się, ale mnie nie zauważają;
wymijają i idą dalej. W tym momencie widzę postać następną, która
też się zbliża. Kurczę się między siatką i pniem, ale ta postać idzie
prosto na mnie, jakby miała noktowizory. Gdy jest blisko, widzę,
że to Kasia z Lyonu. Podchodzi z uśmiechem i podaje rękę, bym
wstał. Dźwigam się, widząc kątem oka, że tamta grupa zatrzymała
się i patrzy, zaskoczona, że mnie wyminęła. Kasia zaczyna coś
mówić, Anglicy to komentują, żałując, że nie znają „rosyjskiego”.
Kasia mówi, że mnie szukała, cieszy się, że za pierwszym razem
trafiła, ja też się cieszę – że mnie odnalazła. Ale od razu pojawia
się niepokój: Co będzie, gdy radość minie i zaczną się rozmowy.
Gdy trzeba będzie jej wszystko powiedzieć. W tym momencie się
budzę.
Leżę w ciemnościach i zastanawiam się, czy moje „nie tak” nie
zaczęło się wtedy, przed laty, gdy pozwoliłem jej wyjechać, zamiast
zatrzymać, choćby siłą. Czy to nie wówczas wszystko się omsknęło.
Pamiętam jednak, że chciała wyjechać, i to za wszelką cenę. Nie
było na to sposobu. Ale wiem, będąc w ciemności tylko ze sobą, że
196
to nie jest prawda. Że to z mojej strony manewr – potrzeba zrzucenia na nią winy. I niechęć, by zobaczyć siebie w prawdziwym świetle.
Bo wówczas musiałbym powiedzieć, że to ja się omsknąłem. Gorzej.
Że od tego czasu już nic, tylko się osuwam. Daję więc spokój dywagacjom, wstaję i idę do łazienki. Jest wpół do piątej. Stukają na
klatce drzwi, sąsiad wyprowadza psa.
(o świtaniu) Nie mogę się tam przedostać. W to, co minęło. W przeszłość. Nie mogę już nic naprawić. Dotrzeć do ludzi, których skrzywdziłem. Którym zadałem ból, chcący czy niechcący, w ostatecznym rachunku różnica niewielka, przynajmniej dla tego, kto bólu doznał. Nie mogę dotrzeć, bo rozproszeni po świecie, gdzieś tam, gdzie
kiedyś byłem albo gdzie ich zaniósł los. Nawet jeśli wiem, gdzie są,
to co z tego – czy mam pisać, wyjaśniać i przypominać? Mam korespondencyjnie prosić o przebaczenie?… Przecież gdybym zaczął,
musiałbym wyłączyć się ze wszystkiego, odłożyć na bok i przez lata,
jakie pozostały, zajmować się tylko tym. Mniejsza o reakcje, choćby
zdziwienie. Mniejsza o brak odpowiedzi i piętrzące się niepokoje.
Problem tkwi w czyms innym: Czy jestem w stanie przypomnieć
sobie zło, jakie w dość długim życiu wyrządziłem? Ile jest grzechów,
które pamiętam – a ile zapomnianych – a ile nieświadomych – a ile
tych, których nie popełniłem, lecz którymi ktoś być może mnie obciąża, widząc we mnie przyczynę zła? On też cierpiał, w jakimś
sensie przeze mnie, nieważne, że tego nie wiedziałem. Przecież do
niego też trzeba dotrzeć, rozwikłać i wyjaśnić, że to jednak nie ja,
zaś jego żal do mnie jest nieuzasadniony. To przypadki rzadkie,
takich win nie ma chyba wiele i nie powinienem nawet o nich pisać,
bo tylko zaciemniają obraz win prawdziwych. Ba, to wręcz wygląda
na manipulację – podczas gdy tamtych, popełnionych, starczyłoby
na więcej niż życie!… Cóż tedy począć, jak się z tego oczyścić? Nie
wiem, bo wątpię czy jest to możliwe przez spowiedź, zwykłą, kościelną, z jej ubogimi formułkami i skromnym zestawem grzechów. Szczęśliwi, którzy posiedli dar zapominania, błogosławiona jesteś starości, cóż jednak z tymi, którzy są na jej progu. Czy mam czekać aż
nadejdzie, w nadziei że uda się pogrążyć wszystko w jakiejś, uśmie197
chającej się, pogodzie ducha, w której jest zgoda na świat i jego wyroki tylko dlatego, że możliwe jest zapomnienie? Że staniemy się
niewinni jak dzieci, bo zdziecinniali? Że mamy nadzieję, choćby
sklerotyczną – bo większość skrzywdzonych nie będzie już żyła,
a młodzi zaczną otaczać szacunkiem, jaki należy się wiekowi, pozycji
i siwiźnie.
***
Kobiety! Lato, lato, latem wszystko łatwiejsze!… Z mężczyznami
idzie opornie, wyczuwam jeśli nie wrogość, to dystans. Idąc ulicą, na
nich, brzydali, nawet nie patrzę…
Dziewczyna w ceglastoczerwonej sukience, blondynka. Napadłem na nią, jedną z tych, u których nogi do szyi, opaloną i napiętą:
„Chce mnie pani przyprawić o zawał?!…” Śmiała się w oczy, nad
skąpą suknią, swobodnie i bezinteresownie, jak dziewczyny to robią. Latem, przynajmniej latem.
Ale koło miasteczka akademickiego jakaś mizeria. Dziewuchy
w nogach krótsze, w zadach krępe, nogi szpotawe, ubrane tak sobie
i poruszające się bez wdzięku. Wśród nich sporo tłuszczaków i torbieli, a nawet jakieś tapirowane koczkodany. Wtargnął na uczelnie
nieurodziwy lud. Za moich czasów też był, chyba jednak troszkę
bardziej przebrany. I bardziej powściagał swoją naturę. Ten tu, widzę
i słyszę, nie ma żadnych kompleksów. Są pewni siebie, jakby byli
tu u siebie. Jak u dziadka na furmance. Gadają głośno, siadają krzywo, zahaczają plecakiem i nawet się obejrzą, czy udało się kogoś
porządnie przewrócić.
A propos: Odezwanie pani w autobusie, kobiety z ludu, do wesołka, który pokpiwa z kogoś starszego: „Syneczku, uważaj. Bo młodym jest każdy, a starym nie”.
***
Kobiety. „Biedni ludzie, mówi Baudelaire, ciągle mylą bóstwa z Bogiem”. Ma rację, ale te bóstwa posiadają tę zaletę, że pozwalają żyć
choćby z pozorem szczęścia. W realnym, a nie Boskim świecie.
198
My, starzy, patrzymy na nie – tylko one nie patrzą na nas. Mój Iloraz
twierdzi, że sprawa jest prosta. Dziewczyna rozgląda się za „reproduktorem”, który będzie ojcem jej dzieci.
Niby wie, a jednocześnie pyta: „Czemu nie zwracają na mnie
uwagi? Dawniej nie mogłem się odegnać, waliły drzwiami i oknami,
a teraz żadna?”
Milczę. Długo. Za długo. Aż Profesor Iloraz wyjaśnia sobie sam:
„Bo, kurwy, trupa czują!…”
***
Mądrość kobiet, leżąca w braku „mądrości”. W braku przekonań.
Bierze się z tego, że nie muszą zdobywać świata. Nie muszą świata
upraszczać – posługują się wrażliwością, ufundowaną na emocjach. Im dają pierwszeństwo, bez ukrywania się pod „rozumem”,
argumentami, przekonaniami. Gdy przyjmują „partyjny” na przykład punkt widzenia, od razu zamieniają się w hybrydy.
***
Chyba musi już tak być, że człowiek od czasu do czasu zrobi z siebie
idiotę. Dobrowolnie, samodzielnie i do imentu. Dla mnie taki dzień
nadszedł dziś. Wyszedłem do miasta, by coś pozałatwiać. Ponieważ słońce niemiłosierne, wziąłem także przeciwsłoneczne okulary.
Załatwiłem, co miałem, podpisałem, postawiłem pieczątki i ruszyłem do domu.
Człowiek w takich okularach od razu czuje się lepiej. Nie tylko,
że oczom lżej, ale i wygląd się zmienia, i to na korzyść; twarz nabiera cech maski. Kobieta, która nosi okulary, ma coś z Sophii Loren
– mężczyzna czuje się niczym Jack Nicholson. Okulary powiększają
oczy, jednocześnie je przykrywają. Równie ważne, że możemy zza
nich zerkać z całkowitą swobodą. Można zaglądać dziewczynom
w twarz nie kryjąc przy tym zdziwienia, niekiedy zachwytu. Idąc
deptakiem, bez krępacji korzystałem z tych zalet. Łypałem na prawo i lewo, mierzyłem dziewczyny od góry do dołu, wzrok prześlizgiwał się od twarzy na piersi, potem na nogi. Zaglądałem w dekolty,
a dokładniej – co tu mówić – zapuszczałem żurawia. Wobec męż199
czyzn wrogości nie kryłem. Szedłem prosto, nawet sztywno, by
dobrze ukryć swoje machlojki… podczas gdy oczy wyprawiały pląsy
od prawej do lewej, z lewa w prawo, a niekiedy tak, że groziło to trwałym zezem. Ale za nic ma człowiek kalectwo, gdy choć przez dzień
może sobie pofolgować – raz kozie śmierć!…
Tak przeszedłem deptak. Potem Krakowskie, całą szerokością
chodnika, swobodny i wyluzowany. Zatrzymałem się dopiero przy
Parku Saskim. Tam poczułem, że gorączka dała mi się we znaki. Nie
dziwota, bo i marsz forsowny, i wzruszeń moc. Postanowiłem pojechać dalej autobusem. Podszedłem do tablicy z rozkładem jazdy, zdjąłem okulary i sięgnąłem po te drugie. Gdy je wyjąłem, okazało się,
że to są te przeciwsłoneczne.
***
Nietzsche jako wzór odwagi. Po stu pięćdziesięciu latach są tam
myśli, które potrafią olśnić i przejąć dreszczem.
Czytam i mam wrażenie, jakbym to znał, ten otwarty sposób formułowania zdań. Jakby to było kiedyś czymś naturalnym. I dumam
sobie smętnie, ze człowiek przychodzi na świat z jasnym umysłem,
a dopiero po jakimś czasie cywilizuje się i temperuje. Ociosa go
szkoła i dom, ostrożności nauczy Kościół, kiepskie książki, gazety,
telewizja etc., no i po czterdziestu latach staje się „pozytywistą”.
Zaczyna „akceptować”. Dochodzą obowiązki, dzieci, potrzeba dawania przykładu. Przychodzi też zmęczenie – i już jest się gotowym,
by wejść na ambonę.
Z pism Nietzschego można wyprowadzać dość niebezpieczne
wnioski. Bo mówi, zachęca, by przedsięwziąć „odwagę do nieświętych środków” albo rzuca zdanie, że „przekonania to więzienia”.
Wnioski są niebezpieczne, bo właśnie wtedy barbarzyńca rusza do
przodu.
Ile z Nietzschego wziął Gombrowicz, ile Freud. Można pokazać
miejsca, które – rzucane en passant – są kamieniami węgielnymi
psychoanalizy: „Przekonania jako środek. Wielka namiętność używa
przekonań, zużywa je, nie poddaje się im – czuje się samowładna.”
Renan i Nietzsche. Rewelacje Francuza były dla Kościóła do
200
przyjęcia. Pozwala na to koncepcja o dwoistej naturze Chrystusa.
Renan zajął się tylko jedną częścią. Ludzką. Nietzsche też zajął
się ludzką, a jaka między nimi przepaść. Przy jego pismach ów
profesor wypada jak katolicki ględuła.
Nietzsche, jego piękne złośliwości. Z podniesioną przyłbicą. Bezwzględna nienawiść przetwarza tę książeczkę w paszkwil, ale w jaki
paszk-wil!… Daj nam, Boże, choćby jednego takiego paszkwilanta.
Moja matka i Nietzsche. Czytam kilka fragmentów dotyczących
chrześcijaństwa, z „Antychrysta”, mama słucha z zainteresowaniem. Na jej twarzy maluje się stoicki spokój. Gdy kończę, mówi:
«Wiesz co, synku? Ja bym temu panu powiedziała tak: „Jeśli ta
kapota nie dla ciebie, to jej nie zakładaj”».
Pod wieczór, umęczony duchotą, kładę się na krótką drzemkę. Budzę się, gdy na zegarze druga po północy. Dokoła cisza i ciemność.
Leżę, zastanawiam się, czy wstać – i wtedy słyszę, że za oknem coś
szura, szeleści, a w końcu i stuka, jakby metal o metal. Wstaję na palcach, wyglądam zza rolety. Wewnątrz murowanego śmietnika miga
światło latarki, oparty o trzepak stoi rower. Ze środka śmietnika dobiega rozmowa: „Przepraszam pana, nie zauważyłem, że zajęte…” Po
chwili w bramce pojawia się starszy, schludnie ubrany mężczyzna.
Chwyta za kierownicę i z godnością podąża do następnego z osiedlowych śmietników.
***
Niedziela, popołudnie, idę przez miasto krokiem lekkim i inteligentnym. Na tarasie kawiarni widzę Łucję, córkę przyjaciół. Zamieniamy kilka słów. Przychodzą nowi goście, Łucja idzie ich obsłużyć, potem znika na zapleczu. Zostaję przy służbowym stoliku sam.
Wyjmuję kartkę, długopis i zaczynam coś pisać.
Podchodzi chłopak, wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów.
– Panie kierowniku, może chce pan kupić? Dostałem bonus, a ja
nie palę…
– To nie moja marka, dziękuję. A poza tym nie jestem tu kierownikiem.
201
– A czy pozwoli pan kierownik, że przejdę wśród stolików i zapytam?
– Wie pan, to zabronione. Proszę nie przeszkadzać.
– Przepraszam i dziękuję. Życzę miłego weekendu.
Wracam do pisania. Ale nim zdążam choćby z jednym słowem,
już jest następny.
– Panie kierowniku, może jest pan zainteresowany obudową do
nokii? Otrzymałem w promocji, a mnie niepotrzebna. Tanio, za
dwie dychy…
– Sorry, ale mam Sony&Ericsson.
– A czy mogę, panie kierowniku, zapytać gości?
– Przykro mi, ale nie. Wie pan – tłumaczę – jestem tu kierownikiem, po to mnie tu postawiono…
– Rozumiem – i przepraszam.
Kłania się i znika.
Od sąsiedniego stolika wstaje grupka młodych. Ktoś zbiera szklanki i niesie w stronę, gdzie urzęduję.
– Dziękuję – mówię jako kierownik – to bardzo uprzejmie z pańskiej strony.
– Proszę nie dziękować, ja tu pracuję. A jeśli wolno, pan co tu robi?
Opowiadam o tym Magdzie. Na to ona: „Mnie też podajesz się
za kogoś innego?”
***
Czasem nachodzi mnie potrzeba zastanowić się, w jakiej jestem fazie degradacji i czy nie omsknąłem się do środka siebie, tam gdzie
samo rzadkie? Czy pisanie nie jest ostatnim stadium choroby,
w którą się staczam? I czy istnieje szansa, by mogło się ono stać
deską ratunku?
Wydawało się, że chroni mnie chłopska, odporna na dewiacje
natura. Teraz mam wrażenie, że zupełnie się zużyła. Turbina błogiego szaleństwa, która kręci się w moim wnętrzu, spiłowała osłonę
jak tokarka… i dokonało się. Czy jestem w stanie oddzielić to, co
jest normalne, od tego, co nie? Obawiam się, że ten świat staje się
tylko moim, bez łączności z tym, co otacza. Coraz mniej na tamten
202
zerkam. Nie obchodzi mnie. Nie mam ochoty się poznajamiać.
Chciałbym się zamknąć w czterech ścianach i nie robić nic, tylko
pisać.
Czyli, hm – faza ostatnia.
Czy tego właśnie doświadczali moi poprzednicy – schodzenia
w głąb i trudności z wydobywaniem się na powierzchnię? A jeśli
wracali, to czy opowiadali, co widzieli? Czyż nie jest arcynierozsądne postępować w ten sposób – wystawiać się mokrym, podawać
w takim stanie? Kawałek surowego, które dobywa z siebie nie słowa,
lecz bełkot? Dlaczegom tak niemądry, by pokazywać się w takim
stanie?
Musisz się wziąć w karby – inaczej zniszczysz się sam albo zniszczą ciebie. W zdrowym odruchu samoobrony. Uznają za szaleńca,
z którym lepiej się nie zadawać – bo czegóż bać się bardziej niż
szaleńca? I czy można dziwić się ICH strachowi? Się IM dziwić,
że czują, jak cienka jest granica między tym a TYM? I co będzie
– czy zdążę zwariować, czy wcześniej strzelić sobie w łeb?
Jestem tylko wtedy, gdy jestem sam. Ta niepotrzeba świata, uczestnictwa, a jednocześnie potrzeba trzymania się swojego głosu.
Wzmacniania go. Obudowywania niczym słupa z ognia – który spala wszystko, co próbuje go obudować. Gdzie jestem, dokąd idę, czym
to się skończy? Gdybym miał Boga, wkroczyłbym na ścieżki szaleństwa oswojonego – ale wychodzić na pustynię, gdzie demony? A jednak czuję, że nie mogę inaczej. I nie mogę w innym miejscu niż tu.
Pisarz, ten szaleniec. Człowiek, który ma odwagę zmierzyć się
ze sobą i to wyznać. I ująć w karby. To kret, nocny zwierz, który,
gdy inni śpią, wstaje i szura w ściółce. A jego odwaga? Gdzież tam
odwaga… Gdyby miał odwagę, miałby też odrobinę rozumu, która
by go powstrzymała. Przecież szaleniec nie potrzebuje odwagi
– wystarczy, że jest sobą.
Hemingway: „Pisarz podczas pracy jest najbardziej samotnym
człowiekiem, poza samobójcą”. „Pisanie to łaska pod presją”. Czyli
– zajęcie parareligijne.
203
***
Sąsiad z góry, moje superego, samokontrola i sumienie. Mieszka z telewizorem jak z żoną, gada do niego i do siebie. Sąsiad chory na
umyśle, ale nie na tyle, by trzeba go było zamykać. Nie wiem, czy
się mylę, jednak mam wrażenie, że upatrzył mnie sobie za wroga.
Za public enemy. W dzień mijamy się na klatce jak nigdy nic, mówimy
skromne „dzień dobry”, ale w nocy… Otóż w głuchą, Jaspersowską
noc mój sąsiad zwraca się do mnie prozą!…
Nie wierzyłem własnym uszom. A to prawda. Zwraca się – i to jakimż
stekiem przekleństw, wulgaryzmów i wyzwisk!… Mówi na tyle głośno, aby mieć pewność, że dotrze to do wybranych uszu. I tak właśnie jest: Ci, którzy śpią snem sprawiedliwego, nie słyszą nic. Do
mnie dochodzi wszystko.
Mówi mi per „ty”. Nie przeszkadza mi to, w Ameryce wszyscy się
tak do siebie zwracają.
Boję się nie na żarty. Nie, gdy mijamy się w biały dzień, ale jego
nade mną obecności w nocy. Nie, że zejdzie i zastuka do drzwi.
Wiem, że nie, są zamknięte – ale boję się tej wściekłości. Już nie
ogólnej, szekspirowskiej, walącej w powietrze, lecz ukierunkowanej
na mnie. Po latach trudnych, życia z renty, mój pan znalazł wreszcie
kogoś, kto jest inny niż sąsiedzi. Ci znają go i panują nad szaleństwem, a ja… Jestem szczeliną, przez którą jego para może ujść. Para
z kotła, pod nieludzkim, szaleńczym ciśnieniem. Para domagająca
się ulgi. Oto ja, dziura w deklu, jestem w sam raz. Więc znów mam
koło siebie to, co nie opuszcza mnie od dzieciństwa. Co lgnęło albo
mnie odnajdywało: Swój do swego po swoje. Wygląda, że odnalazło
na stałe.
Przedwczoraj wsłuchałem się w jego bełkot. Wyciszyłem „The
Wall”, wstrzymałem oddech i nasłuchiwałem. Nie musiałem się
wysilać, słychać było dobrze.
„Ja ci, kurwa, dam!…” – ogłosił wśród nocnej ciszy. – „Już ja
wiem, coś ty za gagatek!” Potem szuranie po suficie, jakby wycierał
but z tego, w co wdepnął, po nim spuszczanie wody w łazience.
Na moment ucichło, a później był dialog z głośno nastawionego te-
204
lewizora – i znów chwila spokoju. Niedługa, bo po niej: „Co tam
robisz, nie możesz spać?” A wreszcie myśl ogólna: „To się, kurwa,
nalęgło wariatów…”
Nic mi nie zrobi, jestem silniejszy, zawsze też mogę Floydów podgłośnić – ale czy mam prawo? Czy mam prawo zbyć pytania i nie
zastanawiać się nad odpowiedzią? Otóż odnoszę wrażenie, chwilami nie do odparcia, że mianowicie raczej i bynajmniej nie.
Czas się kłaść, dochodzi piąta. Za oknem kobieta w niebieskim
fartuchu zamiata chodnik. Z daleka dobiega sygnał karetki.
ZAPIS TRANSFORMATORA
(odczyt ze zwojów)
W mojej klatce wariatów jest trzech: wariat nade mną, wariat z naprzeciwka, no i ja.
Wariat z naprzeciwka to dawny ormowiec. Ma najładniejszą wycieraczkę oraz najbardziej solidne drzwi. Ten nade mną to wariat
rencista. Wprowadził się niedawno, na miejsce nieodżałowanej pamięci pana Wieńczysława, profesora liceum. Ja otrzymałem mieszkanie z przydziału.
Ormowiec jest najmniej interesujący. Chłopskie rysy, tępa, zacięta twarz. Widać, że lubił pałowanie i wybrał zajęcie zgodne z powołaniem. Teraz, gdy organizację rozwiązano, chodzi po dzielnicy
i dogląda porządku, a raczej szpieguje i poucza, ze szczególnym
udręczeniem młodzieży.
Wariat nade mną to wariat zupełny. Niby normalny, na oko nikt by
się nie domyślił, ale w nocy, gdy normalni śpią, on wygłasza długie,
pełne werwy monologi. Najczęściej gada do telewizora. Robi to na
różne sposoby. Czasem tylko mówi, czasem na niego krzyczy, niekiedy zaś peroruje tak, jakby rozmawiał przez telefon. Powie coś
– i czeka. Wysłucha – a potem włącza się znów: „Wiedziałem!...
– obwieszcza tryumfalnie – Wiedziałem, już ja was znam!...” Próbowałem się zorientować, z którym kanałem rozmawia, ale nie mogłem
trafić.
205
Kilka nocy temu, już dobrze po trzeciej, obudził mnie jego głos.
Wołał, jakby zdarzył się wypadek: „Ale się narobiło!...” – jęczał.
– Ależ się narobiło!” Zachodziłem w głowę, co mogło się narobić.
Czy pękła rura i zalało łazienkę? A może miał rozwolnienie i przez
sen napełnił sobie łóżko? A może – pytałem, choć wiedziałem, że
przesadzam – sprowadził sobie kobietę i zupełnie niechcący popsuł
ją nożem? Zajrzałem do łazienki – sufit był suchy. Pozostałych podejrzeń nie mogłem sprawdzić, trzeba było czekać do rana. A rano
ujrzałem go pod oknem; w wiatróweczce i kaszkiecie, rześkim krokiem zmierzał do sklepu. Gdy na ścieżce pojawił się sąsiad, mój
wariaciunio zdjął kaszkiet i z uśmiechem, kłaniając się, zrobił przejście. Elegancki, uprzejmy, czyściutki. I tak wypachniony, że czuć
go nawet przez szybę. Potem wsiadł do nissana i odjechał. Nie wynosił żadnych waliz ani w ogóle nic.
Wieczorem usłyszałem go znowu. Czytam sobie najspokojniej
Gogola, a tu wdziera się czysta jak z Synaju pieśń. Użyłem słowa
„pieśń”, bo najlepiej oddaje charakter jego występów. Mój wariat
nie tyle śpiewa, co korzysta z operowych technik narracji. Opera
to tragiczna, partia pełna wyrzutu, wykonywana stacatto: „Wyyście, kurwa, do-obrze wie-dzie-eli!…” – demaskuje dyszkantem,
nie pozostawiając na NICH suchej nitki. Potem zalega cisza. Lecz
po chwili ten, który nade mną, powtarza komuś znów: „Wyście
dobrze wiedzieli!...”
Trzeci wariat to ja. Oczywiście nie jestem wariatem, a jeśli nawet, to wariactwo mam szczególne. Otóż całymi dniami nic nie robię, tylko nadstawiam ucha. Podsłuchuję. To moja namiętność.
Słucham, a potem wszystko spisuję. Owszem, gdzieś tam pracuję,
praca nawet wciąga, ale tak naprawdę najważniejsze jest podsłuchiwanie. Słucham na ulicy, słucham w kawiarni. W pociągu udaję
że śpię, w autobusie przeciskam się w stronę rozmawiających. Najchętniej podsłuchiwałbym nawet w kościele, przysuwając się bliżej
konfesjonału. Nikt mi nie powie, że to normalne.
Więc jest nas trzech, a może i czwórca. Czwarta osoba doszlusowała do nas w nocy. Chodzi o panią z ostatniego piętra. Pani to bardzo starsza, dalej w latach niż moja świętej pamięci matka. Około
206
północy usłyszałem jakiś ruch, ale nie reagowałem; ktoś mógł po
prostu wracać do domu. Dobrze, że po cichu, nie tak jak ci studenci,
którzy wracają z towarzystwem i trzaskaniem drzwi. Więc czytałem
dalej. Przeczytałem z półtorej strony, gdy usłyszałem to znów, tym
razem wyraźnie. Po schodach potoczyło się coś jakby bączek.
Zaturlało się, zakręciło i upadło. Wyjrzałem na klatkę – pokrywka.
A na półpiętrze stała starsza pani i przepraszającym głosem szeptała: „Proszę pana, ja zaraz...” Podniosłem pokrywkę i podałem, aby
nie musiała schodzić. Wróciłem do siebie i, jak to mówi młodszy
aspirant, kontynuowałem czynność czytania.
Minęło nie więcej niż pięć minut, gdy na klatce rozpętało się
piekło. Potoczyła się pokrywka nie jedna, a komplet. Zaraz po tym
rozległ się głos ormowca: „Co wyrabiasz, stara wiedźmo, już ja zrobię z tobą porządek!...” I ciąg dalszy: „Do zakładu cię zamknąć,
tam miejsce dla takich!” Wyskoczyłem spod koca. Na półpiętrze
między garnkami tkwiła staruszka. Spytałem, czy mógłbym w czymś
pomóc. „Inni mogą się tłuc, a gdy człowiek chce załatwić sprawy,
to nie pozwalają...” „Czy mogę pomóc?” – powtórzyłem. Wtedy mnie
zauważyła: „Miałam wesele córki, muszę oddać naczynia, zaraz mają przyjechać...” „Taaak, wesele córki – przedrzeźniał ormowiec.
– Czterdzieści lat temu!... Przestań się tłuc, bo wezwę milicję!” Wyszła sąsiadka od tych, co mają jazgoczącego psa: „Dzwoniłam po
syna, zaraz ma być”. I się cofnęła, bo była w koszuli. Mówię do ormowca: „Niech pan nie drażni, przecież to chora”. „Jak chora, to
do wariatkowa!” – Tak odszczeknął, ale w końcu schował się za te
swoje drzwi. Zostałem ze staruszką sam. „Pan to miły, a ich powinno się zamykać w domu wariatów”. Za chwilę był syn, zatroskany
pan z oczyma człowieka, który pogodził się z nieszczęściem. Wziął
matkę pod ramię i mówiąc coś do ucha powoli wprowadzał po schodach. Reszta rozegrała się rano.
Robiłem śniadanie, gdy usłyszałem rozmowę. Nie rozmowę, a monolog, bo mówiła tylko kobieta. Było ich troje; gdy wyjrzałem, zobaczyłem, że prócz niej jeszcze kobieta druga, no i ten syn. Ten nic
nie mówił, tylko chodził tam i z powrotem. Oddalał się na odległość
głosu i zaraz, gdy groziło zerwanie, wracał. Stali blisko drzwi i na
coś czekali. A kobieta monologowała tak:
207
«Kazik mówi, że nie ma czasu, a jak mu przypomniałam, że babcia go wychowała, to on na to że „i tak nie miała co robić”». Przerwała, westchnęła i mówiła dalej: „Z Asi taka durnota wyłazi, że nie
chce się wierzyć. Siedzi w pokoju, a jej córka uprawia w łazience
seks z żonatym mężczyzną! I to jak! Aż ze ściany papież spadł. Mówię: „Jak możesz pozwalać na takie rzeczy, niech chłop wraca do
żony i idzie z dziećmi na spacer!...” A ona, że córka jest dorosła i to
także jej dom, więc może robić, co chce. Teraz zobacz, to wesele...
Heniek urodził się gbur, ale żeby się tak zachować...” Urwała,
a potem: „Jedzie to pogotowie czy nie?” Zerknąłem zza firanki, stali
zbici w kupkę jak zmoknięte kurczaki. „Na tym weselu – mówiła
dalej – siedzi rano teść z zięciem, po poślubnej nocy – i oglądają
pornosa. A panna młoda śpi. Ja się ciebie pytam: Czy to normalne?
Boże – westchnęła kręcąc głową. – Gdyby komuś powiedzieć, to by
nie wierzył...”
I właśnie to mnie tak kręci. Stoję schowany za firanką i słucham.
Policzki mnie pieką, nogi drżą, pocę się jak podglądacz. Jak normalny zbok. „Co ty wyprawiasz – mówię do siebie – co wyprawiasz?!...
Ludzie się tak nie zachowują”. Tak do siebie szepczę – i stoję nadal. Nie ma siły, która by mnie ruszyła.
***
Sam nie wierzę – poszedłem na wiec Leppera!… Mniejsza, jakimi
ścieżkami, ważne, że trafiłem. O tym, jak bardzo to wstydliwe, świadczy to, że spotkałem tylko jedną znajomą, żonę Grzesia Rz. Też
chciała z bliska zobaczyć fenomen, jakim, bądź co bądź, ów Lepper
jest. „Gdyby inni politycy zrobili takie postępy, byliby osobistościami” – powiedziała. Ale oni nie muszą – oni są.
Miałem wrażenie, że poza nami dwojgiem wszyscy byli z innego mięsa. Dzikiego. Z innymi nosami i owłosieniem. Przystrojeni z niefrasobliwością biedy – cały tłum proletów. Ten z gębą siną od nadmiaru płynów chłodnicowych, tamta z tatuażem jak piracka prostytutka, kolejna w nadwerężonej, ledwie trzymającej cielsko sukience… Małżeństwa z dziećmi jak szczury – kogóż, a raczej czegóż tam
nie wystawiano!… Postaci zdeformowane, rozdęte, z całym katalogiem opuchlizn, guzów i siniaków.
208
No i sam Lepper. Szkoda, iż nie było na placu profesorów, aby zobaczyli to na żywo. To coś innego niż przecedzone przez telewizor.
Gdybym był jednym z nich, rozbiłbym na placu namiot, i nie tylko
bym nagrywał, ale robił też zdjęcia. Nie Lepperowi, aczkolwiek fotogeniczny, ale otoczeniu. Nie wydymajmy ust; to też ludzie, choć
od nas gorsi, prawda?!… To ci najsłabsi. Przyszli po słowo nadziei.
Poziom wiecu żenujący. Próbki mowy konferansjera: „Nasuwa się
taka samoczynna myśl: Kto jest najlepszy na kryzysy? Łysy!” Towarzystwo ryknęło. Za chwilę następna perełka, też bardzo zabawna: „Po czym poznać łysego? Po śladach na śniegu!” Ale to nieważne, prolet zawsze bawi się w ten sposób.
Nie jest tak, że Lepper nie ma racji. Kłopot w tym, że ma. Gdyby
było inaczej, ludzie by nie przychodzili. Oni wyczuwają, kto mówi
prawdę. Prolet nie da się nabrać – przynajmniej w sprawach miski.
Lepper mówi prawdę, jego diagnoza jest prawdziwa – cóż z tego,
że uproszczona? Zasługą jest, że ją postawił bez ceregieli. Już za
to politycy powinni mu być wdzięczni – gdyby byli mądrzy. Ale
oni wolą to nazywać populizmem.
Oczywiście, lepiej, żeby prolety znikły. Na to rządzący czekają.
Byłoby na rękę, gdyby drogą selekcji i bez buntu powymierały.
Jeszcze kilka lat, a zejdą dwa metry pod ziemię. Wówczas przodująca siła narodu pociągnie kraj ku świetlanej przyszłości. Tak, to
piękne: Prolety w roli nawozu, jako gnój dziejów. To niezła perspektywa, obawiam się jednak, że nierealna. Bo na miejsce proletów
starych pojawiają się młode. I nie po zawodówce. To te czterdzieści
procent wykształconych, które z uniwersytetów trafia na bezrobocie.
Nazywają to demagogią nie dlatego, że to prawda spod cepa, ale
że niewygodna. Powinni pamiętać, że prawda czasem broni się sama, nawet bez Leppera – i że zasiana jakąkolwiek ręką, prędzej
czy później wyda owoce. Lepper przypomina, powtarza – i chwała
mu za to. Tę diagnozę należałoby pogłębić i znaleźć sposób na wyjście z sytuacji. Tego oczywiście on nie zrobi, to przerasta jego siły.
Gdyby zaczął, doszłoby do tragedii. To powinniście zrobić wy. Ale
próżna mowa. Bo jak mówi nie Lepper, a pan Profesor Iloraz: „Złodzieje stworzyli prawo dla złodziei. Nazwano to transformacją”.
209
***
Sąsiad z piętra wrócił i rąbie całymi zdaniami. Hm, czyżby kuracja
nie odniosła skutku? A może idzie na zmianę pogody?
Słyszę, że teraz coś się przewróciło. Przywalił drzwiami, chyba
kuchennymi. Przysuwam się do miejsca, gdzie schodzi rura – są
tam dziurki, przez które dobrze słychać. Natężam uwagę, słyszę
bełkot. Szaleństwo jest nieprzenikalne, także przez ściany. „Pieter
Peeperkorn chorował często”. Kilka domów dalej wyskoczyła przez
okno osiemnastoletnia dziewczyna.
Ci z boku zasunęli już kratę, pies psychopata przestał ujadać. Najwidoczniej padł od techno, które pan puszczał przez cały dzień.
Jakiś goryl za oknem wzywa człowieka. Jego ryk wypełnia osiedle.
Ryczy raz, po chwili drugi, rozdzierająco. Nie doczekawszy się odzewu rodaków, odchodzi w ciemność.
***
Wybory, hm… Panowie, którzy kilka lat temu chcieli się wieszać na
latarniach, dziś wieszają się na nich sami. Co prawda, tylko fotografie, ale dobre i to.
Zabawna kampania, polegająca na prezentacjach spotów i rozdawaniu ulotek, na których prócz zdjęcia nie ma nic. Sytuacja to obraźliwa, zarówno dla nich, jak i wyborców, których traktuje się jak durniów. Jest w tym szyderstwo, jest też pogarda. W tym dniu próbuje
się nas przekonać, że jesteśmy obywatelami.
Dziewczę wręcza mi świstek nie większy od karty telefonicznej.
Na nim gość o twarzy zaopatrzeniowca stara się o sympatyczny wyraz oczu. Reszty, niestety, zmienić się nie da. Kawałek dalej rzeźnik
z Parczewa obiecuje, że będzie dbał o moje sprawy… a ze słupa
szczerzy się urzędas z Kraśnika. I wszyscy chcą do sejmu, zasiąść
w ławach!… Nie dość wam, kmiotki, ławy przed chałupą, którą lud
willą nazywa? Chcecie do telewizji, troglodyci?!…
Wyborcze hasła: „Kto z Lublina? Jan Malina”. Lub zawołanie
pezetpeerowca: „Oczywiste jak pacierz – Malinowski w Senacie”.
„W tym sęk, by w Senacie zasiadł Bzdęg”.
Demokracja to rządy ludu, no zgoda – ale aż takiego?
210
Polityka jako współczesny mit. Pisał Mann w „Czarodziejskiej górze”,
iż czasy będą wymagać mitów, aby utrzymać społeczeństwa w ryzach.
„Mity” te niszczą język, ideologizują go i upraszczają. Działają
jak korniki: Z pozoru wszystko jest tak samo, słowa wyglądają jak
żywe, ale w środku są puste. Jak przekonać tych, którzy sądzą, że są
ponad tamte, stare „bajki”? I że ze strony „bajek” nic im nie grozi?
Zmrok, ciepły wieczór. Przez okno wpada nagle jak z nieba głos:
„Ja rozwiążę twoje problemy i sprawię, że wszystko nabierze sensu”.
Podrywam się z krzesła. Kto do mnie przemówił? Czyżby Jahwe?
Czy zechciał wreszcie, po latach pomoru, zwrócić na mnie łaskawe
spojrzenie?… Podbiegam, wychylam się, serce w piersi dzwoni!…
Nie, to nie Jahwe. To mikrobus ze spotem kandydata. Obwożą
go niczym Arkę Przymierza.
Ciepły wieczór. Siedzimy z Magdą na ławce i coś tam do siebie pogruchujemy. Z bocznej uliczki wyłania się para, ona z opartą o jego
ramię głową, on szepczący czułe słówka. Gdy są blisko, nadstawiam
ucha: „Wiesz, Skarbie – mówi mężczyzna do ukochanej – sytuacja
na Kaukazie bardzo się zaogniła…”
Druga strona tego: mój Bodyguard opowiada o profesorze od
„bajek”, Janie Parandowskim, który w latach pięćdziesiątych wykładał na KUL. Przychodzi ci on któregoś dnia do gabinetu i pyta:
«Dokoła mówią: „bułeczka”, „bułeczka”, proszę państwa, o co chodzi?» „Bułeczka, panie profesorze?” „No, jakoś tak”. „Może Gomułka?” „O, właśnie!…”
Scena powtórzyła się kilka miesięcy później: „Wszyscy biegają,
bo jedzie jakiś chwostek czy chrustek…” „Czy może Chruszczow,
panie profesorze?” „O, tak, tak!…”
Dziennikarze i publicyści oburzają się, że tłum wygwizdał na Powązkach kilku panów posłów. A kiedy mają wygwizdać – gdy ich widzą
w telewizorni?
Oglądamy ich w tele-mele, czytamy o nich w gazetach, ale na
211
żywo niemal nigdy. Nawet teraz, w czasie kampanii, nie ma spotkań.
W ich miejsce pojawiają się jakieś fagasy i wpychając kartkę zapraszają do głosowania niczym naganiacze do burdelu.
Odnosi się wrażenie, że politycy boją się wyborców. Mają rację:
to trędowate głuptasy. Można nimi zarządzać, ale spotykać się to
byłby ich duży błąd. Narazić się na pytania lub sparciałe jaja? Jeśli
więc już, to tylko za pośrednictwem mediów, nigdy twarzą w twarz.
Bo jeszcze kto wygwiżdże!…
Mediokracja. Marna nadzieja, że dyktat poglądów i „autorytetów” zostanie kiedyś ukrócony. Politycy mogliby się co najwyżej
obawiać dziennikarzy. Na szczęście dziennikarze należą do tego
samego świata.
***
W związku z wyborami mailowa wymiana lisów z Maćkiem, warta
chyba przytoczenia. Szkoda, że Maciek nie zgadza się, aby umieścić także jego odpowiedzi.
Maćku,
dziękuję za list – raz jeszcze zajrzę do „Lublina”, ciekaw jestem, na
ile Twoje zarzuty oraz zastrzeżenia się potwierdzą. (…)
To, co obserwuję, napawa mnie smutkiem, czasami przygnębieniem. Ten brak rozmowy, zastępowany kłótnią, obrażaniem się, inwektywami… Mój Boże, doszło do takiego natężenia nienawiści, że
ma się wrażenie, iż tylko wojna domowa może dać jej upust. Jeśli
zaglądasz do Internetu i czytasz „komentarze”, wiesz, o czym myślę.
Kultura polityczna osiągnęła poziom właściwy dla kiboli. Winę za
to ponoszą tzw. komunikatory, w których wyostrza się stanowiska
dla celów dramaturgiczno-konstrukcyjnych – 0żeby mieć dobry news.
Ale nie tylko. To także wynik tego, że na scenie politycznej główną rolę grają dwie partie wywodzące się z tej samej tradycji – solidarnościowej. Aby określić swoją odrębność, robi się, co tylko możliwe, w tym
szkaluje i pluje, jak to w polityce. To, niestety, udziela się słuchającym.
Tu przykład: Miałem kiedyś taką sytuację w Warszawie. Jechałem raniutko o 4-tej na lotnisko. Zaspany, z walizą, sprawdzający,
212
czy wziąłem wszystko ze sobą… a taksówkarz, który był bardziej
rozbudzony, przypuścił przy mnie atak na Lecha Kaczyńskiego, tak
pełen nienawiści, jak to tylko wśród warszawiaków możliwe. Pienił
się i miotał obelgi… aż mnie obudził. Wtedy go spytałem, czemu się
tak złości – czy LK wyrządził mu jakąś krzywdę? Ucichł, a ja znów spytałem, czy się kiedykolwiek z nim spotkał, czy zamienił choćby słowo…
Milczał. Powiedziałem mu dwa zdania o socjotechnice – i o tym,
że trzeba uważać, aby nie dać się zmanipulować.
Jeszcze jeden przykład, czasowo oddalony od tego, o czym mówimy. Jak wiesz, siedzę od lat, na amatorski sposób, w problematyce
biblijnej… i nabieram przekonania, że antysemityzm, o który Kościół
by-wa pomawiany, ma swe źródła właśnie w sytuacji początkowej.
Gdy trzeba się było odróżnić. Chrześcijanie, odrywając się od korzeni,
musieli – mimo przykazania miłości – w którymś momencie zaatakować żydów, a ponieważ nie mogli wprost, wybrali inną drogę. Wśród
apostołów był „na szczęście” jeden Żyd, no i na nim skupiono całą niechęć. Był to zabieg tym łatwiejszy, że on nie tylko zdradził Jezusa,
ale już nie żył, ale jeszcze popełnił samobójstwo. Ewangeliści synoptyczni raczej opisują, co miało miejsce i są w tym względzie dość
powściągliwi, ale św. Jan Ewangelista, który tworzy zręby doktryny
miłości, pisze o Judaszu zdania tak pełne nienawiści, że do dziś rażące. A przecież nie było to pod wpływem chwili, bo tę Ewangelię redagowano przez czterdzieści lat!… To jak kłótnia w rodzinie, między braćmi, o dominację.
Myślę, że czas nam, mój Drogi Macieju, wrócić do lektury Schelera
„Resentyment a moralność”, ja przynajmniej tak zrobię… I czas, aby
spotkać się w jakimś miejscu, by o tych rzeczach porozmawiać – zanim
się pozabijamy!…
No, dość, strasznie się rozpisałem :)
Ściskam Cię serdecznie.
Maćku,
dzięki za szybką odpowiedź – myślę, że w bardzo wielu sprawach
się zgadzamy, zaś tam gdzie nie, będziemy zawsze rozmawiać, nie
zaś się opluwać!… :) W końcu dobrze pamiętamy jedno z przykazań,
213
„Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu…”, uczył
nas tego nie tylko nasz wiejski katecheta.
Oczywiście, jest wielu głuptasów, wielu też, których nie zawsze można posądzić o dobrą wolę. Trudno, taki ten niedoskonały świat. Zapewne dlatego mamy też ten lepszy. (…)
To, czego się najbardziej obawiam, to to, żeby nasze więzy, wynikające tyleż z drogi życiowej, co i czegoś bardziej podstawowego, pokoleniowego, wręcz biologicznego, nie uległy zwęgleniu – żeby nikomu
nie udało się ich w nas zniszczyć. Jak śpiewa pewna dziewczyna: „Nie
dajmy się podzielić!…”
Wiesz, w tym wszystkim bardzo mi pomagają wykłady ks. prof.
Kamińskiego z metodologii, gdzie uczono nas przecież nie partyjności, ale podejmowania wysiłku dochodzenia do prawdy. Bywa to czasem
bolesne (hasło z Internetu: „Prawda was wyzwoli – ale najpierw wkurzy…”), wiemy jednak, jak bardzo warto.
