Ks. Maciej Gawlik CR NIEZWYKŁA OSOBOWOŚĆ [w:] ks. Adolf
Transkrypt
Ks. Maciej Gawlik CR NIEZWYKŁA OSOBOWOŚĆ [w:] ks. Adolf
Ks. Maciej Gawlik CR NIEZWYKŁA OSOBOWOŚĆ [w:] ks. Adolf Bakanowski, Osiem błogosławieństw, Wyd. Alleluja, Kraków 2001, s. 932. Adolf Sykstus Bakanowski urodził się 27 marca 1840 w Mohylówce na Podolu. Trzy dni później został ochrzczony w Dunajowcach. W dzieciństwie ciężar jego wychowania wzięła na siebie matka, Olimpia de domo Strzyżowska. Jej surowe metody budziły energię do panowania nad sobą. Młody Adolf nie zawsze jednak je rozumiał i potajemnie utyskiwał na brak czułości i matczynych pieszczot. Dopiero po latach dostrzegł w tym wielkie dobro dla siebie. Ojciec, Antoni, był rachmistrzem we dworze Wiktora Skibniewskiego. Nauki gimnazjalne pobierał w Niemirowie, gdzie uczniowie mieszkali w internacie będącym pod wojskowym rygorem rosyjskich dozorców. W szkole tej można było oficjalnie rozmawiać tylko w języku rosyjskim. Po skończeniu znienawidzonej szkoły Adolf zastanawiał się nad wyborem drogi życiowej. Napisał później w swych wspomnieniach: długo zastanawiałem się nad tym, który z dwóch stanów mam wybrać: żołnierski czy kapłański; o innym nigdy nie myślałem. Kapłan i żołnierz od dziecka na przemian walczyli w moim sercu... Wreszcie ta refleksja, że nie ma wojska polskiego, przerzuciła mnie ostatecznie na drogę kapłaństwa. W wieku lat 16 wstąpił więc do seminarium duchownego w Kamieńcu Podolskim. Jako świeżo upieczony kleryk, już podczas pierwszego pobytu na wakacjach, wygłosił swoje pierwsze kazanie w kościele parafialnym, w którego ułożeniu pomagali mu solidarnie ojciec i siostra. W czasie pobytu Adolfa w seminarium zmarła mu matka. Ostatnie dwa lata swej formacji intelektualnej (1861-1863) otrzymał na Akademii Duchownej w Petersburgu. Święcenia kapłańskie Adolf przyjął 24 maja 1863 roku w kościele obrządku ormiańskiego w Kamieńcu Podolskim z rąk bp Antoniego Fijałkowskiego. Początkowo nie miał żadnego beneficjum i otrzymał sześciotygodniowy urlop. Był nadal żądnym wiedzy kapłanem i chciał kształcić się dalej gdzieś poza granicami kraju. Szczególnie zainteresowało go kaznodziejstwo. Niestety, także i tu pojawiła się przeszkoda nie do pokonania. Od stycznia 1863 r. trwało powstanie. Co prawda na Podolu nie walczono, tym niemniej 30 km na północ od Kamieńca, w dworku w Cyganówce Zielenieckiej, którego właścicielką była Barwina Podłuska, formował się właśnie oddział powstańczy, który potrzebował kapelana. Młody Adolf długo się nie wahał i zamiast do rodzinnego domu na wypoczynek, w sekrecie przed biskupem i najbliższymi (poza ojcem, którego o wszystkim poinformował) wyjechał do powstańców. Jak się prędko okazało, oddziałowi powstańców nie było dane walczyć. Żołnierze musieli pojedynczo przekradać się do Galicji i tam dołączać się do powstańców wyruszających do Królestwa. Ks. Adolf widząc niemoc i brak wiary w szeregach żołnierskich oraz to, że cała ta akcja była na wyrost, zrezygnował z tej ryzykownej eskapady i powrócił do Kamieńca. W lipcu 1863 oficjalnie został wikariuszem katedralnym. W czasie jednego z kazań zbyt mocno poruszył wątek narodowy, co nie uszło uwagi samego gubernatora. Biskup, zapobiegając jego ukaraniu, szybko - bo już w sierpniu 1863 - wysłał go na wikariat przy parafii św. Mikołaja w Barze. Długo tam jednak nie pozostał. Od jednego ze znajomych urzędników Guberni otrzymał poufną informację, że wyrok na niego jest już podpisany i że musi jak najprędzej opuścić Bar. Władze bowiem dowiedziały się o krótkim epizodzie powstańczym ks. Adolfa. Tego samego dnia, bez żadnych bagażów, myląc ślad, uciekł z Baru. Całą akcją, jak dowiedział się później, kierował Rząd Narodowy. Przejście granicy austriackiej nastąpiło w końcu grudnia 1863 roku w miejscowości Zielona leżącej nad Zbruczem (którą to rzekę ks. Adolf wraz ze swym przewodnikiem przebyli wpław). Zamieszkał w Sidorówce u Adama Paygerta, tłumacza i poety, członka komitetu Rządu Narodowego; bardzo szybko zameldował się u proboszcza w pobliskim Husiatynie, ks. Michała Kłossowskiego. Do archidiecezji lwowskiej przyjął go w styczniu 1864 abp Franciszek Wierzchlejski i zamianował wikariuszem w Trembowli (urzędowa nominacja 29 I 1864). Było to konieczne, gdyż władze austriackie chciały wszystkich emigrantów z zaboru rosyjskiego internować aż do zakończenia powstania. Bakanowski, nie wierząc zresztą w powodzenie powstania, także podlegał temu zarządzeniu. Mimo pracy w Trembowli nie opuszczała go myśl o podróży do Rzymu i wstąpieniu do jakiegoś zakonu. Tymczasem władze austriackie otrzymywały od „życzliwych” donosy na ks. Adolfa, mówiące o jego kazaniach, które jakoby nawoływały do powstania, co było nieprawdą. Jednak, po którymś z nich, został (w Wielką Sobotę 1864) odesłany pod eskortą do Tarnopola, gdzie mieszkał przez cztery wielkanocne dni u jezuitów, a później do Lwowa, gdzie z kolei przesiedział dwa dni w więzieniu „karmelickim” przy ul. Batorego. Uwolniono go na skutek wstawiennictwa u namiestnika samego arcybiskupa. U niego więc spędził cały tydzień. Poczucie powołania do zakonu (mieli to być albo jezuici albo dominikanie) rozbijało się o braki pieniędzy i paszportu, niezbędnych do odbycia podróży do Rzymu. Wszystko się dobrze się skończyło, gdyż pieniądze otrzymał niespodzianie od anonimowego działacza Rządu Narodowego, a paszport otrzymał w kwietniu 1864, na skutek kolejnej interwencji abpa Wierzchlejskiego. Dnia 8 IV przez Wiedeń, Triest, Ankonę i Loretto wyjechał do Rzymu. Tam, po audiencji u papieża Piusa IX, razem z innymi kapłanami-emigrantami zamieszkał w domu gościnnym, zwanym Trinita dei Pellegrini, leżącym przy kościele o tej samej nazwie. Dla ks. Adolfa była to oczywiście okoliczność przejściowa. Nie ustawał w myśleniu nad wyborem nowej drogi, jaką było dla niego życie zakonne. Zmartwychwstańców do momentu przyjazdu do Wiecznego Miasta nie znał wcale, dopiero tu mógł o nich usłyszeć co nieco od braci kapłanów. A słyszał tylko potwarze, oszczerstwa i same złe słowa. Nazywano ich m.in. szpiegami i moskiewskimi żandarmami. Wszystko to za sprawą przede wszystkim otwartego listu ks. Hieronima Kajsiewicza ze stycznia 1863 