Bar mleczny „Prasowy”

Transkrypt

Bar mleczny „Prasowy”
Bar mleczny „Prasowy”
Badanie etnograficzne w barze mlecznym „Prasowy” prowadziłyśmy 6 grudnia 2007 roku
między godziną 14.45 a 16.15.
Zanim weszłyśmy do środka postanowiłyśmy przyjrzeć się dokładniej lokalizacji baru –
znajduje się on na ulicy Marszałkowskiej 10/16 między Placem Unii Lubelskiej
a Placem Zbawiciela, w dość mało ruchliwej i jednocześnie mało ciekawej części ulicy
Marszałkowskiej. Pomimo faktu, że miejsce to jest położone praktycznie w centrum
Warszawy (a dokładniej jest to Śródmieście Południowe), w bezpośrednim sąsiedztwie dość
ruchliwego Placu Unii Lubelskiej, jest tam spokojnie, na ulicy spotyka się niewielu ludzi,
słychać jedynie turkot przejeżdżających co jakiś czas tramwajów.
Bar znajduje się w kilkupiętrowym budynku należącym do zespołu budownictwa
socrealistycznego, co bardzo dobrze komponuje się z charakterem „Prasowego”, można
powiedzieć, że wnętrze i wygląd zewnętrzny tego miejsca tworzą niezwykle spójną i jednolitą
całość. Na oknach widnieją napisy: „BAR MLECZNY •PRASOWY• ZAPRASZAMY”,
„ŚNIADANIA, OBIADY, KOLACJE”, z naklejek można się również dowiedzieć, że bar jest
czynny od poniedziałku do piątku w godzinach 8 – 19, ponadto pracuje także w soboty
i święta – jest wtedy otwarty od 10 do 17.
Jak
już
wcześniej
wspomniane
około
zostało
godziny
14.45 weszłyśmy do środka.
W
jednym
momencie
przeniosłyśmy się w przeszłość
o około 30 lat. Bar wyglądał
tak, jakby zatrzymał się tam
czas, jakby był nie z tej epoki.
Na takie wrażenie składały się
praktycznie wszystkie
elementy, które można było
dostrzec – wystrój, kucharki, podawane posiłki, a także dźwięki, które można było usłyszeć.
Prawdopodobnie nie było tam żadnych większych zmian ani remontów już od wielu lat.
1
Rzucał się w oczy wyraźny podział na trzy części: kasę – gdzie zamawia się posiłki, kuchnię
– gdzie mogą przebywać tylko kucharki i salę ze stolikami – czyli część, do której dostęp
mają wszyscy. Był to niewątpliwie podział intencjonalny, który powstał jeszcze na etapie
projektowania baru.
Chwilę zajęło nam zanim zorientowałyśmy się, na czym polega specyfika zamawiania
posiłków. Najpierw dokładnie przyjrzałyśmy się jadłospisowi. Wisiał on tuż obok kasy; była
to biała, dziurkowana dykta, do której przyczepione były paski z odręcznie napisanymi
nazwami dań. Ceny posiłków znajdowały się na odrębnych karteczkach, nie były ani
wydrukowane, ani napisane odręcznie, tylko wykonane przy użyciu fioletowych stempli.
Jadłospis był podzielony na 6 części:
napoje, pieczywo i dodatki, zupy, desery, IIgie dania, dodatki do II-gich dań. Przy
każdej pozycji była
podana waga w
gramach. Przykładowe napoje: kompot,
jogurt
owocowy,
Przykładowe
roztrzepaniec.
zupy:
z makaronem
i
z pieczarkami,
żurek
zupa
mleczna
cukrem,
krupnik
na
podrobach
wieprzowych. Przykładowe II-gie dania:
pyzy ze słoniną, kasza gryczana z masłem,
gulasz z serc w sosie. Przykładowe dodatki
do II-gich dań: ogórek kiszony, kapusta z
pomidorami. Przykładowe desery: kisiel ze
śmietaną
i
cukrem,
ryż
ze
śmietaną
i cukrem, makaron ze śmietaną i cukrem,
omlet ze szpinakiem, omlet z pieczarkami.
O 14.50 stanęłyśmy w kolejce do kasy, w której otrzymuje się coś w stylu paragonu
ze złożonym przez nas zamówieniem. Po około 5 minutach z paragonem w ręku stałyśmy
w następnej
kolejce,
wzdłuż
kontuaru
oddzielającego
kuchnię
od
baru.