Szkoda, że te listy są tylko dla nas – bo pomyślałem o dobrej rozmowie redakcyjnej na tematy, o których piszemy. Takiej, która wentylowałaby zagęszczone (teraz jeszcze kampanią) powietrze. Może jednak – już po wszystkim – uda nam się spotkać i pogadać?
Z serdecznościami oraz ucałowaniem rączek dla Pani Basi.
***
Dziś cisza przedwyborcza. W TV dobre programy i filmy, wywiady
z mądrymi ludźmi. Miło w takim kraju żyć.
Ów wybór między kandydatami, z których żaden nie jest chcianym, oczekiwanym… Wziąć ich razem, sklecić w jednego i zestawić
z mężem formatu Weizsaeckera czy Brzezińskiego, nie mówiąc
o Piłsudskim. Wtedy widać, co się nam oferuje.
Wieczorem wpada Magda. Przyniosła butelkę i dwie płyty. Słuchaliśmy Brela i Góreckiego, rozmawialiśmy, tańczyliśmy i pili czerwone wino. Potem dwukrotnie przerwaliśmy przedwyborczą ciszę.
Miałem zamiar obejrzeć program wyborczy i już rozsiadałem się
w fotelu, gdy przyszła Magda. I, jak to ona, z cytatem, dziś nawet dwoma: „Gdyby wybory mogły coś zmienić, dawno by ich zakazano”.
214
Drugi ze Stalina, wielkiego znawcy demokracji: „Nieważne, kto głosuje, ważne, kto głosy liczy”.
Słuchaliśmy Brela, tańczyliśmy i pili wino.
W telewizji skarżą się na frekwencję wyborczą. Rozumiem ich aż nadto. Też uważam, że wszyscy powinni wziąć udział w głosowaniu.
Choćby po to, by skreślać.
Ludzie są jednak mądrzejsi od polityków, dziennikarzy i takich
mędrców jak ja. Nie dają się w to wciągnąć. Są poza kontrolą. Przez
nieobecność stają się moimi „nieprzenikalnymi”. I dobrze. Sam
się wahałem, czy wziąć w tym udział.
Gdyby ustalono limit, poniżej którego wybory byłyby nieważne,
byłbym pierwszym, który pozostałby w domu.
***
Wstaję przed piątą, wypoczęty i dotleniony. Słońce świeci, cisza, zieleń, gruchają gołębie. Daleko, między drzewami, bawi się pan z psem
– pan ubrany na jasno, pies jest seter. Znam tego pana, studiował
w tym samym czasie co ja, ale, choć mijamy się dość często, nie
chce mi się do niego zagadywać. Jeszcze nie pora. Może za siedem,
dziesięć lat, jeśli dożyjemy, a pies zdechnie. Teraz niech się bawi.
Za oknem „nowa rzeczywistość”, wyraźnie powyborcza. Jej przykładem opowiadanko z nocnego surfowania po stronach GG:
<małtyna> jestem sobie w knajpie, knajpianej toalecie, w kabinie, sikam. Zaraz za mną przyszły dwie panny, stuk stuk szpileczkami, poprawiają mejkap przy lustrze. Jedna pyta drugą, czy może
poszłyby do Hawany (taki klub). A druga odpowiada, że nie, bo:
„Ty wiesz, co mi się tam ostatnio stało? Tańczę sobie, tańczę, a tu
mnie jakiś kolo spod baru obcina wzrokiem, no to podchodzę i mówię, że cześć, postaw mi drinka, bo mi się pić chce. A on, że dobra,
postawi drinka, jak z nim zatańczę. No to tańczymy, tańczymy, ale
mi się nadal chciało pić, to mówię, że może by mi postawił tego
drinka, bo mi się chce pić. A on, że może się najpierw przejdziemy
i wtedy mi postawi drinka. No to wyszliśmy, idziemy, idziemy, ja
się pytam, czy moglibyśmy wracać, bo miał mi drinka postawić,
215
bo mi się chce pić, a on, że zaraz wrócimy, tylko żebym mu najpierw
zwaliła konia. No to ja go tam obrabiam…”
W tym miejscu opuściłam toaletę, ale dziewczyna tylko rzuciła
na mnie okiem i kontynuowała swoją historię, a ja jeszcze myłam
ręce, więc pointa mnie nie ominęła i nie omieszkam jej przytoczyć:
„…obrabiam, a on mówi, że zaraz dojdzie i że chce mi się spuścić
w buzi. Trochę się zdziwiłam, ale spoko, kucam przed nim, nawet
taki dość wygolony był, więc spoko. No i się spuścił, niedużo tego
było, więc spoko połknęłam no i się pytam, czy już możemy wracać,
bo chcę tego drinka. On mi mówi: Spierdalaj, głupia kurwo…
Ty wiesz jak ja się poczułam??!…”
http://www.kretyn.com/najlepsze#ixzz5Vbx8kDaa # 762
***
Mój bezrobotny sąsiad, ten od synka okularnika, znalazł pracę. Podchodził dziś do kilku osób i ciesząc się jak dziecko dzielił wiadomością. Praca to układanie kostki na parkingu. „To świetnie – powiedział mu któryś z nagabniętych – pan zna się na tym, pan już to
robił”. „Tak, odpowiadał z dumą, jestem kamieniarzem. Będę pracował w spółce z o.o”.
Wracają upały. Zasuwam rolety, balkon zostawiam otwarty na oścież,
tak samo okno w kuchni – by wywołać przeciąg. Ale wiatr nie chce
się ruszyć, ani mu to w głowie. Pod oknem umęczone kwiaty i podwiędłe od skwaru liście. Nie mam nic do jedzenia, na szczęście
prawie nie chce się jeść, wystarcza kromka z masłem, gorzka herbata i papieros. Ludzi wymiotło; tylko co jakiś czas przejedzie samochód. Kto mógł, czmychnął nad wodę.
Po południu decyduję się wyjść. Na placu zabaw, okupowanym
zazwyczaj przez seniorów, dziś nie ma ani jednego. Ławki zajęli młodzieńcy starszej generacji; zasnęli jak niemowlaki, i to bez wspomagaczy. Z sąsiedniego bloku dwoje młodych, w wieczorowych kreacjach, wynosi harfę. Ładują instrument do passata i odjeżdżają
– do zimnych krajów?
216
„Nie dawajcie posłuchu ludziom mającym sny, których sami do snów
przywodzicie”. Sen z kategorii koszmarkowatych, w których czujemy, że odzwierciedlają naszą realną sytuację. Jego sednem było
przekonanie, że za chwilę zostanę publicznie skompromitowany.
Gdzieś z boku rodził się we mnie upór, aby za żadne skarby się temu
nie poddać.
Byłem w szkole na literacko-patriotycznej akademii, zaproszono
mnie trochę w charakterze dziwadła, trochę jako relikt patriotyzmu
– dość, że siedziałem z przodu, otoczony nauczycielami i rodzicami. Miałem coś tzw. młodzieży przeczytać.
Podano mi książkę z zaznaczonym fragmentem. Był to „Pamiętnik z powstania warszawskiego”. Wziąłem do ręki i otworzyłem.
Zaraz koło rozdziału były ilustracje, cała składka, tyle że kolorowe,
nie z okupacji. Przerzuciłem zdziwiony… ale co to? Kiedy próbowałem odnaleźć poprzednie miejsce, zauważyłem wśród nauczycieli poruszenie. Usłyszałem szepty. Nastawiałem uszu, jednocześnie próbowałem odszukać tamto miejsce.
Mówiąc coś do dziatwy, szukałem dalej. Wtedy spostrzegłem,
że to nie ta książka!… To nie Miron, tylko opracowanie. Poszatkowane, składające się z cytatów z „Pamiętnika”, komentarzy oraz
cytatów z innych książek. Nie rozumiałem, co się stało, przecież nikt
nie podmienił, cały czas miałem książkę w ręku – a jednak to nie
była ta!…
Dzieci zaczynały poruszać się i szeptać, mówił coś nauczyciel do
nauczycielki, nachylając się do ucha. Powiedziałem najbliżej stojącemu, że to nie ta książka i poprosiłem, by podano inną.
Któryś z nauczycieli wstał, ruchem ręki uciszył dzieci: «Nasz
gość przeczyta inny fragment z innej książki, z „Kamieni na szaniec”» – i podał egzemplarz. Przejrzałem kartki. Ale to też nie były
„Kamienie”!… To była, jak mogłem się zorientować z rzutu oka,
„Struktura nauki”, rzecz zupełnie nie dla dzieci. Podniosłem oczy,
by dać znać nauczycielowi, jednak ten był zajęty rozmową. Zrozumiałem: postawiono mnie w sytuacji, która zetrze mnie na proch.
Dzieciarnia i rodzice czekali… a ja miałem się na tym wyłożyć.
217
Wtedy postanowiłem, że się nie dam: Zacząłem udawać, że czytam „Pamiętnik...” Czytałem, zawieszając glos, robiąc przerwy i gestykulując. I przez cały czas miałem świadomość, że co innego czytam, co innego mówię, a coś jeszcze innego wiem.
Rano, gdy wylegiwałem się w łóżku i wspominałem wieczór z Magdą, tknęło mnie ni stąd, ni zowąd podejrzenie, że w swoim pisaniu
imituję jakąś rzeczywistość. I robię to od tak dawna, że nie jestem
już w stanie widzieć prawdziwej. Nawet jeśli ją gdzieś pod spodem
czuję, to nie chcę się przyznać. A ona jest, zaś ja powinienem mieć
odwagę to zobaczyć.
Tak, ten notatnik to wcale nie jest mój świat. Gdyby był mój, byłbym w nim o wiele bardziej spokojny. Byłbym też lepiej zagospodarowany i nie tak „płaski”. A tutaj, gdy przeglądam to, co napisane, odnoszę wrażenie, że znikły gdzieś wszystkie inne strony, które
w człowieku są.
Trzeba szukać głębiej. Ryzykować, próbować i znaleźć. Nawet,
jeśli dusza nieczysta, jeśli duch nikczemny. Zaś ja amputuję sobie
ducha, wstawiam na jego miejsce protezę.
Jednak to nie takie proste, bo tych rzeczywistości jest kilka, i to
w małym stopniu do siebie pasujących; aż dziw, że się człowiek nie
rozpadnie… Mógłbym coś innego odsłaniać, czymś innym się zasłaniać, konfabulować w zupełnie inną stronę, inaczej rozkładać
akcenty. Na przykład od strony okrucieństwa. Albo grzechów, tych
najcięższych. Albo erotyki, jej radosnych dokuczliwości. Albo
zmian, których było kilka, znaczonych nazwami miast. Albo lat nauki… To by pokazało inne rzeczy, inną twarz. Ale mi się nie chce,
bo to niedogodne, męczące. Idę po najłatwiejszej linii, porzucając
pozostałe. Wycinam i tnę, wrzucam do magazynu, w końcu robię
„empty trash” – i nie zostaje nic. Nie ma śladu mnie innego, którym
też przecież jestem.
Gadanie, gadanie… Gadam, a raczej ględzę, bo tak naprawdę,
to mi się nie chce… Nie chce mi się żadnej wielowymiarowości, żadnego igrania sensami, a już na pewno opalizowania… Leniwa niedziela, leniwe sam na sam z Magdą. Przerywa je na chwilę mucha,
218
wpada do pokoju przez okno. To brzęczenie jest rzeczywiście natrętne. Otwieram drzwi na balkon, próbuję ją przegonić. Magda
przygląda się pościgowi. Gdy mucha chowa się pod klosz, mówi:
– Poszła do solarium.
Poruszam lampą, mucha siada na komputerze.
– Udaje mysz – komentuje Magda.
Obchodzę tak zwane stanowisko pracy, pstrykam w nią palcami:
– Dostała prosto w zad.
Na to Magda, przeciągając się jak kotka:
– Hmmm…
Idziemy do kuchni; tam jest trochę chłodniej. Szykuję kawę, zamiast śmietanki dwie łyżeczki lodów waniliowych. Opowiadam o pracy w cegielni, w czasie wakacyjnej przerwy. To było pierwsze spotkanie z kryminalistami – nie mordercami czy zbrodniarzami, raczej
„świrami” (cynkwajs na czole). Byli tyleż okrutni, co sentymentalni,
zaprzyjaźniliśmy się. W ostatni dzień okradli mnie ze wszystkiego.
W nocy, gdy siadam do komputera, mucha pojawia się znów. Ganiam za nią z ręcznikiem. Strącona, kręci się na podłodze, niezdolna do lotu. Wypuszczam na nią długi płomień z zapalniczki. Zabrzęczało, zaskwierczało – na parkiecie pozostała czarna zgorzel.
***
Wnoszę do mieszkania stojak z praniem i przekładam rzeczy na drugą
stronę. Jest 456, dobry układ cyfr. Myję zęby, wypijam szklankę wody i bodaj czwarty raz sięgam po „Drogę donikąd”.
Mackiewicz. Nie jest dla niego ważna forma i tego rodzaju zabawki, ale to, co się dzieje poza książką. Poza papierem, poza literaturą.
Ludzie. Mackiewicz jest nie w literaturze, a po stronie rzeczywistości. Powieść to tylko sposób, by brać człowieka w obronę.
W mieście natrafiam na scenę jak ze „Złego”. Filmową, gotową
do nakręcenia. Wsiadam do autobusu i widzę, że coś się w nim dzieje. Szofer zamyka drzwi i wyłącza silnik. Z przodu stoi dwóch mężczyzn, nastroszonych niczym koguty, jeden mojej postury i w zbliżonym wieku, trzeźwy, drugi młodszy, z kodem kreskowym na karku.
Ten „mój” sięga po telefon i dzwoni po policję. Oznakowany toczy
219
się w kierunku drzwi. Szarpie je raz i drugi, wsuwa w szparę ramię
i przeciska się na zewnątrz. Nogami stoi już na ulicy, w środku zostaje tylko ręka. I wówczas starszy pan chwyta za tę rękę i wygina tak
mocno, niczym dźwignię, że twarz oznakowanego rozpłaszcza się
na szybie. Jak to mówią, typek robi karpia. Ludzie w autobusie,
odetchnąwszy, wybuchają śmiechem.
Łobuz miota się na zewnątrz jak we wnykach. Trwa to kilkanaście
minut. W środku zaczynają się rozmowy, autobusowa wymiana poglądów na temat „współczesnych”. Gdy przyjeżdża policja, kierowca otwiera drzwi, a starszy pan przysuwa łobuzowi kopa.
– No, co to?!… – jęczy trafiony. – Chuligan też ma prawa człowieka!!…
***
Zmęczony duchotą kładę się pod prześcieradło i zasypiam. I śni
mi się Henryk Bereza.
Ale jak dziwnie. Wychodzę z domu, patrzę, a on siedzi okrakiem
na dachu. I do tego w kominiarskim mundurku. Umazany sadzą.
Ledwie go poznałem. Macham do niego ręką:
– Co pan tam robi, panie Ha?
– Wypatruję młodych talentów – mówi szeptem, takim pod Konwickiego, chrypiącym. Mimo to słyszę go doskonale. Zastanawiam
się, czemu szeptem, a on zgaduje moje myśli i odpowiada:
– …żeby nie spłoszyć.
Macam po ciemku ręką i chwytam się za guzik. Dziwne, bo nie
sypiam w pidżamie, a tym razem tak.
A gdy tylko na guzik trafiam, wszystko się zmienia – i teraz jedziemy z panem Henrykiem pociągiem. Do Skierniewic.
– Ależ pan uparty – mówię. – W tych poszukiwaniach.
– Skierniewickie to prawdziwe zagłębie – zaczyna i nie kończy,
bo w drzwiach pojawia się Janusz Głowacki. Ma na sobie białą marynarkę, prosto z Nowego Jorku. Tweedową i welwetową jednocześnie. Patrzy na mnie spode łba, jakbym mu był towarzyską konkurencją. A pan Henryk, człowiek anielski, już nas sobie przedstawia.
– Pan B., autor – pan Janusz, autor „Z głowy”.
220
– Tak, znam „Pięknych dwudziestoletnich”, czytałem – mówię
niegrzecznie i od razu myślę, że taki chamski to potrafię być tylko
przez sen. Tymczasem Głowacki zdejmuje marynarkę, wiesza ją
ostrożnie i podkręca rękawy. Też amerykańskie, we wiadomej,
kowbojskiej sprawie. Budzę się na łeb, na szyję i leżę długo w ciemnościach. Serce powoli kończy swój łomot.
Gdyby co, stawiłbym mu czoła. Głowackiemu. Mogłoby być ciekawie. On to pewnie lubi – ale po co robić skandal. Uspokojony
decyzją, zasypiam znów.
Teraz śni mi się kawiarnia w Czytelniku, w niej same „kręgi zbliżone do Wiejskiej”. Wśród nich pan Ha, tak naprawdę zupełnie
tam obcy. Siedzi przy stoliku z drugim panem Ha, kiedyś Konradem, teraz Gustawem. Kłaniam się z daleka, żeby się nie narzucać – śnić się komuś trzy razy jednej nocy to trochę za dużo. Ale
pan Ha kiwa na mnie, więc się przysiadam, jak gdyby to było normalne.
– Akurat rozmawiamy o Goethem – mówi pan Henryk tytułem
wprowadzenia.
Przez gwar kawiarnianych rozmów przebija się pani zza bufetu:
– Dy–wa sy–cha–bowe proszę!…
– No, właśnie – potwierdza pan Gustaw. – Że ten Goethe to jednak łgarz. Weźmy na przykład „Lottę…” Jeśli mężczyzna po trzydziestu latach spotka kobietę, którą kiedyś kochał, to przecież się
nią nie zachwyci. Ani ona nim.
– Kłamstwo literackie, ale jakie piękne – mówi pan Henryk.
– No, może tylko tyle – odpowiada pan Gustaw pojednawczo.
Wyjmuje cienkiego papierosa i zapala. „Pewnie w domu mu nie
wolno” – myślę, ale nic nie mówię. Po epizodzie z Głowackim jestem ostrożny.
– Chciałem pana przeprosić – odzywam się do pana Gustawa.
– Pan? Mnie? – pyta i patrzy tymi na wpół figlarnymi, na wpół
demonicznymi oczyma. – Za co?
– Za fo pa.
– Faux pas? Proszę wybaczyć, ale jakoś nie przypominam sobie…
221
– Kilka lat temu wychwalałem, że kongenialnie czyta pan „Czarodziejską górę”. A to był „Doktor Faustus”. Wybaczy mi pan?
– De wolaja… – dźwięczy nad nami piękny sopran.
– Ależ proszę pana – śmieje się pan Gustaw z mojego sumienia.
– To doprawdy głupstwo. Ludzie nie wybaczają sobie większych
spraw i jakoś z tym żyją. Nieprawdaż, Henryku?
A ja jakbym nie słyszał, dopytuję się dalej. Jakbym nie ze snu
był, lecz z Czechowa.
– Wybaczy mi pan? Wybaczy?
– Ach, oczywiście, młody człowieku – mówi Konrad-Gustaw i z pobłażliwym uśmiechem klepie mnie po wierzchu dłoni.
– No, to świetnie – „Jedno mam z głowy” – A teraz pan, panie
Henryku…
– Co się stało?
– Czy pan daruje mi ten żart?
Patrzę na niego oczekująco, niemal błagalnie, podczas gdy jego
brwi stają się coraz bardziej i bardziej gęste. Nad salą dźwięczy
nie jeden, ale kilkanaście już głosów, anonsujących kulinarne rewelacje:
– Gołąbki w sosie.
– Dy–wa razy flaki, trzy kawy.
– Pastra-mi z jelenia.
– Bigos z młodej proszę…
„Nie przedrę się – myślę. – Nie dam rady. Cała nadzieja w jego
charakterze…”
I w tym momencie budzi mnie jakiś nocny SMS. Cholera z tą nowoczesnością!…
Próbuję zasnąć, by na powrót dostać się do snu, jednak nic z tego nie wychodzi. Leżę i leżę. Wokół czarna jawa.
***
Kartka z sennika: Jestem w Maisons-Laffitte, w nocy, z Markiem K.
i jeszcze kimś. Siedzimy po ciemku w jardin d’hiver. Przez okno
widać ogród, zaś w ogrodzie, w dwóch hamakach, blisko siebie
oni – pani Zofia i Giedroyc.
222
Noc jest bezksiężycowa, ale jasna, ze światłem, które pozwala widzieć ich profile. Sylwetki są okryte pledami. My w środku wiemy,
że rano przyjdzie czarnoskóra pani Morisson, i poda obydwojgu
po strzykawce. Tak, by mogli zrobić sobie zastrzyk, jak postanowili.
Ukończyli dzieło i żyć dalej nie ma sensu. Odejdą razem, jak przez
pół wieku razem pracowali.
Siedzimy w fotelach, a oni tam śpią, niczym w Afryce, gdy w środku gorąco i trzeba nocować na zewnątrz. Zawieszeni pomiędzy
ciemnością a ciemnością, wiedzący, że dokonali wszystkiego, czego
powinni dokonać. Widzę ich sylwetki na tle nieba.
Wcześniej przez przypadek zdążyłem zobaczyć się z Józefem Czapskim. Wszystko dlatego, że Książę Redaktor był zmuszony przesunąć godzinę audiencji. „To zupełnie niesłychane, informatycy przyjechali bez uprzedzenia!… Może pan zajdzie do Józia – zaproponował. – Jestem przekonany, że się ucieszy”.
Pan Józef przyjął mnie w pokoiku na piętrze. Leżał owinięty w granatowy pled, na wąskiej, ustawionej pod ścianą sofce. Przypomniała mi się leżanka Białoszewskiego; pana Józefa była dłuższa.
Znałem jego twarz: Białe jak mleko włosy, odcinające się od różowej
cery, na pledzie długie ręce, zakończone jeszcze dłuższymi dłońmi,
do tego ascetyczne rysy z haczykowatym, niosącym grube okulary,
nosem. Zagaiłem jako wydawca, chcąc upiec przy okazji jakąś
pieczeń – ale pan Józef nie chciał wyrazić zgody na żadną książkę: „Wie pan, za dużo się o mnie ostatnio pisze i mówi… To wszystko dlatego, że tak długo żyję – dodał. – Za długo. Chciałbym już
umrzeć, jestem bardzo zmęczony”.
Ujął mnie za ręce i poprosił, bym pozwolił mu zwracać się do mnie
per „ty”. Rozmawialiśmy o malarstwie, dzienniku Jana Cybisa, mojej
pracy we Francji, wreszcie rodzinie – jakbyśmy się znali od dawna.
Gdy wyjaśniłem, że pracuję przy budowie domu, rzekł: „Wy, architekci, macie świetne wyczucie bryły… Zawsze wam tego zazdrościłem”. Nie wypadało oponować, że stoję przy betoniarce.
Pan Józef opowiadał o kweście na rzecz „Kultury”, którą odbył
po Stanach Zjednoczonych – wszystko w pięknej, literackiej polsz223
czyźnie. Gdy niespodziewanie pojawiło się w jego opowiadaniu słowo „wybulił”, niemal parsknąłem śmiechem. „Tak, mój drogi – wyjaśnił pan Józef – wybulił. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu.
I małe, i duże. Nie trzeba komplikować tego, co proste”.
Otoczony galerią obrazów, notesów i książek, denerwował się, że
traci tyle dni na niczym. „Wczoraj aż spytałem Jerzego, czemu zmarnowałem dzień, a Jerzy przypomniał mi, że przecież wczoraj byli tu
Wajdowie, a ja opowiadałem im o Katyniu… Zapominam to, co
teraz, za to słyszę rozmowy z kolegami, tak jakby tu byli. Widzę
ich wszystkich, pamiętam imiona, gdzie kto siedział, kolor ławek
i narysowane na nich krechy, a z wczorajszego nie zostaje nic.
Więc zapisuj wszystko, także to, co ci się wydaje nieważne, bo my
nie wiemy, co jest ważne”.
Była taka chwila, gdy rozmawiając o dość niewinnych kłamstewkach, związanych z przemytem książek do kraju, zażartowałem sobie
cytatem z Heinego: „Bóg mi wybaczy, to jego zawód”. W odpowiedzi
pan Józef aż podniósł się na sofce i niespodziewanie mocnym głosem powiedział: „Ale ja Mu nie wybaczę!… Za dużo zła i cierpienia
widziałem, za dużo, za dużo!…”
***
Rozmawialiśmy o Beksińskim, potem o sztuce, wreszcie nawet o sensie tworzenia. Rozmowa rozpływała się na boki, przeciekała przez
palce. Mówiliśmy o Norwidzie, Wyspiańskim i Sokratesie, takie
tam… Mówiliśmy ogólnie, potem znowu szczegółowo, a ja upierałem
się, że jeśli chodzi o artystów, trzeba rozważać sprawy w splątaniu
z prywatnymi. I że można przyjmować dwie perspektywy: W pierwszej zakładamy, że wszystko jest dobre i ku czemuś dąży, w drugiej
– że to horror, absurd i ślepy dół. Mówiliśmy, że jeśli dół, to zawsze
się zdąży, ale... I wtedy wypłynęła sprawa samobójstwa.
Uparłem się – i to w obecności dziecka – że samobójstwo trzeba
uprawomocnić, zarówno logicznie, jak i metafizycznie. Że najwyższy
czas. To drugie skrzydło wolności, jej kamień węgielny. Bez tej możliwości wolność tych, którzy decydują się żyć, jest ułomna. Jest nie
wolnością, ale pozwoleniem na wolność w obrębie więzienia. Muszę
224
mieć prawo opuścić więzienie – wbrew wszystkiemu. Wbrew oburzeniu Kościoła, oczekiwaniom matki i ojca, dzieci. Odbieranie prawa do samobójstwa jest równoznaczne ze skazywaniem człowieka na
(trzeba tak to nazwać) fundamentalny infantylizm.
Robią to wszyscy. Trzymają drugich przy życiu wszelkimi sposobami. Kościół mówi o jedynym grzechu, który nie zostanie odpuszczony – przeciw Duchowi Świętemu. Grzechu odrzucenia tego, co
stworzył Bóg i co „widział, że było dobre”. Mnie chodzi o prawo
odrzucenia także Boga. Odrzucenia Go w imię wolności absolutnej. Z możliwością potraktowania idei Boga jako jeszcze jednego
tabu, które ma chronić przed uczynieniem takiego kroku. Odrzucenia Go jako strażnika życia, a tak naprawdę więzienia, jakim jest
życie. Bo życie można postrzegać także jako takie, bo On stoi tam
na górze, metafizyczny Dozorca… Jeśli nie mogę odrzucić także życia, także Boga, narosłych przez wieki konstrukcji, to, jakkolwiek
to zostanie nazwane, jest to kłódka na moją wolność.
Człowiek jako jedyny może uczynić, właśnie w tym miejscu, coś
więcej niż Bóg. Bóg nie może sam siebie unicestwić, człowiek tak.
Tu Go człowiek przewyższa. Czyż ma w imię dość niejasnych argumentów zrezygnować z tej jednej przewagi? To wydaje się być co najmniej nierozsądne. Nie można z tego rezygnować, nawet w obliczu
wiecznego potępienia. Bóg obdarzył nas aż taką wolnością – czy to
wobec niego fair, by tę wolność odrzucać?
Ale jest gorzej. Bo jeśli nie mogę odrzucić życia, to nie mogę go też
uwielbić. Zachwycić się nim, zakochać. Będę je wielbił, ale z przymusu czy instynktu. Razem z wszystkimi, którzy przywykli, przyzwyczaili się, polubili klaskać, moralizować, przestrzegać. Za takim
uwielbieniem stoi strach. I wszyscy ci, którzy żyją, będą szukać
wspólników w tchórzostwie. Będą wysilać się do siódmych potów,
aby znaleźć argumenty przemawiające za.
Samobójstwo to fundament, kamień węgielny wolności. Samobójstwo świadome konsekwencji. Odrzucenie świata, Boga, swojego
ciała i całej tej propozycji, którą otrzymaliśmy w momencie przyjścia na świat. Propozycji – a nie obowiązku. Stoję na brzegu przepaści, na krawędzi – lubię tak stać, chcę tam stać – i myślę, zastana225
wiam się nad argumentami, które przekonają mnie, że warto się
cofnąć. Jeśli nie znajdę, to pofrunę.
Jakże słodko jest mówić to własnemu dziecku. Jak dobrze go nie
oszukiwać. Nie zamykać ludziom tej furtki. Nie konserwować w puszce kłamstw. Nie wciskać tanich rozwiązań, ale dać poczuć powiew
zimnej wolności – ku śmierci. Dopiero teraz mogę mu mówić resztę.
Bez tej perspektywy, nie śmierci nabożnej, w objęciach Kościoła,
w takim czy innym stadzie, życie staje się obrazą. To propozycja poniżej godności. Akceptacja ze strachu. Pozytywizm tchórzy.
Nie chodzi o otwarcie jakichś „wrót percepcji”, przejście do wyższej rzeczywistości. Nie. O przejście do nicości. O prawo do przejścia. Do takiego wyboru. Bez prawa do tego wyboru wszystkie inne
są prawami pozornymi.
Prawo do własnej, przez siebie wybranej, śmierci. Gdy go sobie
dasz, dokonasz skoku o niesłychanej dynamice, usensowniającej życie. Jednocześnie zobaczysz, że zalewa cię wszędzie i na co dzień
morze świętego, upaństwowionego, zmiękczonego ciepełkiem, interesownego do szpiku kości kłamstwa. Ale to ich interes, nie twój.
Pamiętać o tym codziennie. Pamiętać nie tylko, żeś śmiertelnym
jest – ale też, że zawsze, w każdej chwili możesz i masz prawo wybrać śmierć. Masz ją pod ręką. Powiedzieć wszystkiemu i wszystkim: adieu.
Wybierz taką perspektywę. Uruchom ją. Otwórz w sobie. Gdy otworzysz, poczujesz odświeżający wiatr. Wstań rano i pomyśl, że to
jest dzień, w którym możesz popełnić samobójstwo. I niech to będzie
myśl radosna. Wtedy będziesz też mógł do końca uczciwie domyśleć, czemu chcesz przeżyć nowy dzień.
Magda słucha naszej dyskusji z boku. Słucha i się uśmiecha. Gdy
milkniemy, mówi:
– Chcę zagospodarować ten segment rynku.
– ???
– Oferta dla samobójców.
226
***
Dzień z panem Rysiem, który pomaga w remoncie mieszkania. Równolegle do remontu trwa ocieplanie budynku. Pan Rysio, nie podnosząc głowy, mruczy do siebie: „Przykrywają socjalizm styropianem...”
My kładziemy terakotę. Jednokolorową, więc sprawa prosta. Ale
na balkon nie starczy, trzeba na przemian z inną. Mówię:
– Na balkonie ułóż ją tak a tak...
– Nie rozumiem – mówi majster.
– No, tak a tak.
– Narysuj to.
Rysuję. Rysio nadal:
– Nie mogę sobie wyobrazić. Pokaż, jak to ma być.
Biorę płytki, układam we wzór.
A Rysio:
– No, teraz to mogę sobie wyobrazić.
I ułożył inaczej.
Jak tylko Rysio skończy, wracam do „Judasza”. Chyba się uleżało i można zajrzeć. Zacząć trzeba od lektury Mannheima, by zobaczyć, w jaki sposób przebiega redukcja sensów w językach ideologii. Mam silne, niczym nie podbudowane przekonanie, że podobny
mechanizm uruchamia się również wtedy, gdy tworzy się paradygmat religijny. Dopiero gdy zręby zbudowane, zaczyna się proces.
Remontu ciąg dalszy. Dwaj mężczyźni, jeszcze niemal chłopcy, obsadzają drzwi. Starszy, rozmowny, opowiada o różnych przygodach, dowcipkuje. Drugi milczek. Tamten gada bez przerwy, z pół
godziny. Gdy milknie, cichy odzywa się:
– No i co, powiedziałeś już wszystko, co wiesz? No to teraz powiedz, ile jest dwa razy dwa, dodać dwa.
Słucham i się śmieję – a milczek znowu:
– No, powiedz panu, ile jest dwa razy dwa, dodać dwa.
– Odpieprz się.
– Dobra, dobra, mądralo, no ile?
227
– Odwal się, czepiasz się drugi tydzień...
– Wie pan – wtrącam – pomogę panu. Kolejność działań jest taka:
potęgowanie, mnożenie, dzielenie, dodawanie, odejmowanie...
Wzrok mojego ucznia mętnieje.
– Mam drugą podpowiedź: Jeśli pan zgadnie, kupię panu małego
fiata...
Wtedy twarz chłopaka rozjaśnia się:
– Wiem! Sto dwadzieścia sześć pe!...
Ojciec małego okularnika znów odprowadza go co rano do szkoły.
Mam złe przeczucia. Musiało się coś stać, bo wygląda jeszcze gorzej niż w miesiącach, gdy był na bezrobociu.
Wieczorem jestem w „Obi”, by dokupić kilka drobiazgów. Przy
regale z muszlami zerka na mnie jakiś gość. Więc i ja zerkam – a on
się kłania. Uśmiecha się, ja też. Podchodzi i wyciąga rękę:
– Pan mnie poznaje?
– Proszę wybaczyć, ale jakoś nie… Twarz mi znajoma…
– Mietek Gdula, nauczyciel historii z gimnazjum...
– Ach, tak, oczywiście, przypominam sobie pana, panie Mietku
– mówię z ulgą.
– To pan jesteś Mietek. Ja to Marek, kolega Jurka Niedoborka
– mówi, wyraźnie obrażony. I oddala się w stronę stoiska z prysznicami.
***
Wyjaśniło się: Wieść krążąca po dzielnicy niesie, że kamieniarz od
małego okularnika stracił pracę. Mówią, że prywaciarz go oszukał.
***
Gorąco, upał nie do zniesienia. Jadę do Warszawy spotkać się z Jankiem Lebensteinem, obgadać sprawę gwaszy do „Rytmów…” SępaSzarzyńskiego. Siedzę w pustym przedziale, z dwiema butelkami
wody, obok „Europa” oraz książka Benedykta XVI o Jezusie.
228
Pociąg przecina łagodne łuki dolin. W dolinach sady, na drzewach chłopcy zrywający wiśnie. Patrzę na nich i, jak to w podróży,
zbiera się na wspomnienia. Kiedyś robiłem to samo, gość, który
nas zatrudniał, kazał gwizdać, byśmy za dużo nie jedli. Po lewej
stronie buraki, po prawej kartofle i pszenica. Pasma pól, przedzielone miedzami, gdzieniegdzie pochylona sylwetka, niedaleko niej
samochód. Obraz zostaje z tyłu, w jego miejsce pojawia się chłop
w kraciastej koszuli. Idzie przez łan jak na obrazie van Gogha.
Brak mi tych pól. Łażenia polną drogą, wejścia do lasu – i brak
spokoju. Skupienia, czasu, aby wejść w krajobraz, usiąść i patrzeć.
Na chłopa pracującego w ziemi, na horyzont, ścianę drzew.
W pole widzenia wpływają kominy puławskich „Azotów”. Wychylają się z granatowej fali lasu niczym czubek parowca. Pan
rozwożący napoje zatrzymuje się koło przedziału, patrzy na leżące
obok butelki i sięga po własną. Wiadomo – skwar, niejednemu dziś
od tej gorączki odbije…
Do przedziału wchodzi kobieta. Młoda, na stacji Dęblin, najbardziej bezchmurnym mieście. „Na małej stacji, w wiosce Poronin,
gdy pociąg stanął wśród zgrzytu szyn…” – przypomina się, jakby
wyskoczyło z rytmu kół. „Takie rzeczy będą cię trzymać aż do końca” – myślę, ale tylko przez chwilę, nie chce się dalej – bo gorąco.
Kobieta zajmuje miejsce, wyciąga telefon i informuje, że wsiadła.
Przez okno wlatuje jak na spadochronie ziarenko ostu. Wylądowawszy w rozchyleniu koszuli próbuje mnie zapłodnić – a nuż się
uda? Ach, rozrzutność Natury, jej upór. Odkładam książkę, pociągam z butelki.
Książka J. Ratzingera, bardzo ciekawa jako przykład postawy
autora wobec przedmiotu, którym się zajmuje. Papież, co oczywiste, wierzy i siada do pisania jako wierzący. Gdy tak zaczyna, wszystko inne jest formalnością, kwestią wiedzy, orientacji w tym, co napisano. Oraz daru układanki. Trzeba przyznać, że B. XVI ów dar
otrzymał oraz wydoskonalił, i to w stopniu najwyższym.
Mnie interesowałoby coś innego. Napisać książkę o Jezusie, która
zaczyna się nie tylko od sceptycyzmu, ale i niewiary. Od zwątpienia, nawet odrzucenia Boga. I, tak rozpocząwszy, opierając się na
229
Nowym Testamencie, posiłkując Starym, dojść do wiary. Oczywiście, papież tego nie może, bo już wierzy. Wiara to jego „zawód”.
Także wiara, że wiara to droga właściwa. Ale wszyscy inni wierzący-niewierzący mogą. Więcej: mają szansę, której nie ma papież.
I tu być może czeka nas niespodzianka. Bo podążając takimi ścieżkami dojdzie się do dość podobnych konkluzji. Można pokazać
wszystkie słabości Pisma oraz pism, ich błędy i ludzkie ingerencje
(by nie powiedzieć: manipulacje), a mimo to dojść do wniosków zbieżnych z tymi, które mamy w książce Benedykta XVI.
Bez względu jednak na to, jakimi drogami przebiegną nasze próby,
na końcu będzie pytanie bez odpowiedzi. Pozostaniemy jak dzieci
we mgle.
***
Wywiad Henryka Berezy na uroczystościach „Twórczości”, udzielony programowi TV „Kultura”. Stoję nieopodal, przy grupce, która wyszła na papierosa. Słyszę życzliwe: „Nikt tego nie ogląda”.
W południe wpadam do restauracji. Knajpka lekko spelunowata,
ale nie ma czasu, więc zostaję. Zamawiam mielonego. Przy sąsiednim stoliku siedzi czwórka. Ten naprzeciwko patrzy mi w oczy, jakby mierzył siłę oporu. Spuszczam wzrok w buraczki, a on:
– Ej ty, smakuje?
– Zostaw. – To jego współbiesiadnik. – Co ci przeszkadza?
Ten nadal:
– Ty to musisz być mądry. Masz wielki łeb. Słyszysz? Do ciebie
mówię! Masz łeb jak koń.
– Daj spokój – mityguje go tamten. – Spożywa posiłek, nie zaczepiaj.
– Racja – przyznaje agresor. – Pójdę przeprosić.
Podchodzi.
– Brzydko się zachowałem – mówi. – Użyłem słów uznanych za
obelżywe. Przepraszam.
Wyciąga rękę. Podaję swoją. Ten ściska ją i mówi:
– Przepraszam cię, ty chuju.
I odchodzi.
230
W drodze powrotnej lekturę Ratzingera zakłóca widok ubranego
w letni garnitur mężczyzny, w lasku pod Falenicą. Stoi na mazowieckich piaskach i trzepie kapucyna. Łoi go urbi et orbi, z odwróconą głową, ale lufą wycelowaną w pasażerów, bez względu na
różnice płci. Maszynista zwalnia, chyba w akcie miłosierdzia, co
wywołuje wśród podróżnych dodatkowe zmieszanie. Tylko starszy
pan nic nie zauważa. Albo udaje, że nie. Udaje z wyżyn godności.
Bo jeśli zauważył, to uważa, że rzeczy ohydne należy ignorować – a potem zignorować to, że zauważył, a wreszcie zignorować także własny
akt ignorowania.
Co go bierze, tego ze skarpy, że aż tak mizeraka marszczy – cały
skład czy sama lokomotywa? Może pęd pojazdu, tonaż, rozgrzany
dziś dodatkowo i nie do wytrzymania? A może jednak my, audytorium tak liczne, o którym można tylko marzyć?
***
Nareszcie lunęło jak z cebra. Lubię takie chwile. Te po deszczu, gdy
wszystko obmyte, błyszczące, a w powietrzu podwójna ilość ozonu.
Nieraz wstawałem o świcie, zbudzony deszczem albo burzą, włączałem komputer i pisałem.
„Judasz”. Praca posuwa się naprzód. Węzeł z Janem Chrzcicielem
mam rozwiązany. Jest to powtórzenie historii z Jakubem i Ezawem,
rozpisane na dwie kobiety, które go zabijają.
Wiem też, jak rozwiązać zagadkę Judasza. Dziś mogę to ogłosić
oficjalnie, miastu i światu. Nie dał rady papież, nie potrafili teologowie ani przeróżni literaci. Namęczyli się, powymyślali pokrętne
argumenty, a to takie proste.
Mój Boże, tak właśnie się wariuje. Jeszcze chwila, a zostaniemy
tylko Bóg i ja. A może nawet – Ja i bóg.
***
Wczoraj odbył się wieczór poetycki jakże uroczego (także, gdy na
fleku) członka Stowarzyszenia Pisarzy. Czytał dobre wiersze, najlepsze były te pod Miłosza. Było kilka takich, które zdradzają, że du231
sza poety nie do końca – mimo przednich alkoholi – wydestylowana.
To, co można załatwić w rozmowie, przedostało się do poezji.
Puentą wieczoru był moment, gdy dobrze już zawiany poeta
wstał, odgiął się w tył i odlał do obecnej na stole popielniczki. I to
tak, że nie przelała się ni kropla.
…zaś kolega, rajca miejski, gdy go zagadnąłem o komunalną pracownię, poklepał mnie po ramieniu i doradził serdecznie, abym napisał arcydzieło, zgarnął „kasę” i kupił sobie coś własnego!…
Potem zebrało mu się na wspomnienia. Westchnął i dodał, że pamięta, jak to trzydzieści lat temu byliśmy razem w Świdniku. I że
redagowaliśmy strajkowy biuletyn. I że razem dostaliśmy pałami.
A ja pamiętam, że gdy ZOMO rozwaliło ogrodzenie i spychano nas
pod mur, powiedział: „Ustawmy się bokiem, to nas nie zgniotą!”… Dziś
widać, że jest ekspertem od ustawiania się. Chyba zadedykuję mu
„Nowego Romka”.
Cokolwiek by rzec, tak zwana lewica dobrze wie, co to solidarność.
Cholera! Ileż razy, gdy coś napiszę na forum któregoś z portali, albo
w ogóle się nie ukazuje, albo wypowiedź znika po półgodzinie.
Szczególnie na Wirtualnej. Dziś godzinę zajęło mi pisanie, po którym nie ma śladu.
Surfowanie w sprawie klerka:
Rej: „Bo tak się prawdy nagadał w szalonej postawie
Gdy ci, którym mówić przystoi, milczą o niej prawie”.
Władysław Broniewski; «Temu światu ja się nie poddam
Temu światu ja krzyczę: „Nie”».
Borowski: «Poeta jest po to, aby mówił światu „Nie”».
Herbert, Przesłanie pana Cogito.
L. Unger, Intelektualista – kto to taki?
Link: http://unger.blox.pl/html/1310721,262146,14,15.html?
2,2007
232
NOWY ROMEK
Cześć – czołem!
Pytacie, skąd się wziąłem?
Wybraliśmy się na te unijne uroczystości razem z Romkiem. W końcu to także nasze święto. O to przecież – jak mawiają starzy kombatanci – my walczyli.
Na deptaku był już spory tłum. Każdy chciał być obecny w tym
historycznym, europejskim momencie. Także ci, którzy jeszcze niedawno zaganiali nas pałkami w zupełnie inną stronę. Ale niech
tam – było, minęło i może nie wróci. Chcieliśmy być, tym bardziej
że udział w uroczystościach zapowiedziało kilka zagranicznych delegacji. Już od rana kręcili się po ulicach z cudzoziemska ubrani
goście. Część z nich przebrana w kolorowe, karnawałowe stroje.
Ich odświętna obecność podnosiła temperaturę i wnosiła w miasto
tak potrzebny powiew świeżości.
Skręcaliśmy w Królewską, gdy zabawa się rozpoczynała. Byliśmy
bardzo ciekawi, co też nam w tym pierwszym happeningu pokażą.
Zachód lubi uliczne zabawy, te z przebierańcami i obfitującymi
w żarty pochodami. Zawsze im zazdrościłem, że nawet strajk czy antywojenna manifestacja wyglądają tam u nich jak wiosenny dowcip.