r., skierowanego do kapłanów w Polsce i szlachty, w którym wzywał do wycofania się z udziału w powstaniu styczniowym. Te ataki na Zmartwychwstańców i ich pełne godności milczenie wzmocniły w młodym kapłanie szacunek do tego zgromadzenia, a z czasem nawet cichy podziw. Resztę dopełniły rekolekcje, które odbył pod kierunkiem innego znakomitego zmartwychwstańca, ks. Piotra Semenenki. Jak wspominał, ten czas rekolekcji sprawił, że pierwszy raz był tak oświecony i ogrzany życiem nadprzyrodzonym. Po tych rekolekcjach wszystko rozegrało się bardzo szybko: Bakanowski poprosił ks. Kajsiewicza o możliwość wstąpienia do nowicjatu, i natychmiast otrzymał odpowiedź twierdzącą. Pierwszego dnia lipca 1864 był już nowicjuszem, mieszkając w domu przy rzymskiej via Paolina. Jego mistrzem był sam przełożony generalny ks. Hieronim Kajsiewicz. Pierwsze śluby zakonne ks. Adolf złożył 8 grudnia 1865. Po tym uczęszczał jeszcze na dwuletni kurs teologii na uniwersytecie Sapienza. Jego celem miało być zdobycie tytułu doktora teologii. Wszystko ułożyło się szczęśliwie: Zakon podług pragnienia mojego obrany, studia odbywam dalej, wszystkie marzenia zostały uwieńczone. Miał podówczas 24 lata... Jego następną placówką, na której przygotowywał się do egzaminów, było sanktuarium maryjne na Mentorelli. Nie dane mu były jednak ani stopnie naukowe, ani zacisze Mentorelli. Zresztą póki siedział w samotni był - jak świadczy o tym jego korespondencja - pełen niepokojów i cierpień duchowych. Sytuacja jednak szybko się zmieniła. Na skutek decyzji przełożonych został przeznaczony do pracy na misji w diecezji Galveston w stanie Texas w USA. Już w końcu września 1866 roku znalazł się na statku płynącym z Havre, gdzie po 12 dniach trudnej podróży, 11 października dotarł do Nowego Jorku. Po dwudniowym wypoczynku kolejne 12 dni zajęła mu podróż, tym razem amerykańskim parowcem, do Galveston. Celem tej wędrówki było objęcie misji dla Polaków właśnie w diecezji Galveston w stanie Texas, do której zaprosił Zmartwychwstańców tamtejszy biskup Claude Dubuis. Po raz pierwszy - ale bynajmniej nie ostatni - ks. Adolf stał się „człowiekiem do zadań specjalnych”. Pełen entuzjazmu, razem z klerykiem Feliksem Zwiardowskim CR, 1 listopada 1866 rozpoczął pracę duszpasterską w osadzie Panna Maria, w której zamieszkiwało prawie 200 rodzin, przybyłych tam z Górnego Śląska. Obaj na początku zamieszkali w niezwykle trudnych warunkach (dopiero po trzech latach wspólnym wysiłkiem powstał dom, gdzie można było zamieszkać). Nie przeszkadzało to mu jednak absolutnie w gorliwym kaznodziejstwie, spowiadaniu, katechizowaniu, leczeniu swoich parafian (!) i w niezliczonych podróżach misyjnych, które jako przełożony wszystkich placówek misyjnych dla Polaków był obowiązany dokonywać, a które odbywał we własnym małym powozie. Podróże te bywały bardzo niebezpieczne, a to ze względu na grasujące bandy rozbójników, a to dzikie zwierzęta, a to Indian. Nigdzie więc ks. Adolf nie ruszał się bez broni palnej. Posiadał tam swego psa Lamurka i konia Bilika, wiernych druhów swych wędrówek. Z czasem Panna Maria stała się prężną wspólnotą, urządzoną według myśli o. Semenenki i charyzmatu zmartwychwstańców: Była to jakoby jedna wielka rodzina, w miłości i zgodzie w zagrodach swych pracująca (...) Każdy czuł się tu bratem, siostrą, w dźwiganiu wspólnej niedoli na obcej ziemi. Jego osobistym sukcesem było powołanie do istnienia już w grudniu 1866 szkoły. Była to w ogóle pierwsza polska katolicka szkoła powszechna w USA. W kwietniu 1867 spotkał go duże wyróżnienie: bp Dubuis mianował go wikariuszem generalnym dla Polaków w diecezji Galveston. Szybko się jednak okazało, że urząd ten był tylko powodem do strapień i smutku: wielu kapłanów podległych mu jurysdykcyjnie odbiegało swym postępowaniem od jakichkolwiek norm i oczekiwań, co często prowadziło go do rozczarowań. Rok później Bakanowski zrezygnował z tej funkcji. Latem 1870 ks. Kajsiewicz przeznaczył mu nową odpowiedzialną funkcję: magistra nowicjatu w Rzymie. Ks. Adolf musiał więc opuścić swych ukochanych parafian, co nie przyszło mu tak łatwo. Statkiem dopłynął do Nowego Orleanu, a stamtąd koleją dotarł do Chicago. Nie dane mu było jednak dotrzeć do Wiecznego Miasta. Wojna francusko-pruska zatrzymała go na dłużej w Chicago, gdzie stanął w sierpniu 1870 roku, zatrzymawszy się najpierw u jezuitów, a potem w domu miejscowego duszpasterza ks. Józefa Juszkiewicza. Bakanowski przybył w momencie bardzo przykrym: cała Polonia zbuntowała się przeciw swemu proboszczowi. Później okazało się, że ów zamęt w dużej części spowodowali nieprzychylni Kościołowi masoni. Jednak na razie ks. Adolf w krótkim czasie ułagodził całą sprawę. Ułożył także nowy statut dla towarzystwa ku czci Najświętszych Serc Jezusa i Maryi, oparty na konstytucji bractwa różańcowego o. Semenenki. We wrześniu 1870, by uniknąć jakichkolwiek podejrzeń ze strony kurii biskupiej, która posądzała go nawet o wzniecanie niesnasek w celu objęcia parafii przez zgromadzenie, wyniósł się z parafii i zamieszkał na przeciwległym końcu miasta u polskiej rodziny. Nieco później znowu się przeniósł, tym razem do pewnej rodziny irlandzkiej. Gdy pobity przez Polaków, zniechęcony i zdesperowany ks. Juszkiewicz w grudniu 1870 r. opuścił Chicago, bp Foley wyznaczył ks. Bakanowskiego tymczasowym duszpasterzem Polonii w tym mieście, do czasu zatwierdzenia go przez władze zgromadzenia. Biskup, widząc gorliwość polskiego misjonarza, już w lutym 1871 prosił o co najmniej dwóch kolejnych, i to koniecznie zmartwychwstańców. Prędko i Bakanowski nie miał wątpliwości: misję tutejszą brać jako podarunek Boży - ileż przeciwności i krzyżów poniosłem nim ona dostała się w nasze ręce - pisał w marcu 1871 do ks. Kajsiewicza. W uspokojonej już wśród Polonii atmosferze, 18 czerwca 1871, ks. Adolf przeżył wielką uroczystość. Biskup Foley poświęcił polski kościół św. Stanisława Kostki. Bardzo szybko otwarto polską szkołę i plebanię. Trzy miesiące później powrócił do miasta wybitny działacz społeczny Piotr Kiołbassa, nowy prezes Bractwa św. Stanisława Kostki, z którym razem zaczęli kierować poczynaniami emigrantów. Starym misjonarskim zwyczajem