tomik poezji
Transkrypt
tomik poezji
Nutą zmierzchu 1 MIECZYSŁAWA KRZYWIŃSKA Nutą zmierzchu KOCIEWSKI KANTOR EDYTORSKI TCZEW 2012 2 3 Publikacja wydana ze środków Urzędu Miejskiego w Tczewie Redakcja techniczna, projekt okładki: Magdalena Śniegula © Copyright by Mieczysława Krzywińska, 2012 PRINTED IN POLAND ISBN 978-83-85026-92-1 Wydawca: Kociewski Kantor Edytorski Sekcja Wydawnicza Miejskiej Biblioteki Publicznej im. A. Skulteta w Tczewie e-mail: [email protected] www.mbp.tczew.pl Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o. ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin tel. (058) 536 17 57, fax (058) 536 17 26 4 O MOIM PISANIU C zesław Miłosz, odbierając w 1980 roku Literacką Nagrodę Nobla, powiedział: Każdy poeta zależy od pokoleń, które pisały w jego rodzinnym języku, dziedziczy style i formy wypracowane przez tych, co żyli przed nim. Równocześnie jednak czuje, że te dawne sposoby wypowiedzi nie są dostosowane do jego własnego doświadczenia. Adaptując się, słyszy w sobie głos, który go ostrzega przed maską i przebraniem. Buntując się, popada z kolei w zależność od swoich rówieśników, od przeróżnych kierunków awangardy. Niestety, wystarczy, ze wyda pierwszy tom wierszy, a już jest schwytany. Gdyż ledwo obeschnie farba drukarska, to dzieło, które wydawało mu się czymś najbardziej własnym, ukazuje mu się jako uwikłanie w styl, jako zależność. Jedynym sposobem na niejasny wyrzut sumienia, jest szukać dalej i wydać nową książkę, po czy wszystko się powtarza i nie ma końca. A może się nawet zdarzyć, że zostawiając tak za sobą książki, niby zeschłą skórę węża, po to, żeby uciekać wprzód od tego, co zrobiło się dawniej, dostaje się nagrodę Nobla. Ostatnie zdanie przytoczonego odczytu brzmi w moim przypadku, jak anegdota. Miłosz wypowiadał się personalnie, jako laureat Nagrody, jednak sens jego wypowiedzi okazuje się całkowicie uniwersalny. Zwróćmy uwagę, na to, jak wygląda tu interpretacja samego procesu tworzenia i jego etymologii – to, co powstaje współcześnie, ma podwaliny w historii. Nie wolno nam, więc, w poszukiwaniu nowych form i stylów, wykazywać zanadto lekceważącego stosunku do tego, co już było, a co – czy tego chcemy, czy nie – stanowi nasze dziedzictwo. Nie chodzi tu bynajmniej o naśladownictwo, bo poezja, jak każdy przejaw działalności ludzkiej, podlega prawom rozwoju. Należy, jednakże, 5 przestrzegać pewnych reguł, nie tylko zresztą warsztatowych, aby móc powiedzieć, że tworzy się poezję. Pewną dozę novum, zawsze zapewnią piszącemu ramy czasowo przestrzenne, w których tworzy. Od dozy tradycji, natomiast, uciec się nie uda – bowiem każdy poeta zależy od pokoleń, które pisały w jego rodzinnym języku. W założeniu tego, co piszę tkwi głębokie przekonanie, że człowiek jest cząsteczką natury. Jest to założenie wielowymiarowe, a pod pojęciem „natura” kryje się także pierwiastek humanistyczny. I to stanowi najważniejsze składowe mojego „ja”, które musi być „na zewnątrz” – odwołując się do natury ludzkiej, poprzez ten humanizm właśnie głęboko tkwi w kulturze. To oznacza, że każde pisanie – moje też – musi się rozwijać, nie poddając jednak w wątpliwość i nie skazując na zapomnienie wcześniejszych dokonań na jej niwie. Zrozumiałe jest tu, że postuluję o szukanie mistrza w tworzeniu. Podpatrujemy nie tyle styl i warsztat, co sposób oglądu świata oczyma innych poetów. Celem poezji powinno być budzenie w odbiorcy głębokich emocji. Dlatego poeta nie może, a przynajmniej nie powinien, nasycać swoich utworów zanadto subiektywnymi treściami. Wrażliwość poetycka powinna opierać się na wysokim stopniu uniwersalizmu i empatii, tak aby czytelnik – bo on jest przecież najważniejszy, mógł w czytanych wersach odnajdywać swoje własne, określone, zwerbalizowane odczucia i uczucia. Na tym polega sukces utworu. Żadne pochwały krytyków, nie mogą się równać akceptacji czy zachwytowi zwykłego czytelnika. I odwrotnie – nawet najbardziej niepochlebna krytyka przegrywa realnie z akceptacją czytelnika. Indywidualizm w poezji jest możliwy do osiągnięcia. Tak, jak bez podpisu pod obrazem, możemy