ROMAN HAJZIK

Transkrypt

ROMAN HAJZIK
Janina Hajzik
enklawę dla naszej rodziny, w szczególności zaś dla rodziców. Przez lata
ciągle kimś się opiekowaliśmy.
I w ten sposób pętla życia się zamyka. W 1939 r. zaczyna pani jako sanitariuszka w kampanii wrześniowej, w Powstaniu jest pielęgniarką,
potem leczy społeczeństwo, w końcu opiekuje się rodziną…
Przez całe życie chciałam służyć tym wszystkim, którzy potrzebowali
pomocy. Dziś jestem dumna, że udało nam się z mężem te wartości przekazać dzieciom i wnukom.
LUBIĘ WROCŁAW!
Od lat mieszka pani we Wrocławiu. Jak teraz patrzy pani na nasze
miasto?
Dziś ujęłabym to tak. Z urodzenia jestem warszawianką. Warszawa była,
jest i zawsze będzie moim ukochanym miastem. Miastem szczęśliwego
dzieciństwa, miastem, które poprzez patriotyczną, kochającą się rodzinę,
wspaniałą szkołę i harcerstwo kształtowało moją osobowość i system życiowych wartości, które kazały mi walczyć i pracować dla ojczyzny, dla
Polski. A Wrocław? Od wielu lat do dziś to moje miasto i nie zamieniłabym go na żadne inne. Jestem z nim związana udanym życiem rodzinnym, studiami, pracą w ulubionym zawodzie lekarza oraz latami tzw. zasłużonego odpoczynku. Powiem po prostu – lubię Wrocław, jestem żywo
zainteresowana wszystkim, co służy jego rozwojowi, żeby nasze miasto
było coraz piękniejsze i przyjaźniejsze swoim mieszkańcom.
Roman Hajzik
Jak lwowski kadet
wrocławskim lekarzem został…
Trzy dni po wyzwoleniu był w Warszawie, aby w ruinach szukać narzeczonej – sanitariuszki z Powstania. Od jego wybuchu nie miał od niej żadnych wieści. Wypalony budynek, w którym mieszkała, przerażał. Szczęśliwie na zgliszczach rodzinnego gniazda
odnalazł wiadomość od jej matki i wkrótce dowiedział się, że wybranka żyje. Widok
Warszawy wstrząsał, ale nadzieją napawała witalność mieszkańców, którzy w wąwozach
z gruzu handlowali gorącą zupą.
Do Wrocławia trafił w lipcu 1945 r. Chcąc studiować, zaciągnął się do Akademickiej Straży Uniwersyteckiej. Była ona rodzajem obywatelskiej straży, która pilnowała
majątku uczelni. A grabieżców nie brakowało, jak choćby rosyjskich żołnierzy, którzy
w uniwersyteckich laboratoriach niszczyli eksponaty, wypijając spirytus służący do ich
konserwacji.
Szokowała go różnorodność skali wrocławskich zniszczeń. Jako młody student poszukiwał w tych ruinach naukowych książek i poniemieckich urzędowych druków, na
których rewersach robił notatki z wykładów. Często napotykał ślady szabrowników, których znakiem rozpoznawczym było rozrzucone pierze. Wrocławskich Niemców wspomina życzliwie, zwłaszcza siostrę Martę ze szpitala zakaźnego, która zachwycała się Janem
Kiepurą.
Po kilku latach został lekarzem. Przez całe życie zajmował się zdrowiem Dolnoślązaków. Nigdy jednak nie zapomniał o własnych korzeniach lwowskiego kadeta. Na długo
przed powołaniem oficjalnych akowskich struktur animował we Wrocławiu środowisko
kadeckie. Aranżował spotkania, pisał artykuły, organizował wystawy o tematyce kadeckiej i… całym sercem wspierał córkę – studentkę strajkującą na jednej z wrocławskich
uczelni.
Rocznik
1922
W okresie Powstania
Cywil
256
257
Trzy miesiące po upadku Powstania Warszawskiego jedzie pan do
Warszawy poszukiwać informacji o swojej narzeczonej – sanitariuszce z Powstania.
W czerwcu 1944 r. zaręczyliśmy się w Rzeszowie, a potem Janka jako
sanitariuszka uczestniczyła w Powstaniu. 20 stycznia 1945 r., trzy dni po
wejściu do miasta Armii Czerwonej, przyjechałem tu z delegacją z mojego zakładu. Pracowałem wówczas w Fabryce Silników Lotniczych PLL,
którą Niemcy zdołali częściowo ewakuować, a którą jako przyfrontowy
zakład naprawczy przejęli Rosjanie. Oficjalnie mieliśmy zebrać nie wywiezione przez Niemców z Ursusa tokarki, frezarki i inny sprzęt. Nasz
ówczesny dyrektor wysłał w tym celu trzy ciężarówki. Kiedy dowiedziałem się, że szykuje się wyprawa, poprosiłem dyrektora, abym mógł pojechać. Już na trasie do stolicy dogadałem się z szoferem, że w Warszawie
opuszczę konwój i postaram się odnaleźć narzeczoną.
W czasie Powstania miał pan jakiekolwiek wieści od Janki?
Nie było żadnych informacji. Jechałem w ciemno. Nasz konwój dotarł do
wschodniej Warszawy. Na szczęście Rosjanie uruchomili już przeprawę
przez Wisłę, więc mogłem przejść do centrum.