Bakanowski nie stronił w tym czasie od wypraw misyjnych, w czasie których odwiedzał polskie rodziny w stanach Indiana i Illinois. W lipcu 1871 r. wizytował zmartwychwstańcze misje przełożony generalny zgromadzenia, ks. Hieronim Kajsiewicz. Widząc potrzebę szybkiej decyzji, „zakorzeniającej” na stałe swych współbraci w Chicago, podpisał dziewięćdziesięcioletni kontrakt z biskupem Chicago na obsadzenie misji polskiej w całej diecezji. Porozumienie to obejmowało przede wszystkim parafię św. Stanisława Kostki. Z całą pewnością był to wielki, osobisty sukces ojca Adolfa, jego zaangażowania i pełnego miłości podejścia do swych parafian. Na nią mógł także liczyć, co było tym potrzebniejsze, że nie miał talentu do rozsądnego szafowania pieniędzmi. Z całą szczerością wyznawał swemu generałowi w sierpniu 1871 r.: w przeszłym miesiącu miałem przychodu 214 dol. i 50 centów, rozchodu 321 dol. i 25 centów, a nieco wcześniej: Spodziewam się bury kapitalnej od kochanych. Ojców za zmarnowanie finansów ... Wątpię, żebym się kiedyś z tej słabości wyleczył. Inna sprawa, że jego parafianie także nie grzeszyli bogactwem. Razem z kończącym wizytację generałem i ks. W. Barzyńskim był świadkiem wielkiego pożaru w mieście, który wybuchł 8 października 1871, a zaczął się w dzielnicy czeskiej (o 3 mile od kościoła) i w szybkim tempie rozprzestrzenił się po całym drewnianym mieście. Nie pomogła straż ogniowa - pożar trwał 4 dni. Spłonęło „zaledwie” 50 polskich domów. Kościół św. Stanisława i polska szkoła stały się miejscem schronienia dla wielu bezdomnych, a później rychło pojawiających się ofiar epidemii czarnej ospy. Po tych katastrofach ks. Adolf i jego parafianie, których było coraz więcej, pomogli znacznie w odbudowie miasta. Rok 1872 przyniósł trzy ważne osiągnięcia ks. Adolfa. Najpierw, w lutym, dopracował z biskupem nowy kontrakt tyczący pracy Zmartwychwstańców w Chicago. Następnie współdziałał przy założeniu kolejnego kościoła dla Polaków pod wezwaniem Św. Trójcy i był współorganizatorem polsko-czeskiego cmentarza św. Wojciecha w Niles pod Chicago, na którym z czasem znalazło miejsce spoczynku wiecznego m. in. wielu zmartwychwstańców, pracujących w parafiach chicagowskich. Tegoż roku otrzymał wsparcie w osobie ks. Augusta Sklarzyka CR, który jednakże szybko wystąpił ze zgromadzenia. Jeszcze w 1872 roku do pomocy przybył gorliwy ks. Jan Wołłowski CR, z którym razem zamieszkali, a który prowadził szkołę i pomagał w obowiązkach parafialnych. Tak jak w Pannie Maryi, tak i tu Bakanowski zorganizował parafię zgodnie ze wskazówkami założycieli, czyli oparł ją na zasadach miłości chrześcijańskiej i bratniej współpracy. W tym samym czasie zgromadzenie zmartwychwstańców przeżywało w Rzymie wielkie perturbacje. Na Kapitule Generalnej 1872 roku przyjęło ono, za przyzwoleniem swych współzałożycieli ks. Hieronima Kajsiewicza i ks. Piotra Semenenki, nową regułę napisaną przez współzałożycielkę niepokalanek M. Marcelinę Darowską. Reakcja ks. Adolfa była jednoznaczna: absolutnie nie mógł jej zaakceptować, gdyż za słabo zaakcentowała ona cnotę miłości chrześcijańskiej. W liście z 19 grudnia 1872 do ks. Kajsiewicza pisał: Reguła nowa tak piękna i wysoka, że zdaje się niepodobnym już wyżej sięgnąć duszy pracującej z łaską Bożą; przed nią się upokarzam, przyznaję i widzę całą drabinę Jakubową, ale kochani Ojcowie, czemuż te szczeble tak szorstkie, czemu tak mało upiększone miłością i słodyczą! Więcej tego było w regule starej! Konstytucja jakaż surowa, jaka zimna, absolutna doprawdy, a principio woła: Noli me tangere! Zresztą gdybym żył w klasztorze i myślał tylko o doskonałości swojej, zapewne przyjąłbym prędzej, ale w życiu misjonarskim i jeszcze w takim hałaśliwym jak tu w Chicago, gdzie już od 3 lat sam sobie zostawiony, zdało mi się niepodobnym i dlatego z całym dziecinnym zaufaniem zawołałem veto! Ojcze, tego chleba nie chcę, bo go nie strawię, daj mi lżejszego. Ta bardzo charakterystyczna dla Bakanowskiego odpowiedź może posłużyć za charakterystykę jego duchowości i odnaleźć w nim człowieka naprawdę wielkiego pokroju. Kapituła z 1872 roku przyniosła jeszcze jeden ważny problem. Utworzono bowiem prowincję północnoamerykańską, a na jej czele postawiono Niemca, pioniera misji kanadyjskiej, ks. Eugeniusza Funckena. Ojciec Adolf początkowo całkowicie odrzucił tę kandydaturę, nie mogąc się pogodzić, by na czele prowincji stał Prusak. Jako pierwszy zaprotestował przeciwko niej w słowach zdecydowanych: O Ojcu Funckenie tak nisko trzymam, iż ledwo cierpię jako członka naszego Zgromadzenia. O, jakież brudy słyszałem o nim od samego Ojca Generała! ... Wiemy o tym doskonale, w jakiej tu powszechnej opinii stoi Funcken wobec duchowieństwa. Tego nigdy znieść nie możemy, aby podobny infamis nami rządził (...) Składając wota Zgromadzeniu nie myślałem wcale, że to regule trapistów lub kapucynów - sądziłem, że to zgromadzenie polskie, gdzie Zwierzchność polska i cel główny polski (...) Oto zgromadzenie polskie! Jaki piękny wzgląd na nas Polaków! Od 6 lat pracujemy już w Ameryce, o gorliwości naszej mogą zaświadczyć nasi biskupi i tyleśmy u Was zasłużyli nasi Ojcowie, że oto poddaliście nas i naszą pracę pod Niemców i jeszcze takich, a z nas żaden nie był godzien zostać choćby najmniejszym radcą owego prowincjała. Niniejszym tedy protestuję i posłuszeństwo Funckenowi wypowiadam. Doszło nawet do tego, że w tym liście otwarcie liczył się z wystąpieniem ze zgromadzenia. Nikt w Rzymie nie mógł uwierzyć, że takie „niezakonne” i nacjonalistyczne słowa wyszły bezpośrednio od ks. Adolfa. Ksiądz Semenenko pisał do niego wprost: To mnie właśnie boli, to mnie przenika, że zdajesz się nie czuć jaki jest w podobnych przypadkach obowiązek przed Bogiem, i że ty tak lekko przeciw niemu postąpiłeś, jakby go wcale nie było! Jakby nie było Pana Boga, ani Przełożony Go nie stawiał, ani głos tegoż nie wyrażał woli Bożej, ani było obowiązku słuchania go; ale przeciwnie jakby wszystko zależało od sądu twego, i od tego czy ci się podoba czy nie podoba, a ostatecznie od widzimisię i od kaprysu? Księża współzałożyciele - Hieronim i Piotr - widzieli zgromadzenie jako międzynarodowe. Okazało się później, że