odgadywać jego autora, tak czytając wiersz, wiemy czasami bez wątpienia kto go napisał. Pragnę tu jednak podkreślić różnicę miedzy indywidualizmem, a subiektywizmem. Indywidualizm oznacza, bowiem, pewne zróżnicowanie języka i stylu, pewną odrębność jakościową, ale w swojej wymowie odnoszącą się do uniwersalistycznego oglądu świata. Poeta musi umieć spoglądać oczyma innych ludzi. Inaczej jego spojrzenie zamknie go przed odbiorcami, znudzi ich, a czasami nawet zniesmaczy. Nakazem poezji jest wymóg, dotyczący zarówno warsztatu, jak i nasycenia emocjami – każdy element wiersza, każdy jego wers powinien być nasycony poezją. Jeżeli mamy do czynienia z wypowiedzią, sformułowana mową wiązaną, która jest tylko opisem obiektualnych faktów, nie nazywajmy tego wierszem. To pewne placebo, ale nie poezja. Ludzie piszący w sposób bardzo obiektywny, bądź zajmujący się opisem zdarzeń i obiektów w sposób całkowicie subiektywny, nie są poetami, ale mogą się nimi stać. Jeżeli drzemie w człowieku potrzeba zwerbalizowania swoich uczuć czy odczuć, tworzenia słownych obrazów – to oznacza, że pierwszy krok w stronę poetyckiego przekazu został uczyniony. Może to nawet jest dobra droga warsztatowa – spojrzenie najpierw w siebie, później na otoczenie i opis własnych odczuć. Ale należy mieć przy tym świadomość, że to zaledwie początek, działanie na zasadzie etiudy, wprawki, próg do tworzenia poezji, często bardzo wysoki. Czy warto go pokonywać? Czy warto we współczesności tworzyć poezję. Czy istnieje w dzisiejszej rzeczywistości, ktoś taki, jak odbiorca? Nie chodzi tu o szeroką promocję, o działania markentingowe mające poezję „dobrze sprzedawać”. Poezja nie jest towarem. Jest tworem pochodzącym z najlepszych cząstek naszego jestestwa. Każdy człowiek, piszący także dysponuje darem i w kategoriach daru poezja powinna być traktowana – otrzymane trzeba oddawać. Jestem pewna, że jeżeli chociaż jeden czytelnik przeżyje dzięki mnie chwile wzruszenia, jeśli obudzą one w kimś jakiekolwiek emocje – powiem: Było warto. 6 7 Mieczysława Krzywińska TAK SIĘ WYGRYWA Noga na nogę, Oczy w podłogę, Dłonie zamknięte w pięści, Słowa ważone, Wolno cedzone, Tak się wygrywa. Po części. Argumentacje, Wczorajsze racje, I przedwczorajsze pretensje, Coraz mniej znaczeń, Słowa-kartacze. Tak się wygrywa. Najczęściej. Zacięte usta I puste lustra, I dłonie dłoni nie dotkną. Drzwi zatrzaśnięte, Okna zamknięte. Tak się wygrywa samotność. 8 9 POPEŁNIAM SONET LISTOPADOWY TĘSKNIĄC Nad świecą co się dopala, Dłoń trzymam drżąco i płasko, Czasami płomień jest łaską, Pamiątką po gorzkich żalach, Spływasz Kroplą światła Na stół Bywasz Tak niełatwa Jak ból Czasami w takim płomieniu, Przepłyną obrazy światła, Ta cisza co nie jest łatwa, A mówi mi po imieniu. Płomienie kiedyś zagasną, Nawet te z ognisk serdecznych, Nawet te z lasów jesiennych, A cisza nie będzie baśnią, Pisaną na drogach mlecznych, I nocach – słodko bezsennych. CZASAMI TRZEBA ODCHODZIĆ Wezmę dzisiaj tabletkę nasenną I położę się w czarnej satynie, Nie popatrzę na sny, co nade mną, Tylko niech ta noc minie. Niech minie. Zamknę oczy i niech gwiazdy gasną, Zamknę oknom szklane źrenice, Niech się skończy. Niech pozwoli zasnąć, To szalone, obolałe życie. Wezmę dzisiaj nasenną tęsknotę, I położę się w czarnej satynie, Ćma nade mną ma oczy złote, Takie oczy, przez które sen płynie. 10 Dlatego dłonią po politurze Kreślę znaki Dlatego biegnę przez letnie burze I płoszę ptaki Dźwiękiem Nutą zmierzchu Do dna Pęknie To co jeszcze W nas trwa Dlatego przy pniu polnej brzozy Cicho klękam Dlatego w błysku wczorajszej zorzy Szukam piękna Nie płaczę już MOCARZ Do góry wzniesiony Zdobny sygnetem Krótki i gruby Wszechmogący Palec w-skazujący 11 NADZIEJA (Człowiek idący przez łąki) Za tym człowiekiem, co łąki przemierza, I wiatr w kapocie za kołnierzem niesie, Za tym, co ciepłe okruchy pacierza, Hojnie rozrzuca na wstającą jesień, Za tym, co z oczu moich zdejmie żal, Pójdę radośnie, pójdę jak na bal. Za tym, co uśmiech gołębiom rozdaje, I srebrnym pstrągom w potokach się kłania, I przed przydrożną kapliczką przystaje, I przed cierpieniem oczu nie zasłania, Za tym, co klęka przed stuletnią sosną, Pójdę tą drogą, niejasną, nieprostą. Więc każ mi patrzeć, dobry Panie Boże, Więc każ biec oczom, na tą dziwną przestrzeń, Na drogi, gdzie czekaniem się położę, Na szlaki, których serce nie zna jeszcze, Aż pęknie brama, co zabrania widzieć Tego człowieka, co przez łąki idzie. 