Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
Pobierz fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
PROLOG: 1990 T ak żywo pamiętam ów moment, który okazał się punktem zwrotnym: Boisko błyszczało, jego drewniana powierzchnia wydawała się miodowobrązowa w świetle górnych reflektorów. Przy bandach gracze stali zbici w grupki wokół swoich trenerów, a dalej byliśmy my w zgiełkliwych rzędach, wyczekujący końca przerwy. W dole wypatrzyłem zbliżającego się sprzedawcę przekąsek, krzepkiego mężczyznę z oponką w pasie i wyblakłym rudym kucykiem wydostającym się spod czapeczki w czarno-pomarańczowych barwach, kolorach szkoły. – Frankfurterki i kiełbaski na ciepło! – wołał. – Frankfurterki i kiełbaski...! Kiwnąłem na niego, podnosząc rękę. Odpowiedział podobnym gestem, zatrzymując się trzy rzędy niżej, aby obsłużyć wcześniej innego chętnego. Zwróciłem się do kolegów z pytaniem, na co mają ochotę. Piwo i kiełbaska, odpowiedzieli zgodnie. – Nie sądzę, aby on sprzedawał piwo, chłopaki – odparłem. Tymczasem na boisku gracze wracali na swoje pozycje w ostatniej minucie tej połowy. Kibice wstawali z miejsc. Sprzedawca przekąsek wydał resztę, uniósł metalowe pudło i opierając je na wydatnym brzuchu, wdrapał się po stopniach na wysokość naszego rzędu. 9 – Ma pan piwo? – zapytał jeden z moich kolegów. – Mam tylko frankfurterki i kiełbaski na ciepło. – W takim razie dwie kiełbaski i jedną frankfurterkę – złożyłem zamówienie. Mężczyzna kiwnął głową, otworzył wieko i sięgnął do środka pudła. Machnąłem ręką do kolegów, że nie będę brał od nich pieniędzy, i wyciągnąłem portfel. Po chwili sprzedawca przekąsek wręczył mi trzy lśniące paczuszki, miękkie i ciepłe w dłoni. – Frankfurterka jest na wierzchu. Razem będzie dziewięć dolarów. Rozdałem kiełbaski kolegom i zapłaciłem. Wśród widzów rozległ się aplauz, gdy nasi przebiegli przez całą długość boiska i trafili do kosza. Odwinąłem papier i przekonałem się, że zamiast wołowej frankfurterki trzymam w ręku brązowo-białą kiełbaskę wieprzową. – Chłopaki, czy któryś z was nie dostał przypadkiem mojej frankfurterki? – zapytałem, przekrzykując ryki tłumu. Obydwaj pokręcili przecząco głowami. Każdy z nich również trzymał kiełbaskę wieprzową. Odwróciłem się w stronę przejścia, żeby zawołać sprzedawcę przekąsek, ale w ostatnim momencie się powstrzymałem. Jaki właściwie miałem teraz powód, aby nie zjeść tej kiełbasy? Żadnego – odpowiedziałem sobie w myślach. Nasza drużyna ponownie natarła na kosz przeciwnika, ale tym razem doszło do faulu. Sędzia zagwizdał, czemu towarzyszył ogłuszający ryk. Uniosłem kiełbaskę do ust, zamknąłem oczy i odgryzłem kęs. Kiedy go przeżuwałem, serce waliło mi jak młot, a w ustach miałem słodki intensywny, lekko dymny smak, który zdawał mi się całkowicie wyjątkowy – może dlatego, że tak długo był zakazany. Czułem się zarazem dzielny i żałosny. Przełknąłem i nagle spłynął na mnie dziwny spokój. Spojrzałem w górę. 10 Sufit wciąż był na swoim miejscu. I nie wyglądało na to, aby miał zacząć spadać. Po meczu szedłem przez campus samotnie, latarnie ustawione wzdłuż ścieżki płonęły we mgle niczym białe kwiaty pośród balsamicznej listopadowej nocy. Wilgotne powietrze kłębiło się i napierało podmuchami. Idąc, czułem, że żyję. Czułem swobodę ruchów. Czułem się nieomal oszołomiony. Znalazłszy się z powrotem w akademiku, stanąłem przed lustrem w łazience. Moja postawa była inna. Nie garbiłem już ramion, zdawałem