Jak przebiegały poszukiwania?
Najpierw poszedłem na ul. Filtrową, bo tam mieszkała rodzina Janki. Po
drodze mijałem powtykane wszędzie kartki z informacjami, gdzie ktoś
przebywa, albo co się z nim stało. Budynek, w którym mieszkała narzeczona, stał wypalony.
Serce zadrżało?
Na szczęście na zgliszczach wśród innych informacji znalazłem napisaną przez matkę narzeczonej, że mieszka u bratowej na Pradze. Aby ponownie dostać się do wschodniej części miasta, musiałem przedzierać się
przez sterty gruzów i kolejny raz przejść przez most pontonowy. W końcu
spotkałem mamę Janki, która powiedziała, że córka przebywa w niewoli
niemieckiej.
258
Musiało panu ulżyć…
Tak, choć matka Janki była bardzo przygnębiona, ponieważ miała sprzeczne informacje dotyczące swego drugiego dziecka, Andrzeja – pierwszego
dowódcy powstańczej kompanii „Anna” batalionu AK/NOW „Gustaw”.
Nie wiedziała, czy przeżył, czy zginął.
W jakiej Warszawie poszukiwał pan narzeczonej?
To, co zobaczyłem, było wstrząsające. Miasto stało się rozległym morzem zniszczeń. Aby przejść przez niektóre miejsca, trzeba było wdrapywać się na hałdy gruzów sięgające czasem do wysokości pierwszego
piętra. Ale prawobrzeżna część Warszawy nie była tak okaleczona jak
centrum. Kiedy w lecie 1945 r. przyjechałem do Wrocławia, zniszczenia, które zobaczyłem na swojej drodze, przypominały stolicę tylko do
pewnego stopnia. Ujrzałem bardzo zniszczone południe miasta i okolice mostu Grunwaldzkiego. Natomiast dzielnica kliniczna oraz Biskupin
i Sępolno pozostały prawie nienaruszone.
Roman Hajzik
Roman Hajzik
POSZUKUJĄC NARZECZONEJ Z POWSTANIA
Czyli gruzy i kartki…
Kartki, za których pomocą ludzie poszukiwali i zawiadamiali się nawzajem… Widziałem je też często na grobach.
Uprzątnięto już zwłoki z ulic?
Tak, choć raz wypatrzyłem w gruzach rękawiczkę, która okazała się
urwaną ludzką dłonią z mocno już zbrązowiałą skórą.
A ludzie, wracali do domu?
Na gruzach widać było tłumy, które poszukiwały, podobnie jak ja, rodzin
i znajomych. Większość niosła ze sobą tobołki lub ciągnęła charakterystyczne wózki z resztkami dobytku. Ludzie zatrzymywali się na gruzach,
wielu mieszkało w piwnicach lub w uszkodzonych kamienicach. Moją
uwagę zwróciła witalność warszawiaków, którzy już kilka dni po wkroczeniu wojsk sowieckich potrafili zorganizować w tych wąwozach z gruzu np. kramiki z gorącą zupą.
DŁUGA PODRÓŻ DO WROCŁAWIA
Jak trafił pan do Wrocławia?
Złożyło się na to wiele okoliczności sięgających czasu okupacji.
Proszę o nich opowiedzieć.
W 1942 r. przy próbie nielegalnego przekroczenia granicy między Warthegau a Generalną Gubernią zostałem aresztowany wraz z grupą szmuglerów, z którymi szedłem. Podczas wstępnego przesłuchania w Brzezinach
udało mi się wprawdzie upuścić na podłogę i częściowo wsunąć nogą
pod biurko przesłuchującego mnie żołnierza małe zawiniątko z dwoma
fałszywymi dokumentami, nie byłem jednak pewny, czy Niemcy ich nie
znajdą. Modliłem się, aby spalił je stary Żyd, który w tym czasie palił
259
Która zaważyła na pana dalszych wyborach?
Nasłuchałem się wielu opowiadań o tym, jak zamęczani więźniowie, nie
wytrzymując tortur, zdradzali sekrety konspiracji i swoich towarzyszy.
Panowała opinia, że z tego powodu w konspiracji najlepiej jest znać jak
najmniej ludzi i być znanym również przez niewielu. Kiedy więc po odsiadce wraz z matką uzyskaliśmy zgodę na wyjazd do Rzeszowa i z nakazu zacząłem pracę w Fabryce Silników Lotniczych, zgodziłem się na
współpracę z zakonspirowaną grupą AK pod warunkiem, że będę się
kontaktował wyłącznie z Michałem Wiśniewskim, którego traktowałem
jako swego bezpośredniego dowódcę. Był studentem politechniki starszym ode mnie o kilka lat. Jemu też przekazywałem wszystkie wiadomości, które zdołałem uzyskać.
Mieliście jakieś osiągnięcia?
Naszym największym sukcesem było spenetrowanie na nocnej zmianie
biura głównego inżyniera biura konstrukcyjnego. Ze znalezionych tam
tajnych biuletynów dowiedzieliśmy się, które fabryki i w jakim stopniu zostały zniszczone przez aliantów i gdzie w związku z tym należy
wzmóc produkcję. Po wejściu Rosjan do Rzeszowa na polecenie Michała
nie zdekonspirowałem się, bo wiedzieliśmy, że we Lwowie i na Wołyniu
Sowieci aresztowali wielu akowców. Z polecenia przełożonych organizowałem młodzieżówkę PPR-u i składałem raporty o jej działalności.
