28 kwietnia 2007 roku - I Maraton Rowerowy „Zbyszka” z Bogdańca

Transkrypt

28 kwietnia 2007 roku - I Maraton Rowerowy „Zbyszka” z Bogdańca
28 kwietnia 2007 roku - I Maraton Rowerowy „Zbyszka” z Bogdańca
Maraton ten był moim pierwszym i wszystko wskazuje na to, że nie ostatnim.
W Bogdańcu (koło Gorzowa) panuje cudowna pogoda. Jest gorąco ale nie parno. Wszystkim dokuczają
wszędobylskie muszki, które obsiadają odkryte części ciała i zdarza się, że dość mocno gryzą. Z powodu
wykonywania zdjęć do pamiątkowych dyplomów wszystko się nieco przeciąga, głównie za sprawą ludzkiej
niesubordynacji. Ale o 9.00 rusza pierwsza dziesiątka na trasę. Ja startuje dokładnie po 50 minutach.
W mojej grupie (10 osób) zdecydowana większość to młodsi kolarze, poruszający się na tzw. „kolarzówkach” co
szybko daje się odczuć (jeżdżę na trekingu). Tempo osiąga poziom 37 km/h i po kilku dojazdach do zasadniczej
grupy podejmuję decyzję, iż tego typu jazda szybko pozbawi mnie sił, dlatego przechodzę na swój miarowy,
deptany w jednym tempie styl. Ustalam prędkość 29 km/h i okazuje się, iż oprócz mnie taka jazda odpowiada
także jeszcze jednej osobie, także poruszającej się na trekingu (pozdrawiam Pana Marka, nr 109 ze Szczecina).
Mniej więcej na 25 km, mijają nas kolarze z grupy, która startowała pięć minut po nas. Korzystając z faktu, że
wiatr mamy lekko w plecy, postanawiam podkręcić tempo i starać się je utrzymać do pierwszego bufetu. Dzięki
temu przez następne 20 km udało się wyminąć dwie osoby poruszające się tak jak my na trekingach. To
zdecydowanie podniosło moje morale i szybko ustaliłem z Panem Markiem, iż to ja będę trzymał tempo, a On
niech trzyma się mnie. Dzięki nienajlepszej nawierzchni udaje nam się zbliżyć do grupy przed nami. W tym
czasie też nikt nas nie wyminął co utwierdzało mnie w przekonaniu, iż tempo jest odpowiednie.
Na 45 km pierwszy bufet i od razu podpinamy się pod dwóch Panów na „kolarzówkach”. Razem jedziemy niemal
przez 40 km do Lubniewic i od tego miejsca zaczyna się cała przygoda. Pozostaje nas już tylko trzech (teraz
pozdrawiam Pana Andrzeja nr 93 z Siemianowic Śląskich) i zmieniają się warunki jazdy. Wiatr, który dotychczas
mieliśmy lekko z boku, ale za plecami, teraz jest przed nami. Nie jest co prawda silny, dający w kość, ale wieje
od przodu. Dodatkowo zmienia się rzeźba terenu (czego się nie spodziewałem). Pojawiają się podjazdy. Ku
mojemu zadowoleniu nie stanowią one dla mnie żadnej przeszkody. Tygodnie przećwiczonych podjazdów na
własnym terenie daje teraz rezultat. Niemal na każdej górce pozostawiam moich partnerów i spokojnie czekam
za nimi na zjazdach. Oni rewanżują mi się kiedy skręciłem w złym kierunku. Gromkim „nie tu” dali mi znać, iż
pomyliłem drogę. Był to 90 km, połowa trasy i zaczynałem odczuwać pierwsze niedogodności z jazdy. Przede
wszystkim zaczęło natrętnie zależeć mi na bufecie i to pomimo tego, że miałem co pić i jeść. Po prostu chciałem
się zatrzymać. Wychodziło ze mnie turystyczne przygotowanie i tysiące kilometrów samotnej jazdy, podczas
której mogłem kiedy tylko chciałem zejść z roweru. Myślenie u bufecie było tak nachalne, iż nie robiło na mnie
wrażenia to, iż minęliśmy kilku uczestników rajdu (na „kolarzówkach”).
102 km. Wreszcie drugi bufet. Zachłannie wypijam 0,75 l wody i zlewam sobie kark. Zrobiło się naprawdę
gorąco i cieszy mnie myśl, iż na wszystkie odkryte części mego ciała, mam obficie naniesiony tłusty krem.
Wciąż we trzech (przez krótki okres we czterech) wyruszamy na pozostałe 73 km. Niestety nie jestem już tak
skory do prowadzenia i trzymania tempa. Zresztą szybko spada ono do mniej więcej 23 km/h a przy
podjazdach nawet do 14 km/h. Ponieważ nikt nas ani my nikogo nie wyprzedzamy, dochodzę do wniosku, iż
wszyscy uczestnicy są już na tym etapie jazdy, iż tak naprawdę każdy jedzie tylko swoje. Teraz najważniejsze
jest aby dojechać.
