Pobierz w formacie PDF

Transkrypt

Pobierz w formacie PDF
WŁODZIMIERZ GRUSZCZYŃSKI
PRZEMINĘLI
Ziemianie
Chłopi tradycyjni
Żydzi przedwojenni
Kielce 2013
WŁODZIMIERZ GRUSZCZYŃSKI
Powieść
PRZEMINĘLI
Ziemianie
Chłopi tradycyjni
Żydzi przedwojenni
Kielce 2013
1
Projekt okładki:
autor
Prepress:
Andrzej Jędrychowski, tel. 603 114 695
Wydanie II
Korekta:
Katarzyna Standerska
Copyright by Włodzimierz Gruszczyński
Książkę wydano ze środków własnych autora
2
Rozdział I
Wczesny zmierzch zapadał nad Joachimowicami. W majątku – na
gumnie, w stajni, w oborze i w spichlerzu – wszędzie było już po wieczornych obrządkach. Służba dochodząca udała się do swoich mieszkań
w czworakach i na wsi, a stajenny i oborowy układali się jeszcze za widoku na swoich wyrkach przy bydle i koniach. Nocny stróż, okutany jak
przystało na jesienną porę, zamknął obie bramy, i tę wjazdową, i tę roboczą, i powolnym ociężałym krokiem ruszył w obchód po od dawna przez
siebie wydeptanych ścieżkach. Za nim szedł krok w krok z opuszczonym
łbem duży czarny, siwiejący z pyska pies. We dworze zabłysło w niektórych oknach słabe światło, jakie dają naftowe lampy. W gabinecie pana
Bornikowskiego pojawił się karbowy Gierczak, aby odebrać, jak co dzień,
polecenia na dzień następny. Zastał tam tylko córkę dziedzica, Krystynę.
– Gierczaku, przyszykujcie mi na jutro biedkę. Pojadę do Gmosic –
zwróciła się do niego Krysia.
– A i powóz pozłocony bym panince przyładówoł. Ino kiej go ni ma,
to niekta bedzie i biedka – zażartował karbowy.
– Ja już wyrosłam z bajek, a Gierczak mi je jeszcze ciągle opowiada
– odparła z rozbawieniem w głosie Krysia.
– Jeźli juz nie łaska, to pockom i dzieckom paninki bede bojoł –
przekomarzał się stary karbowy, czemu pogodnie usposobiona Krysia
się nie sprzeciwiała, kwitując jego słowa pobłażliwym uśmiechem.
Rozbawiona rozmową z karbowym Krysia poszła do siebie na górkę,
jak nazywano tu piętro dworku. Chciało jej się biec i podskakiwać, jak
pensjonareczce. Ogarnęła ją radość – taka młodzieńcza, bez powodu,
która pojawiła się nieoczekiwanie i wprost ją rozsadzała. W swoim pokoju rzuciła się z rozpędu na otomanę, rozłożywszy szeroko ręce i zarzuciwszy do tyłu głowę. Ni stąd, ni z owąd zachciało jej się śmiać;
puściła wodze nieokiełznanej radości, aż wreszcie zmęczona osunęła
się głębiej na otomanie i opuściła bezwładnie ręce. Wyraz rozbawienia
ciągle nie schodził z jej twarzy. Po chwili przechyliła głowę na bok,
a wzrok jej padł na album ze zdjęciami. Sięgnęła ręką do etażerki i zaczęła bezładnie przewracać sztywne kartki, po kilka naraz. Wreszcie
zatrzymała się, z malującym się na twarzy zdumieniem, nad jednym ze
zdjęć. Po chwili wyjęła je z albumu i zbiegła na dół. Po drodze, w saloniku, gdzie służące kończyły sprzątanie, zauważyła ojca.
3
– Tatuśku, kto to jest? – zapytała szybko, szczebiocząc i pokazując zdjęcie.
– Jak to kto? To jesteś..., to jest...
– Ha, ha, ha, no właśnie ...
Roześmiana pobiegła dalej. Matkę zastała wydającą w spiżarni wiktuały na jutrzejsze śniadanie.
– Mamuśku, kto to jest? Ale odpowiedz zaraz, tak już, już – i podsunęła pani Zofii zdjęcie przed oczy – No kto, kto?
– To fotografia... albo...
– Albo twoja, albo moja – przerwała matce. – Czy tak, tak?
– A wiesz, że mam wątpliwości, której z nas.
– No, no, no, a to dopiero rodzinka... Własnej córki nie rozpoznaje
nawet własny ojciec ani rodzona matka.
Krysia zrobiła udawaną nadąsaną minkę, zakręciła się na pięcie i kołysząc biodrami i kiwając na przemian dłońmi opuszczonych rąk wyszła ze spiżarni. Po drodze natknęła się na kuzynkę Dosię.
– Ty pewnie też nie poznajesz, kto to jest, Domicelo?
Dosia także wpatrywała się z zakłopotaniem w zdjęcie.
Krysia, rozbawiona jej wahaniem, prychnęła jak podrażniona kotka.
– No proszę, nikt tu nie wie w tym domu, kto kim jest!
Dosia usłyszała tylko tupot stóp po drewnianych schodach i potem
wszystko ucichło. Stała tak w miejscu, nieco oszołomiona nieoczekiwanym zachowaniem zwykle układnej Krysi, gdy po chwili wyszła z kuchni, wkładając machinalnie klucze do kieszeni fartucha, pani Zofia.
– Nie wiesz, gdzie jest Bronisław? – zapytała.
Zanim Dosia zdążyła odpowiedzieć, pan Bornikowski wyszedł z salonu.
– Słyszałem, że o mnie dopytujesz – powiedział, zbliżając się.
– Wiesz – zaczęła pani Bornikowska głosem pełnym podniecenia –
była u mnie Krysia...
– I u mnie była. Z fotografią.
– No właśnie, z fotografią.
– I u mnie była z fotografią – wtrąciła nieco rozbawiona Domicela.
Za chwilę wszyscy troje znaleźli się w pokoju Krystyny, która zdawała się ich oczekiwać.
– Witam szanowną rodzinkę. Poznajecie mnie chociaż? – zawołała
z przekorną minką i nie czekając na odpowiedź rzuciła się matce na
szyję, tuląc się do niej.
4
– Popatrzcie, jak piękna była moja mama, gdy była w moim wieku –
zawołała po chwili, pokazując trzymane w ręku zdjęcie.
– Ależ ja to wiem doskonale. Chyba nikt lepiej tego ode mnie nie wie
– z pewnym pośpiechem powiedział pan Bornikowski.
– No i ja poznałam doskonale – dorzuciła pani Zofia – z lat... już nie
pamiętam...
– A to jest mo–ja–fo–to–gra–fia, aha! I to oznacza, że jestem ładna.
Tak czy nie?! – przekomarzała się Krysia.
– Ależ nas nabrałaś – odezwał się pan Bornikowski. – Rzeczywiście,
wasze podobieństwo jest uderzające. Tylko niech ci się nie zdaje, że
możesz wszystkim mężczyznom wokół zawracać głowy. Broń Boże,
bo to może się skończyć pojedynkami – dodał aktorsko-mentorskim
głosem pan Bronisław.
– Wiecie co – wystąpiła z ognikiem nadziei w oczach Domicela. – To
odkrycie Krysi powinniśmy potraktować bardziej uroczyście. Wprawdzie jest po kolacji, ale przed snem... Jeden kieliszeczek…
Rankiem następnego dnia, przy wczesnym śniadaniu Krysia zastała
przy stole babcię Anastazję.
– Najpierwej powiedz mi moje dziecko, dokąd się wybierasz. Dowiedziałam się, cała służba o tym mówi… – zagadnęła babcia śpiewnym wschodnim akcentem – …że jedziesz do Gmosic, nieprawdaż?
Taż to by i ja pojechawszy, jeśli łaska. I co ty na to, Krysja, ha?
– Ależ oczywiście, babuniu. Odeślemy chłopca stajennego i ja będę
powoziła. Pogoda nam pewnie figla nie spłata – odpowiedziała z nutką
zadowolenia w głosie Krysia.
– A jeśli i spłata, to każemy uciąć łeb kogutowi za złą wróżbę. Ot
i po kłopocie – zażartowała po swojemu babcia Anastazja i obie panie
skwitowały ewentualny problem śmiechem.
Po chwili obie wyszły przed dom. Pani Anastazja ubrana była w długą czarną, nieco już niemodną, suknię i w słomkowy czarny kapelusz
z szerokim rondem. W ręku trzymała kolorową parasolkę od słońca.
Krysia wystroiła się w lekką dopasowaną sukienkę. Stworzyła przez to
pewien kontrast wobec babcinej kreacji, a jej szczupła sylwetka odbijała się od wyraźnie zaokrąglonej linii starszej pani.
Parobek przytrzymywał konia za uzdę, gdy pani Anastazja ze skrywanym wysiłkiem wchodziła po stopniach na dwukółkę. Dało się od
5
razu poznać, że powożenie nie jest dla Krysi nowiną, bo koń ruszył
zrazu wolno i dopiero po chwili przeszedł ze stępa w krótki kłus. Droga była nierówna, poprzerzynana miejscami płytkimi rowkami wyżłobionymi przez niedawną ulewę. Dwukółka pochylała się raz w tę, to
w drugą stronę, co zmuszało Krysię do odruchowego balansowania
ciałem. Kątem oka obserwowała swoją babcię, która zachowywała się
na siedzeniu zgoła odmiennie. Starsza pani trzymała się prosto, niemal
sztywno i zdawała się nie reagować na nagłe przechyły bryczki, do
której wydawała się być przymocowana niczym postać z bizantyjskiej
ikony. Nawet trzymana przez nią parasolka nie zmieniała położenia
wobec całej postaci. Krysia wiedziała o manierach babci przeniesionych z poprzedniej epoki mody i obyczajów, kiedy to wyniosły sposób bycia matron przestrzegany był z mocą kanonu. Rzucała od czasu
do czasu ukradkowe spojrzenia na babcię trzymającą głowę uniesioną
wysoko i zachowującą minę pełną godności. Była pewna, że nawet armatni wystrzał nie wywołałby u niej mrugnięcia powiek. Jechały tak
w milczeniu – Krysia zajęta obserwowaniem pól i mijanych wiosek,
a pani Anastazja skupiona na zachowaniu „właściwej dla urodzenia”
pozy. Tę monotonię podróży przerwał patrol żandarmerii niemieckiej.
Niemcy zażądali okazania dowodów osobistych. Pani Anastazja z ociąganiem wydobyła z torebki swój dokument i podała go żandarmowi,
nie patrząc na niego.
– Co panie wiozą? – padło pytanie po niemiecku.
– Jak pan widzi, nic – odpowiedziała cierpkim tonem Krysia po polsku.
– Co jest pod siedzeniem?
– Siano i obrok dla konia – tonem odpowiedzi Krysia wyrażała zdziwienie, jakby dopytywano o rzecz widoczną i oczywistą.
– Może pani jechać dalej, panienko – oznajmił po chwili żandarm,
utkwiwszy w Krysi powłóczyste spojrzenie.
Po przejechaniu znacznego odcinka drogi Krysia odetchnęła głęboko
i odruchowo ponagliła konia lejcami. Serce, które podeszło jej podczas
legitymowania pod gardło, teraz, kiedy okazało się, że pakiet gazetek
wieziony pod siedzeniem nie został wykryty, wróciło na swoje miejsce,
ale jeszcze mocno kołatało w piersi.
– Weźmijże, Krysja, tego konia w cugle, bo, kochaneńka, on zaraz,
widzi mi sje, poniesje! – zawołała z niepokojem w głosie pani Anastazja.
6
Po tych dopiero słowach Krysia wróciła do pełnej równowagi ducha,
a dwukółka potoczyła się z umiarkowaną szybkością.
Po przeszło godzinnej jeździe panie znalazły się w Gmosicach. Ledwo zajechały przed ganek, gdy z domu wyszedł na powitanie gospodarz, pan Suliborski. Podał rękę pani Anastazji, która schodziła z biedki
powoli, nic nie tracąc przy tym ze swojego dostojeństwa matrony. Przyjazd gości dostrzegła też przez okno córka gospodarzy Marysia. Zobaczywszy swoją rówieśnicę, dobrą od lat znajomą, Krysię, wybiegła
również, witając się z należnym szacunkiem najpierw z panią Anastazją
i głośno wyrażając radość z przyjazdu rówieśniczki, Krysi. Gdy pan
Suliborski i pani Anastazja weszli na ganek, obie panienki pozostały
przy pojeździe.
– Przywiozłaś coś? – zapytała Marysia, mówiąc szybko i energicznie.
– Tak. Z tym przyjechałam – odpowiedziała Krysia, rozgarniając leżące pod siedzeniem siano i wydobywając z sakwy z obrokiem paczkę
przewiązaną sznurkiem. – Po drodze zatrzymał nas patrol niemiecki,
ale nie rewidował biedki. Dzięki Bogu!
– Znowu ci się udało.
– Niech i tobie się udaje. Chodźmy.
W saloniku spotkały panie, oprócz domowników, gościa. Był nim
młody mężczyzna słusznego wzrostu, w mundurze leśnika. Nieznajomy podniósł się z krzesła, gdy weszły, i stał na tle okna, przez co jego
twarz była widziana tylko w zarysach.
– Pan leśniczy, Piotr Kwietniewski – przedstawiał gospodarz. – Pani
Anastazja Długoborska, panna Krysia Bornikowska. Pewnie państwo
się nie znacie, czternaście kilometrów na wsi to prawie jak za górami,
za lasami.
– Jeśli pan pochodzi z Zazbrzy, gdzie występuje to nazwisko, to dzieli nas zaledwie dwa kilometry, a po drodze nie ma ani jednej góry, ani
lasu. Słyszałam o leśniczym w Zyznach, o panu Kwietniewskim – zauważyła Krysia.
– Tak, moje gniazdo mieści się w Zazbrzy. A z niego dobrze widać
i dobrze słychać, kto gospodaruje w Joachimowicach.
– Słowem, wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi, co tym razem nie przeszkadza, że trzeba ich sobie przedstawić – wtrąciła pani Suliborska,
blondynka o ładnej buzi i nieco pełnych kształtach. Natychmiast spostrzegła się jednak, że popełniła niezręczność towarzyską, stawiając
7
swoją wypowiedzią na równej płaszczyźnie dwór i wieś. Stropiona,
nieco się zarumieniła.
– Każę podać kompot – powiedziała, aby pokryć zmieszanie i pospiesznie opuściła salonik.
A tu zapanowało milczenie. Pan Piotr zachował się z rezerwą,
wiedząc, że tylko sprawy urzędowe usprawiedliwiają jego obecność
w dworskich progach. Napięcie potęgowała mina pani Anastazji, która
po wyjaśnieniach co do osoby pana Kwietniewskiego stała się niemal
oschła.
Gospodarz domu, pan Suliborski, postanowił zapobiec sztywnej atmosferze, na jaką się zanosiło.
– Ach, cóż to była za zabawna historia – przerwał milczenie. – Muszę ją państwu koniecznie opowiedzieć. Właściwie ta historyjka jeszcze
trwa – zaczął mówić ściszonym głosem dla zaintrygowania słuchaczy.
– Mamy bowiem tutaj swoją tajemnicę. Żywię nadzieję, że nie znają jej
jeszcze tylko Niemcy, bo jakżesz ją utrzymać, gdy przyjeżdżają z różnych miast handlarze czarnego rynku, którzy skupują wszelką żywność. Daję ja im zarobić, a oni mnie wygodny zbyt nadwyżek. Jakoś
szczęśliwie dotychczas interes się kręci. Niemcy nie mogą sobie z tym
Schleichhandlem, jak to nazywają, poradzić, bo to jest, jak wiadomo,
zjawisko powszechne w Generalnym Gubernatorstwie. Ale wróćmy do
rzeczy. Owóż mam ja kilka psów gończych – tu pan Suliborski, uchodzący za człowieka z otwartym sercem i otwartą głową, ale i z mocno
zasznurowaną sakiewką, myśliwy zawołany, wpadł w emfatyczny ton
opowiadań myśliwskich. – Jeden z nich, ulubieniec Marysi, wabi się
„Kusy”; wiadomo skąd moja córka zapożyczyła to psie imię. Ma za
jej wstawiennictwem prawo wałęsania się wszędzie, gdzie tylko niuch
go zawiedzie, nawet po mieszkaniu. Owóż, nie dalej jak wczoraj siedzimy sobie w najlepsze przy śniadanku, aż zaczęły do nas dochodzić,
wystawcie sobie państwo, skądsiś dziwne głosy – ni to szczekanie psa,
ni jakieś wołanie o ratunek – dochodzące, mogło się wydawać, ze studni. Wstałem tedy ja, proszę państwa, od stołu i idę za głosem niby za
tropem. A trop zaprowadził mnie do... Jak państwo przypuszczacie?
Zresztą powiem sam, nie chcąc wystawiać państwa cierpliwości na
próbę. Otóż, tak doszedłem do... do mleczarni. A tam, wystawcie sobie
państwo, niegodziwiec „Kusy” stoi ze łbem wsadzonym do konwi ze...
śmietaną! I poszczekuje żałośnie. Obżarł się bestia słodkiej śmietanki,
8
chciałby tej pyszności jeszcze, tylko że już w żaden sposób nie... nie
mógł – zakończył z rozbawioną miną opowieść pan Suliborski. – I co ja
teraz mam zrobić, skoro przyjechał na umówiony czas człowiek od cukiernika z miasta, niemało kilometrów, i powiada mi, że nie wróci bez
śmietany, bo w przeciwnym wypadku straci posadę. No i rób co chcesz,
żywię go od wczoraj, a on czeka na nową śmietanę. I bynajmniej nie
rozbawiła go historyjka z „Kusym”. Nawet mu się nie dziwię.
Opowiastkę pana Suliborskiego pani Anastazja skwitowała po swojemu.
– Toż to nie byle smakosz ten pana ogar – zawołała również rozbawiona opowiadaniem.
– „Kusy” jest chartem – sprostowała Marysia na swój sposób, ostrym
głosem, mówiąc szybko, jakby na wyścigi.
– Tak ja nigdy strzelby nie trzymawszy, moja droga Maryniu, w ręku,
to i mnie nie zajmuje, jakie tam te myśliwskie psy mają ogony, łby,
brzuchy, czy w ogóle one brzuchów nie mają, i co w nich ma być ładne, a co skażone rasowo. Ale przyjmuję twoje pouczenie, powiem ja
tobie. Może jeszcze wyedukuję się w rzemiośle, przepraszam ja ciebie,
w sztuce myśliwskiej.
Cierpka uwaga pani Anastazji, która od momentu prezentacji przybyłym gościom leśniczego Kwietniewskiego zdawała się być nie w sosie, zniweczyła towarzyskie zabiegi gospodarza o utrzymanie konwersacji w pogodnym tonie.
– Jaką panie miały drogę? – zapytał pan Suliborski, próbując od
nowa nawiązać rozmowę.
– Szkopy... – wykrzyknęły jednocześnie obie panienki, ale Marysia
zaraz ustąpiła głosu Krysi.
– Szkopy nas legitymowali... – zaczęła opowiadać Krysia.
– Ci Niemcy są nieobyczajni, co ja państwu powiem – nagle wtrąciła
swoją uwagę pani Anastazja. – Cóż oni sobie wyobrażają, gotowi byli
nas rewidować. Niesłychane! Czymże mogą im zagrażać dwie słabe
kobiety?
– Są po swojemu butni – podchwycił pan Suliborski. – A co do ich
ewentualnej gotowości rewidowania kobiet, proszę czcigodnej pani, to
nie ma takiego bezeceństwa, na jakie nie byłoby ich stać, wszak oni są
państwowo zorganizowanymi mordercami i grabieżcami, co pokazują
przecież na każdym kroku, i u nas, i gdzie tylko się pokażą w świecie.
9
O tym słychać powszechnie głośno i piszą o tym także i nasze gazetki.
Wracając zaś do ich buty... Znajduje ona swoje źródło we właściwości
niemieckiej natury; im większy odnoszą sukces, tym bardziej się nim
pysznią. Teraz zaś ich armia robi w Sowietach postępy, więc obwołują, że Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach, chociaż to nie jest
zupełną prawdą. Minionej zimy dostali na wschodzie zadyszki, ale następna czeka ich na rozciągniętym już na ogromnym obszarze froncie
wschodnim, na którym po stronie sowieckiej dowodzi w zimie rosyjski
generał mróz. Wówczas ta dziwaczna buta ich opuści.
– A tymczasem w Generalnym Gubernatorstwie i na ziemiach zagarniętych Niemcy już dwa lata planowo wytracają naród, zwłaszcza
inteligencję – zabrał głos pan Kwietniewski. – Grozę budzi to, co się
dzieje w miastach. Tam rewizje i aresztowania przeprowadzane są systematycznie, niemal masowo, a kończą się w więzieniach, na torturach,
na robotach przymusowych, w obozach koncentracyjnych. Podobnie
zresztą dzieje się i na wsi, o czym wszyscy dokładnie wiemy. Dla nas
zaś, pozwolę sobie zauważyć, główny front przebiega przez kraj.
– I my, ziemianie, chciałbym ja z kolei zauważyć, bierzemy w tym
froncie udział – wtrącił pan Suliborski. – To prawda, że chociaż w całości zaangażowaliśmy się w konspirację, to restrykcje ze strony okupanta niemieckiego dotykają nas może nie tak boleśnie, jak o nich mówił
pan leśniczy. Myślę, że ziemianie znaleźli się po prostu w szczególnej
sytuacji.
– Toż ziemianie takoż cierpią w kazamatach – energicznie wystąpiła
pani Anastazja. – Znamże ja przykłady, nie na kopy wprawdzie, ale
liczne wszakżeż.
– Pan zdaje się nie zgadzać z naszą opinią, panie leśniczy? – podtrzymywał temat gospodarz. – Istotnie, prawdą oczywistą jest, że ofiary
wśród nas występują może w mniejszej skali, a przynajmniej są one
mniej widoczne. Różnica ta istotnie występuje, znam opinie na ten temat. Mówi się mianowicie, że Niemcy oszczędzają w pewnym stopniu
w swoich prześladowczych poczynaniach ziemian z zupełnego wyrachowania. A powodów dopatrują się dwóch. Po pierwsze, zależy im na
wielkotowarowej gospodarce rolnej, bo ledwie nadążają za potrzebami
we własnym kraju, a zwłaszcza na frontach, które pochłaniają przeogromne zapasy żywności. A po drugie, w swoim idiotycznym zadufaniu w opanowanie świata, no niech im tam już będzie, chociaż Europy,
10
w wierze w ostateczne zwycięstwo (u nich wszystko ma być ostateczne) wyimaginowali sobie, że przejmą majątki od Polaków, oczywiście
„prawem” grabieżcy. Podobne plany mają w odniesieniu i do pozostałych podbitych krajów. Nawet już układają, nie kryjąc się z tym zbytnio, listy, kto z nich które majątki obejmie we władanie, więc oszczędzają je, starając się zachować w dobrej kondycji jako swoją poniekąd
własność in spe. Na skutek tego swoistego marzycielstwa tych podobno realistów, a z drugiej strony na skutek rzeczywiście właściwego im
realizmu, ziemiaństwu się po prostu nieco upiekło, jako producentom
żywności głównie – zakończył pan Suliborski.
Dalszy tok dyskusji uległ zawieszeniu, ponieważ pani Suliborska
stała już od pewnej chwili w drzwiach, trzymając kompot, a za nią służąca z tacą ze szkłem stołowym.
Przy kompocie Marysia podjęła próbę „dialogu między dworem
a wsią”, jak zwykła mawiać, dając wyraz swoim poglądom.
– Ja myślę, że licytowanie się co do wysokości stosu ofiarnego mija
się z celem dyskusji, wobec czego proponuję przejść do kolejnego
punktu obrad – zabrała głos Marysia, nadając rozmowie żartobliwie
urzędowy ton – Mianowicie zauważa się, że przez te dwa lata wojny
nastąpiły pewne zmiany w mentalności społeczeństwa, a wyrażają się
one w zacieraniu różnic pomiędzy warstwami społecznymi. Co pan sądzi, panie Kwietniewski, à propos – zagadnęła Marysia, a w jej głosie
zabrzmiała nuta szczególna, którą Krysia wyłowiła natychmiast kobiecym instynktem.
– W mojej głuszy niewiele słychać poza śpiewem ptaków – odpowiedział pan Kwietniewski, starając się uchylić od odpowiedzi
w sprawie stawiającej go w tym gronie, jako chłopa z pochodzenia,
w niezręcznej sytuacji. – Coś tam jednak czasem dociera – dodał zaraz, nie chcąc zbyć ogólnikiem pytania. – Zmiany zauważone przez
pannę Suliborską wydają się nadchodzić nieuchronnie, jak to zwykle
bywa po każdej większej wojnie. Chłopska wieś, w znacznej mierze
małorolna, wyczekuje ich z utęsknieniem. A wracając do oceny położenia Niemców, to podzielam pogląd pana dziedzica, że czeka ich
klęska – ciągnął pan Kwietniewski, zmieniając temat. – Zwłaszcza
gdy dojdzie do otwarcia drugiego frontu, o czym wprawdzie jeszcze
nie słychać, ale do czego chyba raczej dojść musi. Wówczas Niemcy
nie będą potrafili się obronić.
11
– Dałby Bóg! – zawołała z pewnym uniesieniem pani Suliborska.
– I u nas czas ruszyć. Podobno jacyś „Jędrusie” już próbują dobierać
się do Niemców.
– Tylko cóż oni mogą zdziałać, mamo – wtrąciła Marysia, nieco zdegustowana powierzchownym zbyciem przez pana Kwietniewskiego
podniesionej przez nią kwestii. – Jest ich zaledwie dwudziestu.
– Sądzę, proszę pani… – zwrócił się pan Kwietniewski do Marysi
– …że rzeczywiście te ich z pozoru małe wystąpienia z bronią w ręku
mają jednak obecnie moc całego wojska, jakkolwiek nie na wojskowym, a na psychologicznym froncie. Po ich głośnych akcjach w naród
wstąpiła nadzieja.
– Właśnie, właśnie – wtrąciła Krysia. – Przecież o tym mówią wszyscy, i we dworach, i miastach, i na wsiach. I wszyscy wyczekują. Niecierpliwie. Pragną podjęcia otwartej walki – mówiła z egzaltacją.
– Toż i ja słyszała o onych powstańcach – zabrała uroczystym tonem
głos pani Anastazja. – Niech ich Bóg wspomaga!
Po tych słowach umilkła. Zrobiło się jakoś podniośle. Rozmowa
znów się urwała. Marysia, która nie znalazła poparcia u pana Kwietniewskiego, poczuła niechęć do Krysi za wyrażone jemu poparcie. Kobieca przyjaźń między nimi została wystawiona na próbę. W powietrzu
zaś wisiało coś, co zdawało się mącić zwykłą sąsiedzką wylewność
i swobodę konwersacji. To ledwo wyczuwalne napięcie zauważył leśniczy, uznając, iż znalazł się w nie swoim towarzystwie.
– Pozwolą państwo, że ich pożegnam – przerwał milczenie pan
Kwietniewski. – Przede mną kawał drogi i obowiązki służbowe.
Nikt go nie zatrzymywał. On powstał i podążył ku wyjściu. Wtedy
Krysia mogła zobaczyć jego twarz w pełnym oświetleniu. Był to szatyn
o regularnych rysach. Pod nosem rysował się „angielski”, krótko przystrzyżony, jasny, wyraźnie kontrastujący z ciemnymi włosami wąsik.
Tę dziwną różnicę dostrzegła teraz i pani Anastazja.
– A jakiejże to pomady łaskawy pan używa na swój wąsik, że taki on
jasny? Wolnoż zapytać? – zapytała kąśliwym tonem.
– To, proszę łaskawej pani, Bozia zafundowała mi taki tandetny gatunek wąsów, które w lecie płowieją na słońcu.
Riposta Piotra podziałała elektryzująco na towarzystwo. On skłonił
się pani Anastazji i skierował się do wyjścia. Krysia ciągle patrzyła za
nim z zaciekawieniem.
12
Uderzyło ją, że jego piwne, wydające się być szeroko otwarte oczy,
połyskują przy każdym poruszeniu gałek ocznych. Gdy przy wyjściu,
składając ukłon towarzystwu, zatrzymał na jej oczach swoje, nieco
przedłużone spojrzenie, poczuła, że sprawiło to jej przyjemność. Ta
chwila nie uszła też uwadze Marysi, na której twarzy pojawił się wyraz
zaciętości.
Po wyjściu leśniczego towarzystwo podzieliło się na rozmawiające
ze sobą grupki. Pani Jadwiga i pani Anastazja przysiadły na kanapie
i coś tam sobie z przejęciem opowiadały, a Krysia i Marysia stanęły
przy oknie, rozmawiając na temat przywiezionej paczki. Pan Suliborski
wyszedł odprowadzić gościa. Po dłuższej chwili dał się słyszeć lekki
tętent i przed oknami przejechał na koniu pan Kwietniewski. Spostrzegłszy panienki, skinął im na pożegnanie głową. One patrzyły za nim
z uwagą.
– Dobrze się trzyma na koniu – zauważyła Krysia, a w jej słowach
zabrzmiał ton świadczący o szczególnym zainteresowaniu jeźdźcem.
Spojrzenia obu panien skrzyżowały się po tych słowach. Obie już wiedziały, że coś je dzieli. I wiedziały co.
– Jak rasowy kawalerzysta – odpowiedziała Marysia w sposób, który
nie pozostawia wątpliwości, że jest to jej kawalerzysta.
Rozmowa urwała się na chwilę, na krótką chwilę potrzebną obu panienkom na powrót do swoich ról dobrze ułożonych szlachcianek.
– Przykro mi, Marysiu – wznowiła rozmowę Krysia – że moja babcia pozwoliła sobie na... na niegrzeczność wobec waszego gościa, pana
Piotra Kwietniewskiego. Z tym wąsikiem. Wiesz, ona już taka jest.
Uważa, że ze względu na swój wiek może sobie pozwalać na więcej niż
to może być zaakceptowane wobec kogoś innego.
– Może jej i wolno, ale mnie zrobiło się żal pana Piotra. No cóż,
teraz nie ma już nic do zrobienia w tej sprawie – zauważyła Marysia
energicznie. – On nie zasłużył sobie na takie potraktowanie, w niczym
nie naruszył dobrego obyczaju.
Obie panienki rozmawiały, nie patrząc sobie w oczy i wypatrując widzianego jeszcze w oddali „englezującego” miarowo w siodle jeźdźca.
Wkrótce po obiedzie Krysia zaczęła się żegnać, przeciw czemu zaprotestowała gospodyni.
– A gdzież wam tak pilno? Zostańcież jeszcze.
– Musimy być w domu przed godziną policyjną, a i dzień już krót13
szy. Niedawno żandarm zastrzelił w sąsiedniej wsi, na Pipale, syna
gajowego Petryki, Jana, gdy przejeżdżając na rowerze spostrzegł dopiero co po szóstej, że zgania on z pastwiska krowę. Z terrorem trzeba
się liczyć.
– Tak, tak, jedźmy, bo ci barbarzyńcy z zachodu ze wschodnią duszą
rządzą się u nas jak u siebie, po swojemu. Że też nie ma na nich siły.
Nawet sobie przez nich spokojnie porozmawiać nie można. Widziałżeż to kto. Ale wybierzcież się państwo do nas. Będziemy bardzo rade,
no i nie muszę zapewniać, że i Bornikowscy również. Nie zdążyłyśmy
z panią Jadzią poruszyć tylu ciekawych spraw – wyrzekała pani Anastazja, wyrażając swoje myśli bez pośpiechu, nieznacznie wspomagając
je gestami.
Nakarmiony i napojony w gościnnej stajni koń szparko rwał w drodze powrotnej. Obie panie milczały, przeżywając w myślach wizytę.
Ciepła, bezwietrzna pogoda i równa polna droga sprzyjały pogodnemu
krążeniu myśli. W pewnej chwili dał się widzieć na drodze rozległy
obłok kurzu. Okazało się, że wzniecała go chłopska fura załadowana
gałęziami wiezionymi z lasu, które opadały z niej z tyłu, wlokąc się po
drodze. Obie podróżne spostrzegły tuman i z determinacją przygotowywały się do wjechania w chmurę pyłu. Chłop widocznie spostrzegł
z daleka biedkę, jakimi jeździli tylko ziemianie, bo zatrzymał konie,
a obłok kurzu spłynął na bok drogi.
– Bóg wam zapłać, gospodarzu! – zakrzyknęła Krysia, gdy pojazdy
się zrównały.
– Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus! – odpowiedział pozdrowieniem woźnica.
– Na wieki wieków. Bóg z wami!
Pojazdy się minęły, dialog ustał, ale to spotkanie nasunęło obu paniom sprzeczne refleksje.
– Uprzejmy chłop – zauważyła Krysia.
– Coż ty wygadujesz, Krysja, bój sje Boga. Toż to jego powinność
wobec szlachty.
– Babciu, babciu, babciu... – przerwała pośpiesznie Krysia. – Babuniu kochana, nie wypowiadaj poglądów sprzed wielu lat i w dodatku
pokutujących tylko gdzieś w zapadłych kątach na rubieżach. U tutejszych ziemian nie znajdziesz aprobaty, a narazisz się na skrajnie surową
ocenę. Tutaj taki pogląd to najoczywistszy anachronizm.
14
Pani Anastazja zamilkła, potoczyła wzrokiem gdzieś po obłokach,
jakby tam szukała wsparcia i trwała tak przez dłuższą chwilę.
– Ja zagalopowawszy sje, ha! No, niechaj tobie i będzie. Trudno
mówi sje. Jak sje weszło między wrony, trzeba krakać jak i ony, ot
co! – wykrztusiła wreszcie pojednawczym tonem babcia Anastazja. –
Ależ wy rozbisurmaniwszy tutejszych chłopów, że ha! Ot, macie teraz
i kłopot: obustronną uprzejmość. Tak to szkoła filozoficzna Bronsja. Ot,
widzisz – dodała zaraz cierpkim tonem.
– Za pozwoleniem babuni, to nie jest filozofia, a prawnie uznane
stosunki społeczne. Tatuńcio je tylko w pełni respektuje i aprobuje –
śpieszyła Krysia załagodzić zadrażnienie.
– Taż ja już powiedziała tobie, kochanieńka: niech tam tobie i będzie. Iam iam carmina non faciam. Koniec, kropka, basta. I wszyscy
zadowoleni, ot i dobrze.
Po tej wymianie zdań zapanowało znów dłuższe milczenie. Myśli
obu pań, krążąc wokół ostatniego tematu rozmowy, zaczęły schodzić
zwolna na inne i zgoła odmienne tory. Uwagę Krysi zaczęła zaprzątać
myśl o leśniczym. Natarczywie utrzymywał się jej w pamięci obraz
dorodnego mężczyzny. Co raz stawały jej przed oczami jego bystro patrzące oczy, energiczny sposób bycia, ów płowy wąsik i rząd zdrowych
białych zębów rysujących się na tle ogorzałej twarzy, gdy się uśmiechał. Wprost nie mogła się uwolnić od tego obrazu, który sprawiał jej
wyraźną przyjemność. Współczucie z powodu niegrzecznego (w jej
odbiorze) potraktowania go przez babcię i w sposób zdawkowy przez
pana Suliborskiego (czemu się oni na niego uwzięli?) zaczęło narastać
do nieco przesadnych rozmiarów i wzbudzając z kolei sympatię. Babcię Anastazję także musiały nurtować jakieś niespokojne myśli, czego
nie było można poznać po jej fizjognomii, bo nagle wybuchła potokiem
rzucanych przed siebie w przestrzeń słów.
– Jak on śmiał zwrócić sje do mnie per „łaskawa pani”, coś ja tobie
powiem, Krysja. To, że piastuje on urząd leśniczego – to prawda, pełnią go także i dobrze urodzeni – bynajmniej go nie usprawiedliwia tak
karygodne zachowanie. „Bozia mu zafundowała”, powiada mi on. Słyszałże to kto? Niewczesny żartowniś i impertynent. Przez imaginację
wlazł na koronację, ot co!
– Trafiła kosa na kamień – pomyślała Krysia z pewną satysfakcją,
pochwalając w duchu oddanie przez leśniczego pięknego za nadobne.
15
Gotowa go była popierać, jak tylko to było możliwe, nawet z przymrużeniem oka na jego drobne niezręczności towarzyskie.
– I coż ty na to, ha, Krysia? – zapytała pani Anastazja z pewną irytacją w głosie, nie doczekawszy się zdania Krysi na jej wyrzekanie.
– W tej wojnie wszystko się, babciu, wywraca i miesza. Dochodzi,
babciu, do zaniku dawnych obyczajów i nawet do pewnej rewolucji,
jak mówi tato, w stosunkach społecznych. Tato mówi, że musimy się
zdobyć na rewizję dotychczasowego traktowania chłopów i że jest to
po prostu nieodzowne.
– Tak to, niech sobie Bronsju tak uważa, dobre sobie. A ja że nie
uważam – mówiła pani Anastazja tonem pełnym wzburzenia. – Świat
ma wywrócić sje na nicę? Bożesz ty mój! Ot i bieda.