Z czasem jednak zacząłem tracić wiarę w sens tego rodzaju działań. Nie
zgodziłem się na wyjazd do Lublina jako agent do tworzonej tam przez
Jerzego Borejszę komórki partyjnej propagandy i ostatecznie wycofałem
się z konspiracji.
Jak więc znalazł się pan we Wrocławiu?
Czując się spalonym w środowisku rzeszowskim, dowiedziałem się
o werbunku do tworzącej się we Wrocławiu Akademickiej Straży Uniwersyteckiej.
260
Co to była za organizacja?
Była to ochotnicza straż zorganizowana z ludzi posiadających maturę,
którzy chcieli rozpocząć studia wyższe we Wrocławiu. Do jej zadań należało pilnowanie budynków i majątku uczelni, a także odzyskiwanie
zdeponowanych przez Niemców na całym Dolnym Śląsku uczelnianych
magazynów, np. księgozbiorów. Pomysł rektora okazał się skuteczny, bo
nasze działania znacznie ograniczyły możliwość kradzieży. W zdekompletowanych, często poniemieckich mundurach i polskich opaskach na
ramieniu niektórzy z nas wyglądali jak Powstańcy Warszawscy.
Roman Hajzik
Roman Hajzik
w piecu, słyszał moje zeznania i mógł się domyślić, dlaczego te papiery
upuściłem. Kolejne przesłuchanie odbyło się już w innym pomieszczeniu
i nie wiedziałem, co się dalej z nimi działo. W trakcie przesłuchania byłem najbardziej zbity z naszej grupy, za, jak powiedział przesłuchujący
mnie śledczy, „szczególne krętactwo w zeznaniach”. W nocy myślałem,
że to już koniec, gdy przyszli po mnie do celi. Okazało się jednak, że
przekazują nas do Łodzi. Pobyt w tym wiezieniu był dla mnie prawdziwą
szkołą życia.
Na jakie studia pan się wybierał?
Wybrałem medycynę, ponieważ wydawała mi się oazą samodzielności.
Zdawałem sobie sprawę, że w każdym systemie dobry lekarz zarobi na
rodzinę. Maturę zaś zrobiłem w czerwcu 1945 r., więc nie ciągnęła się za
mną moja przeszłość lwowskiego kadeta.
MIASTO RÓŻNORODNIE ZNISZCZONE
Pierwsze dni w nowym miejscu…
Trafiłem tu w lipcu 1945 r. Pamiętam np., że chodziłem jak wielu moich
kolegów w poniemieckiej, wojskowej kurtce. Któregoś dnia na ul. Curie-Skłodowskiej podeszła do mnie nawet jakaś starsza Niemka, która nie
zauważyła biało-czerwonej opaski na moim ramieniu. Wzięła mnie za
Niemca i zapytała, czy wracam z niewoli. Odpowiedziałem jej po niemiecku, że jestem Polakiem. Zmieszała się i poszła dalej.
Mówił pan o zgliszczach Warszawy, a jak wyglądał powojenny Wrocław?
Byłem zaszokowany różnorodnością skali zniszczeń. Dworzec Główny
i ówczesna ul. Świerczewskiego, obecnie Piłsudskiego, były wprawdzie
zniszczone, ale w porównaniu z ruinami warszawskimi nie wyglądały
beznadziejnie. W dniu przyjazdu zaszedłem na Uniwersytet od strony
ul. Krupniczej i gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej przy ul. Szajnochy.
Tych zniszczeń również nie można było porównywać z Warszawą. Podobnie wyglądały okolice klinik koło pl. Grunwaldzkiego. Na pierwsze
faktycznie duże zniszczenia trafiłem w okolicach Mostu Grunwaldzkiego.
Za to ul. Mazowiecka i cały pl. Społeczny były naprawdę mocno zdewastowane. Ale najbardziej zrujnowane okazały się dzielnice południowe,
np. w miejscu obecnego Wzgórza Andersa i ul. Bardzkiej. W tych okolicach nie zachowały się żadne domy. Moją uwagę przykuwały samotnie
261
Zachodnich, równie zniszczonych dzielnic, nie odwiedzał pan w tym
czasie?
Moja aktywność ograniczała się raczej do pl. Grunwaldzkiego, Biskupina
i Sępolna. Praca w Straży, a potem studia bardzo mnie angażowały.
Gdzie początkowo mieszkał przyszły student medycyny?
Zakwaterowano nas w klinice chirurgii, w późniejszej klinice prof. Brossa, przy Tiergartenstrasse przemianowanej następnie na ul. Curie-Skłodowskiej. Potem grupa medyczna została przeniesiona do tzw. Kliniki
Hoja, budynku, którego potoczna nazwa wzięła się od nazwiska Hoyer,
należącego prawdopodobnie do przedwojennego właściciela. Mieszkałem w sali nr 8, obok której wygospodarowałem sobie przy windzie do
przewożenia pokarmów niewielkie pomieszczenie. W mojej dziupli trzymałem swoje znaleziska, które żartobliwie nazywałem „szabrem”.
W POSZUKIWANIU UTRACONEJ WIEDZY
Był pan szabrownikiem?!