110 km. Jestem lekko otumaniony. Dłonie i stopy zdrętwiały. Kark zesztywniał. Jednym słowy kryzys. Zjadam
kolejnego banana, wypijam następny łyk wody. Bez zmian. Trzymam się raczej z tyłu. Prawdziwą radość
sprawiają mi jedynie lekkie podjazdy. Na nich się wybudzam. Na jednym z nich gubimy gdzieś nr 93 i już tylko
we dwóch zmierzamy do Kostrzynia. Muszę przyznać, iż do tej pory większość czasu zajmowało mi myślenie o
tym aby „deptać do przodu”. Pilnowałem oddechu, regularnie piłem i podjadałem. Wraz z kryzysem przestało
mieć to znaczenie. Teraz podziwiałem krajobrazy. A jest co. Duże kompleksy leśne. Rozlewiska Warty.
Malownicze położone wsie. Zawsze chciałem tutaj pojeździć i dlatego wrócę na II Rajd.
Kryzys nie ustępuje. Podobnie jak przed drugim, tak przed trzecim bufetem zaczynam w myślach domagać się
aby już był. Mamy 133 km. Wjeżdżamy do Słońska i jest – bufet mnie ratuje. Chciałem się zatrzymać i móc nie
pedałować przez 5 minut. W tym miejscu muszę dodać, iż uczestnicy, którzy wybrali 350 km trasę są tak
naprawdę zwycięzcami tego Rajdu. Osobiście nie wyobrażam sobie abym na dzień dzisiejszy mógł pokonać ten
dystans.
Zaraz za bufetem mamy kolejny, tym razem przymusowy postój z powodu ruchu wahadłowego. Dzięki temu
powrócił do nas Pan Andrzej (nr 93). Ponownie we trzech ruszamy na ostatni odcinek Rajdu. Pozostały nam 42
km. Na szczęście znów jedziemy leciutko z wiatrem. Wjeżdżamy do Kostrzynia. Mniej więcej na 150 km, Pan
Marek (nr 109) oznajmia, iż „ma dość”. Wymownym skinieniem głowy, bez zbędnych słów powoli odjeżdżam
razem z Panem Andrzejem (nr 93). Mniej więcej co 5 km sięgam po bidon i dociera do mnie, iż tych „piątek” do
mety jest coraz mniej. Tempo wzrasta, do typowych dla mnie 26-28 km/h. Jedziemy cudowną, asfaltową
ścieżka rowerową, która ciągnie się na odcinku wielu kilometrów (pozazdrościć). Teraz czuję, iż mógłbym
pojechać więcej niż 175 km. Regularnie dojeżdżam do pana Andrzeja i odpuszczam. Robię tak kilka razy. Sam
nie wiem po co. Pozostało 10 km do mety i ku mojej radości mijam uczestników ze znacznie niższymi numerami
niż mój (czyli 110). Przez chwilę jadę za Panią w gustownym ciasno opinającym ciało stroju (to bodajże nr 13
Pani Małgosia z Wrocławia). Podejmuję decyzję o przyspieszeniu. Tak do wiwatu. Mijam Pana Andrzeja i
wjeżdżam na wybrukowaną nawierzchnię (która mnie irytuje) w Witnicy. W tym miejscu podsumuję Rajd. Od
strony organizacyjnej, na plus zapisuję, charakter trasy, jej malowniczość. Ponadto trasa została dobrze
oznakowana, dzięki czemu obyło się bez korzystania z mapy. Na minus, iż jej część biegła bardzo ruchliwymi
drogami. Wyposażenie bufetów jak na wysokość wpisowego nie było rewelacyjne. Bardzo rozczarowałem się
kiedy po wjeździe na metę, nie czekał na mnie gorący posiłek. Pod prysznicem - brak ciepłej wody. Ponieważ
był to I Rajd zorganizowany w Bogdańcu, zapominam o tym. W końcu najważniejsze jest „pedałowanie”.
Ostatecznie na pokonanie 175 km potrzebowałem 6 godzin i 54 minut. Średnie tempo: 27 km/h. Pierwszy raz w
życiu pokonałem taki dystans i mam nadzieję, iż systematycznie będę go zwiększał. Osobiście nie jestem
zadowolony z tego rezultatu. Następnym razem spróbuję samotnie, bez oglądania się na partnerów.
Klasyfikacja w kategorii: rowery inne
Ogółem: 22 miejsce na 35 startujących
W klasie M3: 5 miejsce na 8 startujących