Wszystko zaczynało się dziać w tłumie, który zajmował ratuszowe
schody. Rozpoczęło się wtedy, gdy przechodziliśmy obok, gapiąc
się i próbując rozpoznać znajomych. I z tych właśnie schodów zeskoczyło, jak na sygnał, kilkunastu przebranych za żółte ptaki ludzi,
na pewno cudzoziemców, którzy zaczęli wyłapywać spośród nas
zupełnie przypadkowe osoby. Pierwsi zaskoczeni dali się wziąć bez
oporu. Widzieliśmy, jak ich prowadzą i jak znikają za drzwiami magistratu. Następni odsuwali się szybko, nie do końca wiedząc, czy
mają brać w tym udział. Nie każdy lubi publiczne występy, szczególnie gdy mają w sobie coś z łapanki. My w Polsce mieliśmy takich
zabaw mniej, a jeśli już wychodziliśmy, to z trochę innych powodów.
Tłum przerzedził się i cofnął, zdziwiony i jakby przestraszony.
Żółte ptaki, kłapiąc dziobami, wbiegały między nas i bez słowa (jakby wiedzieli, że nie znamy języków) próbowały wyrywać zdezorien233
towane osoby. Zauważyłem, że polują na młodych. Na chłopaka
i tak już zachodniego, w dżinsach i koszulce z krzywym napisem
„Heavy Metal” czy na stojącą tuż koło mnie dziewczynę – blondynę
z pyzatą buzią. Chłopak poszedł sam, dziewczyna trochę się broniła,
ale zachodnia sprawność nie pozostawiła jej żadnych szans. Złapana wpół, śmiała się i wyciągała jak o ratunek ręce. Wyciągała do
mnie, byłem blisko, może nawet mógłbym coś zrobić, ale niejasna
sytuacja odbierała mi stanowczość. Zresztą nadbiegały następne
z Donaldów – i teraz również mnie mogła dosięgnąć ta tajemnicza,
ciągle nie wiadomo, w jakim celu, aneksja. Biegiem ruszyłem w kierunku katedry. Romek za mną, pozostając, jak to grubasek, kilka
metrów z tyłu. To był mój błąd, że go zostawiłem. Bo gdy się zatrzymałem, gdy obejrzałem wstecz, było już po nim. Już go złapali. Mój
przyjaciel stał pośrodku chodnika, zdyszany i czerwony, a dwa Donaldy, wyciągnąwszy spod skrzydeł ludzkie ręce, starały się go objąć.
Wyrywał się ze śmiechem próbując jakiegoś tłumaczenia, ale nic
nie pomagało. Oto wzięto go już pod ramiona i korzystając z rozgardiaszu prowadzono w kierunku ratusza. Zawahałem się, cóż jednak
począć? Jego nie wyrwę, a jeszcze i sam… Cofnąłem się, ukryłem
w tłumie i patrzyłem na to, co się dzieje.
Nie wiedziałem, jak mu pomóc. Jak przekroczyć granicę festynu
i poprosić nowych przyjaciół, grzecznie, ale stanowczo, żeby mi druha uwolniono. Zabawa zabawą, ale nie wszystkich wypada w nią
wciągać, szczególnie kogoś takiego jak Romek, który tyle razy był
zatrzymywany. Tyle razy prowadzony i bity. Oni mieli prawo nie
wiedzieć, ale ktoś powinien im to wyjaśnić. Oczywiście delikatnie,
jak człowiek Zachodu i cywilizowany. Któż miałby to zrobić, jeśli
nie ja? Wiedziałem, że ja, owszem – ale jak?
Poza tym Romek był już daleko. Za daleko. Był na wiodących
do ratusza schodach. Mignęła jego twarz, już nie zdziwiona, lecz
zrezygnowana, niczym wybranego z widowni uczestnika teleturnieju. Ktoś uchylił drzwi, potem drzwi zamknęły się i mój przyjaciel
zniknął. Widać zgodził się, w końcu to tylko zabawa. Tak właśnie
pomyślałem – a jednak zostałem w tłumie z czymś na kształt wyrzutów sumienia. To nie było przyjemne. Poczułem się tak, jakbym
234
nie potrafił odróżnić zabawy od pacyfikacji – i to akurat w dniu, w którym zabrzmiała „Ode an die Freude”.
Właśnie wtedy ci najbliżej mnie zaczęli coś szeptać. Nastawiłem
uszu. „Tam, na górze…”, „Gdzie, gdzie?”, „Na balkonie. Filmują…” Zadarłem głowę. Rzeczywiście, na balkonie magistratu, ukryci
za niebieską flagą, stali dwaj mężczyźni. Jeden z nich miał kamerę,
a drugi pokazywał ręką, w którą stronę skierowywać obiektyw. „To
na pewno dla regionalnej telewizji” – powiedziałem, chcąc wierzyć, że tak właśnie jest.
Ale to nie pomogło. Byłem nadal zdezorientowany i całkowicie
bezradny. Chyba wszyscy odczuwali to samo, bo nikt nikogo o nic
nie pytał. Nikt nie wyrażał zdziwienia – jakby wszyscy mieli nadzieję, że ten scenariusz – nam, ludziom ze Wschodu nieznany
– wkrótce stanie się jasny. Lepiej poczekać, bo głupio byłoby wyskoczyć na oczach całego świata z czymś niestosownym. Stałem
czekając na rozwój sytuacji. Stałem zupełnie bierny i… Tak, wtedy
to odczułem: że stoję we własnym mieście w nowy sposób. Że jestem tu obcy. Że oni, te Donaldy, są tutaj bardziej na miejscu niż ja.
Minął dobry kwadrans, gdy skądś dotarła wiadomość, że już można. Że możemy wejść do ratusza. My, zebrani na placu, kłębiący
się przy katedrze. Że już wpuszczają. Bo zaraz zaczną się obchody.
Pędziliśmy po schodach niczym rewolucjoniści z filmu Eisensteina. Wpadliśmy do holu i zaczęliśmy się rozglądać po nieznanych kątach. Rozejrzeliśmy się – i szybko ucichli. Marmury i lampiony, filary i balaski, choćby nawet tylko imitacje, posiadają jednak
swoją moc. Tak mieszka Władza – a Władza, jakakolwiek by była,
wywołuje jeśli nie strach, to na pewno szacunek.
Tłumek rozpierzchł się po korytarzach. Część weszła do sali obrad i z zainteresowaniem rozglądała się dokoła. Ludzie podchodzili do prezydium, dotykali ręką zielonego sukna. Ciekawscy zajrzeli do ratuszowej stołówki. Najodważniejszy zbliżył się do patrzących ze ścian portretów i sylabizował umieszczone obok tabliczki.
Rozglądałem się za Romkiem, jednak nigdzie go nie było. Zastanawiałem się, kogo mógłbym spytać, gdy zadzwonił mój telefon.
– Witaj dzielny Arturze, dlaczego nie ma cię w ratuszu? – To
był głos prezesa.
235
– Właśnie jestem!… Skąd dzwonisz, Lancelocie?
– Spod gabinetu prezydenta. Jesteś w holu? Zaraz tam zejdę.
Zobaczyłem go za chwilę. Szedł schodami w dół, złożony z prostoty i dumy. Prostotę nosił jako żołnierz, dumę jako prezes. Przy
uchu trzymał telefon i coś do niego gadał. Zauważywszy mnie
pomachał ręką. Zatrzymał się, dokończył gadanie, zamknął klapkę
i wyciągnął dłoń.
– Wiedziałem, że cię spotkam, to ważny dzień…
– Słuchaj – odezwałem się – nie wiesz, co się tu dzieje?
– A co miałoby się dziać? Uroczysta sesja Rady Miasta, w związku z wejściem do Unii. Lublin miastem Unii, nie wiesz?
– Nie o to chodzi. Romka zabrali!…
– Ach!… – zdziwił się. – Zabrali? Ten to ma szczęście!…
– ??…
– Spokojnie, to taka zabawa…
– Taak?
– Widzisz… – zaczął. – Zachodnia delegacja przywiozła ze sobą
kilka wnętrz prawdziwych Europejczyków.
– Coo?!
– …i chcą je nam zostawić.
Nadal nie rozumiałem.
– Byśmy się zmieniali.
– ???
– Zamieniają.
– Jak to zamieniają?
– Na ich wzór. No, te wnętrza. Wyglądy zostaną te same… – parsknął śmiechem, który miał mnie uspokoić. – Szczęściarz z tego Romka
– powtórzył. – Będzie jak nowy.
– A co na to władze? Co prezydent? Wiedzą o tym?
– Prezydent dawno dał się zmienić. Nie zauważyłeś?
Rzeczywiście! Teraz zdałem sobie sprawę, że twarz naszego prezydenta ma od jakiegoś czasu zupełnie nowy wyraz. A więc to było
to. To był ten europejski rys. Niedostrzegalny tym bardziej, że przez
cały czas mówił po polsku i zwracał się do nas jak do swoich.
Pal sześć prezydenta, najwyżej się go nie wybierze, gorzej jed236
nak z Romkiem. Co będzie, jeśli spróbują i z nim. Obawiałem się,
że nie może się zdarzyć nic dobrego, jest przecież najtwardszy z nas.
Żadne straszenie czy pobicia, ani po strajku, ani w areszcie, nie
były go w stanie złamać.
– Zobacz – powiedział prezes i podsunął mi pod nos telefon. – Widziałeś takie cacko? Najnowszej generacji. Można z niego dzwonić, a także pobrać forsę.
– Z bankomatu?
– Bezpośrednio!… – Zaśmiał się. – Jeśli masz złotą kartę, pamiętasz PIN i NIP oraz Regon, to możesz dokonać pobrania środków. Dostałem od delegacji.
Już chciałem zapytać, czy ma w tym faks, gdy na górnym podeście pojawił się… Romek. Mój dobrze znany, kochany Romek. Romek drukarz, Romek humorysta, Romek pyknik nad pykniki. Nareszcie mogłem odetchnąć. Schodził w nowiutkim, trochę przydużym garniturze. Szedł powoli, nawet majestatycznie, rozglądając
się wokół zabawnie łaskawym spojrzeniem. Było to tak wyczuwalne,
tak rzucające się w oczy, że kilka osób przedarło się do niego i uniżenie podsunęło jakieś papiery. Romek zebrał je w stosik i włożył do
teczki – do czarnej aktówki, jakiej nigdy nie miał! Patrzyłem na to
kompletnie zbaraniały. Schodził kierując się w naszą stronę, szeroko rozkładając ręce. Poznał mnie. Poznał od razu. Pomachałem
do niego. Nie mógł odmachać, bo ktoś go zagadnął, też zresztą
w garniturze, wygięty jakby miał lordozę. Stali i rozmawiali, a Romek uśmiechał się do rozmówcy tak porozumiewawczo, jak gdyby
spotykali się tu niejeden raz.
Przyglądałem mu się z satysfakcją. Wcale się nie zmienił, wszystko miał jak dawniej, a nawet lepiej. Bo zaszła w nim mała, ledwie
zauważalna poprawa; w ciągu tych kilkudziesięciu minut zdążono
mu wstawić implant. W miejsce, gdzie miał uczyniony przez zomowca, tak go szpecący, ubytek.
Zszedł na dół. Podał rękę prezesowi, kiwnął mi głową. Uściskałem go serdecznie. Przyjaźń pozostanie przyjaźnią, nawet gdyby
zmieniło się wszystko.
– Co to za papiery? – zapytałem, jakby nic ważniejszego nie było
do powiedzenia.
237
Romek spoważniał.
– Wnioski i oferty – odrzekł. – Aplikujemy o dotację. Muszę rozpatrzyć na jutro. Brukselka czeka…
Spojrzałem z niedowierzaniem.
– No, proszę – powiedział szybko – doczekaliśmy się! Bardzo się
cieszę, że jesteście – uśmiechnął się całą szerokością. I dodał: – Proszę wybaczyć, panowie, ale rozumiecie… Pozostańmy w kontakcie,
mamy swoje numery, prawda?
Zawrócił w stronę schodów. Patrzyłem, jak wspina się po stopniach, kołysząc okrytym przydużą marynarką tułowiem (te garnitury
powinni im dopasowywać lepiej). No, nie, to był on, w stu procentach on, kochany Romek, nareszcie na swoim miejscu. Wreszcie coś
mu się w tym życiu udało.
Stałem na dole z gotową do pozdrowienia, ręką. Chciałem jeszcze
pogratulować choćby z odległości. Ale się już nie odwrócił. Trzymając pod pachą teczkę zniknął za drzwiami gabinetu.
***
W nocy burza. Powietrze od razu robi się rześkie. Otwieram okno
w balkonowej wnęce i patrzę. Beethoven słuchał tego przed pisaniem „Piątej”, mówię do Magdy. „To epigon – odpowiada Magda.
– Plagiatował naturę”.
Piękny spektakl, ale nie dla wszystkich. Bo Magda kurczy się,
drży przy każdym wyładowaniu. Chowa się pod kołdrą; w świetle
błyskawic widzę jej poruszającą się sylwetkę.
Magda podjęłą się nie lada misji: oducza mnie kłamać. Nie wiem,
czy będzie to z korzyścią dla literatury. Gdy jej to mówię, cytuje
de Calliersa: „Oszustwem posługuje się ten, kto ma ciasny umysł…”
Od komputera odrywa mnie harmider i krzyki na zewnątrz: „Tatusiu, tatusiu” – woła jakiś dzieciak, jak to dzieciak, zawsze rozpaczliwie. Jeszcze głośniejsze od niego są nawoływania mężczyzn: „Tutaj, tutaj! Ucieka do wąwozu!...” Wyglądam przez okno; na ścieżce
stoi radiowóz, zaś w wąwozie biega tam i z powrotem trzech policjantów. Resztę zasłaniają krzaki. Chowam się za firankę. „Mamy
238
go, mamy go!...” I znów krzyk dziecka. Gdy dzieciak wybiega zza
krzaków, poznaję go; to mój mały okularnik. Zza zakrętu wychodzą
policjanci. Prowadzą jego ojca, trzymając go za profesjonalnie wykręcone ramiona.
***
Nic mi się nie chce. Jakbym tracił instynkt życia. Gdybym zasnął
na dobre, nie byłoby to złe. Włączam radio, w nim konkurs na nazwę „kiku”, japońskie słowo określające jakiś kwiat. Można wygrać
sto złotych. Nastawiam czajnik, zalewam zupkę chińską, siadam
do komputera. Zapalam papierosa. Dwie godziny temu podjąłem
postanowienie, że rzucam.
Pisać notatnik, to dyscyplinuje.
Nietzsche, inna twarz. Jaspers przytacza z jego listów cytaty na
temat chrześcijaństwa: „Przecież to jest najlepszy przykład idealnego życia, jaki naprawdę poznałem; szedłem za nim od kolebki
i sądzę, że w głębi serca nigdy nie byłem w stosunku do niego nikczemny”. Następny brzmi, jakby cytował Jana Pawła II: „Sposób,
w jaki dotąd utrzymuje się w Europie na wskroś głębokie poszanowanie Biblii, stanowi chyba najlepszy wzór dyscypliny i uszlachetnienia obyczajów, który Europa zawdzięcza chrześcijaństwu…”
Zaglądam do poczty. Drukarnia nie chce wycofać sprawy od komornika, mimo wpłaconej części należności. Rozumiem, nie płaciłem przez rok.
W radio facet śpiewa, że trochę przeżył i trochę utył, a dziś popłynie. Przez okno widzę bezrobotnego z synkiem.
***
Opowieść Maryli. Wiesza firanki, gdy dzwoni dzwonek. W drzwiach
przyjaciółka. Gruba, wstawiona i wściekła:
– Rzucił mnie!… – i wparowuje do środka. – Wrócił do baby!…
Zmarnował mi trzy lata!… Wieszasz? Pomogę ci.
– Daj spokój – zaczyna Maryla, ale gruba już na parapecie. Próbuje sięgnąć do karnisza, nie daje rady, traci równowagę i spada.
Turla się z firanami jak piłka.
239
– …rwa mać… – mruczy spod zwojów.
– Zostaw – próbuje Maryla, ale tamta już na górze. I znów stacza
się w dół. Flakon roztrzaskuje się w drobny mak. Gruba podnosi się
– i włazi na parapet. Chwyta za karnisz, spada na fotel.
– Spieprzaj!… – krzyczy Maryla. – Wynocha, już!!…
Gruba chwyta kurtkę, wybiega. Maryla przekręca zamek, siada
w fotelu. Nie zdąża zapalić papierosa, gdy słyszy pukanie.
W drzwiach gruba:
– Jesteś taki sam chuj, jak on!…
***
Z korespondencji: Życzliwa osoba z Kruszewa w powiecie Żuromin
podesłała mi link do strony relacjonującej przebieg konferencji
naukowej: „Wpływ elit na rozwój społeczno-gospodarczy i polityczny w regionie lubuskim”. Ostatnim punktem konferencji był panel
poświęcony miejscu i roli elit w życiu publicznym. Zagajający dyskusję o zdradzie (ze znakiem zapytania) klerków redaktor miesięcznika „Puls”, pan Piotr Maksymczak, mówi tak:
„Miejsce zajmowane przez elity opiniotwórcze zostało przejęte
przez polityków i ikony kultury masowej. To politycy oraz telewizyjni bohaterowie dyktują, jak powinniśmy żyć, jaki powinniśmy
preferować styl życia. Dochodzi nawet do tego, że bohaterowie masowej wyobraźni dyktują, jaką hierarchię wartości powinniśmy wyznawać. Jednocześnie widzę, że tradycyjnie rozumiane elity jakoś
niespecjalnie bronią się przed wypchnięciem z przestrzeni publicznej. Mam nawet wrażenie, że inteligencja pogodziła się z podstawowym aksjomatem nowych czasów – jeśli nie jesteś rynkowo użyteczny, to siedź cicho i nie przeszkadzaj. Jako dziennikarz obserwuję
w Zielonej Górze dziwną zmowę milczenia, zwłaszcza wśród profesorów i doktorów Uniwersytetu Zielonogórskiego. Państwa nie ma,
praktycznie rzecz biorąc, w przestrzeni publicznej. Czyżby zielonogórscy klerkowie podporządkowali się brutalnej etyce konkurencji
i zapomnieli o intelektualnej bezinteresowności?”
Dzięki pani z Kruszewa – i polecam link panom z ław sejmowych.
240
http://www.lubuskietrojmiasto.pl/index.php?option=com_content
&task=view&id=84&Itemid=54
***
Bierze czasem ochota, by w niemal chłopięcym odruchu bawić się
w wymierzanie światu sprawiedliwości. Zgoda, ale pamiętaj, że świat
wymierzy również tobie.
Tak się ustawiam. Świat, a naprzeciw ja. Bardzo to ryzykowne, by
nie powiedzieć, że niemądre. Cóż za dysproporcja – i co za pycha!
Ale to pozory. Nie ma mowy o pysze, jeśli wiemy, że to tylko zabieg,
rysowanie granic. Jeśli nazywać to pychą, trzeba od razu dodać,
że to pycha w funkcji, z utartym nosem. Czyli żadna pycha.
Dziennik jako wymierzanie sprawiedliwości ma w sobie coś ze strzału zza węgła. Inni nie widzą, czasem nawet nie wiedzą, że jesteś – a ty
możesz tu sobie smarowywać, ile tylko dusza zapragnie.
Mówi mi Jacek T.: „Nie można być przeciwko życiu”. Ma rację.
Trudno nie przyznać, że czasem jestem. To mój największy grzech.
Bywam przeciwko, to prawda. Czy tylko przeciw takiemu, jak dziś?
Ale ono, coś mi się wydaje, nigdy nie było inne. Jest, jakie jest.
***
..zaś w miasteczku zabawa na całego: Postanowiono przyznać Ricie
Gombrowiczowej, wdowie po Itku, honorowe obywatelstwo. No i zaczęły się harce.
Hm, to dość dziwne, dlaczego pani Rita ma być honorowym obywatelem? Nie mieszkała tu ani tygodnia, nic dla Koziego Grodu
nie uczyniła, więc skąd takie honory? Co na taki pomysł powiedziałby Gombrowicz… Ciekawe też, komu to potrzebne i, jak mawiano
w komunie, kto za tym stoi? Bo że stoi, jest bardziej niż pewne.
Jakże lubimy nadawać medale i tytuły!… To stwarza złudzenie,
że „działamy”, i to w kulturze. Ale chyba nie stanowi specjalnej
zasługi bycie wdową? A jeśli tak, trzeba co rychlej stworzyć w ministerstwie departament wdów. Wdowców też.
Minęła druga. Nad sąsiednim blokiem błyszczy kawałek księżyca. Wygląda jak przekręcony ryngraf.
241
Powoli dowiaduję się kulisów. Z pomysłem wystąpił reżyser teatru,
a poparli dwaj posłowie. Jest to inicjatywa jednego z nich (nazwiska
nie pamiętam), przez niego finansowana. Bo, jak niesie wieść, poseł
ma oskomę na fotel ministra kultury.
Uroczystość już zaplanowano – pani Rita zaproszona, a z nią dostojni goście… No i dobrze, święto będzie, że hej. Jak to pisał Rostworowski:
Niechaj każdy skrzypi, wali,
I fujarzy, i cymbali,
i kotłuje, że aż miło,
byleby go słychać było!
Szkoda nie wziąć w tym udziału, usiadłem więc i napisałem krótki, okolicznościowy tekst. Przytaczam go wraz z „dyskusją”, bo bardzo to symptomatyczne.
To nie pierwsza próba „uhonorowania” autora „Ferdydurke”.
W latach siedemdziesiątych zrodził się na KUL pomysł, by odprawić mszę za duszę śp. Witolda. Oponowałem uważając, że to niezgodne z duchem jego twórczości. W utworach WG miejsce „boskości” zajmuje „międzyludzkie”. Gdy to nie przekonywało, proponowałem, by uczcić Itka organizując na dziedzińcu uczelni turniej
szachowy; uczestnicy byliby zobowiązani tańczyć i robić głupie
miny. Wygrałby ten, kto nie tylko dałby mata, ale jeszcze „zgwałcił”
najbardziej absurdalnymi wygibasami. Do turnieju nie doszło, propozycja zdołała jednak zahamować tamte, pobożne zapędy.
Długo zastanawiałem się, czy w ogóle wtrącać się w ichnie zabawy i gierki. Przecież to są rzeczy bez znaczenia, za kilka lat pies
nie będzie chciał nawet nogi podnieść. Poza tym moja chata z kraja,
narobię sobie wrogów – jakby tych, których mam, nie było dość!…
Narobię, bo gdy się pisze, trzeba z nazwiska, by gadanie nie stało
się ględzeniem. Na szczęście nazwiska już padły.
No więc causa locuta – pchnąłem do gazety taki tekst:
242
Szanowna Redakcyjo,
co pewien czas w tzw. przestrzeni społecznej miasta – w telewizji,
prasie czy środowiskach opiniotwórczych – pojawiają się propozycje nadawania znamienitym osobom tytułu Honorowego Obywatela
Lublina. W tym roku tytuł ten miałby przypaść pani Ricie Gombrowicz, wdowie po Witoldzie. Propozycja złożona przez kol. Janusza
Opryńskiego wywołała jednak prasową burzę, która, jak się zdaje,
nie tylko utrudni przyznanie tytułu, ale i zaszkodzi samemu pomysłowi. Całe zło zdaje się brać stąd, że – poza zwyczajowymi – nie
ma precyzyjnych kryteriów określających warunki, jakim kandydatura powinna sprostać. Nie określono też chyba, kto i w jakich przypadkach może tę kandydaturę przedkładać. To zezwala na zgłaszanie dość kontrowersyjnych pomysłów. Jak więc widać, sprawa wymaga uregulowania.
Proponuję, aby kandydatury spełniały następujące warunki. By
osoby te były związane życiorysem z Lublinem i aby przez swą działalność wniosły w miasto niepodlegający dyskusji wkład. Następny
warunek ma charakter formalny: Wniosek musiałby uzyskać poparcie minimum trzech organizacji bądź cieszących się ogólnym autorytetem osób.
W ubiegłym roku pojawiła się taka kandydatura. To poetka Julia
Hartwig ze znanej lubelskiej rodziny, osoba, która mieszkała tu do
lat czterdziestych. Kandydaturę poparły stowarzyszenia twórcze, została zaakceptowana przez pełnomocnika ówczesnego prezydenta,
z radością przyjęta przez panią Julię. A potem zaległa – do czasu pojawienia się nowej pretendentki – cisza. Sugeruję, by wrócić do tej propozycji – o ile sama pani Julia zechce jeszcze wyrazić na ów zaszczyt
zgodę. Zaszczyt dla nas, nie dla niej.
Tegoroczna propozycja budzi zrozumiałe kontrowersje. Rita Gombrowicz związana jest z Lublinem w dość skromny sposób. Odbył
się tu festiwal twórczości, jednak nie jej, lecz męża, zaś ona sama – jak
mówi Janusz Opryński – podróżowała po naszym mieście trolejbusem. Wydaje się jednak, przy całej admiracji dla dzieła Gombrowicza oraz życzliwości dla pani Rity, że są to przesłanki zbyt błahe.
Pozwolę sobie w tej sytuacji wysunąć kilka innych sugestii.
243
Osobą, która mogłaby zostać obdarzona tym tytułem, jest prof.
Jerzy Kłoczowski, wykładowca KUL i wielu światowych uniwersytetów, doktor honoris causa uczelni w Berlinie, Grodnie, Kijowie i Paryżu, organizator Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej, pomysłodawca i współzałożyciel uniwersytetu polsko-ukraińskiego, przedstawiciel Polski przy UNESCO, odznaczony Orderem Orła Białego,
Krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, laureat wielu nagród,
w tym im. Jerzego Giedroycia. Drugim kandydatem mógłby być Włodzimierz Staniewski, założyciel i dyrektor Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice”, wybitny artysta, znany o wiele bardziej w świecie niż u nas. Na ten rok przypada trzydziesta rocznica jego przybycia
na Lubelszczyznę. Podobnie uzasadnioną wydaje się kandydatura
Leszka Mądzika, którego autorski Teatr Scena Plastyczna zapraszany jest na wszystkie kontynenty. Dla osób, które lubią muzę lżejszą,
istnieje oferta inna. To „Budka Suflera”, grupa muzyczna, którą może
najbardziej kojarzą w Polsce z Lublinem.
Przy okazji chciałbym wyrazić lubelskim rajcom ubolewanie w związku ze stylem, w jakim kandydatura pani Rity została im przedłożona.
Chciałbym też przeprosić Czytelników, którym przyszło śledzić w prasie wypowiedzi dotyczące tejże kandydatury. Wypowiedzi nie zawsze
zgodne z prawdą i nie wolne od demagogii. Pragnę zapewnić Państwa,
iż mimo tego niesmacznego „spektaklu” nadal istnieją przesłanki,
dla których możliwe jest ubieganie się przez Lublin o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Mam nadzieję, że nadal istnieją.
***
Rano, w trakcie gimnastyki, „Die Forelle” F. Schuberta. Piszę „Die
Forelle”, bo w tytule, w przeciwieństwie do polskiego, jest zapowiedź tego, co w środku. Polskie słowo „pstrąg” chwyta moment,
kiedy ryba, czymś spłoszona, wykonuje nagły zwrot i znika, niemieckie – gdy mieni się, poruszana falą w podświetlonej wodzie.
Sądziłem, że to miniaturka, a tu słucham – i słyszę wcale poważny utwór!… Ta muzyka wychodzi od drobiazgu, ale rozrasta się w coś,
czego wagi, przy zachowaniu lekkości, nie sposób przeoczyć.
Na „Die Forelle” można pokazywać, jak zaczynając od niefra244
sobliwego tematu przechodzi się do rzeczy serio, wcale z tamtymi
nie zrywając. Podejmuje się wątki, melodie i (aż się boję napisać)
problemy, które ukazują bez patosu to, co z pewnym naddatkiem
trzeba nazwać powagą życia. O tej powadze się ledwie napomyka,
zakładając, że słuchacze zrozumieją.
Magda dopytuje się, po co mi ta historyja z listem – czy naprawdę
nie umiem żyć bez awantury? Dlaczego nie mogę po prostu „zbyć,
jak czego nie można odrzucić – uczcić, czego wyciąć trudno w pień”?
Czy aż tak lubię kopać się z koniem? Nie lepiej zamknąć się w jaskini
i robić swoje? To rozsądne wyjście… jednak, gdybym tak postąpił,
miałbym poczucie, że coś mi się wymyka – z czegoś zrezygnowałem.
Że podałem tyły. Poza tym, jak przejść „od szczegółu do ogółu”,
jeśli ze szczegółu zrezygnuję?
– Ja ci nie wystarczam? – pyta Magda, nie kryjąc rozczarowania.
– Nie możesz przejść do szczegółu ze mną? – Stoi naga, w drodze
z łazienki. – Spójrz na mnie. Porównaj!… Albo ujmij poetycko. Poezja to uniesie!...
***
Znów dyskusja o pozytywizmie. Łukasz mówił o potrzebie takich
samych działań jak po powstaniu, a mnie przypomniał się wieczór
w Krotoszynie, gdzie kończyłem liceum. Spotkanie odbywało się
w muzeum, co dla jeszcze żywego autora troszkę deprymujące, jednak
wszystko skończyło się dobrze.
Po rozmowie miałem możność zwiedzić wystawę związaną z rocznicą wyzwolenia miasta: przedstawiała lata okupacyjne. Była to
okupacja niemiecka. Na fotografiach czyste, schludne miasteczko,
z ratuszem pośrodku i niknącymi w kwartałach ulicami. Fotografie
przedstawiały placyki i ulice w trakcie robót, kolejne pokazywały
fabryki. Wszędzie panował „Ordnung”, czyli porządek.
Śledziłem reakcje osób oprowadzających. To była okupacja, mroczny czas, wiemy ponad wszelką wątpliwość, ale… Chodząc od planszy do planszy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nie tylko pani kustosz, lecz także licealni koledzy, co do których patriotyzmu nie mogę
245
mieć wątpliwości, pokazywali tamto okupowane miasto… Tak, muszę to powiedzieć: pokazywali z dumą. Byli dumni. Z okupacji. Że
niemiecka, nie sowiecka. Oto miasto, które miało gospodarza.
Gdy myślę o pozytywizmie – a mam wiedzę nie większą niż
szkolna – nie mogę wyjść z podziwu dla ludzi, którzy go wprowadzali
– gdy po klęsce powstania łatwo było popaść w rezygnację. Ileż musieli mieć hartu, by tę klęskę przełamać!… Zacząć od nowa, a w wielu
przypadkach poświęcić narodowi całe życie.
Co nam zostało z tych lat? Czy wysiłek pokolenia, ofiara życia,
nie są zmarnowane? Czy nie macie wrażenia, że idee pozytywizmu
istnieją dzisiaj już tylko w podręcznikach?
Tytuł dla Madame Rity, ależ się zagotowało!… Echa burzy w szklance dotarły aż za Wielką Wodę. Właśnie znalazłem w e-poczcie list
od szacownego profesora Jerzego R. Krzyżanowskiego, lublinianina, dziś w Colombo, wykładowcy kilku uniwersytetów i autora dziejących się w Lublinie książek:
Szanowny Panie Prezesie,
całkowicie popieram Pańskie stanowisko w sprawie propozycji nadania Ricie Gombrowicz honorowego obywatelstwa miasta Lublin.
Ani Gombrowicz, ani jego żona, nie mieli z Lublinem nic wspólnego,
nie widzę więc powodu, dla którego Rita Gombrowicz zasługiwałaby na ten zaszczyt. Genialny Henryk Sienkiewicz, znający nasz narodowy charakter lepiej niż wielu innych pisarzy, już przed stuleciem
pomyślał o nadaniu królowi szwedzkiemu własności Niderlandów,
nie sądzę jednak, żeby powtarzanie konceptu Zagłoby było właściwe
w dzisiejszych czasach (…).
Mój tekst w sprawie honorów dla pani Rity opublikowano od razu
z odpowiedzią, z którą jednak nie zechciano mnie zapoznać. Zadzwoniłem do redakcji, by się dowiedzieć, czy list pójdzie, i usłyszałem: „Wydrukujemy wraz z odpowiedzią” – „Z jaką odpowiedzią?” „Pana Opryńskiego”. „Nie pisałem listu do pana Opryńskiego, lecz do gazety!” „Ale on odpowiedział”. „Udostępniliście
246
tekst bez mojej zgody?” „To się praktykuje” – objaśniła dziennikarka. „W takim razie poproszę o przesłanie tej odpowiedzi”. „Przeczyta
ją pan w jutrzejszym numerze”. „Cooo?!...” „No dobrze, wyślę panu,
ale wieczorem”.
Wysłała. Ukazały się obydwa listy. Janusz, mój wieloletni kolega, zaczął pisać do mnie per „pan”, w najlepszym przypadku „kol.”
I odpowiedział tymi słowy:
(...) Generalnie jestem zażenowany tonem wypowiedzi kol. Bernarda Nowaka. Nie jest prawdą, że nie ma jasnych zasad, co do tego,
kto ma zgłaszać kandydaturę osób zasługujących na tytuł honorowego obywatela. Projekt takiej uchwały może przedstawić grupa co najmniej trzech radnych lub prezydent, tak jak stało się w tym przypadku. Te zasady są wszystkim doskonale znane. Dziwię się, że nie panu
Bernardowi Nowakowi.
Zgadzam się z jego innymi propozycjami. Nie rozumiem jednak,
dlaczego osoba Rity Gombrowicz ma budzić w tym kontekście „zrozumiałe kontrowersje”. Nie przystaję na tak niesprawiedliwą ocenę.
Dziwię się też, że wypowiada je osoba niegdyś blisko związana z paryską „Kulturą”. Jestem całym sercem za uhonorowaniem Julii Hartwig,
ale trudno to uznać za kontrpropozycję do Rity Gombrowicz, bo obie
działają w dwóch zupełnie różnych przestrzeniach. To mi przypomina jałowe rozważania na temat tego, kto jest ważniejszy – Herbert czy
Miłosz. Pan Bernard Nowak swoim listem wpisuje się w ten rodzaj niemądrej dyskusji, która dzieli, ale donikąd nie prowadzi.
Nie uważam też, że honorowe obywatelstwo powinny dostawać wyłącznie osoby związane z Lublinem lub tu urodzone. To tchnie zaściankowym myśleniem. To, że mam rację, potwierdzają przykłady
wcześniejszych nadań tytułu honorowego obywatelstwa Lublina dla
prof. Rocco Buttiglione i Normana Daviesa. Niestety, kolega Bernard
przypomina mi Posła z „Trans-Atlantyku”, który przekonywał: „Bójże
się Boga, przecie my Swoje wychwalać musiemy, bo nas zjedzą!...”
Poniżej komentarz gazety:
247
(...) Sprawa odbiła się szerokim echem. Najpierw niektórzy radni
przyznali się, że o Ricie Gombrowicz wiedzą niewiele. Zastanawiali się
nad przesunięciem głosowania na wrzesień. Za uhonorowaniem Rity
Gombrowicz opowiedział się abp Józef Życiński, metropolita lubelski.
Po cyklu artykułów w „Gazecie” pomysł jednogłośnie zaakceptowali
członkowie obradującej wczoraj miejskiej komisji kultury i ochrony zabytków. – W dużej mierze dzięki „Gazecie” większość radnych przestała być opozycyjna wobec tej kandydatury – przyznał wczoraj radny Marcin N., przewodniczący komisji kultury. I dodał: – „Ale jak
będzie w trakcie głosowania, przekonamy się we czwartek. Głęboko
wierzę, że wszyscy będą za”.
O cholera, trzeba będzie pisać przeciw biskupowi!… Niedobrze.
Bo jak mawiał Kisiel, z przyjaźni z biskupami nic nie wynika, biada jednak mieć w nich wroga. A ja będę miał i w radnym, którego
dopiero kolega dziennikarz uświadomił, że Rita nie jest Gombrowicza córką!… Szto diełat’, szto diełat’?!… Gogol by się przydał,
ale skąd tu wziąć Gogola?
Arcypasterz, jego obecność w kontredansie, też nie daje mi spokoju. Jak tańczyć z biskupem? Sprawa wygląda groźnie… Nie wiem,
co począć – a począć trzeba. Najpierw napiszę do pana kolegi towarzysza Janusza, po co ma być generalnie zażenowany. A potem się
zobaczy. Za motto trza dać Gombrowicza z „Dziennika”: „Dlaczego
ostatnio zerwałem z dyskrecją? Chodzi o polaryzację”.
I zaraz go będę słał, może zdąży do weekendowego wydania?!…
List nasmarowany i wysłany. Ale się nie ukazał. Ani w weekend,
ani w poniedziałek. Ni do czwartku wieczór. Także nie w wersji internetowej. Nawet nie odpowiedziano, że za długi, co akurat prawda.
Zaległa cisza. Nie doczekawszy się odzewu, nie bacząc na śmieszność zadzwoniłem do redakcji. Dowiedziałem się, że nie wydrukują, bo sprawa nieaktualna. W sobotę odbyły się uroczystości,
pani Rita została Honorową Obywatelką Koziego Grodu.
Skoro nie można inaczej, wklejam list tutaj. Ujrzy światło za kilka
248
lat, jeśli się uda. Nic straconego. Istnieje prawdopodobieństwo, że
i wówczas sprawa będzie ważna. Niby dlaczego nie przyjmować
za wieszczem, że już niedługo znów jakiś „młody Polak c z y n e m
się zbłaźni”?…
Mój Drogi Januszu,
zdziwiło mnie, że to Ty wystąpiłeś do Rady Miasta z projektem
nadania pani Ricie tytułu honorowego obywatela Lublina, bowiem
w ten sposób wpisałeś się w tradycję poczynań, z których najsławniejsze to promocja Lublina w Nowym Jorku oraz przeniesienie prochów – właściwie tylko ręki – Józefa Czechowicza. Marnie by się pocieszać, że to nie tylko lubelska tradycja. Chętnie grzebiemy w grobach, przypinamy medale, nadajemy tytuły – przez co wydaje się,
że „działamy”. Może nawet, że – „tworzymy kulturę”. Jeszcze bardziej
mnie zdziwiło, gdy przeczytałem, co powiedziałeś. Najpierw przykro,
że nie zechciałeś podzielić się pomysłem z lubelskim oddziałem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Oczywiście, nie masz obowiązku, ale
byłoby miło, gdybyś tak uczynił. Tym bardziej że powołujesz się na
„opinię lubelskiego środowiska kultury”.
Przedstawiłeś wniosek podczas czwartkowej sesji Rady – a w sobotę
oburzasz się, że radni go nie przyjęli. Wiesz dobrze, że takich rzeczy nie
załatwia się na kolanie. Tymczasem Ty stawiasz rajców pod ścianą:
„To jest test dla naszych radnych. Jeśli go nie zdadzą, to możemy pożegnać się ze staraniami o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016
roku”. Ten ton nie najlepiej świadczy o nas, mój Drogi. Jeśli „środowiska kultury” reprezentują taki poziom, to jakie mamy podstawy
dla starań o ową Europejską? To większy powód dla nieprzyznania
niźli niewiedza radnych.
To rozczulająca naiwność. Czy wydaje się komuś, że Rocco Buttiglione albo Norman Davies będą mówić wszem o niewiarygodnej
randze Lublina? Że to samo zrobi Ryszard Kaczorowski w Londynie,
zaś Jan Paweł II – w ramach „europrojektu” NASI W NIEBIE – załatwi dotacje u Pana Boga? A dalej, czy inspiratorzy „nadania” wyobrażają sobie, że pani Rita będzie chodzić po salonach Europy i łapiąc znakomitości za rękaw nagabywać w sprawach Koziego Grodu?
249
A może uczyni to w Brukseli, gdzie jako żywo nie ma szans przekroczyć nawet furtki? Możliwości pani Rity są minimalne albo żadne…
zaś ci, którzy wysuwają kandydaturę, aby coś „załatwiła”, przyznają, że sami spraw załatwić nie są w stanie – bo kudy im do Europy,
kudy do „europejskiego” obycia! Chcą „wynająć” nieświadomą niczego damę, strzelać z niej dla swoich celów. Ucieszni figlarze! Czy
wypada „wynajmować” mężczyznom kobietę? Traktować damę jak
mięso armatnie? Ojojoj…
Jeszcze gorsze, mój Drogi, że mówisz o Ricie rzeczy nieprawdziwe
– i mówisz językiem trybuna wiecowego: „Ta kobieta wybrała życie
propagatorki sprawy polskiej”. „Sprawa polska” i Gombrowicz,
ha!… a to by się Witoldo ucieszył, szczególnie z „tej kobiety”. Chyba
się zagalopowałeś, prawda? Tak by się zdawało, ale następne zdanie
świadczy, że to nie przypadek. Boś rzekł lepiej: „Gdyby nie Rita, to
Gombrowicz nie zaistniałby w Europie”. Hm, to wygląda na ignorancję, albo – tertium non datur – hucpę. Gombrowicz „zaistniał” dzięki
sobie samemu, tzn. dzięki swego rodzaju autoreklamie, ale przede
wszystkim twórczości. O której pisali J. P. Sartre, Dominik de Roux,
Renato Barillo, A. Sandauer, Kot Jeleński i cała „Kultura”. Nie wypada mówić nieprawdziwych rzeczy, szczególnie gdy się kogoś poucza.
Za przykład zasług pani Rity podaje się fakt, że „to ona w 1986 r.
prowadziła z cenzurą negocjacje o wydanie w Polsce wszystkich dzieł
Gombrowicza”. Nie są to zasługi. Sprawa budziła kontrowersje, bowiem wdowa zgodziła się na kilka ingerencji cenzorskich. Nie ma pewności, czy Gombrowicz przyklasnąłby takiemu pomysłowi. „Teraz
– czytamy dalej – jest ambasadorem Polski na świecie.” To sformułowanie na wyrost; wystarczyłoby powiedzieć, że jest ambasadorem
jego twórczości. Bo pamiętasz jego zdanie, że „moja egzystencja na
tym świecie jako Polaka jest satyrą”, prawda?
Powiedziałeś, że podziemie w Lublinie wydawało Gombrowicza.
Rozumiem, że to kolejny, dość zaskakujący, argument za przyznaniem obywatelstwa pani Ricie, jednak nie spotkałem się z żadną jego książką wydaną w Kozim Grodzie. Sam też takiej nie drukowałem.
Obawiam się, że jesteś źle poinformowany – albo znowu wprowadzasz
w błąd. Piszesz też, że „jeśli ktoś w tej chwili mówi, że nie wie, kim ona
250
[Rita G.] jest, to znaczy, że nie uczestniczył w życiu kulturalnym tego
miasta”. Januszu, to szantaż „kulturalnego człowieka” – i sylogizm
już nie „rogaty”, jak mawiał Jan z Czarnolasu, ale leninowski.
Twoim peanom wtóruje dziennikarka: «Wdowa po Witoldzie (...)
napisała fundamentalne dla wiedzy o pisarzu książki: ”Gombrowicz
w Europie 1963-1969” oraz „Gombrowicz w Argentynie. Świadectwa i dokumenty 1939-1963”». I wyśmiewa niewiedzę radnych.
Ojoj, coś się Wam pokiełbasiło i nawet ostatnie upały nie mogą tego
usprawiedliwić.
Włączyłeś do sprawy Jerzego Jarzębskiego. Profesur tyż się był nie
spisał. Mniejsza, że nazwał „Ferdydurke” i „Trans-Atlantyk” sztukami, co „gombrowiczologowi” nie powinno się przydarzyć nawet
po pijanemu. Gorzej, że komentując ostrożność Rady pozwolił sobie
na opinię, że „po radnych można się było tego spodziewać, ale jeśli
sami nie mają zbyt dużej wiedzy, to powinni uważniej słuchać ludzi
kultury.” No, to się „człowiek kultury” wyjęzyczył! W rewanżu proponuję, by ten rodzaj hucpy nazywać „jarzębską”.
Polonista jest za honorami, ale powody podaje takie, że Gombrowicz by go śmiechem zajechał. Ciągnąc „gadu, gadu i bla bla bla”
uważa, że przyznanie ich pani Ricie byłoby zadośćuczynieniem za…
postępowanie ministra edukacji. Oto głowa – profesura! Jednak nawet jarzębskie dyrdymały mają granice – bo oto się mu jakoś wypsnęło, że „tak naprawdę [pani Rita] mogłaby dostać obywatelstwo
każdego polskiego miasta”. No, właśnie, dlaczego tedy Lublina? Czy
nie nazbyt skromnym do tego powodem jest, że pani Rita jeździła po
mieście trolejbusem?