16
Rozdział II
Jak okiem sięgnąć, rozciągały się hen, od horyzontu do horyzontu,
skrzętnie zagospodarowane pola uprawne. Jakby dla urozmaicenia monotonii uładzonych ręką ludzką obszarów siedziały to tu, to tam, kępy
sadów okalające wioskowe zabudowania i parków przy ziemiańskich
dworkach. Od zachodu stara puszcza czerniła się zwartym zespołem
lasów. Wiosna zadomowiła się tu na dobre dopiero od niedawna, a foremne poletka, świecące jeszcze gdzieniegdzie żółtawą szarością gleby,
przeplatały się na przemian z zieleniejącymi się już płatami ozimin.
Wśród takiego krajobrazu, na polnej drodze pomiędzy Waliszowicami
a Joachimowicami ukazała się lekka bryczuszka. Koń szedł wyciągniętym
kłusem, a tuż za bryczką unosił się wzniecany końskimi kopytami i kołami
bryczki obłoczek żółtawego pyłu, który zaraz spływał na przydrożne zasiewy, znoszony słabym niewyczuwalnym wietrzykiem. Na bryczce rozsiadł się, zajmując większość siedzenia, słusznej budowy mężczyzna. Był
zamyślony; zdawał się nie dostrzegać uroków wiosny pyszniącej się już
gdzieniegdzie zielenią pól. Wreszcie przed oczyma podróżnego wyłonił się
spośród drzew parku dość okazały budynek dworu. Nie przypominał on
swoją sylwetką tradycyjnych dworków, bowiem bryła piętrowego domu
nosiła znamiona nowych na ziemiańskiej wsi prądów architektonicznych
i przypominała raczej miejską willę. Pojazd został widocznie dostrzeżony
z dworu, gdyż kiedy tylko zajechał przed front budynku, wyszedł na powitanie gościa gospodarz Joachimowic, pan Bronisław Bornikowski, średniego wzrostu, krępej budowy mężczyzna w sile wieku. Towarzyszył mu
jeden z gości dworu. Pozostali goście, oczekując przybysza, zabawiali się
w saloniku rozmową i grą na fortepianie.
– ... ski jestem – bąknął niezrozumiale gość, przedstawiając się gospodarzowi, przybrawszy przy tym na twarzy wyraz zakłopotania, jakby celowo, dla usprawiedliwienia swojego niekonwencjonalnego zachowania.
Pan Bornikowski, przyjmując z wyraźną wyrozumiałością zachowanie przybysza, okazywał mu szacunek należny gościowi przynoszącemu swoją wizytą honor domowi. Wszyscy trzej skierowali swoje kroki
do salonu. Tu zastali czysto męskie towarzystwo, które przyjęło wejście
przybyłego powstaniem z krzeseł. Nastąpiło powitanie dobrych, jak się
okazało, znajomych. Zaraz też pojawiła się w salonie pani domu. Wywiązała się przelotna wesoła rozmowa i po krótkiej chwili pani Zofia,
17
tłumacząc się obowiązkami, opuściła towarzystwo. Służąca wniosła na
tacy napoje.
– Panowie darują, że na kawę zaproszę ich dopiero po wojnie, a teraz
czym chata bogata... – wtrącił żartem pan Bornikowski, wskazując na
dzbanki z rzeźwiącymi napojami. Wśród żartów na temat wojennych
niedostatków goście zajmowali miejsca przy stolikach brydżowych.
Pan domu podał gościom talie kart i również opuścił salonik.
– Zosieńko, to jest właśnie podpułkownik „Klin” – rzekł szeptem po
wyjściu do żony pan Bornikowski. – Zwróć uwagę, moja droga, aby
niepożądane uszy nie zbliżały się zbytnio do drzwi. Włącz w tę stróżę
i Krysię, naszej córce można z pewnością powierzyć taką funkcję.
– Och, na pewno. Ona też...
Pan Bornikowski pokiwał znacząco głową, dając do zrozumienia, że
wie, co żona ma na myśli.
W salonie rozdano karty, przeprowadzono licytację i po rozegraniu
kilku lew grę przerwano, a obecni zmienili miejsca, usadawiając się
w pozycji audytorium i zostawiając krzesło naprzeciw dla przybysza.
– Panowie oficerowie… – zaczął „Klin” – …pierwszym tematem
jest dziś sprawa żydowska. Niemcy kontynuują obecnie z nasileniem
tworzenie gett w miastach. Pragnę panom zakomunikować stanowisko zajęte w tej kwestii przez Armię Krajową. W obecnej sytuacji
w grę wchodzi problem pomocy dla społeczności żydowskiej. Warunki
okazały się krańcowo niesprzyjające, ponieważ Niemcy strzelają bez
ostrzeżenia do każdego, kto rzuci pędzonym do gett Żydom choćby
kawałek chleba. Na dodatek, sami Żydzi, ich władze samorządowe,
przestrzegają z nadzwyczajną gorliwością zarządzeń niemieckich; są to
oczywiście zarządzenia mające na celu jawną szkodę dla Żydów. Tak,
tak, umundurowani, czasem noszący tylko czapki mundurowe, żydowscy policjanci gnębią w gettach swoich współplemieńców nie mniej niż
ich niemieccy prześladowcy. Trudno w to uwierzyć, ale takie są dobrze
sprawdzone fakty, z którymi musimy się liczyć. Ogół Żydów spędzonych do gett zajął stanowisko całkowicie bierne i nie podejmuje żadnych działań organizacyjnych we własnej obronie. Żydzi nie posiadają
i nie opracowują programów wychodzenia z wyznaczonych im dzielnic, w czym moglibyśmy być im pomocni. Nie gromadzą też środków
na te cele, choćby tylko dla młodzieży. Ich postawę należy ocenić jako
całkowicie bezwolną i sprowadzającą się do pogodzenia się z losem.
18
Tak, proszę panów – ciągnął „Klin” po chwili zadumy – i co okazało
się zaskakujące, rabini (jak wiadomo jedyny ich organ decyzyjny – im
także podlegają de facto tzw. Judenraty) wymuszają absolutne posłuszeństwo Żydów wobec prześladowczych poczynań władz niemieckich. To zjawisko jest także zdumiewające i trudne do zrozumienia,
ale – podkreślam ponownie – taki jest stan faktyczny. W tej sytuacji
nasze działania na szerszą skalę, wbrew zainteresowanym, nie znajdują
uzasadnienia i jak na razie oceniam jako bezcelowe. Winniśmy jednak
obserwować rozwój wydarzeń; być może przyniosą one zmiany na korzyść. Oczywiście wszelkie indywidualne próby z ich strony, z jakimi
wypadnie się ewentualnie zetknąć, należy popierać.
Twarze zebranych nie wyrażały zaskoczenia. Komunikat oficjalny
tylko potwierdzał powszechnie posiadaną wiedzę.
– Panów uwagi...? Słucham panów – otworzył dyskusję podpułkownik „Klin”.
Podniósł nieznacznie dłoń pochylony nad stolikiem i machinalnie
poprawiający palcami leżące przed nim karty pan w zaawansowanym
raczej już wieku. Jego poorana bruzdami twarz o niezdrowej cerze znamionowała człowieka zmęczonego życiem.
– Proszę, panie majorze – w głosie prowadzącego naradę „Klina”
dało się wyczuć ton wyrażający szczególny szacunek dla rozmówcy.
„Mruk” wyprostował się na krześle, a jego postać, sprawiająca dotychczas wrażenie człowieka bardzo zmęczonego lub chorego, w jednej
chwili ożywiła się, a głos zabrzmiał nieoczekiwanie energicznie. Mówił bez pośpiechu, wypowiadając słowa dobitnie, na granicy recytacji.
– Z doniesień wywiadu „Greta” wynika, że problem żydowski nie
ogranicza się do możliwości lub braku możliwości udzielania pomocy
prześladowanym Żydom. Część z nich bowiem zbiegła i ukrywa się
we wsiach, a głównie w lasach. Są to całe rodziny, z przewagą ludzi
młodych. Nierzadko zdarza się, że chłopi przechowują nawet rodziny
wieloosobowe, podejmując wielkie ryzyko, nawet, jak trzeba się domyślać, za opłatą ponoszoną przez Żydów za utrzymanie. Ci Żydzi działają wyłącznie na własną rękę, według doraźnie przychodzących im
do głowy pomysłów i nadarzających się możliwości. Jedni urządzają
w lesie kryjówki w prowizorycznych ziemiankach lub szałasach, a ci,
którzy zdołali się wprosić do gospodarzy na wsi, mieszkają w wykopanych przez siebie, pewnie przy pomocy gospodarzy, norach pod stodo19
łami czy szopami. Należy przewidywać, że na zimę większość z nich,
tych z lasu, będzie szukała schronienia u chłopów. Problem to dla nas
bardzo poważny, tym bardziej że kiedy dojdzie do tworzenia oddziałów partyzanckich, a te będą stacjonować właśnie po lasach i wsiach,
znana z naszej choćby najnowszej historii zdradzieckość Żydów może
stwarzać dla nas zagrożenie. To jest jeden przewidywany skutek dla naszej działalności, skutek tego rozproszenia się Żydów w terenie. Drugi
aspekt nosi charakter społeczny. Niemcy bowiem węszą za Żydami. Już
miało miejsce kilka zdarzeń, kiedy to najechali gospodarstwa chłopskie
posądzone – podkreślam – tylko posądzone o przechowywanie Żydów.
We wszystkich przypadkach zachowywali się tak samo: ludzi jak zastali, wszystkich zabili, a zabudowania puścili z dymem, nie pozwalając
sąsiadom gasić pożaru. Oba te zjawiska stwarzają nową sytuację. Wnoszę o przeprowadzenie jej analizy, zarówno ze względu na potrzebę
bieżącą jak i na wiadomy czas przyszły.
Narada sztabu inspektoratu Armii Krajowej trwała do wczesnego
popołudnia. Po skończeniu oficerowie przenieśli się do stolików brydżowych, a najmłodszy z nich otworzył drzwi szeroko, przez które było
widoczne grono grających brydżystów. Sam wyszedł na taras dla zaczerpnięcia powietrza. Wtedy na nieodległej szosie spostrzegł tuman
białawego kurzu wzniecanego przez przejeżdżające dwa samochody
ciężarowe z niemieckimi żandarmami. Oficer odprowadził je pociemniałym wzrokiem.
– Podano do stołu – usłyszał głos z salonu – prosimy!
W jadalni rozmowa potoczyła się na banalne tematy – brydża, upraw
polowych, pogody.
– Za dobre urodzaje! – wzniósł toast gospodarz.
Pod koniec obiadu, który nieco się przeciągnął, atmosfera przy stole była już bardzo ożywiona, co skrywanymi uśmieszkami kwitowała
służba, nawykła do biesiadnych wizyt z okazji sąsiedzkich odwiedzin
czy rodzinnych spotkań. Po obiedzie towarzystwo zabawiane przez
gospodarzy rozeszło się spacerkiem po parku, a coraz to ktoś się żegnał i odjeżdżał. Zapadający wieczór zastał w dworku spokój i zwykłą
krzątaninę, z pozoru beztroską. Z pozoru, bo pod brzemieniem wieści
mówiących o postępach armii niemieckiej na wchodzie niespełnione
ciągle nadzieje na przełom, który „musi” przecież nastąpić, wywoływały głębokie zatroskanie.
20
Gehenna okupacji trwała i zakreślała coraz szersze kręgi. Minął już
drugi rok i mijały powoli, niezmiernie wolno, kolejne miesiące, a każdy z nich był trudniejszy do przetrwania i krwawszy od poprzednich.
Mijało lato 1942 roku, wojował cały świat, a na terenach polskich mordercy w niemieckich mundurach rozpasali się na dobre. Teraz przystąpili do likwidacji gett, w których skupili ogromną większość Żydów;
wszystkich, poza nielicznymi ukrywającymi się, mordując ich teraz
także i w obozach koncentracyjnych, jak dotychczas Polaków. Niesione
przez Niemców narastające potworności zdawały się nie mieć końca.
Dzień po dniu schodził we dworze w Joachimowicach na gospodarskich zajęciach, nieustannej krzątaninie od świtu do zmierzchu. Wojna
toczyła się daleko wprawdzie na wschodzie, na bezkresnych przestrzeniach rosyjskiej ziemi, ale przewaliwszy się tutaj wcześniej zostawiła
kraj zrujnowany i odmieniony. Gospodarowanie na roli pod okupacją
niemiecką stało się bardzo utrudnione. Natura, święcie przestrzegająca niezmiennego rytmu życia, narzucała rolnikom tok zajęć niezależny
od pomysłów wielkich tego świata na uszczęśliwianie ludzkości. Toteż
życie na wsi toczyło się dwoma odrębnymi nurtami. Jeden to ten boży,
święty, wywodzący się od uświęconego przez prawieki uprawiania ziemi, aby żyć, i drugi, w poszukiwaniu sposobu na przetrwanie wznieconej przez nowożytnych barbarzyńców zawieruchy wojennej i na zachowanie wbrew złemu losowi siły do walki z najeźdźcą, aby przeżyć.
Jeszcze wieczór nie zapadł, a do gabinetu pana Bornikowskiego
wszedł karbowy Gierczak i stanął przy drzwiach, zdając swoim pojawieniem się niemy raport, że stajnia, obora i sprzęt gospodarski zostały
oporządzone na noc i oczekując na rozporządzenia na dzień następny.
– Aha, jesteście – zauważył zaufanego pracownika pan Bornikowski,
podnosząc głowę znad biurka.
– Ano jezdem, panie dziedzicu – odpowiedział karbowy, jak tego
wymagał dobry obyczaj, aby pytanie chlebodawcy nie pozostało bez
odpowiedzi.
– Jutro wieziemy pszenicę na kontyngent. Zabieramy te wszystkie
worki złożone na podeście spichlerza. Wystarczą cztery wozy – zadysponował dziedzic.
– Fornoli jescek zem nie łozpuścieł, to lepi załadówać łón kóntygent na wozy dzisioj, zawcasu, panie dziedzicu. Pogoda na noc zdo sie
21
pewno, dyscu nie bedzie, a droga jutro zaś niemało. Po co mitrezyć po
próźnicy, panie dziedzicu – poradził karbowy.
– A, dobrze. Jak tak, to dobrze, Marcinie – w głosie dziedzica brzmiała nuta zadowolenia, którą z satysfakcją wychwycił uchem karbowy,
czując się pożytecznym w radzie.
– Bo, panie dziedzicu, nie my ino same bedziewa na skupie. Trza by
rani, to i stonio krócy – dodał Gierczak, rad z przyjęcia podpowiedzi.
Nazajutrz duże dworskie wozy załadowane kopiasto workami ruszyły
ze skrzypieniem pod ciężarem jeszcze przed świtem. Za nimi pan Bornikowski wraz z żoną wyjechali po wczesnym śniadaniu parokonną bryczką do miasta. Po drodze wyprzedzili rząd fornalskich wozów i ustawiwszy się na czele szeregu jechali powoli, noga za nogą. Kiedy dojechali do
rozstaja, zastali stojący tam, jak zwykle, patrol niemieckiej żandarmerii
i policji granatowej. Zostali zatrzymani, jak się tego spodziewali. Gdy
bryczka się zatrzymała, policjanci podeszli do niej, ciekawie zaglądając
za tylne siedzenie, a komendant patrolu wyciągnął rękę.
– Dokumenty proszę! – zażądał po niemiecku.
– Wiozę kontyngent – zakomunikował pan Bornikowski po polsku, wskazując za siebie na rząd wozów i wysuwając rękę z dowodem osobistym.
– A tak. Dobrze, dobrze – zaszwargotał Niemiec z wyraźnym zadowoleniem. – Dziękuję, dobrze, dobrze. Proszę jechać dalej – nawet
zasalutował z promiennym uśmiechem, rezygnując z legitymowania,
a może i z rewizji.
– Durnie – mruknął pan Bornikowski, gdy bryczka nieco się oddaliła.
Kiedy dojechali do drogi skręcającej z traktu głównego, dziedzic kazał stangretowi jechać do dworu w Dołach Mikołajowskich, a ładowne
wozy pojechały swoją drogą do miasta.
Dziedzic na Dołach Mikołajowskich, pan Roman Dunin-Wąsatowicz, był starym kawalerem. Za sprawą skromnej swej postury przeżył
był w młodości zawód miłosny tak głęboko, że ta „jedyna” przesłoniła
mu cały świat. A gdy wreszcie bielmo panu Romanowi z oczu opadło,
okazało się, że wiek zdołał już pogłębić niedostatki urody. Odziedziczona niewielka resztówka po rozległym niegdyś majątku nie wzbudzała najwidoczniej pożądań okolicznych ziemianek na wydaniu, toteż
ani się pan Roman obejrzał po powrocie po rozum do głowy, że wyboru
już jakiegokolwiek nie miał. Pogodzony więc nolens volens z losem,
przeciw któremu ciągle jeszcze podejmował krótkotrwałe i przeżywane
22
w cichości ducha płonne bunty, zabrał się z całą energią za gospodarowanie na schedzie, z zastosowaniem najnowszych zdobyczy wiedzy
w dziedzinie rolnictwa i sadownictwa. Wszystko w jego gospodarstwie
mogło uchodzić za wzór dla okolicznych ziemian i chłopów. Doły nie
tylko promieniowały nowoczesnymi metodami gospodarowania, ale
i stanowiły źródło zaopatrzenia w materiał mateczny.
Klęskę wrześniową przeżył pan Wąsatowicz w wielkim wstrząsie
i przeżywał ją, można powiedzieć, nieustannie. Zamknął się w swojej
położonej na ustroniu samotni, mieszkając z równą mu wiekiem Margosią, która go nie opuściła w czasie, gdy los zdawał się z nim okrutnie obchodzić. Małgorzata była mu gospodynią zajmującą się domem
i przydomowym gospodarstwem, dbającą ze szczególną starannością
o schludny wygląd pana i mieszkania. Na mezalians pan Roman się nie
zdobył, bo i nie było też konieczności, która mogłaby go ku temu przynaglić. Nauczył tylko Małgosię czytać i pisać, a także wyrobił w niej
zamiłowanie do czytania książek i gazet, co zaowocowało ogólną ogładą, pozwalającą służącej pełnić funkcję quasi-pani domu. Została też
jego powiernicą w konspiracji, której pan Wąsatowicz oddał się całym
sercem i duszą.
Gości przyjął pan Wąsatowicz w saloniku, na którego ścianach wisiały liczne, niektóre już pociemniałe, portrety przodków; tych co minioną chwałę tworzyli, jak i tych, którzy fortunę przepuścili. Na jednej
ze ścian zajmowały poczesne miejsce skrzypce i trąbka, co świadczyło
o zamiłowaniach pana domu.
– Wieziemy kontyngent. Wozy są już w drodze – zaczął po powitaniu
pan Bornikowski. – Przy tej okazji przeszmuglowałem jakiś bliżej mi
nieznany aparat, po który zgłosi się odbiorca z hasłem...
– A tak, wiem – pochwycił pan Wąsatowicz. – To krótkofalówka.
Czekają na nią.
– Oraz… – ciągnął gość – …oraz „uprawę”.
To rzekłszy pan Bornikowski wziął z rąk żony jej znacznych rozmiarów torebkę i wyjął kilka plików banknotów.
– To za drugi kwartał z mojego obszaru – wyjaśnił.
Po przeliczeniu pieniędzy przez pana Wąsatowicza i po krótkiej
zdawkowej rozmowie państwo Bornikowscy zaczęli się żegnać.
– Proszę nam wybaczyć, ale musimy w porę dojechać, żeby przekazać tym bandytom haracz.
23
– Jakżeż to? Bez poczęstunku, bez posiłku w podróży? To mi się
jeszcze nie przydarzyło, abym od siebie gości wypuścił nie pokrzepionych. Zostańcież państwo chociaż na coś z nabiału, bo wprawdzie herbatę mam obiecaną, ale jeszcze do mnie nie dotarła i nie jestem pewien,
jak się ten czarny handel spisze w tym przypadku, wszak to rarytas.
Przecież ci antenaci – tu wskazał na portrety – oni się w grobie poprzewracają, jak wypuszczę od siebie gości głodnych. Takiego zaniku
obyczajów w rodzie z pewnością nie pochwalą.
– Liczymy na ich i drogiego pana wyrozumiałość – odrzekł pan Bornikowski. – Oni także wiedzą, co to wojna, wszak doświadcza jej każde
nasze pokolenie. A może zechciałby pan zabrać się z nami do miasta?
– zmienił temat rozmowy pan Bornikowski. – Odwieziemy pana w drodze powrotnej.
– O, za tę przysługę bardzo dziękuję. Dziękuję, dziękuję! – wykrzyknął niemal gospodarz . – Ja, proszę państwa, od wkroczenia Niemców
nie byłem w mieście. Nie chcę ich widzieć na oczy i przyrzekłem sobie,
że moja noga w mieście nie postanie, póki ich stamtąd nie wymieciemy.
I słowa dotrzymam, jak mi Bóg miły!
O tym postanowieniu pana Wąsatowicza wiedzieli okoliczni ziemianie i odbierali je jako podniosłe w pewnym sensie, acz nieszkodliwe,
dziwactwo starego kawalera.
– A pan już się uporał ze żniwami? – zapytał pan Bornikowski, gdy
gospodarz odprowadzał gości do bryczki.
– Ze żniwami tak, ale z omłotami nie. Zboże stoi w stodole i w brogu. Mam uszkodzoną młocarnię. Przyszli do mnie, proszę sobie wystawić, wspaniali ludzie i zabrali przy licznych świadkach niektóre części maszyny, bez których nie sposób ruszyć z młocką. Zawiadomiłem
Niemców (oczywiście listownie) o tym fakcie i zażądałem dania mi
możliwości zakupu tych części, wszakże są reglamentowane. Pewnie
mi je sprzedadzą, ale opóźnienie spowoduje zaburzenie w zaopatrzeniu
ich wojska, bo nasi zrobili to w całej okolicy, a sądzę, że i daleko szerzej. Trzeba tym germańskim bandytom szkodzić na każdym kroku. To
jest jeden z frontów walki – zakończył z zażenowaniem pan Wąsatowicz, spostrzegłszy, że mimo woli wpadł w emfatyczny ton.
24
Rozdział III
Gospodarstwo Kwietniewskich należało do zamożniejszych w Zazbrzy. Położone było w pewnym oddaleniu od zwarcie zabudowanej
wsi. Naokoło rozciągały się otwarte przestrzenie uprawnych pól i łąk.
Odosobnienie gospodarstwa wynikało z przeprowadzonej kiedyś komasacji gruntów, dzięki czemu Kwietniewscy gospodarowali teraz na
sporym zwartym obszarze, rozciągającym się od wsi z jednej strony, aż
po nieco oddalony las z drugiej.
Jesienny dzień zaczął się chylić ku końcowi. Słońce jeszcze wisiało
nad horyzontem, ale w gospodarstwie Kwietniewskich szykowano się
już do nocy. Drób spędzono do kurnika i policzono, czy lis albo „ćkórz”
nie uszczuplił stada, zawarto wrota, a „gadzinę” napojono i zadano jej
karmę za drabiny i do żłobów. W domu wieczerza stała już na ławie.
Dzisiaj wśród domowników znajdował się gość, którego obecność
wywoływała zwykle atmosferę szczególną. Był nim najstarszy syn Piotr.
Przyjechał z niedalekiej leśniczówki w Zyznach, gdzie pełnił urząd leśniczego. W chwili wybuchu wojny w 1939 roku był studentem leśnictwa,
a kiedy leśniczy nie wrócił z wojny, on, któremu szczęście wojenne dopisało, objął, po ucieczce z konwoju jenieckiego, kierownictwo w leśnictwie. Kwietniewscy, którzy wymarzyli sobie dla syna karierę w lepszym,
„pańskim”, piękniejszym świecie, wyobrażonym na przykładzie pobliskiego dworu w Joachimowicach, zdobyli się na wiele wyrzeczeń, aby
syna wykształcić. Teraz patrzyli na niego z dumą. Jego niezbyt częste wizyty w rodzinnym domu nadawały gospodarskiej codzienności świąteczny niemal nastrój, wypowiadane przez niego opinie nabierały znaczenia
prawdy objawionej, bo pochodzące od człowieka „bywałego w śkołach”.
Było jeszcze widno, kiedy po kolacji Piotr wsiadł na konia. Przed
dom wyszedł wraz ze wszystkimi domownikami i dziadek Wawrzyniec, człowiek wiekowy, ale trzymający się prosto, w czym poznać było
można byłego żołnierza. W ręce trzymał kostur z odziomka grabowego
z wystruganą z korzenia rękojeścią, wygładzoną od długiego użytkowania. Skierował go w stronę wnuka, jakby chciał przez to zwrócić
uwagę, że chce coś powiedzieć.
– Pietrek, jo tak patrze i widzi mi sie, co pora by juz beła na ciebie, he?
Bo to jak godajo: „Dwaćsat nie łumiat, trićsat nie zeniat, sorok nie bohat
– tak se wsjem durak”. To ino ta zeniacka cie ady, juchtra, widno mierzi.
25
Piotr żachnął się zrazu, nierad z uwagi, ale wnet się opanował.
– Chcecie mi, dziadku, kogo naraić? Poradzę sobie sam, dziadku
Wawrzku.
– Tak kiejby... ale niech ta... boc ino, co bym i jo dockoł, a łoberka
zatańcówoł.
– Da Bóg, a zatańcujecie i gorzałki się napijecie – wesoło odpowiedział Piotr i zawrócił konia. Odjeżdżając, wykrzyknął jeszcze pod adresem brata.
– Pamiętasz?
– A juści! – odkrzyknął Staś
Ledwie Piotr odjechał, a Staś zabrał latarkę elektryczną i płócienną
torbę, zawołał psa i ruszył w stronę rzeki.
– A kaj to ty, chłopok, po ćmoku w samom noc? – zapytała babka
Marianna.
– Pietrek kozoł – odpowiedział Staś z miną świadczącą o przekonaniu o dużej mocy tego argumentu. Odwrócił się na pięcie i zniknął
w opłotkach.
Babka nie oponowała, tylko stała przez chwilę z miną człowieka,
który nie bardzo wie, co się wokół niego dzieje, a stara się tylko domyślać. Rozmowę słyszała matka chłopca.
– Na raki posed, matulu, na raki – wyjaśniła.
– A no niechta... i na raki. Ino tko bedzie tero, po nocy jod raki...
– mruknęła z miną człowieka nie bardzo rozumiejącego ten świat i poszła w kierunku domu, nie czekając pełnej odpowiedzi na swoje pytania.
Rankiem następnego dnia Staś wyniósł zza stodoły sporą opałkę,
z której wystawały pęki pokrzyw, a z wozówki wyprowadził rower.
– Jade do Joachimowic z rakami – zwrócił się do matki – Pietrek
kozoł. Łóne lubujo pokrzywy – dodał tonem wyjaśnienia – Cało kope
z łokładem.
Kwietniewska, patrząc na przygotowania syna, zauważyła, że jak
na kopę raków opałka wymaga zbyt wielkiego wysiłku przy jej podnoszeniu. Pomna jednak na powołanie się na polecenie starszego
syna, wstrzymała się z uwagami. Stała z dłonią bezwiednie przytykającą róg związanej na głowie chustki do ust. Staś już zniknął za
zakrętem, a ona stała tak jeszcze przez dłuższą chwilę zatroskana, ze
wzrokiem utkwionym w drogę; myślą krążyła wokół spraw, które już
26
niejednokrotnie budziły jej zaniepokojenie, a których istoty tylko się
mgliście domyślała. W pewnym momencie ocknęła się z zamyślenia.
Przeżegnała się, jakby dla odpędzenia złych myśli, i żywym krokiem
powróciła do mieszkania. Tu zastała męża siedzącego okrakiem na
kobylicy i strugającego ośnikiem gonty, które wyrabiał przez całą
zimę, od Godów. Usiadła na ławce zamyślona. Mąż rzucił na żonę
nieco zdziwione spojrzenie, gdyż nie miała ona zwyczaju siadywać
bezczynnie, ale roboty nie przerywał.
– Macij… – zaczęła przyciszonym głosem – …z cym to Staś pojechoł do dwora? Ty przeć wiś.
– A nojno, wim – odparł z miną zdradzającą zaniepokojenie.
– Ano to je tak? To wy, ano Pietruś, ano ty, moje dziecko posyłota pokryjomu nie wiada za cym i po co, a jo, matka, jezdem przez nijakiego
znocynio? Łod kiej to, bez cóż to wy mie mota za nic?
Maciej zaniechał strugania i pośpiesznie przerwał potok słów żony.
– Maryś, cosik ci rzeke. Miołem ci pedzić juści zaro, kiej... To beło
w samom Wielganoc... Dzis, ino mi beło nijako. Hm, jes ady tako sprawa... – krążył Maciej, nie wiedząc, jak przedstawić żonie trudną i kłopotliwą sprawę.
Wstał wreszcie Maciej z kobylicy, strząsnął rękami wióry z ubrania,
powoli, jakby chciał zyskać na czasie, i podszedł do okna. Po chwili odwrócił się i usiadł na ławie obok żony. Zaczął jej wykładać, że
obaj z Piotrem należą do tajnej organizacji, której zadaniem jest walka,
a ściślej przygotowanie do walki z Niemcami. I że od tej chwili, skoro
ona o tym już wie, i ją obowiązuje tajemnica organizacyjna.
Maria słuchała z szeroko otwartymi oczami i z dłonią przytykającą róg chustki do ust. Wreszcie, już nie słuchając dalszych wywodów
męża, wybuchnęła.
– Cy ześta wy, chłopy, do cna rozum potrocieły, cyśta się blekotu najadły abo się połopijały? Z tylochnom siełom kceta wojować? A cymze,
widłami abo kosami, abo parstami? Jescek do tych wasych konsiachtów
dziecko ano bierzeta. Na zotratę ady pewno. Lepi bełoby mi się nie łurodzić! Ło, jo niescenśliwo...! Ło Lelu-Polelu!
– Dosić, Maryś, dosić! – przerwał jej Maciej podniesionym głosem. – Nitko na Miemca z widłami nie pódzie. Tero trza przywarówać
i swoje robić, bo kiej nie, to te psiekrwie, Miemce, nos wytno; i starych, a i dziecka, jak popadnie. Łónym ta za jedno. Tero się wzieny za
27
Zydów, przeć wiś, a potym za nos. Te Zydy, tkórych gnały Miemce,
we złości wrzescały do nasych ludzi: – „Mi wprzódzi, a potym wi!”.
Ani chybi, to prowda. Ni ma na co ckać, my przecie nie Zydy. Trza
się sykówać i wprzódy robić co potrza. Łoficyjery ta wiedzo, co i kiej.
Maryś… – dodał Maciej po chwili z przyciskiem – …ino mi ty nie staj
w poprzek, bo nie zdzierze. Chłopowa to ady sprawa, a ty mos robić,
co koze. I gebe ano zawrzyć. Tak bedzie, jakem łozporzondzieł. I na
tym dosić!
Po tych słowach Maciej wyszedł z izby wyraźnie zdenerwowany,
zostawiwszy drzwi otwarte. Maria tkwiła nadal na swoim miejscu
w bezruchu, jak zaklęta w posąg wyrażający osłupienie i pokorę w jednej postaci. Jej świat, w którym wszystko wydawało się dotychczas
oczywiste i po bożemu uładzone, teraz okazał się nagle za sprawą wojennych przemian odmieniony, niebezpieczny i groźny. Nachodziły ją
złowieszcze przeczucia.
Furtka przy bramie wjazdowej do dworu nie była zamknięta. Staś
uchylił ją i wprowadził rower. Kiedy podszedł bliżej do budynku od
strony frontowej, zawahał się. Nie miał odwagi wejść po schodach
do okazałych oszklonych drzwi. Front domu wydał mu się podobny
do kościoła; było tam pusto jak przed kościołem w dzień powszedni.
Rozejrzał się więc i zaszedł od tyłu budynku. Tu było jakoś swojsko,
roboczo, bo też i od razu napotkał dziewczynę ze służby niosącą wypełnione czymś wiadro.
– Cegój tu sukos, chłopok? Cyj ześ ty? – zapytała ostrym tonem,
dopatrując się w nieznajomym chłopcu intruza.
– Przyniózem raki lo paninki – odpowiedział niestropiony, usłyszawszy gwarę.
– A to pódź!
Poszedł za nią do kuchni, gdzie zastał dwie inne dziewczyny siedzące na zydelkach i obierające ziemniaki.
– Zackoj tu – zwróciła się do niego dziewczyna i sama zniknęła za
drzwiami prowadzącymi w głąb mieszkania.
Wkrótce weszła do kuchni córka dziedzica, dorosła panna, i skierowała się wprost do chłopca.
– Pokaż no te raki. Żywe chociaż? Ile za nie chcesz? Chodź ze mną
– zarządziła, nie czekając odpowiedzi.
28
Poszedł za nią na piętro do jej pokoju. Tam panienka Krysia próbowała zajrzeć do opałki, ale wnet zrezygnowała, nie chcąc się narazić na
poparzenie przez pokrzywy i uszczypanie przez raki. Widząc to Staś od
razu wypalił przełamując nieśmiałość.
– Na spodzie je co trza.
– No to pomóż mi to wydobyć – odpowiedziała Krysia nieco zakłopotana.
Staś, nie bacząc na pokrzywy i raki, przechylił nieco opałkę i wydobył z jej dna kilka plików gazetek.
– Spryciarz z ciebie – pochwaliła chłopca. – Jak ci na imię?
– Stach na mnie wołajo.
Krysia sięgnęła teraz do szufladki sekretarzyka i zwróciła się do
chłopca.
– To masz tu, Stasiu, pieniądze za raki. Zanieś kobiałkę do kuchni.
Zuch z ciebie.
Staś wychodził niezbyt spiesznie, ciekawie się rozglądając. Był nieco oszołomiony znalazłszy się w środowisku, o którym wiele mówiło
się między ludźmi, ale które mógł sobie tylko wyobrażać, jak to jest „na
pokojach”. Teraz już je w części widział na własne oczy. Ujrzał inny
światek, piękny jak w bajce, to prawda, ale tak odmienny od swojego,
w którym wyrósł, że wprost obcy.
Do domu wracał Staś pod mocnym wrażeniem wizyty we dworze. Jechał podświadomie szybko, jakby go ktoś gnał. Na podwórze swojego domu
wpadł na rowerze z impetem, rozganiając spłoszone stadko kur i kaczek.
W wozówce postawił rower na swoim miejscu, a sam usiadł na dyszlu wozu,
wracając powoli do naruszonej nieco wrażeniami równowagi ducha. Był zadowolony ze spełnionej misji i ucieszony z odkryć poczynionych we dworze,
który wydał mu się teraz już mniej tajemniczy. Ale potrącona nowym poznaniem, tajona dotychczas w głębi świadomości struna zazdrości zadźwięczała
teraz w duszy niespokojnym tonem i brzmieć nie chciała przestać.
– Jezdeś to wreście, dzieka Bogu – przywitała go matka, gdy wszedł
do izby. – Przedołeś te raki?
– A juści. Necie tu, matulu, piniodze – odpowiedział Staś, kładąc na
stole kilka krążków bilonu.
– Wejs-se te piniodze, cobyś mioł, schowoj se do kaletki. Przydadzo
ci się ano na łodpust. A cóześ tam widzioł? Ładni tam niźli łu nos?
Godoj ze ano, hy?
29
– Ano ino, co inacy. Tak jakosi miastowo. Barzi jescek niźli na plebanii. Ale zem widzioł – dodał po chwili – jak dziołchy strugały źmioki.
Tak wom sie jeim łobrocały w palicach kiejby frucki. Ino mig robieły
sie biołe i co rusenie ino chlup w cebrzyk, i chlup i chlup! Nie widziołem nikiej tak we wsi. A przerziotko to wom tak wielgachne na ścianie
jes, co zem sie caluśki fnim przerzioł; takie to łuciesne, ze nie wim.
– A kiełbasy abo kokletów pojodeś, a arbaty popiełeś ze śklonki?
Łóny tam póno jodajo miesso na miesso, piecone w tłujscu i łozmaite
słodkości i nie ługaniajo sie, kiej chłopy, za kwicołami – odezwał się
z głębi izby dziadek Wawrzyniec, a w jego głosie przebijała żartobliwa
nuta przechery.
– A nojno, dziadku, ino nie kiełbase, a ciostko. – Dobre beło. Słodkie
ze jez, no!
30
Rozdział IV
Pod południe ostre jeszcze wrześniowe słońce mocno już przypiekało. Nad rozciągającymi się nad rzeką rozległymi, nagrzanymi teraz
słońcem, łąkami unosiły się zapachy ziemi i ziół. Stasiowi, wylegującemu się w bruździe ugoru, przylegającego do nadrzecznej doliny,
wśród niewysokich traw, nie śpieszyło się ze wstawaniem, choć słońce stało już wysoko. Leżenie w ciepłym słonku rozleniwiło chłopca.
Wreszcie dopiero na głos porykujących krów, wyczuwających przeciągającą się porę „południejszego” udoju, zaczął się powoli, ociężale
zbierać do wstawania. Uniósłszy się najpierw na łokciach, spostrzegł
opodal postać nieznajomego sobie chłopca, który coraz to przystawał, rozglądał się wokół, to znów biegł dalej i zmierzał ku dużemu
lasowi. Staś patrzył za nim niezauważony, a gdy obcy zniknął z pola
widzenia, wstał i zaczął zaganiać krowy w kierunku niedalekich zabudowań.
