OSTOJACY

Transkrypt

OSTOJACY
WIKTOR MONDALSKI
OSTOJACY
W BRÓD PRZEZ STOCHOn
WYDAWNICTWO: „KSIĄŻKI Z PO LA"
Nr. 1.
Cena 1 K. 30 h.
OSTOJACY
WIKTOR MONDALSKI
OSTOJACY
LW Ó W 1916.
NAKŁADEM KSIĘGARNI GUBRYNOWICZA I SYNA.
V u/U ' AA-UjM ,
-ł/h0 ĆL ^
ttrt,
’
.
Lt o , ^ * >|
DRUKARNIA „PRASA" W E LW O W IE, SOKOŁA i.
Z WOJENNYCH WYWCZASÓW.
K siążeczka niniejsza nie chce ani h isto ry ą
być, ani kroniką. Gdzieś w pośrodku w ypadnie
jej chyba m iejsce: ra p tu la rz y k a o bojow ych
i polow ych przeżyciach dw óch szw adronów
ułańskich, splecionych razem , złączonych oso­
bą kochanego rotm istrza, a przesiąkniętych
z nim razem ukochaniem idei, tą m iłością Oj­
czyzny, której kw iatem najpiękniejszym sta ły
się Legiony...
P rz e ż y ć ty ch ułańskich uderzyło mnie
piękno... Je st bo w nich coś z tej nieśm iertelnej
tężyzny k a w a lery i polskiej, jest jak b y szum
sk rzydeł husarskich i tentent szarż najpięk­
niejszych... Je st w nich w cielony polski sen o
ułanie, i ow a w ielka moc, p ręż ą c a się w dzie­
jach naszych...
Takim i w ydali mi się być ułani nasi —
i takim i są przez pełne c h w a ły dzieje Legio­
nów , przez C ycułów i R okitnę — p rzez w o­
łyńskie i poleskie boje sław ne...
O
Legionie rośnie dziś lite ra tu ra cała... P i­
sze się h isto ry ą w ogniu w alki, i piszą się poezye prozą i w ierszem na froncie... i za fron­
6
tem, gdzie w ciszy pokoju, czy k aw iarn i „naj­
piękniejsze" i „natchnione" bezpośredniością
snów rodzą się... w iersze.
Ale rzecz dziw na — prócz pow ażniejszego
ujęcia dziejów dyw izyonu karpackiego w k siąż­
ce por. L ew artow skiego, prócz paru opisów
sz arż y rokitniańskiej i dw óch czy trzech je ­
szcze felietonów — ułan polski nie doczekał się
naw et p ró b y sw ej m onografii, książki p o św ię­
conej sobie, choć o Legionach napisało się już
wiele, choć rozpoczną się u k azy w ać m ono­
grafie pułkow e.
I dlatego zdało mi się rzeczą pożyteczną
napisać o ułanach — książkę. O ułanach w ogólności, szczególnie zaś o dyw izyonie rotm i­
s trz a Ostoji, o „O stojakach“, o ty ch najm łod­
szych z u łan ó w naszych, z którym i po cztero ­
m iesięcznych ich bojach spotkałem się na zgli­
szczach zapadłej w si poleskiej, na linii naszego
frontu... Zrodziła się zaś ta m yśl z długich,
w ieczornych rozm ów z nimi i ubierała się
w k sz ta łt w idom y nieraz p rz y dźw ięku pio­
senki ułańskiej, nieraz p rzy graniu arm atm em ,
z pobliskiej, idącem pozycyi, czasem m iędzy
alarm em jednym a drugim , a zaw sz e w zaci­
szu ziem ianki, w w arunkach trudnych nieraz,
gdy blask kunsztow nie skleconego z dziesięciu
cegieł piecyka za jedyne św iatło słu ży ł oczom.
W tych w arunkach napisana książka bę­
dzie m usiała mieć sw oje w a d y i 'usterki; bę­
dzie m iała m oże „suchość11 żo łnierską — ale
będzie m iała też i zaletę jedną: bezpośrednie
zanotow anie faktów i p raw d ę treści bez­
w zględną.
„ P o e z y i“, upiększania zdarzeń, czytelnik
tu nie znajdzie. P ra w d a , jedynie p ra w d a b y ła
obow iązkiem moim, tak p rz y opisie ofenzyw y,
jak odw rotu.
Bo dopiero w św ietle tej p ra w d y w yszli
„ O sto jacy “ takim i, jakim i są; w św ietle jej
w ychodzi dopiero to piękno ro g aty ch , z aw adyackich dusz polskich, piękno tego ułana, o
jakiego m odliły się pokolenia, a którego nam
dziś danem jest oglądać.
T ą m yślą p rzejęty, pisałem — i dlatego
też nie o kim innym (nikom u nie ujm ując), a o
„O stojakach“ książkę niniejszą — w śró d k ró t­
kich na froncie, jakie się z d a rz y ły , „w czasó w “ — napisałem ...
N a Polesiu wołyńskierh, w grudniu 1915.
UŁANI OSTOJI.
W zięła ich w sw e ręce w ojna i trzym a...
Od P io trk o w a aż nad S ty r się tłuką, w b a ­
gnach poleskich, p o p rz e z 'la só w gąszcze, w y ­
rębują drogę sław y , i jeno im ją w ia try św i­
szczą oraz te kule padające obok zielonych
m undurów gęsto... czasem zaś i w grób cią­
gnące za sobą... W y ro sło już parę takich m o­
gił ułańskich n a tej w ołyńskiej ziemi, garnącej
do siebie ty ch daw no już tu niew idzianych
gości: polskich żołnierzy.
T ak to nie z czego innego
„tylko z tego, co ich boli“
ostojacka sła w a rośnie -— sław a, której czas
w yjść za pola bitew ne, za w o jskow y okrąg
z w a rty i za dum ne ow o w gazetach „nieopisanie“... z k tó rem zżyli się już i zrośli ostojacy
nasi — ulani najm łodsi.
W yrośli skądś nagle i niespodzianie. —
W chwili, gdy na polach R okitny nieśm iertelny
W ąsow icz ginął, jak b y z k rw i tejsam ej, na
ziemi polskiej rósł szybko dyw izyon now y,
rósł oddział ułański... nie z książki, nie z w ie r­
szy, ale z istności tw ardej. Nie m arzenie, a ja ­
9
w a, nie panieński sen o ułanie w sznurach a
srebrze, w rab a tac h i kasku, a sz ary , p rc s ty
ułan do codziennej polowej roboty... Ułan, co
karabinek n arzu ciw szy na ram ię, czapki; ro ­
gatą nacisnął n a głow ę i gnać Już m ógł pe­
wien, że jak nie po tej czapie, to po robo ńe
jego poznają go ludzie... Ułan, co nie z p o rtre tu
spadł starego, ale w yszedł z tra d y c y i od w ie­
cznych, co nie dw ornie i strojnie, ale zato
zbrojnie pół Polski na koniu zw ęd ro w ał, a
przez ćw ierć z palcem przejechał na cynglu,
albo z szablą w garści... U łan polski — no­
w oczesny!
W y k o ły sa la go w sercach naszych pieśń
sta ra , stw o rzy ło go nasze o polskim ułanie
m arzenie; ale taki, jakim jest zrobił się sam ,
takim zrobił go bój i głód czasem , takim z ro ­
biło go obow iązku zrozum ienie.
B y w ają ułani ładni...
To ci, k tó ry ch na p o rtretach, na obrazkach
widzim y. To ci, na k tó ry ch złocą się sznury
i srebro, k tó ry c h guzy św iecą ni to gw iazd ty ­
siące... To ci ułani z pokoju i w czasów .
I są ułani piękni...
T acy, jak O stojacy w łaśnie; tacy,' k tó ry ch
t u t nie zalśnił nigdy błyskiem jasnym , k tó ry ch
szinury zczerniały i p o szarp ały się, k tó ry ch gu­
ziki w m at się ustroiły, bo ich czyścić nie było
kiedy, a kaski... zo stały w domu poprostu.
10
To są ci ułani, k tó rz y zziajani jak wilki,
w ygłodzeni do cna, p rzez lasy biegną bijące
im gałęziam i w tw arze...
To ci, k tó rz y gdy chałupkę zoczą to nie
„otw órz, otw ó rz panieneczko11,
ale z palcem na cynglu podłazić m uszą zcicha,
żali im skąd zdrada, jak upiór po krew na k arki
nie spadnie...
To ci w reszcie, co kilom etrów zgoniw szy
dziesiątki, co sp a tro lo w a w sz y lasy i c a łą ułań­
ską służbę w strzelaninie z w rogiem spełni­
w szy, z siodeł złażą, i bagnet na karabin n a­
sadziw szy, w ty ra lie rę idą — aż piechota nie
nadejdzie.,.
To są ułani piękni — z podartem i od kul
bluzami, w butach, k tóre się przep aliły p rzy
ognisku, z tw arzą, na której tygodniam i ła ­
twiej czasem o ślad kuli, czy p ałasza, niż o
znaki — m ydła.
A tac y są ułani O stoji — „O sto jacy 11, k tó ­
ry ch cz te ry m iesiące g n a ły boje z pola na pole,
k tó rz y tłukli się tam konno, gdzie piechur nie­
raz nie zalazł i um azani w błocie, upław ieni
w pocie w ojennym , gnali dalej, bo rozkaz był
gnać, bo ro zk az był bić, nie spoczyw ać...
T ak żyli i tak bili się „O sto jacy “. Nie go­
ścił ich długo żaden dw ór. Gdzie im do dw oru
było, w całej tej pysze ich polow ych niew y ­
gód — gdzie im do w ym arzonego ułańskiego
11
tła, gdzieby mogli w y d a ć się bardziej św ietni
i bardziej b łyszczący.
Im św ietność cała — to ono pole szerokie,
bitew ne, to ono słońce złote, w którem kąpali
się i nurzali w radosnem bitew uniesieniu, pod
liści sklepieniem b ły sz c z ąc tw a rz ą zroszoną
od potu — i nie m yśląc o niczem , jak o spo­
czynku chwili, po której, gdy im kazano, znów
szli dalej..
Szli!... U łan Ostoji chodzi częściej, niż jeź­
dzi, bo mu w bitw ie, jaką codzień p raw ie s ta ­
czał, nogi potrzebniejsze b y ły od konia, k tó ­
rego nieraz za sobą po bagnach prow adzić m u­
siał ręk ą jedną, drugą w aląc w las do w roga,
w przyczajone, a niew idoczne ślepia w raże...
A że potem znów konia dosiadał i gnał w po­
ścigu, aż do zapam iętania, to już u łań sk a jego
rzecz tak prosta, że o niej się nie m ówi.
U O stojaków w ogóle o wielu rzeczach się
nie mówi. P o w ie się najczęściej: pojechaliśm y
z pod Kowla, aż nad S ty r; ale już nie pow ie
się, że jadąc, w dziesiątku potyczek byliśm y,
potłukliśm y M oskali rzetelnie. Tego się u nich
nie m ówi, bo już tak a jest ich fan ta zy a u łań ­
ska, że w olą, b y m ów ili o nich inni, a nie oni
sami...
O
jednem się tylko m ów i często: konie
nie m iały co jeść! Że i ułan w tym czasie co
jeść nie m iał — to głupstw o, to rzecz, k tó ra
12
rozum ie się sam a. U la n je s t od tego, b y nie jadł
czasem . Ale k o ń ? !
Koń i człow iek; koń i O stojak — poem at
cały... Jeden z ż y ty z drugim , zrośnięci. W y ­
rw anem u z ojczyzny, z domu, od rodziny —
koń w szystkiem , koń drugiem ja i kochanką
niezaw odną, kochanką, k tó ra nie opuści nigdy,
k tó ra aż do śm ierci swojej, czy jego, nie z d ra ­
dzi, nie zapom ni, k tó ra ciałem sw ojem drgającem i ciepłem jeszcze w ostatniej zasłoni
potrzebie.
S tą d koń dla O stojaka um iłow aniem jednem, po którem jeszcze'drugie jest; szw adron
i dyw izyon, rodzina szersza, w której oni
w sz y sc y ż y ją — i oficerow ie i żołnierze...
S tąd mu już n aw et za domem nie tak tę ­
skno, bo tu mu połow ę uczuć zabrano.
Tu oni zaw sze: jeden za w szystkich,
w sz y sc y za jednego w zbrataniu się uczuć męskiem i niepodzielnem, usuw ającem na plan
dalszy, w szystko, co w tem uczuciu przeszko­
dą, w szy stk o , co czułostkow ością m ogłoby
być, co z a w a d ą tym wilkom poleskim, nieraz
i dw udziestki lat niedorosłym , stw ard n iały m
i obojętnym na w szelkie straszriości, czy p rze­
pychy, krom na ów honor ułański, aż kipiący,
aż p rzelew ający się w buńczuczności i w zaw adyackiej żąd zy bitew nej...
D yw izyon Ostoji silny jest i siebie pew ny.
13
Bo w tym dyw izyonie niem asz w yjątków , a
jest tylko jedna reg u ła: P rz e z m ęstw o, przez
zasługę w boju, do w szystkiego. Tu żołnierz,
gdy godnym się okaże tego, m oże oficerem zo­
stać ; ale stą d też i oficer, k tó ry godności sw ej
nie dorósł, musi odejść ostatecznie.
T ak a zasad a stan ęła i tak zdobyw ali żoł­
nierze a w a n se ; co zaś słabem , co niedorosłem
się okazało, szło z szeregów precz...
To też nie liczbą, bo nie jest wielki, ale
doborem ludzi, ale pew nością, z jaką w ódz
na ludzi, a ludzie na w odza liczyć m ogą —
stoi dyw izyon Ostoji, hardo stą p a jąc y dziś po
poleskiej ziemi, zdobyw anej też i trudem jego
nie po kw iatach, ale w śró d bagien i błot,
w śró d śm ierci, czyhającej zew sząd i ścielącej
mogił kilka także i tym , k tó ry c h z tej g rom ad­
ki, z tej ułańskiej rodziny, w y rw a ć już zdołała
śm ierć m ożna, a zaglądająca O stojakom nie­
rzadko w oczy, ale przeto też i n iestra sz n a już
a z chełpliw ą w y g ląd an a urągliw ością.
Śm ierć! Kiedy O stojak ginie, to tak, jak
ginął P ruszyński, jak ginęli: K iełczew ski, Sanojca i G ąsiorow ski... Ginie na posterunku
i nie ustąpi, z ciał sw oich zaporę czyniąc w ro ­
gowi, do tchu ostatniego nie o sobie m yśląc,
ale gdy kom endant to o tych, k tó ry c h mu od­
dano, g d y żołnierz o to w a rz y sz a ch sw oich,
i ich, nie siebie ranam i sw ojem i ratu jąc i zgo­
14
nem. Śm ierć tu nie straszna... Tu się nietylko
m ów i o niej lekko, ale i w y jeżd ża się ku niej
w dzień boju, jak na w esele, jak b y różam i pąsow em i m iała stroić pierś ułańską — druchna
m iłow ana!
Takim i w polu i takim i w boju, takim i na
k w a te rz e i zaw sze i w szędzie O stojacy nasi.
ROTMISTRZ OSTOJA.
B ył ongiś do n ied aw n a w szereg ach n a ­
szych ułan pierw szy, o k tó ry m głośno było,
a k tórego sław a szła i szła z dnia na dzień ro ­
snąc, aż płom iennem w y k w itła kw ieciem : r y ­
cersk ą pod R okitną śm iercią.
Zginął ro tm istrz W ąso w icz — i nastała,
w legionowej legendzie p rz e rw a ; n astało mil­
czenie, w łkaniu cichem do owej aureolą już
o krytej postaci naw iązujące pieśń sw oją i szu­
kające, iktoby w ziął w siebie całą m iłość oną
żołnierską, k to b y siłę m iał w sobie dźw ignąć
sym bol dostojności polskiego ułana...
I oto znalazł się n a s tę p c a ; oto prędzej, nim
pom yśleć zdołano, p rzy szed ł ten ułan czekany,
ten to w a rz y sz pancernego znaku, naw iązu jący
tak tragicznie p o targ an ą nić, ten rotm istrz
p rzez żołnierski ogół za najgodniejszego n a ­
stępcę tam tego uw ażany...
G dy pod R okitną ginął śp. Zbigniew Dunin
W ąsow icz, rów nocześnie z drugiej półkuli, k rą ­
żą c i kołując, w y m y k ając się zasadzkom fran ­
cuskim i angielskim , dążył do kraju — po raz
w tó ry w tej wojnie — n astę p c a jego.
Do k raju z A m eryki w ra c a ł Juliusz O stojaZagórski, stęskniony i spragniony chwili, kiedy
16
będzie m ógł nareszcie — on, b y ły oficer u łań ­
s k i — konia dosiąść i w bój iść tak, jak poszedł
b ra t jego rodzony, jak p o szły tysiące m łodzie­
ż y i niem łodzieży polskiej.
I ledw ie ty lk o p rzy b y ł, w legionow ych
znalazł się szeregach, porucznik, na czele 5-go
szw adronu, k tó ry w łaśnie w połow ie lip ca był
gotów i m iał ruiszyć w pole. Ale to, że był go­
tów i że m ógł w y ru sz y ć , to już porucznika b y ­
ło zasługą.. Bo jak z a sta ł szw adron biedniutki
bardzo i niew yposażony, ta k rą k nie założył
bezczynnie, a zabiegał, k rz ą ta ł się i (kołatał —
aż w y k o la ta ł w sz y stk o , nie dając p rzy tem
chłopcom sw oim upadać ma duchu.
S am napozór beztroski, sam , jak b y w eso­
łości uosobienie tę b e z tro sk ę i tę w esołość
umie i chce p rze lew a ć w ludzi. To też w sz w a ­
dronie (dziś dyw izyonie Ostoji) jest i b y ła za­
w sze ta junacza fan tazy a ułańska, jest tai po­
goda jasna i ten gaiskoński a p rzy te m taik polski
tem peram ent i w e rw a tesam e zaw sze, w spo­
koju', w spoczynku, c z y biwie... Bo takim jest
O stoja sam , takim i są jego ulami, p a trz ą c y nań
z ufnością od pierw szego słow a, jak ie do nich
przem ów ił, w p atrzen i dziś w eń, jak sym bol, jak
w zw ierciadło sw ojej chw ały, sw ej cnoty ry c e r­
sk ie j/z a św iad c z o n e ) niejedną dziesiątką pól bi­
tewnych.
'
Kiedy O stoja pow iódł w pole swój szw a-
NA ROTM ISTRZ O W EJ KW ATERZE
17
dron piąty, to by! w nim żołnierz różny: i k a rp a tc z y c y starzy , i ci z rokitniańskiej sz arż y ,
i tacy , co jeszcze pola nie widzieli, aż pod jego
rę k ą wpraiwmą i tw a rd ą , a gdy, trzeb a to m ięk­
k ą i pieszczotliw ą zarazem , w y ró sł z nich am al­
gam at cu d n y w sw ej k rasie ry ce rsk ie j,
w sw y m ordynku bojow ym spiżow y i tw a rd y :
„O sto jacy 11.
W m arszu § w boju, konno i w tyralierze
pieszej, w gradzie kul i w piekielnym rechocie
g ran ató w , zaw sze z nimi, zaw sze n a czele, za­
w sze pogodny i jasny, skupiony w sobie, zi­
m ny i ro zw ażn y szedł porucznik Ostoja...
A za nim oni, ci ułani, troskai i dum a jego
zarazem — wryichle zaś i podziw arm ii, w y ra ­
żający się w ęzłow a to i k ró tk o : „Sie kónnen
auf Ihre Truppe stolz sein11! Bo i m ógł być d u ­
m nym z sw oich ułanów , ai sto k ro ć bardziej je­
szcze oni, z tego w odza sw ego, w iodącego ich
p rze z codzienny bój tw a rd y , p rze z w alki m ie­
sięcy całych ku chw ale i uznaniu.
A kiedy rotm istrzem i kom endantem dy wi^
zyonu został, rad nierad szw adron p iąty honor
służenia pod nim z szw adronem 1 szóstym po­
dzielić m usiał. I dziś jedni i- d ru d zy „O stojakam i“ się zow ią, w patrzeni w kom endanta sw e ­
go, wsłucbami w w spom nienia b itw m inionych,
oczekujący: ry ch ło pod kom endą jego na now e
boje pójdą?...
O stojacy
2
18
Bo im bój pod nim każd y pew nością
zw y cięstw a; bo w iedzą, że w najgorszej chwili
zimna k re w jego i ten w nim ż y jący jasny duch
żołnierski znajdzie w yjście i drogę chw alebną,
nad k tó rą innej nie m asz i b y ć nie może...
S tąd m iłość ż o łn ierzy do ro tm istrza i jego
do nich zaufanie św iadom e, iż zaw sze na siebie
liczyć m ogą. I stąd owo- żołnierskich dusz p rz e ­
cudne a codzienne obcow anie — zlanie się
w boju w' całość jedną, w spółżycie w czasach
postoju oficera z ułanem , ułana z sw o ­
im kom endantem , czczących i szanujących
w sobie naw zajem te 1, co najpiękniejsze, iCo naj­
w znioślejsze: godność polskiego żołnierza...
W tem paralela jest i przeprow adzenie zało ­
żenia: godnym n a stę p c ą ś. p. W ąsow icza zo­
stał rotm istrz O stoja; tak ą sam ą, jak tam ten
N iezapom niany, czcią otoczony żołnierską i po­
dziwem ...
*
❖
*
A z życia jego d a t parę i biograficzny za­
ry s krótki, b y uzupełnić ten żołnierski profil
bojow y, pow iedzą m oże wiele...
B o i życie i środow isko, w jakiem żył, cie­
k a w e ; a tak od zarania, aż po sam ą w ojnę już
— żołnierskie.
Urodził się ro tm istrz Juliusz Ostoj,a-Zagórski w roku 1877 w S y n g ó rach koło Żytom ierza,
a w ięc na tej ziemi, k tó rą w lat 38 później,
w w ieku m ęskim przyszło mu orężnie zdoby­
w ać. S y n po w stań ca i córki g en erała ro sy j­
skiego, najgorętsze! później p a try o tk i polskiej,
początkow e studya kończy w K rakow ie w gim nazyum Sobieskiego; poczem — podobnie,
jak m łodszy b ra t jego W łodzim ierz, dziś szef
sztabu Legionów — poświęcał się studyom w oj­
skow ym . Po trzech latach w W iem erneustadt
pobytu, jako podporuczirik w stępuje w roku
1898. do c. i k. 12 pułku ułanów . W trz y lata
potem m iody, św ietn y ułan zostaje poruczni­
kiem i adjiuttamtem pułkow ym . O tw iera się
przed1 nim niew ątpliw ie d u ż a k a ry e ra w ojsko­
w a, ale o d z y w a się i ży w a, bujna matura. W r.
1905. w ystępuje porucznik z czynnej służby
i przenosi się do re z e rw y , w stępując rów nocze­
śnie do jednego z Wielkich to w a rz y s tw o k ręto ­
w ych. Lądem 1i m orzem zjeżdża pół św iata. T ną
go w ic h ry zim ne i dokuczają mu tropikalne
upały, śm ierć zagląda nierzadko w śm iejące się
do niej jasne oczy i układaj się życie niepow sze­
dnie jakieś, g o rączk o w e i pulsujące żyw o, aż
nadchodź'! wybuich w ojny europejskiej. Aus try a i Niem cy w alczą z M oskalam i, w P olsce
Legiony, b ra t na czele sztabu. A oin — w Am e­
ry ce, zdała od kraju, z odciętą p raw ie m ożli­
w ością przyjazdu. Ale n asz rotm istrz m a silną
wolę. Z Kalifornii, gdzie baw ił, do Nowego J o r­
ku jedzie, bo stąd przez Anglię mai nadzieję do­
20
stać się do kraju. T ym czasem w Irlandyi
w Kingstowine zatrzy m u ją go Anglicy i jako...
podejrzanego odw ożą ’z p o w ro tem do S tanów
Zjednoczonych,
Nic to! Z w iosną 1915 próbuje takiej samej
podróży i tym razem plam się udaje. P rz e z
S zw ecyę, Danię, Niemcy, na Berlin, W iedeń
przyjeżdża do P io trk o w a, w lipcu szw adron
od 17 w rześn ia już jako ro tm istrz (przez austr.
pułkow nika v. Bischoffa do odznaczenia poda­
ny) kom endę dywizyoinu obejmuje i trw a z dyw izyonu sw ego dum ny, zarów no jak z niego
i z siebie dyw izyon, śpiew ający:
„A chociaż w gazetach m y nieopisani,
Imię n asze m m c,
S zablą w y rą b a n e
Ostoji u łani!“ ...