Tak to wylazło na światło troje Pimków. Pierwszym jesteś, Januszu, Ty. Czy nie dostrzegasz, że ustrojony w togę wtajemniczonego
mówisz, piszesz i zachowujesz się tak, jakbyś nic z Gombra nie zrozumiał? Zachowujesz się, jakbyś nie rozumiał, że kim jak kim, ale na
pewno Gombrowiczem nie powinno się podcierać zadka jakimkolwiek
politykom – ani przyprawiać gęby radnym.
Drugi Pimko to profesur z Krakowa. Który strzela Gombrowiczem
w tego tam, Gospody pomyłuj, Giertycha. Już za to przysługuje profesurowi tytuł Pimki honoris causa!… A trzeci Pimko jest rodzaju żeńs251
kiego. To pani z „Gazety”. Ze względu na jej młody wiek powinienem być wobec niej pobłażliwy – dziewczyna jest bystra i ładna.…
ale dlatego nie mogę jej pominąć – bo w niej cała nadzieja. Dziennikarka podpytuje: „Pomysł nadania honorowego obywatelstwa Lublina Ricie Gombrowicz nie zachwycił niektórych radnych miejskich.
(...) To chyba nie najlepsza reklama dla miasta?” Dziennikarka
wyraża żal, że pomysł „nie zachwycił”… – jak Słowacki „nie zachwycał” Kopyrdy. Otóż jestem po stronie Kopyrdy: Nie zachwyca mnie
Wasz wniosek. Może lepiej, aby nie usłyszeli o nas, stolicy buraka
cukrowego, w świecie.
Wiesz, niepokoję się, czy nie dzieje się ze mną coś niedobrego. Bo
czemu się tak gorączkuję? Czemu nie potrafię pośmiać się po troszku
z „lubelskiej elity”, pożartować do Ciebie dobrodusznie i przy okazji
powiedzieć Ci kilka ciepłych słów, traktując sprawę tak, jak na to zasługuje. Nu, dając upust skłonnościom do kąśliwych sformułowań,
gratulować Ci, co najwyżej, że mianowałeś panią Ritę „wielkim humanistą” – ale nic więcej. Tymczasem obydwaj, ja i Ty, zapędziliśmy
się w rewiry dla nas obce. Czy będziemy umieli wrócić?
Ten list jest za długi, wydaje się jednak, że wypada na koniec oddać głos samemu Gombrowiczowi. Pamiętasz ten fragment, w którym Itek pisze: „Wy jesteście dla mnie ważniejsi od Mickiewicza.
I ani ja, ani nikt inny, nie będzie sądził narodu polskiego według
Mickiewicza lub Szopena, ale według tego, co tu, na tej sali, się dzieje
i co tu się mówi”? Dalszy ciąg znasz, o nadwątlonym poczuciu własnej wartości i biedaku, który „chwali się, że jego babcia miała folwark i bywała w Paryżu”. Otóż czytając po raz setny te zdania zdałem
sobie sprawę, że dziś Gombro zwraca się do nas. Nas obu dotyczy
to, że będziemy sądzeni „według tego, co tu, na tej sali, się dzieje i co
tu się mówi”. Będziemy sądzeni za to, co do siebie – posuwając się
do korzystania z łamów gazet – ku uciesze gawiedzi wypisujemy.
Nie da się tego wymazać, to spoczywa już w archiwum. Świadomość,
że tam jest, przyprawia mnie o przygnębienie. Mam nadzieję, że nie
będzie ono rosło i że, gdy – siwe, pokurczone staruchy – spotkamy się
w roku 2036 na uroczystościach przyznania tytułu Europejskiej Stolicy,
nie będziemy się zwracać do siebie per „pan”, „kol.” czy „towarzysz”.
252
Wierzę, że znajdziemy w sobie tyle młodości i bezpośredniości, by wybuchnąć śmiechem nie gorszym niż bohaterowie „Trans-Atlantyku”.
Wierzę też, że w ramiona się wziąwszy, zataczając się ze śmiechu,
będziem wtedy śmiać się Buch Bach – i dopiróż wówczas z nas toto
wyleci, a Duch nasz, wyzwolon z durnoty, się nam statecznie uspokoi!...
Pozdrawiam Cię serdecznie.
***
Koniec korekty „Kobiet Lubelszczyzny”. Teraz czas na dwie autorskie, potem jeszcze moja, no i zewnętrzna.
Dzisiejsza formacja tzw. socjaldemokratów tkwi korzeniami w sowieckiej partii. Nigdy się od tego nie odcięli – są prawdziwymi dziedzicami krwi. Tej, która wsiąkła w piwnice jak ta przy Chopina 18.
Przelanej rękami ojców założycieli. Wiedzcie, panowie z socjaldemolki, że zawsze znajdzie się oszołom, który wam to wypomni.
Nie odetniecie się od tamtych ludzi chociażby przez wzgląd na
towarzyskie i rodzinne powiązania. A przecież tylko rozliczenie
przeszłości oczyściłoby wam krew. Jednak po co to wam, panowie,
skoro tak jest dobrze, prawda?
***
W skrzynce mailowej list od Gabiki i Andreasa z Czech, w sprawie
pani Rity. Afera zrobiła się międzynarodowa, mam wszelako nadzieję, że nie będzie z tego wojny!… Z drugiej strony może to i dobrze.
Niech się wietrzy, nim całkiem przesiąkniemy stęchlizną.
Milacki nas, (...) Trochę Cię porywają słowa i emocje. Nie mogłem
uwierzyć, że Rita G. spowoduje taką lawinę wypowiedzi. Można oczywiście zawsze zrobić wyjątek dla osób zasłużonych spoza Lublina, ale
pod dwoma warunkami: albo jakieś powiązanie szkolno-rodzinne lub
profesjonalne, albo duża forsa dla miasta lub mieszkańców. A już żony,
mężowie (partnerzy/kochankowie), dzieci (ślubne i nieślubne) nie powinny być nawet brane pod uwagę.
Pozdrowienia – Twój milacki A., no i G.
253
***
Z memuarów: Przyjechał Janek. Posiedzieliśmy w domu, porozmawialiśmy, a wieczorem włóczyliśmy się po Starym Mieście, zaglądając
do tej czy innej kafejki. Trochę wstydziłem się, że Miasto jest tak
zaniedbane, ale Jankowi wcale to nie przeszkadzało. Chyba nawet
podobało mu się, że nie ma na nim tego lukru, jakim czasem okłada
się kamienice. Dzięki temu mógł widzieć, wyobrazić sobie, jak
wyglądały dwa, trzy wieki wcześniej.
Zaglądając na podwórka i do sieni, krążąc uliczkami, dotarliśmy
w którymś momencie na brzeg skarpy – tej, z której widać zamek
i sporą część Lublina. Zrobiło się późno, nad ziemią unosiła się
mgła, nie mogliśmy więc popatrzeć na panoramę miasta, co Jankowi
wcześniej obiecałem. Ale także to mu nie przeszkadzało. Stał na
brzegu skarpy i przesuwał wzrok z zamku na resztki świateł, które
utknęły we mgle, potem na gałęzie rosnących nieopodal drzew – i milczał. Tkwiłem z boku zawstydzony, jakbym go podglądał. Chyba
to poczuł, bo aby wybawić mnie z kłopotu odwrócił się w moją stronę i szepnął:
– Mam tu wszystko, po co mi Paryż?
***
Dziś jesteśmy z Jankiem w Łańcucie; jutro wracamy do Lublina, by
popracować. A potem Warszawa.
Zanim wyjedziemy, idziemy na obiad. Nie do jakiejś wytwornej
restauracji, tych unikamy. Do jednej z tych, w których odbija się
normalne życie. Jemy coś, pijemy, rozmawiamy. I, jak to bywa, gdy
chcemy się wygadać, mówimy o wszystkim. Trzeba znać Janka, by
wiedzieć, co to znaczy, gdy zechce mówić. Gdy zechce rzucać swoje lekkie słówka, z których każde jest puentą i każde błyszczy, ale
bez jakiejkolwiek napuszoności.
Wstrzymujemy pogawędkę, gdy przy sąsiednim stoliku gość pod
dobrą datą zaczyna ciągnąć rosyjskie dumki. Janek zagaduje do
obsługi. To go łączy, ten styl, z Mironem, z którym się przyjaźnił.
254
Naturalność, potoczność, niechęć do wskakiwania na wyższe piętra
i trzymanie się prostego świata.
Mirona Janek zawsze faworyzował. Odnoszę wrażenie, że tylko
dwóch ludzi uważa za przyjaciół. Prócz Mirona, Kota Jeleńskiego;
oni obydwaj są przy nim zawsze. Zna wiele osób, ci dwaj są mu
jak bracia. Mogę sobie wyobrazić nie tylko ich rozmowy, ale też
włóczęgi. Po Warszawie, Rembertowie, po Garwolinach i podobnych miasteczkach. Tam, gdzie to, co oficjalne, rozłazi się tak, że
widać, co jest naprawdę. Czym to wszystko, ta elegancja opiętego
ubranka, pachnie.
Kelner stuka talerzykami ze śledziem w oleju. Janek wspomina
lata spędzone w Rembertowie. Tam powstały pierwsze obrazy z cyklu figur osiowych. Nie pytam go, na ile żartuje, a w jakim stopniu
jest to prawda. Że natchnieniem był mur, widoczny z okna. Ślepy
i odrapany, pękający tak symetrycznie, że aż ładny. Że prosta potrzeba, aby się od przygnębiającego widoku zdystansować, podsunęła mu pierwszą myśl. Zabawne i przekorne – a jeśli tylko wymyślone, to i tak wskazujące, że inspiracją dla niego jest to, co dla kogoś
innego odpadem. Ten margines czy śmietnik, z którego wcześniej
wyrósł Gombrowicz i Schulz. Ale i Miron.
Idzie z tym w parze niechęć do kultury oficjalnej i do „dętych”
– jak je nazywa – uroczystości. Wczorajsza sytuacja w Rzeszowie,
na wernisażu, gdy go zagadywano, zapraszano. Gdy mówiono o planach wystawy w Londynie. Janka żarty: „Niech pan rozmawia z moim menadżerem” – bronił się, wskazując na mnie. Za chwilę byłem
oblegany przez grupę interesantów. Janek, stojąc z daleka, wyzwolony, zerkał w moją stronę i uśmiechał się diabolicznie.
Albo przyjęcie wydane na jego cześć w Lublinie, w Szerokiej.
Z obecnością prezydentów, profesorów, dyrektorów i prezesów – którzy siedzieli przy osobnym stole, w swoim gronie – bez Janka. Uderzało nie tylko to, że on, pierwszy poruszyciel i główna przyczyna
spotkania, był im tak naprawdę obojętny. Silniejsze jeszcze było
odczucie, że oni jemu także. Że chyba nie chciałby brać udziału
w ich rozmowach.
Zgadujemy się, że cenimy Szałamowa. Bo że Babel, to tego mo255
głem się spodziewać, ale prawie obawiałem się, że Janek woli Sołżenicyna. Tak, odwalił olbrzymią robotę, ale chętniej czytamy Warłama.
– Sołżenicyna i Szałamowa różni koncepcja człowieka – mówię.
– Sołżenicyn jest rozczarowanym optymistą.
Janek zgadza się.
– Tak. Tam, gdzie jego punkt dojścia, Szałamow dopiero zaczyna. Masz rację, to błędna definicja człowieka. Od optymistycznej
do pesymizmu, a tamten już wie.
– Dziwne, bo w „Jednym dniu…” był tak blisko – ciągnę. – I rzuca się, jak nasz Borowski, na cywilizację. Szałamow jest pesymistą
do szpiku kości. Tak, jakby nigdy nie wierzył. Kultura to dla niego
pozory, pod którymi siedzi pokryte sierścią zwierzę. Podłość i zło
nie dziwią. Dziwi – gdy się czasem pojawia – dobro. Ale gra zła ze
złem warta jest opisania. Podpatrzyć, jak na bezwzględność ktoś
odpowiada inteligentnym kurewstwem.
I tu ujawnia się cała arystokratyczność Janka. Gdy porusza podobne sprawy w swoim malarstwie. „Gdyby wiedzieli, co maluję,
nie puściliby mnie przez próg…” – mówi. Oczywiście nie moralizuje;
ujmuje to w śmiech. Wyzwalający. Mało napisano o humorze tych
prac, a przecież jest go sporo. Groteskowe sytuacje, nabzdyczone
ryje. Typy zmieniające się w monstra. Niby ludzie, a jednak nie.
Gdy zachodziłem na wystawę w lubelskim zamku, to widziałem,
że młodzi ludzie dobrze to wyłapywali. Uśmiechali się, a czasem
wręcz zaśmiewali. Mówię to Janowi.
– Chodzą? – pyta. – I się śmieją? To dobrze.
Więc gadamy od razu o sztuce sumeryjskiej. Owe mityczne i mitologiczne postaci, ale także podobieństwo w fakturze, gdy Janek kładzie farbę tak grubo, że wychodzi z tego kamień.
– Tak, coś z tego jest…
– Ale – pytam się – skąd ty masz te wszystkie szkarady? Bestie
z ryjkami w lejek…
Jan rusza brwiami, mruga oczkami i się śmieje.
– Wiesz, jak oglądał w Paryżu profesor paleontologii, to powiedział, że nigdy takie monstra nie istniały, ale poza tym wszystko
się zgadza.
256
– Z tym Paryżem to ci się udało – mówię złapawszy oddech.
– Dobrze, żeś wyjechał. Oni by cię tu zajebali.
– Wiedziałem – mówi Jan.
Czwartek. Wstaję dość rano. Podchodzę do okna i widzę, że Janek
wraca ze spaceru. Ubrany na ciemno, sunie ostrożnie jak żuk, który
– jeśli musi odwrócić głowę – obraca się całym ciałem. Patrzę na
niego, gdy przystaje przed jednym z budynków, podnosi wzrok i odczytuje jakąś tablicę. Potem idzie w stronę naszego hoteliku. Lekko
pochylony, z rękoma za plecami, z nieruchomą głową i czujnym spojrzeniem. Zdaję sobie nagle sprawę z tego, jak bardzo jest Janek
sam. Nie samotny, ale sam. Odrębny. Z tego, że idzie swoimi ścieżkami – i że patrzy na wszystko z własnego miejsca. Biorę prysznic
i idę do jego pokoju.
Stwierdzamy, że lepiej byłoby – jak przekonywał przy kolacji Wit
– pojechać jutro. Gdzie jak gdzie, ale właśnie tu może Janek nabrać
trochę sił.
Schodzimy na śniadanie. Prosimy o jajecznicę na wędzące, do
tego papierosy i pół litra. „Po co nam ta jajecznica?…” – pyta Jan.
Idziemy do miasteczka. Na rynku, w jego rogu, trafiamy do restauracji, w której jeszcze niedawno, sto pięćdziesiąt, dwieście lat
temu mieścił się żeński klasztor. Siadamy w refektarzu i zamawiamy
flaki. Janek prawie ich nie rusza. Prosi do naszego stolika Białą
Damę, turystyczną specjalność Łańcuta. Martwi mnie to, bo obiecałem sobie, że będę pilnował, aby coś jednak jadł.
– Jak to musiało wyglądać… – zbywa moje nalegania – gdy najpierw śpiewały, potem nic nie mówiły tylko jadły, a później szuruburu do swoich cel…
Daję spokój.
Gadamy trochę o literaturze, tym razem o „Małej apokalipsie”.
– Tak, jest fałszywa. To Krakowskie Przedmieście – mówi na uwagę o papierowości książki.
– To ironiczne, że właśnie Konwicki fałszuje. To pomysły zza biurka. Za sto, dwieście lat ludzie będą myśleć, że na tym polegał Peerel.
Jak z „Popiołem i diamentem”. A to było szare i nijakie. Życie z dnia
na dzień, bez takich tam dramatów.
257
– To Andrzejewski jest w szkołach? – dziwi się Jan, z niedowierzaniem kręcąc głową. – Wy tu macie nadal sowieciarzy.
Opuszczamy klasztor, idziemy powoli do domu. Jak Robinson
i Piętaszek. Dość chwiejnym krokiem pokonuję rynek. A Jan, jak
zwykle gdy wypije małą wódkę, jest zupełnie świeży.
Idziemy dokoła, żeby nie powtarzać drogi. Schodzimy z rynku
w tak zwaną dzielnicę willową. Na furtce tabliczka ostrzegawcza,
z sylwetką psa: „Jeśli on cię nie zagryzie, ja cię za-strzelę”.
– Morowy chłop – komentuje Jan.
Spacerujemy po parku, przyglądamy się powalonym przez ostatnią burzę drzewom. Z daleka macha do nas Wit. Dziś obejrzymy
Teatrzyk Księżnej Marszałkowej.
– Trzeba wracać do Lublina – mówi Janek. – Bo Sęp będzie
zły… Trzeba robić robotę. Nie możemy zostawić po sobie tylko pajęczyny.
Piątek. Na dworzec odwożą nas samochodem. Troskliwy Wit zapewnia wszelkie wygody. Najpierw jedziemy aleją, potem drogą wzdłuż
dziko zasianych krzewów i drzew. Trochę tak jak bryczką, jak dawniej dziedziców. Jak z opowiadań Iwaszkiewicza. To jednak miało
swój styl. Cały wyjazd jako rytuał. Tu, w Łańcucie, czujemy to znów,
wspomnienie dawnej Polski. Pożegnalne śniadanie z Joanną i Witem,
potem kierowca pomaga wtaszczyć się do środka.
Autobus nabiera rozpędu. Patrzymy na zielonkawe pola i czyste
małopolskie niebo. Przypomina się pomysł z ilustracjami do Wata.
– Janku, ty znałeś Gombrowicza?
– Widziałem go raz. Jak szedł. Po drugiej stronie ulicy.
– A Wata?
– Tak. Wata i Ważyka. Ważyk i Wat to byli gadacze. Dobrzy
gadacze. Nie gawędziarze, bo to wszystko trzymało się faktów. Oni
dobrze opowiadali.
– Robiłeś coś do Wata, nie?
Dojeżdżamy do Kraśnika. Przez moment mam nadzieję, że chociaż przez okno zobaczymy dawne, wschodnie miasteczko. A także
tę kombinację polsko-żydowską, z domkami, w których na górze ciasnota, a na dole sklepik.
258
– Widziałeś „Listę Schindlera”? – pytam niezręcznie. I od razu
jestem na siebie zły. – Niewiarygodny wyczyn... – próbuję załagodzić swoje prostactwo.
Jan macha ręką jakby odganiał komara.
– Tam było kryterium ekonomiczne – mówi i odwraca się do okna.
Okazuje się, że nie wjeżdżamy do centrum miasta, tylko zahaczamy o nie z boku. Gdy autobus manewruje na placu, wyskakuję po
gazetę i coś do picia.
Pokonawszy rondo, kierujemy się na Lublin.
– Janku – przerywam milczenie. – Nigdy cię nie pytałem, kogo
z malarzy cenisz najbardziej...
Janek ociąga się. Patrzy na tytuły artykułów, potem na drogę.
– Jest taki Fűzli... – odzywa się. – Jacek się ze mnie śmieje. Kłóci
się, że to grafoman... Ale chyba najbardziej Vermeer... – I dodaje:
– To, co mówiłem Włochom: „U was wszyscy są genialni, ale Vermeer
jest od was lepszy. U niego jest wszystko. I wszystkiego tyle, ile
trzeba”. Byli wściekli – uśmiecha się jak zadowolony z figla chłopiec.
Przed nami wieże Lublina. Przyciężka Brama Trynitarska, zaraz
obok chorągiewka ratusza.
Sobota – poniedziałek. Trzy dni pracy. Właściwie harówki. Jan, gdy
zaczyna, kończy dopiero wtedy, gdy gwasz jest gotowy. Żadnych
przerw, żadnego jedzenia czy gadania. Ośmioletni Piotrek zagląda
przez okno: „Ten pan wcale nie umie rysować”. Gdy powtarzam to
Jankowi, odpowiada: „On ma rację. Dlatego szybko zamalowuję.”
Nie mam odpowiednich naczyń, bierzemy z kuchni kieliszki do
jajek i kilka zwykłych. Jan ustawia je jak żołnierzy przed atakiem,
nalewa do każdego wody. Dwa zostawiamy puste.
Gdy kończy pierwszy z gwaszy, robimy kolację. Gadamy o grzybowych wyprawach, o sosach i kotlecie. Basia obiecuje zrobić to
na obiad.
Schodzimy na dół. Jan bierze następną kartkę, opiera się ręką
o blat, prawą zaczyna rysować. O drugiej w nocy idę na górę. Jestem zmęczony. Jan zostaje. Oparty o stół, pochylony nad arkuszem.
Następnego ranka zastaję go w tym samym miejscu. Też opartego
259
o blat, z ręką uniesioną nad gwaszem. Wokół stoją naczyńka z wodą,
obok farby, a między tym wszystkim papierosy oraz pełna popielniczka. Patrzę na tę podniesioną dłoń, wygląda jakby kogoś
pozdrawiał. Ręka wykonuje w powietrzu drobny ruch, obniża się
– i znów go powtarza. Teraz jeszcze raz to samo, ten sam zawijas.
Ten sam, ale za każdym razem jakby powiększony – i coraz niżej.
Aż wreszcie, zszedłszy nisko, Janek uderza pędzelkiem w papier.
Niczym jastrząb, który zatoczy kilka kół, zanim spadnie na ofiarę.
Malował całą noc, a teraz, doszczętnie wyczerpany, próbuje z wysokości trafić we właściwe miejsce.
– Wiesz – mówi – napiłem się akrylu.
Patrzę przerażony, ale Jan ani drgnie.
– Nawet dobry – dodaje. I pracuje dalej.
„Może tak powinno być – myślę. – Może malarze powinni odżywiać się farbami”.
Po południu, po obiedzie z sosem grzybowym, wyjazd nad zalew.
Z nami Tomek. Odpoczynek. Siedzenie, gapienie się na horyzont
i gadanie.
– Zrobiłem sobie wycieczkę. Na północ, trochę w moje strony.
Nie mogę w tej Warszawie wytrzymać.
– Napatrzyłeś się przynajmniej na krajobraz...
Janek wzrusza ramionami.
– Taak. Dworki mauretańskie pod Łomżą... – ucina moje dyrdymały.
W drodze powrotnej zwiedzamy Lublin. Przyglądamy się secesji,
ja szukam śladów niemieckiej i żydowskiej obecności. Ale także
ruskiej, szczególnie w okolicach zamku. Dochodzimy do kirkutu na
Kalinowszczyźnie, przechodzimy na Stare Miasto, później na Krakowskie Przedmieście, z jego niską zabudową i wąskim tunelem
ulicy. Na kopule hotelu, tuż nad zepsutym zegarem, jaśnieje świeżo
odnowiony herb rosyjskiej guberni.
Wracamy Lubartowską. Staram się, pokazuję to i owo z pożydowskich śladów, ale dość kiepsko. Janek przerywa:
– Daj spokój – mówi. – Nie będę się gapił na każdy gzyms.
Wieczorem, po kolacji, dalszy ciąg roboty. Nalewamy sobie po
260
małej wódce. Jan nie pije jednym haustem jak ja, ale drobnymi
łyczkami, delektując się i podtrzymując stan ekscytacji. „Jeśli
Janek przestanie pić, przestanie malować” – powiedział kiedyś Kot.
Gdy mu to z niedźwiedzim wdziękiem powtarzam, zamyśla się, a potem
sięga po kieliszek.
Wtorek. Jazda do Warszawy. Szybka. Pociągiem. Zajmujemy przedział, zasuwamy zasłony. Mija ze dwadzieścia minut, pociąg zatrzymuje się. Janek uchyla firanę. Nałęczów.
– Możemy jechać – mówi. – Pan Prus wsiadł.
Ruszamy.
Za chwilę Puławy.
– Świątynia Dymania.
Wstaje, wychodzi do ubikacji. Gdy wraca, obwieszcza szeptem:
– Jest w sąsiednim przedziale...
– Kto?
– Pan Prus. Bardzo maleńki. Siedzi na kolanach blondyny.
Nalewa do trzęsących się kieliszków.
– Zdrowie pana Bolesława.
– On siedział na zamku, wiesz?
Pociąg wtacza się z łoskotem na dębliński most.
– Po powstaniu – mówię. – Prawie rok. To jego rodzinne strony.
Za oknem Pilawa, następna z oddalonych od miasta stacji. Tak
samo jak wszystkie na tej trasie. Zmyślne dzieła cara. Skoro już
trzeba budować, to tak, by znalazły się poza miasteczkami. By nie
pobudzały ich do rozwoju.
W Warszawie idziemy na kolację do Ossolińskich. Choć nie lubimy takich knajp, nie chce nam się szukać innej. Nie jesteśmy
tam najbardziej wytworni.
Golonka i wódka. Oraz zmęczenie pracą, tymi lubelskimi nocami, które teraz wychodzą na jaw. Zmęczenie Janka i moje, chyba
jeszcze większe. Brak mi wprawy, nie nawykłem do tak wyniszczającego trybu życia.
– Dał ci Pan Bóg talent, ale dał i zdrowie... – mówię.
Janek uśmiecha się. Ten uśmiech to ostatni obraz, jaki widzę.
261
Następny jest dość dziwny. Jakaś martwo różowa faktura, ale jakby
między dwiema nieszczelnymi kotarami. A do tego zapach, dosyć
mdły. Słodkawy i ciepły. Otwieram oczy szerzej, błyska coś jak
świńska szczecina. Zaczynam rozumieć. Tak właśnie wygląda widziana z bliska golonka.
Podnoszę głowę. Janek siedzi z boku, ma na nosie profesorskie
okulary. Czyta.
– Zasnąłeś – mówi.
Słyszę, jak jakaś dama domaga się po angielsku, by kelner zwrócił mi uwagę. Kelnerzy starają się ukryć uśmiech. Mam to w nosie.
Janek udaje się do toalety, ja wołam jednego z nich i proszę o kawę.
– Wiesz, że tam jest fotokomórka? – mówi Janek siadając przy
stoliku.
– Gdzie?
– W ubikacji.
W momencie, gdy trzeba płacić, proszę o wystawienie faktury VAT.
– Na Ministerstwo Kultury – mówię i podaję dane dyrektora Roberta. Kelner sztywnieje, prostuje się i przestaje się uśmiechać.
Poniżam go sutym napiwkiem i wychodzimy.
Środa. Wizyta w drukarni na Piaskowej. Jan rozkłada gwasze na
wielkim stole, gadamy z dyrektorem Zbyszkiem. Dopiero teraz, gdy
widzę całość, uświadamiam sobie, z czym mam do czynienia. Powstał wielki, z dwunastu obrazów, cykl. Każdy jest odrębny, ale
wszystkie razem, akord po akordzie, tworzą coś więcej niż zbiór prac
jednego autora. To przemyślany kompozycyjnie i tematycznie
rapsod. Odpowiedź na horror vacui. „Hommage dla Sępa”.
Umawiamy się ze Zbyszkiem Staśczakiem na telefon i wychodzimy na ulicę, Jan rozgląda się na prawo i lewo, zamyśla, jeszcze
raz patrzy wkoło i kręcąc głową mówi:
– To skandal, żeby obok cmentarza nie było baru.
Śmieję się, a Janek ciągnie dalej:
– W Paryżu wiem bez mapy, że za chwilę musi być kawiarnia.
– Ja zawsze się w obcym mieście gubię...
– Ja tylko raz – mówi Janek. – W Londynie. Wyszedłem zimą na
262
papierosa, w samej koszuli. Gdyby nie zaczęli szukać, to bym zamarzł. Ale muzea mają dobre...
Przypomina mi się, przez napomknięcie o muzeach, jak w Łańcucie dotknąłem palca greckiego chłopca, rzeźby sprzed trzech tysięcy lat. Stał z wyciągniętą przed siebie ręką. Ale zamiast tego
mówię do Janka o słowach Leonarda, wtrąconych w jakiś traktat
o maszynach: „Czytaj mnie, bo rzadko przychodzę na świat”.
263
J
E
S
I
E
Ń
Telefon z Rzymu, od Karoliny. Opowiada o pracy, zachowaniu we
Włoszech polskich szumowin, planach powrotu. W jej pospiesznym monologu pada zdanie, że to, co ją we mnie pociąga, to „spokojna normalność”.
Hm. Mam nadzieję, że całkiem normalny nie jestem.
Ex oriente lux: „Rosja dostosowuje demokrację do swoich realiów”.
Już to przerabialiśmy, panie pułkowniku Putin. Gdy obywateli
dostosowywał do łoża typek o nazwisku Prokrust.
***
Mój sąsiad, starszy pan z parteru, pracownik bankowy na emeryturze, nie bacząc na jesienne chłody, przebrał się w mundur harcerza!…
To jeden z tych, którzy marzą, by być kimś innym. On śnił o przygodzie. O lesie, nocnych wachtach, chodzeniu na azymut, pieśniach
przy ognisku i zbiórkach. Teraz, przekroczywszy swój Rubikon,
wskoczył w krótkie spodnie i zawiązał pod szyją chustę drużynowego.
Na jego drzwiach wizytówka – kawałek deski, przypalonej po
brzegach, z nazwiskiem i imieniem. Wyciętymi finką.
Mijam go na ulicy – on poznaje i pozdrawia, trzaskając ręką do
furażerki. „Czuwaj” – odpowiadam z chwacką miną. Po południu
widzę, jak żołnierskim krokiem podchodzi do pomnika, składa kwiaty i obraca się przez lewe ramię. Po kilku krokach jeszcze jeden
zwrot, twarzą do postumentu, salut, komenda: „Spocznij” – i odejście.
Luźne, już jako cywil.
Kilka dni później zatrzymujemy się na schodach, by pogawędzić.
264
Gawęda harcerska – ale i męska. Dwóch dobrze się rozumiejących,
lekko tylko szalonych druhów.
Opowiadam chłopcom, ale nie wierzą. Następnego dnia, gdy wychodzimy, pokazuję im wietrzący się na balkonie namiot. To przygotowania do nowego sezonu. Obok stoliczek, składane krzesełko
z zielonym suknem i czerwona butla gazowa.
Przestali się śmiać i, przestraszeni, szli obok w milczeniu.
***
Leży przede mną album „Polska 1944-1956”, otwarty na stronie
z fotografią, której historia jest równie poplątana jak nasze dzieje.
Patrzę na tę fotografię od trzech lat, powoli odkrywając jej kolejne,
nakładające się na siebie znaczenia.
U dołu fotografii podpis: „15 sierpnia PKWN wydał dekret o rozwiązaniu tzw. policji granatowej oraz o powołaniu Milicji Obywatelskiej, która rozpoczęła działalność od pierwszych chwil po wyzwoleniu. Funkcjonariusze MO przed Gmachem Komendy Głównej w Lublinie”. Nadtytuł głosi: „Tak zaczynaliśmy”.
Książka zawierająca to zdjęcie jest jednym z propagandowych
dzieł nieznanych autorów. Wyrzucaliśmy te dzieła ze swoich bibliotek, niesieni falą Wielkiej Odnowy. Wyrzucaliśmy tak samo, jak pewnie czynili to Niemcy, gdy po wojnie uprzątali domy z nazistowskich, pięknie wydawanych albumów. Myślę, że my z lat dziewięćdziesiątych popełnialiśmy te same co Niemcy, ze wszech miar zrozumiałe, błędy. Wyrzucić – tak, to było oczywiste. To było wzniosłe
i nawet bohaterskie – jak najszybciej pozbyć się tych solidnie oprawionych gniotów z wizerunkami późnego Gierka i kwitnącego, po
wyjątkowo udanej transfuzji, Breżniewa. Zapomnieć o kłamstwie
życia publicznego, które w wielu przypadkach było kłamstwem osobistym. Nie pamiętać o Orderze Lenina, za który wasalni polscy
towarzysze spieszyli się rewanżować gensekowi Krzyżem Wielkim
Orderu Virtuti Militari.
Porządkowaliśmy nasze księgozbiory kilkakrotnie. Najpierw w połowie lat pięćdziesiątych, gdy wyrzucaliśmy „Dzieła” językoznawcy Stalina i „Krótki kurs WKP(b)”. Potem wyjechały ciężkie, na do-
265
brym papierze drukowane tomy „Dzieł zebranych” Lenina, a razem
z nimi siermiężne wydania z okresu Gomułki. Wreszcie – twórczość
towarzysza Edwarda. Uprzątając w podnieceniu propagandowe śmieci nie zawsze mieliśmy czas pomyśleć, że właśnie niszczymy dokumenty epoki, w której przyszło nam żyć. Ta refleksja nadeszła później. Zazwyczaj za późno – gdy samochód przedsiębiorstwa oczyszczania dawno już odjechał.
A są to dzieła ważne. Stoją za nimi, przynajmniej w dwóch przypadkach, ludzie z krwią na rękach. Agent niemieckiego wywiadu
Lenin i słoneczko narodów Stalin. Ten, który wymordował i zagłodził całe narody. Który ma na swoim koncie (bo przecież nie sumieniu) miliony liczniejsze niż Hitler. Dlatego myślę, że te księgi winny
wrócić do naszych bibliotek i stać tam jak memento. Niestety, nie
wrócą – bo już ich nie ma.
Mój tom szczęśliwie ocalał. Jest dla mnie takim właśnie ostrzeżeniem. Ale jest też źródłem, z którego, gdy mi smutno, czerpię wiele
pociech. Został w nim zawarty niezamierzony humor towarzyszy redaktorów, zawarty w partyjnych przemówieniach bełkot – to wszystko bywa nie wysychającą krynicą satysfakcji. Że sowieckie kłamstwo minęło i że powoli, z trudem można posuwać się w kierunku
czegoś mniej zafałszowanego.
Patrzę na półkę, w stronę tych dzieł i myślę o ich autorach. Część
z nich odeszła do szeolu, część zaś odwróciła kapotę na oszewkę
i z podniesioną głową wstąpiła w nowe czasy. To ci sami, których
znamy z pierwszych stron gazet i głównych wydań „Wiadomości”.
Gospoda, junkiera, kiem wy byli wcziera? pytał niegdyś Okudżawa,
a oni, śmiejąc się moraliście w nos, mogliby odpowiedzieć: „Kim
my byli? Działaczami, drogi poeto, działaczami”.
Patrzę na moje zdjęcie. Mówię „moje”, bo znam je tak dobrze,
jakby pochodziło z rodzinnego albumu. Sięgnąłem po nie przygotowując do druku studium Marka Kielasińskiego. Miały oddawać
atmosferę tamtych czasów.
Studium nosi tytuł „Raport o zabijaniu”. Przygotowywałem książkę straszną, o mordach politycznych na zamku w Lublinie. Mówiącą o latach czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy to wchodzący ra266
zem z Rosjanami sowieciarze rozstrzelali na zamku setki działaczy
niepodległościowego podziemia.
Zeskanowałem to zdjęcie i przeniosłem do książki. Pod nim umieściłem krótki podpis: „Wartownicy przed Komendą Główną MO
w Lublinie”.
Zawiozłem materiały do drukarni. Rozpoczął się czas oczekiwania i podniecenia – jak zawsze, gdy praca jest skończona i pozostaje w napięciu wyglądać jej ostatecznego efektu. Porządkowałem
rozrzucone materiały, zbierałem je do archiwum. Wzrok padł także
na tę moją fotografię. Wziąłem zdjęcie do ręki niemal jak bohater
„Powiększenia”, nie wiedząc dokładnie z jakiego powodu, ale czując, że coś mnie w nim niepokoi. Po chwili uświadomiłem sobie,
w czym rzecz. Wiedziałem, że było zrobione w Lublinie, ale teraz
zdałem sobie spawę, w którym dokładnie miejscu dość dużego przecież miasta. Tak, znałem to miejsce, mimo że na fotografii nie ma
żadnych szczegółów. Widać tylko drzwi do kamienicy, kawałek muru, nie istniejącą już zapewne skrzynkę pocztową.
Choć była już noc, postanowiłem tak samo jak bohater Antonioniego wszystko od razu sprawdzić. Wsadziłem odbitkę do kieszeni,
zawołałem niczym świadków obydwu synów, wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy.
To była ulica Chopina, kamienica numer 9. Ta, z której nadawała
pierwsza stacja radiowa „Pszczółka”, miejsce debiutu niejednej powojennej sławy. Setki razy przechodziłem tędy do biblioteki. Poznałem ją po wyłożonych od dołu, ceramicznych, klinkierowych płytkach. Teraz stałem w środku nocy przed tymi samymi, co owi dwaj
wartownicy drzwiami i szukałem dziury po gwoździu, którym był
przybity blaszany wizerunek orła.
Po skrzynce znajdującej się z prawej strony fotografii, okupacyjnej i niemieckiej, więc na pewno solidnie przymocowanej, nie było
śladu. Szukałem go w marnym świetle nocy, gapiąc się jak sroka
w mur, odciągany przez sceptycznych chłopców: „Tato, daj spokój,
to przecież brudy po jakimś ogłoszeniu...” – ratowali mnie przed
przesadą, ale ja nie bardzo dawałem się odciągnąć. To były te same
drzwi, przetrwały mój Peerel, pomalowane na olejno, niechlujnie
267
i po polsku, w jedyny sposób, jaki znałem. A mur się nie zmienił:
ma do dziś klinkierowe płytki i jest tak samo (na żółto, jak kazał
batiuszka car) pomalowany.
Wróciliśmy do domu. Na drugi dzień podzieliłem się moim odkryciem z Jerzym Rudzkim, współredaktorem książki „Raport o zabijaniu”. Ten powiększył fotografię na monitorze i zaczął się jej przyglądać: „Słuchaj, to nie są ubecy. Ten z prawej, z naszej prawej,
ma u pasa różaniec”. I powiększył obraz tak, że można było widzieć
poszczególne, białe, jak od pierwszej komunii, paciorki.
Wtedy spadły nam z oczu łuski. Jak ślepcy, którym zdarto katarakty, zobaczyliśmy to, czego wcześniej żaden z nas nie widział.
Że orzeł na drzwiach ma koronę, a ci dwaj chłopcy są ubrani jak
akowcy.
Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. Jak to, znamy to zdjęcie od miesięcy, przekładaliśmy je z ręki do ręki i nikt nie zauważył? Więc taka jest siła propagandowych klisz, że nawet my, którzy
usiłowaliśmy się im przeciwstawiać, nie byliśmy w stanie spostrzec
tych oczywistych oczywistości? Zawadiacki styl, bluzy jak ze zrzutów, nakrycia głowy, biało-czerwone opaski na ramieniu, a wreszcie
broń, która – co widać na pierwszy rzut oka – nie pochodzi z przydziału, lecz jest kombinowana, najwyraźniej zdobyczna.
Cóż tu robić? Książka już wydrukowana, za dwa dni promocja,
właśnie na zamku lubelskim, a w książce taki węzeł. Nie, nie węzeł,
nazwijmy rzecz po imieniu – fałsz. Trudno, nic nie da się odwrócić,
nic wyjaśnić – dobrze, że chociaż podpis nic dodatkowo nie zepsuł.
Zaabsorbowani przygotowaniami do promocyjnego wieczoru nie
mieliśmy czasu, by się dłużej nad tym zastanawiać. Przede wszystkim nie spytaliśmy ani siebie, ani nikogo innego, skąd przed budynkiem stworzonej przez agentów NKWD Milicji Obywatelskiej znaleźli się dwaj młodzi akowcy.
W kilka miesięcy po ukazaniu się książki Marek Kielasiński otrzymał list z Poznania. Jeden z czytelników pisał o tym, o czym już co
nieco wiedzieliśmy. Że fotografia przedstawia nie członków Milicji
Obywatelskiej, lecz dwóch młodych akowców, którzy zostali później,
właśnie na podstawie tego zdjęcia, aresztowani.
268
Sytuacja się wyjaśniła. Wiedzieliśmy, kto jest na zdjęciu, ale pojawiły się też nowe pytania: Skąd akowcy przed budynkiem Milicji
Obywatelskiej – co tam robili? No i pytanie drugie: Po co taką właśnie fotografię umieszczali sowieciarze w propagandowych albumach? Rozmawiałem na ten temat z kilkoma osobami, lecz niewiele
dało się dowiedzieć. To przecież pięćdziesiąt lat temu, tyle się przez
ten czas działo, tyle zmieniło – jak w tym gąszczu rozsupłać jedną
z tysięcy historii? Którą sam jeszcze dodatkowo poplątałem.
Chcąc uczynić sprostowanie, umieściłem zdjęcie w wydanym dwa
lata później „Przewodniku Lublin”, przy omawianiu ulicy Chopina,
tyleż uroczej, co posiadającej mroczną, bo mieszczącą dwa areszty
NKWD, historię. Teraz podpis pod zdjęciem brzmiał: „Dwaj młodzi
mężczyźni przed drzwiami pierwszej Komendy Głównej MO przy
ul. Szopena 9 to jedno z bardziej znanych zdjęć propagandowych
z czasów PRL, dowodzących powszechnego poparcia dla nowej władzy. Tymczasem są to akowcy – o czym świadczy rodzaj ubrania, uzbrojenie, a wreszcie biały różaniec u pasa postaci z prawej. Schwytani podczas robienia dla dowcipu zdjęcia, otrzymali wysokie wyroki więzienia”.
Przewodnik ukazał się w grudniu 2000. Minęło kilka tygodni.
Któregoś dnia, przy okazji innej z książek, o losach mężczyzn, usłyszałem od pani Zofii Leszczyńskiej: „Wie pan, to ładny bedeker,
ale jedna rzecz się tam nie zgadza. Chodzi o pewne zdjęcie”.
Wówczas dowiedziałem się reszty. To był wykład historii, z którym powinienem zapoznać się w szkole. Ale takiej szkoły, w której
by mówiono te prawdy, w mojej młodości nie było. Dowiedziałem się
więc, że ci młodzi mężczyźni wcale nie zrobili sobie zdjęcia dla
dowcipu, a po prostu pełnili regularną wartę przed budynkiem milicji, tyle, że nie było to MO gen. „Witolda”, Franciszka Jóźwiaka,
ani tym bardziej komenda policji granatowej. Pełnili wartę przed
komendą milicji powołanej przez Okręgową Delegaturę Rządu
Rzeczpospolitej Polskiej na Kraj, czyli przez legalne władze z Londynu. Albowiem, zanim Armia Czerwona i agenturalna PKWN dotarły do Lublina, w mieście powstała i rozpoczęła jawną, normalną działalność polska administracja państwowa, niepodległej Pol269
ski, prawdziwie niepodległej. Tej, o którą przez pięć lat walczyła najpierw Służba Zwycięstwu Polski, potem Związek Walki Zbrojnej,
następnie AK, a po nich Wolność i Niezawisłość. Bo gdy Rosjanie
tu weszli, nie przyszli przecież na pustynię, ziemię niczyją, lecz weszli
do kraju z ujawniającą się podziemną armią, z przeszkoloną i gotową
do pełnienia swych obowiązków administracją, także z powstałą
z ramienia londyńskiej Delegatury Milicją Obywatelską. I właśnie
przed budynkiem takiej Milicji pełnili wartę dwaj chłopcy.
Wojna dobiegała końca. Był 22 lipca 1944 roku. Pamiętamy tę
datę jako święto. „22 Lipca, dawniej Wedel” – mówili dowcipni.
Mieszkańcy Lublina kojarzą ten dzień z innymi jeszcze niż ogłoszenie Manifestu NKWD wydarzeniami. To był dzień, w którym wycofujący się Niemcy wymordowali wszystkich znajdujących się na
zamku więźniów. Ci, którzy tam weszli, ujrzeli warstwy trupów. Krew
spływała po posadzkach. Ciała ubrane w bure więzienne szmaty,
nie przypominały niczego, co należy do świata ludzi. Jednym z pierwszych był przyjaciel Edwarda Hartwiga, fotograf i poeta Stanisław
Magierski. Jemu zawdzięczamy udokumentowanie tamtej sytuacji.
Magierski, żołnierz AK, autor pieśni „Dziś do ciebie przyjść nie
mogę”, miał wkrótce pójść za swoją działalność do więzienia. I to
nie gdzie indziej, jak właśnie na zamek.