się rozluźniony. Jakbym się pozbył ciężaru z barków. Potem moje spojrzenie przyciągnęły oczy. W nich dostrzegłem to, co czułem – spokój i siłę. Nareszcie byłem kompletny. Tamtej nocy dobrze spałem, trzymany w objęciach niosącego odpoczynek snu jak niemowlę w ramionach kochającej matki. Obudziłem się dopiero na dźwięk budzika, za kwadrans dziewiąta. Pokój był jasny od światła słonecznego. Był czwartek, co znaczyło, że punktualnie o dziewiątej zaczną się zajęcia z historii islamu prowadzone przez profesora Edelsteina. Wkładając spodnie, poczułem na skórze przyjemną szorstkość niespranego jeszcze dżinsu. Najwyraźniej cudom zapoczątkowanym minionej nocy nie było końca. Na zewnątrz zastałem kolejny nietypowy jak na tę porę roku ciepły i wietrzny dzień. Udałem się pośpiesznie do klubu studenckiego po herbatę, po czym bezzwłocznie pobiegłem w stronę Schirmer Hall z Koranem pod pachą, rozchlapując wrzątek. Nie lubiłem się spóźniać na zajęcia Edelsteina. Wolałem mieć pewność, że znajdę wolne miejsce z tyłu sali – w pobliżu okna, które profesor zawsze uchylał – gdzie będę mógł się kręcić, nikomu nie przeszkadzając, i uważnie śledzić drobnego, emanującego magnetyzmem Edelsteina, który jak co tydzień będzie druzgotał to, co jeszcze pozostało z mojej dziecięcej wiary. Ale nie tylko dlatego wybierałem miejsce z tyłu sali. 11 Tam też siedziała Rachel. Profesor Edelstein wyglądał świeżo i sztywno w najnowszej wariacji zwykłego pastelowego stroju: w nienagannie wyprasowanej bladoróżowej koszuli zwieńczonej i ściągniętej w kołnierzyku muszką intensywniejszej różanej barwy, przeciętej symetrycznie szelkami pasującymi kolorem do dopiero co wyczyszczonych rudobrązowych mokasynów. Na mój widok uśmiechnął się ciepło i przywitał: – Cześć, Hayat. – Cześć, profesorze. Klucząc między stolikami, przedarłem się do rogu, gdzie zazwyczaj siadywałem i gdzie urocza Rachel skubała batonik. – Cześć. – Cześć... – Jak mecz? – Dobrze. Skinęła głową, a kąciki ust wygięły jej się nieśmiało w górę, gdy przetrzymała moje spojrzenie. Właśnie z powodu jej rozmigotanych błękitnych oczu zaryzykowałem i minionego dnia zaprosiłem ją na wspólne oglądanie meczu. Przez cały semestr chciałem się z nią umówić. Ale kiedy w końcu zebrałem się na odwagę, usłyszałem w odpowiedzi, że Rachel ma dużo nauki. – Chcesz trochę? – zapytała. – Płatki owsiane z rodzynkami. – Chętnie. Odłamała kawałek batonika i podała mi. – Przeczytałeś zadany tekst? – Nie musiałem. – Jak to? – Znam te fragmenty na pamięć. – Naprawdę? – Oczy Rachel rozszerzyły się ze zdziwienia. – Dorastając, wykuwałem takie rzeczy na blaszkę – zacząłem się tłumaczyć. – Niektóre dzieci muzułmanów już tak mają. Zapamiętuje się Koran, żeby zostać hafizem. 12 – Serio? – Teraz zdawała się pod wrażeniem. Wzruszyłem ramionami. – Nie pamiętam zbyt wiele. Ale te kawałki, które profesor zadał nam na dziś, przypadkiem utkwiły mi w pamięci... Edelstein odezwał się z przodu sali: – Mam nadzieję, że przeczytaliście zadany materiał. Dzisiaj będziemy omawiać nie tylko jego, niemniej to ważna część. Chcę trochę przyśpieszyć program. Koran potrafi się wlec, więc im więcej go przerobimy w tym semestrze, tym lepiej. Profesor przerwał i jął poprawiać leżące przed nim kartki. Rachel podsunęła mi resztę batonika i szeptem spytała: – Dokończysz? – Jasne – odparłem, wyciągając rękę. – Dzisiaj chciałbym się z wami podzielić informacjami na temat prac prowadzonych przez moich