12 POGÓDŹ SIĘ MIŁY No więc nie licz, nie licz na mnie więcej Ja odchodzę Pył po drodze Świerszcze śpią w mojej żółtej sukience Dłonią kreślę Znaki we śnie I na wodzie I nie czekaj, nie czekaj już na mnie W ciszy płynę W świetle ginę Wspomnij czasem że byłam przynajmniej To niemałoCiepłe ciało Pachnące jaśminem W pogodzie kwietnych łąk odejście się zdarzy Kwitnący szczaw czerwienią oczy twoje zwarzy BEZ NAZWY Był raz poeta Rozczarowany Napisał sonet Nie przeczytała... Napisał drugi Nie zapytała... Cały poemat Nie chciała patrzeć... Napisał powieść Prozą Zwyczajnie Wydrukowali 13 DZIWNI TOWARZYSTWO I tyle żeśmy już roztrwonili Rozstań, powrotów, zdarzeń, motyli, Kwiatów, burz, iskier, gniewów, rozpieszczeń, Że sama nie wiem, czy jest coś jeszcze. Sołowjow w tak rozumnym pojmowaniu wiary Nie umiał się zatrzymać na progu szaleństwa. I choć z Bławatską przeszedł przez duchy i czary, Wciąż krzyczał o potrzebie bogoczłowieczeństwa. I tyle żeśmy już zapodziali Spojrzeń, zachwytów, zadziwień, malin, Jabłek, miętowych łąk, grudek ziemi, Że nie wiem, czy coś jeszcze znajdziemy. Pan Bergson się poplątał między kolegami: Augustynem, Pascalem, Newmanem, Spencerem, Pomylił słodycz ciała z duszy wrażeniami, Wierze dowierzać nie chciał i skrzyczał intelekt. I tyle jakby mamy za sobą, Ten zgiełk, co mną był, ciszę co tobą, Drżące przestrzenie, spiżowe bramy, Aż Bóg się dziwi, że jeszcze trwamy… Rousseau chciał ich umówić i pogodzić może, Tu obraził się Nietzsche i Fichte troszeczkę. Russell sceptyk zapytał: „A Ty jesteś, Boże?, Bo wolność oraz dusza to już niekoniecznie”. MÓWISZ ŻE RÓŻA (Bez znaczenia) Uśmiecham się do panów mądrych i brodatych, Przez wyobraźni ogród przechodząc nieśpiesznie. I z uśmiechem niepewnym dziś wypiję za tych, Którzy mówią, że myślą, z tym, że niekoniecznie. Popatrz to krew tylko Treść każdej twojej cząstki Wszeptana w ciebie Aż po gorzki smak gliny To tylko krzyczy twoje ja Zaklęte w każdej aorcie To krew tylko jej zwój Rzucony w prężną zieleń To krew tylko zatrzymana Ufryzowana w kwiat 14 *** Tylko tyle ci mogę kochany powiedzieć, Lustra, podłogi, szafy, krzesła, stoły szklanki, Ale pozwól, że siebie zachowam dla siebie, Dotyk oddechu spłynie na brzeg filiżanki, Możesz dotykać czule naszej codzienności, Gdzieś aż po przyrzekane „na ziemi i w niebie” To wystarczy dla ciszy. Nawet dla miłości. Ale pozwól, że siebie zachowam dla siebie. 15 SCHIZOFRENIA PARANOIDALNA Teresie FILIŻANKA EPITAFIUM Teresie Te dłonie choć puste to drżą Te oczy zamknięte lecz lśnią I nagle wszystko inaczej Obłoki spadają na stół I jabłka przecięte na pół Cisze nie mają znaczeń Ta dłoń z gałązką japońskiej wiśni Wąska po bizantyjsku Ta dłoń od dziwnych drżąca myśli Błądząca w mroku co się przyśnił Po herbacianym liściu Plecami do chłodu kamieni Gwiazdy nie mają źrenic Nogom brakuje tchu Szarość po szybach się toczy Dnia nie odróżnisz od nocy Ani czuwania od snu Bez głodu i bez sytości Bez żalu i bez miłości Bez czasu i bez trwania Ciało co obok i obce A dusza na manowce Pustego niewyczekania 16 Tą dłonią podnieś porcelanę Nieprawdziwie cieniutką Jaśminu płatek pozostanie Na brzegu złotym zatrzymany I dłoń opadnie smutno Podaj mi proszę odrobinę Tego zaklęcia ulotnego Jak oddech twój co gaśnie w ciszy Jak oddech co go nikt nie słyszy Potłukło się. Dlaczego? 