Nie w tym znaczeniu, w którym ten termin bywa zwykle używany. Szabrować to znaczy kraść, czy nawet rabować porzucone np. w czasie wojny
czy powodzi mienie. Prawdziwymi szabrownikami byli więc ci, których
do Wrocławia przygnała chęć szybkiego wzbogacenia się na poniemieckim mieniu. To oni ładowali zachłannie w worki to wszystko, co miało
jakąś wartość i co można było spieniężyć w „starym kraju”. Gdy zabrakło
worków, rozpruwali znalezione pierzyny i z ich poszew robili worki. Stąd
tyle pierza fruwało po piwnicach i mieszkaniach, a nawet po ulicach. Co
więcej, szabrownicy potrafili przywłaszczać „poniemieckie mienie” na
oczach prawowitych właścicieli. Był to więc rodzaj zwykłego rabunku.
Widywałem też, jak Rosjanie wielkimi ciężarówkami wywozili nie tylko
mienie z poniemieckich fabryk, ale także, zwłaszcza z Biskupina, meble,
pianina i inne rzeczy codziennego użytku. Inaczej rzecz się miała z nami,
przyszłymi studentami.
262
Czyli jak?
Mnie interesowały wszelkiego rodzaju książki, zwłaszcza naukowo-medyczne, ponieważ nauka była dla mnie wówczas najważniejsza. Z czasem zgromadziłem wiele pozycji. Bardzo mi się przydały na studiach. Te,
przeze mnie nieużywane, zacząłem odstępować kolegom, którzy wybierali określone studia. Pęd do nauki był wówczas powszechny wśród studentów, którzy chcieli nadrobić stracony przez wojnę czas. Przypominam
sobie ponad dwadzieścia tomów Brockhausa przytaszczone z Biskupina.
Moi koledzy w wolnym czasie również przeszukiwali okolicę. Kiedyś
przytaskali pianino na kółkach. Wnieśliśmy je na pierwsze piętro i uzdolniony muzycznie kolega grywał na nim, choć było mocno rozstrojone. Ja
natomiast w trakcie spaceru przy ZOO odkryłem wbity w ziemię wrak
niemieckiego samolotu. Był już doszczętnie ograbiony, ale znalazłem list
lotnika do rodziny w Berlinie, z którego wynikało, że służy w bombardowanym Wrocławiu. List, z zapisanym w nim adresem, przekazałem
Niemce, byłej pracownicy przedwojennego Uniwersytetu we Wrocławiu,
która wyjeżdżała do Niemiec.
Roman Hajzik
Roman Hajzik
stojące gmachy, jak poczty przy ul. Krasińskiego, które wydawały mi się
wówczas gigantyczne. W Warszawie takie budynki raczej się nie zachowały.
Tak rozumiany szaber był więc czymś naturalnym i powszechnym?
Właściwie tak. Zbierało się bezpańskie rzeczy, które akurat były potrzebne. Ale, podkreślam, to nie było działanie jak u prawdziwych szabrowników. Najczęściej to po nich przeszukiwaliśmy zasypane pierzem domy.
W ten sposób zgromadziłem setki poniemieckich druków, których rewersy wykorzystywałem do własnych notatek.
PONIEMIECKIE DONOSY NA POLSKIE KOMPLEKSY
Żadnych sensacji wśród nich pan nie znalazł?
Kiedyś, podczas przeszukiwania jakiejś sterty dokumentów natrafiłem na
tajne notatki ze Związku Docentów Niemieckich. Jako „stary zwiadowca” wziąłem je do domu. Okazało się, że były to donosy pisane przez
Niemców na Niemców. Ich lektura była dla mnie szokująca. „Donoszę
posłusznie, że wczoraj o godz. 4.00 nad ranem widziałem pana NN, który
wychodził przez okno od pani NN, żony oficera, który walczy obecnie na
froncie wschodnim” albo: „Syn lekarza NN został zwolniony z wojska
z powodu rzekomej gruźlicy płuc. Tymczasem zdjęcie, które załączono
do badań, było fałszywe” itd.
Dużo tego było?
Dość dużo, ale najbardziej zaintrygowała mnie dokumentacja zbierana na
profesora literatury niemieckiej, którego nazwiska niestety już nie pamiętam. W czasie wojny Niemcy współpracowali z Finlandią, a wspomniany
profesor miał odbyć serię wykładów na fińskich uczelniach. W dokumentach znalazłem zapytanie z Berlina, czy w związku z nimi jego osoba jest
politycznie pewna. Opinia była negatywna. Zaważyły, jak sądzę, załą-
263
Doskonale pan pamięta opisane w tych dokumentach fakty…
Studiowałem je z ogromnym zainteresowaniem. Z satysfakcją łączyłem
z dwoma wydarzeniami, które osobiście bardzo przeżyłem. Pierwszym
epizodem był film Leni Riefenstahl o Olimpiadzie w Berlinie z 1936 r.,
który oglądałem we Lwowie jako kadet. Film był znakomicie warsztatowo i propagandowo zmontowany. Kiedy niemiecki zawodnik rzucał
młotem dalej niż jego konkurenci, kamera pokazywała dumną twarz Hitlera. Niemcy zostali w nim zaprezentowani jako silny i zwycięski naród. Do korpusu wracałem wstrząśnięty. Wcześniej mówiono mi, że nasi
biedni zachodni sąsiedzi żyją dzięki margarynie, którą u nas traktowano
pogardliwie. A tu nagle ktoś nas przekonuje, że to mocny i zwycięski
naród. Drugi obraz, związany już z wojną, wywarł na mnie podobne
wrażenie. Było to moje pierwsze spotkanie z niemieckim wojskiem na
naszym terytorium. Z jednej strony pamiętam tłum zmęczonych, brudnych i wybiedzonych polskich żołnierzy idących do niewoli, a przy nich
gładko ogolonych żołnierzy niemieckich w lśniących mundurach, którzy
z pogardą spoglądali na naszą armię. Jako młody kadet zazdrościłem im
zwycięstwa. Myślałem nie tylko o przegranej wojnie, ale także o stylu,
w jakim się to stało. Te dwa wydarzenia przez kolejne lata głęboko mnie
raniły.