ORGANIZACYA DYWIZYONU.
I.
Ody po przyjeźdzfe K om endy Legionów
na ziemie K rólestw a Polskiego zaczęto form o­
w ać now e bataliony piechoty, zaczyn później­
szych a bohaterskich, tak ą sła w ą już oprom ie­
nionych pułków , cz w a rte g o i szóstego, pom y­
ślano rów nocześnie i o konieczności zorganizo­
w ania now ych oddziałów; k aw alery i, k tórej je­
den szw adron w edle ustalonej1już praktycznie
zasady na każd y z pułków naszych w ypada.
K aw alerya nasza, nie na pułki dotychczas
się dzieli, ale na szw ad ro n y , które po dw a raizem dyw izyon tw o rzą. Dywizyoin przydziela
się brygadzie, w obrębie której znów tyle jest
szw adronów , ile pułków .
B yć może, że kiedyś, a m oże i rychło na­
w e t ten stan rzeczy form alnie przynajmniej! się
ziriieini, że jak a rty le ry a n asza, tak i ułani w puł­
ki złączeni zostaną — ale w te d y sluiżbai ich,
sposób użycia, pew nie nie ulegną zmianie.
C zasy, k ied y to całe pułki, całe dyw izye,
ba ko rp u sy k aw alerzy ck ie o p ero w ały w z w a r­
tej m asie na polu b itw y, w w ojnie przynaj-
22
miniej dzisiejszej do niepow rotnej już należą
przeszłości. Tam , gdzie z pola zrobiła się linia,
gdzie nie w części kraju, a ma odcinku się ope­
ruje, tam w y jątk o w o z d a rz y ć się m oże a ta k kawaileryi, szarża. Tam zm ieniają się zadania kaw alery i i zm ienia się sposób jej użycia, już nie
m asam i a grupam i; sposób, w k tórym dyw izyon
staje się n ajw y ższą, p rak ty c zn ie do użycia n a ­
dającą się jednostką operacy jn ą i tak ty czn ą.
S tąd d y w izyony nasze zra stają się z pewnem i
brygadam i piechoty, w chodzą w iich organizm
na zaw sze. T ak zostali Beliniaicy p rz y P iłsu d ­
skim, tak d y w izyon n ajpierw W ąsow icza, dziś
B rzezińskiego dzielił stale w szy stk ie tru d y
karpackiej b ry g ad y , tak w reszcie O stojacy,
najm łodsi w tern ułańskiem b ractw ie, od m ie­
sięcy już idą z b ry g ad ą trzecią, w y jątk o w o tyl­
ko, gdy w y ższe w zględy tak każą, od miej się
odłączając.
D yw izyon ułanów Ostoji nie w y ró sł od je­
dnego faizu, form ow ał się pow oli: najpierw ’
piąty, a potem sz ó sty szw adron, po złączeniu
się zaś ich dopiero p o w sta ła kom enda dyw izyonu, mowa jednostka naszej kaw aileryi
P rz eto też pisząc o organizacyi O stojaków ,
m ów ić trz e b a naprzód o orgam zaicyi sz w a d ro ­
nu piątego, później szóstego, z iczego jako n a d ­
budow a już w yłoni się sam a: rzecz o organizacyj1dywizyomu.
23
II.
Rozkaiz K om endy Legionów , gdzieś koło po­
łow y m,aja 1915 r. w y d an y , polecił podporucz­
nikowi w ów czas, dziś już porucznikow i, Józe­
fowi Dunin (Borkowskiem u w Zdani koło P io tr­
kow a zająć się organizow aniem ' now ego, piąte­
go szw adronu ikaw aleryi.
„M ateryału" było do tego celu dość. B y ł
przedew s'zystkiem szpital koński w D o b ry sz y ­
cach i w nim koni, k tóre p o ch o ro w aw szy się,
w y zd ro w iały , niewiele, ale kilkadziesiąt z a ­
w sze. I byli ludzie, „staira w ojna“, karpatczycy:
z w alk m ołotkow skich i późniejszych, k tó rz y
czy to ranni, czy to chorzy, poszli do szpitali
a te ra z w y z d ro w ia w sz y , za w ojną i za szw adionem sw oim tęskniąc — siedzieli w kadrze
bezczynnie.
T ych ludzi i te konie w ziąw szy , stw orzono
z nich z a ra z początki szw adronu, k tó ry w Z da­
ni koło N ow oradom ska, o jakie 7 do 8 kilom e­
tró w odległego, pod kierunkiem por. B o rk o w ­
skiego i podpor. B oczarskiego ćw iczyć zaczął,
pociągając do siebie tak że i ochotników , ale
niezbyt licznych. P ra w d z iw y inapływ ochotni­
ków do szw adronu zaczął się dopiero w o k o ­
licach p atry o ty zm em sw y m do zach w y tu do­
pro w ad zić m ogącego Lublina, gdzie liczba no­
w ych w o lo n tary u szy tak w z ro sła , że w ynosi
dziś blisko 30% całego stanu szw adronu.
24
Z razu jednak, w P iotrkow skiem , było ina­
czej. O chotników p aru zaledw ie, re sz ta : k a rp a ­
cki m ate ry a ł ułański, do którego dopiero póź­
niej z końcem lipcai p rz y b y w a kilku (5) naszych
żandarm ów z św ieżo rozw iązanej żandarm eryi
polowej, stając się p ra w ie odrazu doskonałym i
ułanam i.
B yło to już w czasach, gdy kom endę
szw ad ro n u (od 24 czerw ca) objął porucznik Ju ­
liusz O stoja; w w arunkach trudnych, bo sz w a ­
dron, acz rosnący, przecież „na papierze" nie
istniał, żadna kasa rząd o w a nie tro szczy ła się
o jego w yżyw ienie czy utrzym anie. Ot, sz w a ­
dron „bez etaitu11.
Ale przecie ży ł jakoś i ro zra sta ł się. T ro ­
chę b y ło w tern pom ocy K om endy Legionów ,
ale n adew szystko „w łasnego przem ysłu", k tó ­
r y spraw iał, że i do ust co w ło ży ć było, i choć
p o strzępiony julż m undur nie całkiem jeszcze
z grzbietu leciał... tym 1 ułanom naszym , na pół
dzieciom miasta), na pół rolnikom.
B o gdy się sp y tać ro tm istrza:
— C zem są 'ułani pańscy ?
To odpowie p ro sto z m ostu:
— Abo ja w iem ? Ułanam i!
I m a r a c y ę — dziś bo ci „chłopcy jego“
ułanam i są tylko, a nie czem innem, ale były
czasy, że przecież czem inmem byli... P ołow a
ich. (50%) to „inteligencya“ do najrozm ait­
szych zaw odów w olnych 'należąca: S ą tu w ięc
inżynierow ie, arty ści, technicy, akadem icy, są
w łaściciele dóbr, czy też ich synow ie, są p ro ­
fesorow ie, asystenci w szechnicy i nauczyciele
ludowi, są m aturzyści i uczniow ie gim nazyąlni,
a oboik1 nich sz ara daw niej, a dziś tak sam o
b arw na, ta k sarno z a w ad y ack a i buńczuczna
rze sz a synów chłopskich w wielkiej p rz e w a ­
dze (około 40% ); znajdzie się rzem ieślnik i zarobnik '(około 10%) narów ni czy szczący dziś
konia i pełniący tw a rd ą służbę, jak i rów ne m a­
jący widoki osobistego odznaczenia się czy
awansu) w nim sam ym tkw iące.
T a rz e sz a cała w Zdani najpierw , potem
w Jedlnej z ż y ła się z sobą i ćw iczy ła w spól­
nie, koni m ając dość a... siodeł za; m ało, m un­
durów dziuram i św iecąc i1 ty lk o jedno' m ając
bez braków , bez z arzu tu : ułański anim usz okrutny.
Z m unduram i p raw d z iw a b y ła tra g e d y a :
m ieszanina różnorodna i p stro k a ta , do której
w dzień w yjazdu dołączono „zafaso w an y ch 11
50 garn itu ró w tak w y b o ro w y ch , że co k tó ry
ułan na konia w siadł, to spodnie na nim
trrra s k ! p ęk ały od g ó ry do dołu.... B u tó w ja ­
ki chtakiich było par pięćdziesiąt; re sz ta : po­
żal się Boże... Ale jedno mieli, dostali później,
ładne, jednostajne, jednolite: czapki „ostojów ki“ — zielono-szare z żółtym daszkiem 1i takim ż
26
.rzemieniem, czw orogranne, z jednym końcem
zagiętym z fantazyą, z rozm achem ...
B roń dała arm ia: szable, karabinki; dla.
szarż „ ste y e ry “ stare, a ładunki w dzień od­
jazdu 'tak, że podział ich m iędzy ułanów dopie­
ro w w agonach ustikutacznić m ożna było. J e ­
dnego tylko b rak odczuw ać się d a w a ł: lorne­
tek, b rak chroniczny, trwiaiją-cy po dzień dzi­
siejszy.
T ak „w ysztyftO 'w any“, w yposażony, sk ła ­
dający się z trzech plutonów , w y ru sz y ł s z w a ­
dron 15 lipica w pole w 75 szabel... M ało ?
Zapew ne, ale było jeszcze trochę luzaków
i w szelkiego rodzaju ciurów , b y ł w planie plu­
ton c z w a rty i byli... ochotnicy w Lublinie,
0 k tó ry ch iniewiedziano jeszcze, ale k tó rz y pó­
źnej p rzy łą cz y ć się mieli tak, że szw adron,
pomimo w alk i s tra t, w zró sł, dochodząc obe­
cnie do 120 szabel.
Na czele k aw alerzyckiego tego hufca s ta ­
nął po krótkim okresie kom endy podpor. B or­
kow skiego, porucznik Juliusz O stoja-Z agórsk:
1 w iódł go przez długi p o czątkow y okres bi­
tew , aż do nom inacyi sw ej na ro tm istrza i ko­
m endanta dyw izyonu, po dzień 17. w rześnia,
kiedy to kom endantem ponow nie a definity­
w nie m ianow any został porucznik B o rk o w ­
ski. W m iędzyczasie, od 17. w rześn ia do 1.
października, to jest do przyjazdu por. B o r­
27
kow skiego prow adzi szw adron w z astęp stw ie
podpor. Żm igrodzki, przydzielony ułanom na­
szym z żandarm eryi polowej.
P lu to n y prow adzili:
Pluton I. podpor. B oczarski F ranciszek aż
do 10. sierpnia, kiedy z a ch o ro w aw szy m usiał
iść za front; poczem kom endę plutonu bierze,,
zachow ując i nadal w ach m istrzo stw o sz w a ­
dronow e w achm . S z k u ta Jan.
Pluton II. od początku i stale zostaje pod
kom endą zrazu w achm istrza, później c h o rą ­
żego Ja c k a C ekiery, k tó ry do szw adronu pi^y.
szedł z dyw izyonu karpackiego.
P luton III. najczęściej zm ieniał kom endan­
tów . N ajpierw prow adził go ch o rąży D obrzań­
ski Zygm unt, lecz gdy jeszcze ze Zdani
objął kom endę k a d ry k aw aleryi, p rzy sła n o
z K om endy Legionów oficera ordynansow ego,
i chor. Józefa Łepkow skiego, jako zastępcę,
k tó ry p rz y w y m arszu zdaje kom endę podpor.
Żm igrodzkiem u, prow adzącem u pluton aż do
] spoczynku w W oronnej 10. października, kiedy
to ponow nie definityw nie znów obejm uje ko­
m endę chor. Łepkow ski.
Pluton IV. istnieje na d w a zaw ody. P ierw I szy niewielki zre sz tą pluton c z w a rty , g d y ko[m en d an t jego chor. M igórski przed w y m a r­
szem zachorow ał, zw inięto, a ludzi p o p rz y ­
dzielano do pozostałych trz e ch plutonów,,
78
z którym i też szw adron w y ru sz y ł w pole.
C hor. M igurski zaś z asp. oficerskim Kominkow skim , zajął się w k ad rze form ow aniem no­
wego plutonu, k tó ry po m iesiącu gotów , 29-go
sierpnia p rzy p ro w ad zo n y przez asp. of. Kom inkow skiego, w okolicach B rześcia L itew ­
skiego dognał swój szw adron. W październiku,
w y zd ro w iaw szy , p rzyjechał do plutonu ko­
m endant jego, chor. M igurski.
P o za rangam i oficerskim i resz ta szarż
p rzy p ad ła w udziale tym , k tó rz y albo je mieli
z daw nych sw ych bojów i zasług, albo też te ­
raz, w boju, rzetelnie na nie zarobili.
W ran d ze w achm istrzów aspirantów ofi­
cerskich są: K om inkow ski K azim ierz i w ach ­
m istrz szw ad ro n o w y S zkuta Jan ; w achm i­
strzem jest C hrzanow ski Józef.
Plutonow ym i są: A ksentow icz W ła d y - '
sław , M ikosz S tanisław , S tachórski T adeusz,
T obik Stefan, K ow alski Kazimierz, G arnysz
Andrzej.
Kapralam i są: Klonowski A leksander, P ią t­
kow ski S tanisław , Duhaj Stefan, M roźkiew icz
Józef, K rzyżanow ski Jan, W łod B ronisław ,
G aik M ichał, O w ca Jan, Bujw id S tan isław , N a­
łęcz Stefan, S karbiec W ład y sław , B oczarski
Andrzej, G rzybow ski Jan, t S ierakow ski S ta ­
n isław , S taniszew ski Adam, N ow akiew icz Ka­
zim ierz, W ojciechow ski B ronisław , M ałecki
29
Jan, P reiss Zdzisław , Podlaski W ła d y sław ,
K ruczek S tanisław , Dzieliński Kazimierz.
Razem z szw adronem pojechał też w pole
jako ułan-szeregow iec lekarz dr. B urjan. Ten
szedł z szw adronem długo, aż za Kowel, praw ie na leże zim ow e, lecząc żołnierzy, a ró w n o ­
cześnie niem ało praw dziw ie ułańskiej okazu­
jąc fantazyi. W szw adronie w achm istrzem zo­
stał, później chorążym sanitarnym i z rozkazu
opuścił szw adron z chw ilą, gdy przeniesiony
zo stał do Z akładu sanitarnego 3-ciej brygady.
T ak w ogólnym zarysie p rzed staw iają się
dzieje organizacyi i sam a o rganizacya V-go
szw adronu, z w a rta , spoista, tw o rzą c a z tych
żołnierzy-nłanów m ur ży w y , nie do rozbicia,
o czem już nie słow a, a osobno opisane czyny
najlepiej zaśw iad czy ć m ogą.
III.
M łodszy — by tak rzec — b ra t szw adronu
piątego, najm łodsza wogóle, do dziś, nasza k a ­
w alery jsk a form acya, szw adron szósty, tw o ­
rzy ć się począł z araz po odejściu w pole sz w a ­
dronu piątego w lipcu, ale już nie; koło N ow oR adom ska, a w bliższej okolicy P io trk o w a,
w M ilejowie, gdzie m oże w arunki b y ły lepsze,
bliskość w yższej kom endy pożądana i k o ­
rzy stn a.
R ozkaz form ow ania szw adronu w yszedł
.30
oczyw iście z Kom endy Legionów , w ykonanie
zaś jego o trzym ał był podpor. Ja n Pryziński,
k tó ry z a b ra w sz y się do p rac y w niespefłna dw a
m iesiące gotów zupełnie szw adron m ógł w y ­
prow adzić w pole.
Rósł szw adron szósty, podobnie jak
i piąty, przew ażnie zrazu z k arp atczy k ó w ,
z tych, co to w drugim i trzecim szw adronie
mieli nieraz sposobność n astaw ić karku, aż
w reszcie do szpitali poszli.
T e raz rekonw alescenci zasilili szw adron
now y, do którego w net i ochotnicy n ap ły w ać
poczęli, tak, że w n et znalazło się w nim 60
jeźdźców i bezm ała tyleż koni, przew ażnie
z szpitala, częścią kupow anych, a częścią w re ­
szcie p rzy b y ły c h do szw adronu — jakoś^ tak...
Niewiadom o bliżej dokładnie, jak w łaściw ie
z tym p rzy ro ste m było...
Ale szw adron rósł i ćw iczył, w czem kom en­
dantow i całości w ielce pom ocni byli kom en­
danci plutonów , a w ięc: pierw szego C eratkiew icz G ustaw , drugiego aspirant oficerski Alek­
sander R om er, trzeciego asp. of. Ł ubkow ski
Zygm unt, czw artego H en ry k U rsyn P ru szyński.
T en stan utrzy m ał się p raw ie do dziś dnia
z tą tylko zm ianą, że po bohaterskim zgonie
śp. Pruszyńskiego, k tó ry padł pod P erek restiem, w alcząc do o statk a, kom endę plutonu
31
objął chor. Z ygm unt D obrzański, przeniesiony
z k a d ry k aw alery i.
S kład ludzi w szw adronie podobny jak
w piątym , tyle tylko, że więcej tu rolników , że
n a inteligentów z najrozm aitszych zresztą z a ­
w odów odbliczyć w ypadnie tylko około 30%,
podczas gdy resz ta synow ie chłopscy, rnatery a ł ułański, jak rzadko, kaw alerzy ści urodze­
ni, od dziecka z koniem zrośli...
Z dyscypliną odrazu b yło łatw o, bo p rze­
w ażał żołnierz sta ry , a ochotnik, ten co był,
m iał am bicyę doró w n an ia starem u.
Z aw ody: jakie kto chce. I profesor i archi­
tekt i górnik i praw nik — a przew ażnie rolnik,
agronom uczony czy u c z ąc y się obok p rz y ­
szłego gospodarza na p aru m orgach, zgodnie
z tego sam ego kotła, nieraz i z tej samej m e­
nażki objad jedzący, czy też strzem ię w strz e ­
m ię w a lą cy na w ro g a — i tą sam ą klepiący
biedę...
Bo u buńczucznych, hard y ch ułanów bie­
dnie nieraz byw ało, i biednie byw a.
Już z a raz w początkach ten p rzek lęty b rak
„ e ta tu “ daw ał się nieraz w e znaki,.. Że żyw ili
się, że nie pow ym ierali poprostu z głodu z a raz
w początkach sw ego form ow ania się, to już
zasługa kom endy, duża doza sp ry tu sta ry c h
karpackich w ilków , a w reszcie i dobra w ola
kom endanta grupy, dziś brygadyera-pułkow ni-
32
ka G rzesickiego, k tó ry zaw sze o sw ych u ła ­
nach — „S echser-D ragonach“, jak ich żartem
zw ano z pow odu furażek z haftow aną z boku
am arantem szóstką (6) — pam iętał.
W ięc jeść się jadło — ale za to ubrać się
nie zaw sze w co było. S tąd m undurów pstrokatość niezw ykła. Obok p ysznych beliniackich
.rabatów , pospolita bluza „landszturm acka“ —
i jeszcze jakieś inne, zgoła w ym yślnie skom binow ane m oderunki na porządku b y ły dzien­
nym . Że zaś niezaw sze całe, dodaw ać nie
trzeba, tak sam o, jak i buty, obok któ ry ch
najw iększe ułańskie pohańbienie, pow ijak
zgoła piechurski, nie b y w ał rzadkością.
A broń! M ówić szkoda, choć popraw iło się
to na 'kilka dni przed w ym arszem , tak, że już
zbrój,no, choć nie strojno, dzw oniąc szablą,
ale nie zaw sze ostrogam i, za to — przecież na­
reszcie! — z karabinkiem na plecach m ógł w y ­
jechać w pole pod kom endą sw ego o rg an iza­
t o r a 1szw adron szósty, którego osobliw ość je ­
szcze jedną: w ielką m nogość aspirantów ofi­
cerskich, zaznaczvć trzeba.
P rzy szli oni do szw adronu odrazu w licz­
bie siedm iu pew nego dnia sierpniow ego, zaraz
po skończeniu trzeciego i ostatniego zarazem
kursu S zkoły P o dchorążych, okazując się n a ­
bytkiem dobrym , jako że wnieśli w szw adron
sp o ry zasób w iedzy teoretycznej w ojskow ej
KOMENDA LEGIONÓW W UŁAŃSKIEJ GOŚCINIE
33
i oddali duże usłulgi p rzy szkoleniu now ego
żołnierza.
D w aj z nich, asp. Ł ubkow ski i śp. P ru szyńskii zostali kom endantam i plutonów .
W achm istrzam i aspirantam i oficerskimi,
zastępującym i kom endantów plutonów są:
B ieńkow ski, K rólikow ski, M ichalski i M arszał
kow icz; ponadto asp. of. w achm istrze C h o ło ­
niew ski i Łacny.
Ponadto w achm istrzem szw adronow ym
jest W o źn y i w reszcie A bram ow icz.
W sz arż y plutonow ych w yszli lub się jej
dosłużyli: M yszkow ski S tanisław , Gilew ski
W łodzim ierz, Zaleski S tan isław i S tachórski
Tadeusz.
K apralam i są: S tarzew sk i Stefan, M ysz­
kow ski Je rz y , D ziew oński M ieczysław , M atu­
szew ski, F ry d ry c h E d w ard , Śliw iński Jan, S a ­
w icki W itold, B iałobrzeski R om an i R ekucki
Franciszek.
S zw adron, k tó ry w y ru sz y ł w pole w 60
ludzi i poniósł s tra ty , (najboleśniejszą pod Perekrestiem , gdzie o d razu czterech najdzielniej­
szych zginęło), liczy dziś 97 karabinów , nie
m ów iąc o trenie, kucharzach, kuźni i t. d.
Z zmian, zostaje do zaznaczenia jeszcze
czysto zew nętrzna, na rów ni z szw adronem
piątym częściow e przyw dzianie ostojów ek, a
zrzucenie furażerek.
8
O stojacy
34
W boju zaś zrów nanie się ,z tym i s ta rs z y ­
mi i zrośnięcie się z nimi w rodzinę jedną,
w dyw izyon, mietylko z form y i nakazu, ale
i z uczucia, splatającego oba sz w a d ro n y w ca­
łość zb ratan ą, jednolitą.
IV.
Z chw ilą, gdy szó sty szw adron p rz y b y ł na
pole w alki, gdy podporucznik P ry ziń sk i zam el­
dow ał się u ro tm istrz a Ostoji, dyw izyon kaw aleryi III. b ry g ad y , pow szechniej znany
i zw an y „D yw izyonem O stoji“ był już nietylko
n a papierze, nietylko z rozkazu K om endy Le­
gionów w ydanego 17. października, ale i w rz e ­
czy samej, faktycznie gotow y.
P o zo stało jeszcze form ow anie, a raczej o r­
ganizow anie pew nych b raków , to zaś doko­
nało się w dniach najbliższych, ną postoju
w M ielnicy, gdzie w ydzielono tre n y i stw o ­
rzono k ancelaryę dyw izyonu.
A diutantem kom endanta zostaje na razie,
prow izorycznie, w achm istrz aspirant oficerski,
S abok S tanisław , po k tó ry m w net obejmuje tę
służbę c h o rąży B olesław D unin-W ąsow icz,
b ra t nieśm iertelnej sła w y ro tm istrza; Sabok
zaś zostaje przydzielony sztabow i dyw izyonu
do szczególnych poruczeń. D yw izyon o trz y ­
m uje też sw ego lek arza i oddział karabinów
m aszynow ych. L ekarzem zostaje podpor. dr.
35
N ow ierski, k tó ry p rzy b y ł w pole z sz w a d ro ­
nem szóstym .