17 ŻYCIE EWY STARA FOTOGRAFIA Jestem Ewą Na chwiejnych tłustych nóżkach Biegnę za motylami Wcale nie chcąc ich złapać Byłeś tym dziwnym trafem Ludzie tak nazwali To w co chyba nie wierzą A na co czekają Napotkałam przy tobie Błękitne maliny A w czerwieni kasztanów Byłam wschodem słońca Wszystko się przemieniało Płonęło powietrze A ja z tym dzikim ogniem Igrałam beztrosko Poznałam nagle kształty Spoza wyobraźni Wiara w cuda i dziwy Była oczywista Nie umiałam pozostać bez skazy Skłamałam że to nie miłość Jestem Ewą Dziwi mnie własne ciało Tak coraz mniej własne I coraz mniej znane Jestem Ewą Długą smukłą nogą Przecieram ziarnka piasku Na słonecznej plaży Wiem że patrzysz Jestem Ewą W oczach tego mężczyzny Jestem nią bardziej Niż kiedykolwiek Jestem Ewą W powszedniości dojrzałej Stoję przed wieczorną szybą Chłonąc błękit Jestem Ewą Umieram TO NIC Wciąż przeglądasz te kilka tęsknot, Motylami pachną, czereśnią, Miedzy nimi to serce co pękło, I ten dotyk, co nigdy się nie stał… Wciąż się tulisz do tych oddechów, Które przecież nie będą westchnieniem, I chcesz złowić choćby cień uśmiechów, Tych, co nigdy nie stały się cieniem… I zasypiasz, snem takim niełatwym, Że gdy budzisz się – on nadal trwa, I zaczynasz znów tęsknić za światłem, Chociaż ono nie uczyni dnia… 18 19 TO JEST NASZ TANIEC ZACHOWAJ MNIE W NIEPAMIĘCI To jest nasz taniec – tafle dłoni zwarte A w liniach pleców dziki kot się pręży Tańczymy tango gorące, uparte, W ciał naszych splocie błyszczy gładkość węży… Niech nawet kamień na kamieniu, I choćby potop, Niech w pył i proch się poprzemienia, Bo chodzi o to: że nie trwa dłużej ślad na piasku, Niż ciszy mgnienie, Niż światło w źrenicy potrzasku Przeczucia tchnienie. To jest nasz taniec – bez patrzenia w oczy, Przemknięty cicho, niemalże na palcach, To lustro krótkich dni i długich nocy, W których stajemy do naszego walca… To jest nasz taniec – i krok nam się plącze, Róża wypada – podepczemy różę, W rumbie, fokstrocie spojrzenie gorące, Zwiastuje walkę i kolejną burzę… To jest nasz taniec – spala i rozpala, Udręczy, zakpi, lecz tańczyć go trzeba, Bo na niewielu już będziemy balach, Tych na dnie piekła ze wspomnieniem nieba. 20 Możesz mnie wcale nie wspominać, I nie pamiętać, Byłam jak chwila, która mija Wcale nie święta, Byłam jak promień, co zamyka Się w jednej nucie, Przebrzmiałam dawno jak muzyka, Nie gram w tej sztuce. Odchodzę cicho życia brzegiem, I niech się stanie. Nade mną zawiruje śniegiem, Wieczna niepamięć. 21 NIE DOTKNĘ AUTO… GRAFIA Ty bądź. Dotknął świt brzegu powiek, Zniknie zaraz, ledwie otworzę oczy, Tak trwam, zapadając się w słowie, W drżeniu liter tuż za mijaniem nocy. To ja Której nie ma Szara ćma Smuga cienia Ty bądź. Minie parada cienia, Jeszcze tylko lekko wieczór się przegnie, Spłynie pora taka szara jak ziemia, Nie wiem-może znów niepotrzebnie, Gdzieś pomiędzy ciszami Krzyku ślad Jak porwany aksamit Dawny wiatr Bądź tu. Stoję przed pustym oknem, A traw zieleń skruszyła zima, Czy sny, przebudzenia-nie dotknę Tego, czego dawno już nie ma. Idą cisze różowe, niebieskie, Już ich nie ma, a nie było jeszcze Idą cienie szare i brunatne Noc po nocy wygrywa ze światłem TAK JAKOŚ… Zanim w cień, zanim w sen się zamienię, Nim kamienie zawisną na rzęsach Odgoń jeszcze raz to zasmucenie I opowiedz mi bajkę o tęczach, I opowiedz mi, że rano wstanę I że będą błękity, czerwienie, Jeszcze raz sercu daj rozedrganie Zanim w sen, zanim w cień się zamienię… Skłam o tańcu, który przetańczymy, Skłam o śnie, z którego się zbudzimy. To nic I to wszystko Trzeba iść Choć nie wyszło Gdzieś pomiędzy oddechem Jeden ból Gdzieś pomiędzy pośpiechem Życia sól I cóż Dalej w dale Ciszą cisz Oszaleć Daj się tym kilku łzom przetoczyć Przez poduszek naszych zamieszanie, Jeszcze raz okłam moje oczy Że ten cień, że ten sen się nie stanie. 22 23 MADE IN SZAJSONIK INSTRUKCJA POWSTANIA Ciało zwykle zostawia się Matce ojcu genom Chromosomom Wstawianie rdzenia (duszy ducha jestestwa ego) Co tam kto woli Nomenklaturowo niech sobie wybierze Odbywa się na zasadzie Wkładania płytki Grubości mikrometra No w każdym razie bardzo cieniutkiej Płytka jest zadrukowana Mniej lub bardziej skomplikowanym kodem Wytrawiona starannie (elektronicy będą wiedzieli o czym mowa) W mieszance kwasów różnej szlachetności Dokładnie nie wiadomo gdzie jest umieszczana Różne szkoły są na ten temat Pozostaje się modlić (do Konstruktora) Aby nie zapisał kodu Made in Szajsonik HUMORESKA No dlaczego, się pytam Moją duszę