Przez szyby bardzo dobrze można było przyjrzeć się wnętrzu kuchni. Widać było parę
unoszącą się znad olbrzymich kotłów, elektryczne czajniki, coś w stylu ekspozycji,
prezentacji przykładowych posiłków. Niektórych dań nie udało nam się zidentyfikować,
wyglądały dość nieświeżo, były trochę pozasychane. Przy okienku należy oddać paragon
2
i odebrać jedzenie. Stoją tam też czerwone, plastikowe pojemniki, z których należy wziąć
sztućce, były to aluminiowe łyżki i widelce, i co ciekawe plastikowe noże.
Kucharek było kilka, przedział wiekowy między 40 a 60 lat, wszystkie ubrane
w jednakowe, białe fartuchy z czerwonymi wstawkami, czepki, kapcie lub klapki, spódnice
i rajstopy. Miały mocny, czarny makijaż, krótkie, farbowane włosy i trwałą ondulację.
Pracowały bardzo szybko, ciągle czymś się zajmowały, zamaszyście kroiły kopytka,
zamaszyście
nalewały
zupę,
i
w
końcu
zamaszyście
nakładały
bigos.
W sytuacji, gdy ktoś nie zgłaszał się po posiłek, panie krzyczały nazwę posiłku, stopniowo
coraz głośniej. Tekstem, który najbardziej zapadł nam w pamięć i przypuszczamy, że długo
w niej pozostanie był: „schabowy na wynos!”.
Opis herbaty: herbata była podawana w dużym białym kubku bez ucha, który momentalnie
robił się gorący. Kucharka zalała torebkę herbaty i automatycznie wsypała do niej łyżkę
stołową cukru, bez pytania o to, czy herbata ma być z cukrem czy bez.
Jeśli nikt akurat nie stał w kolejce, aby złożyć zamówienie, pani z kasy biegła
do kuchni, żeby pomóc przy wydawaniu posiłków.
Oprócz kucharek i pani z kasy była też sprzątaczka, która cały czas przecierała stoliki
szmatką, jednak stoliki były potem jedynie mokre, a niekoniecznie czyste.
Po odebraniu zamówienia około godziny 15.00 zdecydowałyśmy się usiąść niedaleko drzwi.
Około 10 stolików było poustawianych na prostokątnej sali, zajmującej powierzchnię
porównywalną do kuchni. Stoliki były kwadratowe, leżały na nich obrusy w zielono–białą
kratę i szklane blaty, przy każdym z nich znajdowały się cztery zielone krzesła pomalowane
olejną farbą. W całym barze występowało wiele zielonych elementów: krzesła, obramowania
okien, drzwi, okienka do wydawania posiłków. Innym dominującym kolorem był czarny:
błyszczące ściany, parapety, kratki na kaloryfery, czy też fragmenty posadzki tworzące
wzorek. Białe były natomiast: podłoga, sufit i firanki (czyste!), wnętrze kuchni. Na suficie
wisiały starodawne, duże wiatraki. Było dość ciemno, pomimo faktu, że nie było nawet
godziny 15, wiązało się to ze słabym oświetleniem, być może też z deszczową pogodą.
Jednak taka ponura atmosfera niewątpliwie pasowała, a nawet w pewnym sensie uzupełniała
klimat tego miejsca.
Przy ścianie znajdowały się tylko dwa wieszaki na ubrania, jeden z nich zupełnie pusty
i połamany, kurtki wisiały na krzesłach, leżały na parapecie lub pozostawały
na swoich właścicielach. Przy wieszaku widniała tabliczka informacyjna – „Za rzeczy
zaginione zakład nie odpowiada”. Na końcu sali znajdował się największy i do tego napisany
3
różnokolorową czcionką napis „SMACZNEGO”, w innym miejscu wisiała informacja –
„Prosimy o niepalenie”. Pod ścianą stał wózek na kółkach przeznaczony na brudne naczynia
(napis - „zwrot naczyń – dziękujemy”). Mniej więcej co 10 minut przychodziła wcześniej
wspomniana sprzątaczka i zabierała z niego wszystko. Cały obraz baru dopełniały dekoracje –
sztuczne słoneczniki wiszące nad drzwiami, akcenty świąteczne: duża, sztuczna choinka
ze starymi ozdobami choinkowymi, kilka małych choineczek poustawianych w różnych
miejscach, dwa wielkie kwiaty doniczkowe na parapecie po obu stronach drzwi. W pewnym
momencie zauważyłyśmy, że w barze nie ma toalety.