O ddział karab in ó w m aszynow ych, pod
kom endą chor. Boruckiego, za cz y n a tw o rzy ć
się w W oronnie, skąd po spoczynku dyw izyon
w y ru sz a w pole już z jednym karabinem m a­
szynow ym , poczem niedługo otrzym uje i dru ­
gi, tak, że dyw izyon p o siad a już dziś pełny
OKM z dw óch karabinów m aszynow ych zło­
żony. M a tak że od listopada sw ą w ła sn ą patrol
telefoniczną, stojąc tak — na leżach zim o­
w ych — w zupełności zo rganizow any w silą
250 ludzi, oczekując bojów now ych.
PIĄTY SZWADRON W BOJU.
I.
„ P ią ta c y “ m ają m oże nie zgoła odm ienną
od w szystkich naszych k a w a lerz y stó w legio­
now ych fizyognom ię; ale zaw sze jest w ftich
coś, co ich od innych odróżnia.
Już choćby z e w n ę trz n y drobiazg m ały,
b rak oklepanych onych „furażerek", w spól­
nych arm ii i k aw alery i legionowej, tu z a stą ­
pionych „ostojów kam i“ nietylko w yróżnia, ale
i w oczy bije.
Bo „ostojów ka“, to nie czapka jakaś z w y ­
kła, a o czapce... poem at. Z aw adyacki, buńczu­
czny, ro g aty — poem at. I jak w czapkach, tak
i w nich sam ych, w tych ułanach Ostoji, co "o
nie ta k daw no jeszcze w bój poszli, a już nie­
jedno przeszli, nieraz g ło w y i k arku nastaw ili,
niejednokrotnie M oskala przetrzepali — jest tej
zaw adyackości. buńczuczności niem ało. Z fdnta z y ą to a ro g ate dusze polskie — ta braci na­
szej kaw alerzy ck iej drużyna, ułański szw adron
piąty, którego dziejów z a sły sz an ą tre ść — n ;m
z pam ięci niejedno uleci — opow iedzieć w arto .
37
U.
P o czął się szw adron piąty już na ziemiach
K rólestw a polskiego, gdzie nie doryw czo a s ta ­
tecznie, w czasach piotrkow skiego pobytu Ko­
m endy Legionów , był uform ow any. Maj i czer­
wiec zajęły prace organizacyjne, o k tó ry ch
osobno b y ła m ow a.
. P o ty ch zaś m iesiącach organizacyjnej
p ra c y p rzy szed ł szaw dronow i nareszcie czas
w ym arszu w pole. R ozkaz telefoniczny n ak a­
zujący gotow ość do odm arszu w 1 dniu n astęp ­
nym, p rzy szed ł w środę, -14. lipca w ieczorem ,
a już 15-go w południe zaw agonow ano ułanów
naszych i o godzinie 2-giej popołudniu pow ie­
ziono przez Koluszki, do O strow ca, gdzie s ta ­
nął szw ad ro n 16. lipca około godziny 3-ciej
w nocy.
W św it a deszcz sz k ara d n y poczłapali
ułani konno do B odzechow a, gdzie w zniszczo­
nej, a ogrom nej fabryce w y ro b ó w żelaznych
dano im k w a te ry , na krótko, na dzień jeden
zaledw ie, bo już dnia następnego p rzez sp a­
lony, a prześlicznie położony — istna S zw ajc a iy a nadw iślańska — O żarów , pojechać trz e ­
ba było do Lasocina. T u około 3 km. od widnej,
jak na dłoni, w przecudnej pogodzie, W isły,
k w a te ry , nocleg i... w dniu następnym dalsze
ściganie usuw ającej się ciągle, w szalonem
tem pie naprzód biegnącej, linii bojowej.
38
Ten dzień następny, to 18. lipca. Linia już
za W isłą, p rzep raw iać się trzeba. Ku celowi
tem u w ybornie słu ży m ost pontonow y przez
pionierów au stry ack ich koło Annopola bu­
dow any.
Z p rz e p ra w y idylla się robi. Ludzie i k o ­
nie za ży w a ją do sy ta kąpieli, poczem m arsz
dalej i p ierw sze spotkanie się szw adronu z w oj­
skam i austryackiem i. Znani im w idać legioniści
z K arpat jeszcze, to też okrzykom pow italnym
a sym patycznym końca praw ie niema. R ó­
w nież i P ru sa c y serdeczność sw ą okazują
w ielką — ułani zaś nasi podśpiew ując, jadą aż
do Liśnika, pod K raśnikiem , gdzie po 28-kilom etrow ym m arszu nocleg znajdują i k w a te ry .
Tu postój dw udniow y i spotkanie się I-szą
bry g ad ą, podczas gdy opodal, w K siężom ierzu,
Kom enda Legionów i piechoty naszej, 4. pułk
n a jastk o w sk ą idący przepraw ę, stały.
Dzień 20. lipca, jak cały w ogóle m iesiąc
niepogodny i brzydki. Zapow iedziano w izytacyę kom endanta korpusu. D eszcze, słota, sza­
ruga. P rzejech ał generał przed frontem sz w a ­
dronu, zobaczył co było, pochw alił i do kw aiter w ra c a ć kazał — na niedługo. W chw il bo­
wiem kilka później przyszedł rozkaz m aszero­
w ać do U rzędow a.
W U rzędow ie b ry g ad a I. sta ła i b y ła w ogniu; sy tu a c y a zaś o tyle b y ła dziw na, że przed
39
wsią nasza linia ty ra lie rsk a biegła, za w sią —■
ro sy jsk a; w środku zaś m iędzy obiema, w e w si
nierzadko granatam i obrzucanej, k w a te ro w ał
b ry g ad y e r P iłsudski, w czasie b itw y k o rzy ­
stnej dla nas.
Nim „ p iątacy “ przyiechać zdołali, linia
nasza p rzeszła już U rzędów , ścigając ucieka­
jących R osyan. Ułani zaś zostali .w e w si i z a ­
rek w iro w aw szy parę ładnych koni w ierzcho­
w ych, przenocow ali; jak zw ykle od dni kilku
już w pobliżu linii bojowej, w nadlatujących
odgłosach strzałó w , ale zaw sze za ogniem je­
szcze', za bezpośredniem zetknięciem się z w oj­
ną, i stale sami.
Dzień następny, 21. lipca, przynosi jednak
już i w tym kierunku pew ną zm ianę. W połu­
dnie przychodzi rozkaz połączenia się sz w a ­
dronu z rotm istrzem Beliną i pójścia pod jego
rozkazy. W ym arsz. W odległości około 10 km.
od U rzędow a, w Leszczynie, następuje połą­
czenie się obu oddziałów . Belina obejmuje ko­
mendę.
Z araz dnia następnego — 22. lipca — o
godzinie 3-ciej nad ranem otrzym uje szw adron
odeń dyspozycye1, w m yśl k tó ry c h o 4-tej na­
stępuje w y m a rsz do K łodnicy dolnej. P rz y b y ­
w sz y tu 22-go około południa w chodzi sz w a ­
dron w rezerw ę korpuśną i trw a w niej przez
dni trzy , otrzym ując w ten sposób, po opatrzę-
40
niu już sobie w ojny zdała, pierw sze przydzie­
lenie taktyczne, w chodząc bezpośrednio w akcyę bojow ą.
Na razie jednak teoretycznie raczej, a...
w esoło, bo jakżeż m ogłoby b y ć inaczej, gdy
sp otkały się z sobą i z łą c z y ły dw a oddziały
ułańskiej braci. W ięc też z a ra z pierw szego
dnia u B eliniaków bankiet-kolacya, nazajutrz
b ra ta ją się szw ad ro n y z sobą. P otem tosam o
u szw adronu piątego. B eztroskie, pogodne ży­
cie, choć o pięćset kroków , a cizasem i bliżej,
g ra n a ty sobie biły, a szrapnele popękiw ały od
czasu do czasu.
T u też, w tej sam ej wsi, na oczach ułanów
naszych, dokonał się fakt, o k tó ry m w spom ­
nieć m oże w a rto — p ierw sze spotkanie J. E.
D urskiego z b ry g ad y erem Piłsudskim .
S ta ł b ry g a d y e r w ów czas k w a te rą w d w o r­
ku, gdy przyjechał doń w ódz Legionów . W i­
dziano ich później razem , a żołnierz ciekaw
patrizył na tw a rz e obu, rad w y c z y ta ć z nich
cokolw iek.
P rz e s z ły dni trz y , a szw adron nasz w y ru ­
sza 25. lipca — w ra z z B eliniakam i — w ciąż
jako re z e rw a korpusu, do B orzechow a, za co­
fającą się stale z pozycyi do po'zycyi piechotą
rosyjską. M oskale cofali się z reg u ły o jakieś
10 kilom etrów , co ich z jednych pozycyj w y ­
41
parto, szli w drugie — pod g w ałto w n y m naporem naszej ofenzyw y.
B orzechów k o szto w ał ich drogo. P o zy cy e
usłane trupam i — dosłow nie. W najrozm ait­
szych p o zy cy ach zabici, a tych zab ity ch m nó­
stw o. 2.000 trupów tu naliczono — tak w ciągu
dni trzech rzetelnie p rac o w ała pierw sza b ry ­
gada w raz z a u sty a c k ą piechotą i arty lery ą .
Cofnęli się o pozyęyę jedną w stecz, ale
i tam długo nie w y trzy m ali, n azaju trz poszli
dalej, a <za nimi 28-go lipca do M ajdanu borzechow skiego ułani nasi. Tu biwaKują w -lesie,
do pościgu gotow i, czekając tylko rozkazu,
k tó ry aż pod .w ieczór przychodzi. W noc cu­
dną, w letnią polską noc, jadą do N iedźw icy
dużej, gdzie znów dzień jeden i ostatni tej
w ojny spokojnej...
N azajutrz o trzym ują chrzest ognia'.
III.
P rz en o c o w aw szy w N iedźw icy dużej, g ru ­
pa kaw alery i Beliny, a z nią i nasz szw adron
p iąty otrzym uje rozkaz udania się w pościg za
nieprzyjacielem , k tó ry cofnął się był w nocy
w kierunku na Lublin. S p raw n ie i- szybko, jak
zw ykle, następuje w y m arsz, kłusem na C zół­
no, gdzie ikaw,aleryę w ita ow acyjnie sztab
brygad}^, w itając zw ła sz c z a szw adron piąty,
m łody, m oże lada dzień, m oże dziś już w pier­
w sz y ogień idący.
42
Ale nie czas na ow acye, k a w a lery a jedzie
dalej, i gdy m a już m ijać linie piechoty, ro t­
m istrz Belina w y daje dyspozycye.
—
M iody szw adron niech pokaże, jak będzie
się trzy m ał w ogniu — m ów i i p o sy ła „piątak ó w “, jako s tra ż przednią, z d y rek c y ą na R adaw czyk i Konopnicę, za którem i, jak uciął,
droga do Lublina. Ale o w ejściu do Lublina nie
m yślano na razie jeszcze.
Z ak rzątn ął się por. O stoja koło szw adronu
i sam p rzy szpicy jedzie na R ad aw czy k , za nim
szw adron cały. Po drodze las duży, g ęsty a
p odszyty. P rzejeżdżają go ław ą, kłusem i p a ­
trolują, poczem rozdziela się szw adron. C zęść
z podpor. B oczarskim zostaje na w schodniej
stronie lasu, z resz tą zaś, w trzy d ziestu około
ludzi, jedzie por. O stoja dalej, przebiega Radow cz^k i podjeżdża ku torow i kolei lubelsko- dęblińskiej. Tu od ludności cyw ilnej dow iaduje
się, że tuż tuż, uciekli C zerkiesi, m oże-pięć,
może dziesięć m inut temu.
Kłusem w ięc m knie silny p atro l naprzód,
przez Konopnicę, przez dw ór, podjeżdżając pod
folw ark W ęglin. S tąd już dym y w idać p alo ­
nego przez M oskali Lublina. W tej chwili p a ­
dają pierw sze strz a ły . To ta patrol czerkieska, o której po drodze m ów iono, a k tó ra na
folw arczku się' u k ry ła. Z eskakują ułani z koni,
rozw ijają się w m ałej kotlinie i z dw óch stron
43'
podchodzą pod folw ark, z którego, ostrzeliw ując się „w y ciek ają11 czem prędzej C zerkies1',.
nie z d ą ży w szy niczego podpalić, stra c iw sz y
zato dw óch rannych, podczas gdy u ułanów
s tra t nie było.
W y sz ły z uk ry cia panie, w łaścicielka d w o ­
ru — i ro zp ła k ały się n a w idok u łan ó w na­
szych... Z apraszają na śniadanie, na przekąskę
jakąś, ale czasu niema. P rz e sio d ła w sz y ledw o
konie, jadą czem prędzej dalej, na Lublin, do L u ­
blina, którego płonące m ag azy n y i dw orzec
w idać z pag ó rk a jak na dłoni.
. Jest trochę trem y... R ozkazu niem a, a nuż
tam po drodze obsadzone okopy, albo bronio­
ne m iasto... G łupstw o! Podniecenie, radość
pierw szego ognia, ustać nie pozw ala w miejscu.
Ja d ą kłusem i około 1-szej godziny w połu­
dnie są pod m iastem .
W jazd zaraz, bez z atrzy m an ia się;, kłus,
karabinki w g a rść ; w ytężone uszy i oczy. Od
stro n y katolickiego cm entarza w jechali przez
ulice puste, jak w ym arłe. Na ulicy ani duszy
żyw ej. S tójkow y tylko w y lazł jakiś w m undu­
rze rosyjskim . P a rę strzałó w , a znikł i p rze ­
padł taksam o jak drugi jakiś, którego w chwil
kilka spotkano. N ajpierw pod cerkiew , potem
na rynek... P ięć m inut tem u uciekli tędy, tą
bram ą w rynku, Czerkiesi...
R ozstaw ia por. O stoja w ed ety , a ty m c z a ­
44
sem m iasto zaczyna się ruszać, 'zaczyna żyć...
O tw ierają się okna, w y ch y lają się gło w y :
— To nasi, to P olacy!
P or. Ostoja: udaje się prosto- do pałacu
gubernatorskiego. P usty... G ubernator z kasą
i wszystikiem w yniósł się w najw iększej taje­
m nicy już o 3 rano... Klucze zabrane, zostają
wręcizo-ne później E ksc. D urskiem u.
T ym czasem p rzy jeżd ża do m iasta jeden ze
szw adronów B eliny pod kom endą por. G rzm ota, a niedługo później autom obilem i część s z ta ­
bu Legionów .
R adość, życie Lublina w dniu tym — opi­
sów now ych już nie potrzeb u je; zw łaszcza, że
szw ad ro n o w i piątem u n aw et go opuścić p rz y ­
szło. Postój trw a ł do godziny ', poczem p rz y ­
szedł ro z k a z w y sy ła ją c y szw adron z d y rek c y ą
na B arak, w drodze z Lublina do Ja stk o w a .
B y ła tam i tak już w ięk sza część sz w a d ro ­
nu z podpor. Boczairsikim, k tó ry p ro sto z pod
K oprzyw nicy p rzy szed ł tu i w śród ostrej s trz e ­
laniny zajął pozycyę, trzy m an ą później podczas
bitw y jastkow skiej p rze z pułk-H z trzeciej b r y ­
gady.
T ak w ięc w dniu tym cały szw adron, choć
w dw óch grupach, a szczęśliw ie , bo bez stra t,
otrzy m ał c h rzest ognia, trzy m ając okopy do
godziny 8 w ieczorem , poczem ‘z luzow ana p rzez
piechotę, cofnęła się k a w a le ry a do D ąbrow icy,
45
mai północny zachód od Lublina, o dw a kilom e­
try od linii bojow ej, gdzie p rz e trw a ła trz y dni,
cz as b itw y jastkow skiej...
IV.
P o b y t w Lublinie o raz w okolicy .najbliż­
szej w yszedł szw adronow i na dobre. Nie m ó­
w iąc już o serdecznym stosunku z ludnością,
szw ad ro n w zrósł w ty m czasie.. P rz y b y ło 10
ochotników , n ależących dziś do najlepszych
żo łn ierzy oddziału i p rz y b y ło 28 koni, kupio­
nych... czy też m oże w łaściw ie o trz y m an y c h
w darze... tak śm iesznie miską cenę żądali za nie
ich w łaściciele ofiarujący je Legionow i.
Ale niedługim był p o b y t lubelski. Po trz e ch
dniach nastąpiła ro złąk a \z Belimiakami. S z w a ­
dron por. Ostoji zostaje p rzy łą cz o n y do g rupy
podpułik1'. Roji, w skład której w chodzą pułk 4,
szw ad ro n 5 i jedna b a te ry a a rty le ry i au stry ackiej.
B yło w łaśnie po bitw ie jastkow skiej. P o ­
bici M oskale cofali się pospiesznie. S z w a d ro n
otrzym uje o 4 ramo ro zk az pościgu1. R ozkaz,
w ykonanie, chwila... O puszczają Dąbrow icę,,
m ijają dw ór do gruntu spalony i dojeżdżają ko­
ło godzimy 8 do M ajdanu kraśnieńsikiego, gdzie
w ita ich z okopów rosyjskich ogień, w cale
gw ałto w n y . W y w iązu je się po-tyczka dłuższa,,
trw ająca! około trzech godzin.
46
Spieszą się 'oczyw iście k a w a le ry a nasza.
Komie, około 100, zostają w lasie, a siedm dziesięciu ludzi idzie w; linię. P o z y c y a n a sza by ła
przed chałupką na h sie rz e lasu. W środku d o ­
linka, w dolince M ajadan a za dolinką M oskale,
zaopatrzeni w kozacką b atery ę, w strz e lan ą do­
skonale i za cel ulubiony b io fącą sobie w łaśnie
o w ą chałupę. M imo to lekarz szw adronu' tam
sobie plac o p atru n k o w y urządził, w b rak u ra n ­
nych h e rb a tk ę gotując a kartofle i p o sy łając
je na linię. R az w y rż n ą ł g ran a t koło domu —
i nic, szikody nie było. W m om ent później drugi
tuż obok sosny, iza k tó rą stoi podp. B oczarski,
pada — i nie w ybucha... mogło być gorzej, ale
szczęście ułanom sprzyja. Za chw ilę coś p rze z
strlzechę do1 chałupy leci — 'zapał szrapmela,
św iecący, czyściutki... A szrapnel, k tó ry przed
chałupą w ybuchł, także s tra t nie przyczynił.
P otem dom acali się koni w lesie i tak
„p ra ć “ do nich zaczęli, że p rzesu n ąć je trzeb a
było, lecz już w k ró tce potem , /koło godziny 11
przez piechotę szw adron zluzow any do- Ja stk o ­
w a na folw ark się udał, skąd om ał w popłochu
nie uciekł przed... pszczołami.. Tej „b itw y “ po­
czątek stanow ił ul p rzew ró co n y , do którego
chciał się d o stać jakiś ułan, sło d y czy spragnio­
ny. W y sy p a ły się pszczoły i ciąć zaczęły
w praw o i w lew o i ludzi i konie — a ż zrejterowalii w reszcie ułani nasi i z śladam i „klęski4'
l
47
n a obliczach pokłutych, udali) się z folw arku do
sam ego Ja stk o w a . Tu kucie koni. N ocą tylko
podp. B oczarski na p a tro l jedzie, zabierając ze
sobą jednego ułana, a b y niepotrzebnie, — jak
m ów ił — koni nie m ęczyć. C zw artego, sierpnia
w y m a rsz za 4 pułkiem piechoty przecz K rasienin, W ólkę K rasienińską do lasu pod K ozłów kę.
A pod K ozłów ką w rz a ła w łaśnie b itw a
trz y d n io w a i L egiony b y ły w ogniu. P u łk 4 stał
przed folw arkiem B ratnik, za pułkiem zaś w lesie stanow isko szw adronu piątego, stan o w iące­
go re z e rw ę , n iez b y t bezpieczną, bo w ym acyw ali ją od czasu do czasui Mostkale i z a rty lery i
ciężkiej słali do obozu po kilka „kuferków “gran ató w . N iepogoda d a w a ła się p rze z całe
trz y dni w e iznaki, ale okupiła ją w iadom ość r a ­
dosna, jak a trzecieg o dniai pod w ieczór p rz y ­
szła.
W okopach naszy ch rozległo się ikoło go­
dziny 8 w ieczorem „Huirra“ -tak gw ałtow ne,
że usłyszeli je k a w alerzy ści naisi w odległości
blisko 4 km. A w ślad za tem „H u rra “ i k a ra ­
biny i a rm a ty nasze 'zaczęły bić gw ałtow nie.
O dpow iadał im n erw ow y, nieró w n y ogień ro ­
syjski. Nie wiedzieli k a w a lerz y ści nasi, co to
m a znaczyć, aż dopiero por. O stoja, (który b a ­
wił w łaśnie w sztabie Legionów , pow rócił
i przyw iózł im w iadom ość, po k tórej końca ra ­
dości nie b y ło :
48
WARSZAW A WZIĘTA!
W n o c y zaś potem M oskale, pobici przez
4 pułk z pod K ozłów ki uciekli.
R ano 7 sierpnia o godzinie 10 otrzym uje
sz w a d ro n p ią ty ro zk az pościgu iza nimi. Ja d ą
p rzez K ozłów kę i tu n a ty k a ją się na p ałac hr.
Z am oyskiego. P a rk , drogi, w szy stk o w okół
granatam i z ry te , a tylko p ałac sam , dzieło
sztuki pełne izabytków i zbiorów cennych, nie­
tknięte. choć siedzieli tam M oskale a z dachu;
o b se rw ato ry u m sobie uczynili. B ijąc w koło, p a ­
łac sam rozm yślnie o sz cz ę d z ała n a sz a a rty lerya.
T e raz w pałacu tym ro zk w a te ro w a ł się
sztab grupy z podpułk. Roją, od którego o trz y ­
m ują ułani d y sp o zy cy ę przez K ozłów kę, Sie­
dliska pojechać do m iasteczka Kamionki, gdzie
już b y ły huzarskie patrole spieszone, nie śm ie­
jące jednak „nosa w y ch y lić", bo kto tylko
z m iasta w y jrzał, do tego 'zaraz strzelan o z ro ­
syjskich tuż za m iastem leżących okopów.
P odjeżdża szw adron p ią ty do m ia sta ; tu
spieszą się i ty ra lie rą podchodzi pod lew e
skrzydło rosyjskich okopów , strzelając z k a ra ­
binków , w e w zajem nym ogniu. Jedna z patroli
w d ziera się w las, a z grona patrolujących ułan
S tan. K ow alski, sp ry tn iejszy od sw ego literacko-historycznego im iennika podpełza pod sa ­
me okopy rosyjskie. W idzi, że puste, pełznie o-
•GRUPA OFICERÓW DYWIZYONU Z ROTMISTRZEM OSTOJĄ
49
strożnie dalej, aż spostrzega b a te ry ę rosyjską.
M iarkuje dobnze jej stanow isko i w ra c a, dając
o spostrzeżeniu sw ern zinać „lw ow skim dzie­
ciom" c. i k. 30 p. p. Nie po trw ało pół godziny,
piechota w sp a rła k a w a lery ę i pod parciem jej
cofnęli się M oskale, a ta k prędko, że w spom nia­
na b a te ry a została w zięta z ludźmi i działam i.
K ow alski jest dziś w piąty m szw adronie plu­
tonow ym i d o stał zło ty m edal.
A kaw alery a, skoro tylko poczuła cofanie
się M oskali, z a ra z poszły za nimi d w a jej konne
patrole. Jeden w sile 12 ludzi pow iódł w ach ­
m istrz (dziś chorąży) C ekiera pod Kieszikówkę,
drugi do Sobolew a w achm istrz Jan Szkuta.
C ekiera dojeżdża drogą do trzech m ostów ,
w iodących p rzez bagnistą i w trz y ram iona
rozlaną rzeczkę M ininę p rzed K ieszków kę, o d ­
ległą zaledw ie o tr z y kilom etry od Kamionki.