Pomordowanych pochowano u stóp zamkowego wzgórza: pogrzeb
był wielką manifestacją wszystkich ocalałych lublinian. A gdy pochowano, gdy umyto posadzki, UB przeznaczyło obiekt na więzienie dla akowców. Nie trzeba dodawać, że dla ludności ze wschodniej części Polski nie było to żadnym zaskoczeniem. Nawet dla lubelskich chłopów było oczywiste, że okupacja będzie trwać nadal.
Że zmienił się tylko okupant. Wkrótce przekonała się o tym i reszta.
Gdy sowieci, z przyczepionymi do nich jak listek figowy kościuszkowcami, z całą „polską” agenturą, weszli do Lublina, miasto było
w euforii zwycięstwa. Polacy odtwarzali zręby państwowych struktur. Stanowisko wojewody objął Delegat Rządu Londyńskiego na
Kraj Władysław Cholewa, syn powstańca styczniowego. Utworzono
też wszystkie inne organa administracji i władzy państwowej. Nie
miało to jednak trwać długo. Ubecko-sowieckie agentury areszto270
wały przedstawicieli suwerennego rządu i wysłały ich na Syberię.
Oskarżenie było standardowe – współpraca z hitlerowcami. Sporą
część związanych z AK urzędników i wojskowych osadzono w obozie zagłady na Majdanku; bo gdy w lipcu 1944 obóz wyzwolono,
baraki okazały się być dla komunistów przydatne tak samo, jak to
zrobiono w Auschwitz. Uwięziono w nich około dwóch i pół tysiąca
żołnierzy AK i BCh, w tym około dwustu oficerów. Aresztowano też
Władysława Cholewę. Wkrótce wszystkich deportowano do ZSRR.
Niewielu z nich miało kiedykolwiek wrócić.
Wśród aresztowanych znaleźli się także ci dwaj chłopcy. W ich zatrzymaniu pomogła funkcjonariuszom NKWD i SB fotografia. Nie
wiadomo, jak wpadła w ich ręce – może była w dokumentach przechowywanych w budynku, może znaleziono ją przy kimś przypadkowym
– na razie nie udało się tego ustalić.
Jeden z chłopców nazywał się Franciszek Genca. Aresztowany
28 października 1944, otrzymał „łagodną” karę – osiem lat. Jednak
wyroku nie odsiedział; zbiegł z transportu i dołączył do leśnego oddziału. Aresztowano go w maju 1946 roku. Skazany ponownie, odsiedział tym razem osiem lat i dwa miesiące. Wyszedł na wolność
17 lipca 1954 roku. Przez resztę życia mieszkał w Lublinie. Zmarł
w 1997 roku.
Życie jednego z tych, którzy walczyli o wolną Polskę, dobiegło końca, ale historia fotografii jeszcze nie. Chodziłem po ulicach Lublina
i myślałem o tym z nutką melancholii. O pokoleniu więziennym i powojennym. O Birkutach, Chełmickich, Piszczykach. O pisarzach,
którzy udawali, że nie wiedzieli tego, o czym wiedziały dzieci. O sędziach i katach. O słowach Baczyńskiego: „Jakie szczęście, że nie
można tego dożyć, kiedy pomnik ci wystawią, bohaterze, i morderca
na nagrobkach kwiaty złoży”. Myślałem też o tych, którzy po otrzymaniu ubeckiego rozkazu jechali na drugi koniec Polski, aby tam,
w jakimś więzieniu, oddać strzał w tył czyjejś głowy, a potem wracali
i żyli w ciepłym kręgu swoich rodzin. O pokoleniach, których ofiara
krwi wydaje się czasem, gdy patrzymy na dzisiejszą Polskę, jeśli
nawet nie daremna, to zapomniana. „Zostanie po nas złom żelazny,
i głuchy, drwiący śmiech pokoleń”. Komu tu przypominać, kogo
271
to obchodzi, po co sięgać pięćdziesiąt lat wstecz? I czego wymagać
od innych, skoro moje dzieci proszą: „Tato, przestań...” Pytałem
więc tylko siebie. Nie śmiałem pytać kolegów, tak zwanych biznesmenów, których spotykam na co dzień, z daleka też patrzyłem na
młodzieńców z fryzurami jak z aresztu. I może nawet nie to, że nie śmiałem, ile nie umiałem znaleźć języka, w którym mógłbym takie sprawy
poruszyć. Przecież nawet o czasach najbliższych, „Solidarności”,
trudno mówić – głupio jakoś i niezręcznie – a co dopiero o tych, których się nie przeżyło.
Milczałem, ale to milczenie doskwierało jak wyrzut. Wiedziałem,
że nie jestem wobec tych dwóch chłopców w porządku. Że jednak
coś jeszcze powinienem zrobić. Że tej garstce, która nas słucha,
należy się prawda… Przypomniała mi się rozmowa Agnieszki z ojcem
w „Człowieku z marmuru”, gdy po odebraniu kamery dopada ją zniechęcenie: „Jedź i znajdź go – mówi ojciec o Birkucie. – Dla kogo?
Dla mnie. Ja, gdyby ktoś o mnie kręcił film, a do mnie by nie przyjechał, bardzo bym się zdziwił. No, może nie bardzo, ale trochę bym
się zdziwił...”
Poszedłem na Stare Miasto i wszedłem do lokalu Związku Żołnierzy AK. Tam, zaskoczony, dowiedziałem się, że w Lublinie mieszka wdowa po Ryszardzie Gency. Dlaczego właściwie byłem zaskoczony? Przecież stąd pochodził, tu mógł mieć rodzinę, nie było
w tym nic dziwnego, a jednak bliskość ludzi z tamtych czasów, bliskość na wyciągnięcie ręki, była porażająca. Jeszcze tu są. Mijamy
się z nimi na ulicy czy ustępujemy miejsca w autobusie. Ten starszy
pan, który siadł na chwilę w cieniu, jest może jednym z nich.
Poprosiłem prezesa Związku o numer telefonu. Dwa dni później zdecydowałem się zadzwonić. Wtedy dowiedziałem się reszty.
Wszystko było jeszcze inaczej. Ryszard Genca w czasie okupacji
pierwszej był w oddziale „Siwego”, a potem w plutonie „Jacka”. Tam
otrzymał pseudonim „Fred”. Z początkiem 1944 roku brał udział
w akcjach przeciw Niemcom, ale także przeciw napadającej na lubelskie wsie bandzie „Kiełbasy”. Walczył też z oddziałem partyzantki radzieckiej, który ograbił kilka wsi. 20 czerwca został ranny
w potyczce z Niemcami. Doszedłszy do zdrowia, wrócił do Lublina,
272
brał udział w wyzwalaniu miasta, a potem, jako żołnierz Pogotowia
Akcji Specjalnej, został oddelegowany do pilnowania budynku przy
ul. Chopina 9. Mieściła się tam nie policja, lecz niemiecka, potem
polska, poczta. Właśnie wtedy, w czasie pełnienia warty, zrobiono to
zdjęcie. Było to 21 lub 22 lipca. Ryszard Genca to chłopak, który ma
przyczepiony do pasa różaniec. Na skrzynce – widzę to przez powiększające szkło – widnieje napis: „Deutsche Post Ost”.
W końcu lipca 1944 oddział „Jacka” został rozwiązany, a w mieszkaniu „Freda” UB założyło „kocioł”. Ryszarda Gencę aresztowano
28 października. Sądzony w zbiorowym procesie, został skazany na
osiem lat więzienia oraz pozbawiony na cztery lata praw obywatelskich. Spośród trzynastu sądzonych z nim osób trzy skazano na karę śmierci. Wyroki wykonano.
Dwudziestoletniego wówczas Gencę osadzono na zamku z takimi
jak on chłopakami. Po kilkunastu dniach los się do niego uśmiechnął.
Wezwano go na świadka w procesie miejscowego piekarza, z pochodzenia Turka, a więc niewątpliwie zdrajcy. Prowadzony w konwoju
„Fred” zbiegł. Konwojent, starszy, dobroduszny pan, który do tego
dopuścił (niewykluczone, że pomógł), został skazany na dwa lata więzienia.
„Fred” trafił do Warszawy, gdzie wyrobił sobie dokumenty na nazwisko Lewandowski. Imię zostawił to samo, by móc reagować na zawołanie przyjaciół. Ukrywał się najpierw w stolicy, potem w Łodzi i Gdańsku. Tam znów został zatrzymany – i znów uciekł. Wrócił do Lublina, nawiązał kontakt ze zbrojnym podziemiem i dołączył do działającego w okolicach Łęcznej oddziału „Wiktora”. Potem przeszedł do
„Szarego”, a po jego śmierci do „Zemsty”, który także miał wkrótce
zginąć z potyczce z UB. Ryszarda Gencę, chłopaka z bujną czupryną
i żywą, pełną inteligencji mimiką, UB aresztowało po raz trzeci 17 maja 1946 roku. Miała w tym pomóc zdrada akowca o nazwisku Szeląg,
ps. „Grom”. Genca został przekazany do aresztu UB, potem na zamek. Śledztwo trwało niemal dwa lata. Sąd, biorąc pod uwagę amnestię, skazał go na siedem lat więzienia, dokładając rok i dwa miesiące za ucieczkę. „Fred” odsiadywał wyrok na zamku: 11 listopada 1948 r. został przeniesiony do Wronek. Odsiedział cały wy273
rok. W dniu, w którym opuszczał gościnne mury, naczelnik wyznał
mu, że jako „nierokujący żadnej nadziei na poprawę” powinien
pozostać we Wronkach do końca życia. Genca wyszedł na wolność
17 lipca 1954 roku. W dniu 22 lipca, w dziesięć lat po zrobieniu fotografii, był na powrót w Lublinie.
Dziś wiadomo, że fotografia została wykonana nie dla dowcipu,
lecz w celu udokumentowania tamtych dni. Wykonali ją operatorzy
z czołówki filmowej, wchodzącej wraz z kościuszkowcami i Armią Czerwoną. Wiadomo też, że biały różaniec nie jest różańcem, lecz wyciorem do niemieckiego karabinu typu „radomski mauzer”. Nazwisko
fotografa nie jest znane. To i inne zdjęcia, wszystkie wysokiej jakości, weszły do podstawowego zestawu propagandowych ilustracji
Polski Lubelskiej. Wiadomo też, że aresztowanie „Freda” nie miało
nic wspólnego z fotografią. Zdjęcie, dostawszy się w tryby propagandy, żyło własnym życiem. W latach pięćdziesiątych, powiększone do rozmiarów plakatu, dekorowało jedną z sal Muzeum Wojska
Polskiego w Warszawie. Wisiało tam jeszcze w 1960 roku. Podpis
informował, że przedstawia… powstańców.
W następnej dekadzie fotografia z muzeum znikła. Wkrótce pojawiła się w Lublinie, w jednym z dzienników, wraz z adresowaną do
czytelników prośbą, by pomogli w ustaleniu, kogo przedstawia.
Ryszard Genca zadzwonił do redakcji i opowiedział swoją historię.
Gazeta zachowała się, jak na owe czasy, bardzo przyzwoicie. Pomijając „drastyczne” szczegóły, opublikowała nazwisko bohatera oraz
niewielki tekst. W ten sposób dzieje fotografii dobiegły końca.
Pozostaje postawić kilka pytań: Po cóż było peerelowskim propagandzistom umieszczać w albumach taką fałszywą fotografię? Czy
nie mieli dość swoich, robionych na zamówienie? Czy nie dość było
innych kłamstw – trzeba było jeszcze kłamać w ten przewrotny, cyniczny sposób? Posługując się wizerunkami swoich ofiar?
A może było zgoła inaczej. Może zamieszczenie fotografii w leżącym przede mną albumie było dziełem jednego z bezimiennych autorów propagandowych cegieł? I może nie było ani cyniczne, ani perfidne? I nawet nie było pomyłką? Może po prostu jeden z redaktorów
przemycił w komunistycznej agitce takie właśnie, akowskie zdjęcie,
274
licząc po cichu na spostrzegawczość oglądających album? A potem
powtarzano je w innych książkach, siłą bezwładu, nie zastanawiając
się, co rzeczywiście przedstawia. Postępując dokładnie tak, jak
zrobiłem to w wiele lat później ja, gdy umieściłem je z inną intencją
w książce Marka Kielasińskiego.
O drugim z widocznych na zdjęciu chłopaków nie wiadomo nic.
Ryszard Genca spotkał się z nim wtedy pierwszy raz i nie znał nawet
jego imienia.
***
Wczoraj wieczorem o krok od śmierci. Tak poczułem, tak pomyślałem – że to już to. Wracałem od Kostka, byłem przy placu z Chrystusem Frasobliwym, za którym znajduje się klasztor powizytkowski
i zatrzymałem się, by poczytać plakaty. Potem wszedłem do środka.
I wtedy się zaczęło.
To było niczym nagłe, chyba sercowe osłabienie. Słabość w nogach taka, że obawiałem się, iż upadnę; do tego gorąco i poty, które
czułem na czole i karku. Czułem, jak spływają za kołnierz. Oparłem
się o mur, by się nie przewrócić.
Postałem chwilę, potem ruszyłem w stronę wyjścia. Szedłem korytarzem na trzęsących się nogach. Mijając drzwi biura zobaczyłem
siedzącego w głębi Grzesia Rz. „Mój Boże, gdyby to było TO, podszedłbym poprosić, by zadzwonił po pogotowie. Nigdy nie wiadomo, kto będzie tym, który nas uratuje. Albo pożegna”.
Wyszedłem na dwór, rozsupłałem szalik, rozpiąłem kołnierz. Powoli, cały czas na drżących nogach, ruszyłem do domu.
Nie bałem się, nic a nic. Byłem spokojny i pogodzony. Sam się dziwiłem, bo przecież zawsze był we mnie bunt. A teraz zgoda: „Niech
tak będzie, trudno”. Zrozumiałem, że nie będzie nic więcej, ale skoro tak, to niech tam… Widocznie było mi pisane, bym nic nie zrobił,
pomęczył się bez sensu parę lat i bez sensu umarł. Widocznie wszystko, co miałem zrobić, to pobyć z kilkoma kobietami. A teraz koniec.
Wszedłem po schodach. Namacałem kluczem zamek. Na zwolnionych obrotach zrobiłem kolację. Usiadłem przy otwartym oknie,
napiłem się wody. Potem, o wpół do pierwszej, czyli dość wcześnie,
poszedłem spać.
275
Obudziłem się przed siódmą. Wstałem jak nowo narodzony i posprzątałem mieszkanie. Odkurzyłem podłogi i meble. Umyłem nawet
okna. Jak na święta – tyle że najbliższe Święto Zmarłych.
Nastawiam pralkę, biorę prysznic i przygotowuję śniadanie. Włączam Bacha. Teraz stoi przede mną kawa. Zaciągam się dymem z papierosa. Po osłabieniu ani śladu.
Co to było? Pierwsze ostrzeżenie, jeszcze niezbyt poważne? Mały
zawał, z tych, po których zostaje mała blizna? Może tylko jakieś chwilowe, jesienne osłabienie? Tak czy siak, nie będę nic zmieniał; dowiem się następnym razem.
Co dzisiaj? Praca nad książką o kobietach Lubelszczyzny. Ze spraw
biurowych: pismo do telefonii komórkowej w sprawie zaległej faktury.
Odezwać się do komornika, by go uspokoić. Do firmy „Żagiel”,
referatu do spraw ściągania należności. Zadzwonić do dwóch księgarń i hurtowni w Warszawie, w sprawie forsy. Od dwóch dni jestem
bez grosza; przedwczoraj pożyczałem na papierosy.
Za trzy dni kończę czterdzieści lat. Dotarłem do półmetka, a mam wrażenie, że dopiero teraz zaczynam to, na co zawsze miałem ochotę.
Co wydawało się też przeznaczeniem. Samotność i pisanie. Pozostawanie z boku. Tak czułem od dziecka. Tak chciałem robić, tak żyć.
Litania do Wszystkich Świętych. Gdybym jutro miał umrzeć, niech
się przedtem wyspowiadam. Może byłbym, gdybym stąd wyjechał,
jakąś lepszą wersją, może bym to wytrzymał. A tak klęska. Zaś dla
mnie, tak już lubię, klęska musi być pełna.
Błędów naprawić się nie da, ale gdzieniegdzie można coś podsztukować. Choćby na tyle, na ile starczy sił. I nie dodawać następnych, bo jakie będę miał dla nich wytłumaczenie?
Odłóż na bok to confiteor, weź się do roboty.
Za oknem jesień. Słońce i wiatr, tak silny, że zrywa liście z drzew.
Jakby powiedział aspirant: „Śledząc zdarzenie o charakterze przyrodniczym zaobserwowaliśmy, że drzewa ujawniają konary”.
Późnym wieczorem SMS od Magdy: „Upadł Twój anioł i ma teraz jedno skrzydło luzem”.
276
***
Ten chłopak, żołnierz z poboru, którego spotkałem w pociągu i który
z miejsca zaczął się zwierzać. Wyznał, że chce wstąpić do klasztoru,
nie wie tylko, do którego. Zaczął po dwóch minutach, nim zdążyłem
wyjąć przygotowaną na podróż książkę. Najbardziej chciał do kamedułów, być braciszkiem i „pomagać innym”. Aż mnie zatkało – że
pierwszemu z brzegu… o intymnych sprawach. I wszystko, co mówił,
to były zdania proste, bez składniowych kombinacji – mówił jak
dziecko, które nie dostrzega, że się z niego uśmiechają.
Powiedział, że pochodzi z miasteczka na południu Polski. „Mój
tata jest stolarzem. Jego rodzina składa się z trzech braci i jednej
siostry. Pobierałem naukę w liceum, ale nie ukończyłem”. Teraz wezwano go do służby w obronie ojczyzny.
Słuchając myślałem o jego bezbronności i zastanawiałem się,
jak sobie radzi. Jak traktują go koledzy – jak się z niego, gburowaci
lub tylko udający gburów, śmieją.
Gdyby ktoś chciał go uderzyć, mógł to zrobić z przekonaniem, że
nie odda. Uderzyć na próbę, dla żartu, bo inni też… – i odejść z głupim uśmieszkiem, machnięciem ręki czy bez… bo ten żołnierz po
to właśnie jest. Można bić jak w worek. Nawet by nie zrozumiał,
dlaczego tamten to zrobił. Byłby zdziwiony. Widziałem tę scenę w wyobraźni: stoi z uchylonymi ustami, próbując pojąć, co pozwala tamtemu podnieść rękę.
Był jak cielę w środku lasu, gdy z boku czyha stado wilków. Tak,
ten żołnierz, mimo że w mundurze, był nagi. Patrząc i słuchając myślałem, że świat nie jest dobrym miejscem dla kogoś takiego, jak on.
Podniósł oczy i uśmiechnął się. Wyobraziłem go sobie w warsztacie ojca, pod okiem matki. Jak struga pień, obiera z kory. Gdy
ostrze przecina łyko, przerywa pracę i dotyka pnia. Podnosi dłoń
i wącha. Potem pochyla się i dotyka pnia nosem. Zapewne tam,
gdzie znano go od dziecka, nikt nie robił mu krzywdy, ale w mieście
nie musi być tak samo.
A może odwrotnie. Może w koszarach też nikt nie śmie go tknąć.
Taka niewinność jest bardziej niezawodna niż jakikolwiek puklerz.
277
I nie ma chyba człowieka, który widząc, z kim tu ma do czynienia,
jaki żołnierz jest, odważyłby się podnieść rękę. Gdyby tak się stało,
ktoś z tego świadków skoczyłby na tamtego i zadusił jak psa.
Przyjaciele z dawnych lat. To przygnębiające, że przestali być ważni.
Są jak umarli. Nawet więcej – jakby nigdy nie istnieli. I to tak, że
muszę ich sobie na siłę odtwarzać. Wiem, byli, mam ich fotografie,
ale gdy mijam na ulicy, to tak jakbym spotkał zaledwie ludzi do przyjaciół podobnych. Na zdjęciach jesteśmy razem, śmiejemy się przy
stole lub na wycieczce, ale to dzieje się jakby w innym świecie. Który
miał piękne chwile i naszą, mimo wszystko dobrą młodość. Dziś
mnie tam nie ma.
Czułem, że zostawiając ich wracam do siebie. Nie wiem do końca,
na czym to polega, bo przecież nie mam im nic do zarzucenia, ale nie
potrafię postąpić inaczej.
Skończył się tamten czas, trzasnęły nie drzwi, lecz gilotyna. Spadła – i koniec. Jestem gdzie indziej. Nie wiem, gdzie skarb, ale wiem,
że serce bije w inną, nieznaną jeszcze stronę.
Korzyści związane z odrzuceniem:
1. Pewność, że możesz polegać tylko na sobie.
2. Wolna wyobraźnia.
3. Nowy czas – przedtem zużywany nie wiadomo na co.
4. Niemal wolność – samotność.
Czyli same plusy. Trzeba tylko pokonać strach.
Są ludzie, którzy krzywdząc wyrządzają przysługę. Szukajcie ich.
***
Otwieram oczy, a tu niespodzianka – śnieg!… Osiadł przez noc na
drzewach, trawnikach, jest na chodniku i dachach samochodów.
Na ścieżce niewidomy ze swą widzącą, poruszającą się na wózku, żoną. Dziś do wszystkich przeszkód doszedł śliski grunt. Ślepiec
idzie ostrożnie, z wychyleniem w przód, jak u Breughla. Z trudem omija białe pufy samochodów. Pełno ich na uliczkach, nikt nie spieszy
się z wyjazdem, tym bardziej, że sobota. Laska niewidomego nie
278
stuka, lecz maca puch. To, że nie słychać, dodaje nierealności.
Krajobraz jak sen, pełen białych wydm i zaokrąglonych niczym
u Gaudiego kształtów.
Bezruch. Największe wydarzenie to kot, który skrada się wzdłuż
muru, ale i on mało widoczny, ukryty pod zwisającymi gałęziami.
Rozpoczął się listopad. Plan na dziś? Wpaść do chłopców, wrócić z zimowymi butami i pisać „Judasza”. Zacząłem powieść „Tu
mówi Lublin”. Trzeba się spieszyć.
***
Sen, z całkowitym wymieszaniem płaszczyzn: Przyjeżdża do Lublina Janek Lebenstein, któremu opowiadam o powieści z Judaszem
i z którym, w drodze do teatru, natykamy się na Miłosza. Janek od
razu mówi mu o „Judaszu”. Miłosz, z osłabionym słuchem, rozumie,
że chodzi o graną właśnie w teatrze sztukę. Temat zaintrygował obydwu, zaczynają gadać, a co ważniejsze wcielać się, grać w sztuce,
którą sami wymyślają. Przyglądam się z boku i wyłapuję pomysły, ale
przede wszystkim uświadamiam sobie, jak ubogie są moje. Uświadamiam też, że brakuje mi ich obydwu. Jana i Miłosza, by mieć z kim
gadać. I czynię sobie w tym śnie wyrzuty, że żyli, byli, a ja to przegapiłem. Albo może, co gorsza – zepsułem. Oni obydwaj uruchamiają wyobraźnię, odgrywają przede mną postać, pokazując w Judaszu, także przez Judasza, problem zła. Rodzącego się w każdej
chwili i w każdym. Cząstkowego, drobnego, ale wpływającego na
całość. Na coś, co nazywa się sensem świata, moralnym.
Teatr jako jeden z planów ich rozmowy. Drugi to realny Lublin.
A w nim moja sytuacja. Ta sytuacja zaczyna przebijać się we śnie
na plan pierwszy – i wtedy kończy się zabawa. Robi się cicho i nie
tyle wieje grozą, co pustką. Bo nagle widzę, że… wszyscy się ode
mnie odsuwają, tylko ja nie chcę tego zauważyć, tym bardziej rozważyć, bo przecież musiałbym zbliżyć się do sedna. Do poczucia
winy. Potem samej winy. Zobaczyć ją, uznać i nazwać się winnym
– choć jeszcze nie wiem, czy jestem, nie wiem, z jakiego powodu,
bo nie zbliżywszy się do niej, nie mogę tego rozpoznać.
Nie mogę i nie chcę. Boję się, aby wszystko nie stało się ewident279
ne… i ten lęk, a za tym unikanie decyzji, spojrzenie w oczy, staje
się kolejną winą. Zapętlającą się w kłąb, oplatający mnie. I ja, który
przecież chciałem żyć przyzwoicie, który uważałem się za człowieka
uczciwego, widzę, że jestem po uszy zatopiony. Że wszyscy to wiedzą, tylko nie ja.
Ale oto, mimo że jeszcze idziemy we śnie razem, dowiadują się
o tym oni dwaj. Powoli, prawie niezauważalnie, wszystko się zmienia. Pierwszy znika Janek, co początkowo interpretuję jako zostawienie miejsca Miłoszowi. Nie rozumiem, że już mu powiedziano, a panu Czesławowi jeszcze nie. Z prostego powodu – bo nie było okazji
i jakoś niezręcznie – a z poczciwym Jankiem mogli sobie pozwolić
na bezpośredniość. Ale to tylko kwestia momentu.
Aż się doczekuję. Bo oto z teatru, do którego doszliśmy odgrywając warianty Judasza, wszyscy zniknęli, zaś na widowni, jestem tylko
ja. Teraz nie ma już wątpliwości, to się upubliczniło. Że to ja jestem
ten Judasz. A oni, znajomi i koledzy, przyjaciele są tam, daleko. Odeszli w bok. Siedzą już w knajpie, uśmiechnięci i grzejący się w ciepełku promieniującym z aureoli Miłosza i Janka. Stoję na scenie sam.
Straszny sen, z całą zabawą i żartem, jak z Pirandella. Sen z lekkim i przyjemnym powietrzem, które gęstnieje i przemienia się w pętlę, a ta dusi wszystkimi winami, jakie popełniłem i których nie popełniłem. Winy, które nosi każdy, ale ukryte lub skierowane na innych. Na mnie. Tym razem na mnie, nieświadomego reguł gry, świetnie pasującego do roli. Zostaję na kamieniach amfiteatru jak Azazel.
Za chwilę mnie pogonią. W przepaść.
***
Trwają przygotowania do obchodów rocznicy stanu wojennego, w telewizji więc – jakże stosownie – wywiady z gen. Jaruzelskim, w których ten po raz kolejny przytacza swoją wersję wydarzeń. Gdybyż
jeszcze przeprowadzano wywiady z ofiarami.
Od tygodnia siedzę nad książką dotycząca inwigilacji kurii lubelskiej i KUL. To pierwsza publikacja, w której wydawca skupia się
nie na tych, którzy z SB współpracowali, ale na samych ubekach.
Także na strukturze urzędu i sposobach działania SB. Autor tego
280
opracowania, Maciej Sobieraj, podaje ponad dwadzieścia dokumentów źródłowych, pokazujących codzienną pracę resortu.
Zainteresował mnie język, w jakim napisane są te „wyroby”. Jest
to język „resortowy”. Powstał na potrzeby resortu i tylko przez ludzi
resortu jest rozumiany w pełni. Słowem-kluczem wydaje się być
przymiotnik „operacyjny”. Jest odmieniany przez wszystkie przypadki – oraz łączony w resortowe frazemy. Poza podstawowym:
„praca operacyjna” – mamy także: „działania operacyjne”, „planowanie operacyjne”, „operacyjne gry”, „podsumowanie operacyjne”,
„operacyjne rozpracowanie”, „operacyjne kontakty”, „zagadnienia
operacyjne” i wreszcie: „nasze stanowisko operacyjne”. Brakuje jednego – operacyjnego stołu.
Owa inwencja może wzbudzić podejrzenie, że mamy do czynienia ze sprawozdaniem z pracy chirurga. Jest to po podejrzenie trafne.
W systemie totalitarnym tajna policja miała wycinać z organizmu
dotknięte gangreną tkanki.
Ten „lekarz” pracuje w rękawiczkach, zaś tajność działań zmusza go do kamuflażu. Zamiast nazwisk mamy pseudonimy, w miejsce
prawdziwych funkcji „ksywki”, a wreszcie – skróty. Ludzi sprowadza się do matematycznych symboli, w tym także ubeków, którzy
przecież wiedzieli, co czynią.
Nie mam ochoty pisać traktatu o psychice funkcjonariuszy, jednak pewien rys wart byłby uwypuklenia. Przybiera on różne natężenie, aż do nienawiści i sadyzmu, ale najczęściej występuje w dość
łagodnej formie. Jest to uczucie obrzydzenia wobec drugich oraz
wobec samych siebie. Można to nazwać komunistyczną odmianą Sartrowskich „Mdłości”. Obrzydzenie oraz dystans wobec „brudnej”
materii przedostają się do języka i owocują używaniem – nadużywaniem – w sprawozdaniach i raportach strony biernej oraz językowego omówienia. To mistrzowie peryfrazy. W resortowej „twórczości”, na ile to możliwe, niczego nie nazywa się wprost.
Taka materia stwarza badaczowi szczególnego rodzaju trudność.
Dochodzi do intelektualnej, ale i emocjonalnej, infekcji. Można
ją porównać do niebezpieczeństwa zatrucia się – niczym w „Imieniu róży” – kartkami, których archiwista dotyka. Jeśli jest on history281
kiem, bardzo szybko przyswaja sobie poręczny do opisu takiej „rzeczywistości” żargon, choć ani to pożądane, ani bezpieczne. Świadom tego, starałem się zachowywać dystans wobec języka „resortu”,
ujmując opis w narrację obiektywną, czasem ratując się humorem
czy cudzysłowem, wiem jednak, że nie zawsze się to udawało. To
efekt spotkania prześladowcy z prześladowanym. Obydwaj, chcąc
czy nie, się do siebie upodabniają. Więc poza tym genre’em, z jakim mamy do czynienia w dokumentach – oraz językiem w miarę obiektywnego wywodu – jest to język człowieka, któremu przyszło w tamtych czasach żyć. Jestem – tak jak wielu, w tym także ze środowisk
opozycji – nadal nim skażony. Przesączony Peerelem silniej niżbym
chciał i bardziej niż mogę sobie wyobrazić. Sytuacja trwa nadal,
mimo dwudziestu lat kwarantanny, zaś rokowania dotyczące szans
na wyleczenie są kiepskie. Widać to w naszym oficjalnym języku,
szczególnie u policjantów oraz powiązanych z „resortem” dziennikarzy.
Zasypiam znużony monotonią opisów – i śnię, że leżąc na kanapie
czytam „Twórczość”. Trafiam w niej na zapiski, rodzaj dziennika,
coś między Białoszewskim a Bobkowskim, spisywane przez kobietę.
Pomiędzy stronami wklejone ilustracje, obrazy pędzla autorki,
trochę fotografii, także jej dość impresjonistyczny autoportret. Nie
przyglądam się temu za bardzo, czytam. To zapiski lekką ręką, bez
pretensji, wrażliwe i pełne kolorów, spisywane z dnia na dzień,
odtwarzające czyjś świat. Nie ma w nich nic wielkiego, zwykłe zmagania z codziennością, drobne myśli, spostrzeżenia z ulicy, droga
z pracy czy wyjazd z przyjaciółmi, którzy zabrali autorkę na wieś.
Za chwilę wyjazd do Kazimierza, błądzenie po kamieniołomach,
powrót przez Nałęczów. Orientuję się, że to ktoś z Lublina. Tak to
bywa, wokół pełno literatów, a prawdziwa pisarka chodzi po ulicach i patrzy.
Czytam – i dowiaduję się, że kobieta przeszła naświetlania. Pisze
o tym mimochodem, dyskretnie. To wtrącenie wrzucone między uwagi o problemach w pracy i rozmowy w domu – między czyjeś zdanie,
zabawną uwagę któregoś z dzieci, zdanie o mężu, który, jak wnioskuję, nic o zapiskach nie wie – i lepiej, żeby nie wiedział. Bo, jak
282
to mężczyzna, nie znosi konkurencji („Tak samo jak w łóżku” – wtrąca z humorem kobieta).
Czytam, wstaję po herbatę i wracam do lektury. W niej opis widzianego w telewizji filmu, niemądra odzywka kierownika w pracy,
prezent kupiony w powrotnej drodze. Drobiazgi układają się jak
obrazek wyklejany z kawałków papieru, z ocalałych bądź podartych
fotografii.
Notatki ze zwykłego życia, pisane na marginesie, bez wysiłku i przykładania miary. No i Lublin, to samo miasto, teraz widziane innymi
oczami. Ten Lublin jest lepszy niż mój – nie ma w nim goryczy ani
złości, nie ma zapieczenia i złośliwości, która potrafi przepalić nawet
kamień. Jest spokój kogoś, kto nie ma łatwego życia, a kto mimo
przeszkód stara się je uładzić. Świat normalny, wyważony, niby
nic, a przecież pełen blasków, małych radości i problemików. Bo
wszystko jest tylko problemikiem, szczególnie gdy czeka powrót do
chemioterapii.
Zaczyna do mnie docierać, że to mi jakoś znajome, ten świat,
ten ton. Ta malarka to prawie pani Krysia, na której wernisaż miałem pójść. Do tej miejscowości, gdzie odbudowano dwór należący
do państwa G., zajeżdżałem nieraz, przy różnych okazjach. Topografia dzielnicy i widok z okna też… i nagle zdaję sobie sprawę, że
znam autorkę – że to czas, ten opisany, kiedy z nią mieszkałem!…
Litery rozmazują się przed oczyma, przestaję je widzieć. Kartkuję
„Twórczość”, przyglądam się obrazom. Patrząc na portret nie mam
wątpliwości, że to ona, i to w miesiącach, w których działo się najgorsze, gdy postanowiłem zerwać z tamtym życiem, z nią, bo wydawało się, że już nie będę umiał znieść następnego dnia z jej widokiem, głosem, problemami. W tym czasie siadała codziennie i zapisywała swoje uwagi stylem oszczędnym, pełnym ciepła i czułości.
Wysłała to teraz, po latach, do „Twórczości”, która tekst wydrukowała. Te zapiski biją na łeb wszystkie awangardowe wysilenia.
Zamykam numer. Gdy znów pada na niego wzrok, widzę, że z całego zeszytu tylko te kartki są zniszczone.
Już się przebudziłem, a jeszcze czytam. Doczytuję na głos, słyszę
przez sen tamten rytm, który mógłbym ciągnąć… ale zaczynam zda283
wać sobie sprawę, że to sen, tylko sen. Nadstawiam ucha: W rytm
zdań włącza się odgłos czyichś kroków. Za oknem sypie drobny,
z tych zdarzających się o poranku, śnieg.
***
Przyleciał z Kanady Henio Globaj. Rozliczamy prace przy tomiku
Wacława Iwaniuka. Globaj przywiózł pieniądze na druk, wręczył je
za pokwitowaniem, a dziś odebrał nakład. Bardzo się zdziwił, gdy
zapytałem, jakich dokumentów potrzebuje dla fundacji.
– Przecież tomiki są rozliczeniem – odrzekł, wskazując na leżące
paczki.
Co tu mówić, zdenerwował mnie. Do tego stopnia, że opowiedziałem, jak to wygląda w Lublinie. Słuchał z niedowierzaniem.
– Przecież to idiotyczne.
Zaoponowałem.
– Ależ to nie pomoc – mówił Globaj – a restrykcje.
Nadal oponowałem.
– Jesteście traktowani jak złodzieje. Nie rozumiem, czemu się
w to bawicie.
Prawdę mówiąc, ja też nie. Zapytałem, jak wyglądają u nich kontrole. Znów się zdziwił.
– Kontrole? Notujemy wydatki na kartce i trzymamy w szufladzie.
Bo kiedyś przyszedł gość z ratusza i powiedział, aby na wszelki
wypadek coś takiego mieć. Nikt się jednak nie pojawił.
– Długo działacie?
– Dwadzieścia lat.
– To na czym się to opiera?
Globaj się zaśmiał:
– Na zaufaniu. Jeśli ktoś pracuje społecznie, to nie po to, by
szachrować.
– No dobrze, ale...
– Jest księgowy. W Kanadzie to zawód zaufania społecznego.
– W Polsce też – odpowiedziałem niepewnie.
– Jeśli przyłapią go na oszustwie, traci licencję i idzie do pierdla.
284
Zamiast odpowiadać, dałem mu do przeczytania list, jaki Zarząd
Oddziału SPP wystosował do jednego z prezydentów Lublina.
***
Późna noc. Przez uchylone okno wpada ćma – i siada pod lampką,
obok komputera. Skąd ona, o tej porze roku? Zmarzła i przyleciała
się ogrzać? Chce umrzeć w ludzkich warunkach? Siedzi przytulona
do długopisu. Biorę lupę: jakaż ona piękna!… Brązowozłota, zamszowa, ze skrzydłami ułożonymi w trójkąt. Oglądam zgrubienie;
wygląda na głowę. Czy te dwie plamki to oczy? Siedzi cicha i wierna
jak broszka, od razu mi z nią lżej.
***
Wybraliśmy się wczoraj z Magdą do Gardzienic, na premierę „Metamorfoz”, spektaklu-eseju w reżyserii Włodzimierza Staniewskiego.
Kilka dni wcześniej rozmawialiśmy o tym w biurze na Grodzkiej
– i wtedy znów ktoś zadał panu Włodkowi pytanie, dlaczego wybrał
na siedzibę zabitą dechami wieś. „Człowiek gardzienicki” – odpowiedział tajemniczo Staniewski. „To znaczy?” „Mieszka tam antropos
o niepowtarzalnym genotypie – zaczął. – W Gardzienicach, pod
najniższymi partiami litosfery, na dnie euroazjatyckiej płyty zaobserwowano wzmożoną aktywność sejsmiczną, która wytwarza dodatkową energię...” – wyjaśnił i odwrócił się w kierunku lampki z winem.
Wczoraj poznaliśmy tego człowieka. Antropos stał na drodze i machał ręką. Myślałem, że wybiera się na spektakl, zatrzymałem się
i uchyliłem szybę. „Może pan poczęstować papierosem?” – zapytał
tonem nie znoszącym sprzeciwu i patrząc mi twardo w oczy. Poczęstowałem, patrząc mu w oczy. „Mogę dwa?” – spytał tym samym
tonem. „Dlaczego?” „Bo będę tu długo stał”.
***
Przez cały dzień czytam „Klęskę Solidarności” Davida Osta. Lektura bardzo pouczająca. Dotyczy nie „Solidarności” pierwszej, ale
tej związkowej, po roku 1989.
285
To dla Polaków prezent, szczególnie w sytuacji, gdy sami się
takimi błahostkami nie zajmujemy. Patrzących na Polskę z oddali
może to trochę zaskakiwać: Oto powołaliśmy do życia wielki ruch,
a nie napisaliśmy na jego temat ani jednej wielkiej książki, nie tylko
literackiej. Tymczasem napisał ją amerykański socjolog. Przebywał
w Polsce kilkadziesiąt razy i dobrze poznał nasz zakątek. Pokazał
w niej przyczyny, z powodu których społeczny ruch tak nam skarłowaciał. Oczywiście, został złamany przez juntę Jaruzelskiego, dlaczego jednak potem, w wolnej Polsce, nie potrafił się odrodzić?
Ost widzi kilka powodów takiego stanu rzeczy. Pierwszym i najważniejszym jest to, że „Solidarność” będąca związkiem zawodowym,
dała się użyć do osłony interesów państwa. Tym samym sprzeniewierzyła się swojemu posłannictwu. Zgodziła się, aby robotnicy stali
się ofiarą „koniecznych przemian”. Związek był „parasolem”, który
miał zagwarantować sukces reform. Tak oto robotnicy zostali poświęceni na ołtarzu nowej Polski. Można to różnie wyjaśniać, mówiąc nawet, że jest normalnie, gdy rewolucja pożera własne dzieci,
to jednak nie zmieni faktu, że robotnicy stali się zbiorowym kozłem
ofiarnym. Ta ofiara, jej krzywda, jest kamieniem węgielnym nowego,
wspaniałego świata, Najjaśniejszej Trzeciej Rzeczpospolitej. Jest
to ofiara przemilczana.
Uczyniono to z premedytacją. Postąpiły tak elity, zarówno związkowe, jak i inteligenckie. Autor cytuje fragmenty książki Adama
Michnika „Takie czasy” z roku 1985; już wtedy myślano o tym rozwiązaniu. To wówczas rodził się pomysł, by do negocjacji z komunistami zasiadły tylko elity. A robotnik Lech Wałęsa? Pierwsze
po wyborze Tadeusza Mazowieckiego spotkanie Komisji Krajowej
poświęcono opanowaniu spodziewanego wybuchu gniewu. Wałęsa
optował na nim przeciw odtworzeniu pierwszej „Solidarności”:
„Nie dogonimy Europy, jeśli zbudujemy silny związek. (...) Nie ma
możliwości na silny związek, dopóki nie ma dobrej ekonomii”. To
są słowa przewodniczącego tegoż właśnie Związku, można więc powiedzieć, że przy Okrągłym Stole wcale nie doszło do zdrady,
bowiem ta nastąpiła wcześniej. No i później. «Po przejęciu władzy
i wprowadzeniu reformy rynku kierownictwo „Solidarności” nie
286
chciało już zmobilizowanego społeczeństwa obywatelskiego». Stąd
rozwiązanie armii, jaką stanowiły Komitety Obywatelskie. Armii
zwycięskiej. A Związek zajął się pokojową pacyfikacją robotników.
David Ost cytuje słowa jednego z nich: «Mnie [„Solidarność”] nie
uchroniła, choć w 1980 roku zakładałem komórkę „S” na budowie.
Nawet zwracałem się o pomoc, ale powiedziano mi, że dla dobra
reformy muszę cierpieć». Pięćdziesięcioletnia polonistka dodaje,
że nie wie, co obecna „Solidarność” „ma wspólnego z tą nazwą.
Gdzie podziała się troska o słabych i potrzebujących pomocy?”
Analogia ze sposobem rozumowania komunistów jest aż nazbyt
widoczna. Ci zawsze wiedzieli, co jest dla „roboli” najlepsze. Ost
pisze nie bez ironii: «Usprawiedliwiało to [w oczach elity] oszukiwanie robotników, ponieważ „w rzeczywistości” tylko im pomagali».
Tak to elita, jak nieraz bywało, zdradziła tych, których reprezentowała. Jednocześnie odrzucono model demokracji, który pozwoliłby na włączenie rozbitej klasy w nurt przemian. Rzesze ludzi znalazły się na marginesie. Było oczywiste, że prędzej czy później ktoś
te rzesze „zaanektuje”, tworząc skrzydło prawicowe, noszące wiele
cech – szczególnie w programie socjalnym – lewicowości.
Gdy Ost mówi o „S” pierwszej, pomija społeczne uwarunkowania
przemian. Te pojawiają się w jego wywodzie na obrzeżach. Do takich należy struktura klasy robotniczej. Chłopskiej, choć od chłopskich korzeni oderwanej. Ta cecha wpływała w znacznym stopniu na
wydarzenia Sierpnia ’80.
Warto tu zwrócić uwagę na to, co Kazimierz Brandys nazwał „nierzeczywistością”. Cechą zmian w Polsce, poczynając od roku 1944,
była ich nienaturalność. Powstało coś, co było kapitalizmem państwowym, a w deklaracjach socjalistycznym. Ze względu na ideologię
tworzono przemysł, także klasę robotniczą. Nie powstawała sama,
ją wywoływano – a potem nią manipulowano. Fikcja od początku
była cechą tej sytuacji… i właśnie przeciw fikcji był zwrócony bunt.
Zarówno robotników, jak chłopów. I elit. I coś jeszcze: ta „przodująca siła narodu” uwierzyła w swoją rolę i ku przerażeniu „komunistów” zaczęła domagać się wmówionych im praw. Ost tymczasem
287
pisze tak, jakby klasa robotnicza powstała w wyniku takich samych
procesów jak w Anglii czy Niemczech.
Wypada też może pamiętać, że w 1980 roku w równie dużym
stopniu co o ekonomię szło o prawdę, jakkolwiek naiwnie miałoby
to dziś brzmieć. To był program strajkujących. Pamiętamy hasło:
„Telewizja kłamie” – i nie tylko telewizja. „Prawdy, prawdy po trzykroć, prawdy jako chleba...” śpiewał popularny piosenkarz. Gdy
więc w 1989 powstał nowy rząd, ludzie myśleli, że po to, aby ta
prawda nastała.
Sierpień ’80 to był bunt o charakterze moralnym. Była niezgoda
na zło, obecne w pracy, w prasie, radio i TV – i na eliminowanie
z życia, nawet prywatnego, religii. W tym sensie był buntem o podłożu „religijnym” – i tu można mówić o roli Kościoła, który włączył
się w przemiany. Nie sposób też pominąć znaczenia książki księdza
Tischnera «Etyka „Solidarności”».