264
Trudno było panu wyleczyć się z tego kompleksu?
Jedną z odtrutek był proces, w którym zostałem oskarżony o przemyt
i nielegalną próbę przekroczenia granicy z Generalną Gubernią. Opowiadałem już o tym wcześniej. Nie byłem przemytnikiem, ale aby przejść
przez granicę, zostałem dołączony do grupy szmuglerów. Aresztowano
nas w Brzezinach, rozprawa zaś toczyła się w Łodzi na prawach procesu nadzwyczajnego, tzw. Sondergericht, z oskarżenia za przestępstwo
przeciwko gospodarce wojennej państwa. Podczas rozprawy między nas
a sąd wniesiono dowody rzeczowe. Patrzyłem ze zdumieniem na pakunki
z kontrabandą, które teraz zrobiły się bardzo szczupłe. Domyśliłem się,
że część towaru powędrowała najprawdopodobniej do żon niemieckich
stróżów prawa. Zrozumiałem, że Niemcy są narodem jak każdy inny, że
to żaden monolit uczciwości. Hasło niemieckiego gubernatora Poznania:
„Streng aber gerecht”, czyli „Surowo, ale sprawiedliwie”, okazywało się
fikcją. Dlatego bardzo żałowałem, że mi te materiały zginęły.
Roman Hajzik
Roman Hajzik
czone donosy, jeden od studentki, która miała profesorowi za złe, że podczas jego wykładów używano nazwiska niemieckiego krytyka literatury
pochodzenia żydowskiego, na co profesor nie tylko nie zareagował, ale
nawet lekceważąco machał ręką, twierdząc, że przywołany krytyk wniósł
duży wkład w rozwój nauki. W donosie znalazł się również opis oburzenia, jakie zachowanie profesora wywołało w innym słuchaczu – inwalidzie wojennym. Do papierów dołączone było przedwojenne zdjęcie profesora z restauracji w Atenach, na którym obok niego siedział żydowski
literat z USA. Niestety, wkrótce zachorowałem na żółtaczkę, zresztą jako
jeden z pierwszych we Wrocławiu, i znalazłem się w szpitalu na Pasteura. Zatrułem się najprawdopodobniej wojskową poniemiecką konserwą,
a leczenie trwało prawie miesiąc. W tym czasie koledzy wyczyścili moją
dziuplę, w tym i te papiery, które zamierzałem posłać do Głównej Komisji Badań Zbrodni Niemieckich.
NIEMCY WE WROCŁAWIU
Wspomniał pan o żółtaczce, jak wyglądało wówczas leczenie?
Wszystko było bardzo biedne, mówimy o końcu sierpnia 1945 r. Samo
leczenie miało charakter zachowawczy. Nie było lekarstw, więc opierało
się głównie na diecie i leżeniu w łóżku. Na mojej sali leżeli w większości
starzy Niemcy i kilku chorych Polaków, a wśród nich młody mężczyzna,
który w 1939 r. bronił twierdzy modlińskiej. W szpitalu, obok pierwszych
polskich lekarzy, pracowały jeszcze niemieckie siostry zakonne. Były
bardzo solidne. Ich przełożoną była siostra Marta. Często rozmawialiśmy
ze sobą. Jej stosunek do nas, Polaków, był poprawny, powiedziałbym,
katolicki. Widać było, że jest przede wszystkim siostrą zakonną.
Mówi pan, że siostra Marta była przede wszystkim katoliczką. Być
może to, o co zapytam, jest dla niej krzywdzące, ale czy nie miał pan
odczucia, że i ona przesiąknięta była ideologią hitlerowskich Niemiec?
Absolutnie nie.
Była wolna od tego?
Sądzę, że tak. Zresztą kontakt z pacjentami na naszej sali miały właściwie
trzy niemieckie siostry, które roznosiły jedzenie. Były pokorne i ciche.
Kilka razy siostra Marta przyznała ze smutkiem, że w czasie wojny jej
naród wyrządził Polakom wiele krzywd. Tylko raz w czasie rozmowy
wtrącił się jakiś starszy Niemiec, że jego rodacy zachowywali się w Polsce kulturalnie. Jednak inni Niemcy zaraz go zgasili. Zdarzały się też humorystyczne momenty. Kiedyś siostra przyznała się, że była zachwycona
Janem Kiepurą. Znała go stąd, że przed wojną polski artysta śpiewał na
ulicy we Wrocławiu. Myślałem wówczas, że jak na siostrę zakonną było
w niej nieco za dużo uwielbienia dla popularnego artysty.
265
Nawet na ulicy?
Mało ich się widziało. Tych, którzy byli zdolni do prac fizycznych, kierowano do różnych robót, np. odgruzowywania ulic, fachowców zaś do
miejsc, gdzie mogli być przydatni. Pozostali raczej starali się nie narzucać.