Stoją w tem m iejscu d w a t. izw, „Poline
M łyny", a z re sz tą nic, bagno, ram iona rzeczki,
m osty, bagno i szu w ary . T e m ostki i droga dłu­
ga 600 kroków blisko, to na całej tej p rz e strz e ­
ni jedyne wolne przejście-defilee, k tó re u trz y ­
m ać do czasu 'nadejścia sił masizych w iększych
sta ra się C ekiera. K ozacy 'zaś sta ra ją się m o­
stki spalić; podłażą, podpełnają szu w aro w em
gąszczem i cofać się m uszą. T rw a ta za b aw a
mniej więcej do godziny 4, °ż do chwili, gdy
z m iasteczka zaczął w y su w ać się pułk 4.
O stojacy
4
50
V.
W yszedłszy: z Kam ionki poszedł pułk 4
praw ie odraził do atak u . Tu na polu dużem
(długość około 25 km .) ro z w in ę ła się jedna
z najpiękniejszych bitew w ojny w spółczesnej.
Za pułkiem 4 w ychodzi iz lasui c a ła d y w iz y a
piechoty, oddział za oddziałem , zachodzą
■z flanki, b y od W iep rza a co za tem szło i od
kolei: demblińskieji odciąć M oskali. Ci mieli do
dyspozycyi tylko k a w a lery ę , laile bronili się za­
żarcie. T rw a ła b itw a od 4 popołudniu do 9 w ie­
c z o re m ; szw ad ro n zaś, k tó ry stał czas jakiś
w ogniu pod m łynam i, skoro się ściem niło,
w rócił do Kamioimki, n a nocleg.
Rano o 5-tęj, 8-go alarm i w deszcz pościg,
zai M oskalam i. *W K ieszków ce mija szw adron
iro-nt n a sz i ro z sy ła p atrole na Rudno, W ęgielce, Łysoboki.
W W ęgielcach przychodzi do potyczki.
„Z adekow ali" się spieszeni k o z a cy n a ikępce
w błotach, przepuścili p atro le i nuż „p rać" do
siły głów nej szw adronu. Nasi z (koni, obsadza­
ją k rań ce w si i próbują ku kozakom ! Nie s p o ­
sób! T rw a tedy to ostrzeliw anie się w zajem ne
aż do nadejścia piechoty, poczem k o zacy um y­
kają i zostaw iają drogę do Ł ysoboków wolną.
Nie bronili naw et p rzy c z ó łk a m ostow ego,
a w okopach, p rzy g o to w an y ch poprzednio, też
się nie zatrzy m ali.
!
Z w zgórka — dołem płynie W iep rz — w i­
dać jak na dłoni w ieś Łysoboki, spaloną, a za
nią okopy, istne tw ierdze. D y stan s z okopów
do okopów około 4000 kroków . Dlai k aw alery i
roboty tu nie m a; to też luzuje ją w n et piecho­
ta, pułk c z w a rty i a ry le ry a — a szw adron
zluzow any jedzie do Chudow li, gdzie stanow i
re z e rw ę K om endy Legionów , tak ty czn ie: dyw izyi.
S k oncentrow ana a rty le ry a w ali ty m c z a ­
sem p rzez południe i hoc caiłą z 70 arm at na pozyeye rosyjskie.
K aw alenzyści inasi, przekonani, że M oskale
będą upierali się nad W ieprzem choć z tydzień
przynajm niej, zaczęli urząd zać się jak n a jw y ­
godniej: kąpiel, k w a te ry i t. d.; gdy wtem' już
nazajutrz 9 sierpnia o godzinie 2 popołudniu
przychodzi ro zk az:
P ią ty szw adron znajdzie gdziekolw iekbądź przejazd p rzez W ieprz, choćby w pław ,
i skonstatuje, czy M oskale się cofają.
Z a raz z a kilka m inut w y m arsz. Jedzie
szw adron cały aż pod K rupy, z tej stro n y W ie­
prza, spalone. Tu por. O stoja i chor. C ekiera
/ silnerni patrolam i napół brodem , napół w p ław
przep raw iają się p rzez rzekę, poczem pieszo
dostają się pod rosyjskie okopy, gdzie m ają
sposobność stw ierdzić, że M oskale siedzą je­
szcze. Cofają się w ięc, ale zostają z p atrolam i
52
po rosyjskiej stronie, b y dać znać o ew entualaern ruszeniu się Mo-skali.
Jak o ż nocą nad ranem cofają się M oskale,
o ozem przez K rupy, gdzie byłai już urządzona
stacy a telefoniczna, zawiadomiono- Kom endę
Legionów , dającą z a ra z szw adronow i rozkaz
przejścia przez W ie p rz i połączenia się z gru­
pą kaw alery i pułkow nika v. Bischoffa.
VI.
Rozkiaiz połączenia się z pułik. v. Bischoffem przyszedł 10 sierpnia rano. S zw ad ro n stał
rozdzielony, przed i za W ieprzem , p rze p ra w ia
się w ięc natychm iast reszta i o godzinie w pół
do 8 za Ł ysobykam i sp o ty k a w spom nianą g ru ­
pę. P or. O stoja m elduje się, spotykając — jak
zw ykle b y w a, gdy legionow e oddziały łąozą
się z grupam i, nieznającem i ich jeszcze—p rz y ­
jęcie jakieś chłodne, jakieś niepew ne,, niedo­
w ierzające... Mimo to o trzy m u je szw adron ro z ­
kaz pójścia w s tra ż y przednie!
Ruszyli1 o godzinie 8 p rze z h isto ry czn y
S toczek („G rzm ią pod Stoczkiem arm aty")...
P ie rw sz y szedł pluton w achm . C ekiery w k ie ­
runku R u d y ; ubezpieczenie praw o b o czn e pro ­
w adził niedaw no z żandiairmeryi przydzielony
podpor. Żm igrodzki.
P od R u d ą p rzy szło do potyczki z M oskala­
mi. Zrobiło się. K ozacy pierzchli, a stra ż p rz e ­
dnia p o łączy ła się z silą głów ną. B iw akują,
w patro le idą aż mad B ystnzycę w dniu zaś na­
stępnym poszła patrol pod kapralem S ie ra k o w ­
skim za rzekę. D ostają się jednak w silny
i p rz e w a ż a ją c y .ogień. S ierakow ski ciężko r a n ­
n y , to sam o ułan Rokfisz. O statni w ra c a jednak
z swoim i, podczas gdy Sierakow ski, uw ieziony
prze z w ęgierski patrol sa n ita rn y huzarski tz r a ­
ny w brzuch odniesionej' w trz y dni potem um iera i zostaje pochow any w Ulanie. P ie rw sz e
to s tra ty szw adronu, k tó ry w tym sam ym dniu
p rze z Osizcizepalin jedzie ma D om aszew nicę,
rozdzielając się w lesie mai 7 patroli, z któ ry ch
k ażda m iała sw oją strzelaninę.
W W ólce dom aszew skiej, gdzie w y p a d ły
k w a te ry , pierw sze spotkanie iz ludnością moskalofilską i konieczność rekwirowiamia ż y w ­
ności dla ludzi, słaniających się z głodu i znuże­
nia, k tó ry m nikt niczego d o jedzenia sprzedać
nie chciał, choć w ieś zam ożna i zasobnia.
Stąd nazajutrz, w ciąż jeszcze w przedniej
s tra ż y pułk. Bischoffa, pod Dmlmin, do którego
dojeżdżając, w idzą nasi ułani, jiaik patrole koza­
ckie podpalają w ieś z czterech rogów . R o zsy ­
puje się szw adron w ty ra lie rę i c z te re m a plu­
tonam i, teażdy z d y re k c y ą na inny płonący
dom , galopem m knie w w ieś, w której n aw ią­
zuje się k ró tk i ogień z uciekającym i kozakam i.
Za nim i icHife w pogoń jeden pluton i ze sk raja
54
wsi d o strzeg a pod lasem trz y sotnie kozackie,
przeprow adzające konie p rze z bagna. W ogniu
karabinow ym n aszy ch k o z a cy um ykają w las
czem prędzej.
T ym czasem re s z ta ratuje w ieś i zostaje
w niej dw ie godziny, podczas k tó ry c h zyskuje
pięciu ochotników — w ieś b y ła polska — i na­
by w a 3 ikonie, poczem jedzie na R zym y, Kępki,
gdzie z c a łą grupą zostaje w rezerw ie, jakoże tym czasem piechota a u stry a ck a n ad eszła
i pod G ąsioram i zaicizęłai w alkę z w ojskiem rosyjskiem .
N azajutrz tylko* patrole .drobne i w y m arsz
do W ors, skąd 16-go pod K ąkolnicę. Dnia 17
znajduje się cała grupa wna« « naszym sz w a ­
dronem jako rez e rw a w Szóstce. Mimo d o b re ­
go ukrycia, niew ątpliw ie p rzy pom ocy szpie­
gów w y k ry li M oskale nasze stanow isko i za­
częli' o strzeliw ać cię ż k ą a rty le ry ą .
Noc przynosi dalszy o d w ró t M oskali i po­
ścig grupy za nimi. S zw ad ro n jako p ra w a o sło ­
na w kierunku) na Luszki. Pod P e resz c z ó w k ą
poty czk i z patrolam i kozackiem i. W y sła n y d a ­
lej pluton Cekiery, n ap o ty k a pod W itorażem
silniejszą patrol kozacką—i trz e ch z nich ubija,
jako łup unosząc broń i siodła o ra z dw ie cho­
rąg iew k i z opuszczonego w popłochu przez
M oskali W itoraiża.
S zw adron zaś iprzez S trz y ż ó w k ę , D enów -
55
kę, p rze k ra cz a ją c kolej Luików-Brześć L itew ­
ski, sp a tro lo w a w sz y rze k ę K rznę, przechodzi
ją w bród, śląc m eldunek grupie. P rz eb y w szy
w dniu tym 60 km. z a k w a te ro w a n o w S ycym e.
P otem jeszcze dw a dni mairszu, spotkarre
się z d y w iz y ą k a w a lery i1 gen. L e G aya, któ>'y
przed frontem pochw alił szw adron, m ów iąc do
por. O stoji: „Sie konnem stolz auif Ih re T ruppe
sein“.
Prziez; Konstantymó;w staijie szw ad ro n 17
sierpnia mad Bugiem i' tu zostaje odłączony od
g rupy pułk. v. Bistchoffa — ż a ło w an y p rzez
niego — a oddany iz pow rotem pod ro z k a z y Ko­
m endy Legionów .
PułikOwmik v. Biscboff na rozstanie a w uznaniu czynów tak kom endanta, jak oddziału,
podaje porucznika O stoję do N ajw yższego od­
znaczenia.
VII.
P o żeg n an y solennie, a -tak' się złożyło, że
w dniu 18 sierpnia w różnych komendiaich (pułk.
Roji, K om enda Legionów , pułk. Bischoff) ban­
kietów było bez liku, z o sta w iw sy A ustryakom
najlepsze po sobie w spom nienie, udał się sz w a ­
dron p iąty ponow nie do pułkow n. Roji, a z nim
i z pułkiem c z w a rty m na dalszą .kampanię.
D nia 19 sierpnia p rzem arsz p rzez B ug i no­
cleg w Niem irowie, skąd w dniu następnym je­
dzie szw adron do M akarow a, gdzie następuje
56
znów k o n cen tracy a Legionów i trzy d n io w a (20,
21 j 22 sierpnia) b itw a pod W ysokolitew skiem ,
p rzy niesłychanym w p ro st koncercie arty lery i.
Na przestrzeni 4 km . frontu ustaw ia się ty r a ­
liera 65 dział i bez p rz e rw y p rzez 36 godzin
dniem i nocą w ali1w pozycye rosyjskie. A pozytcye niedalekie, w idoczne, n o cą łuny, dniem
dym płonących wsi i d w o ró w — znak odw rotu,
k tó ry też istotnie następuje n o cą z 22 n a 23
sierpnia.
1
W ysokolitew sk, s ta r y p a ła c y k Józefa hr.
Potockiego, (zrabow any doszczętnie :— a taki
piękny i tyle cennych rze c z y k ry jący , że aż żal
tego, co ro zd rap ała ręk a żołdaka - oficera
i w dalekie uw iozła strony.
P o ucieczce rosyjskiej z a raz zratliai 23 sier­
pnia idzie szw adron w pościg z a uciekającym i,
poprzedzając pułk c z w a rty i c h w y ta ich przy
R aśnej, gdzie w sp a rty p rze z Belimiaków, w a l­
czy z nimii aż do po łu d n ia, do zajęcia po zy cy i
p rzez p ierw szą b ry g ad ę i pułk c z w a rty .
W dniu tym piękny epizod, podziw iany
p rzez szw adron, m a do zan o to w an ia pluton n a ­
szej a rt. konnej pod kom endą podpor. b r. Ja n a
KnoJl-Kownackiego-. W yjeżdża na pozycyę
p rzed w ieś R aśnę i pod w iatrakiem u sta w i­
w sz y baiteryę, co gdzieś w dolince uikaże się
jakiś oddzialek rosy jsk i: bum! bum! szle im po
d w a szirapnele, a M oskale ro zp ierzch ają się jak
57
m uchy, ku niezm iernej uciesze a rty le rz y stó w
i ich m łodziutkiego kom endanta, m ających
sw ój dzień — debiutu.
K aw alery a z a ś nasza tym czasem , gdy pie­
chota ją zluzował®, cofa się do R aśnej i w tej
drodze pow rotnej d ostaje się w dolince w ogień
ciężkiej a rty lery i. Choć „kuferki14 lecą gęsto,
plutony, ro zw in ąw szy się jedynie szeroko,
jadą stępa dalej, aż d o wsi, aż za o bręb sk u te­
czności strzałó w , s tra t nie ponosząc, tyle tylko
że tr zech u tanów spadłszy iz koni na ziemię
od pa/reia prądu p rz y eksplozyi granatów ,
w śró d śm iechu i przek leń stw gram oliło się
czem prędzej z p ow rotem na konie.
W Raśneji k w a te ry , nocleg, a po cofnięciu
się M oskali, pościg za nimi, m arsz na M ąozaki
spalone zupełnie. P ościg łatw y , bo M oskale k lę ­
skam i zdem oralizow ani. P rz e d w sią np. na
w zgórzu jak forteczce stojący karabin m a­
szy n o w y „zw iał“ przed jedną m aluczką patrolą, choć p ozycya b y ła tak 'siln a, że i c a ły sz w a ­
dron nie pokusiłby się o jej1branie.
W yjeżdżają p iątacy na górkę i w idzą, jak
dołem p rze d patrolam i ich um ykają 2 sotnie i 2
arm atki k o zack ie; co tchu, bez upam iętania.
O czyw iście patro le nic im izrobić nie m ogły,
ale zato n a s tra sz y ły porządni?.
W M ączakach — biw ak — spoczynek
dw udniow y i przejście w re z e rw ę ; w niej zaś
58
marsiz 4-dniow y mai południe w zdłuż Bugu i je­
go dopływiui Leśnej, aż doi W ło d aw y . Legiony
połączone; m arsz w spólny, pospieszny, nużą­
c y ; kaw ialeryi z tern pół biedy, ale piechota,
zm uszona o dbyw ać 30-40 km. dziennie, w pia­
chach p e kolana, cierpiała niem ało.
Dinia 29 sierpnia nocleg w M atow ej górze,
nietylko spalonej, ale i zoranej do gruntu przez
g ran a ty ciężkiej fortecznej a rty le ry i B rześcia
L itew skiego, dopierooo p rze d paru dniami
w ziętego.
Do* B rześcia blisko, 15 km. zaledw ie, paru
oficerów szw adronu jedzie go. zw iedzić. W idok
ciek aw y i niezapom niany: dom y w sz y stk ie al­
bo popalone, albo po w y sad zan e p rzez R osyan.
Zniszczenie gruntow ne, pro w ian t w y w ieziony
w szelki. P re c y z y a w tem i dokładność nad
w szelkie określenie.
Od 29 w rześn ia m arsz dalszy a w drodze
spotkanie m iłe. Dojeżdżai do szw adronu, po­
staw io n y tym czasem pod P iotrkow em cz w a rty
pluton szw adronu pod kom endą asp. ofic. Kom inkow skiego,
zastępującego
tym czasow o
chorego kom endanta plutonu chor. M igurskiego. R adość, p rz y w ita n ia a w dzień później po­
stój! w W łodaw ie i zm iana dyrefccyi m arszu,
w yjście 'z rezerw y , zapow iedź no w y ch akcyi
bejow ych.
1
59
VIII.
Dnia 2 w rześnia, gdy L egiony s ta ły w W ło­
daw ie, w odległości 60 km. mai 'południe od
B rześcia, przychodzi ro zk az szybkiego w y ­
m arszu na Kow el, poniew aż tam u tw o rzy ła się
w {roncie luka znaczna, k tó rą czem prędzej za­
tk a ć należy. S y tu a cy a niem iła, zadanie trudne,,
przypadające Legionom, i chlubne.
R ozkaz p rzy sz e d ł w ieczór a w dniu na­
stępnym 3 w rześnia ran o następuje w y m arsz
na Bug, k tó ry p rze k ro c zy ć trzeba. M osty zni­
szczone, prócz jednego, pontonow ego, w ąziu t­
kiego koło O rchów ka. T ym przechodzi piecho­
ta, a k a w a le ry a — szw adron p ią ty — wbiród...,
u ży w ając w ciepłym dniu jesiennym kąpieli
przed oczekującym ją 120 kilom etrow ym m a r­
szem. T rzeba znów robić piechocie po 40 km.
dziennie, z tą różnicą tylko, że po piaskach
p rzychodzą dla odm iany kow elskie błota.
P o drodze Ś w iteź — nie Mickiewiczowiskie*
jezioro Ś w ite z i!—k ra jo b ra z piękny, jeziora w i­
dok bajeczny, ale ludność ru sk a w roga. T rz eb a
żyw ność rek w iro w a ć , bo sp rzed ać nie chcą,
a ikonie i ludzie m usieliby c h y b a p aść z głodu.
W reszcie d n ia 6 w rześnia, id ąc y na czele
Legionów szw adron p iąty , w m aszerow uje do
Kowia.. Miasto' p raw ie puste, bez żyw ności,
z oddziałów w ojskow ych jeden tylko pułk1 ob ro n y krajow ej' pod kom endą pułk. G lasera,
■60
w itającego radośnie w ieść, iż z a chw ilę, za pól
.godziny w k ro czą do m iasta Legiony.
N astępuje dzień spoczynku i 7 w rześn ia
w ieczó r d y sp o z y cy a : „S zw adron p iąty jak do­
ty ch c z a s stale z pułkiem czw arty m . P ułk
c z w a rty pójdzie w dw ó ch oddziałach. S iła głó­
w n a mai K rzeczew ice ku Stohodow i (ma
w sc h ó d ); grupa p ra w a gościńcem z K ow la do
Radoszym a, Mielnicy, ma K aszów kę nad rzeczk ą
Stohodem . Zadiamie pułku i: 'szw adronu: P rz e ­
strzeń od K ow la do Stohodu oczyścić z C zerkiesów , k tó ry ch tam podobno c a ła b rygada.
Podobnież dzieli się i szwadrom p iąty ma dw ie
części. T rz y plutony p rze d batalionam i 1 i 2 oraz
b a te ry ą a u stry a c k ą prow adzi porucznik O sto­
j a ; a p o zo stały pluton przed batalionem ' trz e ­
cim kapitana S zerau ca chor. C ekiera w kie­
runku K aszów ki“ .
Podziału, doklomamo w chwili w y m arszu
dnia 8 w rześnia rano.
IX.
Afacya szw adronu rozpada się ma tern okres
o p e ra c y i bojow ych w dw ie rów noległe,
jednak zupełnie p raw ie od siebie niezależne,
w edług p o w yżej mazmaczomego' podziału grup.
G rupę p ierw szą, w iększą, prow adzi porucznik
Ostojia.
R ankiem w czesnym , w d eszcz ulew ny, w y ­
ru sz a ją z K ow la p rze z Bilin n a Stebli. G dy od­
61.
dział do tej w si dojeżdża, nabiera por. O stoja
podejrzeń, że są tam kozacy. Z atrzym uje się
p rze to :za górką, a do w si szle m ały patrol z u łanem C ybulskim n a icizele.
R ozkaz d'k> C ybulskiego: Niem a nikogo,,
meldunek d a ć ; g d y b y :zasię k ru ch o było, p rze­
w ag a jakaś, alarm ow ać strzałam i.
P ojechał C ybulski z dw om a ludźmi, re s z ta
zaś czeka, urozm aicając czas czem i jak m ożna
aż tu n a ra z ze w si strzelanina g w ałtow na. N a­
tknął w idać C ybulski n a M oskali.
Nie nam yślając się wiele, k aże por. O stoja
zsiadać z koni, ty ra lie rą na górkę i z góirki do
w si, ku której rów nocześnie w zdłuż toru sz ła
p atro l c z w a rte g o pułku z kom p. W itożeńca.
W tym ogniu C zerkiesi — bo oni tam byli —
przechyleni bokiem za konie i ta k 1 ukryci, za­
częli ze w si coraz szybciej „w y ciek ać". W ch o ­
dzą ostatecznie nasi d o w si, i gdy są na -skraju,
w idzą środkiem uliczki jadącego CzerikSesa.
P ro sto n a nich jedzie i stępa1. Z astan aw iają uła­
ni ogień, k ry ją się z a chałupam i, a on—nic, je~
dzie.. R az tylko głow ę podniósł do góry, jak b y
w ietrząc niebezpieczeństwo,, lecz z a ra z spokoj­
nie sunie dalej, aż do przedostatniej chałupy,.
Tu nagle n a tylnych nogach konia skręca, trz y
skoki p rzez p a rk a n y i... w galop! Za stodołam i
w śró d strz a łó w naszych znika i tyle go nasi
widzieli...
62
Epizod ten, gwoli zaznaczenia, jak w y b o r­
nego żołnierza ułani nasi p rzeciw sobie mieli
i choć sami od niedaw na w polu, daw ali sobie
z nim p rzecież znakom icie madę...
Gdy w ieś już b y ła pusta, okazało się że p a ­
tro l C ybulskiego padł ofiarą zdrady. W jeżd ża­
ją c do w si, ułan nasz p y ta n a p o tk a n ą babę,
c z y są w e w si M oskale; ona pow iada, że ich
od trz e ch dni nie było... B y stw ierdzić, czy to
p raw d a , zagląda d o najbliższej chałupy — i do­
staje silny ogień odmazu z dw óch stron. Koń mu
.ginie n a m iejscu, dw aj pozostali ułani uciekają
ku swoim . P o w sta ła stąd n aw et w ieść, że C y ­
bulski zginął, ale om tym czasem p rze d o stał się
do sw oich d o lasu.
W lesie osobną akcyę m iał kap ral S tan i­
szew ski, k tó ry z o sta w sz y tam na czele szpicy,
przepędził w y k ry tą patrol kozacką.
P rzeszu k iw an ia w si za babą, k tó ra ro z­
m yślnie a źle poinform ow ała C ybulskiego1, nie
d a ły rezultatu.
T rz eb a b y ło iść szybko naprzód iza ucie­
kającym i C zerkiesam i.
P o drodze do Skulim ow a w idzą ułani r o ­
syjską sygm alizacyę z a p ośrednictw em w ia tra ­
ków , z k tó ry ch k a ż d y w dniu bez w ia tru , o b ra­
cał się w innym kierunku. P o chwili od w ia tra ­
ków zaczęli uciekać C zerkiesi. O dległość dla
strz a łó w za w ielka; trzeb a im b y ło d a ć spokój.
63
D ojechaw szy do Skulima, spotykają pułk
c z w a rty , k tó ry doszedł tu z boku i po spoczyn­
ku, o trzym ują dyspozyicyę, nakazującą k ie ru ­
n ek m arszu mai K rzeczew ice.
Poir. O stoja w y s y ła sw o ją część szw adro­
nu plutonam i.