bunt przeciw nowemu prowincjałowi był sterowany z Kentucky przez ks. Jana Wołłowskiego CR, a Bakanowski do niego się dołączył. Na skutek wyżej wspomnianej łagodności i cierpliwości swego mistrza duchowego, ks. Semenenki, w grudniu 1872 całkowicie podporządkował się nowej władzy i przeprosił za swe zachowanie. Nieco później, wiosną 1873 r., zdobył się nawet na osobiste wyrażenie ks. Funckenowi swego posłuszeństwa. Jednak była to zwykła formalność, bo jeszcze tej samej wiosny Bakanowski uwolnił się od tego przełożeństwa, opuszczając na zawsze Amerykę. Wszystkie te wydarzenia, połączone z przyzwyczajeniem do samotności, sprawiły, że dramatycznie w tym czasie Bakanowski przeżywał mocny kryzys „tożsamości zmartwychwstańczej”. Myśli o opuszczeniu zgromadzenia, które tak kiedyś ukochał, były z nim aż do roku 1874. To on, a nie ks. E. Funcken reprezentował prowincję północnoamerykańską na Kapitule Generalnej 1873 roku. Był jej aktywnym uczestnikiem. Mówił m. in. o tym, czym żyła misja amerykańska. W imieniu księży pracujących w Stanach Zjednoczonych postulował oddzielenie od regionu kanadyjskiego. Swoje sprawozdanie zakończył wyrażeniem szczerego żalu za nieposłuszeństwo wobec ks. Eugeniusza i za spowodowanie tym smutku we wspólnocie. Publicznie poprosił o modlitwę, aby mógł stać się pokorniejszym zakonnikiem. Na tej kapitule zadecydowano - nie bez udziału asystenta generalnego, ks. Juliana Felińskiego CR - będąc pod wpływem m. Marceliny Darowskiej, że każdy młody zmartwychwstaniec powinien przejść coś w rodzaju drugiego nowicjatu pod okiem samej Matki w klasztorze niepokalanek w Jazłowcu. Jednym z pierwszych poddanych tej próbie stał się ks. Adolf. W tym czasie przyszły na niego kolejne próby. Tuż po kapitule generał demaskował jego postawę: Rozumujesz, drogi mój Adolfie, zupełnie jak to dziecko. Powiadasz, że twój charakter powołany do życia czynnego, do życia apostolskiego. A ja Ci powiem w całe szczerości, że Ty pod życiem czynnym co innego rozumiesz niż życie prawdziwie apostolskie; Ty rozumiesz życie pełne rozrywek i przyjemności, bez żadnej przykrości i bez ofiary!!! W ślad za tym muszę Ci to drugie powiedzieć: że takie życie prowadzi do zguby , i koniecznie tam prowadzi. Czyż Ci mam przypominać Twoje własne doświadczenie? .... A w cóż się obróciło Twoje postanowienie? Twoje uroczyste oddanie się Bogu? (sierpień 1873). Był w tym liście jeszcze zarzut niepotrzebnego przesiadywania we Lwowie, zbyt ludzkiego traktowania powołania oraz próżności, gdyż ks. Adolf nie chciał uczyć religii w klasach niższych internatu w Jazłowcu. Tymczasem przybywszy do Jazłowca, wraz z ks. Władysławem Witkowskim dnia 10 listopada 1873 - po pierwszych nieporozumieniach z ks. Walerianem Przewłockim, który pełnił w klasztorze funkcję kapelana - dobrze przystosował się do unormowanego, klasztornego trybu życia. Głosił siostrom kazania, rekolekcje, spowiadał (także i dziewczęta z prowadzonego przez siostry internatu), prowadził nabożeństwa, także w kościele parafialnym. Z czasem, po wyjeździe w maju 1874 zdegustowanego ks. Przewłockiego do Rzymu, stał się samodzielnym kapelanem. Szybko jednak znowu dopadł go wielki kryzys powołania zakonnego. Odbył nawet długą rozmowę o tym z matką Marceliną, ale wyszedł od niej zimny jak głaz. Jednak zdecydowanie, a jednocześnie zagubienie ks. Adolfa było tak wielkie, że w lutym 1874 r. złożył oficjalną prośbę o opuszczenie zgromadzenia. Znów ks. Semenenko musiał użyć swoich wszystkich wpływów, bo widział w księdzu Adolfie wielki dar dla zgromadzenia. I tym razem zdołał go przekonać do pozostania we wspólnocie, choć nie była to sprawa prosta. Jeszcze w kwietniu 1874 odpierał zarzuty rady generalnej, wskazując na niewłaściwą formację zakonną, która nie rozpoznaje psychiki konkretnego człowieka, jego charakteru i zdolności, a która tylko morduje ducha. Dlatego też Bakanowski sprawę upominania przełożeńskiego traktował jako coś śmiesznego, dziwnego i tyrańskiego. Miesiąc później napisał o swej wizji przełożonego: Potrzebuję ojca, przyjaciela, brata - ale precz z panami! Czynił też warunki swego pozostania w zgromadzeniu: jeśli ma w nim pozostać, to nigdy nie podda się władzy ojców Przewłockiego, Kalinki i Zbyszewskiego, bo są to ludzie trudni, niezrozumiali i egoistyczni. Historia pokazała jednak coś innego. Wszyscy trzej mieli w przyszłości rzeczywiście zostać jego przełożonymi (Przewłocki jako generał w latach 1887-1895, Kalinka we Lwowie 1881-1883, Zbyszewski w Krakowie 1888), co wcale nie przeszkodziło Bakanowskiemu wytrwać do końca w zgromadzeniu! Skoro już krytykował wszystko dookoła, to i dostało się Kościołowi w Galicji: pisał więc o jego nędzy duchowej, zepsuciu, strupieszałości, stagnacji wśród duchowieństwa, braku rekolekcji dla księży, kłótniach i intrygach przy obejmowaniu „atrakcyjnych” probostw, gderliwym arcybiskupie i kanonikach rozprawiających tylko o swoich posiadłościach. Na wieść o tym, że nie chciał już dłużej siedzieć w Jazłowcu rada generalna rozważała przeniesienie go jeszcze w roku 1874 do pracy apostolskiej w Bułgarii. On jednak ani chwili nie czuł tam powołania. Nadto nie był w ogóle przygotowany do takiej pracy. Głos wewnętrzny natomiast mówił mu, że powinien udać się do Rzymu, gdzie miał w planach napisanie książki, a potem powrót do pracy na misjach amerykańskich. W tym czasie także rodziła się w nim - choć jeszcze niewyraźnie - myśl szczególnego powołania do pracy wśród Polaków. W tym celu latem 1874 podjął rozmowy z tamtejszym kanonikiem o możliwościach osiedlenia się zmartwychwstańców w Galicji. Tym bardziej, że od wielu ludzi zdążył usłyszeć o tym, że byłby tu mile widziany i słuchany. Wzrastał jego podziw dla życia wspólnego sióstr. Przez to czuł się w jazłowieckim klasztorze coraz lepiej i jasno widział, że pełna chaosu praca w Ameryce nie przyniosła właśnie takich owoców jak trzeba. Nigdzie nie bywam, prawie żadnej rozrywki, ruchu bardzo mało, siedzę ciągle nad książką w klasztorze, a oto zdrowie, wesołość, lekkość, swoboda myśli i serca jak nigdy! - podsumowywał swój jedenastomiesięczny pobyt u Niepokalanek. Nic dziwnego, że tam właśnie zjawiła się absolutna chęć porzucenia