Dominującym dźwiękiem był brzdęk naczyń, ludzie prawie ze sobą nie rozmawiali, słychać
było jedynie odgłosy smażenia, krzątania się w kuchni. Bardzo brakowało muzyki, która jest
obecnie praktycznie wszechobecna, nawet jeśli jest cicha i mało absorbująca. Wyraźnie czuć
było zapach jedzenia, a nawet poszczególnych potraw (np. kaszy gryczanej).
Wszyscy klienci byli bardzo uprzejmi,
ciągle słychać było proszę, dziękuję,
czy to miejsce będzie wolne, do
widzenia, smacznego itp. W czasie
naszego pobytu miejsce to odwiedzili
różni ludzie: bardzo biedni, być może
nawet
bezdomni,
młodzi,
prawdopodobnie studenci
z Politechniki Warszawskiej, emeryci.
W
większości
przychodzili
pojedynczo, nie celebrowali posiłków,
zjadali i wychodzili, chociaż nie jedli
szybko i panowała odrobinę senna
atmosfera.
Jeden pan (około 50 lat) przyszedł o
15.05 i wyjął z rękawa kurtki butelkę
z jakimś alkoholem, potem podszedł
do kobiety i z szacunkiem pocałował
ją w rękę na przywitanie.
Około godziny 15.10 miała miejsce kłótnia w kolejce do odbierania jedzenia – mężczyzna
zarzucił stojącej przed nim kobiecie, że „robi dziurę w kolejce” i poprosił, żeby się
4
przesunęła. Pani odpowiedziała z oburzeniem, że przecież nie będzie nikomu „wisieć na
plecach”.
O 15.15 przyszedł młody mężczyzna, który stał przy okienku do wydawania jedzenia, miał
psa na smyczy, nic nie zamawiał, tylko co chwilę przesuwał się na koniec kolejki. Kręcił się
tak dość długo, a w końcu po 10 czy 15 minutach wyszedł z baru.
Około 15.20 zaczepiła nas starsza pani, która pytała się czy odtwarzacz mp3 to mały
i nowoczesny telefon komórkowy. Wyjaśniłyśmy jej, do czego służy to urządzenie
i porozmawiałyśmy chwilę. Była bardzo miła, uśmiechnięta, sprawiała wrażenie osoby bardzo
radosnej. Wykorzystałyśmy sytuację i zapytałyśmy dlaczego tu przychodzi, odpowiedziała, że
ze względu na smaczne i tanie posiłki. Wcześniej usłyszałyśmy jej rozmowę z inną kobietą
i podsłuchałyśmy, że jest emerytowaną prawniczką.
Jeśli nie było wolnego miejsca ludzie dosiadali się do zajętych już wcześniej stolików. Około
godziny 15.25 do młodego chłopaka dosiadła się starsza pani, która cały posiłek jadła
w berecie i szaliku, ale zdjęła płaszcz. Natomiast 5 minut później do chłopaka siedzącego
przy stoliku obok nas dosiadła się młoda dziewczyna. Rozmawiali o uczelniach wyższych,
ona studiowała biotechnologię, opowiadała o pisanej przez siebie pracy magisterskiej.
Około 15.35 przyszło dwóch policjantów w pełnym umundurowaniu z bronią, kajdankami
itd., również zamówili i zjedli obiad.
O 15.40 do baru przyszedł młody chłopak, który wyglądał zupełnie inaczej niż ludzie, których
dotychczas obserwowałyśmy. Był bardzo zadbany, opalony, ubrany w białą kurtkę
z puszkiem, białą bluzę i jeansy. Zwracał uwagę innych klientów swoim wyglądem
i zachowaniem. Nie pasował do tego miejsca, wyglądał jakby trafił tam przez przypadek.
Niektórzy ludzie brali posiłki na wynos, mieli ze sobą albo swoje pojemniki, albo dostawali
specjalne pudełka w kasie.
Należy dodać, że największy ruch był około godziny 15, a przed 16 ludzi było coraz mniej.
O 15.20 przeprowadziłyśmy pierwszy (tym razem wynikający z naszej inicjatywy) wywiad,
trwał
on
około
5
minut.