– Hee, hee! – ponaglał je podniecony spostrzeżeniem.
Obecność obcego trąciła w oczach chłopca sensacją i stanowiła w sielskim światku spokoju, ciszy i monotonii dostateczny powód
do rychłego podzielenia się wiadomością z rodzicami. Kroczące nieśpiesznym krokiem bydło, gdy znalazło się w bezpośredniej bliskości
zabudowań, zaczęło przyśpieszać kroku, a do otwartych wrót obejścia
wpadło już pędem, ze łbami wyciągniętymi ku pełnemu wody korytu,
wydłubanemu z jednego pnia lipy i wspartemu na kamieniach tuż obok
studni, ze stojącym przy niej wyniosłym żurawiem. Staś wypatrzył ojca
wkładającego wraz z dziadkiem wasąg na furę.
– Łociec – zaczął mówić pośpiesznie z niecierpliwości. – Wicie co
zem widzioł? Łobcego chłopoka. Widzi mi się, co to beł jakisi zydziok.
– Nie przywidziało ci się aby? Tko ta kiej widzioł „srula” w polu:
łóny ady pola nie lubujo – dopytywał ojciec.
– Ajno! Przecie se nie znowiom, a i co by mi się miało przywidzić,
kiejem go widzioł ło stajonko. Corny łeb mioł i wyłupiaste ślepia. Corne, nie modre, ani chybi to zyd. A lecioł to wom tak cudocnie, kiejby
nie beł zwycajny lotanio – dodał z prześmiechem. – Zadoł sie w dyrdy
na sage na Tatarski Kopiec i het na wielgi lass.
Kwietniewski przerwał robotę i stał przez chwilę zamyślony.
– Rozumis ty, synu, tko to som te zydy? – zapytał po chwili.
31
– Przecie. Izdzały ady łóny za smotami po wsi. Kupowały za jagrafki, przerziotka, śklonki, koziki „zydki” i takie tam... i darły się na cało
wieś: śmootki, śmootki! Nijaki pies nie chcioł jeich bez wieś przepuścić. A śwargotały po ichnemu. Takie same łobce ludzie, kiej cygany
nieprzymierzajency – przekonywał Staś o swojej wiedzy o świecie.
– Ano, to niby tak, jakeś pedzioł, ino tero, synu, powim ci cosik, co
byś wiedzioł...
I jął ojciec wykładać synowi, dokręcając mutry na osiach, obecne
położenie Żydów; że są śmiertelnie prześladowani przez Niemców, że
niektórzy Żydzi postanowili zbiec spod ich ręki i kryją się, szukając
schronienia po lasach lub we wsiach. I że Niemcy ich bezlitośnie tropią
po wsiach i zabijają, a przy nich i ich polskich opiekunów.
– No, tero połuwiozuj bydło łu złobów i pódźwa na łobiod, musi
juz wysykówany – zakończył kłopotliwą rozmowę ojciec. – Ino, synu
– dodał po chwili, zatrzymując się dla podkreślenia wagi swoich słów –
gebe trza zowrzyć na jament i nikómu ło zydach pary z gęby nie puścić.
Ani mru, mru!
Cała rodzina zebrała się już w izbie. Parobek Wojtek ustawił drugą
ławkę, pełniącą teraz rolę stołu, równolegle do stojącej wzdłuż przypiecka ławy, a gospodyni postawiła pośrodku dużą donicę pełną dymiących ziemniaków. Dorastające dwie córki doniosły dwie misy ze
zsiadłym mlekiem. Kiedy wszyscy domownicy znaleźli się w izbie,
gospodarz zasiadł pośrodku i reszta rodziny zajęła swoje stałe miejsca,
zostawiając parobkowi na końcu, najdalsze. Kwietniewski przeżegnał
się szerokim gestem, a żona, unosząc w górę oczy wypowiedziała tonem modlitwy formułkę: „Pobłogosłow Panie to jodło, tkóre za Twojom przycynom momy”, po czym wszyscy przeżegnali się przed posiłkiem, i gospodarz sięgnął łyżką po ziemniaki, nie spiesząc się, a za nim
pozostali po kolei. Parobek, jako najdalej siedzący, musiał za każdym
razem unosić się z siedzenia, ażeby sięgnąć łyżką do donic. Wszyscy
jedli żwawo, wiedząc, że gdy się skończy zawartość mis, gospodyni nie
zapyta, czy ktoś jest jeszcze głodny, czy dołożyć. Widzieli, że wszystko, co ugotowała, wyłożyła z żeleźniaka na donicę. Pierwszy skończył
posiłek dziadek, który, przeżegnawszy się, odłożył łyżkę na ławę. Staś,
widząc, że dziadek nie jest zajęty jedzeniem, zapytał:
– Dziadku, a ludzie godajo: „Tatarski Kopiec, Tatarski Kopiec”. A co
to jes łón Tatarski Kopiec, kiej przecie nijakiego kopca tam ady ni ma?
32
Dziadek Wawrzyniec zdawał się być nieco zaskoczony pytaniem
wnuka. Podrapał się ręką za uchem, zastanawiając się, od czego by zacząć. Wreszcie energicznym ruchem pogładził ręką wąsy i, odchrząknąwszy, zaczął opowiadać.
– Ano kiejsi, downo, bardzo downo beły takie casy, kiej rzondzieły
beły jescek króle. Na Polske napadły w łón cas Tatary. Beły dzikie, kiej
zwiery jakie, strośne z pyska, brudne i śmierdzonce, a latem cy zimom
chodzieły łóny w kozuchach i wrzescały ino „Ałła!”. To niby ichny
bozek ten Ałła, bo łóne pogany beły, psubraty. Z kóni te Tatary nie złazieły, a juści jadły na kóniach, a i spały na kóniach jadoncy. Stroch
beło na łónych porzić, bo ciort a Tatar to jedność, widziało się. Mrowia
jeich wielgie przeganiały bez świat, a wrzescały niemiełosiernie, a kiej
ino napotkały wieś abo dwór, lubo miasto jakie, poleły wsytko przez
nijaki róznicy i w perzyne łobrocały. I mordówały i chłopów, i baby,
i dziecka, i panów, i ksindzów, wsiech. Mgło sie we wontpiach, ady
robi na wspóminke. Nitko se ś niemi poredzić nijak ni móg; ano i rycerze starodowne, i pany ślachetne, a i zamki murowane, ani miasta przebogate, a i kościoły poświncane. Niesły łóny Tatary zniste i śmierzć po
jedno ino: co by rabówać; po wsiach spyzo lo kóni i lo ludzi, a brały co
popadło przez nijakiego łopowidzynio, a po dworach zasobnych i po
pałacach bogatych, i po miastach, i po kościołach skarby wselakie łupieły. Ponietkóre ludzie, kiej ino łuwidziały gorejonce łóny na niebie,
abo i dymy, co w wysokaśne słupy sły, w dzwóny kościelne na gwołt
bieły ano na trwoge i chytały za chorengwie ze świntemi łobrozkami
z kościołów i modleły sie z ksindzami a śpiwaly pieśni pobozne „Pod
Twoje łobrone”. A kaj indzi ludzie juści zbirały chudobe i w lessie sie
zasywały ciemnym a gestym, przede znistom ratujency. Tko przezeł
to przezeł, ino wrocać sie nie beło potym do cegój. Kamiń na kaminiu
sie nie łostoł, a kmieciów te Tatary wycieny tela, co w ponietkórych
siołach nitko nie przezeł, a pustocie sie porobieły przez jedny dusycki,
a świnto ziemia łodłogiem lezała bez długie lata i lassem łobrostała.
Pon Bóg łóych Tatarów nasłoł z Azyi aze daleki i za grzychy ludzi pokoroł, bo przeć nie inacy. Strach wielgi ludzi łogarnoł i do łopomintanio
ady przywodzieł. Poprowieły sie beły juści ludziska, co spowiodały sie
jeden drugiemu, bo ksindzów ady nie stało.
Staś słuchał opowieści dziadka z otwartymi ustami, a i pozostali
wsłuchiwali się, zapominając o jedzeniu. Wawrzyniec, widząc, że ma
33
wdzięcznych słuchaczy, ciągnął opowieść dalej w poczuciu swojego
znaczenia w rodzinie.
– Beło i tak – ciągnął – co przeć te Tatary nachapały skarbów łozmaitych, co jeich nijak łunieść nie poradzieły. Nie w ciemie bite widno juchy
beły, bisurmany, bo jedno abo dwie, abo i ze trzy, tko ta wi, wsie łogarniały, ale nie poleły a i nikogój nie zabijały, ino ludzi pozgoniały i kozały
kopać dół mało wiele głeboko i syroko. Godały, co bedo chować swoich
padłych w boju. A kiej ino chłopy doły wyrobieły, przegnały Tatary jeich
prec, co by pochówek samym łodprawówać, a potym dół same zasuły.
I znoju chłopów zgónieły, a i baby dla prendkości w robocie i kozały na
łónych grobach kopiec uładzić. Ludzie ziemie zwozieły dziń i noc, aze
stanoł kopiec galanty, ichny kurhon. Na ten cas Tatary zaweły „Ałła”
i tela ło nich belo słychno i widno. Niezadługo ady, casu mało wiela zesło, a łóny Tatary znoju sie pokozały i dawoj ludzi nazod zgoniać i kopiec
kozały łozgorniać; kiej tko głupi, myślały se chłopy. Zaś tam łóne Tatary
głupie nie beły, bo swój rozum miały. Napatrzały sie chłopy, łoj napatrzały, kiej do dna dosły. Miasto tatarskich trupów nolazły skarby nieprzelicóne; cegój łocy nie widziały a łusy nie słysały i co jeim się przyśnić ady
nie łumiało, tela beło śrybła i złota i blesconcych kamini. Łocy se ludzie
musiały łód łónego blasku wielgiego łosłoniać rencami. Potym przegnały
juści chłopów Tatary, a skarby same potroceły do kóni i na ichne furki
załadówały bele jak, w mierzwie i poniesło jeich het we świat, nie wiada
kaj; chłopom złomanego sylonga nie łostawiajoncy, a i ani łuksyć zdziebka złota nie dajoncy. Ino „Ałła” jescek latami ludziom w łusach grało.
Ludzie ludziom ło tym bojajo; ano przy miondleniu cy przy kondzieli,
ano przy dorciu pirza, ano przy robocie. A na to mijsce ludzie łod tamtych
pór godajo „Tatarski Kopiec”.
Skończył Wawrzyniec opowieść o historii niezwykłej, dawnej, a w izbie
zaległa cisza; „prowda li to aby, cy ino dziadkowe bojanie?”. Opowiedziane wydarzenie wydało się na tyle prawdziwe, że nazwa Tatarskiego Kopca
musiała skądsiś wziąć swój początek. I wydało się ono na tyle niezwykłe,
że zasługiwało na zapamiętanie i popisanie się nim przed innymi.
– A tero rzeknij no mi, Stachu – wziął na spytki dziadek wnuka – kiej
byś ty tam beł, to skłodołbyś łón kopiec po Tatarach do kupy?
– A bom to jo głupi, dziadku, cy co! – oburzył się wnuczek.
– To ta już wis, locegój to ten Tatarski Kopiec jes, a jagroz go i ni ma.
34
Rozdział V
Listopadowy wieczór nadchodził powoli wśród jesiennej szarugi. Ni
to deszcz, ni to mgła wespół z dojmującym zimnem czyniły świat nieprzyjaznym wszelkiemu życiu, sprzyjały natomiast, wraz z pogłębiającymi się ciemnościami, różnego rodzaju tajemnym poczynaniom. We
wsi jeszcze tu i ówdzie tylko unosiły się z kominów dymy, a w oknach
domów coraz to gasły światła. Wieś szykowała się na nocny spoczynek.
W taki czas na polnej drodze wiodącej od Tatarskiego Kopca posuwała
się ku wsi postać podpierająca się kosturem. Chwilami była widoczna
w konturach, to znów znikała w tumanach mgły napędzanej słabym
zimnym wiatrem od strony rzeki. Postać szła krokiem nierównym,
chwiejnym, kuśtykającym, przystając co jakiś czas dla złapania tchu;
a może dla upewnienia się, czy nie zboczyła z niemal niewidocznej
w mroku drogi, zapewne niezbyt uczęszczanej, bo zarośniętej niską trawą. Postać zatrzymała się na chwilę, gdy dało się słyszeć ujadanie psa,
lecz natychmiast ruszyła dalej krokiem ożywionym, jakby po podjęciu
desperackiej decyzji. Przed oczyma wędrowca wyłoniły się po chwili
z mgły nagle, jak na zaklęcie czarodzieja, zarysy zabudowań. Człowiek
szedł zdecydowanym krokiem i zatrzymał się przed furtką ogrodzenia
zabudowań Kwietniewskich. Do jego nozdrzy dochodził z komina miły
zapach dymu, a z okna biło słabe światło. Pies ujadał teraz natarczywie,
doskakując do płotu. Z domu nikt nie wychodził przez dłuższy czas,
a postać wędrowca stała przy furtce z pochyloną głową, cierpliwie wyczekując zmiłowania ludzkiego.
W chałupie domownicy ledwie właśnie zasiedli na ławie, przed którą
dymiły w donicy gorące ziemniaki i barszcz w miskach, wsłuchując się
bacznie w szczekanie psa.
– Macij, widzi sie, co tkosik do nos – odezwała się wreszcie gospodyni. – Kogój tam Pon Bóg nadoł ło ty porze...
– A ino, widać co tak – odpowiedział niechętnym tonem gospodarz
i z ociąganiem podniósł się z ławy.
W sieni wziął Maciej do ręki opartą o ścianę starą kłonicę, zawsze od
niedawna stojącą w pogotowiu, bo do niespokojnych wojennych czasów doszło ostatnio groźne zjawsko społeczne, jakim było pojawienie
się band wiejskich rabusiów. Gdy Maciej wyszedł przed dom, pies rzucił się, szczekając ze wzmożoną zajadłością, do furtki.
35
– Cichaj, Zowój! Pódzies do budy! – uspokajał psa Maciej.
Pies przycichł nieco, warcząc i charcząc, trzymając się przy nodze
gospodarza.
– Tko je?! – rzucił pytanie Maciej ostrym głosem.
– Ny, kto może bycz, kto? To ide bycz ja, Zylbergeld z miasta. Aj
waj, ja juz nie z miasta, mi są w... Maczeju, wi mi otwórzcie. Ja juz nie
ide wyczymać. Ja u was giensze kupował. Wi poczebujecie wiedzieć,
kto Zylbergeld. Otwórzcie, Maczeju, i zabierzcie tego paskudnik pies –
odezwał się zza furtki błagalny głos.
– Cegój ty, zydzie, po nocy ludzi nochodzis. Bidy mi ino napytos. Idź
se, idź kaj indzi – odparł Maciej niechętnym głosem.
– Co znaczy, dlaczego? Wi idziecie pitać, dlaczego? Aj waj, Maczeju, ja wam czegoś powim. Ja poczebuje mieć pieniądze. Ja poczebuje
kupić jeszć, ja zapłacę; pod hajerem! Co bym ja nie miał zapłacić. Zylbergeld uczciwy Żyd. Ja wam poczebuje pokazać dolary.
W drzwiach domu ukazała się gospodyni, zaciekawiona przedłużającą się rozmową przy płocie. Słysząc nieznajomy głos i nie mogąc
zrozumieć z daleka słów, zbliżała się powolnym krokiem do furtki,
nadstawiając ucha.
– Tkóze tam? Widać, co łobcy? – zapytała męża.
– A to ten zyd, co to łu nos gesi kupowoł. Skomli, co by mu dać jeść.
Przynieś mu chleba, to se pódzie – odrzekł zakłopotany Maciej.
– Maczejowo – odezwał się zza płotu płaczliwym głosem Zylbergeld. – Ja już nie mogie, ja już nie idę żyć. Ja idę prosić, ja idę bardzo
prosić, wi mi dajcze czepłe jeszć. Ja idę zapłacić dolary.
– A idźze, idźze zydzie ze swojemi dólorami. Zeby naju sytkich tu za
twoje dólory Miemce wystrzylały. Nic mi po nich, a i po tobie. Idź se,
idź kaj indzi i niechoj nos – powiedziawszy to, Maciejowa pochwyciła
męża za rękaw, odciągając go w stronę domu.
Za furtką dało się wtedy usłyszeć ciche rozpaczliwe łkanie i ciężkie oparcie się, całym ciężarem ciała o płot. Maciejowa przestała na
te odgłosy odciągać męża. Zatrzymała się, patrząc na furtkę, za którą
stał Żyd i zdawała się walczyć z myślami. Wreszcie podeszła do furtki
i wyciągnąwszy ze skobla trzpień otworzyła furtkę.
– No to poreście weńdź, zydzie. Dostonies jeść, a potym chajda, skodeś przysed – ustąpiła gospodyni. – W tako ślonkwe i psa sie nie wyzenio – dodała tonem usprawiedliwienia swojej słabości.
36
Pies rzucił się teraz ponownie ku gościowi i nie pomogło nawet
odsyłanie go do budy. Oboje gospodarze musieli osłaniać przed nim
Zylbergelda. W izbie, w słabym świetle lampy naftowej wiszącej u belki powały, ukazała się postać chudego zgarbionego mężczyzny o zarośniętej zmizerowanej twarzy, stojąca pośrodku i wpatrująca się w ogień
pod kominem z otwartymi drzwiczkami. Zylbergeld stał, bezwiednie
przestępując z nogi na nogę, i wyciągnąwszy dłonie ku ogniowi ocierał
je o siebie.
– To na ciebie wołajo Icek. Znom cie przecie – zawołała gospodyni,
przyglądając się uważnie gościowi. – Ty ześ jescek, zydzie, noma nie
zapłacieł za ćtyry gesi. Kogój to jo zem wpuścieła do chałupy!
– Co znaczy kogo? Aj waj, Maczejowo, co wi idziecie mówić, coo?
Ja poczebuje mieć zapisane. Ny, Maczejowo, wiecze, ta wojna, ten Hitler, tfu! Niech jego, tego paskudnik, cholera, wszystkie choroby, niech
jemu wszyskie drzeci pomrom! Niech... – łkanie odebrało Zylbergeldowi głos. – Ja idę wszystko zapłacić – zdołał tylko wykrztusić.
– Wejsse, zydzie, swoje piniondze, ino se idź. Przydadzo ci sie ady
przez łochyby. Naści stołek – powiedziała gospodyni podniesionym
nerwowym głosem, gdy Zylbergeld wyciągnął w jej stronę banknot,
który wyłuskał z jakiejś wewnętrznej kieszeni chałata.
Domownicy patrzyli na nieproszonego gościa z politowaniem
i z obrzydzeniem. Był przemoczony, brudny, cuchnący, plugawy. Trząsł
się z zimna.
– Dej mu ta, Maryś, jako miske na źmioki – odezwał się dziadek
Wawrzyniec. – Nikiejem nie jod z jewrejem, to i tero nie bede jod ś nim
z jedny dónicy. Łóny do swoich domów ady nie puscały nasych, chociaby w nogły potrzebie, a wspómózynie nasych, krześcijon, ani jeim
we łbie nie postoło.
Na te słowa Zylbergeld rzucił skierowane na Wawrzyńca krótkie zawistne spojrzenie, po czym pospiesznie opuścił wzrok i milczał. Gospodyni przełożyła sporą porcję ziemniaków do osobnej miski i postawiła ją przed Zylbergeldem i drugą z ciepłym barszczem, a do ręki
wsunęła mu łyżkę.
– Ne, jidz, byś co nie beł głodny – zachęcała. – Ino zdym copke, bo
tu je krzyz, wiso świnte łobrozki, a i dary Boze bedzies spozywoł.
Ale Zylbergelda nie trzeba było zachęcać. Patrzył na gorące ziemniaki jak zahipnotyzowany. Gdy tylko dostał łyżkę, nabrał gorącego,
37
ziemniaka i włożył go łapczywie całego do ust. Natychmiast zaczął go
nerwowo obracać w ustach, aby się nie poparzyć i po chwili ziemniak
znowu znalazł się na łyżce. Teraz Zylbergeld odkroił część kartofla
łyżką, podmuchał i wreszcie zjadł. Wtedy podniósł głowę, westchnął
głęboko, obrzucił zebranych krótkim błyskiem oczu, jakby chciał powiedzieć: – Jakie to dobrze! I zabrał się do posiłku zapatrzony w obie
miski, na których skupiała się cała jego uwaga. Wszystko inne przestało dla niego istnieć. Jadł w pośpiechu, łapczywie, z trudem sobie
radząc z gorącymi ziemniakami i coraz to ocierając czerwony mokry
nos rękawem. Domownicy po kolei zabierali się również do jedzenia.
Pierwszy skończył posiłek Zylbergeld. Podniósł głowę znad miski,
westchnął znów głęboko i siedząc we wciąż niezmienionej pozycji patrzył tępo przed siebie. W bijącym od komina blasku było widać, że
z oczu spływały mu duże krople łez, a na twarzy pojawił się skrywany
przez zarost jakiś grymas. W izbie zapanowała chwila konsternacji, wywołana osobliwym wyglądem i zachowaniem niecodziennego gościa.
– Wojtek – przerwała milczenie gospodyni. – Zowrzyj Zowoja w łoborze, bo bezkurcyjo łuchlo jescek nieboroka. A ty, zydzie, ne tu pół
chleba. Ne, cobyś mioł i idź, kaj ci droga, a nie nochódź nos tu wincy.
Naju tyz ady zycie miełe. My ano mowa dziecka. Łod nos sie ci nic nie
nolezy. Idze, idź!
Zylbergeld włożył za pazuchę mokrej kapoty chleb. Przez chwilę
jeszcze postał zapatrzony w palenisko pod kominem i wreszcie ruszył
drobnym człapiącym krokiem ku wyjściu. Przed samymi drzwiami zatrzymał się, odwrócił ku izbie, jakby chciał coś powiedzieć, ale obtarł
rękawem tylko oczy i nos. Znów zrobił ruch ku wyjściu i jeszcze raz
się odwrócił.
– Ny, nie chcecie, Maczejowo, zapłaty, to git. Ale Zylbergeld ma
dobrą pamięć i giensze, i ta kolacja, ja wszystko zapłacę, jak mi, jak
nam ten wasz Bóg da przeżyć ta, tfu!, ta wojna. Bo ten nasz Jachwe, to
on… Ja dużo geld dał temu naszemu rabinu, ja chodził się modlić w te
bożnice i do heder jak porządny Żyd. I co ja teraz z tego idę mieć? Sami
widżycie. Za tyle pieniędzy i co on mi musiał zrobić? To jest interes?
To nie jest interes, to jest szwindel. Tfu! – rozgadał się rozżalony Żyd.
Chciał jeszcze Zylbergeld mówić dalej, ale broda zaczęła mu się
trząść. Załzawionymi i zaczerwienionymi oczyma rozejrzał się tylko po
izbie i obróciwszy się swoimi drobnymi kroczkami ruszył ku wyjściu
38
i pchnął powolnym ruchem ręki drzwi. Ale nie wyszedł do sieni. Zawrócił i stanął przed Maciejem, kierując na niego ożywione spojrzenie,
zdające się wyrażać pomysł na dobry interes.
– Wi, Maczeju, idżecie mieć kartofeln i mąkie, i jojki, i kury, a ja
poczebuje jeszć i moja rodzina poczebuje jeszć. Wi, Maczeju, idziecie
być git gospodarz, to ja poczebuje mieć zaufanie do git gospodarz. To
wi mi będziecie sprzedawać te kasze, ten ser, a ja wam idę zapłacić dolary – wyjawił swą myśl Zylbergeld, przybierając teraz minę jak przy
dobrym kontrakcie.
– Nie słysołeś to, zydzie, co ci gospodynio rzekli? – obruszył się zdenerwowany przedłużającą się obecnością Zylbergelda Maciej.
– Wroź se te swoje dólory w dupe i... juz cie tu ni ma! To ci rzeke –
dorzuciła od siebie podniesionym głosem Maria, ponaglająca Żyda do
wyjścia wymiatającym gestem ręki.
– Nhy, Maczejowo, dolary to dobry pieniądz. To wam idzie mówić
stary Zylbergeld – dowodził niezrażony wypraszaniem Żyd. – To nie
pieniądze, to cymes!
To powiedziawszy Zylbergeld wyjął z kieszeni dolarowy banknot,
położył go szerokim gestem na stole i szybkim ruchem skierował się ku
wyjściu. Zniknął w ciemnej sieni. Wszyscy w izbie odetchnęli z ulgą po
odejściu nieproszonego gościa, po którym zdawała się wisieć w izbie
atmosfera przesycona niepokojem i napięciem.
Za furtkę wyprowadził Zylbergelda Maciej. Stał przez chwilę i patrzył, jak w ciemności i we mgle i dżdżu znika drobna, zgarbiona, podpierająca się miarowo kijem postać.
Gospodarz wrócił do izby. Na tle panującej w niej ciszy i napięcia
skrzypnięcie zaciskanych w odrzwiach drzwi, zwykle niezauważane,
teraz wciskało się w uszy. Niektórzy z domowników kończyli jeszcze
przerwaną kolację. Wszyscy myśleli o tym samym – każdy po swojemu –
o dramacie zaszczutego człowieka, któremu pod groźbą utraty własnego
życia prawo najeźdźcy zabrania udzielić pomocy. Gospodyni usiadła na
zydlu przed kominem i nerwowymi ruchami zaczęła podkładać polana
do ognia, choć właściwie należało na noc rozgarnąć węgliwie.
– Matulu, a te łóne zydy, to tko łone som? – przerwała milczenie
najmłodsza córka, Zosia.
– Nie widziałaś to jeich nikiej? Roz to ady przeizdzały bez wieś, nie
bocys to, córko?
39
– Bocyć to jo i boce. Izdzały przeć po siosy łod miasta do miasta na
jarmak wielgiemi furami; jo to wim, bo zem przecie widziała. Tata tyz
mi ło łónych godali. Tero ady nie izdzajo. A kónie jeich to beły takie
chabety zabidzone, co sły ze spusconemi łebami i wlekły sie noga za
nogom, a zyd łokładoł łóne batem abo i bicyskiem, a wrzescoł! A łóne
sie wlekły, kiejby nicegój juści nie cuły i nie słychały. A na furach to
wiezły łóne cyrwóne zydy hołdy tobołów, a kosyków, a i zydów, co
się ino mieścieły. Na wsi godały na nich cyrwóne zydy. Bocyć to jo
boce, ino, ino... tko łóne som? Przecie łone nie z nasych, ino łodmińce.
A przecie łóny cyrwóne nie som. To tkóze łóny? – dopytywała Zosia.
Zapanowała chwila milczenia. Nikt nie kwapił się z wyjaśnieniami.
Każdy myśli miał zaprzątnięte dopiero co przeżytą wizytą Zylbergelda.
Wreszcie niespodziewanie odezwała się babka Marianna, zajęta właśnie zdejmowaniem kapy pokrywającej łóżko.
– Zapytoj, Zosiu, Pietrusia, kiej przyndzie. Łon ci ta ano wyłozy
dokumyntnie jak się patrzy. Łón ci łumny jes. A jo to ino wim jedno
i bocyć bede póki zycio. Kiej zem beła z twojom matkom, łóna dziołuskom w łón cas jescek beła, na torgu w miescie z jojkami, ze serem, ano ze śmietanom, to podesła do nos zydówka. Tako w kapelusie
i z pierściónkami złotemi na palicach, tako wymalowano na pysku i ze
złemi ślepiami. Kozała se łóna zydówka pokozać śmietane, to jo zem
smatke z gornuska łodgiena. A łóna ci wrazieła palica do moi śmietany
i łoblizała go, a potym wykrzywieła wardzele i napluła mi do gornuska
ze śmietanom. To jo zem zacena wrzesceć, ludzie sie śleciały i dawoj
nastować na zydówice. Ale sie ta łóna nie zestrochała. Pomalu łodchodzieła i jescek rzekła co wiedziała, co by jo wsytkie ludzie łusłysały:
„Ny, wi goje, wi poczebujeta juz być w tego worek. Tero mi poczebować tego worek zawionzać i wi jezdeśta nase”. Ludziska zbaraniały
beły do cna i juści nitko się ku ni nie ruseł. Zydówka widzonco, co
nitko się do ni nie dobiro, łobrucieła sie, wyciogneła syje kiej ta źmijo,
i sykneła jescek: – „Wase geby som juz przy nasy dupie!”. Policyjant
sie ady terozki noloz, ale jei nie zahareśtówoł. A zydówica posła miedzy fury i kajsi tam przepadła. Goje na nos godała. Co łóne som te jakiesi goje, to jo ta nie wim, a i twoi matce nie łumiałam pedzić, chocia
mi bez cało droge do domu za łusami skwiercała: – „Co to som te goje
i co to te goje?”. Do ksindza by trza, ino przy spowiedzi nijako ło tym.
Tko tam ten świat wyrozumi, nie moja w tym ady głowa – zakończyła
40
babka Marianna, machnięciem ręki dając do zrozumienia, że nie jest
zainteresowana podtrzymywaniem rozmowy.
– Wy, matko, wicie jedno… – wtrącił Kwietniewski – …a ludzie godajo ano niejedno. To paskudny noród. Trza się jeich strzec kiej satanów przez mała. Bez nich Miemce ludzi polo, a i chudobe.
Znów nastała chwila ciężkiego milczenia, które przerwała starsza
z córek, Józia.
– Matulu – odezwała się. – Widziała zem na kapocie zyda wsy. Łazieły takie wielgachne. Moze ta i pospodały. Łomiete jak sie do i spole
ze śmieciami – to rzekłszy zabrała się energicznie do zamiatania. Gdy
skończyła, domownicy bez słowa uklękli za przykładem gospodyni
przy swoich łóżkach, a Kwietniewski podszedł do lampy i zdmuchnął
płomyk.
– Łojce nos, tkóren ześ jes w niebiesiech... – wśród całkowitej ciemności słychać było wymawianą jednym tchem, żarliwie, głośnym szeptem, jak zawsze przed snem, wspólną wieczorną modlitwę. Tym razem
we wspólnej, choć niezapowiedzianej, intencji: aby Bóg strzegł od nieszczęść wojny. Po modlitwie parobek wyszedł spać na swoje wyrko
w stajni przy koniach. W obejściu zapanowała głęboka nocna cisza.
41
Rozdział VI
Opisany wydarzeniami z ubiegłego roku w Zazbrzy i w Joachimowicach stan rzeczy nie zmienił się w sposób widoczny. Jednak zmiany
zachodzące w świecie w 1943 roku wprowadzały niepostrzeżenie, niejako podskórnie, przekształcanie się głównego nurtu życia społecznego, jaki stanowiła prowadzona w konspiracji walka. Świat zewnętrzny
stwarzał nowe zjawiska, znajdujące i tu, w najdalszych zakątkach, swoje odzwierciedlenie. Teraz pojawiły się w konspiracji nowe cele, nowe
zadania, a rytm czasu nabierał przyspieszenia.
Obejście leśniczówki w Zyznach urządzone było inaczej niż chłopskie zagrody. Tutaj podwórze było obszerne, porośnięte wykoszoną trawą
i wolne od wszelkiego sprzętu, jego zaś zabudowa ułożona w regularny
czworobok. Nawet studnia schowana została w rogu podwórza, a środek,
wysprzątany, raził niejako zbytkiem wolnej przestrzeni, po której przechadzało się w poszukiwaniu przysmaków kilka kur i indyków. Zabudowania
gospodarcze sprawiały wrażenie niedawno postawionych. W drewnianym,
jak wszystkie tu budynki, domu mieścił się urząd leśnictwa i mieszkanie
leśniczego. Wokół rozciągały się należące do leśnictwa pola uprawne, otoczone ze wszystkich stron zwartą ścianą wysokiego lasu.
Do gabinetu leśniczego, Piotra Kwietniewskiego, wszedł człowiek
w średnim wieku, ubrany w sfatygowany nieco uniform gajowego.
– Jezdem, panie leśnicy. Co by trza? – zameldował się.
– Siadajcie, Siura, jakże dziś z waszą nogą? – zapytał leśniczy, gdy
gajowy usiadł naprzeciw biurka na krześle.
– Dzieki Bogu, panie leśnicy. Kuśtykom, ale łaze. Kulka, ta w biedrze, na dobre widać zarosła.
– A na rowerze poradzicie?
– Kiej wleze na rower, to kiej bym kónia dosiod.
– No to dobrze, bo trzeba wezwać Stefana Brożynę.
– Niby wedle drzewa? – zapytał Siura, przy czym oczy zwęziły mu
się w znaczącym uśmiechu.
– Jak zwykle, Janie. Żeby więcej nie kradł drewna. – odpowiedział
podobnym uśmiechem leśniczy. – Jak może, niech przyjedzie zaraz.
Po pewnym czasie dwaj rowerzyści pedałowali po wyboistej poprzerzynanej wystającymi korzeniami drzew leśnej ścieżce. W gabinecie
oczekiwał ich leśniczy Kwietniewski.
42
– Najpierw załatwimy tę formalność – zaczął leśniczy, gdy znaleźli
się w biurze, i podał Brożynie do podpisania protokół przesłuchania na
okoliczność zginięcia z lasu kilku sągów drewna opałowego.
Brożyna przeczytał papier uważnie i następnie go podpisał.
– Nie można wymyślić czegoś przyjemniejszego, panie leśniczy? –
zapytał z cierpką nutą w głosie Brożyna, podając leśniczemu papier.
– Czemu nie. Może być zarzut o kłusownictwo. Może pan wybierać. Między wsią a lasem występują prawie same konflikty, a te dwa
należą do kategorii pospolitych. Ale nie zwracajmy uwagi na drobiazgi
– zmienił temat leśniczy. – Ten papierek zostanie w aktach tylko przez
jakiś czas, na wszelki wypadek. Teraz do rzeczy. W gajówce odbędzie
się, począwszy od pojutrza, trzydniowe szkolenie sanitariuszek. Pana
dywersja będzie to szkolenie ubezpieczała. Jutro proszę mi przedstawić
plan. Hasło na pierwszą dobę: „Na jagody, na maliny”, odzew: „Idą
chłopcy i dziewczyny”. A teraz po kieliszeczku... Pił pan kiedy bimber
z miodu?
– Wszystkie podobnie śmierdzą – odpowiedział Brożyna.
– Ale zoden nie skodzi, chocia pysk wykrzywiajo – dodał od siebie
gajowy, zacierając z ochoty ręce i rozgarniając znad ust blond wąsy,
aby ich nie zamoczyć.
Tego dnia było względnie pogodnie. Białe, prześwietlone słońcem obłoki coraz to zakrywały słońce, to znów je odsłaniały, a po ziemi przesuwały się na przemian to pasy szarości, to znów świetlistej pozłoty. Maj
szczodrze rozsiewał swoje uroki. Na gajówce wrzały przygotowania do
przyjęcia uczestniczek kursu. Prym wiodła Hanka Siurzanka, córka gajowego. Wystrojona była w tym dniu prawie jak na odpust. Miała na sobie białą bluzkę i wyszywany cekinami granatowy, aksamitny serdaczek,
który z trudem obejmował pełny biust, a suta barwna spódnica falowała
przy każdym ruchu. Nogi obejmowały wysokie, powyżej pół łydki, brązowe, sznurowane trzewiki. Do pełnej gali stroju brakowało tylko pęczka
barwnych wstążeczek u gorsetu i kilku sznurów szklanych paciorków na
szyi. Jej blond włosy ujęte były w gruby warkocz, a liczne luźne, niesforne kosmki, nie dające się ujarzmić grzebieniowi, okalały, niby świetlistym wianuszkiem, twarz hożej dziewczyny o regularnych pięknych
rysach. Dwie inne dziewczyny i Siurzyna, żona gajowego, krzątały się
w letniej kuchni wymurowanej pod zadaszeniem wśród kępy bzów.
43
Po przeciwnej stronie drogi, na pasieczysku, w szopie wypełnionej zapachem wosku, wyczekiwał na rozpoczęcie zajęć leśniczy Piotr
Kwietniewki. Chciał on mieć wszystko na oku, a jednocześnie dążył
do ograniczenia bezpośrednich kontaktów z kursantkami ze względu
na zasady konspiracji. Teraz, oczekując na moment otwarcia kursu, coraz to wyzierał przez okienko szopy wychodzącej na bród rzeczki, nad
którą stała pracownia pasieczna. Jego twarz wyrażała radosne zniecierpliwienie, narastające w miarę zbliżania się wskazówek zegara do godziny dziesiątej. Wreszcie wstał i wlepił wzrok w zacienioną mroczną
leśną drogę po drugiej stronie rzeki. Pojawiła się w niej właśnie kobieca
postać, początkowo trudna do rozpoznania.
– Nie. To nie ona – mruknął do siebie niemal z gniewem.