świata tylko w tym celu, by zostać dobrym zakonnikiem. Na takie dictum otrzymał wezwanie do Rzymu. Siostry pożegnały go bardzo serdecznie. W Wiecznym Mieście przebywał przez osiem miesięcy (od października 1874 do czerwca 1875), studiując dzieła patrystyczne i przygotowując się do pracy misyjnej i rekolekcyjnej. Odczuł wówczas szczególną łaskę i szczęście z powodu przynależności do zmartwychwstańców. Latem 1875 otrzymał od rady generalnej wezwanie do powrotu na misje teksańskie. W tym celu w lipcu tegoż roku pojawił się w Paryżu, by we wrześniu wsiąść na statek i odpłynąć do Ameryki. Szybko zaangażował się pracę duszpasterską dla tamtejszej Polonii. Przełożony misji, ks. Aleksander Jełowicki CR, dostrzegł w nim kapłana doskonale nadającego się do pracy w tamtym środowisku. Sam Bakanowski spotkał tam swego przyjaciela, ks. W. Witkowskiego CR. Często też pisał o lęku, jakim przejmuje go myśl o pracy w Ameryce. To, a także upór ks. Jełowickiego, sprawiły, że przełożeni w sierpniu 1875 postanowili, że pozostanie w Paryżu. Ojciec Adolf przyjął tę decyzję z ulgą. Szybko też zaaklimatyzował się w Paryżu, pracując gorliwie także i wśród polskich wizytek w Wersalu. Sprawa misji amerykańskich leżała mu jednak ciągle na sercu, przeciwnie jak u faktycznie rządzącego sprawami personalnymi zgromadzenia, ks. Juliana Felińskiego CR, który zdecydowanie popierał myśl M. Darowskiej, by pracować wyłącznie wśród Polaków w kraju, i że wszystkie inne placówki zmartwychwstańcy powinni zamknąć. Ciągle martwił się o ich stan i niezmiennie wyrażał przekonanie, że nie można ich zamykać i wycofywać się ani z Texas, ani z Chicago, gdyż zgromadzenie bardzo straci na tym u ludzi tamtejszych, u biskupa, a w konsekwencji i w rzymskiej Propagandzie Wiary. Jego głos z pewnością przyczynił się do tego, że rada generalna pozostawiła jednak tam misjonarzy. Można zaobserwować dwojaki stosunek ks. Adolfa do pracy na misji paryskiej. Na początku 1877 roku twierdził, że nie ma tu pola pracy dla nas i nie ma też godnej, a raczej nie widać żadnej z pracy przeszłości. Na kazania gromadziło się zaledwie kilkudziesięciu wiernych. Musiał bywać na nudnych wizytach, a na dodatek był śledzony przez szpiegów moskiewskich. Był tam tylko po to, by wyćwiczyć się w kaznodziejskim fachu. Misję trzeba więc zamknąć, a on sam był gotów natychmiast jechać do Ameryki. Jednak kilka miesięcy później pisał do ks. Przewłockiego z entuzjazmem: Trzeba tu żyć, żeby poznać i przekonać się jak misja tutejsza zmartwychwstańców bardzo potrzebuje. Przy tym wymieniał wykaz obowiązków duszpasterskich: kazania i nabożeństwa w święta i niedziele, wizyty u chorych i umierających, opieka nad starcami w przytułku św. Kazimierza, obowiązki kapelana u polskich Wizytek w Wersalu. Z innych informacji dowiedzieć się można, że pomagał jeszcze ks. Witkowskiemu w Wielkim Poście w pracy duszpasterskiej wśród żołnierzy w Mendon, a także uczył łaciny córkę generałowej Zamojskiej, Marię. Zadziwiająca zmiana poglądów! Tym bardziej, że podejmował się nadto misji pośrednika w kościelnych w Rzymie. I tak przesłał tam prośbę Polaków mieszkających w guberniach rosyjskich wystosowaną przez księcia Stanisława Lubomirskiego o przedłużenie wiernym Roku Jubileuszowego (1875) aż do końca roku 1876. Z kolei przebywający w Paryżu wiosną 1876 r. biskup żmudzki Bereśniewicz prosił za jego pośrednictwem, by ostrzec Rzym przed dwoma kandydatami na biskupstwo podanymi przez rząd rosyjski. Z czasem ks. Bakanowski, na skutek postępującej choroby ks. Jełowickiego, przejął na siebie ciężar całej pracy wśród Polonii w paryskim kościele Wniebowzięcia NMP. W listopadzie 1877 przebywał chwilowo w Londynie i zauważył wielką potrzebę pracy polskiego księdza wśród 100 tamtejszych rodzin. Ofiarował się tam nawet pracować, jeśli tylko władze zakonne zdecydują się przyjąć tę misję. Tak też się stało. Na skutek umowy kard. Manninga, arcybiskupa Westminster z ks. Semenenką, Bakanowski przybył do Londynu w czerwcu 1878 r. w celu wygłoszenia w kościele św. Piotra rekolekcji dla Polaków. Zadowolony z tej pracy kardynał zasugerował, by ks. Adolf zorganizował polską parafię. Generał zgodził się tym bardziej, że Polacy mieli już swoją kaplicę właśnie w kościele św. Piotra poświęconą przez kardynała w sierpniu 1878 r. Znalazł się także dobrodziej misji - lord Edward Denbich. Zgoda ta była uzależniona od przynależności do domu paryskiego. Tak więc latem 1878 r. rozpoczął się nowy i - jak się później okazało - najbardziej dramatyczny okres życia ks. Bakanowskiego. Sytuacja Polaków w Londynie nie była w tym czasie wesoła. Byli bardzo biedni, chociaż bardzo długo i ciężko pracowali w miejscowych fabrykach. Czas na nawiedzenie kaplicy mieli tylko w niedzielę. Ze względu na brak duszpasterza ich stan religijny można było nazwać „pustynią duchową”. Ks. Adolf nie zrażał się tym jednak, tym bardziej, że Polonia londyńska spodziewała się, że zostanie u nich dłużej. W przeciwnym razie groziła nawet odejściem od Kościoła. Stan ducha misjonarza był dobry. Sam dbał o niego, jeżdżąc na cotygodniowe rekolekcje do pobliskiego klasztoru redemptorystów i regularnie spowiadając się u mało znanego jeszcze wówczas o. Bernarda Łubieńskiego. W listopadzie 1878 r., dzięki kardynałowi, otrzymał wolny wstęp na pół roku do biblioteki British Museum. Było to niezmiernie ważne, gdyż szybko spotykać go zaczęły spore trudności. Spotykały go nieprzyjemności ze strony innego polskiego, księdza Podolskiego; zaczął otrzymywać listy z pogróżkami od masonerii; a i lud jemu powierzony gotował mu rozmaite utrapienia. W marcu 1879 nazwał wprost to środowisko „kipiącym piekłem”, a liczbę „prawdziwych katolików i dobrych ludzi” oszacował na 10. Nieustannie borykał się z problemami finansowymi, mimo stałej pomocy ze strony misji paryskiej i lorda Denbicha. W rocznicę wybuchu powstania listopadowego w roku 1879 wygłosił patriotyczne kazanie, w którym m. in. napiętnował działalność masonerii. Kazanie to przetłumaczył i wydrukował w kilkuset egzemplarzach. Za ten śmiały krok o mało nie zapłacił życiem. Pewnego dnia, wiedziony jakąś intuicją, poszedł odprawiać Mszę św. nie jak zwykle do głównego