kolegów z Niemiec. Nie mogłem odesłać was do żadnej lektury, ponieważ to bardzo świeża sprawa. Awangarda islamistyki... – Edelstein ponownie przerwał, odszukał spojrzeniem studentów muzułmanów (była nas trójka) i dodał ostrożnie: – To, co zaraz usłyszycie, może się okazać szokiem dla niektórych... Taki był początek jego wykładu o manuskryptach z Sany. W roku 1972 podczas prac renowacyjnych prowadzonych w zabytkowym meczecie w Sanie, stolicy Jemenu, grupa dekarzy demontujących oryginalny dach odkryła stertę manuskryptów i podniszczonych ksiąg ukrytych między belkami stropowymi. Był to swego rodzaju grobowiec – grobowiec, jaki muzułmanie, którym nie wolno palić Koranu, wykorzystują, gdy chcą się z pełnym szacunkiem pozbyć zniszczonych lub zaczytanych egzemplarzy Świętej Księgi. Robotnicy odłożyli znalezisko do worków po ziemniakach i wszyscy o nim zapomnieli do dnia, gdy siedem lat później jednego z naukowców, przyjaciela Edelsteina, poproszono, aby na nie zerknął. Jego odkrycie nie miało sobie równych w dziejach współczesnej islamistyki. Manu13 skrypty pochodziły z pierwszych dwóch stuleci istnienia islamu i były najstarszymi znanymi fragmentami Koranu. Edelstein powiedział nam następnie, że najbardziej szokujące było to, iż dostrzeżono liczne odstępstwa od standardowej wersji Koranu, której muzułmanie używają od ponad tysiąca lat. Mówiąc w skrócie, przekonywał nas dalej Edelstein, niemiecki uczony zamierzał pokazać światu, że niezachwiana wiara muzułmanów, iż Koran jest niezmiennym wiecznym słowem Bożym pochodzącym bezpośrednio od Najwyższego, to fikcja. Muzułmanów czekało to samo, co wcześniej na przestrzeni trzystu ostatnich lat dzielących nas od początków Oświecenia spotkało chrześcijan i żydów. Wszystko wskazywało na to, że podobnie jak Biblia, Koran jest tylko dokumentem historycznym, o czym od dawna przekonywał zdrowy rozsądek. Daleko w pierwszym rzędzie jeden ze studentów – Ahmad, muzułmanin – przerwał Edelsteinowi wykład, podnosząc rękę. Profesor udzielił mu głosu. – Dlaczego pański przyjaciel nie opublikował wyników swoich badań? – warknął Ahmad. Edelstein przyglądał się studentowi przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. Gdy się odezwał, ton miał pojednawczy. – Zaprzyjaźniony ze mną naukowiec obawia się, że władze jemeńskie mogłyby utrudnić dostęp do wspomnianych tekstów, gdyby ujawnił swoje odkrycie. Dlatego wraz z innymi pracuje nad serią artykułów, które jednak nie ujrzą światła dziennego, póki szczegółowo nie zostanie zbadana całość odnalezionych materiałów, a mówimy tutaj o czternastu tysiącach stron. Wszystko to z obawy, że mógłby ich już nigdy nie zobaczyć... Rozgoryczony Ahmad wpadł mu w słowo: – Ciekawe, dlaczego mógłby ich już nigdy nie zobaczyć? Zapadła cisza. Powietrze zgęstniało od napięcia. – Nie ma powodu do zdenerwowania, Ahmadzie. Porozmawiajmy o tym jak naukowcy... 14 – Naukowcy! Jaki naukowiec wyciąga wnioski na podstawie nieudokumentowanych znalezisk, hę? – Rozumiem, że to dość kontrowersyjna sprawa, ale naprawdę nie ma potrzeby... – zaczął Edelstein. Ahmad ponownie mu przerwał. – Ta sprawa nie jest kontrowersyjna, profesorze! – Ostatnie słowo nieomal wypluł z pogardą. – Jest zapalna! – Zerwał się od stolika, chwytając swoje książki. – Zapalna i obraźliwa! – krzyczał. Rzuciwszy spojrzenie na Sahar – milkliwą zazwyczaj Malezyjkę siedzącą na lewo od niego i w tej chwili z pochyloną głową skrobiącą coś nerwowo