P ie rw sz y jedzie pluton c z w a rty pod
waichm. K om inkow skim (czasu pokoju śpiew ak
o p e ry lw ow skiej); a w chwili, g d y dojeżdża la­
su, o trzym uje m eldunek szpicy, że C zerkiesi są
w iesie. Z ostaw ia ma polance konie i rozsnuw a
p rze z las z plutonu dłu g ą o niesły ch an y ch ro z ­
stępach ty ralierę, pukającą za to z karab in k ó w
ta k gęsto, że las grzm i, huczy, drży, c a ły . C z e r­
kiesi zw iew ają ostatecznie.
P o w achm . K om inkow skim pojechał iz plu­
tonem 'trzecim podch. Spychalski z rozkazem
pojechania w pro st na K rzeczew ice i skonstato­
w ania, czy są tam M oskale i w jakiej sile.
P or. O stoja z o sta ł z iresztą oddziału chw ilę
jeszcze na rozm ow ie z pułk. Roją, poczem p o ­
gnał naprzód. K om inkow skiego w idzi p rz y ro ­
bocie dobrej zupełnie. Dalej Spychalski a przed
nim jeszcze na sk ra ju lasu C zerkiesi jacyś, k tó ­
rych S pychalski z pow odu w aru n k ó w terenu,
zdaje się nie widzieć. N iebezpieczeństw o o trz y ­
m ania ognia w pluton, kłu su jący kolum ną, n ie­
uniknione. S pychalski odległy o jakie 60 k ro ­
ków od porucznika, nie sły sz y jego- n a w o ły ­
64
w ań ; puszcza się w ięc porucznik w ytężonego
galopa i w reszcie m oże się porozum ieć z S p y ­
chalskim , nakazując mu skręcić w lew o.
L edw o to się dzieje, rozlega się huk na c a ­
łym sk raju lasu. S trzelają C z e rk ie si Pode hor.
Spychalski cofa się z plutonem K om inkow skie­
go, tra c ą c pięć koni... Jeden tylko ułan M ar u-,
sizczak, gdy mu koń padł, zam iast cofać się
z innym i, kładzie się za sw y m koniem i bije
z karabinu bez p rz e rw y , gdzie tylko cel zo­
baczył.
O statecznie w achm . K om inkow ski z pie­
ch o tą opróżnili las z C zerkiesów . Koło 4 popo­
łudniu siada znów cały oddział na koń i jedzie
do. K rzeczew ic, przy czem K om inkow ski ty ra ­
lierą konną lasem , resz ta w z w a rty m oddziale
w zdłuż drogi. W K rzeozew icach, całych, niespalonych — prócz zra b o w an e g o i zniszczone­
go do gruntu polskiego dwoiru — k w atera. J e ­
dynie jedna kom pania
cz w a rte g o
pułku
i c z w a rty pluton n a n o c poszły pod las do Łomaczianki na całonocną strzelaninę.
D nia następnego, 9 w rześnia, m iał być od­
m arsz w czas rano. T ym czasem dopiero koło
godziny 8 przychodzi d y spozycya od pułków .
Roji, zm ieniająca kierunek m arszu. Już nie na
w schód ku Stohodow i, a n a południe do Miel­
nicy zo stały skierow ane i szw adron i pułk
c z w a rty , dokąd też p rz y sz ły tego sam ego dnia
65
o godzinie 2-giej popołudniu. Tegoż dnia w ie ­
czorem zg łasza się do por. Ostoji czterech
spieszonych, w yniszczonych, obdartych u ła­
nów z hiobow o b rzm iącą w ieścią:
— Pluton C ekiery rozbity!
X.
T ak źle jednak nie było.
Już następnego dnia pluton C ekiery niem al
bez stra t p o łączył się z szw adronem , p rze ­
szedłszy o d chwili ro złączenia się dość burzli­
w e, wojenne koleje.
Z Kowla, m inąw szy przy czó łk i au stry a okie, polną d ro g ą pojechał pluton, liczący 24
ludzi do W ołoszek. W lasku, przed w sią, zsia­
dają ułani z koni i pieszą ty ra lie rą zajm ują w ieś,
gdzie w id z ą 2 kozaków mat drodze, re s z ta b y ła
za w sią i po> ożyw ionym ogniu uciekła do lasu,
w kierunku M aryanów ka. U łani zaś, w z ią w sz y
ze w si jedynego chłopa, jaki ta n i został, jako
przew odnika, lasem p rzez kolonię M akow iszGze pojechali w kierunku M aryanów ki i R adoszyna, w y p ierając poi drodze z cegielni p rz y
kolonii znaczniejszy oddziałek kozacki, k tó ry ­
mi zasian a c a ła okolica.
P od1Szkuriaitem znów po ty czk a m ała a z a ­
jęcie P iaseczna bez w alk i; dopiero w d w o rze
w H ulew iczach silniejszy oddziałek rosyjski
staw ił opór, lecz flankow ym ogniem , salw am i
O stojacy
5
66
I
spieszonych ułanów i do milczenia został zmu­
szony i w yparty. P o tak ożywionym dniu 'Ognia
w raca pluton na noc do P iaseczna.
W edług dyspozycyi p rz y w y m arszu z Ko"
wliai 'Otrzymanych, n ależało iść n a Trojam ówkę
lub Sm olary. T ak w ynikało z tego, co pow ie­
dziano w Kowlu. T ym czasem jednak w K rzeczew icach
nastąpiła
zmiamia dyspozycyi,
o czem zapom niano zaw iadom ić C ekierę.
C h o rą ż y C ekiera w iedział, że g ru p a puł­
kow nika Roji nocow ała w K rzeczew icach, a
por. W itożyniec w G rzy w iatce. W ym aszerow a w sz y w ięc sam z P iasecznej, zatrzy m ał się
do 12-tej w P o w ursku, by dać m ożność dojścia
por. Ostoji do Sm olarów , a por. W itożyńcow i
do P o w u rsk a. G dy nie nadeszli — bo w obec
zm iany kierunku m arszu nadejść nie mogli —
patroluje m ostek Zajaczew ka, śle m eldunek
kap. S zeraucow i, że p iechoty niem a, m ost w ol­
n y i że sam idzie do Sm olar, gdzie m ają być
kozacy czy Czerkiesi.
W lesie pirzed Sm olaram i spieszą sw ych
ułanów i dw om a tyralieram i — p ierw sz a pv
obu stronach drogi, druga m niejsza po p r a ­
wej — idzie na wieś, leżącą nad bagnem , prze/j
k tó re jedyna d ro g a : grobla około 60 kroków
długa.
G dy tak ty ra lie ra p o su w a się ku w si, na­
raz na ty łach jej jaw i się C zerkis. W lewej
rę c e czapkę w zniesioną trzym a, d ru g ą konia, co
sit, nahajem bije, k rzy c z ą c: Zdajuś! zdajuś!'
P rzegalopow ał tak jedną linię ty ra lie rsk ą , ale
d ru g a go ujęła. W tej chw ili Czerkiesi ze wsi
zaczy n ają strzelać do naszych. K łopot z jeń­
cem. S trz a ł C ekiery w piersi— i C zerkies, sła ­
niając się, ponoszony przez konia, dojeżdża do
sw oich, któ ry ch w e w si wielu, sotnia, a m oże
i w ięcej. P ra ż ą naszych z przodu i z flanki, a
że kule przenosząc, zaczęły razić konie, p rz e ­
prow adzono je n a lew ą stronę drogi. D la koni
to dobrze było, dla ludzi jednak gorzej; gdy
bow iem w obec p rzew ag i i co raz groźniejszego
oskrzydlania cofać się trzeba, cofają się ku
miejscu, gdzie b y ły pozostaw ione konie. T y m ­
czasem koni niema, a tu C zerkiesów sporo
z lasu, z tyłu na ułanów w y p ad a. P o w staje
zam ieszanie, opanow ane w net przez m łodego
kom endanta plutonu, k tó ry odprow adza spie­
szonych w bagna, w las, gdzie już pościg czerkieski b y ł niem ożliwy. O statecznie konie zna­
lazły się... C zęść rozprószonych jeszcze tego
samego dnia p rzy sz ła do M ielnicy, re s z ta w ię­
ksza nazajutrz, a p aru w dniach następnycn.
Ułan S łatyński, p rze ż y w sz y całą rom antyczną
robinsonadę, w y m k n ąw szy się z rąk chłopom,
chcącym go zgoła poprostu... udusić, dopiero
w pięć dni później odszukał swój oddział. Je ­
den jedyny tylko plutonow y N ałęcz, ran n y , o­
68
toczony przez C zerkiesów , dostał się do nie­
woli. Miano go przez długi czas za zabitego
i dopiero list do rodziny przezeń pisany upe­
wnił, że w tej tak ciężkiej opresyi nikt z u ła ­
nów piątego szw adronu nie zginął.
XI.
T ak znalazł się cały szw adron w M ielnicy,
w ra z z drugim batalionem i kom endą 4-go
pułku, na krótki, bard zo problem atyczny, a
przecież zasłużony odpoczynek.
Mielnica, sta re gniazdo rodu C zarnieckich
i wielkiego hetm ana, ślad w spaniałości sw ej
m a jeszcze w ruinach zam ku, z którego jedna
jedyna pozostała w ieża, podczas g d y obok s te r­
czy now y „zam ek“, pretensyom alna, m ała k a ­
m ieniczka, przez obecnego w łaściciela, M o­
skala, zbudow ana. K om endy lokow ały 'się tu
w szkole, na w ieży zaś sta re j zaw ieszono cho­
rąg iew polską i... po latach tylu, w y g ry w a ł
znów tręb acz m ary a c k ą pobudkę.
O dpoczynek, jak zaznaczono, b y ł bardzo
problem atyczny, bo już od 10-go kom panie pie­
choty, plutony k a w a le ry i o trz y m ały rozkaz
obsadzić całą linię iStohodu, od H ulew icz do
K aszów ki i p atrolow ać gęsto, albow iem zda-*
rżało się, że patrole czerkieskie, znaczniejsze
naw et, p rzed arłszy się p rzez bagna, zachodziły
z tyłu.
69
Ludność, o ile została, b y ła wirogo uspo­
sobiona. Kupić żyw ności nie było sposobu, to
też czego brakło, uzupełniać trz e b a było rek w izy cy ą, a od w szelkich niespodzianek ubez­
pieczać się na w szy stk ie strony.
D nia 11-go w rześnia podchorąży Komin­
kow ski w y sła n y z 12 ludźmi do L ubitow a, jako
esk o rta Z akładu sanitarnego b ry g a d y trzeciej;
a w dniu następnym por. O stoja jedzie w 12 uJanów z e k sp ed y cy ą k a rn ą do W ielicka, gdzie
chłopi, za poduszćzeniem kozackiem , urządzili
pogrom i dw óch m łynarzy-N iem ców powiesili.
S p ra w c ę głów nego, chłopa, aresztow ano, a 65
ludzi zaprow adzono do G ołobów , dla kopania
okopów.
Już w dniu następnym ,. 13-go, ułani są
w ogniu.
K apitan Sikorski, k tó ry w dniu poprzed­
nim z dw orna kom paniam i i oddziałem k a ra b i­
nów m aszynow ych zajął b ył H ulew icze, nad
ranem 13-go został z a atak o w an y p rzez spie­
szonych C zerkiesów i dragonów p rzy w sp ó ł­
udziale kaw aleryi, a nie m ogąc ich n aporu w y ­
trzym ać, cofnął się do Jeziorna. P od dalszym
naporem atakujących i stąd się wycoifać m u­
siał. W te d y o godz. 9. rano otrzym uje sz w a ­
dron rozkaz szybkiego m aszerow ania w kie­
runku na Jeziorno, i nietylko naw iązania łącz­
ności, ale i w sparcia piechoty czynnie.
70
Por. O stoja pow ierza to zadanie chor. C ekierze, k tó ry też z araz z oddziałem z 45 ludzi
odm aszerow uje do Jeziorna, gdzie p rzy b y w szy
o wpół do 11-tej przed południem , patroluje
wieś, jak się okazuje w olną. S tw ierd za p rze­
m arsz znaczniejszych spieszonych oddziałów
czerkieskich, -oraz dow iaduje się, że batalion
Il-gi (kap. Sikorski) pułku 4jgo podobno co­
fnął się do P o w u rsk a . Sam w ięc cofa się w obec
tego do D ubniak, a stam tąd udaje się do P o ­
w urska, gdzie natarafia na pojedyncze kom pa­
nie batalionu. N aw iązuje w ięc łączność m iędzy
komp. 6-tą, 7-m ą i 5-tą i kap. Sikorskim , przy
którym — na jego życzenie — ziostaje jako osłona, aż do w ieczora, a ż do naw iązania łąc z ­
ności telefonicznej. P rzy tem , choć ułani byli
nieraz, i to gęsto, ostrzeliw ani, s tra t u nich
nie było.
Dzień następny, 14-go, rów nież w boju.
Już o godz. 2-giej nad ranem przychodzi io zkaz
Kom endy
Legionów ,
zapow iadający
w spólny atak naszych i austiryackich oddzia­
łów na Iw anów kę, na linii Stohodu.
S zw ad ro n o:-lania przez patrole, w silnej
mgle, pułk 4 -ty ,.. odczas gdy por. O stoja z 15
ludźmi eskortuje pułk. Roję. Około godz 10-tej,
gdy patrole nasze nadchodzą do Sitow iec,
m gła się podnosi, a patrole do stają się w silny
ogień. P atro le idą dalej do R udy Sitow ieckiej
już z por. Ostoją, k tó ry w ró c iw szy do pułko­
w nika Roji z m eldunkiem , otrzym uje rozkaz
kierow ania, jako o b serw ato r, ogniem arty lery i
austryackiej. S trz a ły na R udę Sitow iecką, gdzie
byli C zerkiesi, nader celne. Z araz pierw szy
szrapnel, pękając nad chałupą, sp ęd ża z .niej
o b se rw ato ra a rty le ry i rosyjskiej. W g rę w cho­
dzi i ty ra lie ra piesza (2 kom panie 4. pp.), a
w czasie jej potyczki, a rty le ry a s trz e la dalej,
praw ie k ażd y strz a ł w chałupę jakąś. (Jeden
granat, jak opow iadali później chłopi, w y p ło ­
szył z chałupy oficerów czerkieskich, z a b ie ra ­
jących się do śniadania). O statecznie C zerkiesi
w ycofują się, a ułani konno z pułk. Roją, przez
Sitow iec, galopem w jeżdżają do R udy S itowieckiej, już... pustej.
Na noc w ra c ają do M ielnicy, a w dniu n a ­
stępnym m ają spoczynek, poczem 16-go sz w a ­
dron, jako osłona jednej austryackiej bateryi,
odm aszerow uje do K ow la, co zabiera dw a dni.
W tym czasie zachodzą w szw adronie w a ­
żne zm iany. P orucznik O stoja, k tó ry w czasie
tych w alk nietylko zdobył sobie serca całego
szw adronu, ale w ogóle w szystkich, jego w a ż ­
niejszych operacyj „m axim a p a rs fuit“ został
17-go w rześnia m ianow any rotm istrzem , a z a ­
razem kom endantem dyw izyonu, k tórego drugi
(num er m ający : szósty) szw adron, pod ko­
72
m endą por. P ryzińskiego w łaśnie w ym aszerow ał z P iotrkow a.
D yw izyon otrzym uje oddział karabinów
m aszynow ych — a po 'odbiór siodeł, jak i ry n ­
sztunku dla niego w y sła n y zostaje do Ł ucka
chor. Łepkow ski. P o d p o r. Żm igrodzki p ow raca
tu z urlopu, k tó ry zaczął, gdy szw adron znaj­
dow ał się pod W łodaw ą.
N azajutrz, 18-go, w ra c a chor. C ekiera
i przyw ozi rozkaz pułk. Roji, by z w szystkim i
oddziałam i, jakie m a pod sobą, szedł do Iw anów ki i tam oddał się pod kom endę brygad y era Piłsudskiego.
XII.
D nia 21. w rześn ia dogonił szw adron V I-ty
kom endę dyw izyonu w Zajaczew ce. L ustr acy a m ała, przegląd, k tó ry w ypadł udatnie —
a tylko b rak trenów .
' T akże i dyw izyon potrzebuje trenu w ła ­
snego, w ięc organizow anie go zabiera dni
kilka.
S zw adron dostaje now ego kom endanta,
por. B orkow skiego, a tym czasem , aż do jego
przyjazdu, kom endę obejmuje podpoir. Żmi­
grodzki.
To jednak sp ra w y czysto organizacyjne,
w czasie k tó ry ch nie ustaje przecież ani na
chwilę bojow y tru d szw adronu. C iągłe patrole,
ciągłe rozjazdy, nie dają zapom nieć, że to w oj­
na. G orętszą patrol m iał w tych czasach w ach ­
m istrz S zkuta, k tó ry w y je c h aw szy z patro lą
22 ma T rojanów kę i G radyski, n a p o ty k a na
silny oddział rosyjskich ułanów . Z aczyna się
odw rót, ale w ogniu w zajem nym . Co nasi g a ­
lopem parę staj ubiegną, o d w racają się i strz e ­
lają i znów galop i znów strzelanie. Ciągnie
się tak ta gonitw a piekielna na całych ośmiu
kilom etrach, aż dobiegają okopów I. b ry g ad y ,
skąd piechota salw am i przyjm uje zapędzają­
cych się M oskali. T e raz na nich nadeszła ko­
lej coszybszej ucieczki.
D nia 24-go udaje się ro tm istrz do T rojanówki, rekognoskując p rzy tej sposobności
przejazd przez Stohód, szukając brodu, tak, że
n azaju trz szw ad ro n udając się do T rojanów ki zaoszczędził 8 km. drogi. T am w T rojanów ce dzień pobytu i nocleg.
29-go pogrzeb zabitego z 6-go szw adronu
podchoT. P ruszyńskiego i trzech zabitych w ra z
z nim ułanów . W czasie ty m szw ad ro n w ra z
z dyw izyonem k w a te ru je w M aniew iczach,
gdzie 30. rano otrzym uje cały dyw izyon r o z ­
kaz spatrolow ąnia lasu m iędzy M aniew iczam i
a W ołczeckiem i do tarcia do S ty ru . W m yśl
rozkazu, sp a tro lo w a w sz y las, z W o łczeck a udaje się dywiizyon do B olszoje M iedw iezie
(W ielkie Niedźwiedzie) rekognoskując stąd do
Kostiuchnów ki. W Kołodji ostrzeliw ują się
74
pi żytem patrole nasze z M oskalam i, a do W iel­
kich Niedźwiedzi nadciąga pułk b-ty i zajm uje
tam pozycyę.
D yw izyon zaś w ra c a do W ołczecka, gdzie
przez dni 5 k w a te ru jąc razem z kom endą L e­
gionów, szląc w tym czasie ciągłe patrole nad
S ty r, za k tórym tym czasem zaczęli się kon­
centrow ać M oskale do nowej o fenzyw y zgoła
jaw nie, niem al dem onstracyjnie, jak to 4-go
października m iał sposobność w idzieć rotom.
Ostoja, pełniąc służbę oficera obserw acyjnego.
Dnia 5-go października zaczy n a się ofenz y w a rosyjska. B ry g ad a I. pod parciem ogrom nych sił zm uszona do cofania się. D y w i­
zyon przez 'Kostiuchnów kę udaje się do W ólki
O ałuzińskiej patrolując aż do Bielskiej W oli.
W W ólce O ałuzińskiej dow iadują się, że front
nasz przełam any. P o sy łają patrole, czekają do
godz, 10 rano. P ułkow nik Śm igły postanow ił
cofnąć się do O ałuzia; pułk. austr. Bleyleben,
z sw oją grupą kaw aleryi, coifa się jeszcze dalej,
bo do T rojanów ki. D yw izyon zostaje na noc
w Gałuzi, a w y sła n y n a p atro l do O patow a
podp. M achnicki stw ierd za tam drogę wolną.
R ankiem przychodzi w iadom ość o nocnej
bitw ie 6 pp. pod K ostiuchnów ką i o wielkich
przez pułk ten w pięciu atak ach ro sy jsk ich po­
niesionych stra ta c h .
Rano 6-go p rz y b y ły por. B orkow ski obej­
75
muje kom endę szw adronu, a dyw izyon cały
przez Kunskoje m aszeruje do iPerechrestia, na-,
potykając po drodze cofające się oddziały n a­
szej III-ciej b ry g ad y . P atroluje przeto kaw alery a las i dojeżdża aż pod W ołczeck, zjęty już
p rzez kozaków i ro sy jsk ą piechotę. Spełniw ­
szy w ten sposób zadanie, cofa się d y w izy o n
do stacyi M ąniew icz, gdzie b y ła kom enda L e­
gionów.
XIII.
W alki dni ostatnich spow odow ały po trze­
bę nowej koncentracyi oddziałów legionow ych,
co z ab iera dni kilka.
W tym czasie ułani obsadzają 7-go i 8-go
dw om a silnym i oddziałam i to r kolejow y, a
wzm ocnieni jedną kom panią 6 pp. ii karabinem
m aszynow ym , okopują się.
Jednak już 9-go zostają przeniesieni do re ­
zerw y dyw izyi (Kom endy Legionów ), w k tó ­
rej są dw a dni, a 11-go października rano od­
chodzą na p arodniow y odpoczynek do R okiet­
nicy. M arsz trw a d w a dni —• a odpoczynek do
24-go października. W czasie tym form uje się
oddział k arabinów m aszynow ych, którego k o ­
mendę obejmuje c h o rąży B orucki, dalej szpital
koński i — co najw ażniejsze — k a d ra uzupeł­
niająca dyw izyonu w R okitnicy pod kom endą
podpor. Żm igrodzkiego. To nabytki, a strata:
76
dość dotkliw a: pożar, w yb u ch ający nocą, n i­
szczy stajnię, w której spłonęło 22 koni.
W y m asz ero w aw szy 24. października rano
udaje się dyw izyon do Jabłonki, gdzie b y ła
Komenda Legionów , a stąd, ledw o ludzie i ko­
n ie tro ch ę w ypoczęli, tegosam ego dniia, gdy
przym aszerow ali, t. j. 25-go do Kukli, gdzie
p rz y b y w sz y o 9. w ieczorem zakw aterow ano.
W y słan ie dyw izyonu, a w nim i naszego
■szwadronu do Kukli spow odow ane zostało ko­
niecznością w zm ocnienia Ill-ciej b ry g ad y , znaj
dującej się pod K am ieniuchą w ogniu. To też
jeszcze tej samej nocy ro tm istrz udaje się do
birygadyera pułk. G rzesickiego po rozkazy.
S zw ad ro n idzie w m y śl ich następnego
dnia rano jako o słona a rty le ry i, a na noc w ra c a
do Kukli, skąd nazaju trz ro zk az dotarcia pod
Kamieniuichę, w sp a rcia b ry g a d y Ill-ciej p rz y
ataku. W drodze w spółudział w o strzeliw a­
niu — istotnie zestrzelonego — aeroplanu, ale
dojazd do Kam ieniuchy z pow odu g w a łto w n e ­
go ognia, ta k piechoty, jak zw ła sz c z a a r ty ­
leryi rosyjskiej, w rę c z niem ożliw y. Cofa się
tedy dyw izyon do lasu, skąd o godz. 4-tej po­
południu w ychodzi spieszony, jako re z e rw a li­
nii pruskiej, aż do chwili rozkazu kom endy
Ill-ciej b ry g ad y , odsyłającej go z pow rotem na
biw ak w lesie. W następnym dniu, na rozkaz
‘b ry g ad y , jadą ułani do Kukli, a stąd 29-go za
77 “
Kom endą Legionów do W ołczecka, gdzie znów
stanow ią rez e rw ę dyw izyi.
P ierw sze trz y dni listopada nełni sz w a d ro »
nocną służbę w okopach, a niezależnie od tego
i służbę patrolow ą. C hor. Ł epkow ski jedzie
m iędzy innymi 8. listopada do P odczerew icz,
gdzie stw ierd za, że przejścia przez błota p rzed
naszą pozy cy ą lekko tylko obsadzone; chor.