Charakterystycznym widokiem byli Niemcy ciągnący całymi rodzinami
wózki wyładowane ich majątkiem, który zabierali ze sobą do Niemiec.
Byli też tacy, którzy kierowali się na szaberplac przy pl. św. Macieja.
A nie na pl. Grunwaldzkim?
Plac Grunwaldzki był później, początkowo życie koncentrowało się
w Śródmieściu. Tam znajdowały się ośrodki władzy z urzędującym polskim prezydentem Drobnerem. Tam też były dzielnice z zachowanymi
kamienicami, w których osiedlali się napływający Polacy.
Spotykał pan jeszcze we Wrocławiu symbole nazizmu?
Tych już nie, ale pojawiły się inne. Dużo było bram, np. przy ulicach Piastowskiej i Nowowiejskiej, na których wypisano słowo „Tyfus”. Uśmiechałem się, ponieważ w czasie okupacji broniąc się przed rewizjami, robiliśmy dokładnie to samo. Sam, kiedy przesiedlali nas do Generalnej
Guberni, na wierzchu swoich rzeczy trzymałem zdjęcie rentgenowskie
klatki piersiowej, a do tego kasłałem i udawałem gruźlika. Rewidujący
mój bagaż żandarm zaklął tylko i zostawił mnie w spokoju.
266
A czy w 1945 r. był pan świadkiem rabunków, gwałtów na ludności
niemieckiej?
Wiem, że takie sytuacje zdarzały się w maju i czerwcu 1945 r., ale bezpośrednio nie spotkałem się z nimi. Pełniąc służbę wartowniczą, słyszałem natomiast prawie każdej nocy wołania o pomoc w języku niemieckim. Pamiętam też, że władza rosyjska dość ostro reagowała na te
incydenty, ponieważ zależało jej na reputacji wśród Niemców. Kojarzę
jedno zdarzenie z ul. Curie-Skłodowskiej z restauracji, a właściwie speluny, która nazywała się „Pod Góralem”. Lokum Akademickiej Straży znajdowało się około dwieście metrów od niej. Któregoś wieczoru
usłyszeliśmy stamtąd odgłosy strzałów i wołanie o pomoc. W odpowiedzi wystrzeliliśmy kilka razy na postrach z naszego balkonu, ale zaraz
podjechał rosyjski patrol, bo na rogu ulic Piastowskiej i Sienkiewicza
Rosjanie mieli swoją bazę. Dowódca klął na czym świat stoi. Rabusie
jednak uciekli.
Mieliście broń! Czy to oznacza, że Wrocław był faktycznie niebezpiecznym miejscem?
Łączę z tym pytaniem dwie sprawy. Oczywiście, jako wartownicy mieliśmy broń służbową, karabiny z ostrą amunicją. Niektórzy z nas posiadali także broń nielegalnie, przeważnie pistolety, choć za ich posiadanie
szło się do więzienia. Także i ja miałem pistolet, ale pozbyłem się go,
gdyż posiadanie broni wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Niemniej
w pewnych sytuacjach broń dodawała odwagi, bo Wrocław faktycznie
był niebezpieczny, zwłaszcza w nocy. Któregoś dnia późnym wieczorem
szedłem ul. Curie-Skłodowską. Niedaleko usłyszałem strzelaninę. Okazało się, ze polski łazik został zatrzymany przez trzech Rosjan, prawdopodobnie wagabundów, którzy wyciągnęli kierowcę na chodnik, strzelili
mu w brzuch, po czym uciekli autem. Rannego na wyrwanych z łazienki
drzwiach zanieśliśmy do Kliniki Ginekologicznej, jedynej czynnej wówczas w pobliżu. Widzieliśmy, że zaraz przyjedzie po niego wojskowe pogotowie ratunkowe. Nawet nie wiem, czy ten żołnierz przeżył. Właśnie
po tym wydarzeniu pozbyłem się broni.
Roman Hajzik
Roman Hajzik
A Niemcy, których spotykał pan codziennie?
Żyli w swoim gronie i nie utrzymywaliśmy z nimi kontaktu.
PO CO REKTOROWI STUDENCI?
Mówił pan, że należał do Akademickiej Straży Uniwersyteckiej. Dużo
mieliście pracy z upilnowaniem majątku uczelni?
Gdyby poczytał pan pisma rektora prof. Kulczyńskiego do komendy
milicji, zobaczyłby pan, ile było roboty. Początkowo mienia wszystkich
uczelni w dzień i w nocy pilnowała Grupa Naukowo-Kulturalna wspierana przez milicjantów. Niektórzy członkowie grupy pomagali także przy
remoncie budynków, m.in. łatali dachy i szklili okna. Grupa nie była zbyt
liczna, a przysyłani milicjanci nie zawsze prezentowali wysoki poziom
wyszkolenia i morale. W tym czasie nie było też mocnych na Rosjan,
którzy plądrowali uczelniane magazyny, poszukując alkoholu. Szeroko
komentowano wydarzenia, kiedy na Anatomii Patologicznej, czy w budynkach Biologii przy ul. Rozbrat zniszczyli dziesiątki eksponatów wypijając spirytus służący do ich konserwacji. Później nadzór nad mieniem
uczelni przejęliśmy my.
Na posterunku nie odnotowywał pan jakiś szczególnych wydarzeń?