w notesie – a potem jeszcze jedno do tyłu, na mnie, Ahmad wypadł z sali. – Ktoś jeszcze chce wyjść? – zapytał wyraźnie poruszony profesor Edelstein. Po krótkiej chwili Sahar cichutko zebrała swoje rzeczy, wstała i opuściła salę. – A ty, Hayat? – Proszę się nie martwić, profesorze. Jestem mutazylitą. Twarz Edelsteina rozjaśniła się uśmiechem. – Dobry z ciebie chłopak. Po zajęciach podniosłem się ze swojego miejsca i przeciągnąłem, ponownie się dziwiąc, że taki zwinny i żywy się czuję. – Dokąd idziesz? – zapytała mnie Rachel. – Do klubu. – Ja do biblioteki. Przejdziemy się? – Pewnie. Już na dworze, gdyśmy szli w cieniu gubiących liście jesionów, którymi wysadzona była aleja wiodąca do budynku biblioteki, Rachel wyraziła na głos zdumienie, że Ahmad i Sahar opuścili zajęcia. – Nie dziw się – powiedziałem. – W niektórych kręgach znacznie mniej groźne słowa mogą być wyrokiem śmierci. – Widząc jej sceptyczną minę, dodałem: – Weź Rushdiego... 15 Fatwa obowiązywała dopiero od roku i była niezwykle żywa w pamięci wszystkich. Rachel potrząsnęła głową. – Nie pojmuję tych spraw... A co znaczy to, coś powiedział Edelsteinowi? – Że jestem mutazylitą? – No. – Mutazylici to odłam muzułmanów, którzy nie wierzą, że Koran jest wiecznym słowem Bożym. Ale ja tylko żartowałem. Nie jestem mutazylitą. Ostatni wyzionął ducha jakieś dziesięć wieków temu. Rachel kiwnęła głową. Parę kroków przeszliśmy w milczeniu. – Jak się czułeś podczas wykładu? – zapytała mnie w końcu. – Uczucia nie mają tu nic do rzeczy. Prawda to prawda. Lepiej ją znać, niż pozostawać w niewiedzy. – Zgadzam się w stu procentach – odrzekła, przyglądając mi się uważnie. – Prawda jest najważniejsza. Ale chyba jednak można mieć w związku z nią jakieś uczucia, nie? Jej pytanie było taktowne. Podszyte czułością. – Naprawdę chcesz wiedzieć? Czuję się wolny. Ponownie skinęła głową. Przeszliśmy kawałek, nic nie mówiąc. – Mogę ci zadać osobiste pytanie? – zapytałem, przerywając ciszę. – To zależy. – Od czego? – Od tego, o co chcesz spytać. – Naprawdę miałaś dużo nauki wczoraj czy tylko tak powiedziałaś? Rachel wybuchnęła śmiechem; jej rozwarte wargi odsłoniły małe kanciaste zęby. Była przeurocza. – Jutro mam egzamin z chemii organicznej, przecież ci mówiłam. Właśnie dlatego idę teraz do biblioteki. – Zatrzymała się 16 i przyłożyła mi dłoń do ramienia. – Ale obiecuję, że wybiorę się z tobą na najbliższy mecz... Zgoda? Zalała mnie fala radości. – Zgoda – odrzekłem z chrząknięciem. Kiedyśmy dotarli do schodów biblioteki, poczułem nagle chęć, aby opowiedzieć Rachel, co przydarzyło mi się minionego wieczoru. – Mogę ci zadać jeszcze jedno osobiste pytanie? – Strzelaj. – Wierzysz w Boga? Przez moment Rachel zdawała się zszokowana. A potem wzruszyła ramionami. – Nie. Przynajmniej nie w tego tam faceta w niebie. – Od kiedy? – Chyba od zawsze. Moja mama była ateistką, więc raczej nigdy nie brałam tych spraw na poważnie. To znaczy tata zmuszał nas do chodzenia do synagogi z okazji Rosz Haszany i innych świąt, ale nawet wtedy mama przez całą drogę tam i z powrotem narzekała ile wlezie. – Czyli nie wiesz, jak to jest stracić wiarę? – Nie... Pokiwałem głową. – To bardzo wyzwalające. Niesłychanie. Najbardziej wyzwalające ze wszystkiego, co mi się przytrafiło... Pytałaś, jak się czułem podczas wykładu. No więc kiedy usłyszałem Edelsteina mówiącego o Koranie jak o książce, zwykłej książce, zapragnąłem to uczcić. – Brzmi nieźle – uśmiechnęła się. – Jeśli zaczekasz do jutra, możemy uczcić to razem. – Umowa stoi. Rachel zmitrężyła na pierwszym stopniu schodów wystarczająco długo, by w mojej głowie zdążyła się uformować pewna myśl. A gdy się pojawiła, nie roztrząsałem jej. Po prostu nachyliłem się i przycisnąłem wargi do ust dziewczyny. 