Po pierwszej pojawiła się jeszcze druga, po dłuższej chwili trzecia
kobieta. Przechodziły przez kładkę przerzuconą przez rzekę za brodem
i kierowały się ku gajówce. Piotr usiadł znów na zydelku zniecierpliwiony, lecz wzrok miał ciągle skierowany na bród. Wreszcie niemal
podskoczył. W pierwszej chwili skierował się ku drzwiom, lecz zaraz,
opanowawszy się, wrócił na swój punkt obserwacyjny. Krysia zeszła
z roweru i podeszła do wody. Ubrana była w jasnokremową sukienkę,
której barwa zdawała się zlewać z jasną karnacją jej skóry i prześwietlonymi słońcem włosami. Przystanęła, zdjęła z nóg pantofelki i zgrabnym ruchem popróbowała palcami stopy, jak zimna jest woda, po czym
unosząc z lekka sukienkę weszła na płytkie rozlewisko brodu.
Piotr patrzył na nią jak na urzekające zjawisko. Od spotkania w Gmosicach w dworku państwa Suliborskich myśl o Krysi go nie opuszczała.
Nie mógł się od tej myśli uwolnić, pomimo iż zdawał sobie sprawę, jak
mało szans posiada na pozyskanie jej wzajemności. Wszystkie racjonalne, logiczne, sprowadzające go z obłoków argumenty rozpatrywał
z całą powagą, lecz wysiłki te okazywały się płonne, gdy przywiódł na
pamięć jej śliczną twarzyczkę, jej niski głos pobrzmiewający niepokojącym tembrem, jej spojrzenie. Jedno jedyne spojrzenie otrzymane przy
pożegnaniu w Gmosicach, to, od którego nie był w stanie się uwolnić,
a które odebrał jako pobudzające nadzieję, przejaw zainteresowania
jego osobą. W swoich myślach o tej kobiecie, napotkanej tak niespodziewanie na swojej drodze, widział się już skazanym jak na słodkiej,
lecz ciężkiej, pokucie do końca dni swoich, na to urzekające zniewalające, a zarazem prześladowcze, spojrzenie.
44
Krysia wchodziła, prowadząc rower, do wody niesięgającej jej do
połowy łydek krokiem zdecydowanym acz powolnym, jakby z namaszczeniem. Na jej twarzy pojawił się uśmiech wyrażający drażniącą przyjemność wywołaną chłodem wody. Piotr patrzył na nią jak na boginkę,
która z nieziemską gracją zbliża się oto ku niemu jak przeznaczenie.
Zły na siebie za nierealną myśl pozyskania jej wzajemności, odwrócił
głowę i trwał tak chwil kilka z głową pełną kołaczących się w nieładzie myśli. Kiedy wreszcie spojrzał w drugie okienko wychodzące na
furtkę obejścia gajowego, jej już tam nie było. Potrząsnął głową, jakby
tym ruchem pragnął pozbyć się urojeń i omamów. Teraz, przy nadchodzącym ponownym spotkaniu postanowił otrząsnąć się z tego mirażu,
ratować się przez sprowadzenie w myślach postaci Krysi do obrazu
pospolitej ziemianki, postaci z innego niż własny światka. Szedł na to
ponowne spotkanie z Krysią jak na jakieś starcie, lecz bez woli zwycięstwa i nawet bez ochoty na zwycięstwo.
Piotr wyczekiwał na umówiony znak. Przyniósł go gajowy, kiedy
wyszedł na drogę i przeciągnął się, jakby dopiero co wstał z drzemki. Wówczas Piotr wyszedł z szopki i skierował się ku furtce obejścia
gajowego, a następnie ku wrotom stodoły. Ubrany był po cywilnemu,
co odmieniało jego codzienny wygląd, kiedy to chodził w uniformie
leśnika. Przeciwległe wrota stodoły, wiodące od strony pola, były teraz
szeroko otwarte, a przez nie wlewał się blask słońca i ciepłe o tej godzinie powietrze.
– Powstań! – padła wydana kobiecym głosem komenda, gdy Piotr
pojawił się w prześwicie wrót.
Piotr przeszedł wzdłuż bojowia stodoły, pomiędzy dwoma rzędami
ławek, przy których stały szeregiem młode w większości kobiety, i stanął zwrócony twarzą ku zgromadzonym uczestnikom kursu.
– Dziękuję. Na moją komendę: – proszę usiąść! Jestem „Szerszeń”.
Witam panie. Zostały panie wyznaczone przez swoje placówki na komendantki drużyn sanitarnych. Komendantką kursu jest „Matylda” – tu
wskazał ręką na kobietę w średnim wieku. Doktor „Radło” wraz z panią „Matyldą” przeprowadzą wykłady z zakresu pierwszej pomocy medycznej w warunkach wojennych. Ja zapoznam panie z bronią. Armaty
sobie darujemy… – dodał żartem dla rozładowania na zakończenie swojego wystąpienia nieco sztywnej, trącącej wojskowym drylem atmosfery – …a skupimy się na broni bocznej, na pistoletach. Pani „Matyldo”,
45
przekazuję pani prowadzenie kursu. Proszę, bez ceremonialnych komend
– dodał Piotr, gdy ustał pełen rozbawienia szmerek. To powiedziawszy,
Piotr ruszył ku wyjściu, znów pomiędzy rzędami siedzących kursantek.
Krysia siedziała z opuszczonymi oczyma („Jak to dobrze” – pomyślał),
natomiast napotkał wzrokiem utkwione w nim oczy Marysi Suliborskiej.
Ześlizgnął się po nich nieco zmieszanym spojrzeniem, nie chcąc osobnym powitaniem zwrócić uwagi ogółu na wzajemną znajomość.
Do odległej o kilometr leśniczówki poszedł Piotr pieszo. Przez całą
drogę rozmyślał o spotkaniu z Krysią, którego właściwie nie było. Opanowało go rozgoryczenie i uczucie zawodu, gdy pomyślał o uchyleniu
przez nią wzroku.
– Ależ ja jestem naiwny – wyrzucał sobie. – Przecież ona mnie zupełnie nie zauważa. Co też ja sobie ubzdurałem, że szlachcianka zauważy chłopa tylko dlatego, że chłop ją pokochał?
To słowo „pokochał” nagle go zdumiało. Ogarnęło go radosne podniecenie.
– Tak! Kocham, kocham, kocham... – powtarzał w kółko z upodobaniem. Chciało mu się bez końca powtarzać to jedno tylko słowo. Jak
za sprawą czarodzieja zniknęły wszelkie zastrzeżenia, obawy, obiekcje
i tym podobne dotychczasowe trzeźwe oceny własnych szans.
– Muszę jej to powiedzieć! Muszę! – prawie wykrzyknął.
Przez całe trzy dni kursu żył Piotr w nieustannym napięciu. Zdawał sobie sprawę z niedoskonałości ubezpieczenia kursu i niepełnego
z natury rzeczy zakonspirowania szkolenia sanitariuszek. Szczupłość
ubezpieczającego oddziału, jego wstępne tylko, niepełne z konieczności wyszkolenie wojskowe, słabe uzbrojenie i wreszcie otwartość siłą
rzeczy organizacji kursu spędzały mu sen z powiek.
– Improwizacja, improwizacja... – powtarzał sobie na głos. – Cała
konspiracja Armii Krajowej to jedna wielka improwizacja, z konieczności, wyjąwszy trzon wojskowy – skonstatował na koniec filozoficznie.
Zdawał sobie sprawę z trudnej rzeczywistości i rozumiał jej przyczyny
i nie ubolewał zbytnio z tego powodu. Lepszego wyjścia bowiem nie
było. Dręczyła go jednak myśl o ewentualnej wsypie kursu i mnogości
ofiar, do jakich mogłoby dojść w takim przypadku. Kiedy zaś pomyślał,
że jedną z ofiar mogła stać się Krysia, zerwał się z fotela (przy biurku
nie siadał – nie miał ochoty zajmować się w tym czasie sprawami urzędowymi) i krążył po pokoju, a wreszcie całkiem bezwiednie z niego
46
wyszedł i wpadł do kuchni, gdzie spotkał się ze zdziwionym nagłością
wkroczenia spojrzeniem gosposi.
– Przynieś mi, Janiu, kwasu chlebowego z piwnicy – próbował wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
Wreszcie nadeszło popołudnie trzeciego dnia kursu. Po obiedzie
kursantki zebrały się jak zwykle w stodole. O ustalonej godzinie Piotr
wszedł od strony pola. Po odebraniu meldunku od „Matyldy” zabrał
głos.
– Gratuluję paniom… – mówił dźwięcznym energicznym głosem –
…zdobytej wiedzy, a jeszcze bardziej gratulacje wypada skierować pod
adresem tych, którym wypadnie korzystać z nabytych tu przez panie
umiejętności. A czeka nas właśnie wiele zmian zmierzających głównie
w kierunku działań wojskowych. W związku z nimi otrzymają panie
dziś, jako komendantki drużyn sanitarnych, pistolety. Mają służyć do
obrony. Życzę paniom, aby nie musiały ich użyć. Świadectwa ukończenia kursu zostaną paniom wydane po wojnie.
Po tych słowach Piotr przystąpił do wykładu o broni i o zasadach
obchodzenia się z nią. W trakcie ćwiczeń w strzelaniu w wolno stojącej
obszernej piwnicy gajówki wypadła kolej na Krysię. Gdy spełniając
rolę instruktora, objął trzymającą pistolet jej dłoń, doznał przyjemnego
uczucia. Przyszło mu też na myśl, że oto zaczynają się spełniać jego
marzenia. Ścisnął jej rękę mocno, aż Krysia spojrzała na niego zdziwiona, ale było to spojrzenie i uśmiech wyrażające przyzwolenie. Oboje przeżyli tę chwilę jako radosne porozumienie. Piotr zapragnął w tej
chwili szepnąć Krysi na ucho to ważne, to wielkie słowo „kocham”,
lecz w porę się powstrzymał, uznając chwilę za nieodpowiednią, za
pozbawioną koniecznej podniosłej oprawy sytuacyjnej.
Ćwiczenia w strzelaniu zostały zakończone i cała grupa przeniosła się
do domu gajowego na posiłek przed podróżą powrotną. Tutaj zapanował
już czysto towarzyski nastrój, wolny od wojskowego rygoru. W gwarze
swobodnych rozmów prowadzonych z ożywieniem pomiędzy nowo poznanymi znajomymi raz po raz słychać było wybuchy śmiechu. Nastrój
ten udzielił się także i Piotrowi. Zaproponował, aby zaśpiewać kilka znanych powszechnie piosenek. Utworzony ad hoc chór podzielił na dwa
głosy i przy otwartych drzwiach i oknach popłynęły w las piosenki o wojence, o miłości, a wreszcie na zakończenie o rozstaniu. Piękny mocny
głos dyrygującego chórem Piotra dominował nad całością, wsłuchiwały
47
się weń ze szczególnym podziwem, wpatrzone w dyrygenta, trzy gracje:
Krysia Bornikowska, Marysia Suliborska i Hanka Siurzanka. Piotr, nie
chcąc zdradzić swojego zainteresowania osobą Krysi, obserwował ją tylko kątem oka, ciesząc się obecnością ukochanej. Był przekonany o pozyskaniu jej przychylności. Nie dostrzegał, a raczej nie chciał dostrzegać,
kierowanych ku niemu gorących spojrzeń Marysi, która oczekiwała, że
Piotr poświęci jej więcej uwagi, jako znajomej. Była zbyt dumna, aby
się narzucać, lecz ta obojętność Piotra psuła jej humor. Marysia nie była
w tym towarzystwie jedyną zasępioną osobą. Pośród osób wypełniających izbę kręciła się córka gajowego, Hanka, która znała Piotra od lat
dziecinnych, gdy oboje chodzili do tej samej szkoły w Zazbrzy, a także
śpiewali w chórze kościelnym. Piotr traktował ją zawsze serdecznie, ale
jej przestało to wystarczać, gdy dorosła. Teraz starała się przy lada okazji
nasuwać mu się przed oczy.
W chwili gdy Krysia opuszczała towarzystwo wraz z kilkoma innymi paniami, Piotr uświadomił sobie, że okazja kursu, po której wiele
sobie obiecywał, przemija, a on nie zdołał znaleźć chwili na spotkanie
z nią sam na sam, chwili, której tak bardzo pragnął. Ogarnął go stan
pełen irytacji.
Część kursantek mających do przebycia dłuższą drogę powrotną pozostała na kolejny nocleg. Wśród nich znalazła się i Marysia Suliborska. Gdy z kolei Piotr zbierał się do wyjścia i podszedł do Marysi, aby
się pożegnać, ona, nieco nadąsana, zwróciła się do niego oficjalnym
tonem uczennicy proszącej o wyjaśnienie problemu.
– Panie instruktorze – odezwała się, a w jej głosie dało się wyczuć
nutkę złośliwości. – Czy istnieje w wojsku taka regulaminowa komenda jak „proszę usiąść”?
Piotr zorientował się w zaczepce, którą odebrał ze strony szlachcianki z pewną satysfakcją.
– Wie pani… – odpowiedział po chwili udanego zastanowienia,
z nieco przesadną uprzejmością – …gdy wypadło mi komenderować
damskiemu wojsku, postanowiłem wypośrodkować coś pomiędzy koszarami a salonem. Zdaniem pani, to naruszenie regulaminu wypadło
bardzo niedorzecznie?
– Ach, nie. Co znowu. Właściwie, to nie należy do programu szkolenia, więc... do widzenia! – odpowiedziała niespodziewanie mocno
stropiona Marysia i wyciągnęła rękę na pożegnanie.
48
Rozdział VII
Leśniczy Piotr Kwietniewski przyjechał do miasta bryczką, którą
sam powoził. Zajechał jak zwykle do znajomego, typowo wiejskiego
obejścia na skraju miasta, aby zostawić konie pod opieką. Gospodarz
wprowadził bryczkę do cienia pod rozłożystą lipę, odkiełznał konie,
odpiął po jednym postronku od orczyków i zawiesił sakwę z obrokiem
na dyszlu. W trakcie tych czynności spoglądał co chwila na leśniczego
wzrokiem zdradzającym podniecenie. Piotr, zaintrygowany rzucającym
się w oczy zaniepokojeniem chłopa, odniósł wrażenie, jakby chciał on
mu powiedzieć coś ważnego lub przed czymś ostrzec.
– Jak zdrowie, Wojciechu? Co słychać? – zagadnął.
– A Bogu dzieka, nicegój. My tu, Bogu dziekówać, prześpiecne, widzi sie, bo siedziwa łod rynku kawołek – odpowiedział gospodarz i milczał tajemniczo.
– A jakież to grozi tu niebezpieczeństwo? Kto tu z kim wojuje? – starał się Piotr wciągnąć gospodarza w rozmowę.
– To pon leśnicy widać nicegój nie wi – odpowiedział, a jego zdenerwowanie zdawało się narastać. – Miemca łu nos łustrzeleły, kómedanta
ziandarmeryi. Bedzie cheba z tego wielgo bida.
Z opowiadania gospodarza wynikało, że tego dnia w godzinach rannych wyszedł na rynek komendant miejscowej policji niemieckiej, jak
to robił zwykle w dzień targowy, w asyście dwóch żandarmów. W ręku
trzymał szpicrutę, którą co trochę uderzał się nonszalancko po cholewie
buta. Uważnie zaglądał na chłopskie furmanki wypatrując zabronionego w handlu towaru. W razie znalezienia na przykład słoniny, czy
wędliny, rekwirował towar, a w przypadku niewielkiej ilości rekwirował towar i wymierzał doraźnie karę szpicrutą po grzbiecie winowajcy. Nieraz zaś wszczynał doraźnie dochodzenie, kończące się zwykle
aresztowaniem i uwięzieniem. Wiele zależało od jego widzimisię. Był
policjantem, oskarżycielem, sędzią i egzekutorem. Miewał też i kaprysy. W tym dniu zabrał chłopu ryby, których sprzedaż nie była objęta
zakazem, i rechocąc rozgłośnym śmiechem chlasnął szpicrutą po plecach kobietę siedzącą na tej furmance. Ryby niósł za nim jeden z żandarmów, a on buszował dalej po rynku. W chwili gdy przechodził obok
wozu, na którym leżał stos brzozowych mioteł, padł spomiędzy nich
strzał. Gruby brzuchaty Niemiec zwalił się pod konia sąsiedniej fur49
manki. Zaraz też zamachowiec wystrzelił koło uszu pozostałych dwóch
żandarmów z obstawy komendanta, którzy wzięli nogi za pas i pobiegli
w stronę komisariatu. Natychmiast wokół miejsca wydarzenia zrobiło
się pusto i cały rynek szybko opustoszał. Kiedy zamachowiec, po dobiciu Niemca drugim strzałem i zdjęciu z niego pasa z kaburą z pistoletem oraz po położeniu na jego ciele kartki z wyrokiem podziemia rozpoczął ucieczkę, biegł po pustym już prawie placu. Wreszcie pozostało
na nim tylko opasłe cielsko żandarma, a obok kilka utytłanych w kurzu
ryb. Za rogiem uliczki zamachowiec wskoczył na czekającą bryczkę
z dwoma młodymi ludźmi i wszyscy co koń wyskoczy popędzili drogą
prowadzącą w pola. Wmieszali się w sznur uciekających po drogach
bryczek i furmanek.
– Beł zem akuratnie w rynku, bo moja przedawała jag roz kisone łogórki. Stołem wele ni, niby tak jak tero wele pana leśnicego, i widziołem
tego, jak jeich ta tero zwio, partyzanta. Śwarny chłopok, jucha, młody.
Bioły łeb mioł. Zrazu sie nie śpieseł, kiejby za jedno mioł, co zaro bedzie,
a kiej ino temu Miemcowi pas z liworwerem łodpion, to wzion się łoberzioł, i jak nie ziornoł... kiejby sarek jaki bez rynek przelecioł i chybnoł
na brycke w biegu. Wyleciały wzieny zaro i ziandarmy co do jednego
z posteronku, ale kiej im ta do nasych... Śworne te nase chłopoki nad
podziw i widno, co śpokami kormione. Postrzylały se ino te Miemce bele
gdzie, włozeły zabitego kamrata na nosiełki i wzieny się nazod na posteronek. Co tero bedzie..., wolo Bosko..., co robić? Kozdo rada gorso łode
drugi, zdo sie. Trza ino ckać, bo kaj ze sie łobrócić.
– A jesteście pewni, Wojciechu, że ten partyzant był młodym człowiekiem?
– Jakze to, przeciem widzioł.
– A na pewno to był blondyn? – dociekał leśniczy.
Chłop popatrzył uważnie teraz na leśniczego przez dłuższą chwilę,
a wyraz jego twarzy zmieniał się z chwili na chwilę. Zdawał się pojmować, do czego zmierzały pytania leśniczego.
– No, tego... Moze ta łón beł i siwy. Mozebno – odpowiedział Wojciech domyślnie.
– No właśnie. To ważne – powiedział Piotr z naciskiem. – To ważne,
Wojciechu, jak ludziom opowiadać, żeby wiedzieli.
Po tej rozmowie poszedł Piotr do urzędu, aby złożyć okresowe
sprawozdanie z gospodarowania na leśnictwie. Nikt tam nie siedział
50
za biurkiem, a wszyscy stojąc żywo rozprawiali. Niemiecki urzędnik
spoglądał na leśniczego spode łba, z wyraźną wrogością. Potwierdził
przyjęcie pisemnego sprawozdania.
– Co nowego? – zapytał Piotra po niemiecku, choć zwykle mówił
kiepską polszczyzną.
Zazwyczaj bardzo rozmowny Niemiec, dociekający, co dzieje się
w leśnictwie, a głównie czy rabusie leśni czynią nadal spustoszenie
w drzewostanie, tym razem wyraźnie manifestował dystans. Piotr od
siebie więc scharakteryzował tylko w kilku zdaniach sytuację na terenie
leśnictwa, po czym opuścił urząd. Potem skierował się do restauracji,
aby coś zjeść. Tam zastał zajęty tylko jeden stolik, a wśród siedzącego
przy nim towarzystwa spostrzegł Krystynę Bornikowską. Serce zabiło mu mocniej – stał tak przez krótką chwilę, nie bardzo wiedząc, co
z sobą począć, gdy w pewnej chwili ona go zauważyła i dała mu spontanicznym gestem znak, aby przysiadł się do towarzystwa. Nastąpiło
przedstawienie się i zaraz padło pytanie.
– Zapewne słyszał pan, panie leśniczy, co się tu rano stało? Restaurator Jagło tak się wystraszył, że zamknął zakład i dopiero przed chwilą
go otworzył na nowo. Wszyscy żyją tu w strachu. Jakie mogą być represje, pana zdaniem, proszę pana? – zwróciła się do niego Krysia.
– To państwo się znacie? – odezwał się jowialnym tonem jakiś starszy pan. – A, tuś mi, bratku! Dobrze się składa, bo miałbym do pana
leśniczego pewien interesik. Jestem Biszczyński. Eustachy Biszczyński
ze Skrzekli. Panno Krystyno, dziecko moje, proszę o protekcję.
– Może za chwilę... – przerwał ktoś z towarzystwa. – Właśnie dyskutowaliśmy, proszę pana, na temat ewentualnych represji ze strony
Niemców. A pan jak uważa, panie leśniczy, jak oni mogą się zachować?
– Już istnieje ponura praktyka, właściwa dla barbarzyńców… – odpowiedział Piotr – …o czym dość szeroko wiadomo. Za każdego zabitego lub ranionego Niemca oni rozstrzeliwują dziesięciu Polaków.
W tym celu zawsze, jak wiadomo, przetrzymują, przewidując zamachy,
zakładników w więzieniach.
– A to rzeczywiście barbarzyńcy – odezwał się znów ten sam ziemianin. – Wobec tego należałoby powstrzymać się przed tego rodzaju
pochopnymi działaniami, jak to się tu dzisiaj rano przydarzyło.
– I tak jest, proszę pana – zabrała głos Krysia. – Wyroki wydają polskie sądy podziemne, a one nie działają pochopnie. Skazują na
51
śmierć tylko bardzo szkodliwe jednostki. Nawet nie tylko Niemców, ale
i zdrajców. A ten komendant, o nazwisku Johann Gutter, siał w okolicy
istne spustoszenie, aresztując młodych mężczyzn, co kończyło się zawsze zsyłaniem do obozów koncentracyjnych. Ile dziesiątków Polaków
jeszcze by skazał na śmierć, gdyby żył.
Rozmowa uległa zawieszeniu, kiedy restaurator zaczął nakrywać do
stołu. Piotr uznał tę okazję za stosowną, aby przeprosić towarzystwo,
tłumacząc się pilną sprawą do załatwienia.
– Panie leśniczy – zwróciła się wtedy do niego Krysia. – Czy jedzie
pan teraz do Zyzn?
– Tak, będę się zaraz wybierał – odpowiedział Piotr, domyślając się,
o co może chodzić Krysi, i serce znów mocniej mu zakołatało.
– Wprawdzie to nie bardzo po drodze, ale czy mógłby pan mnie zabrać? Panuje tu, w mieście, tak ciężka atmosfera, że ja się wprost boję.
Chciałabym się stąd jak najprędzej wydostać, a państwo Kozierowscy
z Lurowizny, którzy byli uprzejmi mnie zabrać do miasta, jeszcze jakiś
czas tu zostają – mówiła Krysia tonem usprawiedliwienia.
– Ależ oczywiście. Z największą przyjemnością – odpowiedział
Piotr, kłaniając się z uśmiechem.
Ale nadzieję na sam na sam z nią rozwiał ów ziemianin z interesikiem, ze Skrzekli.
– A mnie jest całkiem po drodze – zawołał niemal radośnie. – Czy
wolno mi się przymówić o miejsce na bryczce? Będę i ja musiał zrezygnować z uprzejmości pana Kozierowskiego, bo to okazja znakomita
po drodze omówić z panem leśniczym pewną sprawę. Jakże więc?
– Chętnie, proszę pana. Zapraszam – odpowiedział Piotr, siląc się na
uprzejmość.
Po drodze okazało się, że interesik polega na zmianie klasy budulca
otrzymanego z przydziału na lepszą. Po krótkiej wymianie zdań panowie umówili się na załatwienie formalności w leśnictwie, po czym
rozmowa przeniosła się na tematy ogólne.
– Mama twierdzi, że na wsi zawsze wiało nudą – skarżącym się głosem zauważyła w pewnej chwili Krysia. – A ja myślałam, że tak jest
tylko w czasie okupacji.
– Pozwolę sobie nie zgodzić się z panią Zofią w tym względzie –
wtrącił pan Biszczyński. – W mieście dopiero zieje, moim zdaniem,
nudą na pudy. Nie pozostaje tam nic innego przecież jak przesiadywać
52
w czterech ścianach, swoich czy u przyjaciół, na brydżyku, niebo oglądać tylko w wycinku zakreślonym przez okno, o ile nie zasłania go
jakieś obskurne gmaszysko, drzew jest jak na lekarstwo, a w miejsce
szumu wiatru albo śpiewu ptaków mamy tam tylko jakieś hurkoty i tym
podobne hałasy. A o przejażdżce konnej nawet pomyśleć nie można.
Nie, ja bym nie zniósł miasta, to nie dla mnie.
– W tym względzie zgadzam się z panem – Krysia przerwała pełen uniesienia potok słów ziemianina. – Pasjami lubię przejażdżki
wierzchem, ale tak się składa, że muszę jeździć sama, po prostu nikt nie
ma na to czasu, aby mi towarzyszyć. A to też, wprawdzie innej natury,
lecz także nudy na pudy. Ale że jest to jedyna rozrywka ruchowa, więc
jak tylko pogoda dopisuje, prawie zawsze przed obiadem przez dwie
godziny uprawiam jazdę konną – dodała, niby przypadkiem spoglądając na Piotra.
– Ma pani zapewne ulubione miejsce swoich przejażdżek, gdzieś
wśród pól, po łąkach czy nad rzeką... – wtrącił Piotr, nie ukrywając
swoich intencji.
– Zgadł pan. A zależy to od pory roku. Ale najchętniej wybieram się
za Tatarski Kopiec, na Wielki Las, jak to miejsce nazywają chłopi.
Gdy to wypowiedziała, Piotr rzucił jej znaczące spojrzenie. „Jesteśmy umówieni”, zdawało się ono mówić.
– O Tatarskim Kopcu słyszałem, słyszałem. Opowiada się o tym
miejscu barwną legendę, jeśliby państwo chcieli posłuchać... Tylko że
czas na to nie pozwala. A... nazwę Wielki Las nadał ongiś lud od występującego tam starodrzewu, którego nie wycinano nie z powodu zakazu
władz, a z szacunku dla wiekowych drzew, świętych i czczonych w pradawnych czasach przez pogan. Po cichu wierzy się nawet, że nadal są
one siedliskiem dawnych bożków-niebożąt – rozgadał się pan Eustachy. – To jest doprawdy fascynujące, chciałem zauważyć, otóż każdy
obszar posiada własny genius loci...
Oboje młodzi niewielką uwagę zwracali na wywody pana Biszczyńskiego, ot na tyle, aby nie zgubić wątku rozmowy. Byli teraz zajęci
wyłącznie sobą, prowadząc rozmowę bez słów, wymieniając gorące
spojrzenia, co zauważył wreszcie pan Eustachy i dyskretnie zamilkł.
Piotrowi wydawało się, że jakoś zaskakująco szybko dojechali do
Joachimowic. Zatrzymał się przed dworem i wyskoczywszy z bryczki
podał rękę Krysi, aby jej pomóc wysiąść. Ujął jej dłoń mocno, zwleka53
jąc z uwolnieniem ręki z uścisku, na co ona odpowiedziała uśmiechem
i głębokim spojrzeniem w oczy. Odjeżdżając, spostrzegł Piotr w oknie
jakąś postać kobiecą, której nie znał, ale której skłonił się odruchowo.
– Na śliczną pannę wyrosła ta Krysia. A jeszcze parę lat wstecz, kiedy ją widziałem na jakichś uroczystościach kościelnych, miała nogi jak
patyki i wydawało się, że lada mocniejszy powiew wiatru ją porwie.
A teraz... proszę, proszę, kobieta jak łania. Podobna ze swoją mamą
jak dwie krople wody, a matka także jest prawdziwą pięknością i prawdziwą damą – zauważył pan Biszczyński w czasie dalszej drogi. Po tej
uwadze intruz, za jakiego uważał dotychczas pana Eustachego, wydał
się teraz Piotrowi całkiem sympatycznym towarzyszem podróży.
– Zechce mi pan darować to moje wproszenie się na bryczkę. Przepraszam. Ale to nie faux pas z mojej strony, tylko po prostu konieczność. Widzi pan, w tych trudnych czasach trzeba po prostu chwytać
okazję, żeby coś załatwić. Dziękuję panu. Przyjadę w umówionym
terminie – sumitował się pan Biszczyński, żegnając się przed swoim
dworkiem z Piotrem.
Jeden rzut oka wystarczył Piotrowi, aby ocenić, jaki tu rządzi gospodarz. Odnosiło się wrażenie, że majątek wymaga sporych nakładów,
a może tylko dobrego administratora.
Nie śpieszył się Piotr z powrotem do domu. Pozwolił iść koniom
noga za nogą, a on utkwiwszy oczy w ich grzywach, odtwarzał w pamięci z lubością obrazy dnia dzisiejszego, te z Krysią na pierwszym
planie. Nabrał teraz niezachwianego przekonania, że ona darzy go wzajemnym uczuciem. Pragnął teraz tylko jednego – usłyszeć z jej ust to
jedno tylko upragnione słowo: kocham. Niesiony marzeniami, którym
sprzyjała cisza pól i szum lasu, i mając głowę pełną Krysi, ledwie zauważył, że konie zatrzymały się przed bramą leśniczówki. Na dobre
obudził go dopiero ruch w obejściu, gulgot indyka i gdakanie kur. Na
podwórzu dostrzegł obcą linijkę bez konia, co zapowiadało gościa z jakiegoś majątku. Na odgłos otwieranej bramy wyszła z domu gosposia.
– Łod rana cko tu jakisi pon – oznajmiła. – Siedzi w pokoju bowiolnym. Podałam placek.
– Bogdan jestem – przedstawił się gość, gdy Piotr pojawił się w pokoju.
W gabinecie gość wyjaśnił, że jest to jego pseudonim i podał hasło.
Usłyszawszy odzew przystąpił do przedstawiania sprawy.
54
– Najpierw zadbajmy, za pozwoleniem pana, o ustalenie pozorów –
zagaił rozmowę Piotr. – Przyjechał pan w sprawie zakupu dwóch sążni
drewna opałowego, na co uzyskał pan ode mnie wstępną zgodę. A teraz
do rzeczy. Zapewne jest pan równie głodny jak ja. Przepraszam, ale
dowiem się, co dostaniemy dziś dobrego na obiad. Mam dobrą gospodynię, zawsze myślę z przyjemnością o jedzeniu.
Gościem okazał się adiutant „Mruka”. Był to młody mężczyzna
o sylwetce wojskowego.
– W niedzielę złoży panu wizytę major „Mruk” w sprawie utworzenia oddziału partyzanckiego. Major prosi, aby zechciał go pan przyjąć
– zaczął rozmowę.
– Każę zarżnąć indyka – odpowiedział wesoło Piotr, ale zaraz zapadł
w chwilową zadumę.
– A w takim razie proszę zarządzić o jedną zastawę przy stole więcej
– podchwycił swobodny ton rozmowy oficer.
Wymarzony w myślach plan jutrzejszego spaceru konnego w Wielkim Lesie prysnął z chwilą wizyty „Bogdana” jak bańka mydlana.
Wśród dręczących Piotra myśli, że sprawi ukochanej zawód, układał
program przygotowania się do spotkania z „Mrukiem”. Przełożony
musiał otrzymać od niego konkretną odpowiedź na każde pytanie, a te
trzeba było przewidzieć. Zaraz posłał parobka po gajowego Siurę, aby
ten przyszedł następnego dnia rano. Trzeba było też, przystępując do
wykonania zadania, uruchomić konspiracyjną maszynę, zachowując
jednocześnie pozory, jakby nie działo się nic niezgodnie z normalnym
tokiem urzędowania.
Po powrocie z miasta Krysia weszła do domu z taką energią i w tak
znakomitym nastroju, że zwróciło to uwagę wszystkich domowników.
Przy obiedzie mówiła niewiele, ale jej twarz wyrażała radosne podniecenie.
– Powiedz no nam, Krystyna, jakie sobie sprawiłaś zakupy? – zapytała córkę pani Zofia. – Pewnie trafiłaś na coś wyjątkowego bez
Be-zugscheinu.
– Nic nie kupiłam, mamo.
– Nic? – zapytała zdumiona pani Zofia. – To zapewne zdarzyło się
coś szczególnego, że jesteś taka poruszona. Czy tak?
– Tak, rzeczywiście – odpowiedziała z roztargnieniem Krysia.
55
– Cóż to takiego, że trzeba z ciebie wyciągać siłą? – dopytywała
zaintrygowana teraz matka. – Mówże, dziecko.
– A tak..., partyzanci zastrzelili komendanta żandarmerii niemieckiej. Ale uciekli szczęśliwie. W mieście jest jakoś dziwnie, więc wróciłam wcześniej.
– Z panem leśniczym – zauważyła z przekąsem kuzynka Domicela.
– Bo on wracał zaraz. Spotkałam go tam przypadkiem – wyjaśniła
pospiesznie Krysia.
– Zastrzelili? Komendanta? Partyzanci? Co ty wygadujesz? I jesteś
taka wesoła? I roztrzepana taka... Stało ci się coś? – dopytywała w najwyższym stopniu zdumiona pani Bornikowska. – To przecież spowoduje straszne represje, a ty tak się zachowujesz, jakbyś wróciła z udanego
balu. Krysiu, co się z tobą dzieje?
– Nic, mamo, mi się nie stało. Jestem tylko zdenerwowana i... i zmęczona. Przepraszam, ale chcę iść do siebie – odpowiedziała Krysia
zmieszana i wstała od stołu, zostawiając domowników zaskoczonych
jej niezwykłym zachowaniem.
Gdy Krysia znalazła się w swoim pokoju, zdała sobie sprawę, jak
niedorzecznie wypadło jej zachowanie. Ale i to przestało ją nagle obchodzić.
– Kocham, Kocham! Jestem taka szczęśliwa! Co mi tam cały świat!
Jej myśli kłębiły się w radosnym uniesieniu. Siadała na otomanie, to
znów wstawała, nie znajdując sposobu na ujście nieopisanego napływu
radości, a wreszcie rzuciła się jak długa na łóżko na wznak i zaplotła
ręce na czole. Powoli, powoli myśli zaczęły się porządkować i z wolna
zaczął wracać spokój i opanowanie. Owładnęła ją teraz myśl o spotkaniu na przejażdżce konnej z Piotrem, do której dojdzie z pewnością już
jutro. On na pewno przyjedzie!
Po śniadaniu następnego dnia Krysia była już opanowana, lecz nie
udało się jej, pomimo starań, ukryć radosnego nastroju. Wiedziała, że
ujawnienie uczucia do człowieka nie ze swojej sfery wywoła ogólny
sprzeciw, u części domowników nawet potępienie. Nie była też tym
razem pewna, czy może liczyć na bezgraniczną dotychczas wyrozumiałość ojca i czy jego postępowe poglądy sięgają aż poza granicę mezaliansu. Wolała więc zataić swoje uczucie do jakiegoś czasu, kiedy ujawnienie stanie się nieodzowne. Kiedy by miało to nastąpić, nie miała na
razie wyobrażenia.
56
– W każdym razie nie powinnam… Nie należy robić tego już teraz
– postanowiła.
Podczas rozmowy przy śniadaniu temat wczorajszych wydarzeń
w mieście nie był poruszany. Wprawdzie także i innymi drogami dotarły już do Joachimowic wieści o poważnym incydencie podczas wczorajszego targu, podane jak zwykle w takich przypadkach w sensacyjnej
otoczce, ale nikt tego tematu nie chciał podnosić, uznając go w związku
z wczorajszym zachowaniem się Krysi za drażliwy. Krysia była przy
stole milcząca i wyraźnie myślami nieobecna. Zaraz po posiłku wyniosła się do swojego pokoju.
Panią Bornikowską nadal niepokoiło zachowanie się córki. Po dłuższej chwili poszła za nią z zamiarem wyciągnięcia jej na zwierzenia.
Oczekiwała, że jak to zwykle bywało przytulą się do siebie i gwarząc
podzielą się swoimi myślami, marzeniami. Tymczasem zastała Krysię
siedzącą przed lustrem zajętą makijażem twarzy.
– Wybierasz się gdzieś, Krystyna? – zapytała.
– Tak, na przejażdżkę konno, mamo.
– To nie jedź gdzieś daleko, bo zanosi się chyba na zmianę pogody.
– Jeszcze nie wiem gdzie pojadę – odpowiedziała wykrętnie. – Zresztą nie jestem z cukru, cóż mi tam deszcz.
Cisnęła się wprawdzie na usta pani Zofii uwaga, że deszcz zmyje
makijaż, ale ugryzła się w język i wyszła z pokoju. Poszła do sypialni.
Była zamyślona. Odruchowo i ona usiadła przed lustrem i sięgnęła po
puder.
– Ryżowa wojenna tandeta – pomyślała z niechęcią.
Krążąc myślami wokół zachowania się córki, odbiegającego od zwykłej dla niej poprawności, machinalnie przesuwała po twarzy łabędzim
puszkiem. Z zatroskaniem wpatrywała się w pojawiające się to tu, to
tam nowe zmarszczki.