Sierpień ’80 to nie był bunt tylko robotników. To była insurekcja
narodowa. Także dzień 4 czerwca spora część narodu traktowała
jak drugie odzyskanie niepodległości, podobne do roku 1918. Szybko się jednak okazało, że rząd Mazowieckiego chce razem z komunistami („postkomunistami”, wkrótce „socjaldemokratami”) zbudować „świetlaną przyszłość”.
Autor pisze o Sierpniu, ale mało wspomina o Kościele, jego roli
w przemianach. Tymczasem gdyby nie wybór Wojtyły – a potem
jego wizyta – na zmiany w Polsce (i całym bloku) musielibyśmy nie
wiadomo jak długo czekać.
Kościelne propozycje zbiegały się z modelem społeczeństwa obywatelskiego. Jest w nim miejsce także dla Kościoła. Więcej: są społeczności, które bez Kościoła nie będą w stanie zbudować wspólnoty. W przestrzeni, w której powstają zręby nowego systemu, mogą spotkać się organizmy tak różne jak partie, w tym prawicowe, związki
zawodowe i Kościół. Byłaby to inna wersja demokracji inkluzywnej.
Na koniec sprawa dość zaskakująca. W książce Osta brak jest rozmówców z prawej strony, co stwarza wrażenie, że ich w ogóle nie ma.
Jeśli przejrzeć listę, widać, że są tam przede wszystkim ludzie z lewej strony. To naturalne, ponieważ to oni są głównymi winowajca288
mi, niemniej brak głosów prawicowców jest jej słabością. To bierze
się z przyjętego modelu, w którym prawica (zdefiniowana jako fundamentalny przeciwnik klasy robotniczej) się nie mieści. Ma się wręcz
wrażenie, że autor odmawia jej prawa do istnienia.
***
Zastałem go, posła i działacza prawej strony sceny politycznej, w holu hotelu. Pił kawę i przeglądał poranną prasę. Siedział nad „Gazetą
Wyborczą”. Na uwagę, że rozpoczyna dzień od „wrażej gadzinówki”,
odpowiedział, że trzeba wiedzieć, co pisze wróg. Tak powiedział, ale
zaczerwienił się po uszy, jak przyłapany na gorącym uczynku uczniak.
Podzielam jego wstyd. Bo cokolwiek by mówić o „wrażych przekaziorach”, trudno nie przyznać, że są redagowane lepiej niż te, które
piszą prawdę. No, powiedzmy, inaczej ujmowaną prawdę.
Czy prawda zawsze wygląda gorzej – czy musi być nieatrakcyjna
jak Herbertowska stara panna z Armii Zbawienia? Przecież cytujemy Mackiewicza, według którego „tylko prawda jest ciekawa”.
Jeśli zaś tak, to może istnieje sposób, by wyglądała też, powiedzmy,
jak czirliderki? Tak, to pewnie możliwe, tylko że my – skoncentrowani na sprawach ważniejszych, zaciekli aż wykrzywia nam twarz,
ani myślimy o urodzie, wdzięku czy nie daj Boże seksapilu. I nie
mamy czasu zaprzątać sobie głów takimi drobiazgami, prawda?
***
Wszędzie mówią i piszą o śmierci i dzisiejszym pogrzebie jednego
z działaczy „socjaldemokracji”. Nekrologi i wspomnienia, zgodny
chór głosów, że był to człowiek uczciwy, rzetelny i przyzwoity. Cieszę się i żałuję... choć byłoby o wiele lepiej, gdyby przyzwoitość
nie była cechą wyróżniającą. Trudno, dobre i to.
Mniejsza o żarty. Należy założyć, że był przyzwoity. Niewykluczone, że nie ma podstaw, by uważać inaczej („Któż mnie uczynił
waszym sędzią?”). Mogło tak być. Można nawet oddzielić te opinie
od trwającej znów kampanii wyborczej – choć tu jestem skłonny
uważać, że dla polityków nie ma rzeczy świętych: Jest zasada sku289
teczności i zachowania pozorów; sprzedadzą matkę, by „pozostać
w grze” (w przyszłości odkupią mamusię po niższej cenie).
Mógł być przyzwoity, ale odium, jakie spada na formację, spada
i na niego. Miał pięćdziesiąt lat, trochę starszy ode mnie, a to prowokuje do pytania o taki, a nie inny wybór: Dlaczego przyzwoity wylądował w objęciach PZPR? Oczywiście, takie rzeczy dzieją się także
z przypadku, czy można sobie jednak wyobrazić, że jest się w partii
z przypadku przez trzydzieści lat?
***
Rozmawiamy z Ilorazem o literaturze, podejmowanych przez nią
dziś tematach. Dokładniej mówiąc o tych, których nie podejmuje.
Ma rację Reich-Ranicki, że dzisiejsza literatura polska w znakomitej części zajmuje się pierdołami. Duperelami. Ze współczesnego
szumu, ze zlepów, wściekłości i wrzasków nie umie wychwycić tego,
co najważniejsze. Nie potrafi tego najpierw wyczuć, znaleźć, potem
nazwać, a w końcu opisać. I dochodzimy w tym naszym kawiarnianym wymądrzaniu się do wniosku, że jednym z głównych, a może
najważniejszych i nie poruszonych tematów jest zdrada. Różnoraka,
od osobistej zaczynając, przez zdradę klerków, a na „elitach” politycznych kończąc. Tak jak w czasach Peerelu nie można było znaleźć prawdziwego słowa na temat Rosjan, naszych „miękkich” okupantów, tak teraz nie ma nic o zdrajcach rodzimych. Wtedy działała
cenzura – co działa dziś?
Co się stało z pisarzami starymi, tymi z PRL? Czemu zamilkli,
czemu ich dziś prawie nie ma? Zapewne jest to kwestia pokoleniowa, niewykluczone jednak, że chodzi o coś jeszcze. Pisarze ci
nauczyli się funkcjonować w tamtym układzie, tamtym segmencie,
umeblowaniu. Gdy świat się zmienił, pogubili się. Zupełnie nie
potrafili się odnaleźć. No i znikli z horyzontu. Na palcach jednej
ręki można policzyć tych, którzy przeszli przez Morze Czerwone i wyszli na brzeg.
Trudno tu nie uczynić trochę zaskakującej konstatacji – że tamci
pisarze, nawet ci drugorzędni, błyszczą dziś na firmamencie literatury niczym gwiazdy. Język tych dzieł to zupełnie dobra polsz290
czyzna, książki dopracowane, zaś świat w nich zamknięty często
zawiera w sobie ów pożądany i niezbędny walor – jest suwerenny.
Wcale nie mam na myśli rzeczy wybitnych, jak Białoszewskiego,
najlepszych Konwickiego, Iwaszkiewicza. Chodzi o mniejszych i pomniejszych. Nie byłbym tu pewny, że dzieje się tak, ponieważ minęło trochę czasu i tamto się ocukrzyło niczym figa – i wcale nie zdziwiłbym się, gdyby wkrótce któryś z wydawców wpadł na pomysł stworzenia serii Biblioteka Klasyków PRL…
Czemu współcześni autorzy nie dotykają tego, co doskwiera sporej
liczbie ludzi – o czym niby wiadomo – i nie wiadomo? Dziecko widzi,
że król jest nagi, lecz pisarze, jak w socrealizmie, nie chcą tego powiedzieć. A może nie mogą?
Zdrada. To widać gołym okiem, rozmawiamy o tym w kawiarni Aquarelle z Ilorazem. O tym i innych rzeczach, oczywistych i podstawowych. Tak gadając, po raz któryś dochodzimy do wniosku, że te
nasze mądrości nie są żadnymi mądrościami. Śmiejemy się więc z siebie, a nawet w umiarkowanym stopniu szydzimy, ale szydząc uświadamiamy sobie, że dotarcie zwykłych prawd i zdrowego rozsądku wymaga dziś sporego wysiłku. To dziwne, by ktoś, bądź co bądź z profesorskim tytułem, musiał w tak prostych sprawach podejmować
wysiłek. Aby musiał do tego dochodzić – zamiast od tego zaczynać.
Nawet nie zaczynać, bo to oczywista oczywistość i powszechna aksjologia. Trudno tedy nie odnosić wrażenia, że ktoś te proste sensy
zniszczył – że roztłukł słowa jak młotkiem. Jak kucharka kotlet.
Zdrada to jeden z tematów, których literatura nawet nie raczyła zauważyć. Drugi temat, o którym cicho, to nowe formy zniewolenia. Tu sprawa wydaje się być trudniejsza. Mniej oczywista, trudniej zauważalna. Mówi o tym Jacek Trznadel: „Będziecie mieli kraty
tak blisko, że nie będziecie ich widzieć”.
Zdrada elit. A raczej „elit”. Czy też, jak określa je Anna Pawełczyńska, łże-elit. W osiemdziesiątym dziewiątym „Gazeta Wyborcza”
zamieściła maksymę Goethego: „Ten, kto się źle zapnie na pierwszy
guzik, nigdy nie zapnie się dobrze”.
291
Niestety, widoki na poprawę są mizerne. Jak to ujął w SMS telewidz: „Będą zmiany, gdy któryś polityk założy kask na lewą stronę”.
W mieszkaniu nade mną cicho. Ostatnie, co dolatywało, to dobrze mi znany, pełen szyderstwa okrzyk: „Wyście, kurwa, doobrze
wiedzieeeli!… Ciekawe, kogo tym razem ma na myśli.
***
Trzeba jeszcze wrócić do Kościoła. Tego, który tak pięknie zachowywał się w latach Peerelu, potem w stanie wojennym – a który
później zawiódł. A tyle od niego oczekiwaliśmy, tyle się spodziewali. Czy słusznie? Czy naród miał prawo liczyć na Kościół?
Z komunizmu (żaden to komunizm) wychodziliśmy pokaleczeni.
Polska to był kraj zdewastowany. Jedyną instytucją, która wyszła
w miarę obronną ręką, był Kościół. Nastawał nowy czas, ale by dobrze w niego wejść, należało rozliczyć się z tego, co przedtem. Wyspowiadać z grzechów, jakie popełniliśmy. Tego nie zrobiono i to wlecze
się do dziś. A zrobić to mógł nie kto inny, jak właśnie Kościół.
Dlaczego on? To oczywiste: Bo ma sakrament spowiedzi. Model
był gotowy – nie było tylko grzesznika, który chciałby się wyspowiadać. Grzesznik był, zawsze jest, jeno że zatwardziały. A jeśli
nie zatwardziały, to czekający, aż inni ruszą do konfesjonałów pierwsi. Nikt jednak się nie kwapił. Tym bardziej że nie robił tego sam
Kościół. A powinien to pokazać, na własnych grzechach. Pokazać
narodowi, jak postąpić. Szczególnie, że materia trudna i zagmatwana. Pokazać, jak nie skrzywdzić nikogo z niewinnych. On przecież to potrafi. On wie, że są sprawy, które lepiej zostawić ludzkiemu
sumieniu, a wreszcie i Bogu („Mnie pomsta, mówi Pan”). Są też
takie, które trzeba potraktować – bo nie można inaczej – z miłosierdziem. Kościół powinien to pokazać na przykładzie tych, którzy
mieli być solą tego narodu. Kapłanów, którzy zbłądzili czy których
zmuszono, złamano bądź kupiono. Pokazać na soli, która zwietrzała. I podpowiedzieć narodowi, co dalej z tak trudną wolnością. Ale
Kościół tak nie postąpił. To wielka szkoda, strata i błąd. To grzech zaniechania.
Dlaczego nie wypowiedział się na ten temat Jan Paweł II? Ci,
292
którzy go znali, mówią, że to nie leżało w jego charakterze. Że zbyt
był ufny, potem pobłażliwy. To zrozumiałe, bo z perspektywy wieczności wszystko maleje, zaś przy końcu świata i tak zwycięży Dobro.
Może więc dlatego traktował tych grzeszników, gdy o nich wiedział,
z dobrotliwością. Być może uważał, że to sprawa między grzesznikiem a Bogiem, jednak takim podejściem tylko tych cyników rozzuchwalał. W jego własnej, krakowskiej diecezji najwięcej było
księży współpracujących z SB.
Czemu Kościół nie sprostał powołaniu? On, który jest na ziemi po
to, by nam, grzesznym i ciemnym, wskazywać drogę. Czemu, dotarłszy z narodem do przystanku Wolność, na przystanku go zostawił?
Pasterz zostawił owce – mimo że wiedział, jak bardzo są błędne.
Dlaczego? Ano, bo zajął się swoimi sprawami. Doczesnymi. Odzyskiwał budynki, otrzymywał zwolnienia z podatków, pensje, ziemię
dla proboszczów. Zaczął też formować nowych księży, którzy mniej
są duszpasterzami, a bardziej biznesmenami. Są już nie od nadbudowy – ale budowy. Od bazy materialnej. Od stawiania kościołów,
biznesu pielgrzymkowego, nawet szemranych interesów, o których
swego czasu było głośno. Cywilni biznesmeni w czarnych garniturach i białych skarpetkach znaleźli swój odpowiednik w biznesmenach ubranych też na czarno, ale z koloratką.
Zawarta w konkordacie zasada rozdziału od państwa miała oznaczać, że państwo nie będzie się wtrącało w sprawy Kościoła. W nowej sytuacji znaczyło to coś innego niż poprzednio. Przy próbach
rozliczeń z przeszłością księża pozostali na uboczu. Zostali z tych
prób wyłączeni. Stali się nietykalni. Wprowadzono podział obywateli na równych i równiejszych. I tak to ci, którzy powinni pouczać
w delikatnej materii sumienia, usadowili się powyżej. Poza wspólnotą, o której tak chętnie mówią i na którą się powołują. Grzech to
Kościoła – grzech pychy. Grzech nie ostatni.
Kościół zawsze starał się współżyć z władzą, jakakolwiek by była.
Skłania go do tego przekonanie, że trzeba działać w każdych okolicznościach, osiągać choćby minimalne cele. W końcu to tylko
ten świat, wielce niedoskonały. Ale w latach dziewięćdziesiątych
poszło to chyba za daleko. I Kościół, podobnie jak elity i „Solidar293
ność”, pozostawił lud samemu sobie. A trzeba było, aby stanął po
stronie tych, których krzywdzono. Byłoby to zgodne z jego powołaniem. To powinno nastąpić, to jego misja. Tak się jednak nie zdarzyło. To jest Kościoła kolejny grzech. Zapomniano, że jego rolą
jest ochrona nie tylko nienarodzonych, ale także tych, którzy już na
tym padole żyją.
Tego właśnie ja, syn Kościoła, się po nim spodziewałem. Na to
czekałem. Chyba nie ja jeden. Że powie to wszystko wyraźnym głosem. Jednoznacznie. I nazwie zło złem. Że da nam matrycę, probierz, za którego pomocą będziemy badać nasze uczynki. Ale Kościół tego nie zrobił. A ja nadal, także dziś, tego oczekuję.
Czemu się nie stało? Czy zbrakło odwagi, chęci, umiejętności,
wreszcie wiary? Przecież tyle razy padały słowa Jana Ewangelisty:
„Poznacie prawdę – a prawda was wyzwoli”. Czy te słowa nie stosują
się do Kościoła? Czy może przestał w nie wierzyć? Jeśli tak, to kto
go teraz wyspowiada? Przed kim wyspowiada się polski Kościół,
gdy sam stał się grzesznicą?
Tak nastąpił rozdział Kościoła od prawdy.
Noc. Kończę pisaninę, otwieram okno, wietrzę. Wsiadam na rower i jadę ulicami miasta. Które śpi. Pędzę przez noc jak na złamanie karku, jakbym chciał wytracić nadmiar energii. Nadmiar goryczy i frustracji. Pędzę niczym rycerz z dziecięcych bajek, jeździec
na czarnym koniu – równie jak tamten naiwny.
***
Wczorajsza msza u dominikanów. Po pierwszym dzwonku koncelebrant powitał od ołtarza Hannę Suchocką, „gościa specjalnego”.
Potem rozpoczęło się nabożeństwo… Które w pewnym momencie
przerwano, by ksiądz mógł się zwrócić bezpośrednio do „gościa”.
Ze słowami czci i szacunku. Gdy przerwał po raz trzeci, wyszliśmy.
Z domu zadzwoniłem do klasztoru i poprosiłem o połączenie
z ojcem, który liturgię odprawiał. Grzecznie poprosiłem go o wyjaśnienie. „Wie pan – usłyszałem – to osoba specjalna, ambasador
przy Stolicy Apostolskiej”. „Być może, odpowiedziałem, ale ja przyszedłem do kościoła, a nie na przyjęcie w ambasadzie”. „Może ma
294
pan troszkę racji, ale to osoba dla Kościoła szczególnie zasłużona...” „Nie kwestionuję tego, ale nie interesują mnie wasze interesy. Ja przyszedłem się modlić, a nie wysłuchiwać peanów na cześć
tej pani. Na takie sprawy jest miejsce poza domem modlitwy”. „Hm,
to podejście skrajne, jako gospodarz czułem się w obowiązku uhonorować...” „Bardzo ojca przepraszam, ale ksiądz nie jest gospodarzem, lecz tylko Bożym sługą. Gospodarzem w tym domu jest Bóg”
– powiedziałem i odłożyłem słuchawkę.
W Internecie wiadomość, że kilku młodych mężczyzn włamało
się do kościoła, by przebrawszy się w ornaty pobawić się w księży.
***
Z memuarów. W drugim roku stanu wojennego dotarli do Lublina
z transportem leków moi przyjaciele ze Stowarzyszenia Młodych
Katolików z Paryża. Była głęboka zima, mroźny luty, gdy dwa towarowe samochody podjechały pod dom. Nie był to przyjazd umówiony, nie wiedziałem więc, co z lekarstwami począć. Uznałem, że najlepszym miejscem będzie apteka Kurii Lubelskiej. Zadzwoniłem, przedstawiłem sprawę, odpowiedziano, że lekarstwa przyjmą.
Na miejscu czekały na nas dwie osoby, siostra zakonna i jej pomocnik. Wspólnymi siłami rozładowaliśmy obydwa samochody. Trwało to ze dwie godziny. Gdy wnieśliśmy ostatnie opakowania, siostra
i jej pomocnik uścisnęli nam dłoń – po czym odeszli. Zostaliśmy na
placu jak oniemiali.
Dogoniłem odchodzących. Spytałem, czy to już wszystko. „Tak,
wszystko – a co jeszcze?” Z zażenowaniem zacząłem bąkać, że ta
grupka ludzi jechała przez całą Europę w śnieg i mróz, że są prosto
z drogi... i że może ktoś by ich przywitał, przyjął, może nawet podziękował?... „Przecież podziękowaliśmy – usłyszałem od siostry.
– Księża z Kurii są zajęci, nie mają teraz czasu”. Powiedziała – i ruszyła. A ja za nią. Poprosiłem, aby chwilę poczekała, bo chcę jeszcze o coś zapytać moich przyjaciół.
Przedstawiłem im sytuację. Nie kryłem zażenowania i zawstydzenia. W najczarniejszym śnie nie spodziewałbym się takiego traktamentu. Oni też. Młodzi francuscy katolicy są jednak bardziej za295
prawieni w bojach niż my, bo ich reakcją było tylko wzruszenie ramion i śmiech,
na którego dnie kryło się słabo maskowane szyder,
stwo. „C est rien, powiedzieli, to nic... Może zapytaj tylko, czy moglibyśmy zatankować samochody, bo widzimy, że Kuria ma swój dystrybutor, a paliwo jest na kartki”. Wróciłem. Powtórzyłem. Siostra
powiedziała, że spyta – i poszła. Wróciła za kilka minut. „To paliwo
dla własnych potrzeb, jednak pięć litrów można, byście dojechali
do najbliższej stacji”. Dojechaliśmy do Węglina. Cepeeniarz wziął
łapówkę i zatankował do pełna.
Gdy Francuzi odjechali, siadłem i napisałem do kurii list. Opisałem sytuację nie szczędząc uwag i gorzkich słów. Na odpowiedź
czekałem miesiąc. Potem następny. I następny. Jednak odpowiedź
nie nadeszła. Ale to nie był koniec.
Z pół roku później mój kolega z podziemnej Komisji Zakładowej
FSC zwrócił się z prośbą o pomoc. Ktoś z jego najbliższych ciężko
zachorował i potrzebny był lek. Który – jak sprawdził – znajdował
się tylko w jednej lubelskiej aptece. W Kurii. Poszedłem tam z receptą. Przedstawiłem sytuację. Pani magister zanotowała moje nazwisko i poprosiła, abym przyszedł za dwa, trzy dni. Przyszedłem.
„Nie mamy dla pana lekarstwa” – powiedziała, nim zdążyłem otworzyć usta.
Ale nie to jest epilogiem opowieści. Puentą jest dialog, któremu
miałem kiedyś możność się przysłuchiwać. Była to rozmowa starych
znajomych, jeden był księdzem, drugi prezesem. Rozmawiano na
temat majątku odzyskiwanego przez Kościół. Prezes się trochę gorączkował. Mówił o przypadkach zahaczających o skandal. O budynkach, których nie oddał Piłsudski, o klasztorach utraconych dwieście lat temu, zajętych na szpitale czy domy pomocy. O chorych, których nie traktowano samarytańsko. I gorączkując się, prezes postawił pełne wyrzutu pytanie: „Jak długo będziecie odbierać?” Na to
ksiądz, uderzywszy dłonią w stół: „A, kurwa, aż do końca świata!...”
Zamyśliłem się – a potem ucieszyłem. Bo nie jest jeszcze tak źle,
skoro nawet tacy przedstawiciele Kościoła wierzą w koniec świata.
296
Rozmawiam z Adrienem Grosem, Francuzem i Żydem z polskimi korzeniami, który zamieszkał w Lublinie i, nie znając polskiego, wytwarza o nim dość surrealistyczne opowiadania. Mówię mu trochę
o „Wyrobach”, o czym będą oraz czemu się przeciwstawiają i kogo
krytykują. Że nie tylko kochany zaścianek, ale także to, co w Polsce.
Że zahaczają o skandal obyczajowy, odnoszą się do zaniechanych
rozliczeń, historii, że nie oszczędzają też Kościoła...
Na to Gros, kiwając ze zrozumieniem głową:
– Aha, więc pisze pan testament...
***
Gwoli wyjaśnienia. Nie daj Boże, aby ktoś rozumiał powyższe uwagi
jako atak na Kościół. To zupełnie nie tak. Więcej: uważam, że gdyby nie Kościół, dawno by już nas nie było. To, że mamy duchowy
„ośrodek władzy”, i że w dodatku znajduje się on poza krajem, chroniło nas i będzie chronić nawet w najczarniejszych godzinach. Gdyby
Kościół podlegał władzy państwowej, dawno by się z nią zblatował
i byłby po brzegi wypełniony różnej maści agenciakami.
Ale właśnie ta sytuacja, bycia dosłownie i w przenośni „poza”
Polską, jej doraźnościami, obliguje i pretenduje go do zabierania
głosu wtedy, gdy pojawiają się poważne zagrożenia.
Kościół jest dziś atakowany ze wszystkich stron. Tylko ślepiec nie
widzi, że jest to walka na śmierć i życie. Nie o wpływy, pozycję, nawet nie tylko o dusze tu chodzi. Często o „być albo nie być” człowieka. I tego naszego świata, który – rzeczywiście, ma się nieraz takie
wrażenie – zdradza wszelkie objawy szaleństwa. Do tego stopnia,
że chce się czasem uwierzyć w osobową obecność jakiegoś szatana.
Mimo to – a raczej tym bardziej – trzeba mówić Kościołowi prawdę.
Tylko jak?
Podobnym problemem zamartwia się jeden z internautów: «Jak
napisać brajlem: „Nie dotykać! Urządzenie elektryczne”?»
***
297
W nocy włączam telewizor – i trafiam w „Arte” na hiszpański film,
podobny klimatem do „Carmen”. Również w nim miesza się życie
na scenie z tym, co poza sceną.
Film jest także o tym, że niezałatwione sprawy przebijają się
przez to, co robimy teraz, i domagają się dla siebie głosu. Domagają
się uznania, przypomnienia, załatwienia. A na końcu domagają się
najmniejszego: zadośćuczynienia.
Rzecz dzieje się wiele lat po obaleniu gen. Franco. Scena baletowa: Tancerze tańczą, zgodnie z zamysłem scenografa, który ma
zrealizować scenariusz nadzorowany przez urzędników ministerstwa, jednak reżyser nie jest w stanie zapanować nad materią – nad
przeszłością. Pary tańczą, taniec jest erotyczno-miłosny i piękny,
ale gdy tancerze obiegają scenę i zbliżają się do kulis, coś się zmienia. Zmieniają się ruchy, wyraz twarzy, i to nie dlatego, że chcą.
Więcej: wbrew ich woli. To wywołuje w nich zdziwienie. I oto w jednej chwili miłosne pary przestają być beztroskimi tancerzami, a stają się ludźmi stojącymi pod murem. Zmienia się też muzyka, z tanga
w marsz, a z marsza na pierwszy plan wybrzmiewają werble… Nie
ma wątpliwości, co to za werble, z jakiej okazji, przestają bowiem
być akompaniamentem, a stają się seriami z karabinów maszynowych. Ludzie pod ścianą są przeznaczeni na rozstrzelanie. To do
nich się strzela i to oni osuwają się na ziemię. Widać na ich twarzach
zaskoczenie, zdziwiony i przerażony patrzy też reżyser, bo w jego
zamierzeniach nie było takich scen.
Wina jednych, którzy już dawno odeszli, zaś kara dla drugich.
Dla ich dzieci. Za to, że próbowali zepchnąć przeszłość w niebyt,
zakryć ją współczesną pogodą ducha, normalnym życiem. Ale tamto
wróci. Zawsze wraca, choćby w pokoleniu prawnuków.
***
Zdarzyło się przedwczoraj, w zwykłą środę. Wydarzenie z tych niezauważalnych, a jednak takie, które zmienia wszystko. Szedłem z Bernardyńskiej do domu, wstąpiłem po drodze na zakupy. Spieszyłem się, zanim zamkną sklep. Na zegarze przy zakładzie pana Kity
dochodziła czwarta. W domu czekała pani Janina, zamówiona tego
dnia do prasowania koszul.
298
Byłem blisko, widziałem już okna mieszkania. Zaniepokoiłem się,
że były ciemne. Czyżby pani Janina siedziała po ciemku?
Zaczynało padać. Śnieg gęsty jak kaszka chrupał pod nogami.
Obok mnie przechodzili zakutani w jesionki ludzie. Drzewa, już
bez liści, stały nieruchome i czarne. Stały nie jak ogołocone, lecz
wyzwolone z nadmiaru liści. I właśnie wtedy chwycił mnie, nie wiadomo skąd, jakiś niepokój.
Byłem tym zdziwiony, nawet lekko przestraszony, lęk zaś, jak to
czasem bywa, powoli zamieniał się w smutek. Poczułem w sobie
jakiś żal, jakbym się z czymś żegnał. Oto następowało jakieś rozstanie. Jeszcze nie wiedziałem z kim lub czym, ale wiedziałem, że to
było coś, co przez lata było mi bliskie. Z czym żyłem od rana do wieczora, od dzieciństwa aż do teraz.
Było też coś innego – szybka, jakby za szybka, zmiana uczuć.
Oto razem z żalem odczułem radość. Jak w momencie dawno wyczekiwanego odkrycia lub podjęcia decyzji. Takiej, do której się przygotowujemy, która dojrzewa gdzieś w głębi, niemal bez wiedzy,
a gdy już się stanie, jest wyposażona we wszystkie atrybuty wyzwolenia. Ma lekkość, ma siłę, radość – i jakąś ulgę, wynikającą z tego,
że oto gdzieś tam, pod spodem, coś się zakończyło. Że proces, który
toczył się latami, właśnie się zamknął. I że zapadł jakiś wyrok. Jeszcze nie wiesz, czy dobry, ale to nie takie ważne. Najważniejsze, że
zapadł. Że masz to za sobą. I zdajesz sobie sprawę, że teraz wszystko będzie inaczej. Nie wiesz jak, bo nigdy nie przymierzałeś się do
takiej sytuacji choćby na próbę. Nigdy przecież w ten sposób nie
myślałem – a oto teraz, ni stąd, ni zowąd, w zwykłe popołudnie, w rześkim powietrzu, z chrupaniem śniegu pod nogami poczułem, że właśnie rozstałem się z Bogiem.
Tak, rozstałem się z Nim. Nie, że Go odrzuciłem, zanegowałem istnienie albo się pokłóciłem. Nic takiego nie miało miejsca. On nadal
był, istniał, tylko mnie przy Nim nie było. Chcę powiedzieć najzwyczajniej jak można, że On miękko i łagodnie przestał być dla mnie
ważny. To było trochę jak (wybaczcie niegodne sytuacji porównanie) wyjście z hotelu, bez którego nie mógłbyś przetrwać, ale który,
gdy podjąłeś decyzję wyjazdu, pozostaje już za tobą. Wszystko,
co go kiedyś przypomni, to niewykorzystany talon na śniadanie.
299
Albo jeszcze inaczej… Nie chcę nikogo obrażać, ale to było jak
wtedy, gdy dziewczyna decyduje się zostać prostytutką. Zawsze to robiła, więc niby nic się nie zmienia – a zmienia się wszystko. W dziewczynie działo się to przez lata, dziś robi to samo co przedtem, a jednak robi coś zupełnie innego. To byłem ja, jak ta prostytutka i ta zmiana, dokładnie taka. Lekkie przejście, jak lekkie prowadzenie się.
Stałem na ulicy zastanawiając się, gdzie pójść. Co zrobić z tym
nowym sobą. Bo oto stało się – i było inne do tego stopnia, że wydało
mi się oczywistym zastanowić się, czy w tej sytuacji mam jeszcze
wchodzić na górę i spotkać się z panią Janiną. Czy jest sens, skoro
się zmieniło. Teraz nawet koszule, wiszące w szafie jedna przy drugiej, wyprasowane, znaczyły coś innego. Także pani Janina coś innego dla mnie znaczy. Czy mogę iść dalej, minąć się na schodach
z sąsiadami i powiedzieć „dzień dobry” w sposób, jak dotychczas,
gdy ani jestem dawnym, ani oni nie są jak kiedyś? Oni tego nie wiedzą,
ale ja wiem – że nie wypada zachowywać się jak przedtem. Nie
wiedziałem, w jaki sposób teraz dla mnie będą, ale wiedziałem, że
będą inaczej.
Przez ułamek sekundy poczułem jakbym, stojąc na otwartej przestrzeni, znalazł się w nowym powietrzu, które nadawało myślom
rewaloryzującą świeżość. Nie wiem, z czym mam teraz porównać,
bo jedyne, co przychodzi do głowy, to skojarzenie ze zmianą, która
kiedyś zaszła w zamkniętym na cztery spusty pomieszczeniu. Tam,
gdzie był On. Więc stałem na dworze, a jakby w izbie, w tamtym
Wieczerniku. Wiem, to brzmi bluźnierczo, ale nie mam nic, z czym
bym mógł to zestawić. Bo mój powiew też był oczyszczający. Jakby
zstąpił do mnie ktoś, kto odjął to, co chroniło przez lata niczym ubranie. Tak, stałem na mrozie nagi. Chłód zimowego wieczoru owiewał
ciało i dodawał sił. Ogarnęła mnie szalona, podniecająca odwaga.
Stałem na środku ścieżki, a śnieg, gęsty i nocny, osiadał na płaszczu
i zasypywał zatrzymane w pół kroku buty.
Nie musiałem się zastanawiać, czy nadszedł moment, w którym do
cna zwariowałem. Byłem pewny, że tak. Przekonywało o tym uczucie niezmiernej, dającej lekkość wolności. Oto byłem wolny. Jak
ktoś, komu wolno wszystko. Kto zaczyna i dla kogo wszystko możliwe.
300
Byłem wolny – co tu ukrywać – jak wolny powinien być człowiek.
Który nie boi się pomyśleć czegoś nawet najbardziej absurdalnego,
łącznie z myślą, która miałaby zmieść go z powierzchni. I myślałem
z zupełną swobodą, w wyzwalającym szaleństwie, że dokonałem
tu i teraz, w jesienną noc czegoś większego niż oni w Wieczerniku.
Owszem, to nie był wybór świadomy, to mi się po prostu stało, ale
im też się tylko stało, też przyszło samo, przez zamknięte drzwi. Więc
tu była zbieżność, ów brak zasługi, ale poza nią wszystko przebiegało inaczej. Oni tam wtedy byli w grupie, w kilku – a ja, pośród
wirujących leniwie płatków, ja byłem sam!…
Wiem, powinienem się przerazić, że robię to sam – a ja nie. Odwrotnie: poczułem dumę. Że mogę sam. Że nie trzeba mi żadnego
towarzystwa wsparcia, przyklaśnięcia. Robię w pojedynkę, podczas
gdy im było trzeba jedenastu. Ta samotność stała się źródłem najczystszej dumy. Ani na moment nie pomyślałem, że pod dumą kryje
się grzech, na przykład pycha. Nie, nic takiego nie było. W ogóle nie
było żadnych grzechów, które przez tyle lat dopiekały; znikły razem
z Nim. Żadnego poczucia winy, rozterek, pokory przed Niewiadomym
czy Tajemnicą. Nic, nic, tylko duma. Z siebie. Że się odważyłem.
Za nią postępowało uczucie, lekkie jak płatki, że oto mam przed
sobą świat. Cały i nowy – bo mam go inaczej. Że mogę iść jak chcę.
Jak syn marnotrawny. Nie ma ścieżek, ograniczeń, okólników, tras
i spacerniaków. Mogę zacząć po swojemu.
A więc do takiej decyzji szedłem przez całe życie? By podjąć ją
bez przemyślenia i przygotowania? Stała teraz moja dusza na łące
niczym rozbitek, o którym nie wiemy, co i jak on zmieni, ale mamy
pewność, że przemieni wszystko. Co właściwie się stało i jak będzie
dalej. Jak opisać sytuację, do której dojrzałem? Co oznacza, skąd
się wzięła?
Ale nie w odpowiedziach problem. Ważniejsze, jak to wpłynie
na postępowanie – jeśli tylko będę miał nadal odwagę.
Myślenie na serio. Gdy ustawiamy się między ludźmi. Gdy wiemy, że stoimy na ziemi. Gdy patrzymy w niebo pytając, czy coś, Ktoś
tam jest. I co to znaczy, jeśli jest. I co, gdy Go nie ma.
Jakbym stał na szczycie, gdzie wiatr wszystko obrywa i ociera,
301
także łzy. I stojąc tam, przez moment widziałem świat bez złudzeń,
oczyszczony z fantomów. Bez nadziei. Z pytaniem, gdzie jesteśmy.
Z kim i po co.
Nie lękam się.
Jak to piszą internauci: „Nie wiem, co brałeś, ale ja też chcę”.
Za mało się ma danych, by wnioskować o Jego oczekiwaniach. Czy
cokolwiek z tego jest pewne? Lepiej przyjąć, że Go nie ma i żyć
tak, jak byśmy byli sami. I niczego nie kalkulować.
To imponujące, ile wydedukowano pięknych słów, by zapełnić
próżnię. Horror vacui, odbicie pustego nieba w Ziemi. Odrzucić te
święte mędrkowania. Zostawić kilka zasad, którymi posługujemy
się przez wzgląd na człowieka.
I nie bać się myśli, które nawet dla heretyka są heretyckie.
(Gdy to notowałem, przez uchylone balkonowe drzwi wsunął się
do pokoju czarny kot, mój nocny wizytator. Poruszając koniuszkiem
ogona postał z firanką na głowie, popatrzył dokoła, posłuchał koncertów brandenburskich i, zrobiwszy miękki półobrót, znikł. Wyszedłem na balkon sprawdzić, czy mi się nie przywidziało. Stał na ścieżce, nieruchomy niczym żeliwny odlew. Łeb miał zwrócony w moją
stronę.)
„Judasz”. Na ile zapuściłem się w rejony, w które nie powinienem
– których eksploracja przerasta moje możliwości? Ale jeśli nawet,
to czy nie warto spróbować – nie warto nawet oszaleć? Coś mi się
zdaje, że od któregoś momentu szaleństwo jest jedynym rozsądnym
wyjściem.
List do Bohdana Zadury, też nocny, więc nie wysłany (nie ma to zresztą większego znaczenia, bo Bohdan na listy nie odpisuje):
Mój Drogi,
wysyłam Ci pierwsze strony „Judasza...”, z prośbą o lekturę, potem
ewentualnie o kilka słów. Wysyłam z duszą na ramieniu, ale w nadziei,
że to pomoże mi uporać się z sytuacją, w którą sam się wpędziłem.
Nie powinienem dotykać tego tematu, coś mnie jednak pcha…
302
Jakbym schodził w studnię, w której czeka pokrzykujący rzezimieszek: „Chodź, kurwa, chodź tu, spróbujmy się!...” Głupiec jak ja,
miast zamknąć studnię, włazi do niej, choć wie, że może nie wyjść.
Jeszcze nie zwariowałem i może nie zwariuję – ale wiem, że pozwoliłem sobie na konfrontację z czymś, co mnie chyba przerasta. To
dlatego, że jest we mnie potrzeba uratowania tego nieszczęśnika zepchniętego na dno piekieł. Muszę do niego zejść i podać rękę – bo
jego cierpienie jest plamą na duszy ludzi, którzy uwielbili chrześcijańskiego Apollina. On, mój Judasz, jest ofiarą tej pogodnej w istocie
wizji. Czasem myślę, że jest jej hańbą.
Jak widzisz, robię rzecz niedopuszczalną. Przełażę do świata sprzed
dwóch tysięcy lat – i wczuwam się w położenie czarnego apostoła starając się zrozumieć, co się stało. I pytać, czy wydarzyło się po to, byśmy
mogli radować się obietnicą zbawienia?
Ściskam serdecznie dłoń Twą, Bohdanie.
***
Znów zdarzyło mi się coś dziwnego, tym razem nie tyle wieczorem,
co o zmierzchu. Wracałem z pracy dosyć wcześnie – zazwyczaj wychodzę po północy – i ni stąd, ni zowąd wstąpiłem do kościoła. Mówię
„wstąpiłem”, bo było to okazjonalne, bez głębszej myśli czy potrzeby. Ot, by pobyć w ciszy, odpocząć… a ponieważ paliło się światło,
pomyślałem, że to coś akurat dla mnie. Zamiast iść na spacer czy zmobilizować się do gimnastyki – kościół. Prawie zapomniałem, że to
niedziela, już od dawna piątek i świątek zlewają się w jedno, szczególnie gdy się odkryje, że praca w niedzielę ma wiele zalet.
W środku było kilka osób – kilku starszych panów i przyparafialne babcie. Paliły się boczne światła, błyskała czerwona lampka przy
tabernakulum, ale większość kościoła tonęła w mroku. Także w ciszy, przerywanej szuraniem butów i dolatującym od czasu do czasu
szeptem babcinej, pełnej westchnień, modlitwy. Nie chciałem siadać wśród modlących się, zakłócać ich błagań czy próśb, stanąłem
z brzegu, pod balkonem chóru. Oparłem się o mur i odpoczywałem, korzystając z kościelnego chłodu, który lubią największe nawet
niedowiarki. Zimą tęsknimy, by się wygrzać, latem chcemy, by chłód
303
przeniknął nam do środka, fundując rodzaj naturalnej terapii. Przymknąłem oczy.
Stałem tak dosyć długo. Nie otwierałem oczu także wtedy, gdy
słyszałem kroki kolejnych wchodzących. Ludzi przybywało z minuty na minutę, coraz większą falą, najwidoczniej miało się zacząć
nabożeństwo. W pierwszej chwili chciałem wyjść, jednak zostałem.
Nawet nie to, że czekało puste mieszkanie, bo lubię być sam; raczej,
że przewidywalne było wszystko, co będę robił. Więc pomyślałem,
że dzisiaj nie – że zrobię tak, aby wieczór wyglądał inaczej. Bo chodzę już jak koń w kieracie: firma – dom, dom – firma, potem znowu
dom czyli tak naprawdę inny rodzaj pracy.
Nie otwierałem oczu. Ci, którzy mogli na mnie zerknąć, pomyśleliby, iż popadłem w jakiś modlitewny czy mistyczny stan, zagubiłem się w medytacji – a ja po prostu stałem z brzegu, trochę jak lękający się wejść dalej niewidomy. Bo przyznam się, choć to śmieszne, że od któregoś momentu zachciało mi się udawać niewidomego, wczuwając się w jego sytuację i nasłuchując dźwięków. Było
szuranie męskich trzewików, kocie skradanie się w adidasach, skrzypienie ławki lub drapanie guzika, gdy ktoś posuwał się robiąc komuś
miejsce. Czasem rozlegały się stukania damskich obcasów, którym
towarzyszyła chmurka perfum; wtedy kusiło najbardziej, aby otworzyć oczy, ale – myślałem – jeszcze nie. Wytrzymaj jeszcze troszeczkę, poddaj się innemu światu, oswój z takim, jakim jest dla innych... ale mimo że była to tylko zabawa, nie była pozbawiona niepokoju. Nie było tam nic dramatycznego, ale jednak... Gdybym
był niewidomy od urodzenia, oswoiłbym się z ciemnościami, światem dźwięków, ale przecież to trwało krótko – więc mój lęk, drżenie
i bojaźń nie tyle, że nie dawały się opanować, co przestawały bawić
i stawały się jak zbyt długi żart. Mimo to stałbym nadal, gdyby nie
rozległ się suchy trzask włączników. Niby prawdziwy niewidomy
poczułem, że oblewa mnie światło.
Kościół był oświetlony. Boczne nawy tonęły w półmroku, ale absyda i nawa główna były jasne na tyle, na ile wymaga tego nabożeństwo. Jest październik, pomyślałem więc, że chodzi o różaniec… i znów
chciałem wyjść, bo to dla mnie za długo. Prawie wychodziłem, gdy
304
coś przyciągnęło moją uwagę – wrażenie, że wśród siedzących w ławkach odbywa się jakiś zupełnie niekościelny ruch, wprowadzający
niestosowny niepokój. Otóż ludzie nachylali się do siebie i coś szeptali, jakby jedni drugim podawali wiadomość czy bawili się w głuchy
telefon. Nadawca szeptał, odbiorca kiwał głową i nachylał się w kierunku sąsiada. Gdyby nie miejsce, sądziłbym, że jestem świadkiem
eksperymentu, ale ja byłem w kościele, gdzie nie dzieje się nic niezwykłego, gdzie nawet zamiana wina w Krew nie budzi sensacji.
I właśnie wtedy zobaczyłem sprawcę tego niepokoju. Był to starszy
mężczyzna; podchodził do ławek i mówił coś do siedzących z brzegu
osób, a oni podawali dalej. Starzec przyklęknął przed tabernakulum
i przeszedł do drugiego rzędu.
Zabrzmiała sygnaturka, z zakrystii wyszedł ksiądz. Ludzie wstali,
siwa głowa starca znikła mi z oczu. Jeśli miałem wyjść, to był to ostatni moment – jednak nie wyszedłem. Zatrzymał mnie śpiew.
Wielbię Cię nabożnie, boś tu skryty Bóg...
Lubię tę pieśń, słyszałem ją w dzieciństwie wiele razy. Wiedziałem, że jest stara, odmienna od tych najświeższych, które czuć komputerem, neofitami, świeżo zaostrzonym piórem. Pieśń ma wiele zwrotek, jest pełna czci i wywyższenia, wsłuchiwałem się w nią przypominając sobie słowa. Słuchałem tak, jak patrzy się na uszkodzone
freski, gdy oko biegnie wzdłuż ocalałych linii i stara się wywieść pełny
rysunek, domyślić nieistniejących postaci.
Ksiądz otworzył tabernakulum i wyjął monstrancję. To dość dziwne, zaczynać nabożeństwo od takiego mementu, ale pomyślałem,
że to zmiany w liturgii, które nastąpiły w czasie, gdy przestałem
chodzić do kościoła. Nowoczesny Kościół przepada za nowinkami,
w Londynie słyszałem śpiewaną na koniec mszy „Odę do radości”,
nie mówiąc o gitarach czy prezentacji rysunków. Czekałem, co tym
razem wymyślono. Ksiądz wykonał półobrót, zszedł ze stopni, postawił monstrancję na ołtarzu – i zatrzymał się. Wtedy wyjaśnił się
ten ruch i szepty przed nabożeństwem: Z ławek wyszło kilkanaście
osób i, wziąwszy chorągwie, ustawiło się w przejściu. Ach, więc to
305
połączona z procesją adoracja Najświętszego Sakramentu... ale dlaczego w październiku, gdy powinien być różaniec, nabożeństwo chędogie i szare?