Zawsze około godz. 5.00–6.00 rano pojawiali się przy naszym posterunku Sowieci. Nie było nocy, aby nie przyszło co najmniej trzech, czterech żołnierzy. Charakteryzował ich specyficzny chód. Wszyscy pytali
o poliklinikę, wskazując na swoje krocza. Bardzo rozpowszechniona była
wówczas rzeżączka i kiła, ale wielu z nich zawczasu nie zawracało sobie
267
zieniu za składanie fałszywych oświadczeń. Z czasem zbrodnią stała się
sama przynależność do „piskląt z zatrutego gniazda reakcji”.
A z niemieckimi pracownikami szpitali nie było problemów?
Raczej nie. Kiedyś zatrzymałem do kontroli w jednej z bram młodą niemiecką pielęgniarkę. Dziewczyna mogła mieć około 22–23 lata. Zainteresowała mnie jej wypchana teczka. Na zapytanie, co niesie, z nieukrywaną
wyższością odpowiedziała: „Tylko książki”. Kazałem jej opróżnić teczkę.
Wziąłem do ręki Colas Breugnon Romaina Rollanda, potem inne książki. Ponieważ znałem tę powieść, skomentowałem, że to ciekawa rzecz,
szczególnie zaś scena, w której dziadek wziąwszy na ramiona wnuczkę,
tłumaczy jej, że zobaczy ona świat dalej niż on. Oczywiście pozwoliłem
Niemce zabrać wszystko, ale na odchodnym dodałem, że „my Azjaci” też
lubimy czytać dobrą literaturę. Widziałem, jak jej pełna pogardy twarz
szybko pokornieje. Zrozumiała aluzję i odeszła kompletnie zmieszana.
W jakim celu, jako byli kadeci, organizowaliście się?
Zasadniczym celem była integracja pozostałych przy życiu po II wojnie
światowej kadetów i przekazywanie społeczeństwu wiadomości o historii
i tradycjach Korpusów, a także o naszym wkładzie w walkę o niepodległość Polski. Prym w integracji kadetów wiodła Warszawa, w której działał Jerzy Wodzyński, były Powstaniec Warszawski. W latach sześćdziesiątych zaczął tworzyć grupę kadecką przy Żołnierzach Września. Wówczas też zaczęliśmy się spotykać półoficjalnie. Któregoś roku zostałem
zaproszony na uroczystości do stolicy. Przyjechało nas bardzo wielu. Gdy
podczas Mszy św. zaśpiewaliśmy wspólnie Bogurodzicę, która w Korpusie towarzyszyła nam codziennie, miałem wrażenie, że cały kościół drży
w posadach. Kolejne spotkanie, tym razem w Rawiczu, w którym przed
wojną byli kadeci, zwołał prof. Sobiesiak. Tam też odbył się I powojenny
Światowy Zjazd Korpusów Kadetów II RP.
WROCŁAWSCY KADECI ZE LWOWA
Przed wojną we Lwowie kształcił się pan na oficera. Po 1945 r. nie
ciągnęło pana, młodego mężczyzny, do wojska?
Do Ludowego Wojska Polskiego – nie! Miałem zdecydowanie odmienne
poglądy polityczne od tych, które obowiązywały w armii. Między innymi dlatego wybrałem studia medyczne, bo zapewniały swobodę myśli.
Jednak pamięć o latach spędzonych w Korpusie Kadetów była dla mnie
żywa i droga, podobnie jak u wszystkich kolegów kadetów, których spotykałem przez lata. Po 1945 r. trafialiśmy na siebie, często dość przypadkowo, i z miejsca stawaliśmy się jak bracia. Przedwojenne środowisko
lwowskie było bowiem bardzo zintegrowane, nie było więc przeszkód,
by się rozpoznać i z czasem zacząć sobie pomagać. Ale nie zamykaliśmy
się tylko we własnym gronie. Uczucia braterskie łączyły nas z kadetami
rawickimi, w naszym gronie było też kilku starszych kolegów z Modlina
i Chełma, którzy jeszcze przed wojną otrzymali stopnie oficerskie.
268
Czy po wojnie ukrywaliście swoją przynależność do kadetów?
Z tym bywało różnie. Inna sprawa, że zaraz po wojnie nie odczuwało
się strasznej nagonki. Nie ukrywałem się, ale w moim przypadku było
łatwiej, gdyż nie zdążyłem zrobić we Lwowie matury. Moje papiery pochodziły z cywilnego liceum z Rzeszowa, gdzie po wojnie zdałem egzamin dojrzałości. Natomiast starsi rocznikowo koledzy, aby potwierdzić
swoje wykształcenie, musieli się czasem dekonspirować. Część kadetów
nie zrobiła tego jednak i potem, jak np. Grzegorz Łojak, siedziała w wię-
Roman Hajzik
Roman Hajzik
nimi głowy. Kierowaliśmy ich do Kliniki Dermatologicznej, która pełniła
wówczas głównie funkcję ambulatorium wenerycznego.
Nie przeszkadzano wam? Sam pan mówi, że jednym z waszych celów
było przekazywanie wiedzy o wkładzie kadetów w walkę o niepodległość Polski.
Nie. Co więcej, dzięki poparciu Towarzystwa Przyjaciół Rawicza im.
Marszałka Rydza Śmigłego udało się pozyskać dla koncepcji Zjazdu
władze miasta oraz ówczesnego wojewodę leszczyńskiego. Spotkanie
odbyło się mimo nieukrywanej dezaprobaty części władz partyjnych. Pamiętam, jak w przeddzień tamtejszy, skądinąd nam życzliwy, I sekretarz
partii prosił nas, byśmy tak zorganizowali spotkanie, aby on nadal mógł
pozostać I sekretarzem.