– No tak. Ja się starzeję, a moja córka wchodzi w pełnię życia. Zakochała się. Moja Krysia jest zakochana. Tylko w kim? Dalibóg, nie
domyślam się. Nie zauważyłam, żeby się kimkolwiek interesowała –
prowadziła pani Zofia w myślach monolog w podnieceniu.
W pewnej chwili olśniła ją myśl. Przypomniała sobie uwagę Dosi, że
przywiózł ją z miasta leśniczy Kwietniewski.
– I masz ci los! Zanosi się na mezalians w rodzinie, jeśli to rzeczywiście o niego chodzi. Nie powiem Bronsiowi, przynajmniej na razie,
57
póki nie ochłonę. Może się mylę. Obym się myliła – biła się z myślami,
pełna zatroskania. Postanowiła czekać i obserwować.
Zwykle dwugodzinna przejażdżka Krysi trwała tym razem zaledwie
godzinę. Pani Zofia spojrzała na zegar, gdy usłyszała tętent galopu koło
domu. Zdziwiona tak gwałtownym wjazdem córki wyjrzała przez okno
i spostrzegła, że Krysia ściąga konia wodzami i jeszcze w biegu zeskakuje z niego. Za chwilę dały się słyszeć w domu pośpieszne kroki Krysi
po drewnianych schodach prowadzących na „górkę”.
Zaraz nazajutrz po wyjeździe „Mruka”, doczekawszy się w wielkim zniecierpliwieniu godzin przedpołudniowych, wsiadł Piotr na konia i pojechał pod Wielki Las. Był to stary bór poprzerastany z rzadka
dębami i bukami, stojący tu od niepamiętnych wieków. Wiodąca jego
skrajem droga leśna odcinała szmat lasu, który z jednej strony prześwitywał świetlistym tłem pól, a z drugiej zionął mroczną zieloną otchłanią, niemal tajemniczą bujną przyrodą. Droga ta, względnie prosta
i równa, zaczynała się wjazdem od strony rozległych pól i „z wiorstę
miała” – jak mówiono w miejscowej gwarze – po czym po przekroczeniu brodu leśnej strugi przechodziła w krętą i wspinającą się pod górę,
pomiędzy wystającymi głazami, rozjeżdżoną dróżkę.
Piotr nie miał wątpliwości, że Krysia mogła wybrać ten właśnie odcinek drogi leśnej dogodnej na konne spacery, mogący odpowiadać kobiecym upodobaniom. Gdy tam dojechał, przywitała go znana mu dobrze cisza lasu, podkreślana dyskretnie śpiewem ptaków. Jadąc stępa,
wpatrywał się w drogę, aby doszukać się śladów końskich kopyt, ale
po nocnej burzy droga była pełna zacieków naniesionego przez wodę
deszczową piasku i igliwia; stała się przez to nieczytelna dla tropiciela.
Kilkakrotnie przemierzył Piotr ten odcinek drogi, wyczekując z utęsknieniem pojawienia się karosza z amazonką w siodle. Wreszcie zaczęła
się zakradać do jego duszy rezygnacja. Powodowany jeszcze resztką
nadziei na dzisiejsze spotkanie stanął u wylotu drogi i wpatrywał się,
czy wśród pól coś się nie poruszy, ale pośród morza falującach dojrzewających zbóż nie było widać nikogo. Straciwszy wreszcie wszelką
nadzieję, gdy już słońce stanęło u zenitu, wracał Piotr zmartwiony nie
tylko nieudanym spotkaniem, ale głównie zagrożeniem utraty szans na
spełnienie swojej miłości, która zawładnęła nim całkowicie i bez reszty. Myślał, że Krysia była tu następnego dnia po wspólnym powrocie
58
z miasta, a nie zastawszy go, poczuła się dotknięta w swojej kobiecej
dumie i już na spotkanie nie przyjedzie. Ta myśl bardzo go przybiła.
Robił sobie z tego powodu wyrzuty, to się znów usprawiedliwiał, to
znów psioczył na złośliwość losu, który w tej sytuacji może się przekształcić w prawdziwe nieszczęście na całe życie.
– Skończył się mój sen, mój piękny sen o szczęściu – powtarzał sobie
w kółko, niezdolny teraz do racjonalnych rozważań.
W podświadomości nurtowała go jednak nieustępliwa myśl, której
jeszcze nie sformułował. Dopiero gdy oczekiwał na otwarcie wrót przez
parobka, nagle, jakby w olśnieniu, postanowił, że musi znaleźć sposób na
spotkanie się z Krysią, na wytłumaczenie się, na przeproszenie. Gdyby
nawet nie dała się przebłagać, to chciał jej koniecznie powiedzieć, jak
bardzo pragnął przyjechać. I ta myśl go już nie opuszczała. Najpierw
postanowił pojechać do Wielkiego Lasu w dniu następnym.
– Może i ona także nie mogła przyjechać... A nawet jeśli i była, to
może da się przecież udobruchać. Może jednak przyjedzie. Może...,
może... – pocieszał się na wszystkie sposoby.
Piotr wmawiał sobie, że Krysia sama dojdzie do wniosku, że jemu
coś stanęło na przeszkodzie. Pojechał więc w dniu następnym i kolejnym, i jeszcze raz, a Krysi ciągle nie było. Pocieszał się, że ona go, no,
przynajmniej lubi. Ale zaraz pojawiło się w jego głowie podejrzenie, że
Krysia chciała się tylko nim zabawić i wyobraził sobie, że teraz właśnie
zaśmiewa się w swoim towarzystwie z chłopa, który próbował przekroczyć zbyt dla niego wysokie progi. Taka myśl burzyła w nim krew.
Zdecydował stanowczo stanąć z nią oko w oko.
– Kobiety na to jest stać – mówił do siebie głośno. – To nie jest nic
nowego.
Zaczęła w nim narastać złość – i na siebie i na „niecną” Krysię –
a zaraz pojawiała się czułość i wyrzuty, jak on w ogóle mógł coś podobnego pomyśleć. Rozterkom nie było końca.
Upłynęło kolejnych kilka dni wśród udręki. Piotr wciąż bił się z myślami, szukając sposobu na dotarcie do Krysi. Upodobał sobie chodzić
w wolnych chwilach do stodoły. Kładł się wtedy wsoko na świeżym
sianie i marzył, i rozmyślał na przemian. Czas upływał mu na niczym.
Aż nagle zerwał się na równe nogi i kazał parobkowi osiodłać konia.
Gdy dziadek Wawrzyniec zajęty był za stodołą przeglądaniem kieratu, niespodziewanie pojawił się przed nim na koniu Piotr.
59
– Witajcie, dziadku Wawrzku. Szczęść Boże na robotę! – pozdrowił
dziadka Piotr.
– A dej Boze. A toś mie zaskoceł kiejby rekruta. Witojze, Pietruś,
kiejeś przyjechoł. Na wesele to bedzies prosieł? Jo ładuje kierot na zniwa, chocia jeich jescek nie widać, ino co zawdy lepi przódzi niźli pode
same zniwa na wyprzódki. Ano prowodź kónia na podwórze i łozkulboc go, to pogadowa ło weselu.
– Tylko popręgi popuszczę, bo czasu nie mam za wiele. A na wesele
poproszę was, dziadku, innym razem.
– Widać, co cie cosik przygnało, co w dziń robotny ześ przyjechoł.
No pódźwa, pódźwa. Idź przodkiem z kóniem, a jo za tobom, bo trza
zawierać za dupom, co by sie kury nie połozłazieły. Lisy ta i za dnia
poredzo.
Na wiadomość, że przyjechał Piotr, domownicy schodzili się powoli
do domu, aby uczestniczyć w rozmowach. Wszyscy byli ciekawi, co
nowego słychać w świecie, bo niewielkie i rzadko wydawane tajne gazetki nie dawały pełnego obrazu o wydarzeniach na wojennej arenie.
On zaś dopytywał wszystkich o ich sprawy, wesoło rozprawiając z rodzeństwem i żartując.
Gdy przyszedł czas odjazdu, Piotr wziął na stronę Stasia i coś mu
tłumaczył. Rozmowie towarzyszyła coraz żywsza gestykulacja, aż Staś
niemal wykrzyknął
– Jo zem chłop i póde z chłopami. Przystopiełem do Batalijonów
Chłopskich i nitko mie nie łodwiedzie.
– A ja też nie chcę ciebie odwodzić – odpowiedział Piotr uspokojająco. – Nie wiedziałem, że wstąpiłeś do BCh, a przecież pracowałeś na
rzecz Armii Krajowej, więc...
– Alem nie przysiengoł, a przysiegne w BCh. W te niedziele po spowiedzi, po sumie – odpowiedział porywczym tonem i z dumą w głosie
Staś.
– Masz już osiemnaście lat, więc uszanuję twój wybór. Tak czy inaczej obaj robimy to samo. W walce nasze organizacje stawiają sobie
wobec Niemców ten sam cel. Bacz tylko, Stachu, że celem głównym
jest państwo polskie. Teraz sprawa jest prosta, ale kiedy przyjdą bolszewiki, to wszystko może okazać się nieproste. Bacz, żebym się ciebie nie
wstydził. Jesteś młody, więc...
– Ady swój rozum mom – przerwał znów porywczo Staś.
60
– Ano dałby Bóg, dałby Bóg. Tylko Pan Bóg nim zbyt szczodrze
dzieci nie obdarował. No, ale sam nie jesteś. Dobrze, żebyś o tym pamiętał.
– Jo zem juści nie dziecko – naburmuszył się Staś. – Someś pedzioł.
W tym momencie Piotr objął, milcząc, brata ramieniem i przycisnął
go do siebie energicznym ruchem ręki w serdecznym uścisku. Szli tak
powolnym krokiem w milczeniu kilka chwil, a wreszcie Piotr, przybrawszy pogodny ton, zagadnął.
– Łapiesz to jeszcze raki, co?
– Ni mom lo kogój, to nie łape. Przecie ześ mi łodkozoł gazetków
nosić do dwora – odpowiedział Staś tonem wymówki.
– Tak było trzeba. Ale teraz chciałbym, abyś zaniósł panience raki
z listem.
Staś rzucił na brata bystre wymowne spojrzenie, z którego przebijało
pytanie i zdumienie. Na to starszy brat, śmiejąc się głośno, naciągnął
mu jednym ruchem ręki kaszkiet na oczy. W ten sposób zostało zawarte
porozumienie o wspólnej tajemnicy. Piotr wyjął z kieszeni zaadresowaną kopertę i wręczył ją bratu.
– No to póde na te raki – wesoło oświadczył Staś.
Po powrocie z ostatniego spaceru konnego Krysia stała się nieznośna
dla wszystkich. Zaszyła się w swoim pokoju, przy stole milczała, na
pytania odpowiadała monosylabami, na spacery nie jeździła, słowem
była odmieniona nie do poznania. Dopiero po paru dniach zaczęła dostrzegać, że kierowane ku niej spojrzenia domowników są jakieś dziwne, inne niż zwykle, że są to spojrzenia badawcze. To spostrzeżenie
sprawiło, że zaczęła je kojarzyć ze swoją postawą.
– Ależ ja jestem głupia – perswadowała sobie w myślach. – Z jego
powodu narobiłam tyle zamieszania w domu. A czy on na to zasługuje?
Przecież mnie zawiódł. Też coś! Phi! Jak on śmiał tak mnie potraktować! Dobrze, że o tym nikt nie wie. No, co za wiele, to niezdrowo, mój
panie Piotrze. – Trzeba z tym skończyć – postanowiła na koniec.
Gdy jednak Krysia wypowiedziała w myśli imię Piotra, ogarnęło ją
wzruszenie, a przez łzy pojawiła się przed oczami jego postać. Myślami
przebiegała chwile spotkań z nim, tak przecież mile odbierane chwile.
Nagle w przypływie głębokiej rozterki, zakryła twarz dłońmi i zapłakała. Siedząc na otomanie i kiwając się bezwiednie, tkwiła tak przez
61
dłuższą chwilę, ciągle płacząc. Wreszcie łzy przyniosły wyzwolenie od
napięć. Wstała i wycierając chusteczką oczy podeszła do lustra.
– Czego ja beczę? – rzuciła głośno pytanie, patrząc na swoje zamazane odbicie. Ni z tego, ni z owego zaczęła się śmiać wśród łez.
– No dobrze. Stało się. Niech tak będzie. Dość już z tym – wygłaszała chwila po chwili krótkie zdania, a wreszcie znów rzuciła się bezładnie na otomanę w geście bezradności.
Kiedy tak leżała, zapadając w umęczeniu walką z samą sobą
w drzemkę, usłyszała pukanie do drzwi.
– Chłopok przyniós raki – zakominikowała służąca. – Kce przedać,
ino jo ni mom pinindzy. Puścić to go, cy jak?
Staś wszedł do pokoju z kobiałką i nisko się ukłonił.
– Ależ ty wyrosłeś, Stasiu! Staś ci na imię, tak?
– A no Stanisłow zem niby jes. Raki zem przyniós – odpowiedział
rezolutnie Staś i, nie czekając na polecenie, wyciągnął spod warstwy
pokrzyw i raków kopertę i wręczył ją Krysi, po czym wziął w rękę kobiałkę, aby wzorem poprzednich dostaw zanieść ją do kuchni.
– Nie chcesz to zapłaty? Robisz, chłopcze, kiepski interes – zatrzymała go żartobliwą uwagą i po chwili wręczyła mu pieniądze.
Gdy Staś opuścił pokój, Krysia zaczęła rozrywać kopertę palcami,
nie sięgając w zniecierpliwieniu po nożyk do papieru. Na policzki wystąpiły jej wypieki, gdy czytała: „Okrutna i wielce mi miła Panno Krystyno! Od kilku dni okupuję aleję leśną w Wielkim Lesie, ale Panią
mogę sobie tylko na niej wyobrazić, przywołując Jej czarujący obraz
w pamięci i z głębi serca. Czekam, czekam w udręce na zmiłowanie.
Pełen nadziei Piotr”.
W pierwszym odruchu Krysia przygarnęła list do serca, które biło jej
teraz przyśpieszonym tętnem. Nie mogła w pierwszej chwili pozbierać
myśli.
62
Rozdział VIII
Ledwo świt zaczął się bielić na wschodzie, a we wsi jęły na potęgę
piać koguty, ludzie zaczęli wychodzić ze swoich domów i przystępować do codziennych obowiązków. Zaraz też i u Kwietniewskich dał
się słyszeć skrzyp otwieranych wrótni od stodoły, a z obory dochodziły
porykiwania krów. Wszyscy domownicy znaleźli się w obejściu, krzątając się przy swoich zajęciach. Dziadek Wawrzyniec i Maciej stanęli
do wideł przy wyrzucaniu gnoju z obory. Nagle od strony wsi zaczęły napływać niezwykłe, niecodzienne odgłosy. Najpierw pojawił się
warkot silników samochodowych, niesiony wiejącym od tamtej strony
wiatrem. Wkrótce umilkły, a w ich miejsce dały się słyszeć pojedyncze
strzały karabinowe, które wplatały się w ledwie tu słyszane ostre pokrzykiwania pojedynczych głosów i rozpaczliwe wołania ludzi.
– Cosik sie, widać, we wsi dzieje – pomyślał Maciej, przerywając
robotę. Kwietniewski wbił widły w kupę dymiącego obornika i oparł
na nich ręce, uważnie nasłuchując.
– Znoju bedzies kurzeł? Robota to robota! Dał się słyszeć z obory
głos Wawrzyńca.
– Pódźcie ino, łociec, a duchem! – odpowiedział pełnym niepokoju
głosem Maciej. – Słysycie to co, abo nic? – zapytał, gdy ojciec stanął
obok niego.
– A no nie bardzo. Tak kiejby...
– Strzylajo we wsi. Nie słysycie to?
Obaj stali tak znieruchomiali, rzucając na siebie od czasu do czasu
pytające spojrzenia, w których malował się niepokój.
– Miemce we wsi. Nie inacy. Ino łu kogój i za cym? – dociekał Wawrzyniec.
– Zdo sie, łu Władka Sikory. Dzicie, łociec, łogiń! – wykrzyknął Maciej. – Gore!
Najpierw ukazał się wśród ciągu domów błysk płomienia, który po
chwili rozrósł się w duży czerwony jęzor ognia, a nad nim zaczął wyrastać kłąb czarnego dymu. Ojciec i syn patrzyli jak zahipnotyzowani, gdy kopuła dymu zaczęła urastać w słup. Obaj stali wystraszeni,
wstrząśnięci i bezradni, zapatrzeni w nieszczęście dobrego znajomego,
ziomka. W pewnej chwili ich spojrzenia spotkały się w niemym porozumieniu bez słów: Żydzi.
63
Nikt z rodziny Sikorów nie ujawniał oczywiście, że przechowują Żydów, bo była to sprawa gardłowa, ale pewna niedająca się ukryć przed
oczami ludzi zmiana zachowań domowników i odmiana w trybie życia rodziny zdradzała tajemnicę, o której zachowaniu Sikorowie byli
przekonani, wmawiając sobie niedomyślność sąsiadów. Oni zaś przekazywali swoje domysły z ucha do ucha, aż wreszcie trafiły do uszu
niepożądanych.
Było już wiedzą powszechnie znaną, że Niemcy nie dopuszczają ludzi do gaszenia wzniecanych przez nich w takich przypadkach pożarów. Strzelali do każdego, kto chciałby udzielać pomocy pogorzelcom,
także i do straży pożarnych.
– Zapol se i mnie dej machorki – zwrócił się Wawrzyniec do syna. –
To je tak, Panie Boze łodpuść, kiejby Pon Bóg ło Sikorach zaboceł za
grzychy jakie abó co. Ady łóne przecie nie przezboźniki jakie, ino kiej
chłop z chłopa...
Papierosy wypalały się szybciej niż zwykle, a gdy dopalały się do
warg, wypadła z domu wystraszona w najwyższym stopniu Maria.
– Ło rety! Chłopy, widziałyśta? Cegój stoita, kiej te kołki w płocie?
Gore przecie, trza ratówać! Rusojta ze sie! – ponaglała.
Maciej przywołał żonę gestem i szepnął jej coś na ucho. Wtedy zamarła w bezruchu, trzymając dłoń na ustach. Gdy tak stali w trójkę,
dało się słyszeć kilka serii z karabinów maszynowych, a potem jeszcze
pojedyncze wystrzały. Wtedy zamilkł zgiełk ludzkich głosów, rozdzierających powietrze od początku najazdu. Dokonała się zbrodnia niebywała. Ludzie zostali spaleni żywcem, a ci, którzy w desperackim odruchu próbowali się wyrwać ze zgotowanego im piekła, padali od kul.
Gdy już nikt nie uciekał, oprawcy, radzi z dokonanej zbrodni, wesoło
dowcipkując i śmiejąc się rozgłośnie, wyczekiwali, popalając papierosy aż z zabudowań pozostaną tylko kupy dymiącego żaru.
W pewnej chwili Maciej potarł dłonią czoło, a spostrzegłszy stojącą
obok wstrząsaną spazmami płaczu żonę, podszedł do niej i otoczył ją
ramieniem.
– Cichoj, Maryś, cichoj. Łodmów pocirz za Sikorów. A niechta i za
łónych zydów – powiedział cichym głosem i, przeżegnawszy się, zaczął odmawiać modlitwę za zmarłych, a wraz z nim żona i ojciec.
Gdy tak stali, nie mogąc oderwać oczu od pożaru, spostrzegli postać
kobiecą idącą i biegnącą na przemian od wsi i niosącą coś na ręku.
64
– Ło Jezusie! Nie wydole! – wykrzykiwała słabym głosem. – Ratujta, ludzie!
– Ło, Matko Bosko, a dyć to Notalka Ślubersko – wykrzyknęła Maria.
Ale Natalka przebiegła obok zabudowań Kwietniewskich, nie patrząc w ich kierunku.
– Notalka, a stonijze ino! Kajze ty pódzies? Wróćze sie! – zawołał
Maciej, a widząc, że Natalka biegnie dalej, puścił się za nią biegiem.
Maciej zatrzymał kobietę, a widząc obłąkanie w jej oczach, chciał
przejąć od niej dziecko, które trzymała na ręku, ale ona wyszarpnęła
się, a wtedy dziecko zaczęło płakać. W takim stanie doprowadził kobietę do domu.
– Maryś, przygarnij ze jo ino, bo abo zły duch jo nowiedzieł, abo ino
zestrochano niemozebnie. Bo ta i nie dziwota.
W tym czasie nadbiegł od wsi mąż Natalki, Witalis. Z daleka coś
wykrzykiwał.
– Nie widziałyśta to moi Notalki? – dopytywał, zdyszany, jeszcze
z daleka.
Maciej wskazał ręką na dom. Witalis przebiegł obok niego i wpadł
do sieni. Maciej pobiegł za nim. W izbie znalazł Witalisa trzymającego
rozpłakane dziecko na ręku i tulącego drugą ręką szlochającą spazmatycznie żonę.
– Bóg wom zapłać, Macieju, a i tobie, Mańka. Notalce widać rozum
łodjeno. My przy Sikorach ło stajonko. Zesło ano ze dwa abo trzy pocirze i zajena się naso łobora. To my chciały ratówać, wydolełem ino
chudobe wypuścić, ale Miemce zaceny do nos strzylać. I za Notalkom
tako. A łóna nie boceła na to, ino wpadła do chałupy, chycieła Stasia
z kołyski i pognała wrzesconco w niebogłosy. Strzyloł za niom Miemiec, widzioł zem, jak do ni się składoł z karabina. Jo zem chybnoł
w sod. Miemiec i za mnom strzyloł. Lo Boga, Sodoma i Gomora! A tam
sie nase poli. Ło Boże miełosierny! – Witalis nie mógł się uspokoić.
Natalka wodziła po obecnych błędnym wzrokiem, a na twarzy stawała
się co raz bledsza.
– Ło Jezusie, a trzymojtaz jo, bo leci! – zawołała nagle Maria i podbiegła do Natalki, chwytając ją w pół.
– Patrzta, wiela krwie ś ni łusło – zawołała Józia, pokazując kałużę
krwi pod nogami kobiety.
65
Na te słowa Witalis oddał dziecko Marii, a sam przeniósł przelatującą już przez ręce żonę na łóżko.
– Notalka, nie łumiroj! Notaluś!... – zawołał zaraz, po czym osunął
się przy łóżku na kolana i szlochając zaczął się głośno modlić.
Po dłuższym czasie wpadł na podwórko Staś.
– Miemce łodizdzajo – zakomunikował zdyszanym głosem. – Widziołem jeich. Ponietktóre spaśne beły kiej wieprze. – Łobore Witalisa
ludzie tero goso. Łóny przestały strzylać i zbirajo się. Jo zem polecioł popod zastodolu, kiejem ino łoboceł dym i zacajonem się po drugi
stronie drogi. Widziołem, co i jak. Kiejem przylecioł, to tam beł jeden
wielgi łogiń, aze mie porzeło. Poleły się Sikorzyne pobudynki, krowy
rycały. Miemce stoły łokoluśko pobudynków Sikorów. Widziołem, kiej
Bronka wyleciała z domu i poleła się cało. Jezusie! A Miemiec złozeł
się do ni i strzeleł, to łóna łoboleła sie i leżała tako polonco... Jescek się
rusała... nieborocka.
Stasiowi twarz wykrzywiła się w grymasie bólu i łzy pociekły mu
ciurkiem po twarzy. Nie mógł dalej mówić. Wszedł do domu i zobaczywszy klęczących przy łóżku ludzi przyłączył się do modłów.
Następnego dnia po barbarzyńskim najeździe Niemców na Zazbrzę
z zabudowań Sikorów czerniały tylko zgliszcza zalegające wokół wysoko sterczących okopconych kominów. Obrzydliwy swąd spalenizny
przesycał powietrze, roznoszony wiatrem to po jednej, to po drugiej
stronie wsi. Z rozporządzenia sołtysa, Władysława Bańbury, mężczyźni
z najbliższego sąsiedztwa przystąpili do rozgarniania dymiącyh jeszcze
gdzieniegdzie opalonych głowni w poszukiwaniu ciał rodziny.
Ani wójt, ani urzędnicy gminy, ani także ksiądz nie śmieli przyjechać do pogorzeli, ponieważ Niemcy, odjeżdżając z miejsca dokonanej
zbrodni, wstąpili po drodze do urzędu gminy i zakazali wszelkich kontaktów z mieszkańcami wsi, w której doszło do naruszenia „niemeckiego prawa”, zakazu przechowywania Żydów. „Prawo jest prawem”
warczeli po swojemu i zapowiedzieli surowe kary dla nieposłusznych.
„Taki sam los spotka każdego, kto ośmieli się przechowywać Żydów
lub im pomagać” uprzedzali groźnie. Powszechnie było dobrze wiadomo, że tego rodzaju zapewnienia znani z wiarołomstwa Niemcy niezawodnie dotrzymają.
Na pogrzeb ofiar zbrodni, trzeciego dnia, wybrano czas popołudnia,
wiedząc, że „Krzyzoki” o tej porze nie przyjadą, bo na noc zaszywa66
ją się w swoich siedzibach. Pięć furmanek z ciałami Sikorów i jedna
z trumną z ciałem Natalki Śluberskiej zajechało przed Burasowy krzyż,
wyniosły znak Męki Pańskiej. Sam Buras, sklepikarz, fundator krzyża
ustawionego na niewielkim kopczyku, w podzięce za pomyślność gospodarczą, czekał obok nocnego stróża gminy i woźnego w jednej osobie, Adama Czai, na kondukt. Pełna twarz sklepikarza o cerze „ćwika”
wydała się teraz jeszcze czerwieńsza niż zwykle.
Gdy furmanki ustawiły się jedna obok drugiej, a wyrostek niosący
krzyż zajął miejsce przy furmankach z trumnami, Czaja wyszedł na
kopczyk i stanął przy krzyżu. Lekko się przygarbił, dłonie trzymające
kaszkiet splótł przed sobą, głowę nieco przechylił na bok, oczy wzniósł
ku niebu i zamrugawszy kilkakrotnie powiekami przybrał bolejącą
minę. Odchrząknąwszy raz i drugi, zaczął pogrzebową przemowę.
– A łoto widzita zołobne słuchoce, zeły, beły s nami, cieseły sie Bozemi łaskami, Pana Boga kwoleły, bo krześcijany beły wierzonce i na
łokwiare grosa nie poskopiały, terozki leżom se nicegój nie cujoncy, bo
tako widno beła wolo Bosko... Ino ze tero palice wrazieł som Lucyper,
za przeprosyniem Pana Boga (tu Czaja przeżegnał się, a za nim wszyscy żałobnicy), boć nie Pon Bóg ady nasłoł łónych Krzy...., ten, tego..,
co by tako straśno śmierć zadać, co by jeich polić zywcem. Słychane
to je, co by stworzynio Boskie polić za zycio, przeć najstorse ludzie
tego nie pómno, a póno Tatary tako robieły w łońskich casach, dyć łóne
dzikie beły i łobcy wiary. Ano niezbadane so wyroki Boskie, ino, zołobne słuchoce, casami sie we łbie moci tak, co by bez to trza do świnty
spowiedzi przystopić.
Czaja przerwał na chwilę, bo wzruszenie nie pozwalało mu mówić.
Stał tak z przechyloną głową i z oczami utkwionymi w chmurach,
z rozwianą siwiejącą czupryną. Jego wzruszenie udzieliło się i pozostałym uczestnikom żałobnej uroczystości, bo dało się słyszeć tłumione
chlipanie, a ten i ów przecierał oczy wierzchem dłoni.
– Wos, Władysławie Sikora – zwrócił się po chwili Czaja w stronę
pierwszej z brzegu trumny, gdy odzyskał mowę – zegnomy syćkie ludzie, tkóre tu so, co wos zastrzeleły Niem... ten, tego..., kiejeście wypadli z siekierom na tego, co wom podpoleł strzeche, bo zeście nijak nie
zdzierzeli, chocieście łebski i na schwoł chłop beli. Na wielgom siełe
wom popadło, kiejeście ano staneli łobcym naprzeciw bronić, a nie dawać łojcowizny. Padliście łu proga. Nie na wojnieście polegli, inościeś
67
ni mentole przynieśli, a łu swojego proga jako ten mocorz, co wielgi
jes do kóńca. Nie serce Ci we złości pekło, ino co wrazy kulce ześ na
ten roz nie sprostoł, nie beło przeć łobrady. Cóześ cuł, Władek, w tamte
pore, nie rzeknies juści nikiej nikómu. My ano wiemy, bo my so z ty
samy ziemi wyrosłe, z ty samy gromady i jednako cujence. Władek, ło,
Władek, niech Ci ziemia lentko bedzie!
Wśród zebranych podniosły się szlochy. Czaja stał przez chwilę, teraz wyprostowany i z hardo podniesioną głową, zapatrzony hen w dal,
jakby chciał dopatrzyć się jeszcze odchodzącego bohatera. Po chwili
zaczął Czaja mówić znów, walcząc ze wzruszeniem, ale głosem zmienionym, płynącym skądsiś z głębi krtani.
– Zegnomy ciebie, Józefka. Cóześ ano i ty, nieborocko, cuła, kiej
ci dym nijak dychać nie doł, ano kiejeś widziała dziecka twoje, co łod
zoru i dymu, co się wzeroł ano w łocy, ano w dudy, sie łu nogów twoich sfijały, ano kiej charcały cierpionce i chytały ciebie, co byś jeim
ratonek doła, boś matka przeć, i kiejeś patrzała, kiej łóne dziecka ze
skwierconcemi łod zoru włosami łuciekały, a na twoich łocach łóne, te
psubraty Niem..., ten, tego... zastrzeleły. Kiej Bronia nicym pochodnio
jako leciała na łoślep i padła, a skónać biedula ni mogła. Cóześ to cuła,
Józuś, co? Ano i cóześ to cuła, Józuś, kiej ci się na głowe sfoleły głownie gorejonce? Cóześ cuła, jeźli ci wprzódzi serce się nie łozpukneło
łod boleści niemozebny po śmierci łokropaśny twoich dziecków i chłopa? Cóześ... Nie powis to noma tero? A i nie powis, chocia byś ta i za
Boskom sprawom mogła, bo byśwa i nie pojeny pewnikiem.
Nikt nie mógł po tych słowach nad sobą zapanować. Szloch się rozległ głośny wśród gromady żałobników. A Czaja stał na kopczyku pod
krzyżem ponad tłumem i walcząc ze wzruszeniem mówił głośno, niemal krzycząc.
– Zegnomy i ciebie, Stasiu. Na parobka ześ wyrós śwarnego, dziołche by ci beło ino brać, a dziecka płodzić na chwałe Bozom, aleś pod
kiej ten dembcok młody, po próźnicy nijaki, nie na wojnie, ino po próźnicy. Zegnomy i ciebie Stefciu, co ześ łoknem z kómory łuciekała przed
wściekliznom, co łotoceła chałupę i juz, juześ beła za krzokami kiej cie
z masynowego karabina psiekrwie ścieny. Bujnoś beła dziewka a sfinełaś sie kiej ta ścieto lelujo bioło, a zycie z ciebie schodzieło i schodzieło
i ni mogło zyńść, aześ na recach dobrych ludzi łocy zawarła w dziń
jasny i do zycio piekny. Zegnomy i ciebie, Bronciu, dziołusko mieło,
68
co ześ złego nie zaznała nikiej, ino w ten roz, kiej miasto nieba piekło ci
się łozwarło. Cóześ myślała w tamte pore ło ludziach, dziecko, co? Ano
nie powiś i ty nom, to ta ady, zdo sie, lepi. Tero twoje miejsce pomiedzy
janiołami, to śpij se, Bronsiu, śpij tero spokojnie. Ano i ciebie, Notalko,
tako zegnowa i nijak pojoć nie mozewa, co cuło serce twoje, kiejeś łunosieła, sama raniono, swoje dzieciotko bele łod swoi chałupy nojdali.
Zycieś postrodała, ino co dzieckoś łod śmierci łobrónieła. Serce twoje
boleść ścierpiało, ino głowa nie mogła nijak.
Nikt już nie mógł patrzeć na trumny ani na stojącego na wyniosłości
Czaję, ani na masywny krzyż Burasowy. Łzy zalewały wszystkim oczy.
Czaja zaś wciągnął z wysiłkiem powietrze do płuc, aby zdołać jeszcze
wygłosić ostatnie słowa.
– Tero, chłopy, chytojta za lice. A tero kónie kare, i siwe, gniade
i kaśtany zawieźta nase somsiady na ziemie poświncono, wselako duse
jeich juści siedzom w niebiesiech po prawicy Boga Łojca. Jamen!
Zebrany pod krzyżem tłum zaczął się poruszać. Załzawione oczy
rozglądały się za tym, co im czynić wypada. Kondukt, poprzedzony
krzyżem niesionym przez młodego sąsiada Sikorów, ruszył powolnym
krokiem wśród zawodzenia kobiet śpiewających pieśni żałobne i odmawiających modlitwy. Cała wieś ruszyła tłumnie za trumnami w drodze do kościoła i na cmentarz w sąsiedniej wsi. Na miejscu zostali tylko
ludzie starzy i małe dzieci, dla których droga była zbyt uciążliwa. Oni
pozostali na miejscu wraz z Czają, pod krzyżem odmawiając litanię za
zmarłych.
Na drugi dzień po tragedii podjęto próbę wydobycia Żydów z ich
kryjówki wykopanej pod stodołą, lecz żar, który na nich się zwalił tam
w dole, jeszcze nie wygasł.
W dniach następnych życie we wsi wracało powoli w swoje łożysko
po wstrząsie wywołanym najazdem Niemców, tylko czarne zgliszcza
w środku wsi długo jeszcze nie pozwalały ludziom zapomnieć o tragedii, jaka rozegrała się tu nagle i w sposób przerastający okrucieństwem
wszelkie pojęcie o istnieniu ludzi, którzy mogliby zdobyć się na podobny postępek.
69
Rozdział IX
Koń szedł kłusem, a gdy przechodził w galop, Krysia powściągała
go lejcami. Spokojny miarowy krok konia zdawał się sprzyjać układaniu się myśli, które teraz wyrywały się gwałtownie spod narzucanego
sobie rygoru i pędziły swobodnie ku postaci ukochanego.
– On nie może dostrzec, że mi na nim zależy – postanowiła. – „Owóż
oni muszą zawsze kobietę zdobywać, a kobieta powinna na to pozwalać, ale też musi być nigdy niezdobytą twierdzą” – powtarzała sobie
Krysia naukę babci Anastazji. – Muszę się zachować dyplomatycznie.
Tak, tak, mój piękny panie Piotrze, spotka pan Krystynę odrobinę wyniosłą, ale też i odrobinę prowokującą. Tylko spokojnie, panno Krysiu,
– przemawiała do siebie głośno, gdy zbliżała się do skraju lasu. – Nie
możesz wypaść z roli.
Aleję leśną, jak ładnie nazwał w liście leśną drogę Piotr, zastała Krysia pustą. To zaskakujące spostrzeżenie wprawiło ją w zdenerwowanie,
a w głowie poczuła zamęt, nie mogąc zebrać myśli. Postanowiła przejechać kawałek drogi po „alei” i zawrócić, i pognać na oślep, byle jak najdalej stąd i nigdy tu nie wrócić. W głowie poczuła natłok wojowniczych
myśli i wzburzenie mącące spokój po afroncie Piotra. Ale gdy dawała
ostrogę koniowi, spostrzegła poprzez listowie podszycia leśnego ruszający
się koński łeb. Serce podskoczyło jej w tym momencie do gardła i zawładnęła nią nagle radość i... przekora. Puściła konia w cwał. Po chwili usłyszała za sobą tętent końskich kopyt. Odwróciła nieco na bok głowę i kątem
oka dostrzegła postać Piotra pochyloną nad łbem kasztana. Gdy zbliżał się
tuż, tuż, zajechała mu drogę. I tak raz po raz, to z lewej, to z prawej strony
napotykał Piotr przeszkodę nie do przebycia. Krysi spodobała się nawet
ta zabawa, w której czuła się zdobywaną, ale też sprawiało jej satysfakcję
poczucie przewagi. Nawet spowolniała bieg karosza, aby zwiększyć liczbę
swoich zajazdów. Ten szaleńczy i niebezpieczny wyścig po nierównej drodze trwał niezbyt długo, a skończył się, gdy droga zaczęła się zwężać. Nad
strumieniem, przy którym kończyła się „aleja”, Krysia gwałtownie zatrzymała konia i w tym momencie poczuła, że Piotr ją obejmuje, przechyla ku
sobie i całuje ją mocno w usta. Pocałunek nie trwał długo. Oboje dyszeli
ze zmęczenia i wrażeń. Spojrzeli sobie w oczy uszczęśliwieni, po czym
Krysia skłoniła głowę na ramię obejmującej ją ręki Piotra i trwali tak przez
chwilę, aż oddechy się uspokoiły. Wówczas Piotr zeskoczył z konia i wy70
ciągnął ręce ku Krysi. Po chwili stali już obok siebie, a Piotr objął Krysię
i powoli, z lubością, przyciągnął do siebie. Oboje zatopili się w pocałunku. Krysia odczuła jakąś błogą niemoc. Pragnęła, aby ten stan cudownego
uniesienia trwał długo, jak najdłużej, aż wreszcie z tego stanu półprzytomności obudziły ją pocałunki, którymi obsypywał ją Piotr po twarzy i szyi.