śliczną Porwałeś na kawałki Jak szmacianą lalę? Teraz zębami zgrzytam, Twarz mam nieliryczną, Jestem bezduszna całkiem Nie kocham cię wcale! No wyjaśnij mi może Mój drogi, dlaczego Taką duszę bez skazy Zniszczyłeś doszczętnie? Ze złości nie otworzę Ci serca mojego A zapewniam sto razy – Ono też jest piękne! Pójdę dumna i blada I bez do widzenia, Czy ciebie to porusza? Więc żałuj i łkaj, Zniszczyłeś, trudna rada, Już jestem z kamienia! To była śliczna dusza. Śliczna, bez dwóch zdań! *** Balet kąkoli, balet motyli Kończy się raptem, I już się szarość nad drzwiami chyli, Niknącym światłem, I już się zmierzchem zaczyna wczesnym, To co jest końcem, 24 25 I ani jabłek, ani czereśni, Pod szarym słońcem, ŚWIĘTY FRANCISZKU MÓDL SIĘ ZA NAMI Myślą nie dotknąć ciszy niebieskiej, Ciszy różowej, A może jednak, a może jeszcze… I ciało – słowem. Ta sroka – wykrzyknik na śniegu Kot bury – tłusty mizantrop, Sarna, co przystaje w biegu, Ćma wirująca nad lampą, Już tylko. Pies merdający z radości, Mysz przerażona i szara, Nietoperz – jaskółka ciemności, Myszołów z gniazdem w konarach KLON STOI WE MGLE Z tej mgły Coś wyjdzie, Kogoś dotknie, Bo tak się rodzi zapatrzenie, A życie przetrwane przy oknie, Jak klonu liść spadnie na ziemię, Jak oniemienie, Drzew płomienie, Jesienne cienie. Powietrze nagle zaszarzało, I pcha się w płuca bez oddechu, Zimne powietrze, zimne ciało, Bez pragnień, bólu i bez grzechu, Jak cień uśmiechu, Jak ślad pośpiechu Na leśnym echu. W tej mgle coś musi się wydarzyć, Bo tak się rodzą nie-jasności, Jak lęk mgła tuli się do twarzy, Nie ma w niej ciszy, ni miłości Ni miłości… 26 Szczur polny, rudy i duży, Żurawie na nieba tacy Sójka, co wiecznie w podróży – Najdrożsi moi krewniacy. PASJA Pozbierała swoją samotność A w jej oczach czekanie nikło Serce zawołało głucho mocno Gdy wyparłeś się jej po trzykroć Później przyszedł ból biczowania I cierniowe korony na duszę Noc bez zorzy i bez całowania A świt bez nadziei i wzruszeń I pod Kalwarią obojętności Osunęła się na kolana I nie traci bolesnej przytomności Taka miłość ukrzyżowana 27 CMENTARNĄ ALEJĄ… Teraz kiedy liście pożółkły na tyle Że można już ucieszyć oczy ich kolorem Można spoglądać przez ramię uważniej Słońce już nie oślepia I widać jak na dłoni Rozciągnięte połacie milczenia Które było krzykiem Wszystkim czym nie jest WCZORAJ DZIKIE GĘSI ODLECIAŁY NA POŁUDNIE… Wyżej jeszcze Oczyma za zajączkiem światła Co od złotych guzików płaszcza się odbija Drży powietrze A cisza wcale nie jest łatwa A im wyżej tym bardziej z krzykiem się przewija, Skarga niczyja. Teraz kiedy już znicz wypalił się do cna I pozostało tylko wspomnienie płomienia Można wstecz obrócić klepsydrę I czekać aż po raz enty Przesączy się w niej szary piasek Nieświadomy niczego Nawet tej ciszy w której trwa A spojrzenie – Jak bardzo światłem oniemiałe, I nie drży kiedy złocą się w słońcu guziki, I jak cienie Co kiedyś może były ciałem I jak szepty – wspomnienia wczorajszej muzyki – Dni kosmyki… Nawet Filozof mówiąc „Żyłem dość!” Nie miał o niczym pojęcia Tak niepojęcie *** *** Ogród jest cichy. A pora – ni noc, ni dzień, W głogowym krzewie szary wróbel się stroszy, Sen coraz krótszy i coraz dłuższy jest cień, I rudy liść przemyka po progu nocy. Ogród jest cichy. A cisza ciężka jak mgła, I pajęczyny, drżące jak srebrny niepokój, To tylko deszcz, choć myślisz czasem, że łza. To tylko szept – taki najdalszy, zza wzroku. 28 Zanim się ogniem potępień zapalisz I spłyniesz ciężkich słów stosem – Popatrz – wiatr z rzeką już się pojednali, Choć on bez krzyku, ona z błyskiem stali A ponad nimi wierzby długowłose… Poczekaj może, bo zagoić rany Czasami nie można wcale, Więc zanim ciężkie otworzą się bramy, Zanim się stanie ten gniew niepoznany, Pomyśl jak gorzkie są żale 29 TAKI ŻART *** Ktokolwiek widział niebieski szalik, Który o czerwień klonu się otarł, Ktokolwiek zdołał w oczach ocalić To, co w szarości zmieni listopad, Mówią: Kiedy nieszczęśliwa miłość, To o oczy kochane się oprzeć, Jakby w strzępkach spojrzenia było, To do czego serce chce dotrzeć, Albo kto widział złote