17 Odpowiedziała tym samym. Poczułem jej dłoń na potylicy i czubek jej języka delikatnie dotykający mojego. Po czym znienacka oderwała się ode mnie. Odwróciła się i przeskakując po dwa stopnie, wbiegła po schodach, przystanęła przy drzwiach i posłała mi szybkie spojrzenie. – Życz mi powodzenia na egzaminie – poprosiła. – Powodzenia! Gdy zniknęła, stałem tam dalej oszołomiony, ledwie zdolny uwierzyć we własne szczęście. Wieczorem tamtego dnia, po dniu wypełnionym zajęciami na uczelni i relaksem przy stole pingpongowym w klubie studenckim, siedziałem na łóżku, próbując się uczyć, choć w głowie miałem tylko Rachel. Wtem rozległ się dzwonek telefonu. – Odeszła, beta – rzekła bez wstępów moja matka. Nic nie odpowiedziałem. Oczywiście wiedziałem, o kim mówi. Miesiąc wcześniej we dwoje pojechaliśmy do Kansas City, aby złożyć wizytę Minie – będącej nie tylko najlepszą przyjaciółką mojej matki, ale także osobą, która wywarła na me życie największy wpływ. W tym czasie Mina przebywała w szpitalu przykuta do łóżka, gdyż jej wnętrzności toczył rak. – Słyszałeś mnie, Hayat? – To chyba dobrze, mamo? Chodzi mi o to, że już nie cierpi... – Ale jej nie ma – jęknęła moja matka. – Nie ma jej... Przysłuchiwałem się w milczeniu, jak płacze. Później ją pocieszałem. Podczas tamtej rozmowy matka nie zapytała mnie, co czuję w związku z odejściem Miny. I dobrze. Nie wydaje mi się, abym potrafił szczerze jej odpowiedzieć. Nawet wyznanie poczynione u szpitalnego łóżka, które okazało się łożem śmierci jej najlepszej przyjaciółki, nawet słowa wypowiedziane tylko do niej nie zmniejszyły poczucia winy, które mnie dręczyło od dwunastego roku życia. Teraz zaś nie chciałem mówić o swo18 im żalu, ponieważ żałowałem nie tylko Miny, ale również siebie. Albowiem skoro odeszła, już nigdy nie naprawię krzywdy, którą jej wyrządziłem. Nazajutrz pod wieczór siedziałem obok Rachel w pizzerii, gdzie jedliśmy kolację przed pójściem do kina. Chociaż nie powiedziałem jej o śmierci Miny, sama wyczuła, że coś się stało. Zapytała, czy u mnie wszystko dobrze. Odparłem, że tak. Ona jednak naciskała. – Na pewno, Hayat? – Spoglądała na mnie z taką czułością, aż nie mieściło mi się to w głowie. – Zdaje się, że chciałeś coś uczcić – dodała z uśmiechem. – Wczoraj po naszej rozmowie otrzymałem przykrą wiadomość. – Jaką? – Zmarła moja ciotka. Była dla mnie jak... jak druga matka. – O mój Boże. Współczuję ci. Znienacka ścisnęło mnie w gardle. Byłem na krawędzi łez. – Przepraszam... – powiedziałem, odwracając głowę. Poczułem, że kładzie mi dłoń na ręku, i usłyszałem, jak mówi: – Nie musimy o tym rozmawiać... Spojrzałem na nią i kiwnąłem głową. W kinie oglądaliśmy komedię. To trochę odciągnęło moje myśli od przeszłości i od Miny. Pod koniec filmu Rachel przytuliła się do mojego boku i wzięła mnie za rękę. Później odprowadziłem ją do jej pokoju w akademiku, a ona zaprosiła mnie do siebie, pozapalała świeczki i akompaniując sobie na gitarze, zaśpiewała mi piosenkę, którą sama napisała. Był to jakiś tęskny kawałek o utraconej miłości. Zaledwie trzy dni temu nie posiadałbym się ze szczęścia. Teraz jednak wciąż myślałem o Minie. Kiedy Rachel skończyła śpiewać, powiedziałem, że piosenka jest cudowna. 