D obrzański dojeżdża do m łyna, m iędzy Kostiuchnów ką a Kołodją.
W czasie tym dyw izyon nietylko, że z re ­
sztą Legionu w spólne od w odzów arm ii p ru ­
skiej odbiera pochw ały, ale otrzym uje od gen.
Linsingena tak że i specyalny dow ód uznania:
rozkaz, polecający k a w a le ry i austryackiej od­
dać do dyspozycyi naszym ułanom 210 koni...
Entuzyazim z tego pow odu w dyw izyonie z ro ­
zumieć łatw o!...
N adchodzą m rozy — w łaściw a kam pania
k aw alery i Legionów skończona. T akże i pie­
chota tkw i na pozycyach.
D yw izyon Ostoji sp o ty k a się w W ołczecku z dyw izyonem b ry g a d y karpackiej. R a ­
dość, bratanie się, b an kiety — i znów dni sza­
rej pracy.
U rządzanie się na zim ow e leże. Myśl o
now ych form acyach, k tó ry m ow ych 210 kom
przychodzi bardzo w porę, z a p rz ą ta um ysły.
78
A na pozycyach w alki codzienne, w któ­
rych — na rów ni z piechotą — i k a w a lery a na­
sza spieszona bierze już udział.
Z DZIEJÓW 6. SZWADRONU.
I.
Kiedy w pole w y ru sz ał 15. lipca O stojaków szw adron piąty, śniąc dum ę o ułanów puł­
ku białym i gotując się na boje długie, a k r w a ­
we, rów nocześnie w Komendzie Legionów ,
w P iotrkow ie, ro ze g ra ła się k ró tk a, a ch a ra k ­
te ry sty c z n a scena.
W ezw an y rozkazem zam eldow ał się u
szefa sztabu, kapitana Z agórskiego, porucznik
kaw alery i naszej P ry ziń sk i. G dy w szedł, p rz y ­
w itanie krótkie, a potem rozkaz n o w y :
-— U sadow isz się pan w okolicy P io trk o ­
w a i sform ujesz pan szw adron...
-— Skąd ludzi w ziąść i konie?
— To już pańska rzecz...
Na tem się rozm ow a w tej spraw ie sk o ń ­
czyła, ale ro zk az rozkazem i szw adron robić
się zaczął... z niczego.
T ak zw olna szw adron ćw iczył się i rósł
a kiedy już był gotow y, z początkiem w rześnia,
z a sta ł p rzy jęty na ów tyle upragniony „ e ta t“,
otrzym ując rów nocześnie w ra z z 6-tym puł­
kiem rozkaz w ym arszu w pole.
80
C hw ila dla m łodych form acyj legionow ych
u ro czy sta i w ielka, obchodzona też 9-go w r z e ­
śnia solennie m szą połow ą, defiladą, kw iatam i,
któ ry ch publiczność, p a try o ty cz n e panie pio tr­
kow skie, nie szczędzą ułanom i piechocie, za­
sypując ich — w sporej części dzieci p io trk o w ­
skiej ziemi — kw iatam i, deszczem kw iatów ...
M szę połow ą w obecności b ry g ad y e ra Grzesickiego i generalicyi austryackiej odpraw ił ks.
kapelan Gilewicz.
O dm arsz w pole naznaczono na 11. w rz e ­
śnia. lecz z pow odu chw ilow ych przeszkód k o ­
m unikacyjnych, odłożyć go m usiano na dzień
13-go. v
Nocą, z R ozprzy, wspólnie z batalionem
drugim pułku 6-go w yjechał w pole szw adron
szósty.
II.
P odróż koleją do Kow la trw a ła dni pięć.
Tu w noc, w deszczu, w y w agonow ano ułanów ,
bo stąd już nie koleją, a konno m iał szw adron
w dalsze sw e iść drogi, na w ojenne losy. Je ­
szcze p a ra d a jedna, jeszcze 19. w rześn ia p rz e ­
gląd -szwadronu dokonany p rzez w odza L e­
gionów J. E. D urskiego z kapitanem Zagórskim
i zaraz dnia tego w y m arsz do Z ajaczew ka,
gdzie z. szw adronem piątym stał kom endant
dyw izyonu, ro tm istrz Ostoja.
* V
i- i u l ł I ł "
PIĄTY SZWADRON PRZED LUBLINEM
81
Tu przyjęcia serdeczne, lecz — w ojskow e.
Nie na w czasy przyjechał szw ad ro n
w pole, to też nikogo nie zdziw iła zapow iedź
rotm istrza, że m łody szw adron, jako św ieży
pod w zględem sił, trochę forsow niej będzie na
razie p racow ał od piątego, steranego już i zm ę­
czonego zw łaszcza w forsow nem o czy szcza­
niu okolic Kow la z czerkieskich band.
Z araz dnia następnego po przy b y ciu ro z­
poczyna się służba w polu.
Pluton p ierw sz y pod kom endą C eratkiew icza otrzym uje zadanie p rzepatrolow ania zaję­
tej p rzez M oskali części toru kolejow ego m ię­
d zy kolonią M ajdanem , a sta c y ą M aniew icze,
C zęść kraju ty p o w a dla w ołyńskiego P olesia.
M orze bagien, z rosnącym na niem, k o rzen ia­
mi chyba w środku ziemi tkw iącym , lasem —
a jedyna linia kom unikacyjna, to tor kolejow y,
su n ący w ą sk ą w stą ż k ą w śró d m o czaró w le­
śnych nie do przebycia, w śró d zd radliw ych Kęp
i topielisk, na k tó ry c h co k rok niem al żołnie­
rzow i, a cóż dopiero jeźdźcow i śm ierć bezli­
tośnie w oczy zaziera.
P atro l, zag rożony z stron obu, posuw ając
się pieszo, dociera z ubezpieczeniam i ta k d a­
leko, jak pozw ala na to św iatło dzienne. P o ­
strz e la w sz y się to tu, to tam p arę ra z y zlekka
z kozakam i, p o w raca bez s tra t do szw adronu.
N azajutrz 22-go now a robota dla „szóstaO sto jac y
6
82
k ó w “. P u łk szósty, pod kom endą — w ów czas
jeszcze — m ajora R ylskiego, k tó ry na ten od­
cinek b ył nadciągnął, zażądał jednego plutonu
k aw aleryi, bo m ając forsow ać linię M a jd a n -M aniew icze potrzeb o w ał zarów no osłon, jak
i o rdynansów konnych. P osłano 2-gi pluton
pod kom endą asp. ofic. A leksandra R om era.
W tych ciężkich bojach, w k tó ry c h naj­
m łodszy pułk Legionów k ro k za krokiem zdo­
b y w a ł p a rty e rew iró w , niew iadom o co b a r­
dziej: bagnistych, czy lesistych, w spom agał
go dzielnie pluton drugi rów nież najm łodszego,
szóstego szw adronu. P ra c a b y ła ciężka, ale
rzetelna i pom yślna, zw y cięstw em uw ieńczo­
na. W kilka dni nadszedł m eldunek, że i pułk
i szw adron k w ateru ją na zajętej stacyi M a­
niew icze.
O dtąd losy szw adronu szóstego w iążą się
p raw ie nierozdzielnie z przejściam i piątego.
W szędzie niem al idzie dyw izyon c a ły pod ko­
m endą ro tm istrza Ostoji, k tó ry jak zdobył so­
bie serca piątego, tak tera z urokiem osobistym
podbija szw adron szósty.
O ba szw ad ro n y z Z ajaczew ka udają się do
T rojanów ki, gdzie następuje jednodniow y po­
stój, epizod tem m ilszy, że upam iętniony sk ro ­
m ną w ieczerzą, w której b ierze udział prócz
grona oficerów dyw izyonu J. E. D urski z naj­
ściślejszym sw ym sztabem , tu w tem gronie
83
obchodzący rocznicę m ianow ania sw ego Na­
czelnym W odzem Legionów .
W następnym dniu m arsz naprzód, a sz w a ­
dron szó sty w stra ż y przedniej. O słona m a r­
szu p rzy p ad a 4. plutonow i pod kom endą aspi­
ran ta oficerskiego H enryka U rsy n a P ru szy ń skiego. W czternaście koni naprzód w y słan y ,
m a za zadanie spatrolow ać okolice P erechrestia. W lesie, w śró d m anow ców , jakich tysiące
krzyżuje się w w ołyńskich lasach — dojeżdża
do o sady Kunskoje (Konińsk) i zdradzony
p rzez ludność m iejscow ą, zostaje obskoczony
przez kilkakrotnie w iększe siły dońców . O d­
cięty od n aręczn y ch koni, broni się p rzez trz y
kw adranse, zaścielając gęsto pole trupam i
szarżu jący ch nań z lancam i kozaków . W re s z ­
cie, sam ciężko w nogę ranny, w idząc, iż nie
zd zierży przem ocy, oddaje kom endę zastęp cy
sw em u asp. ofic. Ludw ikow i M ichalskiem u,
rozkazując ratow anie plutonu. M ichalski, odstrzeliw ując się, w ycofuje ludzi p a rty ą bagni­
stego lasu w kierunku P e rec h re stia .
W zasadzce tej, ale rów nocześnie i w boju
m ężnym a k rw a w y m , padł n a m iejscu jeden
z najdzielniejszych ułanów szóstego sz w a d ro ­
nu, K ielczew ski Janusz. Sam zaś kom endant
plutonu, P ruszyński, o raz ułani: S anojca An­
toni i G ąsior ow ski Ludw ik, ciężko w boju ra n ­
ni zostali w b esty alsk i isposób zam ordow ani,
84
dobici przez kozacką dzicz na placu bitew nym .
R ozbestw ione kozactw o, k tó re bezskute­
cznie szarżo w ało broniących się i całych, zm u­
szone za każdym razem cofnąć się bezsilnie
a z stratam i, tera z dopadłszy rannych, a nie
m ogących się bronić, form alnie podarło ich
ciała lancam i, zadając po kilkanaście ran. O sta­
tni, G ąsiorow ski, ran n y w brzuch i po tej bestyalskiej m asak rze dyszał jeszcze, co do­
strz e g łsz y jakaś kobiecina, Polka, dow lokła go
do swej chałupy. Tuż za nim w pada jednak d o ­
niec, i bez litości, jęczącego z bólu, kulą dobija.
Ogółem stracił pluton -czterech ludzi i 17
koni, częścią zastrzelonych, częścią zabranych.
W iadom ość o tak tragicznym w yniku p a­
trolu przyniosła w edeta do M aniew icz jeszcze
w dniu tym sam ym , poczem por. P ry z iń sk i w y ­
siał z a ra z patrol drugą, p ro w ad zo n ą przez
asp. M ichalskiego, niedaw nego uczestnika po­
tyczki, resztk ą sił ledw ie dyszącego, ale spie­
szącego ofiarnie kolegom z pom ocą. N iestety,
pom oc b y ła już za późna. Nie rannych, jak
m yślano, a cz te ry trupy, do niepoznania zm a­
sakrow ane, przyw ieziono na jednym w ózku,
jakby w ostatnim , pożegnalnym uścisku sple­
cione.
III.
T ym czasem bój pułków legionow ych,
prących M oskali znów do S ty ru w pełnym
85
toku, tak, że szw adronow i w ra z z dyw izyonem rankiem 29. w rześnia nap rzó d iść trzeba.
Pogrzeb śp. P ruszyńskiego i poległych
z nim ułanów m iał się odbyć choćby nocą, ale
na interw encyę kapelana ks. dra G ilew icza
od był się o św icie, tuż przed odm arszem ,
p rz y cenkwi w e w si M aniew icze, p rz y dźw ię­
kach starej ułańskiej piosnki:
Śpij, kolego, w ciem nym grobie,
Niech się przyśni Polska tobie...
poczem pospiesznie przyozdobiono grób aardarniną, k rzy ż e w kopono1 i szw adron, kipiący
pragnieniem zem sty za to pom ordow anie h a­
niebne bezbronnych, ru szy ł w ra z z szóstym
pod kierunkiem ro tm istrz a Ostoji, patrolując
bez w ytchnienia okoliczne lasy i posuw ając
się tak szybko naprzód, że 30-go- oparł się aż
nad S tyrem , w ioząc z sobą na w ozach liczne
troifea z potyczki J p . P ruszyńskiego, stoczonej
pod iKunskoje.
N ajw iększą jednak ulgę spragnionym
zem sty przyniósł w idok nag ro b k a w W iel­
kich (Niedźwiedziach, kryjącego m asow ą m o­
giłę dońców (m iędzy nimi i oficera), pole­
głych w tejsam ej potyczce — po k tórej tak
szybko i tak daleko umknęli... Ś m ierć k ażde­
go z naszych drogo ko szto w ała dońców ,
których przynajm niej kilkunastu poległo —
jak się tera z okazało — w tym boju.
86
Do W ielkich N iedźwiedzi poszedł s z w a ­
dron już z W ołczecka, gdzie dzień przedtem
zajął k w a te rę „oblaną" serdecznem a sym patycznem śniadaniem z sztabem Legionów .
„K w atera11 b y ła w W ołczecku, ale pobyt
tam nie b y ł bynajm niej w ypoczynkiem .
U staw icznie alarm o w an y szw ad ro n tłukł
się bez p rz e rw y pod rozkazam i ro tm istrza
w spom agając piechotę, k tó ra to c z y ła upor­
c z y w y bój n a linii P o d czerew icze—Kołodja—
K ostiucbnów ka.
W ciężkim tym boju pluton trzeci pod ko­
m endą aspiranta Ł ubkow skiego daje pod Kostiuchnów ką zw ła sz c z a liczne dow ody sp ra ­
w ności, i przez kilka dni, aż do chwili k r y ty ­
cznej, sp otyka się z licznemi pochw ałam i za­
rów no b ry g a d y e ra pułk. G rzesickiego, jak
i szefa sztabu trzeciej b ry g ad y rotm . Ko­
chańskiego.
W sam dzień k ry ty c z n y , 5-go paźd zier­
nika pod w ieczór, dyw izyon, którego stra ż
przednią stanow i pluton pod kom endą podp.
M achnickiego, prześlizguje się pod osłoną n o ­
cy poza lewe skrzy d ło linii bojow ej Legio­
nów , poprzez lasy do W ólki gałuzińskiej, a
spełniw szy sw e zadanie naw iązania kontaktu
z grupą p-ułk Bleylebena, będ ącą w odw rocie,
spędził pam iętną szw adronow i m roźną noc
w Gałuzi, gdzie po forsow nej p rac y bojowej
87
dnia padające już konie i strudzeni ludzie w y ­
poczęli godzin kilka pod osłoną w łasn y ch
w edet.
Nie m ając m eldunku o w yniku b itw y pod
K ostiuchnów ką, s ta ra się dyw izyon o w iado­
m ość sam, w y sła w sz y w tym celu p atrol pod
kom endą chor. C eratk iew icza do O patow a,
a n aw iązaw szy łączność m aszeruje lasam i
przez Konińsk, na now y już odcinek zmienio­
nego podów czas frontu, do stacyi kolejowej
M aniew icza. Tam , stanow iąc rezerw ę dyw izyi (kom endy Legionów ), broni toru kolejo­
w ego przez dw a (7. i 8.) ciężkie dni p aźd zier­
nika.
O statnie dni, ostatnie p rz e p ra w y tak je­
dnak ste ra ły i ludzi i konie, ż e Kom enda L e­
gionów uznała za stosow ne dać w ytchnienie
szw adronom , w y sy ła ją c je w kierunku do
W oronnej (6-ty) i R okietnicy (5-ty szw adron).
IV.
Idzie w ięc szw adron 11. października do
W oronnej i w y zy sk u je tam tejszy ll-dniow jpobyt swój nietylko dla podleczenia i podpasienia koni, ale też i dla przyodziania dobrze
już w bojach o b d arty ch ludzi, oraz zgrom a­
dzenia jakichkolw iek zapasów .
Obok tych zajęć gospodarskich nie b ra ­
kło czasu i na przyjem ności, jakich i w ojna
całkiem nie może pozbaw ić. Że w. pobliżu
nich, o kilka zaledw ie kilom etrów k w a te ro ­
wali Beliniacy, w ięc zapoznanie się w zaje­
m ne, zbratanie. P rzy jęcia w szw ad ro n ach tu
i tam , a że w lasach zw ierza w szelakiego,
na biotach p ta c tw a moc, w ięc i polow anie
w 17 nietyle strzelb, ile najrozm aitszego au to ­
ramentu! karabinów: w b o rze poleskim . T ra ­
dycyjny bigos w leśniczów ce, a po nim
dw orna uczta w W oronnej, gdzie tylko... pań
brakow ało, zak o ń czy ły to jedyne w sw oim
rodzaju „sąsiedzkie polow anko11, po którem
rozkaz odm arszu p rzy szed ł tak nagle, że m u­
sieli dobrze pospieszyć się B eliniacy, b y nie
zostać dłużnym i rew anżu — urządzonego na
odm ianę w m ieście — w Kowlu.
'Rokietnica sam a, przepiękny zakątek zie­
mi w ołyńskiej, p rz y p a d ła O stojakom naszym
do sm aku, to też nie bez żalu żegnali ją po m i­
łym , choć m oże — jak m ów ią — zakrótkim
w ypoczynku, ciągnąc odrazu na Kukle, gdzie
toczy ły się walki. Tu dyw izyon, szw adron po
szw adronie, na zm ianę, u ż y ty został jako osłona arty lery i pruskiej, stojąc zaś na ty łach
szóstego pułku był biernym , ale zato gorąco
w spółczującym
św iadkiem
ty tanicznych
jego w ysiłków , zakończonych chlubnem z w y ­
cięstw em , zajęciem Kukli, zdobyciem Kamieniuchy.
89
W śró d tego m onotonnego (biwakowania,
w śró d tych tw a rd y c h dni, kiedy to po znuże­
niu dziennem, m róz nocy spędzał sen z po­
w iek, m a dyw izyon, a z nim szw ad ro n dzień
szczęśliw y, m om ent piękny: zestrzelenie a e ro ­
planu w rocznicę m ołotkow ską, 21. paźd zier­
nika.
Kto go zestrzelił — pow iedzieć dziś tru ­
dno — bo od S ew erynów ki, gdzie zaczęły się
do la ta w c a pierw sze s trz a ły legionow e, opu­
szczać się on zaczął lotem ślizgow ym , p ró b u ­
jąc m oże tak dolecieć do sw ych pozycyj. P od
Kuklami dostaje od dyw izyonu now e s trz a ły
i odtąd lot jego — zw łaszcza, że tu lotnik zo­
stał w brzuch ran n y —- czem raz g w ałtow niej­
szy i niepew niejszy, kończy się w y lą d o w a ­
niem i... zajęciem a p a ra tu p rzez dyw izyon, oraz w zięciem o b serw ato ra, sztabskapitana
C zerniatyńskiego, w niew olę p rzez szw adron
i odstaw ieniem go do K om endy Legionów .
Listopad przechodzi z początku w oko­
pach, potem w siedzibie K om endy Legionów ,
gdzie szw adron z dyw izyonem stanow i re ­
zerw ę i... chadza od czasu do czasu w okopy,
u rząd ziw szy się na leże zim ow e, rozw eselane
jedynie pieśnią, k tó ra w ty m szw adronie, roz­
śpiew anym , jak m oże żaden inny oddział L e­
gionów brzm i beż końca, brzm i to pow ażnie,
jak na w ieczorku listopadow ym , urządzonym
29-go, to w esoło, to sw yw olnie czasem , jak na
pozycyi, jak w polu, gdzie w czasie p rz e rw
bojow ych m łode a bujne tem peram enty, choć
w pieśni upływ u energii
nagrom adzonej
szukają.
WJAZD DO LUBLINA.
(OPOW IADANIE UŁANA).
Ja k się to w tenczas sta ło ?
Ano, tak poprostu, jak się w szy stk ie rz e ­
czy na wojnie stają... J e st rozkaz, to się czło­
w iek tylko popraw ia i jedzie na koniu, a jeno
w ia try mu koło uszu św iszczą i kulki czasem .
Ale robi się sw oje, tak, jak zrobił w ten czas
szw ad ro n nasz, co nie w iedząc o tem rano,
w południe sobie już ładnie i raźno, z popukiw aniem lekkiem , jakby dla ochoty raczej,
w jechał do Lublina.
S taliśm y
w ów czas,
noc
spędziliśm y
w N iedźw icy górnej, trochę na biw aku, trochę
na k w aterze, jak na wojnie m ożna. Beliniacy
byli z nam i, a pan Belina, jako sta rszy , ko­
m endę m iał. Nas prow adził porucznik Ostoja.
R ano, a było i jasno i słonecznie, zapo­
w iadał się śliczny dzień letni, bo to dopiero
koniec lipca b y ł: alarm , zbiórka; pożyw ili się
konie i ludzie czem tam kto m iał — i o 6-tej
odm arsz.
Pojechaliśm y naprzód, w pościgu za Mo­
skalami, k tó rz y „w ieli" okrutnie na Lublin, na
nasz polski, s ta ry Lublin.
'92
Jedziem y czw órkam i, ładnie i n a sz sz w a ­
dron na przedzie, a M oskali ani w idać, uciekli
„z d ro w o 11, za to po drodze, w Czółnie, naszą
Kom endę Legionów napotkaliśm y. Zw iedzieli
się panow ie ze sztabu, że jedziem y i pow ybiegali przed dom w sz y sc y z sam ym ekscelencyą i z kapitanem Z agórskim na czele. P o ­
krzykują, w iw atują nam , rękam i a chustecz­
kam i m achają, jako że to szw adron nasz na
front, na bój sw ój p ierw sz y idzie. Salutuje im
pan porucznik, coś odkrzykuje, ale nie czas
był w idać na te w itania w szystkie, bo nie z a ­
trzym ujem y się, a jedziem y dalej, ty le tylko,
że przy g n ał za nami pan ch o rąży Łepkow ski,
co to w ten czas w sztabie jeszcze był, a tera z
w szw adronie plutonu kom endantem — i na
ochotnika pojechał z nami.
Jedziem y sobie tak dalej i dalej, aż napo­
ty k am y na piechotę naszą, jak ładnie linią szła.
S tanęliśm y, a w ted y przyjeżdża do n a ­
szego porucznika ro tm istrz Belina. Coś niecoś
z nim g w a rz y — a w reszcie p o w iada tak gło­
śno, że i m y — coniektórzy — usłyszeć m u­
sieliśm y:
—
M łody szw adron, to niech i pokaże, jak
będzie trz y m ał się w ogniu...
A nam się tylko oczy zaśw ieciły. Będzie
w ojna!...
P an porucznik kontent także. R ozkazy
93
w ydaje, w ydziela szpicę; m y re sz ta stra ż
przednia, on p rz y szpicy jedzie na w ieś przed
nam i — R ad a w c z y k się zw ala — a m y, sz w a ­
dron, za nim kłusujem y tylko, aż w jeżdżam y
w las. Ł adny był las, sta ry , p o d szy ty , gęsty.
Zaś że tu u k ry ć się łatw o, ła w ą w tyralierę,,
przejeżdżam y las cały, patrolując, choć nikogo
nie było.
Cichuśko w lesie, tylko gałęzie pod koniami chrupią, tylko gdzieś w ilga zanuci, albo
i dzięcioł kuje w drzew o, w tem słonku, co to
przez liście w centki usłało się po ziemi, po
koniach i po nas. Ó w dzie kałuża, bagienko,
lub zrzad k a k w ia ty jakieś białe i siw e, jak
w lesie.
—• No, i jak było dalej?
Ja k b y ło ? K iedyśm y za las wyjechali,,
podzielił pan porucznik szw adron. Jedną część
na skraju lasu z podporucznikiem BoczarsKim
zatrzy m ał, a resztę w iększą, trzydzieścikilka
koni z sobą w ziął i pognał z nami przez w ieś
R ad aw czy k , gdzie się ludzie dość byli pocho­
wali, ale m y ich tam nie w yszukiw aliśm y, bo
nam pilno było dalej. Nie zw łócząc, kłusem,
dobrym zajechaliśm y aż na to r kolei, co z Lu­
blina do Dęblina idzie.