Rozglądałyśmy
się
za
osobami,
które
wyglądały
na stałych bywalców, mogły i chciały powiedzieć coś na temat baru. Przy stoliku wcześniej
przez nas upatrzonym siedziało trzech mężczyzn i jedna kobieta, która wcześniej rozmawiała
z emerytowaną prawniczką. Podczas tamtej rozmowy udało nam się podsłuchać, że ma ona
43 lata i że robiła doktorat mając małe dziecko. W wywiadzie nie wracałyśmy do tego temu,
więc nie zweryfikowałyśmy, czy to prawda. Była mocno potargana, jakby nie czesała się od
5
kilku dni, miała na sobie spodnie od piżamy i kożuch. Wyglądała i wypowiadała się bardzo
inteligentnie, zachowywała się w stosunku do nas w sposób bardzo miły i uprzejmy.
W czasie rozmowy najbardziej udzielał się jeden z mężczyzn, którego wcześniej widziałyśmy
siedzącego przed barem na chodniku, a potem już w barze przysypiającego z głową na stole.
Wyraźnie czuć było od niego alkohol. Mówił, że jest bezdomny, że odwiedza to miejsce
codziennie, że przychodzi tu, bo jest najtaniej, a pieniądze często zbiera pod sklepem. Według
niego jest to dobry, porządny lokal, ludzie są kulturalni, „nikt nikogo nie wygania”. Na obiad
zaprosiła ich wcześniej wspomniana kobieta, jeden obiad jedli we trzech.
Kobieta wypowiadała się o barze bardzo
pozytywnie, powiedziała, że jest bardzo
tanio, ale nie ma porównania z innymi
barami mlecznymi. Ludzie są według niej
„kulturalni, spokojni, przychylni”. Pytała
się z jakiego jesteśmy wydziału.
Razem powiedzieli, że nie mają zastrzeżeń
do obsługi, ale po tym pytaniu spytali się
czy ten wywiad jest nagrywany, kobieta
powiedziała, że nawet jeśli jest, to ona nic złego na temat tego miejsca nie powiedziała.
Można powiedzieć, że ten wywiad był strukturalizowany, zadawałyśmy konkretne pytania
i otrzymywałyśmy konkretne odpowiedzi, natomiast następny wywiad (przeprowadzany
od godziny 15.50 do 16.10) był zupełnie inny, bardziej otwarty. Wynikło to z faktu,
że trafiłyśmy na pana, który strasznie dużo mówił, również sam do siebie. Jak już zaczął
opowiadać, to nie był w stanie skończyć. Miał około 60 lat. Na stoliku obok jedzenia leżała
czapka ‘uszatka’, którą bardzo często dotykał i wskazywał jako znak rozpoznawczy, symbol
komunizmu. Mówił o sobie, że jest osobą skromną, i że lubi tu przychodzić. Wspominał
czasy PRLu z olbrzymim sentymentem, i właśnie z komuną kojarzyło mu się to miejsce. Jadł
chleb z masłem i popijał herbatą, mówił, że codziennie tu przychodzi, nawet kilka razy,
pomimo faktu, że mieszka aż przy Placu Szembeka. Według niego w „Prasowym” jest tanio,
zupy i drugie dania są drogie, ale „chleb i masło są tanie”. Mówił, że „kiedyś była kultura”,
teraz się pogorszyło, „teraz to jest chamstwo i nienawiść”. Kiedyś było taniej i obsługa była
lepsza, „była pełna kultura”. Powiedział też, że komuna była lepsza, było tanio, „teraz jest
euro i jest drogo i jest źle i będzie tylko gorzej”. Dla niego w lokalu zmieniły się tylko ceny,
a miejsce pozostało to samo. Wspomniał też, że obecnie jest na rencie, że nie ma zawodu,
kiedyś nie było problemów ze znalezieniem pracy, a teraz nigdzie go nie chcą, bo nie ma
6
wykształcenia.
Dawniej wymagano od niego „sprzątania, zamiatania, przestawiania”,
a teraz nie może już znaleźć takiej pracy. Przy swoich wypowiedziach wykonywał wiele
gestów, bardzo przeżywał to, o czym opowiadał.
Ze
strony
internetowej
www.poliszcity.pl/warszawa/
dowiedziałyśmy
się,
że akceptowanymi formami płatności w tym miejscu są:
•
Gotówka,
•
Czasowe bony pracownicze,
•
Bony opieki społecznej.
Znalazłyśmy też komentarze dotyczące tego miejsca. Były różne, od bardzo negatywnych,
do bardzo pozytywnych.
7

Podobne dokumenty