Wtedy lekko odsunęła Piotra.
– Krysiu, Krysieńko, kocham cię, kocham cię ponad wszystko na
świecie – mówił głośnym szeptem.
– Ja ciebie też kocham, mój Piotrusiu – wyszeptała Krysia resztką,
wydawało się, sił wyczerpanych odurzającym uniesieniem.
Po chwili znów tulili się do siebie, oddając nawzajem słodkie pocałunki. I tak przytuleni do siebie zaczęli iść po „alei”, a gdy doszli do
połowy, nie widząc nic wokół siebie, zatrzymali się wreszcie i spojrzeli
w kierunku swoich koni.
– Nie mamy koni! – wykrzyknęła Krysia.
Wtedy znów spojrzeli sobie głęboko w oczy, po czym zaczęli się głośno śmiać, stojąc tak naprzeciw siebie. Ani wyszystkie konie świata, ani
sam świat cały nie były w tej chwili ważne. Liczyli się tylko oni, tylko
oni sami dla siebie. Wreszcie śmiech zaczął słabnąć, a wówczas ujęli
się za ręce i z dłonią w dłoni szli ku swoim wierzchowcom, które zastali
skubiące trawę nad strumieniem. Piotr podszedł do nich i uwolnił od
wędzideł. Sami usiedli na omszałym pniu zwalonego drzewa i przez
dłuższy czas trwali tak bez słowa, napawając się swoim szczęściem.
– Moja najmilsza Krysieńko – przerwał milczenie Piotr. – Od czasu
poznania Ciebie myślę tylko o tobie. Przemyślałem chyba wszystko
i wymyśliłem rzeczy cudowne.
Krysia położyła mu wtedy palec na ustach.
– Ja też myślałam tylko o tobie i wymyśliłam rzeczy jeszcze cudowniejsze – powiedziała, zbliżając swoją twarz do jego twarzy.
Znów nastąpiła wymiana pocałunków i uścisków. Świat zamknął się
im w małym zakątku lasu nad strumyczkiem bez nazwy, a czas wydał
się jakąś niezrozumiałą abstrakcją.
Kiedy tak siedzieli uszczęśliwieni spotkaniem i wyznaniem uczuć,
usłyszeli lekki szelest w pobliżu. Niedaleko spoza krzewów podszycia wysunęła się ostrożnym krokiem sarenka. Ominęła konie i nagle
zatrzymała się, patrząc na nich zdumionymi oczami, po czym nagle
jednym susem zniknęła w zaroślach.
71
– Sarny wychodzą już na pola i łąki na żer – zauważył Piotr. – Krysiu, kiedy się spotkamy? Tyle mam ci do powiedzenia... Nasze położenie nie jest łatwe...
– Co mi tam położenie, Piotrusiu – zawołała porywczo Krysia. – Ty
pewnie coś wymyślisz, a ja już wymyśliłam.
To rzekłszy Krysia ujęła obiema rękami twarz Piotra, pocałowała go
głośno w usta, po czym podeszła do karosza, okiełznała go, wskoczyła
na siodło i pomachawszy Piotrowi ręką pognała środkiem „alei”. Odurzona radością, unoszona na skrzydłach sunącego chyżo nad ziemią karego pegaza, nie czuła nic poza samym szczęściem. Piotr siedział nadal
na pniu, jakby bał się ruszyć z miejsca, aby nie spłoszyć szczęścia,
które, wydawało się, siedziało nadal obok niego.
Krysia wracała do Joachimowic, jadąc szalonym pędem. Piersi
rozsadzała jej radość. Przed domem zsunęła się z konia, klepnęła go
pieszcztotliwie po zadzie i karosz truchtem pobiegł do stajni.
– Nie mogliśmy się na ciebie doczekać i zjedliśmy obiad sami – powiedziała pani Zofia na przywitanie córki. Cóż to ciebie tam gdzieś w polu
zatrzymało tyle czasu? – zapytała, bacznie przyglądając się córce.
– Ty, Zońka, nie bądź wścibska zanadto – wtrąciła babcia Anastazja.
– Po cóż ty ją masz zmuszać do szukania wykrętów, ha? Panna piękna,
że daleko szukać, toż może i ona mieć swoje sekrety. A jak ty ją wychowała, takąż i będziesz ją teraz miała. Ot, co tobie powiedzieć. Nie
czas teraz martwić sje. A co by ty i wymyśliła, to wojna i tak wszysko
pokiereszuje, toż i na cóż wszelki frasunek.
Krysia rzuciła babci wdzięczne spojrzenie, ale babcia Anastazja
wpadła w trans.
– Krysja, ta ty odwróć sje do mnie tyłem. No, czemóż to nie chcesz?
Dosja popatrz no ty na sempiternę Krysi, czy jak wy tam to nazywacie.
Zielona ona, ha? Taż ja tobie, Krysja, na imieniny sprezentuję zielone
bryczesy, ot i nic znać nie będzie na twoich pośladkach, bo na białych
czyta sje jak w otwartej księdze. Tak nie do nabożeństwa, znaczy sje.
Ale ty nie przejmuj sje gderaniem babuni. Ja toż tylko chciałaby powróżyć twoją przeszłość, Krysja, nie z ręki i nie z kart, a z twoich pośladków. A tobie, Zońka, ja powiem: ty nie przejmuj sje, nie ma jeszcze
czym. Ja to widzę. No tak, Krysja, dobra ja wróżka?
– Uwzięłaś się, babciu, na mnie i wsiadłaś jak na łysą kobyłę – odpowiedziała z nadąsaną miną Krysia. – Ja teraz pójdę do kuchni coś zjeść,
72
a potem odpocznę u siebie, spotkamy się przy kolacji. Jestem pewna, że
w dobrych humorach, bo ja mam doskonały.
Po tych słowach Krysia skierowała się ku wyjściu, starając się, bez
powodzenia, nie pozwolić oglądać się z tyłu.
Po kolacji, która upłynęła w dobrym nastroju, Krysia zaprosiła Dosię
do siebie do pokoju.
– Zapraszać ciebie nie muszę, wiesz o tym, ale dziś mam do ciebie
sprawę. Przyjdziesz? – zapytała kordialnym tonem.
Kuzynka Dosia, drobna, szczuła, gładka na buzi, sprawiała wrażenie nigdy niestarzejącej się osóbki. Wiadomymi tylko sobie sposobami
wchodziła Dosia w posiadanie sekretów całej chyba okolicy, z których
w sposób taktowny robiła użytek. Była powiernicą wszystkich w rodzinie, darzoną pełnym zaufaniem.
– Dosieńko, chcę cię prosić o wręczenie tego listu – powiedziała
Krysia, gdy Dosia się u niej pojawiła – listonoszowi. Nie chcę wywoływać plotek wokół mojej osoby wśród gminu. Jest to list do leśniczego
pana Kwietniewskiego. Zrobisz to? Bardzo cię proszę.
Krysia objęła Dosię i ucałowała ją w policzek. Dosia zrobiła minę
wszystko rozumiejącej osoby i zwróciła się ku wyjściu.
– Ależ zostań. Przecież nie jesteś listonoszem. Siadajże, proszę.
Obie panie przysiadły na otomanie i Krysia długo, do późnego wieczoru, opowiadała kuzynce o spotkaniu z Piotrem. Obie miały wypieki
na policzkach i obu im błyszczały oczy – jednej ze szczęścia, drugiej
z ciekawości.
Jedną z pełnionych przez Dosię ról w domu państwa Bornikowskich
było zaopatrzenie w artykuły domowego użytku. W związku z tym jeździła ona regularnie do miasta. Tym razem, w kilka dni po spotkaniu
Krysi z Piotrem na leśnej randce, do miasta wybrała się z nią Krysia.
Tam weszły obie do cukierenki, gdzie czekał przy stoliku Piotr. Krysia
przedstawiła go Dosi, po czym wszyscy zjedli po ciastku do kawy zbożowej z mlekiem. Dosia, pełniąc mimowolną rolę przyzwoitki, wyszła
załatwiać sprawunki, zostawiając oboje zakochanych sam na sam ze
sobą.
– Nie wyobrażasz sobie, Krysieńko, jaki jestem szczęśliwy. Widzę
ciebie znowu i nie mogę w to uwierzyć. Tyle przeszkód czai się w spełnieniu moich, naszych planów – zaczął dość chaotycznie rozmowę
Piotr, gdy wyszła Dosia.
73
– I ja też, i ja też, Piotrusiu – odpowiedziała Krysia z pewnym uniesieniem, lecz głosem spokojnym.
Piotr zauważył ten spokój i nie wiedział, jak go sobie tłumaczyć,
podejrzewając, że może to być oznaka pewnej oziębłości, może nawet
zmiany stosunku do niego. Nasunęło mu się na myśl przypuszczenie,
że jego zachowanie w „alei” Krysia odebrała jako natarczywość, może
i jako przejaw prostactwa. Przyglądał się jej więc ze zwiększoną uwagą, pełen napięcia. A Krysia przybrała w pewnym momencie wyraz
twarzy, jakby miała coś ważnego do powiedzenia, co pogłębiło jeszcze
niepokój Piotra.
– Wiesz, Piotruś… – zaczęła Krysia – …po tym naszym zwariowanym, ale cudownym spotkaniu nie mogę sobie dać rady. Zabiłeś mi,
Piotrze, ćwieka, jakby powiedziała moja babcia, że i obuchem nie wybijesz – dodała ze śmiechem.
– A to muszę wykupić wszystkie obuchy w okolicy i zakopać je głęboko w lesie – odrzekł Piotr również ze śmiechem, teraz już odprężony,
nie dbając w podnieceniu o sens i elegancję wypowiedzi.
Gdy tak rozmawiali roześmiani i radośni, otworzyły się drzwi i weszło dwóch Niemców, żandarmów. Powiało nieprzyjemną atmosferą. Podeszli do stolika i zażądali okazania dokumentów, po czym, po
kontroli, wyszli z lokalu, w którym jedynymi gośćmi byli tylko Krysia
i Piotr. Po wizycie Niemców obojgu już śmiać się nie chciało. Rozmowa zeszła na rzeczowe tory.
– Krysiuniu moja – Piotr zaczął mówić głosem przyciszonym, ale
tonem uroczystym. – Moja kochana, czy ty myślałaś czasem o tym,
o czym ja marzę? Wiesz co mam na myśli...
– Ja marzę o tym samym, mój Piotrusiu, mój kochany. Oboje wiemy,
jakie czają się przeszkody. One występują głównie po mojej stronie.
Mamy teraz jeszcze pół godziny na omówienie tych spraw – powiedziała Krysia, spoglądając na zegarek. – Potem przyjdzie kuzynka. Mój
Piotrusiu, oto mój plan, przemyślałam go starannie. Powiem moim rodzicom, że zaręczyłam się z tobą…
Piotr przerwał jej w tym momencie gestem i nerwowym ruchem ręki
wyjął z kieszeni małe etui, otworzył je powoli i uchwycił palcami z namaszczeniem pierścionek. Potem, patrząc Krysi w oczy, ręką trzymającą pierścionek wykonał gest w jej kierunku. Krysia, zażenowana i zaskoczona, wysunęła w odpowiedzi swoją dłoń. Gdy pierścionek znalazł
74
się już na jej palcu, Piotr ujął dłoń Krysi i ucałował ją, zatrzymując przy
ustach przez dłuższą chwilę. Zapanowało uroczyste milczenie, które po
chwili przerwał Piotr.
– Więc powiesz rodzicom... Jakże jestem szczęśliwy, Krysieńko.
Uwierzyć nie mogę, nie mogę, ale jestem w siódmym niebie! A wiesz,
moja kochana, życie jest takie piękne, tak warto jest żyć! Nie ma na
ziemi szczęśliwszego...
Piotr nie mógł dokończyć myśli, bo właśnie w otwartych drzwiach
cukierni stanęła Dosia.
– Jestem trochę wcześniej, bo, wyobraźcie sobie państwo, nic nie
można dostać, no, wielu rzeczy nie kupiłam i trzeba będzie osobno po
nie przyjeżdżać. Pewnie się nie nudziliście – zauważyła domyślnie. –
Ale... – popatrzyła na nich uważnie. – Co wam się stało? Jesteście tacy
jacyś..., zaszło coś przykrego? – dopytywała.
– Raczej nie – odpowiedziała nieco zmieszana Krysia.
– Tylko patrol żandarmerii popsuł nieco nastrój – dodał opanowany
już Piotr. – Legitymowali nas.
– Skoro tylko o to chodzi, to zamówmy jeszcze po ciasteczku i wynośmy się z tego ponurego miasta na naszą, na nasze wsie. Zgoda?
Po wyjściu z cukierni Piotr pożegnał panie, oznajmiając, że ma sprawę do załatwienia w swoim urzędzie. Krysia, korzystając z chwili nieuwagi Dosi, szepnęła przed rozstaniem Piotrowi, kończąc przerwaną
w lokalu rozmowę.
– Wiem, Piotrusiu, życie jest takie naprawdę radosne. A pierścionek
jest doprawdy piękny – dodała z zalotnym uśmiechem.
Póki bryczka toczyła się z głośnym turkotem po bruku ulic, panowało na niej milczenie, dopiero za miastem, na polnej drodze, gdy jechała
cicho po miękkim podłożu, odezwała się Dosia.
– Przystojny jest ten twój leśniczy, nie ma co. Pięknie się razem prezentujecie. No i ten mundur... Gdybym była młoda... No, ale nie jestem,
więc dajmy sobie spokój z fantazjowaniem – zakończyła z desperacją
w głosie i z głębokim westchnieniem Dosia. – Więc weź go sobie. Widzisz, jaka jestem wspaniałomyślna – zażartowała, śmiejąc się.
Tę rozmowę obie panie skwitowały wymianą rozbawionych spojrzeń. Przez całą drogę mówiły o ploteczkach, które Dosia zdołała wywieść z miasta, mimo krótkiego w nim pobytu.
75
Rozdział X
Pod koniec października drzewa wyzbyły się już większości liści. Bukowa kwatera lasu usłana była zaczynającą gnić po wielodniowych szarugach grubą ich warstwą. W głębi lasu na zboczu niewielkiego wzgóreczka,
wśród plątaniny utrzymującej jeszcze gdzieniegdzie zieleń ostrężyny, tuż
przy zwalonej próchniejącej wielkiej kłodzie poruszyły się nagle liście,
po czym czyjeś ręce wyniosły od spodu skleconą z desek niewielką płytę pokrytą żółtobrunatnym dywanikiem liści. W otworze ukazała się brodata głowa starego człowieka, który z wyraźnym trudem wychodził na
powierzchnię. Za nim wypełzło z podziemia kilka jeszcze postaci, które
w pośpiechu rozeszły się w różnych kierunkach, zaczęły załatwiać potrzeby fizjologiczne, a następnie dreptać na małej przestrzeni lub stawały,
opierając się o pnie drzew. Wszystkie okutane były grubą odzieżą, skulone
z zimna, starające się tłumić kaszel. W zapadającym już głębokim mroku i mgle postacie te ledwie były widoczne. Stary człowiek powolnym
krokiem oddalał się i wreszcie zniknął we mgle. Dla pozostałych mieszkańców ziemianki długa jesienna noc wlokła się nieskończenie wśród całkowitej niemal ciemności, przygnębiającej ciszy i w poczuciu zagrożenia.
Świt poranka, zaznaczony rysującymi się w konturach na rozjaśniającym się bladym niebie nagimi gałęziami drzew, zaczął się z wolna,
jakby z ociąganiem rozlewać po lesie. Postacie ludzkie, poruszające
się teraz gdzieniegdzie spacerowym krokiem, znieruchomiały nagle na
odgłos złamanej pod czyimiś stopami gałązki. Jak na komendę przykucnęły lub położyły się na ziemi. Do otwartego wejścia kryjówki podszedł stary człowiek, zgarbiony pod ciężarem niesionego na plecach
worka. Został natychmiast otoczony przez oczekujących jego powrotu
mieszkańców nory. Brodacz usiadł na kłodzie i zaczął rozdawać porcje
żywności. Wszyscy jedli łapczywie w milczeniu, a potem podchodzili
do pobliskiego strumienia, aby zaspokoić pragnienie. Po jakimś czasie
weszli do włazu, który następnie został zamknięty od wewnątrz, nie
pozostawiając po sobie śladu.
Las zdawał się nie dawać oznak życia, do chwili, gdy na opuszczony przez ludzi teren wkroczyła wataha dzików. Niuchając niespokojnie
i chrumkając po swojemu, buchtowała za buczyną i innymi przysmakami, zostawiając po sobie poryte w ziemi kręte rowki. Po jej przejściu na
bukowej kwaterze zapanował w lesie od nowa jesienny spokój i cisza.
76
W ciemnej, ciasnej, wilgotnej, dusznej i bardzo niskiej, bo pozwalającej tylko na pozycję siedzącą, ziemiance panowała atmosfera oswojonego strachu i nieprzepartej woli przeżycia. Szelest drapania się poprzez odzież i głos tłumionego kaszlu były jedynymi oznakami życia
w norze. Czasem ktoś zaszlochał, ale po ostrych karcących słowach
starego człowieka płacz ustawał. Niekiedy wybuchała kłótnia na tle
nieznośnego losu i buntu przeciw beznadziejności, pozbawionej nawet
wiadomości o tym, co dzieje się na zewnątrz, a z czym ta garstka ludzi
wiązała wszak całą swoją niepewną nadzieję.
Ta noc i wstający właśnie dzień miały być ostatnimi spędzonymi
w lesie. Wprawdzie zaczęły się podobnie jak wszystkie poprzednie, ale
tym razem nikt już nie zasypiał, choć nadchodzący dzień najlepiej było,
jak zwykle dotychczas, właśnie przespać. Trwała ożywiona dyskusja
na temat przenosin. Nerwowe podniecone głosy przerywane kaszlem,
jedne energicznie wypowiadające się za przenosinami, i odmienne, wyklinające, pełne rezygnacji, manifestujące swój sprzeciw dobitnie głosy przeplatające się we wzajemnym przekrzykiwaniu przerodziły się
w kłótnię i chaos. Każdy sobie osobno mówił, kaszlał, płakał, przeklinał, stwarzając harmider, nad którym nie panował już stary człowiek.
Wreszcie wszyscy, zmęczeni, umilkli, a w ziemiance zapanowała atmosfera kolejnego nowego napięcia.
Następna noc była jeszcze głęboka, gdy właz do ziemianki został odsłonięty, tym razem odrzucony na bok gestem niechęci. Stary człowiek
energicznym, choć ociężałym ruchem wydostał się na powierzchnię,
przeszedł kilkanaście kroków i zatrzymał się, czekając na pozostałych.
Z włazu gramoliły się kolejne postacie i dołączały do niego. Gdy wszyscy już wyszli, stary człowiek ruszył bez słowa w las przodem, a za nim
poszli pozostali.
Niedaleko zabudowań Macieja Kwietniewskiego znajdowało się wyraźne zagłębienie gruntu, na którym rosło kilka brzóz okolonych krzewami
kruszyny. Do tego zagłębienia wprowadził swoją rodzinę stary człowiek.
Zabudowania Kwietniewskiego przesłaniał jeszcze mrok nocy i gęsty woal
mgły. Po niedługim czasie zaczęły piać we wsi koguty, a mgła stawała się
coraz jaśniejsza i wreszcie grupce ludzi zaczajonej w dołku ukazały się
nagle za powiewem wiatru zabudowania gospodarskie.
– Ludzie! – zdawały się mówić wymieniane między sobą w milczeniu, z błyskiem nadziei, spojrzenia.
77
Kiedy z kępy drzew dał się widzieć rozciągający się za stodołą sad,
a pies został uwiązany przy budzie, stary człowiek wstał i poszedł
w tamtym kierunku. Gdy znalazł się za ulem ustawionym przy drzewie,
ruszyła następna osoba i przycupnęła za następnym ulem. Wreszcie
wśród ujadania Zawoja przedostali się tam wszyscy.
– Cóze ten pies tak scyko? – zwróciła się do męża Maria, wracając
od furtki. – Ni ma tam nikogój.
– A no cosik tamok musi być – odpowiedział Maciej, wychodząc
z izby i biorąc do ręki kłonicę z sieni.
Jeszcze Maciej nie zdążył wyjść na zewnątrz, a w otwartej przez
gospodynię furtce ukazał się Zylbergeld. Zdumiony gospodarz zareagował natychmiast. Gwałtownymi ruchami zaczął przywoływać Zylbergelda do sieni.
– Ty ześ, zydzie, ady rozum postrodoł. W bioły dziń przychodzis.
Adyć wydos nos Miemcom na postwe. Zgłupiołeś do cna, Zydzie – wykrzykiwał stłumionym głosem Maciej. – Jo ino wyrze na drogę i wynocha mi w lass, cy kaj ci tam droga!
To rzekłszy Maciej wyszedł energicznym krokiem ku furtce, skąd
zaczął dawać znaki Zylbergeldowi, aby szedł. Ale Zylbergeld stał
z opuszczonymi rękami i ani myślał się ruszyć z miejsca. Pies szczekał
ciągle gwałtownie. Domownicy przerwali na to ujadanie swoje zajęcia
i wystąpili na podwórze, ciekawie się rozglądając. Maciej, widząc, że
Zylbergeld nie wychodzi z sieni, wrócił do niej pośpiesznie i wepchnął
go niemal w zdenerwowaniu do izby.
– Ty bejlisie, ty se myślis, ze jo nie wim, co z tobom zrobić? Zaro
cie załaduje na fure i zawieze do gminy. Tamok cie Miemce chyco kiej
dioboł dobro duse i wezmo cie w łobroty. Pódzies se ty prec cy nie?! –
wykrzyknął Maciej.
W izbie znaleźli się już wszyscy domownicy, zdenerwowani i źli na
intruza niosącego zagrożenie śmiercią.
– Wojtek – zawołał Maciej – zawrzyj psa w łoborze! – A zwracając
się do Zylbergelda, ciągle jeszcze wzburzony, wykrzyknął: – Pódzies,
zydzie abo nie!
– Maczeju – odezwał się wreszcie słabym głosem Zylbergeld – Mi są tu
pińć. Ny, wi, Maczeju, wi nas wszystkie pińć idźcie wsadzić na tego fura
i mi wszystkie idziemy jechać do te Deutsche, niech one nas wystrzelą. Mi
musimy już nie wyczymać. Mi wszystkie już idziemy nie wyczymać te zima.
78
– Cóześ ty pedzioł? Kąjeśta som?
– Za tego stodołe, w sad, schowane za ul.
Maciej w najwyższym stopniu zdenerwowany, zdawał się nie panować nad sobą. Patrząc na Zylbergelda z największą niechęcią, usiadł
na ławie.
– Dziecka, Wojtek do roboty! – rozkazał energicznie po chwili. – Juz
wos ni ma! Natłok myśli kłębiących się w głowie Macieja zaczął się
powoli porządkować. Przez chwilę siedział, patrząc przed siebie niewidzącymi oczyma. Wreszcie wstał i stanął przed Zylbergeldem, założył
ręce do tyłu i wysunąwszy głowę ku niemu, mówił z wymuszonym spokojem, powoli i dobitnie.
– Jo tu lo ciebie, zydzie, i lo twoi rodziny nijakiego mijsca ni mom.
Przesiedzita łu mnie do wiecora, co by wos nitko nie łoboceł, a ino
się ścimni pódzieta se nazod w lass. Juześta Sikorów wysykówały na
tamten świat, a tero chceta i moje rodzine spolić i cało chudobe? Niedockanie wase.
– Ny – poruszył się Zylbergeld. – Wi, Maczeju, co wi idziecie mówić, co? U Sikory poczebowali bycz Gliksmany. Wi nie idźcie mówić
takie rzeczyy!
– Nie widziołeś to, zydzie, łognia, nie słysołeś to strzołów, co? – wykrzyknął Kwietniewski.
– Ny, ja musiał widzieć dym, wielki dym. Aj waj, to Gliksmany już
nie idą żyć! Aj waj, takie nieszczenście, aj waj, giewałt! Aj waj! – Zylbergeld chwycił się rękami za głowę i kręcił się w kółko.
Na te słowa Zylbergelda, wyrażające ubolewanie wyłącznie z powodu swoich pobratymców, Macieja znów opanowało wzburzenie, ale
opanował się i usiadł na ławie pod piecem.
– Maryś – zwrócił się po chwili do żony opanowanym już głosem.
– Zawołoj Wojtka i powsodzoj łónych do pustych łuli. Łónych jes ćtyrech. Ino sie łuwiń, bo zaro przecie przyndzie Grzegolec do młócki. No
idź, idź! – ponaglał w zdenerwowaniu.
– A ty, zydzie, pódzies mi za dupom, ino kiej ci dom znak – zwrócił
się Maciej do Zylbergelda.
Kwietniewski ulokował Zylbergelda na strychu nad stajnią, rozumiejąc, że stary człowiek nie będzie w stanie przyjąć i znieść mocno
skulonej pozycji w ulu, i przykazał mu zachowywać się cicho, aby nie
zdradzić swojej obecności w stajni sąsiadującej ze stodołą. Potem wyj79
rzał do sadu, gdzie żona wraz z parobkiem kończyli wtłaczanie nieproszonych gości do uli.
– Trza łuwozać, co by sie Grzegolec nie postrzegli – pouczał potem
Kwietniewski swoich domowników. – Tak, kiej by nikiej nic!
Grzegolec uchodził we wsi za specjalistę od wkładania zboża do
młocarni. Gdy przyszedł, koń był już zaprzęgnięty do kieratu i pierwszy snopek pszenicy leżał rozwiązany na „stole” maszyny. Młocka została tego dnia zakończona z chwilą kiedy zapadający wraz z wczesnym wieczorem mrok nie pozwalał na dalszą pracę.
– Trza łónym dać przecie jeść, nim se pódo. Nie jadły bez cołki dziń
– zwróciła się Maria do męża, gdy Grzegolec poszedł do domu.
– Ano juści, co trza – odpowiedział Maciej z rezygnacją w głosie.
Z jego twarzy nie schodził wyraz głębokiej troski.
Podczas gdy dziewczęta przystąpiły do robienia klusek, a następnie nakarmienia Żydów, mężczyźni łącznie ze Stasiem naradzali się
w stodole. Sprowadzili do niej Zylbergelda, który przedstawiał sobą
opłakany widok. Jego włosy zbite były w kołtun, a z zawsze uchylonych bezzębnych ust wyciekała ślina i z zaczerwienionego nosa kapała
od czasu do czasu kropla śluzu. Twarz Zylbergelda była blada, chuda,
pełna bruzd i zmarszczek. Mętne zaczerwienione oczy wyrażały bezgraniczną rezygnację i, wydawać się mogło, obojętność na swój los.
Budził swoim wyglądem głębokie politowanie.
– Dostanieta, zydzie, zaro worzy, bośta ady nie wyzarte, a potym se pódzieta skodeśta przysły – powiedział Maciej. – A na droge dostanieta chleba.
Po tych słowach wszyscy popatrzyli na Zylbergelda z uwagą. A on
stał przygarbiony z opuszczoną głową, spoglądający spod czoła, spod
zmierzwionych brwi, milcząc.
– No tośwa się dogodały – stwierdził z niepewną ulgą Kwietniewski.
Zylbergeld poruszył lekko przecząco głową, spojrzał na Macieja
oczyma pełnymi łez i zaczął mówić słabym głosem.
– Mi som pińć. Mi poczebowało bycz dziewińć. Cztery, ony poczebowały kojfnąć.
Zylbergeld otarł rękawem oczy i nos i mówił dalej, przerywając co
chwilę opowieść.
– Wnuka, on poczebował bycz trzy lata stary, mi go zakopali, a potym... potym to jemu lisy wzięły i odkopały i... – Głęboki szloch
wstrząsnął całym ciałem Zylbergelda, który po chwili opowiadał dalej.
80
– Ryfkie, matka tego Izaak, ona poczebowała bycz moja córka, tyż poszła kojfnąć. Ona nie mogła przestać kaszel, ten kaszel poczebował ją
udusić. To mi ją poczebowli zakopać w głęboki dół, co miał pół wodę
– Zylbergeld wziął kilka głębokich oddechów i opowiadał dalej z rysującym się na twarzy wyrazem głębokiego cierpienia. – Czeci był mój
brat, Lejzor, on musiał bycz prima sort, git szewc. Lejzor, on był taki
sygit gruby Żyd, a w tego lasu to on poczebował sze zrobić jak tego kij.
Mi jego poczebowali zakopać w śnieg. Jak z tego śnieg poczebowała
iść woda, to mi jego nie mogli znaleźć. A moja żona, Szlaja, poczebowała dostać mysigine z tego rozpacz. To ona poczebowała chodzić po
tego lasu i śpiewać. Ptaszki poczebowali śpiewać w te wiosnę w dzień,
a Szlaja w noc to co mi mieli robić... – Zylbergeld zamilkł, a jego ciałem wstrząsało głuche łkanie. – W tego lasu poczebuje bycz nasz kirkut. Aj waj, aj waj... – powtarzał z rozpaczą w głosie.
Zylbergeld przestał mówić, tylko stał i kiwał się miarowo do przodu
i do tyłu na przemian i coś tam mamrotał pod nosem, ocierając go co
trochę rękawem. Upłynęło tak kilka długich chwil, wszyscy przeżywali
zasłyszaną opowieść w milczeniu. Ciemność zapanowała już w stodole na dobre. Wawrzyniec chrząknął w pewnym momencie głośno, aby
w ten sposób dać Maciejowi znać, że czas coś postanowić, ale Zylbergeld znów zaczął mówić.
– Maczeju, mi do tego las nie pójdziemy. Mi tam nie idziemy wyczymać. Szlus! – Po tych słowach ruszał tylko przecząco przez dłuższą
chwilę głową. – Wikluczowane – dodał na koniec z głęboką rezygnacją
w głosie.
– A co ty se, zydzie, myślis, ześ mi swot abo brat jaki? Co? Zydzie?
Myślis, co jo mom jedzynio przez liku? Przecie Miemce noma na kóntygenty zobirajo, a lo nos storco ino-ino i nie łostaje sie ani krzty na
przedoj. Jo pińciu gebów nie wydole wyzywić za Boga Łojca. Cegój ty
łode mnie akuratnie kces? Jo ni mom. Dostanieta jeść i idźta se, bo nie
łobradze – tłumaczył Maciej Zylbergeldowi, krążąc po bojowiu i gestykulując w zdenerwowaniu.
– Ny, Maczeju, mi poczebujemy mieć dolary. Zylbergeld jest żaden
szmondak. Zylbergeld jest porządny Żyd, ja idę wszystko z góry zapłacić.
– A nojno, przecie na torgu nie kupić zbozo abo źmioków, bo za to je
śtrof. Dólary se trza do zyci wrazić.
Po tych słowach Zylbergeld skierował na Macieja spojrzenie peł81
ne rozpaczy i rezygnacji, po czym podrapał się po głowie, rozejrzał się
wokół i wreszcie usiadł z trudem się pochylając na podłodze i oparł się
o deski zapola, sprawiając wrażenie, że wysunął już wszystkie ze swojej
strony argumenty i teraz już czeka obojętnie na to, co się będzie działo.
– To wi nas musicie zaszlachtować – odezwał się znowu po dłuższej
chwili milczenia. – Ja nie wim, Maczeju, co mi, Żydkowie, mamy robić. Ja wim co wi porządny człowiek, ale wi nas weźcie na te fura... Bo
ja nie idę wiedzieć co...
– Skoranie boskie z temi zydami – głośno wyrzekał Maciej. – Ino za
jakie grzychy ześ nos Panie Boze pokoroł?!
Po tych słowach Maciej prasnął w złości desperackim gestem czapką
o klepisko i wyszedł zamaszystym krokiem ze stodoły, a za nim pozostali domownicy. W stodole pozostał sam Zylbergeld. Na dworze było
już zupełnie ciemno.
Maciej wszedł do izby. Na jego twarzy malowało się wielkie zdenerwowanie. W świetle lampy naftowej widać było na dwóch donicach kluski krojone, a w żeleźniaku dymiło gorące mleko. Po kolacji
Kwietniewski wydał rozporządzenia zmierzające do zaopiekowania
się żydowską rodziną. Kiedy skończył, domownicy opuścili izbę, aby
wykonać otrzymane polecenia. Przez całą prawie noc przenosili część
siana ze strychu nad stajnią do wozówki. Pozostali tylko Maria, dziadek
Wawrzyniec, babka Marianna i Maciej.
– Swoim dzieckom ześ sprowodzieł śmierzć do proga – zwrócił
się Wawrzyniec do syna z ciężkim oskarżeniem, a zarówno słowa jak
i twarz wyrażały oburzenie i potępienie.
– A cózem mioł zrobić – zwrócił się Maciej do ojca nagłym spontanicznym odruchem. – Wydusić jeich temi rencami? – wykrzyknął
w najwyższym stopniu zdenerwowany, potrząsając wyciągniętymi
przed siebie dłońmi. – Przecie-em nie Miemiec. A mocie to jako rade,
to wyduście jo ano ze siebie!
Wawrzyniec nic nie odpowiedział, tylko długo patrzył na syna, jakby
dopiero co pojął, jak trudne było jego położenie. Patrzył z wyrazem
współczucia z powodu ogromu odpowiedzialności, jakie synowi wypadło przyjąć na siebie za rodzinę. Po chwili podeszła do Wawrzyńca
żona Marianna i pociągnęła męża za rękaw, aby wyszedł wraz z nią
na zewnątrz. W mieszkaniu Maciej Kwietniewski pozostał sam z żoną.
Dopiero po dłuższej chwili rozmyślania wyszedł z izby ciężkim kro82
kiem, jakby mu nagle lat przybyło, wziął w rękę drewniany kubeł i poszedł z nim do stajni. Gdy nieszczęśni lokatorzy znaleźli się na strychu,
Maciej wniósł jedyny konieczny tam sprzęt – kubeł.
– Icek, naści kubeł. Bedzieta f niego srały i jscały. Wojtek dorobi
pokrywe, co by waju gówna nie śmierdziały. Kubeł bedzieta wynosieły
same ino wtencos, kiej waju do znak Wojtek. W noc, znocy sie. No to
siedźta tam z Bogiem! Ino mi nie śwargotać głośno i nie dychać, bo
w stodole bedo łobce ludzie.
– Z Bogiem! – wykrzyknął, żegnając się znakiem krzyża. – Bo z ludziami – dodał do siebie pełnym rezygnacji głosem – nijako.
Na strych wchodziło się od wnętrza stajni przez otwór w powale zamykany klapą, przez który zrzucano siano dla koni. Teraz, gdy część siana
przeniesiono nad wozówkę, pozostała część przeznaczona została jako posłanie dla rodziny Zylbergelda. Kryjówka wydała się być zupełnie dobrym
schronieniem na zimę, bo ciepło od koni ogrzewało strych, a do stajni nikt
z obcych nie miał potrzeby zachodzić, tym bardziej na strych. Zylbergeld
przeznaczył odpowiednią kwotę pieniędzy na zakup pierza oraz materiałów na wsypy i bieliznę pościelową na czarnym rynku, a dziewczęta
poszyły, bo na strychu było zbyt ciemno aby można było posługiwać się
igłą. Żydzi darli całymi dniami pierze na pierzyny. Jedynym łącznikiem
z mieszkańcami strychu był Wojtek, który przynosił im posiłki.
Młocka, którą kontynuowano w następnych dniach, również przy
udziale Grzegolca, zastała już sytuację z Żydami opanowaną. Niebezpieczeństwo kryło się tylko w kaszlu, który męczył wszystkich mieszkańców strychu. Otrzymali oni polecenie, aby kaszląc zatykali sobie usta
materiałem. Poza tym liczono, że głośna praca młocarni dość skutecznie
będzie zagłuszać słabe odgłosy dochodzące znad stajni. Pozostała nadzieja, że wielką tajemnicę rodziny Kwietniewskich uda się utrzymać.
Po trzech tygodniach młocka została zakończona. Zima wystąpiła
w tym czasie w pełnej swojej krasie, ale i w całej surowości. Żydzi
znaleźli na ten okres względnie dobre warunki, natomiast w rodzinie
Kwietniewskich zapanował stan nieustannego napięcia. Dochodzące
czasem od strony wsi jakieś hałasy odbierano a to jako warkot samochodu, a to jako strzały. Wtedy wszyscy tężeli w zasłuchaniu i kierowali swoje spojrzenia na drogę od wsi. Dni upływały jednak bez wyraźnych zagrożeń, lecz w przygnębiającej atmosferze.
83
Rozdział XI
Wrześniowy wieczór nadchodził leniwie. Nadeszła szara godzina,
podczas której na zapalanie lamp było za wcześnie, a mrok wciskał się
już w każdy kąt mieszkania. We dworze joachimowickim była to zwykle chwila wytchnienia i odpoczynku, wyrażająca się błogą bezczynnością. W ten dosyć ciepły i bezwietrzny wieczór rodzina zgromadziła się
na tarasie przed głównym wejściem, mając świadomość, że korzysta
z ostatnich ciepłych jesiennych przedwieczornych chwil. Służba w podobny sposób korzystała z chwil odpoczynku przed progiem kuchni.