ołtarza kościoła św. Piotra, ale do bocznego. W momencie słów konsekracji na głównym ołtarzu wybuchła eksplozja. Jedna ze świec tam stojących (specjalnie na tę Mszę zakupionych) napełniona była dynamitem. Ten nieudany zamach rozzuchwalił tylko jego przeciwników. W styczniu 1880 r. stało się najgorsze: w czasie Mszy św. zamachowiec w kościele oddał do niego pięć, niecelnych na szczęście, strzałów. Zamachowca ujęto natychmiast wspólnym wysiłkiem wiernych i policji. Po tym wydarzeniu otrzymał policyjną ochronę, sam nocami nigdzie nie wychodził, a Msze odprawiał codziennie (poza niedzielami i świętami) w innym kościele. W tym czasie, licząc się z kolejnymi zamachami, przyszedł do interesującej myśli, którą podzielił się z ks. Semenenką: mnie się zdaje, że zakon nasz ma przeznaczenie od Boga szczególne przeciw stowarzyszeniom podziemnym. Miał prawo tak pomyśleć, gdyż od dawna był na „celowniku” masonerii. W lutym 1880 r. uczestniczył w procesie zamachowca. Był to Peter Scossy, robotnik, wynajęty oczywiście przez masonów, który otrzymał wyrok dożywotniego więzienia. Bakanowski przyrzekł sobie, że odtąd będzie się modlił się za nieszczęśnika w czasie każdej Mszy. W świetle powyższego jego misja w Londynie była zakończona. Jednak mimo odwołania go stamtąd przez generała, na skutek prośby kard. Manninga, pozostał tam jeszcze przez 7 miesięcy. W roku 1880 zmartwychwstańcy otrzymali po długich staraniach pozwolenie na osiedlenie się w Galicji. Nie było lepszego kandydata na rozpoczęcie tej niezmiernie ważnej dla zgromadzenia pracy niż ks. Bakanowski. W sierpniu 1880 opuścił Londyn i już we wrześniu tego roku osiadł w Dźwiniaczce, na dworze hrabiny Heleny Koziebrodzkiej, gdzie z dala od wielkomiejskiego hałasu przygotowywał kolejne kazania i rekolekcje. Ku temu miały mu pomagać coraz to nowe książki ascetyczno-teologiczne, o których przysłanie ciągle prosił. Codziennie odprawiał w dworskiej kaplicy Mszę św., modlił się z ludźmi różańcem, katechizował dzieci i pomagał współbraciom w odległych o 5 km Wołkowcach w pracy duszpasterskiej. Z czasem zaczął nawet uczyć się na nowo języka rosyjskiego, by głosić kazania w tym języku. Idea stałego osiedlenia się nad Dniestrem rychło upadła z racji wielkich niedogodności komunikacyjnych, stąd decyzją ks. Semenenki Zmartwychwstańcy wycofali się z obu tych placówek. Tak więc w lutym 1881 roku widzimy już ks. Adolfa we Lwowie, gdzie został rektorem kościoła na ul. Piekarskiej oraz współpracownikiem założyciela internatu dla dzieci unickich i pierwszego przełożonego domu lwowskiego, wybitnego historyka, ks. Waleriana Kalinki CR. Najpierw przyszło mu „dawać” ośmiodniowe rekolekcje franciszkankom, potem na Wielki Post lwowskiej inteligencji. By wysłuchać o. Adolfa ludzie przychodzili do kościoła już dwie godziny wcześniej. Na życzenie arcybiskupa głosił słowo Boże (całkowicie według koncepcji ks. Semenenki) przez cały maj 1881 w katedrze lwowskiej. Rychło okazało się, że wiernych było tylu, że trzeba było otwierać drzwi frontowe świątyni. Z czasem (jeszcze w tym samym roku!) odprawił rekolekcje benedyktynkom i sakramentkom. To był tylko początek siedmioletniego posługiwania ks. Adolfa w Galicji Wschodniej. Każdy następny rok wyglądał podobnie. Wydaje się, że wówczas jego talent kaznodziejski zabłysnął pełnym blaskiem. Doszło do tego, że w marcu 1885 po prowadzonych przez niego rekolekcjach wielkopostnych deputacja pań udała się do arcybiskupa lwowskiego Seweryna Morawskiego z prośbą o mianowanie ks. Adolfa kaznodzieją katedralnym. Przy tym wszystkim nie zapominał o postulacie wychowywania w zgromadzeniu dobrych kaznodziejów. Potrzeba była tym nagląca, że niebawem w Krakowie zmartwychwstańcy mieli otworzyć swój nowy dom i tam także potrzeba było wykształconych w tym „fachu” zakonników, głoszących kazania - podobnie jak we Lwowie - głównie do inteligencji i arystokracji. Ojciec Adolf alarmował generała w 1884 roku: u nas zaś w zgromadzeniu stanęło na tym, że całe kaznodziejstwo opiera się na mnie. Muszę mówić i mówić bez końca, a na wszystkie strony, mówić choćby i dwa razy na dzień, jak np. jutro w niedzielę - rano i wieczór. Ks. Bakanowski zajmował się też innymi sprawami. Pod koniec 1882 r. rekomendował do zgromadzenia swego brata Stefana, który po rocznym („nieskonsumowanym”) małżeństwie, zdecydował się wstąpić (po raz drugi!) do zmartwychwstańców. Katechizował w trzech pensjonatach lwowskich: panien sakramentek, pani Niedziałkowskiej i panny Kamili Poh. Uczył też religii indywidualnie. Zabiegał o jak najszybsze oddanie do użytku nowego budynku internatu. Nie brakowało również i przeciwności. Sam pisał o nieprzychylnej postawie części duchowieństwa diecezjalnego, niezadowolonego z jego popularności kaznodziejskiej. Zaś na początku roku 1887 przyznał się nowo wybranemu generałowi ks. Walerianowi Przewłockiemu do otrzymywania od trzech lat ohydnych anonimowych paszkwilów, które skutecznie zatruwały mu życie. Po odprawieniu we wrześniu i październiku 1888 r. misji w Brodach i Stryju, ks. Adolf osiadł w Krakowie na ul. Łobzowskiej, gdzie władze zakonne przeznaczyły mu następną placówkę. Zmartwychwstańcy mieszkali tam od roku 1886. Kościół zaczął funkcjonować rok później. Działał tam nadto nowicjat, w planach było uruchomienie internatu dla chłopców. Pierwszym przełożonym domu był ks. Leon Zbyszewski. Niestety - kiedy będąc jeszcze we Lwowie, o. Adolf przyjechał do Krakowa, by obejrzeć swe przyszłe miejsce pracy, o mało się nie załamał. Atmosfera w całym domu była przygnębiająca i sztywna. Brudno było wszędzie. Nowicjusze pracowali fizycznie cały dzień jak najemni pracownicy, zaniedbując formację duchową. Przełożony - niczym dyktator - chciał o wszystkim decydować. Jednak o. Adolf pojechał tam pełen dobrych zamiarów. Od listopada 1888 rozpoczął kazania w kościele, a także wykład Pisma św. dla nowicjuszy. Szybko jednak poprosił generała o wyznaczenie mu rektorstwa kościółka. Bliższa współpraca z o. Leonem okazała się niemożliwa, co wpłynęło na niego deprymująco. Pisał w tym czasie do generała: Pobyt mój tutaj nie przynosi nikomu korzyści, ani mnie ani ludziom. Jestem kompletnie, jak to mówią, wykolejony. Siedzieć