19 Wyczuła, że myślami jestem gdzie indziej. – Nadal wspominasz ciotkę, prawda? – Aż tak to widać? Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Mnie to nie przeszkadza – powiedziała, odkładając gitarę. – Dla mnie bardzo ważna była babcia. Przeszłam swoje, gdy umarła. – Nie chodzi tylko o to, że umarła... ale też o to, że ja się do tego przyczyniłem. Nie zdawałem sobie sprawy, że mówię to na głos, aż do ostatniego wypowiedzianego słowa. Rachel przyjrzała mi się zdumiona, na jej zmarszczonym czole pojawiły się fałdki. – Jak to? – zapytała. – Nie znasz mnie zbyt dobrze... To znaczy nie wiesz o mnie za wiele. Ja tylko... Nie sądzę, byś potrafiła sobie wyobrazić moje dzieciństwo. – Nie bardzo rozumiem, Hayat... – Jesteś żydówką, zgadza się? – Tak. I co z tego? – Możesz przestać mnie lubić, kiedy ci opowiem, co zrobiłem... Poprawiła się na swoim miejscu, prostując plecy. Uciekła spojrzeniem. Ledwie ją znasz – powiedziałem sobie w myślach. – Co ty właściwie próbujesz udowodnić? – Chyba powinienem już pójść – odezwałem się. Rachel milczała. Nie ruszyłem się. Nie chciałem nigdzie iść. Chciałem zostać. Chciałem jej opowiedzieć. Siedzieliśmy w milczeniu przez długą chwilę, a potem Rachel sięgnęła do mojej dłoni. – Opowiedz – poprosiła. CZĘŚĆ PIERWSZA RAJ UTRACONY 1 MINA N a długo przed poznaniem Miny poznałem jej historię. Tę opowieść Mama powtarzała bez końca: jej najlepsza przyjaciółka, piękna i utalentowana – wcielenie cnót wszelakich zdaniem Mamy – na każdym kroku napotykała kłody rzucane jej pod nogi przez małostkową rodzinę i musiała brać w karby swoją niepokorną wolę z powodu uwarunkowań kulturowych w świecie, gdzie nie było miejsca dla kobiet. Nasłuchałem się o przechodzeniu Miny od razu o dwie klasy wyżej i o zdobywaniu najwyższych ocen, aczkolwiek zawsze ku rozpaczy jej rodziców, których bardziej interesowało małżeństwo córki niż świadectwo. Nasłuchałem się o chłopcach, którzy się w niej podkochiwali, i o tym, jak w końcu – mając dwanaście lat – Mina również się zakochała, co było powodem jej złamanego nosa, gdy ojciec odkrył liścik od sympatii wetknięty między kartki podręcznika matematyki. Nasłuchałem się o jej załamaniach nerwowych, kłopotach z dietą i oczywiście o tym, jak podczas sprzeczki o to, czy Minie będzie wolno pójść na studia i zostać pisarką, matka wrzuciła do kominka garść napisanych przez nią wierszy. Może właśnie dlatego, że tyle się o niej nasłuchałem, nie znając jej osobiście, odnosiłem wrażenie, że Mina Ali ze wszystkimi swoimi talentami i problemami jest równie nieodłączną częścią naszego życia jak natrętny zapach curry: wszechobecną, a zarazem niezauważalną. 23 A potem pewnego letniego popołudnia, gdy miałem osiem lat, zobaczyłem jej fotografię. Kiedy Mama otworzyła ostatni list Miny z Pakistanu, z koperty wypadło kolorowe zdjęcie wielkości dłoni. – To twoja ciocia Mina, kurban – oznajmiła Mama, widząc, że je podnoszę. – Popatrz, jaka jest śliczna. Doprawdy była śliczna. Fotografia ukazywała niepospolitą kobietę siedzącą w wiklinowym fotelu na tle zielonego listowia i kwiecia pomarańczy. Większość jej kruczoczarnych włosów była zakryta bladoróżową chustką, tak że pospołu widoczna część włosów i materiał chustki obramiały niesłychanie interesującą twarz: wyraźnie zarysowane wysokie kości policzkowe (delikatnie podkreślone muśnięciem różu), migdałowe