guziki, Porozrzucane na płaszcza czerni, Lub rękawiczek żółte ogniki, Które zagasza deszczem październik – Jakby okruch nadziei najmniejszy Miał wystarczać za cały oddech, A sen czasem cięższy od śmierci Niespełnieniom pozwalał dojrzeć… Temu się jesień wcale nie zdarza, A grudnie z twarzy zgarnia jak kurz, I uśmiechnięty do kalendarza Myśli przewrotnie: Wiosna tuż, tuż… A co z sercem, które się błąka Po połaci ziemi nienazwanej? Co z nadzieją, która na łąkach Roztrwoniła oczy zakochane? KŁAMCZUCH Czemu ciągle powrócić nie umie W wymoszczone miejsca codzienności, I uparcie się kłóci z rozumem… Jak tu pomóc takiej miłości… Widzisz, dzikie wino już czerwone, A mówiłeś że nie będzie jesieni, A po sadach jabłka roztrwonione, A mówiłeś, że nic się nie zmieni, I mówiłeś jeszcze, że na przestrzeń Nie wypłynie nigdy chłodny oddech Żadnej zimy. I mówiłeś jeszcze Że nam razem zawsze będzie dobrze. A ja głupia na żartach się nie znam, I wierzyłam i tańczyłam lekko, A mówiłeś...Brzmiało jak poezja, I minęło. Jak światło i ciepło. *** Zasrebrzył się horyzont, a żurawi odlot Klangorem złamał ciszę tego przedwieczoru Za rzeką kozła fiknął prześwietlony obłok Powietrza drżąca misa pełna jest koloru Na parapecie wróbel zaszarzał na chwilę Łagodne złoto słońca przeplotło się z cieniem W nagą gałąź jaśminu ostatnie motyle Spłynęły. I sen z ciszą otuliły ziemię. I staje się październik. Smutny, wygłodniały Za nim idzie listopad. Szary i ospały 30 31 IMPRESJA (Sierpień) ZA POUFAŁOŚĆ PRZEPRASZAM Przemyka się po strzępku ciszy, Złocisty motyl łąk sierpniowych, Owsiany zagon wiatr kołysze, A słoneczniki chylą głowy, Buczenie trzmiela nad hortensją, Jest syte jak sam środek lata, W upale bochen ziemi westchnął, Żuk drzemie w nasturcjowych kwiatach, W świetlnym bezruchu złocistości, Zatrzymaj oczy na tę chwilę, Kiedy w ogrodzie cień radości, Zaklina sierpniowe motyle. POGODA SMUGI CIENIA Powietrze nie smakuje już mandarynkami I coraz mniej potrzebne do życia się staje Rozgarniam mgły poranne chłodnymi rękami Myśl po czole się błąka i boleć przestaje Okudżawo! Ty Bułacie! Myślisz, że to można tak? Wsiąść w trolejbus, wsiąść w przestrzenie, Czarne koty, białe ziemie, Ty Bułacie, mgielny bracie, Głogi dają znak. Słuchaj Bułat! Tobie wszystko Biło pokłon w słowie i Chybotało, zapraszało, W głuche noce, chmurne dni, Było takie oczywiste To, co mnie się tylko śni Już nie będę czytać wierszy, Bo zaboli co nie boli, Bułat Okudżawa Pierwszy Pod językiem grudka soli, Szczęścia szuka po kaczeńcach i po wrzosach, Głowa szumna, serce dumne, dusza bosa… I serce nie drży kiedy o łzę się potyka I oczy już przestały byle iskrą płonąć I nie szkoda tych wierszy których nikt nie czyta I nie ma niespodzianek za szarą zasłoną Można z pogodą patrzeć na jaskółcze harce Na wiśnie które znowu po sadach szaleją I ciepła kawa z mlekiem naprawdę wystarcza I że nadchodzi wiosna – za całą nadzieję 32 33 STÓŁ BRAMA Ta przestrzeń w politurze Odbija nasze dłonie – Takie osobne, Dotyku głodne, Czy można jeszcze dłużej? Obrusu lnem zasłonię To dziwne lustro, W którym tak pusto… Na początku piekła piołun rośnie, Gorzki i pachnący pełnią lata, Sroka skrzeczy na strzelistej sośnie, I drży w słońcu jasna połać świata. Nie wiem, czy szklanki wiedzą, W połowie takie puste, że tak w nich gorzko, Nic nie jest prosto, Ci co przy stole siedzą, Chłodni jak z luster I tak mijają I być przestają… Wstają Odchodzą Stół pustoszeje Nie rozmawiają A na ich drodze Chłodny wiatr wieje Na początku piekła płynie rzeka, Srebrna rzeka, a wody ma czyste, I przepływa chłodem po powiekach, I odbija wierzbowe liście. Na początku piekła śmiech dziecięcy, Ciepło dłoni, czułych słów pieszczota, I zachodzą tutaj czasem święci, Na brzeg piekła ze szczerego złota. NIECH TRWA Ty bądź. Dotknął świt brzegu powiek, Zniknie zaraz, ledwie otworzę oczy, Tak trwam, zapadając się w słowie, W drżeniu liter tuż za mijaniem nocy. Ty bądź. Minie parada cienia, Jeszcze tylko lekko wieczór się przegnie, Spłynie pora taka szara jak ziemia, Nie wiem – może znów niepotrzebnie, Bądź tu. Stoję przed pustym