I tu i tam nie stroniono od ploteczek. Ruch na okolicznych drogach
i ścieżkach zamierał, zjeżdżały z pól ostatnie fury, robotnicy schodzili
do gumna. W obejściach chłopskich i dworskich wykonywano ostatnie
czynności gospodarskie dnia „za widoku”.
– Mamo, przyniosłam ci koc. Otul sobie nim kolana, bo znowu będziesz
narzekała na reumatyzm – zwróciła się do babci Anastazji pani Zofia.
– Chciałabym zauważyć, serdeńko, że ja zwyczaju narzekać nie mam
i doprawdy nie wiem, skąd ci w ogóle jest wiadomo o moim reumatyzmie – odpowiedziała z udanym oburzeniem pani Anastazja. – Ale za
koc to ja tobie dziękuję i oczywiście skorzystam z twojej rady.
Pan Bornikowski złożył „Biuletyn Informacyjny” i wsunął go do gazety „Krakauer Zeitung”, kładąc ją na stoliku gestem manifestowanej
niechęci.
– Coś długo nie widać Krysi ze spaceru – zauważył.
– Przyjedzie lada chwila. Zresztą nocą drogi są opustoszałe, nic jej
się nie stanie – wtrąciła uspokajająco Domicela.
– Tak sądzisz, Dosiu? A to dowód na to, że razem z kurami chowasz
się w domu i noska na zewnątrz w nocy nie wystawiasz. Sądzisz, że
obecnie na wiejskich drogach nadal, jak to zwykle bywało, panuje niezmącona cisza, a tylko na rozstajach czają się rozmaitej maści czarty,
nieprawdaż? A nie bandyci, powiedzmy, na przykład? – powiedział wyraźnie zaniepokojony nieobecnością córki pan Bronisław.
Dotknięta posądzeniem o brak należytej informacji o tym, co dzieje
się wokół niej, Dosia chciała zaprotestować, gdy dało się słyszeć parskanie konia.
– My się tu o ciebie zamartwiamy – zwrócił się pan Bronisław do
córki, gdy ona, puściwszy konia do stajni, weszła żywym krokiem na
84
taras. – Opowiedz Dosi… – ciągnął przekornym tonem pan Bornikowski – …co dzieje się w nocy na drogach i ścieżkach, skoro tak późno
wracasz.
– Pewnie przesadziłeś, tatusiu, z tą nocą, ale dlaczegóż bym nie miała wiedzieć, w jakim świecie żyję – odpowiedziała Krysia.
– Dosia chciałaby zapewne wiedzieć, czy nie napotkałaś po drodze
jakiegoś psotnego Boruty, bo ludzi z pewnością, jej zdaniem, nie – podtrzymywał temat pan Bronisław.
– A nie wątpię, a jakże, nie wątpię, i to całkiem przystojnego – skwapliwie wtrąciła Dosia.
– O ile wiem od Gierczaka, to klechdowe diabliki bywają przystojne – próbowała wyjść z matni Krysia i podjęła próbę zmiany tematu.
– Widzę, że omawiacie poważne i aktualne sprawy. Chętnie się włączę
do dyskusji.
– Ty udzielasz się tu i ówdzie, to... – nie dawała za wygraną Dosia.
– Przepraszam, Dosiu – przerwała gniewnym tonem Krysia. – Co
mam rozumieć przez to „tu i ówdzie”?
– No, bywasz w towarzystwach. Nie tak jak ja, według twojego taty,
która chodzę spać razem z kurami...
– I koguty dopiero cię budzą – wtrącił z prześmiechem pan Bronisław.
– Jak się przestaniecie przekomarzać, to mi powiedzcie wreszcie, co
wałkujecie – odpowiedziała tonem kończącym żarty Krysia.
– No więc... – zawiesił na chwilę głos pan Bornikowski, nadając
swoim słowom poważny ton – ...warto wiedzieć, że na naszych drogach
toczy się, że tak powiem, nocne życie. Do nas w nocy jeszcze nikt, od
czasu tamtego wrześniowego exodusu, nie zakołatał – ciągnął pan Bronisław. – Ale to nie znaczy, że tak się nie zdarzy i to może już wkrótce.
Trzeba wam wiedzieć, moje drogie, że z nastaniem nocy drogi i ścieżki
przemierzają bandyckie grupy. Chodzą lub jeżdżą na rowerach, albo
furmankami w celach rabunkowych. Trzeba sobie to uświadomić, bo
dzieje się coraz gorzej.
– O tym to ja słyszałam. To ja wiem – wtrąciła dość nerwowym tonem Dosia. – O rabunkach to ja wiem... No tak, oni muszą przecież...
– Właśnie. Muszą poruszać się po drogach... – dokończył pan Bronisław – ...żeby rabować bogatych chłopów, a nawet, jak o tym ostatnio
słychać, zaczynają napadać na dwory. Tak... Nie chciałbym was przestraszyć, ale kilka dni, to jest kilka nocy temu, obrabowali Gmosice. Na
85
szczęście został o tym w porę zawiadomiony stacjonujący akurat blisko oddział partyzancki, który bandytów, uzbrojonych młodocianych
złodziejaszków zatrzymał, rozbroił, złoił im porządnie skórę i puścił
wolno, zabierając broń i łupy.
– Widziałżesz to kto! – zawołała z oburzeniem pani Anastazja. – Drapichrustów puszczono wolno. A na pal z nimi! No, no, przesadziłam,
toż to widać, Bożeż ty mój, to tak się tylko mówi. Ale żeby złoczyńców
puszczać wolno, toż to jest jawny bezrząd. Bronsju, zróbże z tym coś.
– Sądzicie, że i na nas mogą napaść? – zapytała zaniepokojona pani
Zofia.
– Trzeba się z tym liczyć, Zosieńko. Ale, mamo – zwrócił się pan
Bornikowski do babci Anastazji. – Sprawa jest bardziej skomplikowana niż to się z pozoru może wydawać. Bo przecież Polaków nie wydamy w ręce wrogów, pod ich sąd i do ich więzień, a nasi partyzanci nie
dysponują więzieniami.
– Toż ja to zrozumiawszy, że gardłem takiego przestępstwa karać się
nie godzi sje, no nie. Ale... jeśli znajdzie sje wśród czerni taki Szela, nie
dajżesz Panie Boże, to motłoch znów może ruszyć na dwory.
– Ależ mamo, to nie te czasy, nie ta skala wydarzeń i nie to społeczeństwo. O podobnym zagrożeniu oczywiście mowy być nie może. –
uspokajał pan Bronisław. – To nie są ruchy społeczne, a po prostu syndrom wojny. Ale musimy być przygotowani, przynajmniej psychicznie,
że to może się i nam przydarzyć. Problem to niebłahy i narasta. Niemcy
chowają się na noce na swoich posterunkach, a nieliczne i liczebnie niewielkie oddziały partyzanckie nie są w stanie opanować bandyckiego
procederu. Jakoś sobie radzą z ochroną lasów przed rabunkami, stosując raczej radykalne środki zaradcze, ale skutek osiągają tylko częściowy. Nie chcę was uspokajać, bo musicie mieć świadomość zmian, jakie
zachodzą na naszych oczach. No, ale już stało się ciemno i chłodno,
chodźmy do domu – zakończył szarą godzinę pan Bronisław.
Przy stole podczas kolacji zapanował nastrój pełen zadumy. Rozmowa na tarasie uzmysłowiła, że wojna niesie nowe uboczne zło, i to
takie, przeciw któremu uzbroić się raczej nie można, gdyż posiadanie
broni jest przez okupanta zabronione pod karą śmierci. O tym wiedzieli
wszyscy i tym wyraźniej uświadamiali sobie, pełni niepokoju, zagrożenie, jakie nad nimi zawisło.
86
Wśród głębokiej nocy rozległo się nagle stukanie do drzwi dworku
joachimowickiego. Gdy nikt od razu nie odpowiadał, powtórzono stukanie do okien. Wreszcie otworzył drzwi pan Bornikowski. Wyszedł na
taras w szlafroku, czekając na opowiedzenie się intruzów.
– Jesteśmy partyzantami – usłyszał. – Zajmujemy kwaterę. Nocleg
rozkładamy w stajni, a we dworze proszę przygotować miejsce dla
dwóch osób.
– Z kim mam okoliczność, bo...
– Oddział partyzancki Armii Krajowej – brzmiała odpowiedź. –
Chcemy z panem omówić szczegóły zakwaterowania.
– Proszę do środka. Panowie, tak bez zapowiedzi... Jestem zaskoczony.
Nikt we dworze już tej nocy nie spał do rana. Służba została rozbudzona i sprowadzona z czworaków, w całym dworku rozpoczął się ożywiony ruch. Zapanowała atmosfera trącąca sensacją i zaciekawieniem,
co będzie się działo dalej. O śniadaniu dla trzydziestu kilku osób trzeba
było pomyśleć już teraz.
Był już dość późny poranek, gdy do budynku dworu weszło około
trzydziestu młodych mężczyzn, niosących ze sobą uzbrojenie. W obszernej jadalni przestawili stół pod ścianę, a do pokoju wnieśli krzesła i ławki. Rozpoczęło się szkolenie, przerwane wkrótce wniesieniem
śniadania. Na szkoleniu i na posiłkach upłynął cały dzień.
Rytm życia domowego uległ zawieszeniu i podporządkowaniu obecności przybyszów. Kuchnia pracowała w wielkiej krzątaninie, głównie
na potrzeby partyzantów. Następna noc upłynęła już spokojnie, a rano
po śniadaniu powrócono do szkolenia.
Wczesnym popołudniem, po obiedzie, do furtki zbliżył się rowerzysta. Wówczas zza kępy cisów wyszedł ku niemu młody człowiek.
– Przepraszam, pan do kogo? – zapytał stanowczyn głosem.
– Zapewne do was – padła odpowiedź.
– Hasło?
Padło hasło, wartownik podał odzew, po czym przyjął postawę zasadniczą.
– Proszę wejść. Wejście główne.
– Dziękuję!
Funkcję gospodarza domu przejęli w dworku partyzanci. Na gościa
oczekiwał przy wejściu jeden z nich. Na sali, w jadalni, nastąpiło przy87
jęcie gościa według koszarowego regulaminu przysługującego oficerowi.
Krysia zajęta była w kuchni nadzorowaniem przygotowania kolacji dla
partyzantów, gdy usłyszała rozmowę prowadzoną przez partyzanta w hallu z przybyszem. Jego głos zelektryzował ją. Poznała Piotra. Odruchowo
otworzyła szerzej uchylone drzwi i wyjrzała ku wejściu. Wtedy Piotr spojrzał w kierunku otwieranych drzwi. Wzrok obojga spotkał się i nastąpiło
nieme powitanie przelotnymi uśmiechami. Gdy Piotr zniknął za drzwiami
jadalni, Krysia wróciła do kuchni i usiadła na krześle, starając się pozbierać
myśli i uspokoić serce. Jej ukochany był tuż obok, po długim niewidzeniu
się. Kiedy nieco ochłonęła, podniosła się i poszła do gabinetu ojca. Tam zastała też matkę, babcię i Dosię. Wszyscy zachowywali się tak, jakby mieli
za dużo czasu i nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić.
– Przeżywamy przymusowe dolce far niente. A ty jak się czujesz,
Krysiu? Zapewne jesteś zmęczona – zaczęła rozmowę pani Zofia. –
Coś cię zdenerwowało? – dopytywała po chwili, uważnie przypatrując
się córce.
Krysia nie odpowiedziała na pytanie matki. Zdawała się go nie słyszeć. Przyszła do rodziców z mocnym postanowieniem przedstawienia im swojego związku uczuciowego z Piotrem, ale powstrzymała ją
obecność Dosi.
– Ja mam... Ja chciałam... A zresztą, może innym razem – Krysia
zaczęła się gubić w słowach.
– Chyba muszę cię, Krysiu, zastąpić w kuchni – nagle wystąpiła domyślnie Dosia i nie czekając na odpowiedź wyszła.
W gabinecie zapanowała chwila zdziwienia, tym bardziej że na twarz
Krysi wystąpiły wypieki.
– Jednak jesteś podniecona, moja kochana. Mówże, czy coś się stało? – zapytała pani Zofia głosem pełnym niepokoju.
– Tak – odpowiedziała Krysia głosem zdecydowanym. – Właściwie
nic się nie stało. Chociaż... Chciałam to już wcześniej powiedzieć, tylko... Ale dzisiaj, przed chwilą przyszedł do partyzantów leśniczy pan
Piotr Kwietniewski. Domyślam się, że w charakterze wykładowcy.
Chciałabym, aby został on zaproszony na kolację wspólnie z dowódcą
oddziału. Zależy mi na tym, abyście poznali Piotra, to jest...
– Piotra? Tak powiedziałaś? – przerwała pani Zofia. – Jeśli jestem
dobrze poinformowana, to on pochodzi z Zazbrzy i jest po prostu chło88
pem. A ty jesteś z nim w takiej komitywie? Krysiu! Czy ja dobrze słyszałam?
– A każżesz ty temu leśniczemu pisać na Berdyczów, Krysja – wyskoczyła spontanicznie ze swoją uwagą babcia Anastazja.
– Tak, dobrze słyszałaś, mamusiu – kontynuowała Krysia, zbywając
uwagę babci tylko niechętnym spojrzeniem skierowanym w jej stronę.
– Chłopem to on był, a może nim jeszcze w jakimś stopniu jest, ale to
dla mnie nie ma znaczenia – ciągnęła, mówiąc w podnieceniu szybko,
jakby obawiała się, że jej ktoś przerwie, zanim skończy kwestię. – On
jest człowiekiem wykształconym, na stanowisku, jest kulturalny, wyznaje bliskie mi zasady. Jest wreszcie oficerem i... jest mi bardzo bliski.
Dałam mu nadzieję.
Krysia zamilkła po tych słowach na chwilę i odwróciła głowę, nie
chcąc patrzeć na zdumione miny rodziców i babki.
– Poznanie go to jeszcze nie mezalians – powiedziała Krysia, wziąwszy głębszy wdech do płuc. – Przedstawię go wam jako znajomego.
Chyba nie będzie w tym nic zdrożnego?
– Nie będzie, Krysiu, nic zdrożnego – zapewnił zdecydowanym tonem ojciec. – A w kolacji weźmiemy udział razem z mamą. Prawda,
Zosiu? A powinni w niej uczestniczyć wszyscy.
– Skoro tak uważasz.... Tak, oczywiście – odpowiedziała powściągliwym tonem pani Zofia.
Kolację podano w salonie, gdyż jadalnia została zamieniona na salę
wykładową. Do stołu zasiedli państwo Bornikowscy, Krysia, jej młodsza siostra Marysia, babcia i Dosia. Zaraz też pojawił się dowódca
oddziału i Piotr, któremu Krysia wskazała miejsce obok siebie. Obaj
goście byli oficerami, choć występowali po cywilnemu. Nową osobą
w towarzystwie był Piotr, którego dowódca oddziału przedstawił po
pseudonimie, co w tym domu od dawna przestało razić.
– Mój znajomy, pan Piotr Kwietniewski – uzupełniła od siebie towarzyską formalność Krysia.
Piotr podniósł się nieco, skłonił się i osobno ukłonił się Krysi. Kiedy
rozmowa zeszła z banalnych tematów na aktualne polityczne, pan Bornikowski rzucił pytanie:
– Przez nasz kraj przetoczyły się walce niemiecki i sowiecki. Zanosi
się na to, że wojna przyniesie nam powrotny przemarsz tych wojsk.
Myślę, że z wojskowego punktu widzenia możliwe są jakieś ogólne
89
przynajmniej przewidywania co do przebiegu cofania się frontu przez
nasze ziemie. Jak panowie to widzą?
– Rzeczywiście – podjął temat dowódca oddziału – obecnie można
już snuć przypuszczenia, nawet przyjąć pewne założenia. Niemcy cofając się panują nad porządkiem z punktu widzenia sztuki wojennej. Wypada założyć, że nie inaczej będzie to wyglądało na naszych terenach.
– Och, żeby to już jak najprędzej się przewaliło! – wtrąciła z pewnym uniesieniem pani Bornikowska.
– Obawiam się, że cierpliwość pani dziedziczki zostanie wystawiona
na dłuższą próbę – włączył się do rozmowy Piotr. – Ale, wreszcie do
tego oczywiście dojdzie. Pan porucznik przedstawił perspektywę przemarszu frontowych wojsk, czego dotyczyło pytanie pana dziedzica.
Będzie to okres z pewnością trudny do przetrwania, ale przetrwać się
da, oceniając według prawidłowości, że żołnierze wojują, a ludność cywilna także przeżywa działania wojenne, z większymi lub mniejszymi
stratami. Pozostaje jednak bez wyraźnej odpowiedzi pytanie, co nastąpi
potem.
– Jesteśmy aliantami, więc...? – wtrącił pytającym tonem pan Bornikowski.
– Tak, panie dziedzicu, tylko że aliantami potraktowano nas na czas
wojny – ciągnął z namysłem pan Kwietniewski. – Ale kiedy na arenie
wojennej zaczynają się pojawiać zwycięzcy, rozpoczyna się podział łupów, a wtedy wkraczają na tę arenę politycy. Wkrótce będziemy świadkami ustanawiania nowego powojennego ładu. Miejmy nadzieję, że
nasze towarzystwo broni w wojnie zostanie wzięte pod uwagę przez
silniejszych, naturalnie w świetle ich interesów, bo działania sentymentów należy raczej podać w wątpliwość.
– Przepraszam, ale muszę panu przerwać – zabrała znów głos pani
Bornikowska. – Bo to jest oburzające. Chcę powiedzieć, że oburzająca
jest ta przedstawiana przez pana perspektywa, że oni będą decydować
o naszych sprawach, nie pytając nas o zdanie. Jest to możliwe, że my
nie będziemy mieli nic do powiedzenia?
Dyskusja na temat wyobrażeń o kształcie przyszłości rozwijała się
coraz żywiej i toczyłaby się pewnie jeszcze długo, ale przerwał ją partyzant, który wkroczył do salonu, meldując dowódcy, że oddział gotowy jest do odmarszu. Przed budynkiem stali w szeregu partyzanci,
trzymając przy sobie rowery. Na rozkaz odmarszu oddział, podzielony
90
na trzy grupy, zniknął w ciemnościach nocy. Zaraz potem w mroku pogrążyła się i postać Piotra, odjeżdżającego również na rowerze.
Jeszcze przez dłuższą chwilę domownicy stali na tarasie ze wzrokiem utkwionym w kierunku, gdzie zniknęli partyzanci. Wieczór był
ciepły, ale na horyzoncie pojawiły się błyskawice i dały się słyszeć pomruki dalekich grzmotów.
– Bożesz ty mój, toż oni zmokną, ci powstańcy – zauważyła z niepokojem babcia Anastazja. – Boże, błogosław im na znój i chroń ich od
wrażych kul i pałaszów. – Babcia pośpiesznym ruchem wyjęła z rękawa chusteczkę, wycierając nią oczy, odwróciła się i weszła do domu.
We dworze od rana zabrano się do sprzątania i przywracania po pobycie wojska zwykłego porządku.
91
Rozdzial XII
Tuż przed świętem zmarłych przyjechał do Kwietniewskich na rowerze rzadki urzędowy gość, listonosz. Przywiózł list, na kopercie którego widniał napisany ołówkiem adres Kwietniewskich. Otwarcie listu
nastąpiło, gdy wszyscy domownicy zebrali się w izbie przy obiedzie.
Nikt nie sięgał po łyżkę, widząc, że Maciej wziął list do ręki i wręczył
go Stasiowi.
– Ne, przecytoj tko i co tam do nos pise – zadysponował.
Gdy wszyscy z zaciekawieniem wpatrywali się w Stasia, on czytał:
Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus! A spodziewom sie, co mi
łodpowieta: na wieki wieków! Jamen. W pirsych słowach mojego listu
pozdrowiom wos bez te suche gałezie w lessie co łónych tam przez liku
jes i witom wos i ło zdrowie pytom jo Weronka waso krewniacka. Łu
nos wsytkie zdrowe cegój i waju zyce a reśte łopowim kiej przyjade jeźli
Pon Bóg do na zaduski co by świcke zaświcic na grobach nasych łojców
tkóre na smyntorzu lezo za wolom Boskom we śnie wiekuistym. Cni mi
sie przez wos bo downo zem wos nie widziała ano i wy mnie to zem rado
jes wos łobocyć. Przyjadę sama bo mój jakosi słabuje i kuśtyko i ani mu
na robotę i ani na jezdzacke. Na Pana Boga nasego niech sie jego imie
świnci i Maryjo Matka jego zdaje wos co by waju błogosławieł i łasków
nie skopieł. Łostońta z Bogiem Weronka.
– A no Bóg zapłać. Kogutowi abo dwom trza ady łeb łucionć, bo ta
i Pietrek przez łochyby przyjedzie jak rok w rok – skwitowała list Maria. – A i placek jaki trzaby łupic.
List szwagierki Macieja wywołał nastrój niemal przedświąteczny.
Nikomu wprawdzie sprawa niechcianych lokatorów nie przestała podświadomie ciążyć, ale zeszła chwilowo na drugi plan. Zapowiedziana
wizyta oczekiwana była z pewną ulgą, wnosiła oderwanie myśli od codziennego utrapienia tkwiącego niedaleko, na strychu stajni.
Około południa w dzień Wszystkich Świętych weszła na podwórze
Kwietniewskich słusznego wzrostu i dobrej tuszy kobieta niosąca na
ręku koszyk. Przywitał ją tylko Zawój szczekaniem. Zaraz też wyszła
na ten głos córka Kwietniewskich, Zosia, wesoło witając stryjenkę.
– Nase pojechały wcaśno do kościoła. Zarozki ady przyjado, zaniedługo, ino jeich patrzyć. Ano wendźcie, stryjno do izby. Radzi widzim.
Prosiemy. Łojce się łucieso. Ckomy na wos, stryjno, łod listu. Wendź92
cie, wendźcie – zapraszała Zosia, ustępując pierwszeństwa gościowi.
– Ino babka som doma.
– Niech bedzie Pochwalony Jezus Chrystus – wypowiedziała pozdrowienie Weronka po przekroczeniu progu.
– Na wieki wieków. Niech sie świńci imie Pana – odpowiedziała
babka Marianna z głębi izby. – ...Cie wy, ...cie wy, tko to do nos zarzioł.
W kóminie by trza sadzami ady zapisać. Chromom jo, Weronka, dyć za
wolom Boskom jescek dychom, co by Pana Boga kwolić.
Wkrótce dały się słyszeć odgłosy wjeżdżającej na podwórze furmanki, z której najpierw żwawo zeskoczyli młodzi, a potem powoli
zaczęli schodzić starsi. Lubiana, zwłaszcza przez młodzież dzięki swojemu pogodnemu usposobieniu, stryjenka wyszła na powitanie. Wśród
głośnych i wesołych pogwarków całe towarzystwo udało się do domu.
Starsi zasiedli przy wystawionym spod ściany na środek izby stole,
a młodzież na ławach, kobiety przystąpiły do przygotowywania posiłku. Rej w rozmowach wiodła kipiąca energią Weronka, koło której skupiała się cała uwaga obecnych.
– A skod ze nom to ześ przyjechała, Weronka. Kope lot!... – zawołał
na przywitanie uradowany Maciej.
– Ano kope, widzi sie. Dyć zawdy błogo, kiej tko mo kogo, to zem
i przyjechała. A te wase dziecka powyrostały, na psa łurok! – zauważyła
Weronika. – Pómne jo, kiejeśta beły łu nos w łodpust mało wiela roków
nazod, a zdo sie, co tak rok. Staś beł wtencos śkrobem takim, co go beło
juści pełno, i tam kaj go się nie posioło. Wsedy wściubioł swój łebek
i ino mig wsedy beł i wsytko łoberzioł, a i zbereźnik ś niego beł. A i pogodać ś nim sło. Pómne, jako se my łoba pogodały. A beło to wom tak:
– Zjodbyś ta co, Stasiu? – zem spytała.
– Iii... – godo – ...niegłodnym, stryjno. Ino co łaso popatrówoł na
bochenek lezoncy na stole. Łaskóma go ady, widziałam, wziena.
– A chleba to ci ta skibke łukrajać? – jo go pytom.
– A łuwolcie ta kromkę – łon łodrzek.
– A masłem ci ta posmarówać? – jo znoju pytom go.
– A łoblepcie – łón pedo. – Zyrty i chytry łón beł wtencos, jucha, nad
podziw – zakończyła stryjenka, sama rozbawiona swóją opowieścią.
Wszyscy przyjęli głośnym chóralnym śmiechem „wspominki” stryjenki i przez chwilę cała uwaga skupiła się na osobie nieco zażenowanego Stasia. Śmiech jeszcze nie przebrzmiał, gdy w drzwiach stanął
93
Piotr. Widocznie słyszał on całą opowiastkę, bo i na jego twarzy gościł
wyraz rozbawienia.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Witajcie stryjno! – przywitał Piotr.
– A no dzieka za witacke, Pietruska. A i ty ześ tako wyroś i jakosi ześ
spanioł, chocia w lessie póno siedzis. Widno ci ta wyćwika słuzy.
– Ba, nos Pietruś jako ten borsuk som sie zaseł ady w lessie, moiściewy, i ani go wykurzyć. A do zeniacki to i wołami go nie zawlec – odezwał
się dziadek Wawrzyniec. – Trocha ta i nie dziwota, bo łon chłopem juści
nie jes, a ponem jescek sie nie łostoł, to i jednym łokiem poziro na wieś,
kaj jego gniozdo, a drugim ku dworowi, kaj mu się podobie, som nie wi,
kaj baby mu ady sukać – ciągnął rozwlekając słowa dziadek.
– Nasi dziadek zawdy se cosik wymyślo, co by ino dopiec Pietrusiowi wele ty zeniacki. Aa... dalibyście, łociec, pokój chocia przy świńcie.
Nie trza godać po próźnicy – rzuciła uwagę znad komina Maria. – No,
a tero siadojta do stoła – zapraszała zakłopotana „wytykami” ojca.
– Jodła to ta i nie brakuje, za wolom Boskom, ino gorzołki to jo nie
dowidze, abo jei i ni ma. Jak to je, Macij? – zagadnął dziadek Wawrzyniec, starając się jakoś zatrzeć nie najlepsze wrażenie wywołane wcześniejszą swoją uwagą na temat Piotra.
– Ło, ty zorazy to ta nie brakuje – zawołała Maria, gdy gospodarz,
nieco zmieszany uwagą ojca, poszedł do komory po wódkę. – Mimce
jo wtykajo miasto piniodzów za kóntygenty. Chco chłopów, widzi się,
łogłupić abo i wytruć.
– Ady jo ino tak, lo zdrowotności – powiedział Wawrzyniec tonem
usprawiedliwienia.
Po wypiciu w trakcie biesiady kilku kieliszków humory zaczęły się
wyraźnie poprawiać i języki rozwiązywać. Rozmowa zeszła wreszcie
na tematy polityczne. Staś, któremu po raz pierwszy pozwolono wypić
wódkę, mocno nią podochocony, zapragnął się popisać.
– A w nasy rodzinie to ta nijakiego zrozuminio ni ma. Zaprzengowa
kónie do łobu kóńców woza. Jo zem jes w BCh, a Pietrek w pańskim
wojsku służy. A łobadwa my chłopy z dzioda prodzioda. To jako to
może być... – zaczał Staś buńczucznie.
– Stachu, Stachu, porozmawiamy na ten temat, jak wytrzeźwiejesz
– wkroczył uspokajającym tonem Piotr. – Skoro należysz do jakiejś
organizacji, to twoja sprawa. A mnie nic nie wmawiaj – dodał po chwili
94
z naciskiem. – Ludzie też nie muszą wiedzieć, jakim jesteś bohaterem,
bo jeszcze niczego nie dokonałeś. A że nawet wódki nie potrafisz się
napić, to się chociaż miarkuj przy stole.
– Co ześ rzek? Wytykos mi, co zem pijany? – naburmuszył się Staś,
gestykulując rękami. Chciał jeszcze coś wykrzykiwać, ale dziadek
Wawrzyniec powstrzymał go gestem ręki.
– Dzi go,... ksie to łozsierdzieł, jako ten chłop na łodpuście – zabrał
głos wyraźnie już podchmielony dziadek. – A beło to wom tak: Łopieły
sie, cegój zwycoj, dwa chłopy na łodpuście i zaceny sie zrazu przezbywać a sworzyć nie wiada ło co, a i łóny pewnikiem same nie wiedziały
ło co, bo pijane beły i poreście łod nojgorszych zaceny, wartołby, se
wygarnówać, bez co przez mała z pazurami se do ślepiów nie skoceły. I na tym by przez łochyby beło się łostało, ino co jeden drugiemu
rzek „ty sufraganie!”. To tamten juści nie zdzierzeł i doł mu bez łeb.
Łoba, bogać ta, nie wiedziały, co to jes łón sufragan, dyć łumyśleł se
ten drugi, co to łobraza jako nojgorso, nie do strzymanio i wzieny się
łoba za łozegle. Ludzie się patrzały na te breweryje kiejby w remizie na
jasełkach, a łóny się podrapały do krwie, smaty se połozdzirały i stydu
napytały na całe parafijo. To i ty, Stachu, chocia bycek-eś jes, to trza
cobyś łusłuchnoł mie: trza zawdy wiedzić, po gorzole cy przez ni, co
i kiej trza, a co nie łuchodzi przed ludziami. To się miarkuj tako i pod
gorzołom, a słuchoj storsygo brata, bo ci łón pewnikiem nie krzyw.
Staś chciał coś jeszcze mówić, ale powstrzymał go tym razem ojciec.
– Zawrzyj gebe, a bedzies godoł, kiej cie tko spyto. Pojoneś?! Do
chłopowych sproweś jescek nie dorós, to siedź cicho na drugie roz,
a słuchoj a patrzoj, jako storse robio.
Powszechnie już na wsi rozprawiano, że idą nowe czasy i już
nie bardzo się w dołach społecznych kryto z sympatią dla nowych
prądów. Toteż incydent wywołany wypowiedzią Stasia nikogo
nie zaskoczył, ale w domu bogatego gospodarza zabrzmiał zgrzytem, wszak wiadomo było, że nastroje społeczne radykalizują się
w związku ze spodziewanym wkroczeniem armii sowieckiej. Skoro
zaś o „Ruskich” wspomniano w rozmowie, dobrze już podchmielony dziadek Wawrzyniec niespodziewanie wystąpił na środek izby,
jedną ręką podparł się w bok, a drugą podniósł ponad głowę i zanucił dla poprawy nastroju cienkim drgającym głosem znaną sobie
z dawnych czasów piosenkę.
95
Nie dbom ło to jako kara,
Cy na Sybir, cy kajdany.
Jo zawdy wierny poddany
Pracówoł bede lo cara.
Jo zawdy...
– Łój, dziadku, dziadku, ady nie kroccie, kiejby te kruki na złe
wrózbe, cobyście zaś nie wykrokali jakich kajdanów. A cara to przecie
downi juz zabieły bolsiewniki. Nie wicie to? – wystąpiła Maria.
– A toś mi dopiro pedziała nowine, dzita jo. Jojko mondrzyjse łod
kury. Nie wis to, dziecko, a trza ci to wiedzić i wsytkim to trza wiedzić,
co w Rasiei ino cary rzondzo. Po dziś dziń aze, ano swoje ono łobce.
A i po wiek wieków. Tamok ci nikiej nie bedzie inacy, ani Boze mój.
Taki to juści noród. Jakbyś, juchtra, nie chcioł – abo tak, abo tak – to
tam zawdy na cara wyndzie. Taki ci łón bedzie cy siaki, jakby go beł nie
łobrócieł bedzie samodzierzca, co łod tiurmy nie łodstopi, a to w som
roz lo łónych Ruskich, bo łóny, psiankmać, ino w knucie się lubujo i ino
pleców nastowiajo.
– A toście noma kozanie rzekli kiej na pogrzybie – zauważyła z przekąsem Maria. – Nie mocie juz, łociec, głowy do gorzołki.
– A kiej ni mom, to ni mom – wykrzyknął z przekorą w głosie Wawrzyniec – i zaśpiewał na cały głos:
Po to Pon Bóg doł niedziele,
By po tygodniowym trudzie
Pomodleły sie w kościele
I napieły wódki ludzie.
Hu,ha!
Po wystąpieniu dziadka Wawrzyńca nikt już nie próbował wracać do
poważnych tematów.
Następnego dnia rodzina wraz z gościem pojechała do kościoła i na
cmentarz.
– Łostonies sie w chałupie – zwrócił się przed wyjazdem ojciec do
Stasia. – I bedzies pilnówoł dómu. Lo łónych jes jodło w kómorze, to
jeim zapodej.
Podczas mszy odprawianej na cmentarzu Piotr zauważył sołtysa
z Zazbrzy, Bańburę, który spoglądał często w jego stronę. Mogło to
oznaczać, że ma mu coś do powiedzenia. Po mszy, gdy wierni zaczęli
się rozchodzić do grobów, Piotr zbliżył się do Bańbury.
96
– Witajcie sołtysie. Co słychać w Zazbrzy? Rzadko bywam u ojców
ostatnio, a zresztą do ich przysiółka niewiele dochodzi wieści ze wsi.
– Witom i jo pana leśnicego. Dyć to i prowda, ino łod łojca słuchy to
ta do wsi i dochodzo – odpowiedział sołtys nieco tajemniczo.
– Ciekaw jestem, Władysławie. Cóż tam może się u nas dziać,
o czym bym nie wiedział? – zapytał Piotr zaintrygowany.
– Nic mi ta do tego, ino kiej pon leśnicy pyto... A, nic ta. Pon ta lepi
wi – ciągnął nadal tajemniczo sołtys.
– Nie wiem, o czym mówicie, Władysławie. Ojciec mi nic nie mówi,
to pewnie wszystko dobrze. Ale...
– Dobrze kiej dobrze. A kiej Bóg do, to moze ta i bedzie dobrze –
przerwał sołtys, chcąc dać do myślenia Piotrowi.
– Powiedzcie mi wreszcie, sołtysie, co się u nas dzieje. Intrygujecie
mnie, bo mnie się wydaje...
– Wydać to sie ta moze i wydaje, a ludzie to ta juści wiedzo i nie
przez kozery godajo niejedno. A jeim sie mozebno wydaje, a moze i nie.
Bańbura trzymał w napięciu poirytowanego już Piotra, który niemal
wstrzymał oddech wlepiwszy oczy w sołtysa. Nic już nie mówił, nie
chcąc przerywać wstępu zapowiadającego raczej złą nowinę. Czekał
zaniepokojony nie na żarty.
– Pon leśnicy słychoł... – zaczął wreszcie sołtys – ...co chłopoki
z BCh napadły beły na dwór w Gmosicach i zrabówały mało wiela
przyłodziewku i cosik tam... zygarek, armonijo i cosik jescek.
– Słyszałem, że bandyci... – podjął Piotr temat, czekając na ciąg dalszy intrygującej opowieści, nie mogąc powiązać jej ze swoją rodziną.
– A Stach to ta nic nie godoł? – wszedł w słowo sołtys, przypatrując
się uważnie Piotrowi.
– Na Boga! Stach? – wykrzyknął stłumionym głosem Piotr.
– Ba, juści co Stach. Na dupie to łón jescek ano mo te swoje dziesinć
bykowców wypisane cyrwónym jatramentem. Kiej mu Macij koze zewlec portki, to ta sie jeich dorachuje przez łochyby.
Na Piotra wiadomość ta spadła jak grom z jasnego nieba. Po chwili, gdy
ochłonął, podziękował sołtysowi i, zamierzając odejść, podał mu rękę na
pożegnanie. Bańbura zaś przytrzymał jego dłoń utkwiwszy w nim spojrzenie, z którego wyraźnie wynikało, że on jeszcze rozmowy nie skończył.
– Zapewniam was, sołtysie, że zachowam dyskrecję. Nie powiem, od
kogo wiem – powiedział Piotr, sądząc, że o to sołtysowi chodzi.
97
– Ło to to jo ano nie dbom. Jo tyz zem z BCh, ło tym wsytkie wiedzo,
jako i to, co pon jes do AK przynaleźniony. A Stacha to by trza wygnać
łod nos. Łón ta do tych przystaje, widzi się, co kiej ino dorwio łobrzyna,
to jeim sie widzi, co jagroz Pon Bóg się zdrzymnoł. – Bańbura zamilkł
na chwilę, a na jego twarzy pojawił się grymas zafrasowania. – Ale
nie ino ło Stachu zem tero kcioł... Trza by jakosi chytrzy... – zaczął po
chwili. – Bo to ludzie łuwozojo co i jak. Kiej se ta ludzie znowiojo, to
znowiojo, ino ta nie przechery ło tym łozprowiajo. Nic mi ta do tego,
ino skoda by belo dobrych ludzi.
– Sołtysie, znowu nie wiem, o czym mówicie – wykrzyknął Piotr, nie
bacząc już, czy ktoś może usłyszeć.
– To pon leśnicy, widzi sie, i nie wi – sołtys rozejrzał się uważnie
wokół siebie. – Mozebne to?
Widząc osłupienie Piotra, sołtys ciągnął myśl.