oczy i niewielki ostro zakończony nosek nad pełnymi wargami. Jej rysy pozostawały ze sobą w idealnej harmonii, zapowiadając schronienie, czułość, choć nie tylko to. Z oczu bowiem wyzierała pewna intensywność, która zaprzeczała wspomnianej obietnicy macierzyńskiego bezpieczeństwa, a przynajmniej ją komplikowała – oczy te były czarne i przepełnione przenikliwym blaskiem, jakby ich spojrzenie zostało wyostrzone na osełce nienazwanego wewnętrznego cierpienia. I chociaż się uśmiechała, był to raczej uśmiech utajony aniżeli jawny, który podobnie jak oczy sugerował jakąś ulotną tajemnicę, coś, co chciało się wiedzieć. Mama przyczepiła fotografię do drzwi lodówki za pomocą takich samych magnesów w kształcie tęczy jak te, które utrzymywały w miejscu menu szkolnej stołówki. (Mama co wieczór sprawdzała w nim, czy nazajutrz na obiad pojawi się wieprzowina, w takim razie bowiem będę potrzebował drugiego śniadania, ja zaś zaglądałem do niego co rano w nadziei, że zobaczę swoją ulubioną potrawę: wołowe lasagne). I tak przez prawie dwa lata nie było dnia, bym przynajmniej przelotnie nie spojrzał na zdjęcie Miny. Zdarzyło się też częściej niż raz, że dopijając szklankę 24 porannego mleka lub przeżuwając plasterek sera po szkole, zatrzymywałem się przy nim na dłużej, wpatrując się w podobiznę Miny zupełnie jak w głębię stawu w Worth Park latem – starając się z całych sił zobaczyć to, co czaiło się pod powierzchnią. Była to wyjątkowa fotografia, która – jak się dowiedziałem od samej Miny kilka lat później – miała nie mniej wyjątkową historię powstania. Rodzice Miny, licząc, że uroda zapewni córce zawarcie korzystnego małżeństwa, sprowadzili zawodowego fotografa, by zrobił Minie zdjęcia, z których jedno – to właśnie – za sprawą swatek trafiło do rąk Hameda Suhaila, jedynego syna bogatej rodziny z Karaczi. Hamed zakochał się w Minie, jak tylko ją zobaczył. Suhailowie pojawili się w domu Alich półtora tygodnia później; pod koniec tego spotkania ojcowie rodzin wymienili uścisk dłoni, przypieczętowując zaręczyny dzieci. Mama twierdziła zawsze, że Mina nie zapałała do Hameda niechęcią, sama Mina zaś utrzymywała, że byłaby w stanie odnaleźć w tym małżeństwie radość. Gdyby nie Irshad, matka Hameda. Po ślubie Mina przeprowadziła się na południe, do Karaczi, aby zamieszkać z teściami; problemy między teściową i synową zaczęły się już pierwszego wieczoru. Irshad weszła do sypialni, dzierżąc sznur pokaźnych granatów – naszyjnik, który jak wyjaśniła, był rodzinną pamiątką przekazywaną od pięciu pokoleń z matki na córkę. Jako że sama nie miała córki, od dawna wyobrażała sobie, że któregoś dnia obdaruje klejnotami rodzinnymi żonę swego jedynaka. – Przymierz – zachęciła Minę ciepłym tonem. Mina uczyniła to. I gdy obie równocześnie spojrzały w lustro, dostrzegła błysk zmrużonych w szparki oczu Irshad. Domyśliła się, że starsza kobieta jej zazdrości. – Nie powinnaś, ammi – rzekła, zdejmując naszyjnik. – Czego nie powinnam? 