oknem, A traw zieleń skruszyła zima, Czy sny, przebudzenia – nie dotknę Tego, czego dawno już nie ma. 34 35 DWIE LINIE JUŻ Mówisz – jest ciepło A ja – Na biegunie słońca W zbożu buszująca Złota jakaś ćma Wieczór jest miękki, Miękki jak flausz, Jak kocia sierść, Skinieniem ręki, Otul mi twarz, Przeczytaj wiersz. Mówisz – o pada A ja – Na deszczu warkoczach Jeziora mam w oczach Szyba ze mną łka Mówisz – to już rano A mnie – Motyle na rzęsach Księżyce na rękach Wstaję ale śnię Bo ja Przemykam po nocach Burzę mam we włosach Zaklinam maliny Nie szukam przyczyny Ni skutku Umieram czasami Rozmawiam z ptakami Głaszczę szare koty Spływam pod twój dotyk Po cichutku 36 Wiesz przecież o tym – Upadki wzloty, Niebieski motyl, Chłód szyby. Dotyk… Wieczór jest kroplą, Tym co przemija Tuż obok nas, Niebieskie okno, Gwiazda niczyja Już traci blask Dłonie opadły W zmęczeniu nagłym, W lustrze pobladłym Już idź 37 YAD VASHEM Miasto z kamienia, a tak łatwo zranić, Wbić łzy w czerń oczu zamęczonych dzieci. Miasto zastygłe i twarde jak granit, A sól na rzęsach wisi od stuleci. Czarne są twarze idących bezwolnie, Czarne są rysy cierpiących po cichu. Dla was konanie złe i niespokojne, Owoc żywota w goryczy kielichu. Oto Wybrani, a tak łatwo płoną, Fruną ich myśli – litery Talmudu I się wtapiają w białą nieskończoność Miasta z kamienia. Bo nie było cudu. Jerozolima KAPLICA ŚWIĘTEJ ANNY PRZYWIEZIONE Z ZIEMI ŚWIĘTEJ 38 Anno alabastrowa Z maleńką Maryjką Łaską Bożą Podrostkiem Ciekawym wszystkiego Zapach cynamonowy Wpada do świątyni I miesza się z kadzidłem Tak całkiem bez sensu Anno Alabastrowa Drżąca w światłach świeczek Z dzieckiem co się kurczowo Trzyma twej sukienki Owoc twojej radości A przed wami jak mrok świątyni Pasmo nieszczęść wszelakich 39 GAJ OLIWNY Sosna nad Jerozolimą Spogląda z góry Oliwnej Za młoda, aby pamiętać Dzielnie rozpycha kamienie Zatarły się ślady stopy W kościele Wniebowstąpienia A miasto płonie światłami Pod nutą arabskiej muzyki PRZYWIEZIONE Z BIAŁORUSI Oliwny gaj skręcony cierpieniem Bo Chrystus zmartwychwstał tam niżej MARTWA JAK MORZE Ja też wczoraj piłam drinki W miejscu, gdzie rozpłakał się Bóg Nesher smakuje inaczej Wymieszany ze słonym oddechem Aniołów nie było na brzegu Jedynie szczupłe Japonki Smarowały błotem ramiona Ja też wczoraj piłam drinki A zamazany horyzont Wcale się nie chciał wyostrzyć Nie stało się oczywiste Czy z Bogiem płakały Anioły Ja też wczoraj piłam drinki Za to by więcej nie wracać… 40 41 JABŁKO KONFESJONAŁ Stary sadzie Ciszy pełen Trzmiel z tobą Błogosławionyś ty Pomiędzy łąkami I błogosławiony Owoc żywota twojego – Jabłko Ziemio co urodziłaś brzozę Pannę z warkoczami Ziemio najcichsza Ziemio najlichsza Módl się za nami Nie ma tej dłoni męskiej i twardej Ani kobiecej lgnącej do jabłek I nie ma śpiewu co myśl kołysze Są tylko cisze… Stary sadzie jabłek pełen Wiatr z tobą Jodegale, 2010 r. Ziemio która poczęłaś wróbla Kmiotka szarego Ziemio zaklęta Ziemio prześwięta Dalsza niż niebo Ziemio która nosisz kamienie Wrota milczenia Ziemio serdeczna Tęsknoto wieczna Gorzka jak ziemia TY DROGA DO OPSY (Moja Via Appia) Dokąd, więc, mnie prowadzisz drogo bez rozstajów? Dokąd mnie trawo wiedziesz szmaragdem porannym? Ptaki śpią ciągle jeszcze, a może udają… A pszczoła pełza sennie po lasce dziewanny… Dokąd ja pójdę tobą, drogo pośród myśli, Tych lekkich jak kamienie, tych ciężkich jak mgły, I czy będziesz mnie niosła, czy tylko się przyśnisz Na skraju polnych nocy i śródleśnych dni… 42 Ziemio, co mówisz do mnie szeptem, Gdy kłębi się na drodze kurz, I karmisz oczy aż po przestrzeń Słodkim zapachem dzikich różZiemio, tak znowu drżąco młoda, Znad leśnych stawów, dzikich pól, Jesteś jak kara i nagroda, A ja? Ja jestem twoja sól… Ukołysz mnie, zaczaruj w ciszę, Tą, której tyle w tobie jest, I na ogromnej nieba misie Spojrzeniom daj do syta łez. 43 *** ZNOWU BIAŁORUŚ… Elżbiecie i Klementynie – prababkom I znowu wchodzę do tego Kościoła, W którym się modlą wszystkie ważki ziemi, W którym uwija się kapłanka-pszczoła I drżą witraże złotych światłocieni Nie noś po mnie żałoby i