Chorągwie zakrywały widok; wychyliłem się, by widzieć, co się
dzieje. Do księdza podeszło dwóch mężczyzn i stanęło po bokach.
Jeszcze bardziej z boku stało w oczekiwaniu czterech innych, z niewielkim baldachimem. Zadzwoniły dzwonki, ksiądz podniósł w górę
monstrancję, mężczyźni ujęli go pod ramiona i cała trójca zeszła
ostrożnie po schodkach. Na dole dogonili ich ci od baldachimu i powoli, powolutku ruszyli. Ci ze sztandarami obrócili się do księdza
plecami i ruszyli w stronę wyjścia. Poczułem się głupio, bo było
wiadomo, że będą przechodzić koło mnie... ale oni już szli, już mnie
widzieli – i nijak było rejterować.
Wierni wyszli z ławek i śpiewając posuwali się za księdzem. Wyszli wszyscy, nie było ich wielu – i oto stało się tak, że znaleźliśmy się
naprzeciw siebie. Byli oni, ten z krzyżem, chorągwie, za nimi ksiądz
z monstrancją. Z tyłu podążał wierny lud – a naprzeciwko, obok drzwi,
stałem ja. Organista, poprzebierawszy palcami po klawiszach, zaintonował nową melodię. Była to pieśń zupełnie mi nieznana, nie z tych,
które wyświetla się na bladym ekranie i którą równie blado śpiewają.
Była stara, nieznana ludziom, bo nikt jej nie podchwycił. Nie miałem pojęcia, dlaczego boży grajek wybrał coś takiego, dlaczego
słychać było tylko jeden głos? I w czyim imieniu śpiewał – wszystkich? Swoim? Księdza? Moim? Wsłuchiwałem się w słowa; z chóru
płynęła prośba:
O, dobry Pelikanie, Jezu, mój Chryste,
Obmyj mnie, nieczystego, w swojej krwi przeczystej…
Wtedy to, po tych: „Obmyj mnie, nieczystego, w swojej krwi…”,
poczułem pierwszy, nawet dość przyjemny strach. Był to nie tyle
strach, co dreszczyk, który przebiega po plecach. Nie wiedziałem,
że to dopiero początek, bo oto cały czas działo się tamto: Oni, ci ze
sztandarami, szli... – i co gorsza, szli na mnie. Głupia sytuacja.
Nie mogłem liczyć na to, że procesja wyjdzie na przykościelny cmen306
tarz, zostawiając mnie z boku, bo drzwi zamknięte, było więc oczywiste, że za moment będą całkiem blisko... Robiło się coraz bardziej
niezręcznie. W dodatku, gdy zerknąłem na nadchodzących, zauważyłem coś dziwnego... Otóż ci ze sztandarami, biednie ubrani starcy, oni... no, jakby spęcznieli. Spojrzałem dokładniej: pęczak czy
nie pęczak? – a może dęciak? I gdy się przyglądałem, zdałem sobie
sprawę, że nie spęcznieli, ale jakby, ciągle idąc, troszkę się unosili.
Że te sztandary, którymi nie poruszał przecież żaden wiatr, że one odrywały ich od posadzki. Niewiele, ot na pół centymetra... Wiem, plotę głupstwa, jednak muszę wyznać wszystko do końca, nawet jeśli
to teraz brzmi jakoś sztucznie.
To było z ich strony, ta próba przekroczenia, przede wszystkim
żałosne – bo znam tych ludzi, nie tych konkretnych, ale współziomków, i z grubsza wiem, co w nich siedzi. To byli jeśli nie wschodnie
mużyki, z pokolenia na pokolenie raby, to mali kombinatorzy, w najlepszym przypadku dorobkiewicze, może nawet dość prostaccy...
a teraz, tu, nagle się z nich porobili, panie święty, dostojnicy!... I do
tego to ich powolne stąpanie, niczym możnowładców i hetmanów.
Teraz więc, gdy na mnie szli, zalęgła mi się w głowie myśl, żeby
ich... no, żeby czymś przekłuć. I to tak, że huknie w kościele aż po
samo sklepienie. Bo jeśli tego nie zrobię, oni swym nadęciem przycisną mnie do muru tak, że nie pozostanie po mnie ni śladu.
Ale oni wcale nie mieli takiego zamiaru. Doszli – i nic się nie stało. Nawet nie zauważyli wtulonego we wnękę mężczyzny. Nie spostrzegli, że stoję jakbym miał nogi w betonowych skarpetkach, które
właśnie zasychają. Poszli w bok, zostawiając mnie na boku. Kompletnie mnie zignorowali. Mnie, z moją mądrością i głupotą, z moją pychą. Zostałem jak tamte niepłodne drzewo. Byłem figą, poczułem
się figą, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
A gdy przeszli, i gdy sądziłem, że można odetchnąć, nastąpiło
tamto. Kilku ministrantów z niewyraźnymi minami skręciło za pocztem, zaś oczom moim ukazała się hostia. Widziałem ją dobrze, biały
płatek, tkwiła zamknięta w monstrancji, błyskającej, bo zbiegały
się do niej wszystkie z zapalonych świateł. A gdy byli całkiem blisko,
zobaczyłem za monstrancją twarz księdza. Prowadzili go, a właści307
wie nieśli – z zamkniętymi oczyma, nieobecnego, w ekstazie – tamci
dwaj. Ksiądz szedł prosto na mnie. Wszyscy byli z tyłu, a tu tylko ja.
Ten jeden, który się nie włączył. Który nie chciał być jednym z nich.
A teraz wszyscy oni przyszli – do mnie. Poczułem, że już nie chodzi
o przyjemny dreszczyk. Oblało mnie nie światło, lecz pot.
Nie wytrzymałem. Muszę powiedzieć, że (tak, to jest ten zwrot) runąłem na kolana. I zamknąłem oczy. Ale już nie chciałem być niewidomym. Było gorzej. Poczułem, że za chwilę padnę jak długi,
niczym ci klerycy, leżący krzyżem podczas święceń. Nie chciałem
tego, starcia na proch – bo po co mi taka prostracja? Otóż ja chciałem
czegoś innego, nie wiem czy nie większego: Tego, aby mnie po prostu nie było. Bym zniknął, i to nie z tego kościółka, lecz w ogóle, ze
świata. Bo to Coś, co do mnie przyszło, było za wielkie – za silne jak
na siły człowieka.
Wtedy stało się. Tak, „stało się”, wystarczy określić to takim zdaniem, bo nie chcę powiedzieć: „wypełniło się”. Otóż więc, gdy czułem, że to Coś może mnie zaraz zetrzeć, usta me wyszeptały słowa, których powiedzieć wcale nie miałem zamiaru. Do głowy by mi
nie przyszło wracać do formuł, z których wyzwalałem się przez tyle
lat. Nie po to się wyzuwałem, trudziłem, księgi grube czytałem, żeby
wracać do formułek. Od dawna znałem ich sens, poznałem też mechanizm, który wymyślono – i wcale nie miałem ochoty znów się na
to nabierać. Nazbyt dobrze wiem, że to tylko formułka, niczym w dziecięcej zabawie w przepuszczane mosty – ale, klęcząc z zamkniętymi oczyma, wiedziałem, ba! w końcu zrozumiałem, że nie ma przede
mną innej drogi. Innej niż ta. Że jeśli chcę ujść cało, właśnie w niej
jest jedyny ratunek. I wówczas moje usta – usłyszałem to wyraźnie,
choć tak, jakbym to nie ja mówił, lecz ktoś drugi – wtedy usta me wyszeptały jedną z tych najstarszych formułek:
– Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu.
***
Nie minął tydzień od wiadomości, że prezydent mocarstwa w ramach
political correctness bał się życzyć narodowi „Merry Christmas”, a już
dziewczyna sprzedająca kartki pyta:
308
– Religijne czy normalne?
– A religijne to nienormalne?
Patrzy zdezorientowana.
– Czy pani wie – nachylam się do szeptu – że Jezus narodził się
z żydowskiego geja i ciemnoskórej lesbijki?
Poprawność objęła także Word. Piszę zdanie: „Dziewczyna sprzedająca kartki pyta...”, a personal computer, podkreśla słowo „pyta”
i zwraca uwagę: „Wskazany wyraz jest uznawany za wulgarny”.
Zastępuję „pytę” słowem „kapucyn”. Nie dzieje się nic.
Nie jest jeszcze tak źle.
***
Dzień nad korektą „Kobiet Lubelszczyzny 1944-1956”. Dwieście
not biograficznych, tyle liczy pierwszy tom. Drugi nie będzie mniejszy. Oto skala terroru. Wsadzano do więzienia setki nie tylko mężczyzn; kobiety ocalały, mężczyzn rozstrzeliwano.
Rozmawiamy o tym w pracy. Łukasz wtrąca zdanie na temat akowców i oddziału z Ryk, tego, który sądzono w trybie doraźnym. Drugą
z sądzonych kobiet, obok Zofii Gągały, była jego ciocia Jadwiga Narajczyk. Do noty z „Kobiet Lubelszczyzny” dopowiedział rzeczy,
które nie zdołają się już w książce znaleźć.
Ciocia Jadwiga została zesłana z dzieckiem do Oświęcimia. Niemcy podejrzewali ją (słusznie) o przynależność do AK. Przeżyła obóz,
nie przeżył syn. Po powrocie do miasteczka znów działała w podziemiu. Jednocześnie ukrywała żydowskiego chłopca, którego adoptowała. Skończyła się wojna i weszli Sowieci, ciocia Jadwiga działała dalej. Roznosiła pocztę, utrzymywała kontakty z WiN, w jej domu odbywały się spotkania. Grupa wpadła dlatego, że zadenuncjował ich ten adoptowany chłopiec. Czterech z oddziału rozstrzelano
na posterunku MO, zwłoki wrzucono do bagna. Ciocię Jadwigę skazano na sześć lat więzienia.
Gdy robi się polityczne geszefty na Jedwabnem, może warto też
pamiętać o takich historiach jak ta z miasteczka Ryki.
309
Późne popołudnie, jestem w łazience, gdy dzwoni telefon.
– Tak, kochanie, dobry wieczór – mówię w ciemno.
Chwila ciszy – i śmiech pani Zofii:
– Skąd pan wiedział, że będę dzwonić?
– Każda kobieta, która dzwoni w sobotę wieczorem, zasługuje
na ten tytuł.
Rozmawiamy o postępie prac, redagujemy notki, korygując kolejność podawanych informacji, czasem styl. To zmusza do powolnego czytania, dokładnego zapoznawania się z tekstem.
Im dalej, tym większe przerażenie. Znów przygważdża bezwzględna monotonia terroru. To obraz bezprawia przenikającego kraj na
wskroś, do wypalonej ziemi. Po drugiej stronie mamy hart tych, którzy po kilku latach więzienia czy zsyłki potrafili wrócić do normalnego życia. To ci, których nazywano bandytami dlatego, że „w czasie wojny należeli do nielegalnego związku zbrojnego AK”. Albo
że w czerwcu 1945, „biorąc czynny udział w związku mającym na
celu obalenie siłą demokratycznego ustroju Państwa Polskiego”,
przepisali trzy numery akowskiej gazetki. Albo nie donieśli na męża
czy brata, gdy któryś z nich, „działając w zbrojnej bandzie”, przychodził do domu zmienić bieliznę.
To rzeczy ani nie opisane, ani pokazane. W żadnej książce, na żadnym obrazie. W żadnym filmie. Można tylko pytać, którzy z beniaminków nie wiedzieli, którzy nie chcieli wiedzieć, a którzy łgali?
Którzy wiedzieli i robili, co było można, a którzy dziś mówią, że robili.
Zofia Leszczyńska i Janina Kiełboń nie ograniczają się do not.
Starają się pokazać kontekst i połączyć bohatera noty z innymi osobami. Z mężem, siostrą, rodziną. Dopiero wtedy widzimy, czym naprawdę był ten okres. Żadne anemiczne słowo „przepraszamy” nie
jest tu w stanie niczego załatwić.
***
Dziś wyjazd do Warszawy, na zebranie Zarządu. Przy okazji załatwię
kilka spraw, zaś na deser wizyta u Jacka T. Porozmawiamy o reedycji
przedwojennego „Nurtu” i powieści Józefa Łobodowskiego, która
310
utknęła u Piotra Jeglińskiego. Wiozę dla Jacka książkę Wiliama
S. Linda, „The Origins of Political Correctness” (tłumaczoną w Internecie przez Tadeusza Korzeniewskiego:
http://www.towyoming.com/2010/05/william-s-lind-jak-powstaapolityczna.html).
Wstaję po piątej, ścielę łóżko i robię w ciemnościach gimnastykę. Głęboka noc, a ja wymachuję raz nogą, raz znów kręcę szyją.
Wygibasy, wykrzywiania, skłony i podskoki. Pajac w środku miasta.
W przedziale, do którego wszedłem, siedziały trzy panie i dziecko.
Dwie kobiety zachowywały się jak synowa z teściową i niemal natychmiast znikły z mojego pola widzenia, bo w rogu siedziała... Nie,
nie była żadną pięknością, objawieniem, tym bardziej seksbombą.
Gdy teraz o tym piszę, zastanawiam się, czy w ogóle była kobietą…
Była jedną z tych istot, przy których się cichnie. Zamilkłem, gdy
tylko przekroczyłem próg. Więcej; uzmysłowiłem sobie, że oto mam
do czynienia z kimś, o kim nie bardzo można mówić. Nawet więcej:
na kogo nie jest dozwolone patrzeć. W tym odczuciu, które spadło
na mnie zaiste z trzaskiem i szelestem, zdałem sobie sprawę, że
jest to też ktoś, kto przywraca rzeczom miarę. Kto przywołuje do
porządku, ustawia w szeregu, odtwarza hierarchię. Jakby siedząca
pod oknem kobieta perswadowała mi w sposób spokojny i łagodny:
Ruki po szwam, synoczku.
Siedziała przy oknie, rozwiązywała z córeczką krzyżówkę. Nic bardziej normalnego – ot, zabawy przyjemne i pożyteczne. Była wobec
córki skupiona i czuła, zaś wobec pasażerów naturalna. I trochę nieobecna. Traktowała otoczenie z uprzejmym dystansem.
Wyczuwałem coś więcej. Że to osoba dystyngowana, to znaczy
odróżniająca się, bo tym jest dystynkcja – odznaczaniem się, wyróżnianiem. Nie miałem wątpliwości, że jej istotą jest coś, co szło
z wnętrza – jakość, gatunek i smak. Oczywiście, była też zamożność, choć fakt, iż podróżowała drugą klasą, mówił sam za siebie.
Zerkałem ostrożnie na ciemną karnację policzków, supeł spadających na kark włosów, na wąski przegub z zegarkiem, nowoczesnym
wyszukaną prostotą prostokąta, który ujmował w ramy grafitowe po311
łyski cyferblatu. Jej krągłe ramiona spowijała ciemna, jedwabna
bluzka, jej biodra... Biodra prawie nie były widoczne, zarysowujące
się zaledwie w luźnej spódnicy. I jeszcze coś, trochę zaskakującego,
co kryło istotę jej zjawiskowości. Otóż ta kobieta miała nie więcej
niż trzydzieści lat, a jednak czuło się, że należy do starej, niemal nieobecnej na ziemi rasy. Nie zrozumcie, że miała coś ze starej kobiety
– nic podobnego. Była młoda, ładna i atrakcyjna... a jednak nikt
nie mógłby się pomylić, że jest jedną z nas.
Strój tylko to podkreślał. Choć elegancki, nie miał w sobie niczego nowego. Miał tylko to, co przez wieki sprawdzone. Było w tych
szatach coś wschodniego, przetworzonego ręką starej hrabiny, której pradziad przywiózł ten fason, gdy wracał z wyprawy na bisurmana czy innego, „sprosnego pohańca”. Spuściłem wzrok z jedwabiów
i zamyślony patrzyłem na desenie wagonowych obić.
Poruszyło to mną, ale nie chciałem tego okazać. Zachowując pozory spokoju, wziąłem do ręki książkę, ponoć dobrą, i postanowiłem
oddać się lekturze. Po kwadransie patrzenia na rządki liter zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Nie byłem w stanie czytać ani przestać podsłuchiwać wymawianych do dziewczynki słów.
Próbowałem się opanować, nawet uzbroić. Wobec niej. Przesadzasz, mówiłem sobie, jak zwykle przesadzasz... to tylko twoja skłonność do widzenia czegoś tam, gdzie nikt nic nie widzi. Zobacz, perswadowałem sobie, to ta sytuacja, jaka ci się z kobietami przytrafia
ciągle – dodajesz więcej niż w nich jest. Tak jakby linia policzka
czy sposób trzymania głowy odsyłały dalej, niemal do świata idei.
Wyszedłem z papierosem na korytarz. Pociąg zahamował na stacji Nałęczów, wsiadło dwóch kuracjuszy, konduktor odgwizdał swoje i ruszyliśmy. Pan Prus, pomyślałem, ten pewnie nie miał takich
zmartwień... a ty tyle razy nabierałeś się na linie, kształt bioder
czy sposób chodzenia... a potem przekonywałeś się, że sposób siadania to nic ponad anatomiczne właściwości miednicy... A piersi to
– jak poucza doktor Krokowski – tkanka, w dodatku tłuszczowa, która
owszem, odsyła, ale nie aż tak daleko... To jak z kobietą za kierownicą. W twarzy, dzięki skupieniu, jest coś więcej, wystarczy jednak,
że wysiądzie z samochodu, aby czar prysł.
312
Wróciłem do przedziału i spróbowałem lektury najnowszej książki Głowackiego, jednak po chwili znów zerkałem na łagodne ramiona i węzeł włosów. Co zerknąłem, to coraz bardziej czułem się...
gorszy, w dodatku o kilka klas czy szczebli, na Darwinowskiej drabinie rozwoju. Wyszły na jaw wszystkie moje bylejakości, moja nie
tylko cielesna, ale też duchowa niedoskonałość. Jakby nałożono
na siebie dwa rentgenowskie zdjęcia, przy czym drugie kogoś, kto za
bardzo się naturze nie udał. Kogo Pan Bóg plusnął, ale nie omusnął. Poczułem się jak gad, i to prehistoryczny, który nie wiadomo
czemu nie zniknął w czasie trzeciego zlodowacenia. Instynktownie
uzbroiłem się w gadzią ostrożność.
Prócz ostrożności pani w rogu budziła we mnie – jak Waldek W.
czy ongiś Janek, inny przedstawiciel najstarszego narodu – pokorę.
Oto – myślałem gapiąc się na litery – mam możliwość obcowania
z kimś stamtąd. Z czymś, co tego kogoś funduje. Co mnie nie zostało dane – a jeśli, to chyba przez ułamek sekundy, i co przez nieuwagę, brak skupienia i wrażliwości umknęło... Siedząc z Głowackim na kolanach próbowałem nie dać po sobie poznać, jak bardzo
jestem przestraszony.
Teściowa, na wschodni sposób jowialna, wyjęła trochę tylko pomięte ciastka i poczęstowała. Pani odmówiła łagodnie, lecz gdy teściowa ponowiła propozycję, sięgnęła po herbatnik i zatrzymała go
w palcach. Jowialna podsunęła przegryzkę dziewczynce. Dziecko,
idąc za przykładem mamy, uśmiechnęło się, wybrało kawałek – i też
się zatrzymało. Gdy przyszła kolej na mnie, wiedziałem, że muszę
zachować się inaczej. Wziąłem bez wahania, podziękowałem, zachrupałem. Ciamkałem rozmamłanego pierniczka i zastanawiałem
się, co właściwie robię – i co ona robi ze mną. Ale właśnie: robi
czy nie? Bo ona nie robiła nic... bo nawet mnie nie zauważała. Ona
tylko była, po prostu była, w rogu – a to ja narzucałem sobie coś, co
w niej wyczuwałem, nad czym ona panowała. Z ciastkiem w gębie
odbierałem idące od niej promieniowanie.
Czy dobrze się wyjęzyczam mówiąc, że nad tym „panowała”?
Czy słusznie wprowadzam czasownik informujący o wysiłku, gdy
wysiłku nie było ni śladu? Bo czy można powiedzieć, że sarna
313
„panuje” nad łukiem szyi i głębią przyglądającego się światu oka?
To ja definiowałem coś, co było jak… no, jak echo dalekiego postulatu. Przecież ta kobieta nie była odpowiedzialna za to, że mitygowałem się i narzucałem sobie lepszy sposób trzymania głowy
– że w środku normalnej podróży starałem się być lepszy.
Spuściłem wzrok, przesunąłem się w stronę drzwi, wtuliłem w róg
i udając że śpię, zastanawiałem się, jak mam jej umknąć. Tak,
umknąć, bo już dotarło do mnie, że jej nie sprostam. Główkowałem,
a jednocześnie zdawałem sobie sprawę, jak w tych pomysłach jestem żałosny. I wiedziałem szóstym zmysłem, że ona oczekuje ode
mnie – niczego nie oczekując – czegoś innego. Ale czego? Czego ta
Pani chce, czego się spodziewa, siedząc z córeczką i nie zwracając
na mnie uwagi?
Pociąg minął Puławy, zaraz miał być Dęblin. Wychynąłem spod
firanki niczym tamten kocur i spojrzałem na kobietę. Była zajęta dzieckiem: Z zadawanych dziewczynce pytań oraz ostrożnych, po odczekaniu stosownego czasu, podpowiedzi bił spokój. Pociąg mknął, był
pospieszny, ale ona nigdzie się nie spieszyła. Jak mówi Cummings,
„nikt naprawdę piękny nigdzie się nie spieszy”. Przewracała stronice, pytała o coś córeczkę i spokojniutko czekała.
Przyszedł konduktor, sprawdził bilety i nie zasunąwszy drzwi poszedł dalej. Odczekałem chwilę i wyszedłem na korytarz, by przemyśleć rzecz raz jeszcze – przemyśleć do ostatecznych konsekwencji.
Ta kobieta nie wchodziła w moją przestrzeń – zostawiała ją...
i nie patrząc, patrzyła. Jej gest był cofnięciem się, zrobieniem miejsca, dyskretną zachętą, ale do czego? Zdawała się mówić: „Jam
jest, która jest... i nie ośmieliłabym się, ale jeśli zechcesz, możesz
podążać w podobne ślady, ty też jesteś dzieckiem Bożym.” I gdy
sam przed sobą takie zdanie sformułowałem, poczułem, że, no, nie
śmiejcie się – że oto mam w jej przypadku do czynienia z... duchem.
Bo trzeba powiedzieć, że właściwie nie było w niej ciała – choć mogła się podobać, bo cielesność była pokonana – i choć jako mężatka musiała przecież robić „te rzeczy”, to miałem pewność, że do
niej dociera się przez... człowieczeństwo.
Głowacki zsunął mi się z kolan, upadł na dywanik. Nie zważałem
314
na to, jeno w pośpiechu starałem się domyśleć sprawę. Pomyślałem,
że ta kobieta panuje... nie nade mną, ale nad wszystkim i nad sobą.
Panuje nie tytułem, pozycją czy stanowiskiem, ale czymś jeszcze,
czego zupełnie nie rozumiałem. Pociąg zwalniał, zbliżaliśmy się
do Pilawy, gdy ta pani zdawała się nie tyle do mnie, co niemal w powietrze mówić:
„Uspokój się, chłopcze. Przestań gonić, dorównywać, bo nawet nie
wiesz, komu. Przestań się ścigać, osiądź w sobie i dopiero wtedy podnoś ostrożnie głowę – i patrz na tyle, na ile sięga wzrok. Twój, tobie
przydzielony. Poczuj się u siebie, przestań drżeć, bo to świat także
dla ciebie... I skończ ze swoim Ni adnawo dnia biez stroczki, bo ta
pogoń i niepokój, to wszystko cię wykończy...”
Dojechaliśmy do Centralnego. Ludzie wysypali się na peron, tłum
zdążał do schodów. Kobieta szła z dziewczynką w stronę, w którą
wszyscy, lecz pozostając z tyłu. Szły rozmawiając. A idąc peronem,
jakby przyglądała się nam, tym którzy wysiedli z pociągu, z pewną
ciekawością. Patrzyła i zdawała się mówić: „Ach, więc taka ta Polska
dziś jest... Tacy ci Polacy. Więc tym się to skończyło, tak wygląda
mój naród, do takiej doszedł formuły...”
Na sąsiedni peron wtoczyła się lokomotywa z szarym szeregiem
wagonów. Zadudniły koła, elektrowóz z piskiem ślizgał się po torach, a ja poczułem, że wraz z przeciągiem wpadło w podziemia
coś jeszcze... A gdy szum ucichł, zobaczyłem... No, zobaczyłem,
że dokoła są ciała, ciała, tylko ciała... Że z wagonów wylała się cielesność, nawet urodziwa, opalona po lecie i w kolorowych fatałaszkach, lecz która jakby za bardzo, w nadmiarze jest cielesnością. Zaś
ona... Otóż jej obecność, tam daleko, powodowała, że ciała wokół
stawały się, no, wulgarne do granic zwierzęcia... choć ten sąd, jak
wiecie, krzywdzi, bo nie znamy niczego bardziej arystokratycznego
niż skubiąca trawę antylopa. No więc zobaczyłem, że oto idzie peronem dobrze odżywiony, opalony i nawet zadbany, ale – lud. Że
my wszyscy jesteśmy z ludu – i powoli, bardzo powoli przepoczwarzamy się w człowieka.
Wsiadłem w autobus linii 175. Myślałem o kobiecie – i sobie.
O jej spokoju i niepokoju moim. O pisaniu i tym, że rzeczywiście
315
tkwi we mnie jakiś błąd – tonu, stylu, podejścia. Bo ciągle się staram, jakbym chciał sobie i innym coś udowodnić – i ciągle jestem
na zewnątrz. Jakbym dopiero pojawił się na świecie i nie miał pojęcia, jak się zachowywać – ja, nuworysz, którego niezgrabność widoczna jest w każdym ruchu. Którego ubranie, mimo starań, zdradza, że pod spodem jest surowe mięso.
Podjechałem pod Zamek Królewski i wszedłem do Domu Literatury. Na zebranie. Omówiliśmy tryb przyjmowania do Związku, finanse, plany starań o dotacje, wymieniliśmy się wizytówkami. Poszliśmy – ci prowincjonalni – do sekretariatu, do przemiłej pani Ireny,
w sprawie zwrotu kosztów podróży. Potem wróciliśmy na salę obrad,
gdzie podano napoje. Siedząca obok poetka brała ze stołu wafelki
i wkładała w otwarty pysk psa.
Gdy zebranie się skończyło, umknąłem do najbliższego przystanku,
a stamtąd do pani ASG, z wizytą.
Dobrze, że zaszedłem. Wiem teraz, że po to, by znów usłyszeć
od staruszki tamto zdanie – że „trzeba pozostawić młodzieży wzór”.
Cha, cha, „pozostawić wzór”… Ależ to brzmi, koń by się uśmiał!… Tak staroświecko, rozbrajająco – że aż kusi o szyderstwo.
Jak to dobrze, że pani profesor nie zagląda na portal Wirtualnej
Polski, by poczytać sobie wypowiedzi tej młodzieży. Tam by ją poznała, język i sposób myślenia, tam by się napiła!… To by ją, ta
młodzieży twarz prawdziwa, to by staruszkę kruchą zabiło.
A jednak trzeba. Nawet, gdy młodzież już swoje „wzorce” posiadła. I gdy wzory ASG ma w głębokim poważaniu. Trzeba „zniżyć
się” do pouczania, pedagogicznego ględzenia, dlatego choćby, aby
nie zatłukli cię kiedyś we własnym mieszkaniu. Bo przecież kiedyś,
prędzej czy później, nadejdzie moment odwrotu i będzie się szukać czegoś, co pozwoli przeżyć, złapać oddech, nie tylko młodzieży,
ale narodowi. Trzeba zostawić możliwość ratunku jak tonącemu
brzytwę. Jeżeli myślimy czasem o narodzie, to trzeba mu pozostawić
szansę na korzystanie ze sprawdzonych wzorów. Dać szansę sięgnięcia do źródeł,
316
...Do których inni przyjdą, w dzbany swe naleją
I będą pić, ochłodę wyczerpując z dzbana;
Lub – nie znalazłszy źródeł, pójdzie im z ust – piana!
***
Czytam o Danucie Magierskiej i Zofii Pelczarskiej z „Kobiet Lubelszczyzny”. Tę drugą rozstrzelano, bo powiedziała sowieciarzom
w oczy, że nie uznaje ich rządu.
W pracy zapytałem panią Izę Ch., która w dniu zakończenia wojny
miała osiem lat, co z tamtych czasów pamięta. Wrył jej się w pamięć
moment ucieczki Niemców, kompletnie zaskoczonych. Rosjanie spieszyli się zająć znajdujące się w lasach Dęblina magazyny. Jeden
z Niemców wpadł do ich domu, poprosił o kawę, nie zdążył wypić;
zostawił na stole kaburę i pistolet.
Z powojennych rozmów pani Iza pamięta napomknienia o wujku
z AK. Mówiono o tym szeptem i tylko między dorosłymi, ale i tak
co jakiś czas słyszała, że ktoś siedzi w więzieniu, że inny zesłany
lub nie wiadomo, co się z nim dzieje. Odczuwało się – mówi pani
Iza – strach i terror. Tyle wiedziała ośmioletnia dziewczynka.
***
Środa, znów w Warszawie. Zrobiłem kwestę po księgarniach, potem
spotkanie z Jankiem, tłumaczem z angielskiego i francuskiego. Siedzimy przy espresso, spoglądamy na kolumnę Zygmunta, tę od żurawi, i gawędzimy. Przyjaźń nasza trwa sto lat, możemy mówić sobie
także rzeczy, które innych natychmiast by podzieliły. Polityka to prawdziwa plaga, dziesiątkuje dziś życie towarzyskie, a nawet uczuciowe.
Ludzie pozornie dzielą się według partii, tak naprawdę kryterium
jest inne. Są towarzystwa politycznie lepsze i gorsze, związane z rządzącymi lub nie. Janek należy do lepszego, jednak, gdy się spotykamy, miękniemy i gotowi jesteśmy iść wobec siebie na ustępstwa.
Ale dziś to ja posunąłem się dalej, niż bym przypuszczał. Coś
mnie podkusiło – i spróbowałem zaprosić Janka na Uniwersytet Warszawski, gdzie miało się odbyć zapowiadane z pompą spotkanie.
317
Cel spotkania – „zwrócić uwagę na zagrożenia polskiej demokracji”, w tym „obniżenie standardów”. Oto opozycja uderzyła na alarm.
Ogłoszono miastu i Polsce, że od czasu powstania nowego rządu
sytuacja stała się tak poważna, że trzeba w imię najwyższych celów
podać sobie ręce. To piękne i ważne: Lepiej bronić demokracji zawczasu, niż gdy będzie za późno – i lepiej późno niż wcale.
Mówię „za późno” – bo obrońcy powinni zewrzeć szeregi już wtedy, gdy prezydent odmówił stanięcia przed komisją sejmową (nie
odmówił zatańczyć, co trzeba poczytać mu za zasługę). Winni reagować, gdy odmówił prezes banku – a teraz szykuje się do tego
pewna bufetowa, też demokratka. Nie dzieliłem się z Jankiem tymi spostrzeżeniami. Nie chciałem, aby musiał oponować czy przyznawać
rację, szkoda na to przyjaźni.
Za to ciągnąłem go na ten wiec. Paradoks polegał na tym, że to
Janek, zwolennik „wiadomej gazety” oraz ha! „określonych kół”,
powinien mnie tam uprowadzić. Tymczasem, gdy o tym europejskim speechu powiedziałem, Janek nie okazał entuzjazmu. Wyglądało wręcz, że jest mityngiem zawstydzony. Przekonywał, że ma
pilną robotę. Wtedy, miast odpuścić, podkusiło mnie, by na opory
odpowiedzieć uporem jeszcze większym. Warto być upartym; gdy
znaleźliśmy się naprzeciwko Uniwersytetu, Janek bez słowa skręcił
i ruszył tam, gdzie ciągnęły tuzy polskiej demokracji.
Nie ma potrzeby pisać o wiecu, był oczywiście europejski. Pokazywały to telewizje, pisała prasa. Przypomniały mi się wiece z czasów Gomułki; pomyślałem sobie, że to dobrze, że duch w narodzie
nie ginie… Jeszcze ciekawsze było to, co stało się potem. Bo jakież
ogarnęło mnie zdziwienie, gdy Janek zaczął spotkanie komentować,
i to od najmniej spodziewanej strony. Słuchałem z niedowierzaniem... a Janek mówił. Powiedzieć: „mówił”, to mało. To był potok
zarzutów, których, co tu ukrywać, sam bym się nie powstydził. Stawianych dostojnemu gronu obrońców.
Byliśmy przy Koperniku, za chwilę ukłoniliśmy się Norwidowi.
Przypomniał mi się cytat o tych, którzy zapełniają „próżnię sensu
przez potyczkę”, co bardzo pasowało mi do tych europejskich, nie
odezwałem się jednak, bo Janek mówił sam. Nie mogłem pojąć,
318
co się wydarzyło, że w jego poglądach zaszła zmiana? Czy mówił tak
dlatego, że zawstydził się mariażu różowych z czerwonymi? A może
było nie do wytrzymania, że w murach dostojnej uczelni obecni byli
także ci, wobec których padło podejrzenie o współpracę ze służbami
PRL? Może zwyciężyła potrzeba oceny „towarzystwa”, do którego
należy? Możliwe, bo gdy się przez długi czas tylko wierzy – przy czym
wiara ślepa – nadchodzi moment, w którym prawda musi wrócić na
swoje, lepiej wyważone, miejsce.
Nie sądzę, że robił to w imię przyjaźni, dla tych celów wystarczyło milczeć; każdy pozostałby przy swoim, a my rozeszlibyśmy się
każdy w swoją stronę. Tymczasem Janek zaczął mówić, a dokładniej pytać. Pytania były retoryczne:
„Czy nie powinno oburzyć obrońców, że są ludzie, którzy wypowiadają posłuszeństwo prawu, jak europoseł Bronisław Geremek?
Dlaczego przeciw temu nie protestowano? Czyż nie niepokoiło, że
obywatel sam wybiera, któremu prawu chce podlegać, a któremu
nie? Czy to są te standardy – czy takich właśnie postanowili panowie
ze stolicy bronić?
Chwała obrońcom… gdzie jednak byli – pytał Janek dalej – gdy
demokracja zmieniała język i zaczynała bełkotać jak Oleksy z Gudzowatym? Jakże to mówić o standardach tym, którzy jeszcze niedawno zataczali się w objęciach z rzecznikiem stanu wojennego?
A co powiedzieć o pijanym prezydencie na grobach w Miednoje
– i gdzie był wtedy obrońca demokracji Olechowski?” Wreszcie zapytał o coś, czego nigdy bym się nie spodziewał – gdzie byli ci obrońcy, gdy nocą obalano całkowicie legalny rząd?
„O co więc chodzi? O standardy – czy o to, by bronić „obrońców”? To rozumowanie Kalego: Niech naruszają reguły jak im się
podoba, co innego jednak, gdy zaczną nas. Bo wtedy wara! Wtedy
zbierzemy się na Uniwersytecie i podniesiemy krzyk, który usłyszą
na salonach Europarlamentu!...”
Nie wierzyłem własnym uszom. Potarłem je jak na mrozie, ale
mrozu nie było. Przecież Janek mówił to, co chciałem powiedzieć
jeszcze tam, w auli. Teraz, po opuszczeniu murów Uniwersytetu, wyręczał mnie, i to z zapałem, którego mógłbym pogratulować każ319
demu z bliskich mi politycznie kolegów. Słuchałem jak samego siebie, zadowolony oraz z uwagą, jaką darzymy własne poglądy… Ale
w miarę, jak wsłuchiwałem się w ton, rodził się niepokój, który zaczął się przeobrażać w podejrzenie. Czy Janek, ze mnie nie pokpiwa? Byliśmy już przy Café Clubie, po drugiej stronie rysował się
nasz Biały Dom, na jego tle sztuczna palma, a Janek gadał i gadał.
Zerknąłem z ukosa… i spostrzegłem, że gdy tak leje potok, to w tych
ustach, w rogu, tworzy mu się coś białego. W jednym, bo drugiego
nie mogłem widzieć. Zerknąłem jeszcze raz – tak, to była… piana!…
Taka sama, jak ta, o której pisał ów Norwid. Janek, pogodny i pełen
humoru kolega, wykształcony i obyty, z dobrej rodziny i eurojęzykowiec, zmieniał się w politycznego pieniacza. Pieniacz na warszawskim bruku!...
Czy mógł posunąć się do parodii – czy też był na serio? Tak czy
siak, było to… – nie mam lepszego słowa – przygnębiające. Poczułem, że to, co mówi, przestało do mnie trafiać. Przestało być ważne
– a istotne było, co to gardłowanie z niego robi. Wtedy doszło do
czegoś, co u mistyków nazywa się iluminacją: otóż zobaczyłem się
w Janku jak w zwierciadle. Zobaczyłem siebie. To byłem ja.
Czułem, że za chwilę się przewrócę. Pożegnałem się prędko, bełkocząc, że mam spotkanie. Janek, trochę zdziwiony, zatrzymał się
i zwrócił twarz w moją stronę. Wówczas moje przygnębienie sięgnęło
dna… bo w drugim kąciku też miał. Biały punkcik. Te dwa, gdy
tak staliśmy, twarzą w twarz, przydawały jego twarzy czegoś… no,
zwierzęcego. Uścisnęliśmy sobie dłonie, dość niemrawo, ale szybko. Nie oglądając się, ruszyłem przed siebie.
Szedłem w stronę stalinowskiego Pałacu. Zbliżałem się do miejsca, które nie tyle jest sercem stolicy, co jego zastawką. Patrzyłem
na iglicę, błyszczała… i pomyślałem – była to iluminacja numer dwa
– że jeśli spolonizowaliśmy takie monstrum, to z tym dzisiejszym
szaleństwem też musi się nam udać.
W głowie dźwięczały mi słowa Janka. Dźwięczały, a raczej dudniły, jak wpadający na peron pociąg. Gdy parowóz się zatrzymał,
Jankowe zaczęło zanikać, a z drugiej strony mózgu dobiegł znów
głos tego całego Norwida. Nie mogłem mieć wątpliwości: Norwid
320
mówił do mnie. Nie rozgadywał się oczywiście; ten to puści jakieś
dictum, jakby cytował Rzymian, uśmiechnie się – i tyle go jest.
Mnie też powiedział, jedno zdanie: „Przenosić w drugich swą własną zawziętość godzi się tyle, ile czcisz ich świętość”.
Przyspieszyłem kroku. Chciałem jeszcze zdążyć na spotkanie z profesor ASG, osobą anielskiego usposobienia, która zawsze wita gości
uśmiechem, herbatą i ciasteczkami. Wizyta u niej jest jak wypoczynek, jak pobyt w innym świecie. Nie zdziwi chyba, że w opisanych
powyżej okolicznościach prawie do niej biegłem.
Pani profesor otworzyła drzwi, wprowadziła do przedpokoju. Tam,
w półmroku, w którym się ledwo mogliśmy rozpoznać, spadła na
mnie jak jastrząb:
– Co mi się pan przygląda, niech się tak nie przygląda!...
– Nie rozumiem, o czym pani mówi.
– Mam więcej siwych włosów, tak? To pana tak zainteresowało?
– Ależ pani Aniu, do głowy by mi nie przyszło! Ja też mam siwe...
– Pan zawsze miał!...
W ciszy zdejmowałem prochowiec. Ze ściany wystawał gwóźdź.
***
Sąsiad z dołu, mój skaut od chodzenia na azymut, zmienił spodnie.
Nie wiem, co go inspirowało, niewykluczone, że perturbacje pogody.
A może to awans? Tak czy siak, pan zdjął spodenki skauta i założył
polowe pumpy żołnierza.
Mijając go, przyjrzałem się bliżej. To nie tylko kwestia spodni;
zmienił też bluzę. Na rękawie, jak wszyscy z NATO, naszył plakietkę z orłem i tasiemkę w narodowych barwach.
Teraz wyjaśniło się jego poprzednie zachowanie. Było to w rocznicę czegoś jesiennego, gdy stanął przed pomnikiem, zasalutował
i, nie bacząc na przechodniów, pięknym głosem zaśpiewał: „Bolszewika bij, bij, bij!...” Wydawało się, że śpiew to okolicznościowy,
tymczasem pod melodią kryły się treści głębsze. Już wtedy musiał
podjąć decyzję.
Dwa dni potem, na placyku obok schodów mój pan pułkownik,
korzystając z wyjątkowo pięknej pogody (złota polska jesień), oklejał taśmą zapakowany w karton, bardzo podłużny przedmiot.
321
– Czyżby prototyp łodzi podwodnej? – zapytałem nie zważając
na uśmieszki sąsiadów. Wyprostował się, zatknął furażerkę pod epolety, i podał dłoń.
– Doskonała rakieta typu ziemia-ziemia. Kompletnie na polskich
podzespołach.
I zaśmiał się tubalnie. Tak głośno, tak dudniąco, że wyciął śmiech
tamtych. Gapie, przerażeni, spoważnieli.
***
W latach podziemnej „Solidarności” czułem nieraz, że to niepoważne, ta cała konspiracja, tak zwana konspira. Akowska otoczka,
użyta w groteskowej wojnie, przydawała patosu, ale i śmieszności.
W gazetki wkładaliśmy wierszyki („Walka o wolność, gdy się raz zaczyna...”, „Gdy Pan wygnał człowieka z rajskiego ogrodu...”), i z tymi
wierszykami szliśmy, nawiedzona inteligencja, do robotników. Śmieszność, jakby tej nie było dość, przychodziła jeszcze z innej strony.
Bo jest śmieszne, gdy broni się rzeczy nieuchwytnych, a prostych.
Tych, którymi zdrowi nigdy się nie będą zajmować. Towarzyszyła
mi zachęta, że „rewolucja potrzebuje swoich wariatów” oraz przekonanie, że zawsze staje do buntu gówniarzeria. Robią to smarkacze, jak chorąży Wysocki, jak patron oszołomów Mochnacki…
podczas gdy stateczni zawsze znajdą przesłanki, dla których lepiej
kruchego pokoju nie burzyć. Wyważą „za” i „przeciw” tak, by tych
„przeciw” było więcej. I powiedzą, że w trudnych warunkach też
da się wiele zrobić. Można wroga w niejednym oszukać sprytem,
przebiegłością, inteligencją .
Tak, to śmieszne, taka postawa, a tym bardziej działanie. Wierność jest śmieszna, tak my, dzieci Peerelu, czuliśmy. Tak też odbieraliśmy rząd na emigracji. Skarłowaciały i groteskowy, wierny aż
do paranoi. Rząd bez narodu. Bez armii. Bez terytorium. Bez uznania ze strony niedawnych sojuszników. „Śmieszni karbonariusze, spiskowcy wolności”.
Ośmieszyć, to dobry sposób. Ale było coś jeszcze. Przekonanie,
że zło należy zwalczać przede wszystkim w sobie.
322
Niedziela, cisza i spokój. Z głośników „Die Schöpfung” Haydna,
nie za głośno. Gimnastyka, niemal godzinna, potem prysznic, z zimnym na koniec. Późne śniadanie. Żadnego papierosa, nawet wczoraj, w trakcie imieninowo-alkoholowej imprezy. Chodzę po mieszkaniu i uczę się fragmentu z Norwidowskiego „Źródła”.
Wczorajsze wyjście, imieninowe, z przyjęciem w chacie miejscowego skansenu. Część towarzystwa przebrana na ludowo, część
„miastowa”, a wszystko razem jak „Wesele”, tyle że bez tamtych
rozmów. Zapewne i wtedy rozmów nie było – bo przecież gwar, wódka, jedzenie, tańce i przytupy, rozglądanie się za dziewką na siano…
więc umieścił je tam, te dialogi, tylko Staś Wyspiański.