25 – No... to znaczy... ten naszyjnik jest taki ładny... Na pewno chcesz mi go dać? – Wcale ci go nie daję – odrzekła oschle Irshad. – Chciałam tylko zobaczyć, jak będzie na tobie wyglądał. Dotknięta nagłą zmianą w teściowej Mina oddała jej naszyjnik. Irshad złapała go i bez słowa wyszła z sypialni. Takie były początki wrogości okazywanej Minie przez Irshad. Najpierw przyszły uszczypliwości prawione pod nosem, przelotnie: jaka to uparta jest „nowa dziewucha”, jak garbi się nad talerzem niczym służąca, jakie „myszowate” wrażenie robi. Za nimi pojawiły się w domowej rutynie zmiany, których celem było utrudnienie życia Minie: posyłano służące do sprzątania jej pokoju, kiedy jeszcze spała; usunięto z rodzinnego menu potrawy, które lubiła najbardziej; nieprzerwanie prawiono złośliwości, aczkolwiek już nie sotto voce. Mina starała się jak mogła udobruchać i zadowolić teściową. Jednakże to tylko wzmogło czujność Irshad. Albowiem próby zyskania przychylności teściowej za pomocą uległości sprawiły, że starsza kobieta zmianę taktyki wzięła za dowód przebiegłości. Od tej pory Irshad rozsiewała plotki o „błądzącym oku” synowej i jej „lepkich rękach”. Przestrzegła syna, by trzymał żonę z dala od służących płci męskiej, a własnym służącym poradziła chować wartościowe rzeczy osobiste. (Należy dodać, że ani Hamed, ani jego ojciec – czujący strach przed Irshad – nie uczynili nic, by zapobiec eskalacji konfliktu). W końcu, gdy słowne znęcanie się przestało sprawiać Irshad przyjemność, zabrała się do rękoczynów. Policzkowała Minę za to, że pozostawiła rozrzucone ubrania w sypialni czy odezwała się bez pozwolenia przy gościach. Któregoś razu, usłyszawszy obelgę w uwadze Miny o tym, że danie główne obiadu nie jest tak pikantne jak zwykle, złapała ją za włosy i wywlokła z jadalni na korytarz. Rok i dwa miesiące po ślubie, w samym środku koszmaru, Mina poczęła dziecko. Aby uciec przed biciem i szykanami i donosić ciążę w spokoju, powróciła na północ, do domu rodzinne26 go w Pendżabie. Tam trzy tygodnie przed terminem, pozbawiona wsparcia męża – który nie dołączył do niej z obawy przed gniewem matki – wydała na świat syna. Kiedy leżała w szpitalnym łóżku wycieńczona porodem trwającym cały dzień, mężczyzna w długim ciemnym płaszczu stanął w drzwiach sali zaledwie moment po tym, jak jej matka wyszła do kantyny na herbatę. Wszedł do środka i zapytał, czy rozmawia z Aminą Suhail z domu Ali. – Tak – odparła Mina. Mężczyzna zbliżył się do łóżka, trzymając w ręku kopertę. – Mąż rozwiódł się z panią. Oto dokumenty oficjalnie poświadczające fakt rozwodu. Napisał własnoręcznie, co pozna pani po charakterze pisma, że rozwodzi się z panią, rozwodzi się z panią, rozwodzi się z panią. Jak pani wiadomo, pani Suhail... to znaczy panno Ali... prawo niczego więcej nie wymaga. – Delikatnie położył kopertę na jej brzuchu. – Właśnie urodziła pani syna Hameda Suhaila. Ojciec wybrał dla chłopca imię: Imran. Imran pozostanie z panią do siódmego roku życia, kiedy to przejdzie pod całkowitą i niekwestionowaną opiekę pana Hameda Suhaila. – Prawnik odstąpił od łóżka, chociaż nie przestał mówić. Mina przyglądała mu się z niedowierzaniem. – Wszystko, co pani ode mnie usłyszała, jest zgodne z obowiązującym prawem i stało się dzisiaj, piętnastego czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, w Pakistanie, a pani wolno wnieść do sądu pozew o przyznanie praw rodzicielskich, aczkolwiek szczerze bym to odradzał, pani Suhail... to znaczy panno Ali... gdyż proces nic pani nie da, a tylko nadszarpnie i tak wątły budżet pani rodziny. Po tych słowach prawnik się odwrócił i wyszedł z sali. Mina płakała przez wiele dni i nocy od tego zdarzenia, płakała całymi tygodniami. Poraziła ją nieczułość Hameda i przerażała groźba, że odbierze jej w przyszłości syna, mimo to kiedy patrzyła niemowlęciu w oczy, gruchała doń, wymawiając imię, które były mąż wybrał bez jej wiedzy. Imran. 27