czarnych tasiemek, Nie przynoś mi bukietów, co drugi dzień świeżych, Nie lubię, gdy ktoś ciągle depcze moją ziemię, A co w nią położyli, niech spokojnie leży. Nie zapalaj wciąż po mnie tych świec wieczorami, Przestań brzęczeć pod nosem odpoczynki wieczne, Nie przywołuj mnie snami, ani wspomnieniami, Niepotrzebne mi słowa, czułość ni powietrze, Jeśli wreszcie umarłam, ty też daruj sobie, Te msze, elegie, płacze, westchnienia tęsknoty, Wystarczy, jeśli czasem tuż przy moim grobie Przysiądzie zabłąkany cytrynowy motyl. I znowu klękam na posadzce trawy Czynię ofiarę serdecznie prawdziwą I wszystkie dzienne, nocne, moje sprawy, Składam w opiekę przeoranym niwom, I grudki ziemi, jak Komunia Święta Znowu mi spadną na dłonie zgłodniałe, I znowu przyjdą rumianek i mięta, Kadzidło z mirrą, blask z wodą, krew z ciałem PRZYCHODZĘ… DO KORZENI Może kiedyś zapleciemy głodne ręce, I oprzemy się na sobie jak na słowie, We mnie Ty, ja w Tobie znajdę swoje miejsce, I będziemy jak spóźnieni kochankowie, Przewędruję swoje dni, jesienie, lata, Przejdę szybko przez przestrzenie buro-szare, I przytulę całą treść mojego świata – Pień sosnowy, polne maki, sady stare, Może kiedyś od radości się rozpłaczę, A Ty będziesz, tak jak jesteś, tak jak byłaś, Teraz trwam i wierzę w sens swoich przeznaczeń, W których cienie i strumienie, w których miłość… 44 Może ty ziemio mnie i nie chcesz, Może i po mnie nie zapłaczesz, Zakrzywi się, jak co dzień przestrzeń, I nic nie stanie się inaczej, Nie wiem gdzie sens moich przeznaczeńAni oddaleń, I nic się przecież nie odmieni, I nic się w pamięć nie przekuje, Ale ja z tej wyrosłam ziemi, Z tych łąk i pól i z tych strumieni, I one na połaci cieni – Karmią mnie żalem. 45 UŚMIECHNIĘTE DUCHY… JESTEŚ GDZIEŚ Na cienistych moczarach na szlaku żurawim Gdzie łamią się promienie słonecznych rozpieszczeń, Przepływa oddech ciszy, którą ktoś się bawił Beztrosko. Widać cierni rozstań nie znał jeszcze… Serce jak głupi dzieciak z rozdziawioną buzią Stanęło na rozdrożu i dziwi się śmiesznie, Tym ważkom, białym czaplom, przydrożnym kałużom Wierzbom rozkołysanym, co tańczą na wietrze, I nie myślał, ze można tęsknić tak boleśnie Za polem, progiem, pyłem na rozstajnych drogach, Za sadami, gdzie dzikie szaleją czereśnie, A bławatki w pszenicy są jak oczy Boga Tym łanom rzepakowym i polnym kamieniom, Jeziorom aż po przestrzeń, strzępiastym obłokom, Moczarom, brzozom, olchom i leśnym strumieniom, Trawom, co tuż przy stopach, sosnom, co wysoko, Ale tęsknota tutaj czai się po łąkach, Szemrze w leśnym strumieniu, na brzozie przysiada, Po polach rzepakowych samotnie się błąka, A serce, chce czy nie chce, na nią odpowiada. Wróciłam, zostawiłam pola i moczary, Pożegnałam rumianek, macierzankę, miętę, Brzeg jeziora i sosny. W sosnach cmentarz stary… A serce wciąż tam stoi w zdziwieniu zaklęte. U STÓP GÓRY MAJAK Zerwałem kwiat – i on zwiądł. Schwytałem żuka – umarł mi w dłoni. I wtedy zrozumiałem, że do piękna można przytulić się tylko sercem Kocham cię polna drogo. I to takie łatwe Mówić o tej miłości, którą cała jestem, O miłości, co igra z księżycowym światłem, I jest leśnych strumieni srebrzystym szelestem. Kocham cię stara jodło na starym ogrodzie, I kocham każdy konar stuletnich jabłoni, I te malwy idące w barwnym korowodzie, I motyla, co przysiadł przypadkiem na dłoni. Kocham cię. Choć za oknem zszarzała pogoda, A zamknięte powieki pierwsza jesień muska, Przychodzisz gdzieś z dna serca, taka ciągle młoda I taka zawsze pierwsza, ziemio białoruska. 46 KONCERT ŻYCZEŃ Kiedy umrę kochani, a umrę z pewnością, Zakopcie mnie na starym cmentarzu w Łuszniewie, Za pagórkiem, za drogą, za maleńką wioską, Tą, o której istnieniu nikt już prawie nie wie. Przy niebieskiej kapliczce, tak po lewej stronie, Pomiędzy tymi bzami, za krzakiem piwonii, Tam do ziemi przytulę skołatane skronie, Korzenie bzów oplecie koszyk moich dłoni. Będzie mi tutaj dobrze, będzie mi prawdziwie, Słowik zaśpiewa w czerwcu, śnieg okryje zimą, Kuropatwa się przemknie po zoranej niwie. Ziemia zaszepcze brzozą, zaszemrze olszyną. 47 SPIS TREŚCI 48