Byli tam ludzie jacyś, w ięc nuż się ich.
py tać:
— Byli tu M oskale?
94
— A 'byli... P ięć, m oże dziesięć m inut, uciekali tęd y C zerkiesi i pojechali tam , na
W ęglin...
— D użo?
— Niebardzo...
Kiedy tak, pom yślał w idać porucznik, to
i nam ich gnać trz e b a dalej — i pognaliśm y
aż do niedalekiego W ęglina, skąd już jakieś
d y m y w idać dalekie. To Lublin się palił...
Ale nam nie o tym pożarze m yśleć trz e b a
było, lecz o sobie i o ty ch C zerkiesach, co
znagła do nas prać z karabinów zaczęli. .Ukryli
się na folw arku psiejuchy...
Z siadam y z koni i ty ra lie rą do nich...
S trzelam y, celujem y, żeby tak pow iedzieć, Li­
kiem jednem , a drugiem p a trz y m y na gorejące
m iasto. T rw a to tak z jakichś dw adzieścia
m inut, aż C zerkiesi w y ciek ają z folw arku zu­
pełnie, a m y w chodzim y na ich m iejsce. Konie
b y ły zm ęczone trochę, a i ludzie w ięc po­
staliśm y nieco i popaśli. Nie obeszło się bez
rozh o w o ró w z „dziedzicem " żydkiem . W p ry ­
czach był, szelm a, w jakiejś m ary n a rc e w k r a t­
ki i kaszkiecie. Ja k p yska na nas nie ro z p u ­
ści — -moskalofii! Ale coś spotrzegł i jak uciął, nie ozw ał się już w ięcej i znikł. M y zaś
nie m ieliśm y czasu go szukać, bo za nami,
o jakie 6 kim., uk azała się już siła głów na;
B eliniacy, to i trzeb a było jechać dalej.
95
— D okąd?...
— Ano, do Lublina. R ozkazu to tam w p ra ­
w dzie takiego nie było, ale już p o p a trz y w sz y
na pana porucznika, m ógł zm iarkow ać każdy,
że nie staniem y, chyba aż w sam ym Lublinie.
I ta k też było napraw dę. Na koń w siadłszy,
porucznik na przedzie, pojechaliśm y naprzód
gościńcem , a potem polam i prosto, jak s trz e ­
lił, na Lublin p rzed nami, jak na dłoni w idny.
Jechaliśm y se tak temi złocistem i polami,
p rzez owies, przez zboże, co go jeszcze sp rz ą ­
tnąć nie zdołali, p rzez żółte łubiny i przez
konicz do połow y kolan sięgający koniom ; je­
chaliśm y ra z polem gładkiem , to znów jakim ś
jarkiem suchym — a przed nami w dym ach
-p ia sto ...
P a lił się Lublin strasznie. N ietyle m iasto
sam o, choć i tam z dw óch kam ienic słu p y
ognia b iły i dym isko czarne; co na praw o,
d w o rz e c ,_ m ag azy n y i fabryki przeróżne, go­
rejące już od rana, podpalone p rzez uciekają­
cych M oskali. T am już nic nie b yło w idać,
tylko k łęb y dym ów ogrom ne i ten ogień, co
ponad dachy płynął i k o ły sał się i te jego ję ­
zyki w ie lk ie , jak b y je jakaś siła od śro d k a
w y ż y g iw a ła gw ałtem przez czarne czeluście
okienne.
C a łą drogę jechaliśm y z oczym a wlepionemi w to w idow isko straszne, w ten po­
96
ż a r taki wielki, tak i jakiś przeogrom ny, jakby
dyabelską w zniecony ręką. A to tylko strach
m oskiew ski, tylko ucieczka z gnębionej przez
nich ziemi te ognie ogrom ne rozczyniły.
P a trz ą c na to, gnaliśm y tak dość długo
tym i łanam i i parow am i, aż zajechaliśm y pod
sam o m iasto, pod cm entarz nasz, a nie ich —
p raw o sław n y .
A kurat na cm entarzu pogrzeb jakiś b y ł.
Ja k nas ujrzeli, tak ku nam chorągw iam i kościelnemi pow iew ać zaczęli. Ale nam już nie
ta p arada, nie ten pogrzeb b ył w głowie. P rz e ­
żegnał się tam jeden i drugi — ale uw agę całą
na bliskie dom y zw rócić trz e b a było, z k tó ­
rych jakaś zasadzka, jakaś niespodzianka ła ­
cno czekać m ogła. Mimo to pędzim y kłusem
dalej; w padam y na targow icę końską, gdzie
zbijam y się już w kupę: w trójki, w czw órki,
jak m ożna było i przesad zając krzaki, jakiemi
targ o w ica odgrodzona od ulicy, na uliczkę
w jeżdżam y...
B yliśm y w mieście...
:— A te ra z ?
T eraz, nie zatrzy m u jąc się, karabinki
w g arść i kłusem p rze z ulicę jedną, drugą, do
cerkw i praw osław nej, do rynku. B ruk aż du­
dni, szable i ostrogi dzw onią, a m y gnam y
sobie tak, aż tu n araz przed nami „p rz e d sta ­
wiciel porządku rosyjskiego" — stójkow y
GRÓB Ś. P. PRUSZYŃSKIEGO
, • ■
97
w m undurze. G ruchnęło parę strz a łó w i w je­
dnej chwili zw iał nieborak, znikł w jakiejś
bram ie, nie ciekaw już, jak „A w strijci" czy
„ P o lac z y sk a “ w yglądają.
Nie szukał go tam już nikt, tylko jecha­
liśm y dalej przez ulice puste, jak w ym arłe...
G orąco było straszne, a tu w szędzie pozam y­
kane okna, okiennice naw et... Bali się ludzie,
nie wiedzieli, kto p rzez m iasto przejedzie: m y,
czy też jakie rozbestw ione w a ta h y , kozackie
rozbitki.
Ale m usi ciekaw ość w iększa od strachu,
bo nim jeszcze ostatnie szeregi przejechać zdo­
łały, to czasem jakieś okno się otw arło, jakaś
okiennica z łoskotem o m ur u d erzy ła i rozle-.
gły się, ale już za nami, o k rzy k i; — To nasi! To polscy ułani!
T ak opow iadało sobie m iasto o naszem
przyjściu, a m y tym czasem podjechaliśm y pod
cerkiew . P usto, głucho, ani ży w ej duszy, aż
w reszcie jakiś śm ielszy o b y w a te l głow ę przez,
okno w ytknął.
— Hej! a do rynku k tó rę d y ?
P okazuje drogę i p y ta się o coś... O d­
krzykują mu chłopcy i jedziem y raźno. Z r y n ­
ku poszły w ed ety na trz y stro n y m iasta, a
tym czasem znalazła się s tra ż obyw atelska
i pokazała drogę do pałacu gubernatorskiego.
Jedziem y tam , a tu klucznik, czy w oźny,
O stojacy
7
98
jakiś taki był — kluczy dać nie chce. T akiś to
ty, niechcesz? Poprosili go ulani mocniej i dal
zaraz... Ale w środku nic nie było. G ubernator
uciekł nocą tak, że naw et nikt w m ieście o tem
nie w iedział i z ab rał w szystko... T rochę tylko
co cięższych mebli zostaw ił, p o rtre tó w jakichś
po ścianach i... kilka dziew cząt, służących,
k tóre się nam z niem ałym p rzestrach em
przyglądały.
Ale pałac io szelm a ład n y m iał i pom y­
śleć, że już do ty ch w spaniałości nie w róci!.,.
P okręciliśm y się po salach trochę i nic,
żadnych papierów nie znaleźli. To i kazał pan
porucznik p ałac zam knąć, klucze z sobft
w ziął i podobnoś z a ra z odesłał ekscelencyi
Durskiem u.
'My zaś w róciliśm y na rynek, gdzie się już
tro ch ę ludzi zeszło. Byli rozm aici panow ie, z a ­
częły się pow oli schodzić i panie, a jak w n ie ­
długo potem przyjechał jeden szw ad ro n Beliniaków , to już cały ry n ek był pełny i pełno
było k w iatów , dużo cukierków , papierosów ,
jakimi częstow ano nas na w szystkie strony...
Byli tacy, co płakali, ale przew ażn ie było w e ­
soło. Zaczęły się zaraz znajom ości, rozm ow y,
ż a rty , choć... p rzy koniach nie całkiem w y ­
godnie. Ale p rzy koniach sta ć trzeb a było, bo
ledw ieśm y podjedli trochę, a koniom g urtów
popuścili — już o czw artej popołudniu p rz y ­
99
szedł ro zk az: w siadać na koń i jechać dalei.
za M oskalam i, w kierunku na folw ark B arak,
sk ąd do Domfarowic, gdzie nam w y p ad ł po­
stój i nocna k w atera.
P a d a rozkaz, form uje się szw adron —
i... sypią się na nas, na konie, pod ko p y ta koń
skie kw iaty, k w ia ty bez końca... W ołaj* do
nas ludzie, panie pow iew ają chusteczkam i —
a m y ruszam y p o d ś p ie w u je sobie ino, i je­
dziem y tak przez m iasto całe, żegnani, zasy ­
pyw ani kw iatam i praw ie z każdego okna.
T ak to m y, O stojacy, w jechaliśm y pierw si
do Lublina...
ŚMIERĆ PRUSZyŃSKIEGO.
Godzina b y ła koło 12 w nocy z 25 n a 26
w rześnia, w cziasie postoju dyw izyonu' w T ro ­
jan ow ce, gdy w achm istr z-aspirant oficerski
Henryk U rsym -Pruszyński, kom endant plutonu
■czwartego w szw adronie szóstym o trzym ał
rozkaz w y ru szen ia ry ch ło św it z patrolem
w kierunku P e rec h re stia . M a osłaniać m arsz
piechoty i sp atro to w ać okolicę o ra z P e rec h re stie samo.
To i do b rze. U łańska służba z w y k ła ; za­
rządza co trzeba, a rychło św it, koto trzeciej
m oże nad ranem , budzi ułanów i p o śniadaniu
w 19 koni, raźno, żw aw o , w śró d ż a rtó w i śm ie­
chów jak m yśliw ska k a w a lk ata w y ru szają.
T rojanów ka w lasach le ż y ; k łusem w ięc
w las, kupą, d ro g ą taką, c o jej n iera z nie m a,
śladem kół w y ta rty m , to m a łą polanką p rz y ­
drożną, trochę po bagnach, trochę po łączkach
pom yka p atro l ułański w lasu ciszy zupełnej
i w tem słońcu jesiennem , oo się od ran a ro z­
złociło n ad boru czerw ienią liści ginących, nad
bagien tajem niczym i okami.
Jad ą i g w arzą, kto ś u łańską piosenkę za-
101
nuici, ktoś krzyknie, w beztroskiej pogodzie
i spokoju jedzie pluton, jako że tro sk a .zbyte­
czna, bo sk ra w k raju w rę k u naszem silnie
i pew nie.
Z lasu w 1polanę w jeżdżają i p rzy sta ją
chw ilę. Coś szumi, coś huozy; po jiasnem n ie ­
bie aeroplan 1'ecii, nie za misko i nie z a w ysoko,
ale ta k przecie, że rozeznać nie m ożna: n a sz
c z y obcy. G d y b y w iedzieć napew no, możnabyi
m u p a rę pozdrow ień z k arab in k ó w p rze siać ,
a le tak... I mie opłaciłoby się, bokiem! gnał za
daleko-; sapie jeno i b rzęczy , a co raz m niej­
sz y się robi.
J a d ą w ięc w las dalej lalż d o M aniew icz.
P iętnaście w io rst 'zrobili. W e w si p rze z P ru s a ­
ków obsadzonej, k o ło c e rk ie w k i postój półgo­
dzinny — i w y m a rsz dalej. Ale już nie taki, jak
z początku.
— Jechaliśm y dotąd jak „tow arzystw o*1—
pow iada P ru szy ń sk i — te ra z pojadziem y jak
„w ojsko11.
Na „oku" aspirant oficerski M ichalski, ze
„szpicą11 P ru szy ń sk i sam , a resiżtal za nim g ę­
siego.
Nie spiesząc, kłusem , w y jeżd żają zinó'w
ze w si w las, gdzie niedługo n a p o ty k a ją ogni­
sko, a p rz y niem chłopów paru.
— K tó ręd y droga do P e re c h re stia ? — p y ta
P ru szy ń sk i.
102
W staje leniwo- od1 ognia chłop jakiś i po­
kazuje drogę n a lew o. R ozm yślnie złą pokazał,
ho nie do P e re c h re stia w iodła ale do Konińska,
ale tego nikt przeczuć w te d y nie m ógł.
Pojechali w ięc d ro g ą lasem , .aż zbliżyli się
po jakich dw udziestu a m oże i w ięcej m inutach
do nowej: polany. W lesie niedaleko niej char
łupa, na skraju polany dwie, a trzecia chałupa
czy stodoła na planie dalsizyrnW ieś ja k a ś ; jaka
nikt nie wie. Ja k zaw sze ostrożnie p o d jeżd żają,aż w tem „na okul“ jad ący M ichalski znać daje,
że w idział dwóieb kozaków , jak przebieg'! i do
chałupy się, schow ali,
— Z koni! — kom enderuje P ru szy ń sk i. —
Co c z te ry konie zab iera z sobą jeden jeździec
i zostaje z niemi, re sz ta w ty ra lie rę na skraj1
lasu. Na razie cicho. W ichałupce leśnej, spatrolow anej, nie m a nikogo, zato p rze d nią na po­
lanie ukazuje się kozak.
— S trzelać! — pada komendai i po sy p ały
się s trz a ły a z chałup1pow ypadało paru fcoizaków , uciekając pędem w stronę — jak się oka­
zało- -— P erech restia. P o słan o im jeszcze kilka
strzałó w , a ż znikli w lesie.
W te d y : Zbiórka! Na k o ń ! — i pościg
m arsz! m arsz! (aż do w si, o jakie 100 kroków .
Dw aj w y ro stk i pow iadają, że p ró cz kilku ko­
zaków nie b y ło nikogo.
P ru szy ń sk i ubezpiecza w ieś, w y s ta w ia na
103
rogach c z te ry w ed ety , a reszcie każe zejść
z koni, ustaw ionych za sk rajn ą chałupą. Sarn
wchodzi 'do przeciw ległej, gdy w tem sp o strze­
ga jeden z ułanów , że Sanojca, sto jący n a w edbcie, daje znaki. Alarm uje pluton, a P ru sz y ń ­
ski w y p a d łszy z chałupy każe ro złożyć się
w ty ra lie rę z dw óch stron tej chałupy, za k tó rą
(z trzeciej:) b y ły konie, z dogodnym n a drogę
obstrzałem .
P rz e z n ieg ęsty zaś lasek w idać, j:ak w o d ­
ległości coś się kręci, to tu, to tam ; coś się
zbliża. C o ? k to ? pow iedzieć trudno, m ogą b y ć
M oskale, ale m ogą być i P ru sacy .
Nagle w ątpliw ość znika, dw ójkam i a p rę d ­
ko, z dzikim k rzy k ie m puszcza się ku! g a rstce
n aszych sotnia kozacka, drogą w najbliższem
■od ty ra lie ry m iejscu, o jakie 25 k roków odległą.
— S trzelać! — p ad a znów kom enda i g ę sty
grad kul posypał się n a kozaków (dońcy bv'i),
a,le ci w p rzew ad ze ogrom nej nie z w a żając na
to, zaczyniają o krążać skrom ną naszą ty ra lie rę ,
co w idząc P ru szy ń sk i z a rz ą d za zm ianę szyku
ta k szybką, że unika 'ognia z ty łu , i choć p rz e ­
w ażający ch m a zaw sze k o zak ó w p rz e d sobą.
Z aczyna się w p ro st szalona wymiana!
strz a łó w 1: nasi paczkam i, k o z a c y jedni, z koni,
d ru d z y już spieszeni — do ludzi w a lą i do koni'
p rzed chałupą. Konie 'padają praw ie w szystkie,
c z ęść tylko ro zb ieg a się, r e s z ta ginie, a p rzy
104
niej ran n y pada trę b a cz szw adronu G ąsiorow siki, k tó ry w ytrw lał do końca.
P rz e w a g a była, niew ątpliw ie po stronie ko­
zackiej, ale sy tu a c y a n a szy c h niezła, trzym ać
się możnai było długo, aż doi chwili, gdy niespo­
dzianie n ad ciąg ać zaczął n o w y oddział kozacki
i >z tyłu zajeżdża.
P a d a w tej chw ili ra n n y ułan K iełczew ski.
Z p raw e g o kolana strzelał, gdy ugodziła go
kula w pierś, przebijając kręgosłup; p a d a na
wzimak i w głos modlić się zaczyna.
O jcze masz... (h-uiczą strz a ły ) k tó ry ś jest
w niebie... (ktoś jęknął)1św ięć się imię Tw oje...
(szczękają k o p y ta) przyjdź kró lestw o Tw oje...
grzm i ,„ura!“ kozackie) bądź w ola1 Tw oja...
(k rz y k rannego kozaka) jako w niebie tak i na
ziemi... (ładow nice puste praw ie) chleba .nasze­
go pow szedniego daj nam dzisiaj... (schną usta
z gorączki i głodu) i odpuść nam n a sze winy...
(„bij! dobij!“ w o łają koizacy) jak a i m y odpu­
szczam y naszym w inow ajcom ... (Sanojca p a d a
ranny) i nie w ódź nas na pokuszenie... (grzm ią
znów s trz a ły jak a salw a) ale nas zbaw ode złe­
go... (ratunku już nie ma) — Amen...
Cichnie głos K iełczew skiego. „Z drow aś...“
p ółszeptem zaiczyna i w chw ili tej k o z a c y z a ­
jeżdżają z tyłu.
— Cofać się! — k rz y c z y P ru szy ń sk i.
105
Ł askiś ipełna, P an z Tobą... (spokojnie dom aw ia K ielczew ski).
— Co zrobić z rannym i — p y ta stojący
obok kom endanta M ichalski.
W te j chw ili P ru szy ń sk i 'odw raca się i ra n ­
ny upada n a kolano, m ów iąc:
■
— I ja także...
— Módl się za nami grzesznym i...
— Z o staw mnie, a ratuj, ludzi...
T e ra z i w godzinę śmierci... (Ścichł Kiełczew skj ma zaw sze).
— Cofać się! — k rz y c z y M ichalski i w net
w śró d odstrzeliw ania zaczynał się o d w ró t w Las,
‘kiul którem u dobiega kilkunastu, podczas gdy
tam ma polanie sły ch ać strz a ły jeszcze czas
długi. T o P ru szy ń sk i z strzasikanem biodrem ,
bezw ład n y , o d strzeliw a się z rew o lw eru k o z a ­
kom , a celnie i skutecznie, bo ry c z ą i krzyiczą
a s trz a ły brzm ią bez końca, aż mu ładunków
zabrakło... R a to w a ć się nie k azał i zginął...
O dy go znaleziono, m iał biodro klulą strz a sk a ­
ne i kulę, którai w czoło w eszła, a lew e ram ię
przeorane dzidą. B ezbronnego dobił 'kozak dzi­
ki — doniec carski...
T ak zginął P ru szy ń sk i, ulczeń szkoły, pod­
chorążych, a w r a z z nim Kiełczewslki i Sanoj­
ca oraz G ąsiorow ski, którego w chałupie ra n ­
nego dopadł kozak i strzałem w gardło dobił,
skazując jeszcze n a godzinną m ęczarnię...
106
A dnia następnego w M aniew iczach odbyf
się pogrzeb poległych. D w om a w ozam i ich na
spoczynek w ieczny powieziono'. P rz y pier­
w szy m w stra ż honorow ą ustaw ili się podcho­
rążow ie, drugi ulani otoczyli — za w ozam i
zaś trę b a cz szedł, m arsz e ułańskie grając, lai za
nim szw adron w plutonach.
Na cm entarzu zaś zaśpiewano- ułańską
pieśń i m ogiłę usypano w spólną, nad k tó rą
k rz y ż stanął z napisem :
Tu leżą bohaterscy ułani VI. szwadronu Legionów
polskich, polegli w potyczce pod Kunskoje 26/X 1915
Ś. f P.
HENRYK URSYN-PRUSZYŃSKI, aspirant oficerski
U ŁA N I: JANUSZ KIELCZEWSKI
LUDWIK GĄSIOROWSKI
ANTONI SANOJCA
P otem pam ięci Pol-egłych pośw ięcony ro z­
kaz sz w a d ro n o w y był, p nazaju trz szw adron
ru sz y ł dalej, naprzód, na bo,je now e...
PRZYGODY UŁANA.
P a tro lo w y , tyle co- p rz y piechocie s ta rs z y
żołnierz, S ła ty ń sk i Emil, z plutonu chorążego
C ekiery w szw adronie piątym , rzecb y m ożna,
że, to typ Oistoijaka, ułana, co to choć w m ło ­
dym dyw izonie służy, w ojna mu nie nowina,
p rzeb y ł ją całą od. początku, a tylko do konia
w zd y ch ał i do szerokiego rozm achu sz arż do
gnania gdzieś z w ichrem w zaw ody, przed sie­
bie, ku śm ieri, ku chw ale...
( T a c y oni w sz y sc y , a S łaty ń sk i — jak inni
— ty lk o , że mlu się n a tej w o jaczce p rz e z chw i­
lę życie bujniej' iiafcoś u ło żyło, że b ra ła się z nim
za b a ry przez dwa, dni pani śm ierć, a on się jef
nie dał, szedł od niej beznadziejnie sam , bez­
nadziejnie b ezradny, ale z w olą: nie dać się,
nie 'zginąć./.
I nie zginął.
W y szed ł zaś na te p rz e p ra w y ułan nasz,,
realista żyw iecki, k tó ry od początku w ojny
w pułku pierw szym służył, z szw adronem je­
szcze Ostoji, kiedy ten śzwaidron w lipcu w po­
le ru sz a ł; a że pod Jackiem C ekierą służył, toi n a p ra c o w a ł się w polu niemało..
108
Ale nie b y ła to osobliw ość; tak pracow ali
przecież w szy scy . Aż ra z , 7 w rześnia, o trz y ­
muje chor. C ekiera afccyę sam odzielną, m a
z plutonem sw y m z K ow la iść na W ołoszek,
Makowiszioze, p rze z S m o lary a ż do Stohodu.
W drugim dniu tej w y p ra w y S łaty ń sk i w ra z
z ułanem 1M ałeckim w y sia n i dla spatrolow ania
jak sam opow iadał, jakiejś w si, spełniają sw oje
zadanie, patrolują i nic nie znalazłszy, w y jeż­
d żają1. O ddziału ich nigdzie nie m a, ale za to
są ślad y końslkie, p ro w ad zące w kierunku ich
m arszu. Nie nam yślając się w iele, w te ślady
i jazda naprzód, z ostrożjnościam i w szelkiem i,
przed siebie.
Ja d ą i jadą — w ok o ło las — aż im tej jazd y
zaw iele. Ale nie m a nato' ra d y , ślady są, gdzieś
jech ać trzeb a, lepiej naprzód niż zaw racać.
Dojechali tak do skraju lasu,, z k tó reg o w i­
dać jakąś w ieś. P r z y lesie ak u ra t chłopów g ro ­
m adka. N uże p y ta ć się ich:
—
A nie w idzieliście tu kogo, jakiego w oj­
sk a , coby tę d y jechało?
Chłopi oczyw iście n ie widzieli.
T rudno. D alej jechać trzeba. P rz ed w sią
rz e c z k a i bagno, m ostek zerwainy — szukają
ted y ułani brodu1 i 'znajdują, p rze p ra w iają c się
n a d ru g ą stro n ę i jad ą d o chałup prosto.
S ą już o jakie 50 kroków a z chałupy to
109
z jednej, t o ‘z drugiej zaczynają w ybiegać C z e r­
kiesi i — w 1opłotki...