wpośród takiego bezładu, wśród form najdziwaczniejszych, i jeszcze słuchać, potakiwać, robić tak samo - doprawdy za wiele dla mojego żywego, czynnego usposobienia. Napisał po tym wprost, że ten pierwszy miesiąc w Krakowie skrócił jego życie o jakieś dziesięć lat. Okazało się jednak, że ks. Zbyszewski rychło zrzekł się wszystkich funkcji w Krakowie, by dwa lata później w ogóle wystąpić ze zgromadzenia. Jego następcą na przełożeństwie został właśnie ks. Bakanowski. Powoli więc mógł realizować swoje zadania. Oczywiście na pierwszym miejscu było kaznodziejstwo. Podobnie jak we Lwowie, na Łobzowską przychodzili arystokraci, zwabieni sławą, jaką zdobył on we Lwowie. Prędko zaczęła się roznosić wieść o znakomitym kaznodziei. Zaproszeń do wygłoszenia misji czy rekolekcji miał mnóstwo. Stale jeździł do zmartwychwstanek do Kęt, do Lwowa, bywał w różnych kościołach krakowskich, w Przemyślu, Wieliczce, Tenczynku, Czernichowie, w późniejszym czasie w Wiedniu. Od początku zawiązał serdeczne, duchowe więzi z krakowskimi karmelitankami, a także z klasztorem nazaretanek na ul. Warszawskiej, który nawiedzał - aż do swej śmierci - z rekolekcjami i konferencjami. Jako rektor kościoła starał się, by liturgia w nim sprawowana była jak najpiękniejsza i najokazalsza. Na Oktawę Wielkanocy 1889 roku zaprosił do celebry kapłanów z innych kościołów Krakowa (codziennie innego), a biskupa Dunajewskiego na zakończenie. Na czas nabożeństw majowych w roku 1890 zadbał, by zawsze w świątyni były świeże kwiaty. Sprowadził z Monachium figurę Chrystusa Zmartwychwstałego, poświęconą przez kardynała na wiosnę 1891 roku. Inną formą pracy, niezwykle odpowiedzialną, było formowanie nowicjuszy. Rada generalna kilkakrotnie powierzała mu urząd magistra nowicjatu, co świadczyło o dużym zaufaniu do jego metod pracy wychowawczej. Jako taki był wymagający, stąd wielu odchodziło z kwitkiem, nie spełniając już na początku kryteriów ustalonych przez mistrza. Pisał o nich do generała w listopadzie 1891: Ani nauki, ani żadnej idei w duszy, ani werwy, siły moralnej, ani zdrowia nawet nie ma. Wielu także wycofywało się w trakcie formacji, która odtąd stała się wreszcie formacją duchowo-intelektualną. Należy również dodać, iż nie szczędził wysiłków przy powstawaniu internatu dla młodzieży męskiej. Tradycyjnie już oddawał się prywatnym lekcjom katechizmu i historii Kościoła dla panienek i pań z tzw. dobrych domów. W roku 1890 miał ich aż 11, co jednak nie przynosiło domowi żadnych dochodów, gdyż rodziny te (m. in. Szembekowie, Tarnowscy, Tyszkiewiczowie) wspomagali już finansowo internat zmartwychwstańców we Lwowie. Jako przełożony tak ważnego domu, jakim był dom krakowski, starał się być przykładem dla wszystkich: Wszystkiego się lękam, a najbardziej tego, bym nie dał komu jakiego zgorszenia. Przykład dobry przełożonego wymowniej działa niż wszystkie jego konferencje. Stąd też może brała się jego niechęć do jakichkolwiek wizyt w domach krakowskich: Niech tam zakonnik będzie zadziwiająco uczony i święty nawet, wizytami swoimi stanie się dla społeczeństwa kompletne zero, a nawet zgorszeniem - pisał do generała w listopadzie 1891. To zadziwiające, zważywszy na fakt jego wielkie znajomości i dar nawiązywania kontaktów. Jednak nie udawało mu się do końca wytrwać w swoich zamiarach. W czasie swej kuracji w Szczawnicy w roku 1898 prowadził na tyle towarzyskie życie wśród kuracjuszek, że aż wzbudziło to niepokoje wśród jego współbraci. Jako przełożony domu krakowskiego był obecny w obejmowaniu przez zmartwychwstańców placówki w Wiedniu, głosząc tam misje, rozmawiając o szczegółach nabycia kościoła Św. Krzyża z posłami polskimi, namiestnikiem Galicji, księżmi wiedeńskimi. Gdy dom zakonny tamże stał się faktem, ks. Adolf został we wrześniu 1897 pierwszym prowincjałem nowej polsko-austriackiej prowincji. Z tej racji zwielokrotnił swe wyjazdy do Wiednia, Lwowa i Kęt. Był niezwykle troskliwym przełożonym. Bardzo gorliwie wspomagał siostry nazaretanki w Krakowie. Rekolekcje, nauki, spotkania z siostrami, kwartalna spowiedź wypełniały jego posługę wśród zawsze mu wdzięcznych sióstr z domku przy ul. Warszawskiej. To one nazywały go „pierwszym kaznodzieją w Krakowie” i szczególnie ciepło obchodziły, wraz z mieszkankami internatu, jego imieniny. Tuż przed wyjazdem z Krakowa, w maju 1902, został dyrektorem „Dzieci Maryi”, stowarzyszenia dziewcząt mieszkających w internacie nazaretańskim. Obowiązki te traktował niezwykle poważnie niemal do końca swego życia. Na koniec swej długiej kadencji przełożonego w Krakowie doczekał się nowych Konstytucji zgromadzenia i zatwierdzenia ich przez papieża Leona XIII. Był to jednak początek wielkiej „burzy”, która nieomal zakończyła się „wielką schizmą” w zgromadzeniu. Przedmiotem sporu między generałem zgromadzenia ks. Pawłem Smolikowskim a pozostałymi były te zapisy w konstytucjach, które nie przystawały do realiów zakonnego i parafialnego życia. „Oliwy do ognia” dolewał sam generał uparcie trwając przy ustalonych odgórnie przepisach, a także prokurator generalny ks. Władysław Marszałkiewicz, człowiek o wybujałych ambicjach osobistych. Otwarcie należy podkreślić fakt stanięcia przez ks. Bakanowskiego po stronie prawowitej władzy. Czyż mogło być inaczej, kiedy sam pisał jeszcze w roku 1892: Na życie zakonne patrzę zawsze jak na wojskowe, i w czasie wojennym. Raczej żyć bym przestał, niż w zakonie choćby najmniej sprzeciwić się rozporządzeniu Generała. Pomijam już wzniosłe pobudki do posłuszeństwa nadprzyrodzone; ale po prostu wymaga tego naturalna logika, samo po czucie porządku, że nie tylko trzeba słuchać, lecz nadto rzetelnie podług myśli rozporządzającego wypełnić. Powtarzam, to moja zasada, idea, życie i wszystko. W roku 1903 władzę nad zgromadzeniem objął, jako wizytator apostolski, benedyktyński opat z Subiaco o. Mauro Serafini. W sierpniu 1902 roku ks. Bakanowski przeniósł się do Wiednia, gdzie został przełożonym domu i rektorem kościoła Św. Krzyża. Placówka ta, choć bardzo młoda, przeżywała spory kryzys i nie miała szczęścia do przełożonych. Księdza Adolfa jako doświadczonego zakonnika po raz kolejny władze zgromadzenia wysłały na niełatwą