Czy pozostał?
Nie wiem, ale organizatorzy wykazali wiele dyplomatycznego talentu.
Kiedy po długich i nudnych referatach ktoś w końcu zapytał o zamordowanych w Katyniu krewnych, natychmiast zarządzono przerwę obiadową. Prawdziwa dyskusja toczyła się w kuluarach, poza oficjalnym nurtem
Zjazdu.
A inne inicjatywy?
W kolejnych latach w różnych miastach Zarząd Główny organizował
ogólnopolskie i lokalne spotkania, np. w Chełmie, Modlinie, Warszawie,
na Górze św. Anny i w Kędzierzynie-Koźlu, w którym mocno tkwiła tradycja Powstań Śląskich i rozwijała się tradycja kadecka. W Warszawie,
269
Roman Hajzik
Krakowie, Poznaniu, we Wrocławiu, w Katowicach i Gdańsku powstawały kluby kadeckie. Przez lata udało nam się też utworzyć w Rawiczu,
Krakowie i w Chełmie izby pamięci, a w Modlinie, Chełmie i kilku kościołach w kraju fundować tablice pamiątkowe. Wykonaliśmy też dwie
repliki chorągwi kadeckiej, przekazanej nam w 1926 r. przez Powstańców Styczniowych, która po wojnie przechowywana jest na Wawelu.
Kiedy oficjalnie zaczęliście działać we Wrocławiu?
W pełni oficjalnie w 1991 r., ale np. we Wrocławiu przez lata spotykaliśmy
się nieoficjalnie, sporadycznie i tylko prywatnie. Początkowo miejscem
spotkań był mój gabinet przy Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Byłem wtedy dyrektorem Wojewódzkiej Przychodni Sportowo-Lekarskiej.
Potem, gdy nasze działania stały się już półlegalne, jako regionalny Klub
Związku Kadetów II RP spotykaliśmy się w Klubie Oficera.
Ile osób spotykało się we Wrocławiu?
Przez nasze środowisko przewinęło się formalnie około osiemdziesięciu
osób, choć praktycznie zaangażowanych było około dwadzieścia, trzydzieści osób.
Na czym polegały te spotkania?
Spotkania miały charakter przede wszystkim wspomnieniowy i informacyjny. Omawialiśmy na nich aktualności z życia kadetów i środowisk
kombatanckich, przekazywaliśmy wydawany przez Zarząd Główny kadecki „Biuletyn Informacyjny”, w którym zamieszczane były nasze artykuły, oraz kolportowaliśmy książki o tematyce kadeckiej. Największym
osiągnięciem grupy wrocławskiej było zorganizowanie w Arsenale dwóch
wystaw poświęconych Korpusom Kadetów i ich udziałowi w II wojnie
światowej, w partyzantce i Powstaniu Warszawskim. Z czasem zaczęliśmy też, niestety, coraz częściej jeździć na pogrzeby.
270
Nie prześladowano was, zorganizowanej grupy o tradycjach sięgających II Rzeczypospolitej?
Z tym było różnie. Dla komunistów rządzących Polską było oczywiste, że
jesteśmy ich ideologicznymi przeciwnikami. Przedwojenne korpusy kadetów uważali za wylęgarnie kadr sanacyjnej armii. Kadeci według nich
mieli zakodowaną w genach nienawiść do wszystkiego, co postępowe,
ze Związkiem Radzieckim na czele. W późniejszych latach byliśmy już
tolerowani, ale do 1956 r. już sama przynależność do kadetów uważana
była za zbrodnię wobec PRL-u. Dlatego w tym okresie zwykle ukrywaliśmy swoją przeszłość, aby nie narażać się na represje. Ci, którym się to
nie udało, byli prześladowani. Z naszej wrocławskiej grupy m.in. wspo-
Roman Hajzik
272
mniany Grzegorz Łojek, który był komendantem Straży Uniwersyteckiej
i siedział kilka miesięcy w więzieniu przy ul. Kleczkowskiej, inną znaną
mi represjonowaną osobą z mojej grupy był prof. Andrzej Modrakowski
z Akademii Rolniczej. Był jeszcze Bolesław Morawski, którego inwigilowała Informacja Wojskowa, i wielu innych kolegów z całej Polski.
Kiedy dziś patrzy pan na waszą działalność, czy widzi jej związek
z późniejszym dość powszechnym spojrzeniem na Wrocław, jako
drugą po Gdańsku niepodległościową twierdzę?
Wrocław po wojnie należał do młodych ludzi. Był częścią „Dzikiego Zachodu” i miejscem życia dla tych, którzy zgadzali się przyjąć zarówno
ciężkie warunki bytowe, jak i prezentowali pewną zaradność życiową.
Stąd też opór i walka wyniesione z młodych lat oraz związane z nimi
ideały mocno tkwiły w sercach młodych mieszkańców miasta. Dla nas,
kadetów lwowskich, duch patriotyczny nadal obowiązywał i był bardzo
silny przez kolejne lata. Pamiętam, jak w marcu 1968 r. nosiłem swojej
córce jedzenie, kiedy jako studentka strajkowała na Uniwersytecie. I ja,
i ona uważaliśmy to za swój obowiązek.