U łanów dw óch, a ich ‘t am , kto w ie ilu. Naj­
pro stsze w y jście — o d w ró t, ucieczka. T ak też
i_ czynią. W ty ł zw ro t i — galopem , aż do m o­
stk u 'zerw anego — a za nimi sy p ią się s trz a ły
coraz gęstsze.
— Ubiją, czy też nie ubiją — m yśli S ła ­
tyński. Nie lubili; ale za to koń, jak dobiegł do
m ostku zerw anego, skoczył p rosto w bagno,
ru n ąw szy w: nie i z a n u rz y w sz y się przedniem i
nogam i w błocie. S łaty ń sk i osunął się w b ło to
a w ó w c z a s puszczony koń rzucił się naprzód
w y rw a ł się z topieli i bez jeźdźca już, kulejąc
zlekka, pognał zai M ałeckim , iktóry brodem w y ­
rw a ł się ku lasow i i do lasu, ścigany ostatniem i
czerkieskiem i kulam i.
S łaty ń sk i zaś m om entalnie — n a sekundy
■czas się liczył — deliberuje, go robić. P o pas
w bagnie leżał. P łaszcz, k tó ry m iał na sobie
zbyteczny, rozpiął i zrzucił, k arab in ek zdjął
i w g arść ujął, poczem gram olić się z bło ta za­
czął. T ru dno to szło, ale poszło^ jakoś. W y ­
nurza się i p rzed ziera do (drugiego brzegu;,
la w te d y C zerkiesi, k tó rz y w idząc sam ego k o ­
nia uciekającego, pew ni byli, że jeździec za­
bity i do m ostku biegli, z a cz y n a ją nań w o ła ć :
— Zdajuś! 'zdajuś!
— N iedoczekanie w asze — m yśli S łaty ń sk i
110
M nąc w duszy paskudnie a z w ściekłością ro z­
paczy tropionego wilka, i g n a ku lasow i co sit
w nogach starczy . Oni zaś w idząc, że, poddać
się nie m yśli, zaczynają p raż y ć doń z k a ra b i­
nów, że ino „kulki b zykają i czekać rychło trafi
k tó ra 41.
Ale nie trafiła; ż ad n a; spocony, zziajany,
jak pies — w karabinie m iał w szy stk ieg o trz y
kule, a re s z ta zarów no, jak i szabla,, 'zostały na
zbiegłym koniu — dobiega skraju lasu i tu już
bezpieczniejszy trochę, o d w ra c a się ku sw oim
prześladow com . W idzi, jak się przez m ostek
p rz e p ra w ia ją ; posyła im ted y trz y kulki, sw oje
ostatnie i p u szcza się z biegiem lasu, od drogi,
k tó ra ściganem u w rogiem , sk ręcając na p raw o
jak najdalej1sat w bagna, za któ rem i u k ry ć się
m ożna i łatwiej' nie spotkać człow ieka. Zm ę­
czony, spocony, biegł tak m oże p rze z dobrą go­
dzinę, aż nagle potknąw szy, się w pada w jakąś
dziurę. Już sił nie m a w yleść, zatrzym uje się
w ięc i odpoczyw a, w słuchując się jeno w te
m arsze, j,akie mu głód na sk ręco n y ch kiszlkach
w y g ry w a . P rz e sz u k a w sz y kieszenie, nic do <
jadła nie znalazł; z bezużytecznym już w te d y
bo bez naboji karabinem na plecach, w y d ra p u je
się ostatecznie z zagłębienia i idzie p rzez las na
przełaj, n ie oryentując się zupełnie, gdzie idzie,
bo w ucieczce zbytnio oddalił się od drogi.
C zasem idą p rzez las szm ery i poszum y,
111
ja-klby! g w ar m ow y ludzkiej — to chow a się
gdzieś za k rza k i i czeka i słucha, w przekonuje
się, że to ty lko złudzenie było.
C zasem coś huknie, coś stuknie w borze —
r znów cicho, aż gdzieś p tak zakw ili, a ułani
przem oczony, z obnażoną głow ą, bo czapka mu
‘ w bagnie została, idzie p rzed siebie i p a trz y
a słucha, w c z u ty w te gło sy w szy stk ie, z k tó ­
ry ch ku niem u żadna groźba, żadne niebezpie­
czeństw o nie idzie, ale z k tó ry ch mu też i nic, bo
nie pow iedzą żołnierzow i, k tó rę d y droga.
Idzie ted y tak ułan bagnem , lasem — i gdy
już nie w ie, co czynić, gdzie się skierow ać, w y ­
łazi na sośninę jakąś w iększą, a ż pod sam czub
ro zło ży sty . M oże coś zobaczy! A tam nie, ty l­
ko las i1las, i bagno leśne ogrom ne. Ż adnego d y ­
mu, żadnej drogi, żadnego śladu człow ieka.
Z łazi w ięc i ru sz a dalej prosto przed siebie, ż e ­
b y tylko nie kołow ać, żeb y kierunku nie zm ie­
niać — i dochodzi tak n a jakąś polanę leśną.
Je st to łączka, parę zagonów i chałupka. Tylko
czy są w niej ludzie i jacy ludzie?
S iada na skraju lasu, w lepia o c z y w cha­
łupę i p a trz y . C zas leci, m oże pół godziny mija,
nie w idać nikogo. P odchodzi w ięc chyłkiem
bliżej, aż ku chałupie. D rzw i w niej, jak w sto ­
dole. Zagląda p rzez szparę, ale niew idne w n ę ­
trze całe! tyle że w idzi jakiegoś człow ieka,
jak siedzi przed piecem.
112
Jedno pchnięcie i w drzw i naoścież o tw a r­
te w pada ulani z krzy k iem :
— Kto tutaj m ie sz k a? Co w y za jedni?
Z erw ał się chłop i — zbaraniał... p rz e ra ­
żony.
W reszcie w y ją k a ł sw ą „epopeję" b artnlczą, że tu przychodzi tylko m iód pszczołom
podbierać, a m ieszka gdzieindziej, i choć tu nie
m ieszka...
W tej chw ili w y łazi mu jak b y n a pom oc
z kląta drugi i opow iadają raz e m , że m ieszkają
w D rew nie.
— A czy nie w idzieliście tu k o g o ?
— Nie..
Ja k zaw sze polescy chłopi.
— No to zap ro w ad zicie mnie d o stacy i ko­
lejow ej...
Ale chłopi ani sły sz e ć o tem nie chcą, aż
dopiero pod w ly w e m groźby, popartej! w ido­
kiem karabinu, zgadzają się, dodając (chytrze,
że tam poi drodze k o z a c y są.
—T a k ? K ozacy?... No to poprow adzicie
m nie tak, żebym ani jednego ko zak a nie spo­
tkał... A spotkam , to w am n ajpierw w e łby
strzelę.
Zrozum ieli, że nie p o rad zą „biernym opo­
rem " i zgodzili się, zapew niając skw apliw ie,
że p rz e z las m ożna nie spotkać kozaków .
Siadł ułan spocząć, z karab in em na ręce
i
U Ł
w
n -
■
%
; . ' -. ; ^ ; vk a l e ż a c h z im o w y c h
113
przed so bą; s ta ry zaś chłop — poczciw e m iał
oblicze! — zakrzątną} się, m iodu przyniósł
i chieba...
P o d su w a je ułanow i:
— Jedzcie, panoczku!
Zm ęczony, czarnego chlieba krom ę ukroił,
p osm arow ał m iodem g ęsto i zajada iaż trz e ­
szczą szczęki młode a słodkość po palcach się
leje i sp ły w a na m undur, n a .ziemię. Je ułan
i p ro szo n y p rze z chłopa — >taki p o czciw y w y ­
glądał! — do drugiej się k ro m y zabiera, gdy
w tem czuje, jak mu się z ty łu jak w ęże grube,
jakieś chropaw e paluchy splatają na szyi...
— D uszą m nie! — przelatuje m yśl-błysk a w ica ; karab in p o rw a n y innemd ręk a m i gi­
nie z kolan — i w tejże chwili, jiak ułan nasz
ręką, w k tó rej trz y m ał o tw a rty scy zo ry k , nie
odw inie, jak' nie w yrżnie w rękę, k tó ra już na
krtani zacisnąć się m iała!... R yk1w śc ie k ły i —
opadły ręce-dusicele, chłop zaś ku drzw iom
pchnięty odskoczył, ale w tej chw ili i ułan jest
już p rz y nim, jedno kopnięcie, drugi ry k bole­
sn y a d ro g a za ch ałupę wolna...
W ybiega ułan z dom u a chłop z karabinem
za nim i gonią tak od w ęg ła do w ęg ła — aż
w idząc w reszcie S łatyński, że gonitwia tak a
m oże się dla niego sm utno skończyć, o d ry w a
się od ściany i gna prosto w las odległy o ja­
kie trzydzieści kroków . O d w raca się, chłop
O stojacy
g
114
z za w ęgła celuje, wodzi karabinem , jak du­
beltów ką za zającem i drze się co siły:
— Stój! sukinsynu, ja cię te ra z ubiję!...
K rzyczy i nie strz e la (nie m ógł sobie w i­
docznie ra d y dać z bezpiecznikiem ), ale i ułan
też nie czeka, a goni w las, gdzie ubiegłszy kil­
kadziesiąt k ro k ó w z atrzy m u je się.
A chłop krizyclzy w ciąż koło sw ej chałupy
w niebogłosy, jak b y zw o ły w ał jakich innych
do siebie. Podjedzony, w ięc i lepszej już m yśli,
chłopiec nie ucieka, ale czeka, ciekaw , co
z tego też będzie... S to ro zaś k rzy k i p rz y c i­
chły, idzie dalej1w las i nagle n ap o ty k a na d ru ­
ty i słupy telegraficzne. Z a nimi idąc przecież
gdzieś nareszcie d a sw oich dojść musi... Nie
drogą, ale obok, skrajem lasu — aż znów na­
p o ty k a dw óch chłopów .
— S ła w a Bohu! — mówi.
— S ła w a Bohu! — odpow iadają i p atrzą
z podełba.
O statecznie, rozpytani w skazują drogę do
K ow la i do najbliższej w si C zerem osznej, do
której prlzez las będzie dw ie godziny drogi.
— A w y sa m ? —. p y tają go w reszcie.
•— Nie, za m ną idzie w ojsko, spotkacie ich
fcaimi dalej — łże ułan chytrze, wiedząc* czem
grozi przyznanie się do sam otności i daje znów
powoli n u ra w 1las, u ry w a ją c y się pod górką.
K ładzie się w krzak ach b y spocząć, a tu z za
115
pagórka, w y ch y la się głow a, kadłub, w reszcie
jeździec c a ły — kozak — w iodący konia lu­
zaka. P rzejech ał mimo, poczem ułan laskiem
idzie dalej i sp o ty k a znów p atro l kozacką.
P ra w ie, że o tarła się o niego; nie o b aczy ła
i znikła. W te d y już do C zerem oszu ej p rosto
poszedł — nie drogą, a ok rążając w ieś z boku,
skrajem lasu, aż o zm roku natknął na chałupy
i sto d o ły bliżej: lasu położone. W chodzi do je­
dnej. Je st siano i słom a; to i; dobrze, będzie
spać n a czem . P osiedział chwilę, ale n ie w y ­
trz y m ał. Ja k się tylko ściem niło, bliżej ku wsi
idzie. W chałupie św iatło, lecz n a dworize ni­
kogo, w stodole zaś słom y poddostatkiem .
O glądnął sobie w szystko) ładnie, i znów w y c h o ­
dzi i pod b ram ą staje.
W idzi: m aszeruje w sią dw ójkam i kolum na
kozacka, pew nie k w a te ro w a ć będą. „Niedob rz e “ — m yśli, ale do lasu w ra c a ć już nie
sposób, bo na pew no złapią. W łazi w ięc z po­
w rotem do stodoły, w su w a się w sam kąt,
grzebie sobie dziurę, n a k ry w a się i dla ciepła'
i d la bezpieczeństw a dw om a snopkam i i —■
czeka...
T rw a to chw ilę, aż w reszcie w jeżdżają ko­
zacy do sadu, p rzy w ią z u ją konie do d rzew ,
roizpalają ogniska, w któ ry ch blasku p rzez
szparę w idzi już w szy stk o , co się na d w o rze
dzieje. S ły szy każde słow o ich rozm ow y, cze­
116
ka tylko, aż po słomę, p rzy jd ą i znajdą go, po­
stanaw iając sobie, że jeślj ty lk o uda mu się
nie zostać spostrzeżonym , to w nocy um knie
do lasu.
I <z tem postanow ieniem silnem, zm ęczo­
ny... usypia.
Ś w it był, godzina m oże c z w a rta rano,
gdy zbudziły ułana kozackie krzyki i hałasy.
S ły szy , jak siodłają konie i w yjeżdżają... C z e ­
ka w te d y dnia białego i sam z n o ry swej.' w y ­
chodzi p ro sto do ch ału p y idąc.
P rz y piecu1 gospodarz i gospodyni siedząc
k u ry skubią, p rz y ognisku kartofle pieczone.
B ez p y tan ia p o ry w a w y g ło d n iały kartofle
i jeść zaczyna.
— Odzie pojechali kozacy ?
— Tam... — pokazuje chłop ręką.
— A w szyscy?
— Nie, jeszcze ich m nogo zostało, u mnie
także s ą ; b ęd ą na śniadaniu.
— Aha...
N araz rz u c a okiem na ścianę, i w idzi w i­
szących jakieś ośm 'torb kozackich. Nie p rze­
chw ałki w idać chłopskie to śniadanie kozacze.
— A gdzie tu studnia?
—Tui w drugiej' chacie..
D ziękuje ułan z a kartofle, do k tó ry ch mu
ochota odeszła i nibyto ku studni powoli idzie,
a do stodoły, gdzie spał sk rę c a i stąd za sto ­
117
dołę, w opłotki, ku lasow i... W fasoli, jak a b y ­
ła przed polem pustem , ściąga kożuch, obraca
kudłam i do w ierzch u i w dziew a, po drodze
znajduje' jeszcze jak ąś b a ra n ią sk ó rę n a wpół
zgniłą, kładzie też i to na siebie -— i tak idzie,
oglądając się wiciąż za siebie, czy go nie gonią.
T ak doszedł w las, gdzie p a stu c h y ruskie
w zięli go za sw ego i o strzeg li, b y nie szedł
w kierunku w jakim idzie, bo tam „A w stry jci“
a „nasi“ w C zerem osznie. P o słu ch ał niby to,
zaw rócił, a lasem znów skręcił, aż ujrzał
w ieś, a z niej id ące pod las m ałe oddziałki żoł­
nierzy... P a trz y , w e d e ta stoi, podśliznął się na
jakie 50 kroków , ale o zm roku, icoby to b y le
za w ojsko po-znać nie m ógł: płaskie czapki...
Licho w ie, co za jedni i M achy m ogą być
taikże...
Aż dopiero kiedy ze w si w y szed ł drogą
w iększy oddział, podpełznął,
przy cu p n ął
w krzak ach i czeka...
P o polsku m ów ią! W y ry w a się z k rz a ­
ków zbiedzona, w ychudła, unuirzana po bło­
tach, z słom ą w kudłach, m asz k a ra ułańska
i p rosto do kom endanta wali... Podoficer był,
w ysłuchał i pod esk o rtą o desłał do w si, do
m ajora W y rw y .
Tu już pożyw ili chudzinę, opow iadania
całego wysłuchali, i oddaw szy w opiekę sier­
żantow i prow iantow em u, n a z aju trz już w ! c z a ­
118
pce i po śniadaniu odesłali do M ielnicy do
szw adronu, gdzie zam eldow ał, się S łaty ń sk i
u rotm istrza, jako że żyje a nie zab ity jest, jak
m yślano...
Za ten „interes" patrolow ym i 'został — nie
dlatego, żeby podobna fan tazy a i zarad n o ść
w szw adronie osobliw ością b y ła, ale że spisał
się dzielnie i pokazał, że O stojak w każdej
opresyi da sobie radę i głow y, k tó rą na k ark u
m a, po próżnicy nie nosi, ani jej nie zgubi...
NA LEŻE ZIMOWE.
A kiedy im p rzeszły letnio-jesiennego bo­
jow ania m iesiące, kiedy już tru d ó w mieli za
sobą dosyć, a konie p adać zaczęły, gdy u sta ­
liła sie ra z linia piechoty i gdy się rzek ło : tu
zim ow ać będziem y (chyba, żebyśm y nie zim o­
wali...) to poszli ułani na leże zim owe... Poszli
se w pałace i dw orzyszcza, poszli w zam ki ja ­
kieś niezdobyte, jako, że ich nikt nie zdobyw ał,
i jak na puchach lęgli na chw ale swojej, oraz
na pew ności: w y sp ać się dadzą i w y p o cząć —
jej!...
Nie przy jął ich na spoczynek żaden d w o ­
rek biały, sk ąd b y się n a nich z ob razó w p a­
trz a ły oczy czarne i siw e, a w y d z iw ia ły im
prababek cudaczne kw efy i robrony, skądby
w yfiokow ane pannice, dziś prababki także, dzi­
w o w a ły się, co też to za k aw alero w ie tak nie
strojni, a ta c y huczni, ta c y głośni, jakby do­
piero z sejm ikiem , czy z zajazdem przybyli.
Nie p rzy ją ł ich tak że żaden pałac, z któ­
rego ścian w p a try w a łb y się w; nich i spłonął
chyba „g ien erał“ jakiś, w isz ąc y (na ścianie),
120
którem u „m iatieży" stłum ienie w si m nogość
dało i dostatku wszelkiego...
T ak stało się jakoś, że nigdzie takiego p y ­
sznego m iejsca nie było... S tanęli sobie p rze to
na leże zim ow e O stojacy tam , gdzie byli —
skąd ani do frontu za daleko, ani do kraju nie
za blisko, skąd ich tęsk n o ta w y ry w a ć nie b ę ­
dzie, a Służba w chwili każdej na nogi p o sta­
w ić może.
I urządzili się odrazu jak się patrzy... P o ­
dłubali w ziemi, parę chałup rozdrapali, resztę
d rzew a z lasu zw ieźli i pobudow ali sobie p a­
łace sw oje, aż miło... tylko m ieszkać w nich,
jak zaczynają się roztopy i deszcze. To ci
w o d y w szelakiej na łeb nacieknie i łoże z sło ­
m y w tem p ły w a ć zacznie — ale to drobiazgi
przecie... Nie na deszcze budow ana ziem ianka,
a na leże zim owe...
Na leże... na zimę, kiedy m róz ściśnie, a
piec z cegiełek kunsztow nie profesorską, czy
też m a tu rz y sty jakiegoś albo zgoła i a rty s ty
ręk ą zbudow any dym ić zacznie i ciepło prze­
miłe, a czerw one w y d a w a ć ze siebie...
Na leże... K iedy ro zh u c z ą się w ia try złe,
i śniegi sypać zaczną, a m róz w arabeski um a­
luje okienko m ałe (bo juści ć okienko szklane
jest w... m ieszkaniu), kiedy się na niem k w ia ty ,
rozw zorzą, topiące się od sia rc zy sty ch w e stch ­
nień ułańskich, nito serca panieńskie dnia urlo-
121
pu, kiedy ci taki ułan w dom, w gościnę zajedzie, papierosy w ypala, sm akołyki w szelkie
zajada i prostem opow iadaniem sw ojem w z ru ­
sza...
Ale on na leżach sw oich tym czasem ... „spo­
czyw a". C ottage, dzielnicę will w e w si sobie
przysposobił, w ziem ię się w ry ł, co krok b u d ­
kę ustaw ił i w dw óch, czterech, dziesięciu
przem ieszkuje; burżuj, którem u i kina i k a ­
syna się zachciało — i m a jej już, choć kino
bez filmów, a kasyno bez w ielu rzeczy, k tóre
k asynow e są. T e ra z o fortepianie m yśli, a
choćby o pianinie — a g d y skończy na szpinecie — to z tych instrum entów także coś będzie
imiał.
Bo jak ż e ? Nie m iałby, skoro mu się za­
chciało...
Kom endantow i p ałac z dw óch izb z p rz e d ­
pokojem, w y b ity w płótna barw ne, z oknam i
w ram ach i z wszelkiemi... w ygódkam i w yrychtow ał, aż miło, a na facyatce chorągiew
am arantow o-białą w y w alił, b y znać było, że
kom endant jest...
T ak „leżują“ sobie ułany — pod ziemią, a
na ziemi, co chałupa, co stodoła, co stajnia,
to konie zabrały, by im w ygodnie było i m ięk­
ko, na słom ie złotej, b y się po p raw iły w sobie,
by do trw aw szy do tra w y zielonej, znów p o ­
gnać m ogły z ułanam i...
122
Takie ci ostojackie leże i k w a te ry są —
a w nich życie codzienne, a zw ykłe... L eży se
taki na słomie, co jej p rz y g a rste k na pry czę
rzucił i dum a, albo śpi. K iedy mu się zaś to
znudzi, to śpiew a, albo listy pisze, a czasem
w olnym gdy mu jeść dadzą to je... h e rb a tą się
opija i k a w ą c zarn ą — aż do nocy...
Tylko rano go budzą, spać nie dają, jak na
złość a w ym yślnie. W ted y konia „na glanc“
pucuje — i, jak każą, na „rajtszu łę“ jedzie, albo
na służbę jakąś, z której w ró c iw szy w „leżow y “ try b życia w pada, w ieczorem zaś ko­
m ersy w yczynia, aż go sen zm orzy i św it
zbudzi — albo i noc czasem alarm em ... na p ró ­
bę... W ted y klnie i za półgodziny spać się
kładzie.
T ak na leżach ułan siedzi, przem yślając
chytrze, jakby się urlopu dorw ać, do sw oich
pojechać, albo jak b y swej budzie now ych p rz y ­
sp orzyć przepyszności, jakichś rzeczy cie­
płych, bez k tó ry c h obejść się m ożna, gdy ich
niem a, podobnie, jak bez butów całych i in­
nych rzeczy, k tóre do ułańskiego „ekw ipunku"
należą.
T ak ułan m ieszka i oficer — i tak sobie
życie uczynili, jako m ożna, miłem... P onaznaczali ulice i nocą niem i w elektrycznem ośw ie­
tleniu w ędrują... W ędruje, kto latark ę m a, bo
jak niema, to i nosem w ziemię zaryje, tak a tu
123
dołów i w szelkich „p rzeszkód11 obfitość jest
niepotrzebna, a życiu tow arzy sk iem u stojąca
na przeszkodzie. Mimo to chodzą do siebie
i tylko pilnują, b y gość drzw i prędko za sobą
zam ykał, co gdy zrobić om ieszka, snadnie
sklętym być m oże.
P rz y św ieczkach siedzą, albo i lam pach
naw et naftow ych — i w szach y grają, jako że
w szelkich innych gier z kom endy w yszło za­
bronienie. P rz e to zbiorow a g ra „w sz a c h y 11'
(czegóż „szacham i11 n azw ać nie m ożna w po­
trzebie!) ogrom nie jest w modzie...
T a k to n a leżach zim ow ych m ieszkają n asi
ulani...
TRESC.
S ta.
Z wojennych w y w c z a s ó w ......................................
Ułani O s t o j i ..............................................................
Rotmistrz O s to ja ..........................................................
Organizacya d y w iz y o n u ...........................................
Piąty s z w a d r o n ..........................................................
Z dziejów s z w a d r o n u ................................................
Wjazd do L u b l i n a .....................................................
ŚmierćjPrnszjniskiego]................................................ 100
P rz y g o d y f u l a m i ...................................................................... 107
Na leże zimowe
• ■ - T ...........................................
1LLUSTRACYE.
Wbród przez Stohod (okładka).
Nafrotmistrzowej kwaterze.
Komenda Legionów w ułańskiej gościnie.
Grupafoficerów dywizyonu z rotmistrzem Ostoją.
Piąty szwadron przed Lublinem.
Grób ś. p. Pruszyńskiego.
Na tezach zimowych.
5'
8
15
21
36
79
91
TEGOŻ AUTORA:
Z trzecim pułkiem Legionów — Kraków 1916.
Biblioteka Śląska w Katowicach
Id: 0030000549580