placówkę. Już na początku nabawił się poważnej choroby żołądka, trwającej całe trzy miesiące (od grudnia 1902 do lutego 1903), którą przeleżał we Lwowie, a którą potraktował jako łaskę od Boga. Gdy choroba odeszła, nieoczekiwanie zaczynał napomykać o swojej starości. Być może pierwszą oznaką tejże były nadzwyczaj surowe charakterystyki swoich podwładnych. W czerwcu 1903 zwierzył się generałowi, że jest coraz bardziej surowy i absolutny w swoich rządach przełożeńskich. I dlatego, czując się niezrozumianym, stwarzał sobie własny świat, czerpany z książek i modlitwy na tle pokuty za moje grzechy. Szatan przesiewa nas – napisał do swego generała. Jednak mimo tej izolacji, w jakiej się znalazł, starał się przez cały czas o przywrócenie jedności we wspólnocie. Przyznać trzeba, że mimo że od czasu do czasu przysyłał wiadomości, że każdy bez pretensji na swoim miejscu oraz, że ojcowie odmienili się na dobre, a ja pokochałem Wiedeń, to jednak samotność i niezrozumienie ze strony współbraci otaczały go do końca pobytu w stolicy Austro-Węgier, czyli do roku 1908. Osłodą w tej goryczy były częste odwiedziny w domu wiedeńskim zaprzyjaźnionych hierarchów Kościoła w Galicji, z abp Józefem Teodorowiczem na czele, którzy w stolicy Cesarstwa przebywali z racji swych poselskich obowiązków. . Inną oznaką „starzenia się” duchowego były wspomnienia, w które coraz częściej „popadał”. Niezwykle miło wspominał swą działalność w Ameryce i w Paryżu. W roku 1907 otrzymał nawet propozycję od nowego Generała zgromadzenia, ks. Jana Kasprzyckiego, pracy misyjnej w Ameryce. Odmówił jednak stanowczo: jakaż by tam korzyść była ze starego grata!? Nie stronił jednak o. Adolf od rekolekcji, które wygłaszał (tradycyjnie już) we Lwowie, Kętach i Krakowie. Nie zapominał też o zaprzyjaźnionym klasztorze nazaretanek w Krakowie. W roku 1904 odwiedził klasztor 5 razy, w 1905 – 6, w 1906 – 6, w 1907 – 5, 1908 – 4. Zwyczajowo już kierował „Dziećmi Maryi”, co kwartał spowiadał siostry, prowadził rekolekcje, czym zaskarbiał sobie wdzięczność zakonnic i dziewcząt tam mieszkających. Rekolekcje dla sióstr w lipcu 1904 kronikarka klasztorna opisała jako nie mających sobie równych. Corocznie uroczyście obchodzono jego imieniny, urządzając na jego cześć tzw. teatrzyki. Władze zgromadzenia w lipcu 1908 r. wyznaczyły go przełożonym domu we Lwowie, który to urząd pełnił przez jedną kadencję, to znaczy 3 lata. Rozkład jego zajęć nie zmienił się zbytnio. Coraz częściej za to pojawiała się w jego życiu melancholia i smutek, być może spowodowane coraz większym upadkiem sił i utratą zdrowia. Pierwszy taki wyraźny kryzys możemy odnotować w styczniu 1911. Kilka miesięcy później otwarcie wspominał już o swojej śmierci. Zaczął się obrachunek z życiem: O, ileż widzę w sobie niewierności wobec łask od Boga otrzymanych, ile nędzy, zuchwalstwa, na którym budowałem swe życie, to chyba tylko wieczna miłość Boża mogła to znosić. Jakże chętnie poszedłbym teraz na eremię do Kamedułów np., aby tam resztę życia mojego wdzięcznie Bogu poświęcić. Z ludźmi światowymi zerwałem zupełnie, nie bywam nigdzie. Drażnią mnie swymi rozmowami nie do wytrzymania – zwierzył się ks. Smolikowskiemu w maju 1913. W tymże roku zaprzestał już spowiadania u Nazaretanek i odsuwał się powoli od kierowania „Dziećmi Maryi”. Nie zrezygnował tylko ze swych ukochanych rekolekcji, nie tylko u nich, ale i w „stałych” miejscach. W maju 1913 roku odbył we Lwowie swój złoty jubileusz święceń kapłańskich w katedrze ormiańskiej. Kazanie wygłosił gospodarz katedry abp Józef Teodorowicz. W sierpniu 1914 opuścił zagrożony przez działania wojenne Lwów i przybył na swoją ostatnią placówkę - do ukochanego Krakowa. W roku 1915 nawiedził nazaretański klasztor aż 15 razy: Dobry Ojciec czuje się u nas swobodnie, jak ojciec wśród dzieci – pisała kronikarka klasztorna 17 czerwca 1915. Po raz ostatni pojawił się tam w styczniu następnego roku. Ostatnią Mszę św. z ludem ks. Bakanowski sprawował w kościele na Łobzowskiej w poniedziałek 14 marca 1916 o godz. 7 rano. Zaczęły ostatnie dwa miesiące jego życia. Nazaretanki zanotowały jeszcze w kwietniu tego roku: Nasz drogi O. Bakanowski coraz słabszy, jakaś wewnętrzna choroba szybko się rozwija. Bezpośredni świadek jego ostatnich dni, ks. Władysław Orpiszewski wspominał ten czas po latach: Ledwośmy stracili Ojca Pawlickiego, kiedy Ojciec Bakanowski zaczął szybko ku końcowi się zbliżać. Już przestał prawie chodzić do Nazaretanek. Odczuwał bardzo silne boleści, które jednak się zmniejszyły, ale słabł coraz więcej. Jednak nie kładł się do łóżka, tylko samotnie siedział u siebie. Nie lubił nawet, by do niego chodzono i trwał w samotności, ale zawsze był spokojny i uprzejmy. Doktor jednak uprzedził nas, że coraz jest niebezpieczniej z jego stanem i oznajmił, że gdyby tętno pulsu zaczęło się zmieniać i dojdzie do pewnej liczby, będzie to znak bliskiego końca. Dopiero był zaczął leżeć w łóżku, nie rozbierając się jednak. Aliści raptem doktor skonstatował zapowiedzianą zmianę pulsu i zaraz nas uprzedził. Pokazał się także katar szczytu płucowego. Było to wieczorem koło ósmej. Ojciec Iwanczewski oznajmił mu, że jego stan jest groźny. Wyspowiadał się najspokojniej, przyniosłem mu Komunię Św., potem o. Iwanczewski dał mu Oleje św., także w zupełnym spokoju przyjęte przez niego. Przeciągało się to do późna wieczorem. Wszyscy się rozeszli i został przy nim tylko ojciec Dembiński. Ja, mieszkając na tym samym korytarzu blisko, poszedłem się położyć, prosząc, by w razie konania o. Dembiński mnie zawołał. I rzeczywiście po półtorej godzinie wezwał mnie o. Dembiński. Zaczęło się konanie, ale zupełnie spokojne. Wreszcie raptem odezwał się: „Teraz, już” i były to jego ostatnie słowa. Powoli widać było, jak oddech stawał się coraz krótszy, pochodzący tylko z górnych części płuc i powoli skonał z ustami i oczami zamkniętymi. Ks. Adolf Bakanowski zmarł w domu zakonnym na Łobzowskiej, w otoczeniu swych braci zakonnych, 22 maja 1916 roku. Pogrzeb, z udziałem abp Józefa Teodorowicza, abp Albina Symona i bp Anatola Nowaka, odbył się dwa dni później na cmentarzu Rakowickim. Jego ciało spoczęło w tamtejszym grobowcu zmartwychwstańców.