Kiedyś, jako młodzian i student, też myślałem, że wesele czy komunijne przyjęcie to pretekst do pogadania. Spotyka się rodzina,
przez lata się nie widzieli, więc teraz poruszą ziemię i niebo. Że
wtedy rozgaduje się sprawy ważne, jak u Reymonta, Dąbrowskiej.
Otwiera przed innymi duszę. A tu nie. Reymont jeszcze pół biedy,
bo jednak siedział na wsi parę lat i nie był w tym pański, ale prawie
swój, nieomal jeden z nich, ale pani Dąbrowska w tym opowiadaniu
to prawdziwa katastrofa. Wiem, bo sam próbowałem, na weselu w Sadlinkach. I szybko musiałem zwiewać. Syn Bronka, tak samo jak ojciec zezowaty, postanowił spuścić mi tzw. wpierdol. Właśnie za tę
„miastową” przemądrzałość. Bom wstawiał drętwe gadki. I pchałem
się z nimi między wódkę a zakąskę. Już więc do mnie doskakiwał,
już szukał sztachety… a wszyscy byli za nim i przeciwko mnie. Bo
chłopak swój, muzykalny i lubił wypić, a ja jakaś miejska, przemądrzała bladawka. I dostałbym ów wpierdol jak nic, mimo żem
starszy i wujek. Co tam wujek, jak chuj to chuj, choćby i wujek.
Zwiewałem aż się kurzyło. Do Kwidzyna, nocną szosą, sam. Szkoda,
że nie zajechała tam pani Maria ze swoimi drętwymi kawałkami;
przeszlibyśmy się tą szosą razem.
Tak to z tymi weselami. Więc trzeba ostrożnie, bo nawet jeśli
się już coś chce otworzyć, to raczej ciało niż duszę. Tak, by skorzystać z okazji i by się nikt nie dowiedział. Stąd i rozglądanie się, i towarzyszący tym sytuacjom piękny, ludowy język, nie odnotowany
jakoś przez słabo silną w realizmie literaturę.
323
Menu wczoraj niezłe, choć dla mnie przyciężkie – sałatka śledziowa, śledź w oleju, wskazany gdy wódka, potem żeberko opiekane, duszone w kapuście, wędliny, smalczyk ze skwarkami i jabłkiem, klopsy, a przede wszystkim cielęca gicz, świetnie przyrządzona, gorąca i soczysta. Kroiłem podłużne plastry i nakładałem
na talerz Joannie, pięknie na ludowo wystrojonej, ze sztucznym wiankiem i przezacnym, obok niej, spokojnym mężem.
Kapela była wiejska, ale że zawołana na „pańską” zabawę, więc
muzykanci nie bardzo wiedzieli, co i jak grać. Czy panowie będą posuwać szlagier Milonga, czy może plum plum nowsze, połomskie i majewskie. I tak się bali, że trzeba było prosić, by zagrali coś zza ucha.
Poproszono. Posypały się polki, obereczki, walczyki, wszystko tak
ostre, że gdyby nie Joanna, tancerka doskonała, chyba bym nie dał
rady. Podtrzymywała mnie na duchu i ciele, gdym się za mocno
zakręcił, a ściana daleko. Tańczyła tak, że zaraz znalazło się tysiąc
chętnych, by mi ją odebrać. Gdy więc się zmachałem, a ona jeszcze
nie, wziął ją któryś w obroty i tupał na zakrętach aż dudniło.
Patrzyłem potem, jak wraca, zarumieniona i roześmiana, przeciskająca się przez chłopstwo do swojego miejsca. Siadła i, nim podniosła do ust szklankę z kompotem, mówi: «Wiesz, o co mnie pytał?
„Że wianek sztuczny, to widzę, a czy piersi też?”» Tak, te piersi to
była puenta, nie tylko jej gibkiego, zwrotnego ciała, ale i wieczoru.
Potem napięcie zaczęło opadać. Przynajmniej dla mnie, bo choć walczyłem jeszcze na deskach, to z coraz mniejszą ochotą, matowym
entuzjazmem. Gdy inni się rozkręcali, ja cichłem i gasłem.
Nie chcę koloryzować ani robić żadnej mistyfikacji. Nie wydarzyło się nic wielkiego, nie było żadnej scysji ani innej przyczyny
– nikt nikogo nie uraził, nic złego nie dosłyszałem, nie zagrano też
smętnego kawałka, który by coś przypomniał czy zmienił nastrój.
Coś się zmieniło we mnie, bo siedziałem prawie że osowiały. Wypiłem kieliszek, potem drugi – nie pomogło. Może wykorzystałem przysługującą na ten wieczór ilość wesołości, trzy godziny to dosyć, może
wolałbym już inną formułę. Zdarzało mi się nieraz, i to całkiem niedawno, przehulać do białego rana, do siódmych potów, kompletnego wyczerpania – i coś takiego, gdy szedłem do skansenu, sobie obie324
cywałem, tymczasem gdy już byłem, spaliło na panewce. Proch zamókł, jakby go ktoś zalał tą siwuchowatą wódką.
Znacie zapewne te uczucia po dobrze spędzonej nocy, gdy szaleliście na parkiecie długo po tym, jak usiadła już najbardziej wytrwała para, a wy tańczyliście jeszcze raz i jeszcze – i nawet ostatni kawałek, grany na pożegnanie, ludowe „Już zabawa się skończyła...”
I znacie urok, jaki ma w sobie powrót z nią do domu, gdy człowiek
do imentu wyskakany, zrelaksowany i odprężony… Nadchodzi czas
na zrzucenie koszuli, rozkosz prysznica, a później, w tej nowej świeżości, długie leżenie między jej udami. Tej, z którą tańczyło się najwięcej i zbliżyło najbardziej, z którą przeszliśmy przez tyle nastrojów – wesołych i czułych, lirycznych i z wygłupem, foxtrotów, slowfoxów i rockendroli, długiej „pościelówy” i „klammerblusów”. Tej,
z którą rozegrało się i wygrało kilkugodzinną grę. Tak jest i tak bywało, ale tym razem miało być inaczej.
Zagrano znów. Towarzystwo ruszyło w tany. Ktoś porwał moją
Joannę, ktoś inny kłaniał się Marzannie. Nawet Józek, który dość
niechętny takim obrotom rzeczy, podniósł się z miejsca, wciągnięty
w krąg. Zostałem sam. Nie chciało mi się ani trochę. I co gorsza,
zacząłem od nich odpływać. Siedziałem przy stole, orkiestra grała,
wszystkim było coraz weselej, ja zaś czułem, że robię się niestosownie do okoliczności spokojny. Dziwny spokój człowieka, którego
nic, co jest obok, nie wzrusza, bo patrzy na to jak przez witraż, za którym jest inny świat. Wstałem, by obejść chatę, otoczoną nie przez
chochoły, ale stado samochodów.
W sieni na ławce siedział inżynier Paweł, z puszką piwa w ręce, na
pewno nie „dansjor”. Natknąwszy się na niego, a czując się w obowiązku zagadać, jak to bywa przy wyjściach zza rogu, zapytałem
go o telefon komórkowy. Wydawało się, że pytam ot tak, ale powód
był czytelny, i był pod samą skórą. Więc, mimo że nie miał, machina
została uruchomiona. Poszedłem do izby, w której na stole leżały
płaszcze, wygrzebałem swoją jesionkę. Postanowiłem opuścić towarzystwo czy, jak to mówią, zmienić lokal. Inżynier ruszył za mną.
Towarzystwo robiło właśnie łańcuszek; przesuwało się w troszeczkę infantylnych podskokach przez wszystkie pomieszczenia. Gdy325
by, przeciągając przez izbę, zatrzymali się lub ktoś mnie zawołał,
to może bym został, ale oni, jeden za drugim, popędzili ze śmiechem dalej. Chyba nie mogli mnie widzieć, stałem za otwartymi
drzwiami, podczas gdy pędzili i gdy problemem nie były moje humory, ale to, jak by tu nie rąbnąć w ościeżnicę. Minęli – i plecy ostatniego wesołka znikły. Wziąłem płaszcz pod pachę i chyłkiem wymknąłem się na dwór. Wychodziłem po angielsku, a mówiąc po polsku – zwiewałem. Inżynier Paweł, w zarzuconej na plecy kurtce,
za mną. Chłód jesiennego powietrza uderzył w przegrzane twarze.
Ruszyliśmy skansenową latówką w kierunku bramy.
Była zamknięta, i to na jakąś elektrycznie blokowaną zasuwę, której tajników nie umiał rozgryźć nawet inżynier. Stanęliśmy bezradni, oglądając przeszkodę i mierząc siły na zamiary. Nie było tych sił
dużo, trochę ich wyhasałem, a i przedtem kilka godzin przesiedziałem przed komputerem, należało więc poszukać przeszkody łatwiejszej. Pan Paweł poszedł na bok, ja na lewo, też za potrzebą, gdy
zaś wróciłem, jego nie było. Wołałem, najpierw półgłosem, potem
głośno, ale cisza. Mój towarzysz zniknął – zostałem sam. Nie, tam wracać nie miałem po co, to już było poza mną. Skończyła się zabawa,
towarzystwo wydało mi się całkiem obce.
Mżawka osiadała na twarzy, wsiąkała w materiał jesionki. Trzymając się słupka, wlazłem po siatce na kątownik i przeskoczyłem
płot. Przystanek był kilkadziesiąt metrów dalej. Za chwilę podjechał
autobus. Usiadłem z tyłu i otuliłem się w płaszcz.
Tamci ludzie. Teraz to zrozumiałem, siedząc na ostatnim miejscu autobusu, przepełnionego wracającą ze swoich spotkań dzieciarnią, co się ze mną dzieje. Tak, tych kilka godzin nad korektą,
ale i poprzednie cztery dni, nie mogły ujść niezauważenie. Przez
chwilę skakałem z innymi, sobotni wesołek, jednak prędzej czy później musiało się to skończyć. Bo było jakiegoś rodzaju nieprzyzwoitością, że o nich zapomniałem. Więc teraz tym gwałtowniej i całą
ławą wrócili. Ci wszyscy mizeracy z ziemianek, lasów, poukrywani
po stodołach, szczuci i zaszczuci jak zwierzyna, która czuje, że pętla
nagonki jest coraz mniejsza.
Gdybym żył w tamtych czasach, byłbym jednym z nich. Nie z nad326
miaru bohaterstwa, lecz przez refleks. Znów bym nie wyczuł wiatru,
zawsze spóźniony, pozostający z przegranymi dłużej niż nakazuje
samozachowawczy instynkt. Ze złapanymi we wnyki, na których
nodze zatrzasnęła się żelazna szczęka. Chodziłbym po lasach myśląc o tych, którzy są już po wojnie i siedzą w ciepłym domu, bo
nie ma już Niemców i będzie można jakoś żyć.
Więc wyszedłem. Na samym początku wieczoru, dobrze się zapowiadającej zabawy. Taka była moja sprawa.
Było coś jeszcze, co zawiera się w pytaniu i odpowiedzi. Czy nie
przesadzam. Czy nie jest tak, że moim wyjściem demonstruję wszystkim uczestnikom imienin, odmawiam im prawa do zabawy? Odmawiam nie bacząc, że robię to zupełnie innemu pokoleniu, w sześćdziesiąt lat po tamtych. Pytam, czy można się bawić, nie załatwiwszy tamtych spraw. Oczywiście, że można. Widać można.
Czy ci normalni, pracujący, żyjący uczciwie, nie mają prawa do wytchnienia? Dlaczego im cokolwiek wyrzucam? Po co pośród muzyki i wesołego stukania kieliszków powtarzam ciągle słowa Herberta?
Na rożnie się obraca ciele
(…) Spal wspomnienia i w nowy życia strumień wstąp.
Puste miejsce
lecz wciąż ponad nim drży powietrze
po tamtych głosach.
***
Szelest kroków i krzaki, wilgotny dół. Jak dobrze podejść do zabudowań, zjeść gorącą zupę, chrapać na sianie. Jak dobrze. Boże, jak to
dobrze – i jak źle, że tego nie można.
Wszyscy śpią, nawet psy, a ty myślisz i myślisz. Co robić, co począć?
Jak to ma być dalej? Zostaw to, trzeba spać. Przysuń się do „Żbika”,
będzie cieplej. A rano warta – tylko czego tu pilnować?
Wokoło sami Ruscy. Zimą zrobią obławę. Nie dać się żywcem,
lepiej zginąć.
327
Jest pół wieku później, powolutku zaczyna się dzień. W słabnącym
mroku zdążają do pracy pojedyncze sylwetki. Opatulone, w zarzuconych na głowę kapturach, gdzieniegdzie z parasolem. Mżawka.
Na balustradzie balkonu kulą się moje dwa gołębie. Smaruję bułkę,
kładę plastry sera.
Już ich nie ma. Tamtych. Dla których nie było miejsca. Zostali
na śmietniku. Dziś nieważni, bo po dwakroć martwi.
Godzina siódma. Już dawno po świcie. Za oknem ta moja, rozbudzona Polska. Nowa, a jakby stara. Rozbudzona – a jednak nieprzytomna. I ciągle mam wrażenie, że bolszewia, ta która mieszka w nas,
wcale nie przegrała.
***
Robię się sentymentalny i stary. Dziś zdałem sobie z tego sprawę,
gdy Magda przyniosła ze sobą kilka płyt Bacha – i nastawiła „Chaconę”. Umówiliśmy się na wieczór, weekendowy przecież, ze wszystkimi atrakcjami, z fado i Van Morrisonem, a stało się tak, że wszystko znikło. Zostało tylko jedno: „Chacona”.
Sporo z jego utworów włączam po to, by mieć ścianę dźwięku, izolację. Innych słucham pomimo tego, że wiem, co będzie. Czasem ta
przewidywalność jest nie tyle że męcząca, co zaskakująca – że aż
tak daleko posunął się w formalnych pomysłach… i że w jego formach nie ma emocji. Wyjątkiem jest niewątpliwie „Chacona”. Będę
jej słuchać jeszcze nieraz – i będzie ją słychać długo, nie tylko w ostatnich kwartetach Beethovena czy bezlitosnych wyczynach Paganiniego. Zadziwiający to kawałek.
Nie znam się na tym, nic nie czytałem, nie gram nawet na cymbałach, ale wiem, że w tym utworze jest tak, jakby Bach przekroczył
samego siebie. Dźwięk jest tu jak skalpel, doprowadza sprawę do
końca. Mówi wszystko, co można powiedzieć. Siedzieliśmy z Magdą
czekając w napięciu na każdą kolejną nutę.
Chciałbym kiedyś zobaczyć baletnicę, która to zatańczy.
328
E
P
I
L
O
G
Wtorek, lotnisko Stansted. Koniec podróży, kołujemy do lądowania. Za oknem rozrzedzone chmury. Gdy schodzimy niżej, trafiamy
w wiatr i deszcz; Londyn wita nas po swojemu. Nie pomyślałem o tym,
nie wziąłem ambrelli. Woda siecze w okienka samolotu, wiatr zdaje
się znosić maszynę z nakierowanej na pas trajektorii. Ale samolot
stawia opór, lądujemy szczęśliwie. Rozlegają się skąpe oklaski. Pasażerowie, nie bacząc na komunikat stewardessy, zrywają się z miejsc.
Chcą być pierwsi, jak to Polactwo.
Schodzę po trampie, stawiam nogę na płycie lotniska. Obsługa
w opartowskich, cytrynowych kubrakach wskazuje wychodzącym
kierunek. Mimo kiepskiej pogody, wszyscy się uśmiechają. Zawodowo, ale to wystarczy.
Przy wejściu do budynku stoi czarnoskóry posługacz w połyskującej bluzie. Ten także się uśmiecha, wręcz szeroko. I coś na dodatek mówi. Rozumiem tylko słowo „Sir”. Odwzajemniam uśmiech,
bo to miłe. Nawet łechcące. Oto ktoś pierwszy raz w życiu zwrócił
się do mnie „Sir”. Może dlatego, że ubrałem się z pewną starannością. I że poruszam się („Ja to ktoś inny”) wyniośle. Powiem nawet,
że – mimo deszczu – z godnością.
Prawie już posługacza mijam, gdy on znów – i znów per „Sir”,
tym razem z naciskiem. I coś za mną pokazuje. Odwracam się. Na
płycie leży kawałek obcasa. Z mojego buta. Chowam gumę do kieszeni i lekko utykając idę ku wyjściu.
Autobusem ze Stansted do Stratford. Rozmowa rodaków, którzy usiedli za mną. Wymawiają słowa powoli, wyraźnie i z trudem.
Pierwszy:
– Ja już teraz sam potrafię się zmotywować. Mówię do siebie:
„Do chuja, nie płacz!…”
329
Kompan milczy. Po chwili pierwszy znów:
– W Egipcie jest inna wódka. A mama Kamili fajna, nie? Nie
wiem, jak ona na trzeźwo wygląda, ale tak to jest fajna. Mama odjechała na skuterze.
– Na skuterze?
– Z Hiszpanem. A Kamilka i Violetka ładne żonki, nie? Ale, jak
to mówią, nie dla psa kiełbasa. Ale pierdolnięcie było.
– Od soboty, nie?
– Co pytać o dzień, jak jest wóda i impreza. I kotlet szefa.
Cisza.
– Poruchałem ścierwojada. W ogóle nie jestem z siebie dumny.
Cisza.
– A jak się pije, robi się szybko zarost. Szybko broda się robi.
– Tak?
– Może wąsy też, nie wiem.
I tak dojechaliśmy do Stratford. Dwóch wytatuowanych osiłków
powoli zbierało się do wyjścia. Poszedłem w stronę metra, naprzeciw Renacie i Pawłowi.
Nie było ich, widocznie mieli kłopot ze znalezieniem parkingu.
Czekałem przyglądając się tłumowi, ze szczególnym uwzględnieniem płci pięknej. To zupełnie inny typ urody i inna od polskiej estetyka. Polki bywają ładniejsze, nawet bardzo ładne, odnoszą w zestawieniu z Angielkami dość łatwe zwycięstwo, niemniej, jeśli zdarza się tu widzieć kobietę dystyngowaną, to jest to z reguły Angielka.
I jeszcze jedno: Polki mieszkające w Anglii dość szybko wyzbywają się wulgarnej kokieterii, jaką widuje się w kraju. Z ubioru znika
prowokacyjna ostentacja, zaś ciało – nawet jeśli tłuste – nie od razu
bywa pokazywane.
Myślałem o tym patrząc na zdążający do metra tłum. Przyszli
mi na myśl moi dwaj rodacy. Gdyby któryś z nich był bardziej rozgarnięty, pomyślałbym, że ćwiczą role do spektaklu „Ludzie i myszy”. Tak jednak nie było, ci szkicowali dialog do nie napisanej
jeszcze sztuki. To dobrze, że sobie radzą na obcej ziemi. I że obcy
kraj pozwala im przeżyć, nawet jeździć na holiday do Egiptu. Przypomniało mi się wyznanie jednego z nich: „W ogóle nie jestem
330
z siebie dumny”. Uśmiechnąłem się, czując jakby wzruszenie. Zdanie przyszło do głowy i zaraz wyleciało. Po chwili jednak wróciło
– tyle że w formie pytania. Oni tam gdzieś jechali, bracia rodacy –
do swojego flatu, by zrobić „normalny obiad” (skrzydełka, sałatka
„coleslaw”), a ja, czekając na Renatę i Pawła, zaczynałem się zastanawiać, czy w ogóle jestem z siebie dumny.
***
Dziś Wigilia. Wybieramy się na pasterkę. Pójdę tam, mimo wszystko, i znów ich zobaczę. Tamtych, siwogłowych. Są jak załoga okrętu, który dobił tu przed laty i pozostał. Artretyczni i niedołężni, nigdzie już nie wrócą. Za późno. Odys umarł, a Penelopa, ta nowa Polska,
też na nich nie czeka.
Siedzę na kanapie, obok plik papieru, prawie ryza. To wydruk notatnika, roczny urobek. Będę go tu poprawiał – tym razem zostaję
w Albionie na dłużej.
Koniec pierwszego tomu
331
332
Publikacje autorów – członków Stowarzyszenia Pisarzy Polskich
Oddział w Lublinie, które ukazały się w latach 2000-2010:
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Władysław Sebyła. Życie i twórczość, Norbertinum, Lublin 2000.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Odlot, Norbertinum, Lublin
2000.
Bohdan Królikowski, Listy znad Tamizy, Norbertinum, Lublin
2000.
Bohdan Królikowski, Wśród Sarmatów. Radziwiłłowie i pamiętnikarze, TN KUL, Lublin, 2000.
Jerzy Święch, Poeci i wojna. Rozprawy i szkice, PWN, Warszawa 2000.
Alfred Marek Wierzbicki, Znaki szczególne (wiersze), Norbertinum,
Lublin 2000.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Zapamiętania, Towarzystwo
Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, Bydgoszcz 2001.
Jacek Dąbała, Diabelska przypadłość, PIW, Warszawa 2001.
Magdalena Jankowska, Billing (wiersze), Wydawnictwo LMG,
Lublin 2001.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), P. Michel, M. Frybes, Po komunizmie, Wydawnictwo Krupski i Ska, Warszawa 2001.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Ch. Baudelaire, przypisy i noty
do: Rozmaitości estetyczne, słowo/obraz/terytoria, Gdańsk
2001.
Jan Maria Kłoczowski, Pomiędzy (wiersze), Wydawnictwo Werset,
Lublin 2001.
Józef Zięba, Znad Stochodu. Wspomnienia wołyńskie, Polihymnia,
Lublin 2001.
Stanisław Żurek, Nauzykaja. Droga do nikąd (wiersze), Lubelskie Bractwo Artystyczne, Lublin 2001.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Niewyśpiewana serenada (wiersze), Norbertinum, Lublin 2002.
Magdalena Jankowska, Już (wiersze), Wydawnictwo LMG,
Lublin 2002.
333
Bohdan Królikowski, Grzechy pamięci (wspomnienia), IW PAX,
Warszawa 2002.
Adam W. Kulik, Droga na południe, KAW, Lublin 2002.
Bohdan Królikowski, Ułańska jesień. Szkice, TN KUL, Lublin 2002.
Zbigniew Strzałkowski, Punkt odniesienia (wiersze i poematy),
Polihymnia, Lublin 2002.
Jerzy Święch, Literatura polska w latach drugiej wojny światowej
(wyd. VI), PWN, Warszawa 2002.
Józef Zięba, Wszystko co ziemskie pozostawiam ziemi (wiersze),
Norbertinum, Lublin 2002.
Jacek Dąbała, Prawo śmierci, Fabryka Słów, Lublin 2003 (wyd. II).
J. Fert, Latomia. Wybór wierszy, Polihymnia, Lublin 2003.
J. Fert, Norwidowskie inspiracje, TN KUL, Lublin 2003.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Z toporem przez wieki, Lubelskie Wydawnictwo Literackie, Lublin 2003.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), O. Halecki, Historia Europy...,
(wyd. II), Wydawnictwo Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej, Lublin 2003.
Jan Maria Kłoczowski (współtłumaczenie), T.Todorov, Ogród
niedoskonały, Czytelnik 2003.
Bohdan Królikowski, Lekcja pokory. Sceny z jeździeckiego żywota,
Wydawnictwo Test, Lublin 2003.
Bohdan Królikowski, Rewolwery z Paryża. Opowieść… Norbertinum,
Lublin 2003.
Bohdan Królikowski, Marcin Kątski: Diariusz wyprawy wiedeńskiej
króla Jana, Do druku przygotował i wstępem poprzedził...,
TN KUL, Lublin 2003.
Marek Kusiba, Janusz Żurakowski, From Avro Arrow to Arrow Drive,
Adres Press, Toronto 2003.
Zbigniew Strzałkowski, W poprzek pamięci, Polihymnia, Lublin 2003.
Jerzy Święch (redakcja wraz z N. Taylor-Terlecki), Emigracja naszego czasu, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2003.
Alfred Marek Wierzbicki, Miejsca i twarze (wiersze), Norbertinum,
Lublin 2003.
334
Józef Zięba, Wspaniały dar króla, poeta-burmistrz i inne lubelskie
opowieści, Norbertinum, Lublin 2003.
Edward Zyman, Metamorfozy głębin Twoich. Polonijny parnas
literacki,FW, Toronto 2003.
Stanisław Żurek, Droga do domu (wiersze), Lubelskie Wydawnictwo Literackie, Lublin 2003.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Wydarzenia pozorne i niepozorne (wiersze), Norbertinum, Lublin 2004.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, O czym milczą umarli. Duchy
pisarzy polskich, Gens, Kielce-Lublin 2004.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Wyznania grabarza, KiW,
Warszawa 2004.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Pierre Gremion, Konspiracja Wolności. Kongres Wolności Kultury w Paryżu w latach 1950-1975, PWN, Warszawa 2004.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Pod prąd. Rozmowy z Balthusem,
Noir sur Blanc, Warszawa 2004.
Piotr Kobielski-Grauman, Niewykonabuł, Wydawnictwo Test,
Lublin 2004.
Bohdan Królikowski, Pamięć wrzosu. Opowieść ułańska, (wyd. III),
Norbertinum, Lublin 2004.
Wojciech Pestka, Dziesięć wierszy dla Grosza, Polihymnia,
Lublin, 2004.
Zbigniew Strzałkowski, Spotkania pośród chwil, Polihymnia,
Lublin 2004.
Jerzy Święch (redakcja), Józef Czechowicz. Od awangardy do
nowoczesności, Wydawnictwo UMCS, Lublin 2004.
Edward Zyman, Kim Stwórca mądre te eseje pisze (wiersze), annward
press, Vancouver 2004.
Edward Zyman, Widzieć dalej niż dziś. Rozmowa z Jerzym Korey-Krzeczowskim, PFW w Kanadzie, Wydawnictwo Gnome,
Katowice-Toronto 2004.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Ogrody i złomowiska (opowiadania),
Norbertinum, Lublin 2005.
335
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Tyle ile cię jest (wiersze), Posłowie
Zdzisław T. Łączkowski. Norbertinum, Lublin 2005.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Przezwiska Lublina, Polihymnia, Lublin 2005.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Jean Pierre Salgas, Gombrowicz lub
ateizm integralny, Czytelnik, Warszawa 2005.
Bohdan Królikowski, Fortalicium Marianum. Opowieść Jasnogórska
(wyd. III), Wydawnictwo KUL, Lublin 2005.
Bohdan Królikowski, Jan Fudakowski: Ułańskie wspomnienia
z roku 1920, TN KUL, Lublin 2005.
Bohdan Królikowski, Ułańskie lato. Od Krechowiec do Komarowa. Szkice... (wyd. II), TN KUL, Lublin 2005.
Bohdan Królikowski, Z naszego półwiecza. Wspomnienia absolwentów filologii polskiej..., Wydawnictwo KUL, Lublin 2005.
Marek Kusiba, Inne powody (wiersze przebrane i nowe 1974-2004), IBiDEM, Biblioteka „Frazy”, Warszawa – Rzeszów 2005.
Zbigniew Strzałkowski, Brulion aforystycznych uwag różnej częstotliwości (aforyzmy), Polihymnia, Lublin 2005.
Jerzy Święch (redakcja edycji krytycznej), J. Czechowicz, Pisma zebrane, t. IV Proza, red. T. Kłak, Wydawnictwo UMCS,
Lublin 2005.
Józef Zięba, Miasto ocalenia (wspomnienia), Wydawnictwo TaWa,
Chełm 2005.
Edward Zyman, Przeznaczenie jest wyborem. Henryk Słaby czyli
filozofia skutecznego działania, Wydawnictwo Gnome, Katowice
2005.
Stanisław Żurek, i poszli nocą zbierać grom. Powstanie Warszawskie (poemat), (wyd. IV), Lubelska Akademia Artystyczna,
Lublin 2005.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Moja sowa śnieżna (wiersze), Norbertinum, Lublin 2006.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Ruchome staloryty (wiersze), Posłowie Piotr Sanetra. Norbertinum, Lublin 2006.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Sumowanie znaków (wspomnienia,
małe prozy, szkice), Polyhymnia, Lublin 2006.
336
Jacek Dąbała, Złodziej twarzy, Red Horse, Lublin 2006.
Jacek Dąbała, Ryzykowny pomysł, Red Horse, Lublin 2006.
Jacek Dąbała, Mechanizm (tragifarsa), (wyd. II), Norbertinum,
Lublin 2006.
Jacek Dąbała, Telemaniak (wyd. II), Red Horse, Lublin 2006 .
Wacław Iwaniuk, Pełnia czerwca (wiersze, reprint), PFW w Kanadzie, Toronto, SPP, Lublin 2006.
Magdalena Jankowska, Salon Mebli Kuchennych (wiersze), Ex-libris,
Lublin 2006.
Piotr Kobielski-Grauman, Sambation (wiersze), SPP, Lublin 2006.
Marek Kusiba, Admiral Road (wiersze), PFW w Kanadzie, Toronto 2006.
Bernard Nowak, Smolice N0 86, SPP, Lublin 2006.
Jerzy Święch, Nowoczesność. Szkice o literaturze polskiej XX
wieku, PWN, Warszawa 2006.
Andrzej Trembaczowski, Iks, SPP, Lublin 2006.
Józef Zięba, Rozmowy o Józefie Czechowiczu, Lublin 2006.
Edward Zyman, Z podręcznego leksykonu (wiersze), PFW w Kanadzie, Toronto 2006.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Romans w Lublinie, Polihymnia, Lublin 2007.
Jan Maria Kłoczowski, Oczy czasu (wiersze), Wydawnictwo Werset,
Lublin 2007.
Bohdan Królikowski, Akt oskarżenia, Wydawnictwo KUL, Lublin
2007.
Bohdan Królikowski, Kres ułańskiej epopei. Szkice..., TN KUL,
Lublin 2007.
Adam W. Kulik, Miasta polskie. Najpiękniejsze zespoły zabytkowe,
Arkady, Warszawa 2007.
Stefan Sawicki, Wartość – sacrum – Norwid 2. Studia i szkice
aksjologiczno-literackie, Wydawnictwo KUL, Lublin 2007.
Zbigniew Strzałkowski, Obszar wolności (wiersze), Polihymnia,
Lublin 2007.
Jerzy Święch (oprac.), K.K. Baczyński, Wybór poezji, Ossolineum, Wrocław-Warszawa-Kraków 2007.
337
Józef Zięba, Lublin miasto przeznaczenia, SPP, Polihymnia,
Lublin 2007.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, O twórczości Zdzisława Tadeusza
ączkowskiego (szkic). Norbertinum, Lublin 2008.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Ruchome staloryty (proza poetycka),
Norbertinum, Lublin 2008.
Jacek Dąbała, Największa przyjemność świata, Red Horse, Lublin
2008.
Zbigniew Dmitroca, Zakaz przekraczania granicy, SPP, Lublin
2008.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Marian Kukiel, Czartoryski a jedność Europy, Wydawnictwo Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej, Lublin 2008.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Eric Emmanuel Schmitt, Moje życie
z Mozartem, Znak, Kraków 2008.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Balthus, Korespondencja miłosna,
Noir sur Blanc, Warszawa 2008.
Adam W. Kulik, Leśmian, Leśmian (wspomnienia o Bolesławie
Leśmianie) słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2008.
Marek Kusiba (współtłumaczenie), Kapuściński R., I Wrote Stone.
The Selected Poetry of Ryszard Kapuściński, transl. Diana
Kuprel, Windsor, Biblioasis, Canada 2008.
Wojciech Pestka, Do zobaczenia w piekle (reportaże), Prószyński
i S-ka, Warszawa 2008.
Wojciech Pestka (wspólnie z Anną Bagrianą), Spacer po linie
(wiersze, przekłady), Lwów 2008.
Zbigniew Strzałkowski, Przestrzeń niepodległa (wybór wierszy i prozy poetyckiej), Polihymnia, Lublin 2008.
Alfred Marek Wierzbicki, Głosy i glosy (wiersze), Wydawnictwo
Test, Lublin 2008.
Alfred Marek Wierzbicki, ...na ziemi w lublinie…, Norbertinum,
Lublin 2008.
Józef Zięba, Dzieje jednego obrazu. Opowieść o Cudownej Ikonie
Matki Boskiej Chełmskiej (reportaż), Polihymnia, Lublin 2008.
338
Edward Zyman Scalić oddalone, Fundacja Władysława i Nelli Turzańskich, Toronto 2008.
Stanisław Żurek, UPA w Bieszczadach (reportaż), Norton, Wrocław 2008.
Arkadiusz Bagłajewski, Poezja „trzeciej epoki”. O twórczości Zygmunta Krasińskiego w latach 1836-1843, Wydawnictwo UMCS,
Lublin 2009.
Józef Czechowicz, Poemat o mieście Lublinie (wersja polska
i angielska), SPP, Lublin 2009.
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Przędziwo (małe prozy), Polihymnia, Lublin 2009.
Jacek Dąbała, Diabelska przypadłość (wyd. II), Grasshopper,
Lublin 2009.
Adam Fiala (wspólnie z Anną Habryn), Ballada o odkrywcy,
Miniatura, Kraków 2009.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Lubelska historia nikczemności,
Polihymnia, Lublin 2009.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Przezwiska Lublina (wyd. II),
Polihymnia. Lublin 2009.
Jan Maria Kłoczowski (współtłumaczenie), Marc Fumaroli, Państwo
kulturalne. Religia nowoczesności, Universitas, Kraków 2009.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Jean Clair, Kryzys muzeów, słowo/
/obraz/terytoria, Gdańsk 2009.
Bohdan Królikowski, Bez amarantów. Ułańska ballada (wyd. II),
Norbertinum, Lublin 2009.
Bohdan Królikowski, Gawędy o zmierzchu, Avalon, Kraków
2009.
Bohdan Królikowski, Generał Mikołaj Bołtuć (biografia, wyd. II),
Bellona, Warszawa 2009.
Bohdan Królikowski, Paulińskie historyje w Leśniowie spisane,
Jedność, Częstochowa 2009.
Bohdan Królikowski, Teofil Szemberg: Relacja o wyprawie cecorskiej. Do druku przygotował..., Życiorys autora: Mirosław
Nagielski. TN KUL, Lublin 2009.
339
Stefan Sawicki, Literatura jako aluzja. O „prawdziwościowej”
interpretacji tekstów literackich, Towarzystwo Naukowe w Toruniu, Toruń 2009.
Stefan Sawicki (oprac. z A. Cedro), C. Norwid. Poematy 1, [w:]
Dzieła wszystkie III, Towarzystwo Naukowe KUL, Lublin
2009 [recte: 2010].
Jerzy Święch, Teorie della traduzione, A cura di Lorenzo Costantino (współautor: Traduzione e poetica historia), Sette
Citta Roma 2009.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Liudskyj hołos konia
(proza), Wydawnictwo Bałdruk, Kyjiv 2010.
Józef F. Fert, Poezja i publicystyka, Wydawnictwo KUL, Lublin
2010.
Andrzej Jaroszyński, Antologia poezji wojennej, SPP, Lublin 2010.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Eric Emmanuel Schmitt, Ulisses
z Bagdadu, Znak, Kraków 2010.
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Idith Zertal, Naród i Śmierć. Zagłada
w dyskursie i polityce Izraela, Universitas, Kraków 2010.
Bohdan Królikowski, Na ułańskich drogach. Spotkania przedziwne
(wyd. II), Norbertinum, Lublin 2010.
Bohdan Królikowski, Sny burzliwe, Avalon, Kraków 2010.
Bohdan Królikowski, Ułańskie lato (wyd. III), TN KUL, Lublin
2010.
Wojciech Pestka, 3 x 3 (wiersze), Skaut, Radom 2009.
Wojciech Pestka, Ballada o żyletce (opowiadania), LSW, Warszawa 2010.
Tamara Pietkiewicz, Jak bucik bez pary, SPP, Lublin 2010.
Stefan Sawicki, Krótkie medytacje o mojej drodze badawczej,
Wydawnictwo Cedro i Synowie, Kielce 2010.
Stefan Sawicki, „…quo magis veritas propagetur”, Wydawnictwo
Naukowe UMK, Toruń 2010.
Alfred Marek Wierzbicki, Fotografia rodzinna (wiersze), Wydawnictwo Test, Lublin 2010.
Edward Zyman, Ściana pełna jerzyków. Powieść dla młodzieży,
Wydawnictwo Telbit, Warszawa 2010.
340
Stanisław Żurek, UPA w Bieszczadach (reportaż, wyd. I i II),
Norton, Wrocław 2008, 2010.
W przygotowaniu:
Elżbieta Cichla-Czarniawska, Co za nas mówi (wiersze), Norbertinum, Lublin.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Bomby polskie (w druku), Polihymnia, Lublin.
Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Lubelskiej głowie dość dwie
słowie – przysłowia znad Bystrzycy (w druku) Polihymnia,
Lublin.
Magdalena Jankowska, Skrzyżowanie (wiersze).
Jan Maria Kłoczowski (tłum.), Adam Jerzy Czartoryski, Rozważania o dyplomacji, Wydawnictwo Literackie, Kraków.
Adam Wiesław Kulik, Czas hieny. Opowiadania.
Adam Wiesław Kulik, Noc kupalna (drugie wydanie poematu,
rozszerzone).
Adam Wiesław Kulik, Nostalgia Wschodu. Śladami unitów.
Adam Wiesław Kulik, Nostalgia Wschodu. Wioski w zaświatach.
Adam Wiesław Kulik, Nostalgia Wschodu, (poliptyk: I. cz.
drukowana pod tytułem Droga na południe, KAW, Lublin).
Marek Kusiba, Cymbał w świecie i inne felietony 2001-2010.
Marek Kusiba, Lennon wiecznie żywy. Felietony funeralne 20012010.
Marek Kusiba, Plemię bladolicych. Reportaże 1980-2010.
Marek Kusiba, Pożerani przez Amerykę. Eseje, wywiady, felietony
2001-2010.
Marek Kusiba, Rajskie. Proza poetycka.
Marek Kusiba, Roman Sabo, zmowa oddalonych. Szkice epistolograficzne.
Marek Kusiba, Trzeba kochać ludzi. 27 spotkań z Ryszardem
Kapuścińskim.
Marek Kusiba, Zapiski z wieży, z łąki i z drogi. Proza autobiograficzna.
341
Bohdan Królikowski, Moja Europa. Notatki z podróży.
Bohdan Królikowski, Dziewięć opowieści.
Bernard Nowak, My Lublin (proza).
Bernard Nowak, Trzy stówy za sztukę (proza).
Bernard Nowak, Tu mówi Lublin (proza).
Edward Zyman, Mosty z papieru. O życiu literackim, sytuacji pisarza
i jego dzieła na obczyźnie, PFW w Kanadzie, Stowarzyszenie
Literacko-Artystyczne „Fraza”, Toronto-Rzeszów.
342
Wydawnictwo Test opublikowało dotychczas następujące tytuły
(w porządku alfabetycznym):
Pierre Accoce, Pierre Rentchnick, Chorzy, którzy nami rządzą, 1992.
Władysław Anders, Bez ostatniego rozdziału, 1992, 1995.
Józef Baka, Uwagi. Ilustracje: Jan Lebenstein, 2000.
Jacek F. Brzozowski, Świętokrzyska zapaska. Gawędy, 2007.
François de Callieres, Sztuka dyplomacji, 1997.
Zbigniew Chałko, Dłoń pełna snów (wiersze), 1997.
Artur Chlewiński, Chwile wdzięczności (wiersze), 2008.
Carl von Clausewitz, O wojnie, 1995.
Zbigniew Dmitroca, Horror vacui (wiersze), 1993.
Zbigniew Dmitroca, Skamieliny, otoczaki, samorodki (wiersze), 1996.
Alicja Dybkowska, Zygmunt August, (Ludzie niezwykli), 2003.
Ralph Waldo Emerson, Eseje, tom I i II, 1996.
Ralph Waldo Emerson, Myśli, 1996.
Józef F. Fert Kamienie. Choklakia (wiersze), 2006.
Erich Fromm, Dogmat Chrystusa, 1992.
Baltasar Gracian, Wyrocznia podręczna, 1996.
Zbigniew Herbert, Barbarzyńca w ogrodzie, 1992.
Andrzej Jaroszyński, Jadwiga T. Kvadsheim, Norwegia w Polsce, 2002.
Marek Kielasiński, Raport o zabijaniu, 1997.
Janina Kiełboń, Zofia Leszczyńska, Kobiety Lubelszczyzny, tom I, 2002.
Piotr Kobielski-Grauman, Niewykonabuł, 2004.
Kazimierz Korab, Władysław Grabski (Ludzie niezwykli), 2004.
Małgorzata Kośka, Adam Tytus Działyński. Karol Marcinkowski (Ludzie
niezwykli), 2003.
Janusz Kotański, Jerzy Popiełuszko (Ludzie niezwykli), 2004.
Bohdan Królikowski, Lekcja pokory, Ilustracje: Andrzej Kot, 2003.
Bohdan Królikowski, Odyseusze z 10. brygady, 1995.
Radek Kuśmierczuk, Ten sam wiatr (wiersze), 1995.
Pierre Ch. de Laclos, Niebezpieczne związki, Ilustracje Franciszek
Starowieyski, 1996.
Zofia Leszczyńska, Ginę za to, co człowiek najbardziej ukochać może,
2003.
343
Karl Lubomirski, Wiersze, Ilustracje: Stanisław Bałdyga, 1992.
Karl Mannheim, Ideologia i utopia, 1992.
Bernard Nowak, Marek Popielnicki, Marek Górecki, Kalendarz na
2000 rok, Ilustracje: Jan Lebenstein, 1999.
Bernard Nowak, Marek Popielnicki, Kalendarz na 2001 rok, 2000.
Bernard Nowak, Marek Popielnicki, Kalendarz na 2002 rok, 2001.
Bernard Nowak, Taniec Koperwasów, 2003.
Ryszard Nowosielski, Aforyzmy, 2002.
Anna Pawełczyńska, Koniec kresowego świata, 2003, 2005.
Anna Pawełczyńska, Głowy hydry, 2004.
Anna Pawełczyńska, Koni żal, 2003.
Anna Pawełczyńska, Wartości a przemoc, 2004.
Tomasz Pawlikowski, Kardynał Sapieha (Ludzie niezwykli), 2004.
Jan Potocki, Rękopis znaleziony w Saragossie, t. 1-2, 1995.
(praca zbiorowa), Lubelska winda / Lubliner Lift, 1999.
(praca zbiorowa, red. Bernard Nowak), Lublin-przewodnik, 2000.
(praca zbiorowa), Lubelszczyna, miscellanea castellana et…, 1995.
(praca zbiorowa), Lubelszczyzna, communes radices…, 1996.
(praca zbiorowa), Lubelszczyzna, 1997.
(praca zbiorowa), Muzeum w Zamościu 1926-1996, 1996.
(praca zbiorowa), Pułkownik Kukliński, 1998.
(praca zbiorowa), Teatr Panopticum, 1998.
Joel Sack, Nadzieja po Dachau, 1995.
F. D. A. de Sade, Niedole cnoty. Ilustracje: Anonim, Borel i Ellvin,
Ch. Monet, 1996.
F. D. A. de Sade, Zbrodnie miłości, Ilustracje: Anonim, Borel i Ellvin, 1996.
M. Sęp-Szarzyński, Rytmy abo wiersze polskie, Ilustracje: Jan Lebenstein, 1996.
Jan Strękowski, Bohaterowie Europy, 2005.
Z. Taranienko, Gardzienice. Praktyki teatralne Włodzimierza Staniewskiego, 1996.
Jacek Trznadel, Hańba domowa, 1990.
Jacek Trznadel, Podróże darmowe (wiersze). Ilustracje: Joanna
Wierusz, 1991.
344
Jacek Trznadel, Utajone w oddechu (wiersze), 2003.
Jacek Trznadel, Bez odbioru (wiersze), 2008.
Max Weber, Etyka protestancka a duch kapitalizmu, 1994.
Alfred Marek Wierzbicki, Głosy i glosy (wiersze), 2008.
Alfred Marek Wierzbicki, Fotografia rodzinna (wiersze), 2010.
345
SPIS RZECZY
Zamiast wstępu / 5
Pierwsza zima / 7
Wiosna / 92
Lato / 189
Jesień / 264
Epilog / 329
Załącznik:
Bibliografia książek członków SPP O/Lublin / 333
Bibliografia Wydawnictwa Test / 343
346

Podobne dokumenty