– Niech sie ta pon leśnicy bokiem nie łustawio, ino bo co trza wiedzić, to trza. Łojce łuscuplajo dostawe kóntygentu mlika, juści zalegajo
z dostowami, łu młynorza kupujo moke po pasku, na torgu kupujo jojka
a kury przecie majo, a i ło źmioki dopytujo. Ludzie przeć ślepe nie so
alibo głupie. Jako ze jeim geby pozatykać? To zem ino kcioł rzec, bo
kuzdego cłeka skoda, kuzdy krześcijański dusy. A jo zem przeć sołtys
jes w ten cinski cos. To... – tu sołtys zawiesił głos, pozostawiając resztę
domyślności Piotra.
– To chcecie powiedzieć, sołtysie... – cedził z trudem przez zęby
słowa Piotr – ...że moi trzymają Żydów?
Piotrowi wydało się, gdy Bańbura podał mu rękę na pożegnanie, że
patrzy na niego ze współczuciem, może z politowaniem.
98
Rozdział XIII
Piotr zachodził w głowę, co mogło spowodować trzymanie przed
nim w tajemnicy przez rodziców o przechowywaniu u siebie Żydów.
– Pewnie się wstydzą naiwnej chytrości – rozmyślał. – Albo swojej głupoty. Bo podjęcie tak szalonego ryzyka nie usprawiedliwia nawet najwyższa zapłata, jaką mogliby ewentualnie uzyskać od Żydów.
Ogrom ryzyka przekraczał nawet próg nakazywanej przez Kościół miłości bliźniego, albowiem w razie dotarcia do Niemców podejrzenia
zginęłyby obie rodziny. Zagrożenie przerasta zatem granice miłosierdzia wobec ludzi pod każdym względem.
Piotrem targał niepokój o los najbliższych, a także poczucie przykrości z powodu odsunięcia go od spraw rodziny, i to znajdującej się
w trudnym położeniu. Po raz pierwszy doznał uczucia, że znalazł się
poza swoim gniazdem, że został niejako od niego odsunięty. Uświadomił sobie ponadto, że źle się dzieje w rodzinie, gdy pomyślał o wybryku Stasia. Te dwie sprawy mogły być zapowiedzią kłopotów, a może
i nieszczęścia. Wiedział, że powinien w te sprawy wkroczyć, ale właśnie niezręczność jego położenia, gdy o tych sprawach dowiadywał się
od obcych, odbierała mu ochotę na grzebanie w rodzinnych tajemnicach, gdy nie mieszkał razem z rodziną. Czas upływał, a on zwlekał
z podjęciem jakiegokolwiek postanowienia. Z drugiej strony Piotr czuł
się obowiązany ostrzec rodzinę przed odkryciem przez wieś tajemnicy, czego dowodziła rozmowa z sołtysem. Kiedy zbliżały się święta
Bożego Narodzenia Piotr postanowił już nie zwlekać i przy tej okazji
rozmawiać z rodzicami na oba te drażliwe tematy.
Do Świąt Bożego Narodzenia było jeszcze ponad dwa tygodnie, ale
we dworze myślano już o przygotowaniach do nich. Krysia postanowiła wykorzystać wyjazd po zakupy do spotkania się z Piotrem. I tym
razem z pomocą przyszła Dosia, która przekazała listonoszowi kopertę
zaadresowaną do leśnictwa w Zyznach.
W czasie gdy państwo Bornikowscy wraz z Dosią udali się po przyjeździe do miasta na obchód sklepów, Krysia wykręciła się od uczestniczenia w zakupach pod pretekstem wstąpienia do kościoła i... poszła
do znajomej cukierenki. Zastała tam oczekującego ją Piotra, promieniejącego na jej widok radością. Padły na początku bezładne pytania
99
i równie rozstrzelone odpowiedzi i dopiero po pewnym czasie rozmowa
zaczęła się układać.
– Krysieńko – zagadnął w pewnym momencie Piotr i po odczekaniu
pewnej chwili, patrząc Krysi w oczy, zaczął mówić głosem poważnym,
niemal uroczystym. – Kochanie, wiem, że na drodze do spełnienia moich pragnień napotkam na przeszkody niezależne od ciebie, ale chcę
rozpocząć strania o twoją rękę. Kochana, bardzo pragnę i muszę to
zrobić. Wiesz... wkrótce nadejdą trudne czasy. Boję się, że zawierucha
wojenna rozdzieli nas, jeśli będziemy osobno, i mogę cię utracić. Moja
miła, co ty na to? Pomożesz mi?
Krysia powolnym ruchem położyła rękę na dłoni Piotra, opartą na
stoliku, zamknęła oczy i trwała tak przez chwilę, po czym spojrzawszy
Piotrowi w oczy, głosem cichym i pełnym słodyczy i ciepła odpowiedziała:
– Całym sercem i całą duszą, Piotrusiu. Przeszkody będą, ale nie
dbam o nie – w miarę mówienia głos jej stawał się coraz energiczniejszy. – Zresztą myślę, że je przełamię. Muszę wyjednać od rodziców
przyzwolenie, abyś mógł bywać w naszym domu w charakterze starającego się. Dam ci znać. Ja to już dawno obmyśliłam – roześmiała się
szeroko, jakby wyjawiała skrywaną dobrą tajemnicę.
Oboje byli w tej chwili szczęśliwi. Klienci wchodzili do cukierni
i wychodzili lub siadali albo wstawali od sąsiednich stolików, a oni patrząc na to odbierali jako coś, co dzieje się poza nimi, na niedotyczącym
ich planie. Odgłosy rozmów klientów, odgłosy otwieranych skrzypiących drzwi, rumor przesuwanych krzeseł dochodziły do ich uszu i pobrzmiewały w nich, ale nie były odczytywane. Oni widzieli i słyszeli
tylko siebie.
Wreszcie Krysia przypomniała sobie powołanie się wobec rodziców
na pretekst pójścia do kościoła i zaproponowała Piotrowi wspólne udanie się na sumę odpustową, był to bowiem dzień świętego Marcina,
patrona miejscowej parafii. Wprawdzie uroczysty odpust odbywał się
w okresie letnim, w dzień drugiego patrona, ale w dniu świętego Marcina nabożeństwo było uroczyste, a msza koncelebrowana przez proboszczów sąsiednich parafii. Przy kościele ustawiło się nawet kilka kramów.
Gdy weszli do kościoła, miejsca w ławkach już właściwie nie było.
Stanęli więc w głównej nawie oczekując na rozpoczęcie sumy, gdy po
chwili podszedł do nich kościelny.
100
– Łod pana Bisceńskiego akuratnie nikogój dzisioj nie bedzie, to ta
przecie panu dziedzicowi ławki ady nie łubedzie – rzekł, wskazując
ręką na miejsce zarezerwowane emaliowaną tabliczką przymocowaną
do ławki. Oboje podziękowali kościelnemu skinieniem głowy i zasiedli
w ławce. Dotykając się w wyczuwalny sposób ramionami zatopili się
w modlitwie. Kiedy suma się skończyła, wydało im się, że trwała jakoś
wyjątkowo krótko. Piotr, chcąc przedłużyć spotkanie z ukochaną, zaproponował Krysi obejrzenie kramów. W rzędzie straganów ulokował
się kataryniarz z chomikiem. Skupiło się przy nim kilkoro dziewcząt
i chłopców.
– Może trafi się nam jakiś ładny fant – rzekł Piotr, zwracając się na
wpół do Krysi i na wpół do kataryniarza, wręczając mu monetę.
– Wybierz coś dla tej pani na szczęście – wydał kataryniarz polecenie
swojemu zwierzątku.
Chomik wysunął na te słowa pyszczkiem jedną z ułożonych rzędem
kopert, którą kataryniarz następnie wyjął i wręczył z uśmiechem Piotrowi. Gdy Piotr odchylił zagięcie koperty i wysypał na otwartą dłoń
jej zawartość, Krysia przyglądała się tej czynności z zaciekawieniem.
Na ręce Piotra znalazły się dwie tombakowe obrączki. Na ich widok
oboje roześmiali się, ale po krótkiej chwili Piotr wziął w palce mniejszą
z nich i skierował ku Krysi, która zdawała się być zrazu zdziwiona tym
gestem. Zaraz jednak ochłonęła z zaskoczenia i rozbawiona pomysłem
Piotra wysunęła swój palec, na który Piotr włożył z udawanym namaszczeniem obrączkę. Teraz z kolei ona nałożyła obrączkę Piotrowi, po
czym oboje, roześmiani, żegnani rozbawionymi spojrzeniami gapiów,
spacerowym krokiem opuścili kościelne wzgórze.
Było wczesne, ale mroczne popołudnie. Spod lasu, od strony Tatarskiego Kopca pojawiły się sanie. Sunęły wśród leniwie opadających
płatków po świeżym miękkim śniegu bezszelestnie i tylko miarowe
postukiwanie orczyka o rozworę zakłócało ciszę zimowego pustkowia. Sanie zmierzały ku wsi i zatrzymały się przed wrotami ogrodzenia
gospodarstwa Kwietniewskich. Z kozła sań zeskoczył Piotr i otworzył
wrota, wtedy wyszła z domu siostra Zosia.
– Ano ckomy na cie, Pietrek. Gwiozdki to ta dzisioj nie łobocywa,
ale wilijo juści gotowo. Zawołom Wojtka, to wprowodzi kónie do stojni. Łostow ano sanie. Weńdź – zapraszała, podskakując radośnie.
101
Piotr zauważył, że podczas łamania się opłatkiem nastrój panował
nieco odmienny niż zawsze dotychczas. Zdawało mu się, że ten sam
co zwykle ceremoniał został przesłonięty jakimś woalem, jakby niewidoczną, a tylko wyczuwalną mgłą zatroskania. U wszystkich brakło
zwykłej tu podczas uroczystości świątecznych beztroski i szczerej radości, nawet parobek Wojtek, zwykłe tryskający energią i skłonny do
dowcipkowania, zdawał się być nieco przygaszony.
– To co mówił Bańbura, jest zapewne prawdziwe – konkludował
Piotr w myśli.
Przy kolacji nie mówiono o kłopotach, ale frasunek wisiał w powietrzu.
– Mom ci cosik pedzić, synu – zwrócił się do Piotra Maciej, gdy
w drodze na pasterkę wyszli z sań przed kościołem. – Ino nie tero.
W chałupie.
Po tych słowach spojrzeli sobie w oczy, a Maciej zaraz spuścił
wzrok, pochyliwszy głowę skierował się ku wejściu. Piotr zauważył
w kościele, że ojciec modlił się ze szczególną żarliwością, prawie nieustannie wpatrywał się w postać ukrzyżowanego Chrystusa. Zatopiony
w modlitwie nie śpiewał kolęd. Poruszał tylko wargami, nie wiadomo
czy słowa kolędy, czy prosząc o zmiłowanie boskie.
Dom Kwietniewskich przedzielała sień. Po jej jednej stronie znajdowała się spora izba z kuchnią i komorą, a z drugiej mniejszy pokój, używany jako pomieszczenie paradne i które w lecie służyło jako sypialnia
dla dzieci. Stał tu stół nakryty białą serwetą, a przy nim cztery krzesła.
Tutaj też sypiał Piotr, gdy wypadło mu nocować.
– Moze ta Pietrusiu nie zmorznies, bo zem dwa zeleźnioki ze wrzontkiem wstawieła, a i pierzyna ta nielicho – zakomunikowała babka Marianna.
– Bóg wom zapłać, babko. Na pewno będzie mi się dobrze spało –
podziękował za troskliwość babci Piotr.
– Łu nos niedobrze, Pietrusiu, łoj niedobrze. Ino w Bogu nadzieja
cało naso. Macij ci ta, musi, łopowi. Zaro ta moze i nie, bo to nie zniwa
to mu nie śpiesno, ady ci ta powi. Śpij z Bogiem, Pietrusiu, z Bogiem!
– powiedziała babka Marianna z nieco tajemniczą miną na pożegnanie.
Następnego dnia po śniadaniu zaprosił Maciej Piotra do drugiej izby.
Rozmawiali długo o sposobach uniknięcia zagrożenia wynikającego
z przechowywania Żydów. Trzeba ich było dwa razy ponaglać do wy102
jazdu na sumę. Po powrocie z kościoła, po obiedzie znów się tam zamknęli, a teraz Maciej wezwał Stasia.
– Pokoz dupe! Zdziewoj portki! – rozkazał gniewnym tonem Maciej.
– Nie trza, łociec. Jo zem beł w Gmosicach – odpowiedział Staś,
a w jego głosie ani postawie nie było można dopatrzyć się pokory.
– Ano to zem sie dockoł na stare lata... Mój syn łostoł się huncwotem i złodzijem. I co by ino, bo zbójem! – wykrzyknął Maciej ostatnie
słowo. Wolejbym nie dockoł tego dnia. Jedno bida nie radzi; musi, co
rodzone dziecko dołoży ady drugi.
– Jo zem nie zbój, łociec – energicznie zaprotestował Staś.
– Nie łozwiroj pyska. Nie przezbywoj się ze mnom, ścierwo! Ino tko
ześ jes? – zawołał z trudem panujący nad sobą Maciej. – Przecioneś
mie bez pół! Nie chwolby ześ przycynieł, ino zgryzoty ześ napytoł.
Staś spuścił głowę. Bezwiednie przeplatał palcami rąk. Stał w milczeniu, tylko co chwila spoglądał na ojca spod czoła wzrokiem buntownika.
– No to tko ześ jes? – ponowił podniesionym głosem pytanie Maciej.
Corno ześ jes łowca w moim rodzie! A i plichta ześ, ano nie tuz.
– Nie jezdem corno łowca, bo jo nie bez chytrość zem napod. Jo
zem nie zbój. Kiej byście, łociec, beli we dworze na pokojach abo na
gumnie... Skod ze łóny dziedzice majo tylochna? Przecie to naso ziemia, bo chłopy jo łobrobiajo, a łóny, dziedzice...
– Łustatkuj się i zawrzyj gebe, lodaco! – wybuchnął znów Maciej.
Do rozmowy włączył się teraz Piotr. Kłótnia przekształciła się w dyskusję, która trwała prawie do kolacji, kiedy wszyscy trzej, porządnie
zziębnięci, postanowili przenieść się do ciepłej izby.
– Mówisz, że panom się ziemia nie należy, bo parobki na niej pracują. A i w naszym gospodarstwie pracuje parobek. Oddasz to mu ziemię?
Pomyśl o tym. I nie musisz odpowiadać. Ja poproszę Bańburę... – powiedział przed przejściem Piotr – ...żeby cię nie wydalał z organizacji,
ale z pewnością nie obejdzie się bez jakiejś kary dyscyplinarnej.
– Zniese jo – odpowiedział tonem desperata Staś, patrząc na brata
okrągłymi ze zdumienia oczyma.
Przed odjazdem Piotr odciągnął ojca na stronę.
– Ten krucyfiks znad drzwi do stajni to radzę zdjąć, ojcze – powiedział Piotr. – Prędzej on w tym miejscu ściągnie nieszczęście, da ludziom do myślenia, niż łaskę Boską. Na cuda nie trzeba liczyć w tej
103
sytuacji, tylko na głowę. Jeszcze jedno, tato – dodał. – Jak wiem, babka
przestała chodzić na wieś z kądzielą. Dobrze by było namówić ją, aby
poszła między ludzi jak dawniej i niech się rozgaduje, o wszystkim,
tylko nie o Żydach.
– A nojno. Do klepanio to jei ta nie trza namowiać – odpowiedział
Maciej, odprężony nieco myślą, że Piotr włączył się czynnie w uporanie się z problemem, który zaprzątał nieustannie jego myśli i mącił je.
Piotr jechał w radosnym nastroju. Co trochę przyciskał ręką poprzez
grubą baranicę kieszeń garnituru, niby uczniak ucieszony pierwszym listem miłosnym, w której trzymał list od Krysi zawiadamiający o przyzwoleniu rodziców na jego wizytę. Sanie wjechały w otwartą bramę
dworku joachimowickiego i zatrzymały się przed głównym wejściem.
– Wrócę za jakieś dwadzieścia minut – rzucił Piotr parobkowi.
– To jo łustowie ino kónie pod wiater, bo mróz się wzion – odpowiedział parobek.
Drzwi otworzyła Piotrowi służąca, a zaraz też pojawiła się i Krysia.
Poprosiła go do salonu. Na jej twarzy malował się wyraz podniecenia i radości, wyraz stanu ducha w rodzaju tremy. Ledwo usiedli, gdy
w drzwiach salonu pojawili się oboje państwo Bornikowscy.
– Pan Piotr Kwietniewski, leśniczy w Zyznach – przedstawiła gościa
Krysia.
– Miło nam poznać pana, panie Kwietniewski. Już mieliśmy okazję
spotkać się z panem wcześniej. A cóż dzieje się z wdową po świętej
pamięci leśniczym, panu Antonim Żukowskim, panią Izabelą? – zagadnęła pani Zofia.
– Mieszka nadal w leśniczówce w Zyznach. Gospodarujemy wprawdzie osobno, ale pani Żukowska czuje się tak naprawdę gospodynią
całości. A ja oczywiście nie mam nic przeciwko temu. Jej obecność
ożywia cały dom, w którym w przeciwnym przypadku byłoby pusto –
odpowiedział Piotr.
– Biedna ona. Podobno całą rodzinę ma gdzieś na Kresach – zauważyła pani Zofia.
– Miała, moja droga, raczej miała, bo podobno nie mogła nawiązać
z rodziną kontaktu, co może oznaczać, że jej bliscy zostali wywiezieni
na Syberię, jeśli los nie zgotował im czegoś gorszego, jak wielu z kresowej inteligencji – włączył się do rozmowy pan Bornikowski.
104
– Oto jakie są nasze rozmowy, panie Kwietniewski, jakiegokolwiek
tematu nie poruszyć, tchnie smutkiem – dodała pani Zofia.
– Ja nie dotykam z nią tego tematu, bo pani Iza reaguje łzami na
każdą wzmiankę o rodzinie i o mężu. Czuje się w tych stronach teraz
osamotniona – powiedział Piotr.
Pani Zofia starała się skierować rozmowę na pogodniejsze tematy,
ale konwersacja niemal niezauważenie zeszła znów na sferę polityczną.
– Obecnie zachodzą, a raczej już nastąpiły, poważne zmiany w polityce światowej. Jeśli państwo łaskawie pozwolą, abym mógł ich jeszcze odwiedzić, to następnym razem podzielę się najnowszymi wiadomościami o dużej wadze. Jest to temat raczej obszerny. Trudno ująć go
w kilku zdaniach – zadeklarował Piotr.
– To może, Piotrze, przyjedziesz... zapraszamy na Trzech Króli. Tak?
– zwróciła się Krysia z tym pytaniem do rodziców.
– Zapraszamy – odpowiedział pan Bornikowski. – W tym czasie
wszyscy politykujemy z konieczności. Nawet fornale i kucharki rozprawiają z zapałem na tematy polityczne – dodał pan Bornikowski.
– A tak. Myślę, że nadchodzący czas w polityce bardzo ich będzie
interesował, i to z frapujących powodów. Nadchodzi, że tak powiem,
burzliwa epoka – zauważył Piotr.
– Epoka mas ludowych. Takie określenie już słyszałem – wtrącił pan
Bornikowski. – Doprawdy, ciekawe, co też te masy z ich epoką poczną.
Mnie jest trudno to sobie wyobrazić.
Pierwsza wizyta Piotra przeciągnęła się do pół godziny i trzeba było
ją przeciąć w kulminacyjnym momencie. Krysia otuliwszy się futrem
odprowadziła Piotra na taras.
105
Rozdział XIV
– Niech bedzie pochwalany Jezus Chrystus!
– Na wieki wieków! Witojcie kumoska, kiejeście przyśli. W kóminie
by trza ano sadzami zapisać. Nie boce juz, kiejeście łu nos beli z kóndziołkom – przywitała Mariannę Kwietniewską gospodyni Krogulcowa. – Cheba tak rok. Aleście sie widno nie zapiecuseli.
– Widać, co ci roboty nie brakówało, Maryna – wtrąciła z przekąsem
jedna z kobiet siedzących rzędem obok siebie na ławie, zajętych przędzeniem nici.
– Siadojze, Mańka, pobok – wtrąciła druga, wskazując miejsce obok
siebie. – Jo cie ta nie bede podscypówać – dodała.
– A no Bóg zapłać i za dobre słowo – odpowiedziała babka Kwietniewska. – Słabówałam. Zimnica mie spiena i nie kciała ano puścić.
Lece z kóndziołkom w dyrdy, bo mi sie cni ano w chałupie. Geby ni
ma do kogój dóma łotworzyć, bo łóny po tych ichnych śkołach takie sie
łodmińce jakiesi, widzi się, porobieły.
– Ano, ano prowdeś rzekła, Mańka. Tako i łu nos. Kiej sie ino młocka
skóńceła, to chłopy ino do dónicy przychodzo, a tak to jeich światami
kajsi nosi i po nocach kajsi ciekajo – podchwyciła Krogulcowa.
Rozmowa potoczyła się dalej wartko. Odnosiło się wrażenie, że każda z prządek czeka niecierpliwie z gotowym tematem, aby móc zabrać głos. Do smakowitych kąsków pogaduszek należały oczywiście
ploteczki, przeplatane tylko z rzadka sprawami gospodarskimi. Kiedy jedna z kobiet zakończyła swoje wspominki o burzy gradowej, bo
i dłuższe „godki” wchodziły do repertuaru kondziołkowych posiedzeń,
zabrała głos Marianna.
– Ady i jo pómne burzo. Ksiondz na kozaniu prawieł, co bez burzo Pon
Bóg ady ludzi łupomino, a palicem swoim świntym grozi, co by sie łopamintały. A mnie to sie ta takie grozynie i podobie bez to, co inacy jes niźli
zawdy, dziń wele dnia. Ano, pómne i jo, jako zem rzekła, burzo łokropaśno tako. W sianokosy to, ano beło łóńskiego lata. Sło na połednie, kiej
zaceno sie łyskać na nieboskłónie łod połedniowy strony; bogać ta nie na
pogode pewnikiem. Parno sie zrobieło takie w powietrzu, tkóre staneło
beło cołkie i jakosi zmortwiało. Ani listecek nie drgnon, ani na łosice.
Duchota gnietła piersi kiej zmora, nie przymierzajency. Gołebie markotne posiadówały na dachach, a dzióby połozwirały, a inkse ptoki pokreły
106
sie kajsi po krzokach. Ino z dala, spopod rzyki dyrkoc casem zadyrkotoł.
Słonko loło ś nieba łogiń zywy, zdoło sie, a i pioch nagrzoło do porzynio, ze i bosso nie sło łustoć. Nijako sie ludziskom zrobieło; ziajać, nie
dychać, trza beło i śpik morzeł. Poty na nos bieły i ino ligać sie w ciniu
kciało. Cicho we wsi beło kiejby makiem sioł; ani bydle nie zarycało, ani
kogut nie zapioł, pies nie zascekoł i gołob nie zagruchoł. Derki my pod
witarniom połozkłodały i lezały ze sieł wyzute jako te skóry z diabłów.
Nie chciało sie noma nicegój, ani ciutke, ciut, ciut.
W te pore zacon sie tkórysi parobek drzyć, a śpiwać na cołe garło.
Beł wom to Jantek, parobek Grzegolca, tkóren sie, łajdok, wzion i zapisoł na roboty Miemcom sie wysługówać. Sed pijany rsiodkiem drogi,
a zawijoł kulosami i rencami i zawodzieł wiela sieł w dudach.
I Marianna zaśpiewała swoim dźwięcznym jeszcze głosem:
Łoj, łopieł zem sie, łopieł – bede baby topieł.
Łoj dana, łoj da, da, dana...
Gorzoła mu w te goroncość rozum łodebrała ano i sieły, bo sie wzion
na łostatku i w rów łoboleł. I znoju zrobieło się cichuśko. Naroz pojon
Macij na co sie zanosi, bo akuratnie porzioł ku połedniu i porwoł sie
beł na równe nogi, kiejby go tko widłami w dupe źgnoł. Zelżały mu
w trymiga i rence i kulosy.
– Mańka, Józefka, do siana! Kopić! – łozdar się.
Pobudzieły sie juści wsytkie. Zabroł sie Macij wóz ładówać, a w rencach mu ino furcało. Wojtek kónie ze stojni wyprowodzieł, a kiej Macij za lice chycieł, my, baby i dziecka, wa na wozie siedziały i kulosy
mindzy scebelki drabin pospuscały. Kiej wa wyjechały z łopłotków
i na zastodolu sie łoberziały, a tu na łokach ludzi mrowie. Zgrabujo potrow i na fury drabiniaste ładujo, bo akuratne juz i kopić nie beło trza.
Wtencos Macij chlasnoł beł po kóniach batem, a gniadym ino się zody
łozwarły. Posły wiela sieł w nozyskach miały, jaze strach broł, cy sie
aby wóz nie połoślatuje. Dziecka, znocy sie łod somsiadów Janusów,
zaceny popiskiwać. Trocha ze strachu a ździebko ta i z łuciechy.
Porziały wa, wita, po niebie i my zmarkotniały. Het, zza lassa wychyneła wielgachno chmura. Kopiasto beła, bulwiasto, postrzempiono,
po krajach ino ciut, ciut zółto, a w sobie to całko buro i siwo, ze strach
beło na nio patrzyć. Zdoła się wprzódzi stoć a cuć beło juści, co idzie
i pewnikiem nie łominie. A mrucała, a hurgotała roz wele razu, kiej
zwir...ki – pocwara.
107
– Kiej Macij zdar kónie licami... – opowiadała dalej Marianna – ...to
my jeny potrow zgorniać na wyprzódki i narecami podajać na fure.
A i dziecka pomogały plontajoncy sie pod nogami. Na wozie łodbiroł
Macij. Co rusenie poziraływa na lass. Łyskało sie, bo juz beło a grzmiało łozgłośnie roz wele razu. Ino patrzyć beło, kiej chmura nodyndzie,
a pierony zocno bić, a dysc loć, a wiater donć, tkóren juści wzion sie
rusać. Pogóniać nikogój nie beło trza. Łuwijały sie wa kiej w łukropie. Macija siano wynosieło na furze i wyzy, i wyzy, a chmura nadchodzieła coroz blizy; na wyprzódki – łona cy my. Patrzaływa na nio
wystrochanemi łocami. Nitko nie spuscoł z łoców łónego łokropaśnego
chmurzyska; a łozrostała się łona chmura i już wom beła na pół nieba,
a i słychać jejo beło tero jak idzie, a moze noma sie ino tak zwidziało,
i co chrzyńści.
Krzontały sie wa ady, a kiej mi z renców grabie wzieny i wyleciały,
a w te pore zem porziała na łóne chmure, cudacno sie łona mi widziała.
Sła łopłazem prościuśko na nos. Tero sie f ni wsytko rusało a kotłówało
kiej w piekle (w imię Łojca i Syna... – przeżegnała się Marianna). Rude
bołwony miesały sie ze siwemi i bure ze zółtemi; sły na wyprzódki,
a łozpirały sie; łokropaśne nicym Tatary abo Krzyzoki. Natencos zem
łoboceła, godom waju, płanetnika. Nie kceta, to nie wierzta, alem jo widziała – jak tu siedze. Nie jo jedno ady. Dyć zem nie wiedźma jes jako
abo carownica, łocy swoje przeć mom. Stoł, godom waju, łozparty, łón
płonetnik, łokrakiem na kraju chmury, a na poły lezoł na wznak łoparty
no ni. Ślepiami strośnemi łypoł, corny łeb mioł skołtuniony, siwe wonsiska i rudo brode storgano, a gebe syrokaśno łozwarto. Klon łón pocwara roz w roz, a mrucoł, a warcoł, a wrzescoł w niebogłosy. Widziałam f nim, w pysku, kiej się łyskało, łozór cyrwóny. A migoł sie wom
ten płanetnik f ty chmurze, a minieł; a to sie pokazówoł po ty strónie,
zaś zarozki po drugi, ino łodminiony. Zapor sie beł na kulosach, rence
łozwar, parsty łozcopierzeł na pół nieba i wlók chybko sprzegniete ze
sobom chmurzyska. A klon, ino furgotało. A kaj ino porzioł, pierony
bieły, a dmuchoł, a don, a zawijoł wiatrem, a drzewa tarmosieł. Strośny
beł akuratnie taki, jak naju beła łopowiadała, kiej my dzieckami beły,
nieboscka Stempniowo; i po inse lata tako bewało.
Śpiesno nama beło. Migiem wa wóz kopiasty wysokaśny naładowały. Macij przypónem siano spion, baby dziecka na fure popodsodzały
i trza beło rusać. Kiej wa ino porziały na burzo idonco, to co roz wa się
108
zegnały syroko krzyżem świntym z tego przestrachu, bo pierony bieły
roz wele razu i ino co jescek nie loło. Rencami wa wóz podpirały. Macij
w gorzcie chorchnoł i... wije! Kónie zadami się zaparły, łeby łopuścieły,
grzbiety się jeim wygieny, wóz zaskrzypioł, zachybotoł i fura ruseła.
Tero ino wije i wije! A wista, a hejtta! Dzieckom na sianie wysokaśno,
ino gebusie widać beło wystrochane łod huśtanio, ale ślość nijak nie
kciały. Poreście wysed wóz na równo droge i kónie staneły. Nie przeciwioł się jeim Macij, bo w pijanie stoły cołkie i dychały i bokami robieły,
a kulosy jeim dygotały łode słabości. Porziałam jescek w niebo na ten
cos, ale kraja chmury juści nie beło widać, bo łóna beła zajena caluśkie
niebo. Naroz wiater jescek się zmóg i na despekt wyrywoł kołtuny siana z fury i frygoł po świecie, kaj popadło. Z dala widać beło, co tamok
leje dysc, smugami wielgiemi zaciogajoncy. Po płonetniku juści śladu
nie beło widać, bo mu trza beło wlec chmury kaj indzi, za lassy, za góry,
za rzyki. Moc ady pokozoł łon płonetnik wielgachno, abo Bosko, abo
ciortosko – nie wiada. Wolej trzymać z Bogiem – w imię Łojca...
– A toś noma, Mańka w ten zomróz i goroncości ciut, ciutke wziena
i wloła – zauważyła gospodyni.
Niespodziewanie nad stajnią rozległ się lament. Wojtek, słysząc to,
zaniepokojony pobiegł do domu. Otworzył gwałtownie drzwi izby
i, nie wchodząc do środka, wychylił się tylko poza próg i spojrzał spłoszonym wzrokiem na gospodarza siedzącego okrakiem wśród wiór na
kobylicy. Spojrzenie Wojtka było na tyle wymowne, że Maciej zerwał
się z miejsca porzuciwszy ośnik i popędził za parobkiem. Już na podwórzu usłyszał głośny zbiorowy płacz i jakieś wykrzykiwania. W stajni chwycił Maciej widły i styliskiem stuknął kilka razy w powałę. Po
chwili otworzyła się klapa i ukazała się w otworze głowa Zylbergelda.
Jego pytające spojrzenie i pełen rozpaczy wyraz twarzy zdawały się
mówić, że tam nad stajnią wydarzyło się coś dramatycznego.
– Stulta geby, psiekrwie, zydy! Ludzie ady wos łusłyso. Pogłupiałyśta tam, cy co? – krzyknął stłumionym głosem zdenerwowany Maciej.
– Aj waj, Maczeju, giewałt! Doktór! Wi idźcie przywieźć doktór!
Mosiek, jemu musi być cziężko chory. Maczeju, prędko doktór! Ja ide
zapłacić.
Za Maciejem wpadła do stajni Maria i słyszała słowa Zylbergelda.
– A co jemu je? – zapytała.
109
– Aj waj, Mosiek nie może mieć powietrze. Aj waj, Maczejowa, wi
idziecie zawołać tego doktór!
– Nie wiś, co godos, zydzie. Tego by ady trza, coby się ludzie zwiedziały, co wos trzymom, to ta Miemców ino patrzyć. To i bedzie po nos
i po wos – powiedział stanowczym głosem Maciej.
Na te słowa Zylbergeld zamilkł. Słychać było tylko stłumiony szloch.
– Babce powim, co by łónemu zaporzeła jakiego ziela. Nasi babka
poredzo – wtrąciła Maria i wybiegła ze stajni.
– Trza by mu kozłka łuworzyć – orzekła babka Marianna. – To zmora
ś niego wylezie. Scypte sporo na kwaretke wrzotku starcy na jednego
chłopa. A i łodcynić nie zawadzi – dodała i zaczęła się z zajęciem krzątać wokół przyrządzania wywaru.
Od wizyty u rodziców na Boże Narodzenie Piotr przejął zaopatrzenie
żydowskich lokatorów. Znaczną jego część pokrywał z zapasów własnych, a część kupował w odleglejszych stronach. W związku z tym
częściej zajeżdżał do Zazbrzy. Teraz przyjechał znowu w kilka dni po
zachorowaniu Mośka, powożąc sam saniami. Tym razem czekała go tu
bulwersująca wiadomość o zachorowaniu Żyda i skutecznej pomocy
babki Marianny.
– Trudno przewidzieć, jak długo podtrzyma na zdrowiu chorego
mikstura babki – odpowiedział Piotr na pytanie ojca, co robić dalej. –
Ale lekarza nie wolno wzywać pod żadnym pozorem.
Na te słowa wszyscy domownicy skierowali na Piotra spojrzenia wyrażające zdumienie z powodu jego chłodu wobec zagrożenia śmiercią,
choć sami nie umieli mu zaradzić.
– Jakze to, Pietruś? – zawołała z nutą protestu w głosie matka. –
Przecie musi sie noleźć tkosik, co by... Dyć wa nie momy zawziontku
do Mośka.
– Mamo (Maria lubiła, gdy Piotr zwracał się do niej w ten sposób),
to jest wojna. Na dobrą sprawę teraz tu toczą się dwie wojny. Ta druga
to jest ich, Żydów wojna. I nie tylko naszych polskich, ale wszystkich
Żydów. Do naszej wojny oni się nie włączyli, a mieli na to całe dwa
lata, zanim się do nich dobrali Niemcy. A w swojej wojnie uciekają
i chowają się, gdzie się da, oczekując ratunku u innych. My tu, w naszym domu, nie mamy żadnego powodu, aby za nich narażać swoje
życie i życie swoich najbliższych, tym bardziej że tylko za podejrzenie
o udzielanie Żydom pomocy grozi nam, naszej rodzinie, nieodwołalnie
110
natychmiastowa okrutna śmierć. To natomiast, co wy robicie obecnie
dla nich, to jest przykład niewyobrażalnie wielkiego miłosierdzia. Daj
Boże, aby tajemnicę tę dało się dochować przed Niemcami do końca
wojny, no a samym to już nie wolno jej ujawniać, jeśli nie chcecie, żeby
was spotkał los Sikorów.
– Ło Jezusie Nozoreński! – wykrzyknęła przeraźliwym piskliwym
głosem babka Marianna. Ten okrzyk zelektryzował wszystkich i wywołał przebiegający po plecach dreszcz. Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Wszyscy przeżywali grozę położenia, uświadomioną ponownie
przez Piotra w całej pełni, której oni zdawali się nie doceniać, oswoiwszy się żyjąc z nią na co dzień. Teraz stanął im przed oczyma z całą
wyrazistością obraz nieszczęścia Sikorów i Gliksmanów, a opisany słowami Stasia i Czai i podkreślony dopiero co wykrzyknikiem babki.
Styczeń srożył się tej zimy. Gdzieś około połowy miesiąca wystąpił
silny mróz, a wiatr porywał zmarznięty śnieg i gnał go kurzawą, bijąc
w twarz niby szpilkami. W taką pogodę szedł Staś do Zyzn. Musiał poruszać się nieco bokiem, aby chronić się przed smaganiem twarzy przez
zamieć. Zimno przenikało przez barankowy kożuszek, ale brodzenie
w głębokim śniegu i zmaganie z silnymi porywami wiatru rozgrzewało
chłopca na tyle, że nie odczuwał zbytnio chłodu. Do ganku leśniczówki
wszedł oblepiony ze wszystkich stron śniegiem.
– Jesteś prawdziwym świętym Mikołajem – żartował Piotr, który
otworzył drzwi bratu. – Z czym przychodzisz w taką pogodę, Mikołaju?
– Tero barzi zem bołwon, bo juści i po Godach – podjął żart Staś.
Otrzepywanie ze śniegu, w czym pomagał Stasiowi Piotr, trwało przez
dłuższą chwilę i obaj zdawali się nieźle bawić tym zabiegiem.
Przy stole, podczas picia przez Stasia gorącego mleka z ciastem,
Piotr skierował ku bratu pytające spojrzenie, gdy zostali sami.
– Jeden zyd kojfnoł – zakomunikował w odpowiedzi Staś. – Łojce
mie przysłały po rade. Abo i po pomóc. Przecie w gnoju, tkórego zamróz nie przejon, go nie pochowowa, a ziemia skuto. Przecie to cłowiek, chocia nie krześcijon. Ino kaj i jak w taki zomróz. Nitko nie wi,
może ty...
Piotr wstał z krzesła i klepnął brata po plecach.
– Ty za łopatę, a ja za kilof, i to zaraz, póki taka kurzawa. Innej rady
nie ma. Pogrzebiemy godnie jak człowieka i odmówimy nasze „Wieczne odpoczywanie”. Wiatr naniesie śniegu póki wieje, a na wiosnę śladu
111
nikt się nie dopatrzy. Po wojnie zaprowadzimy Zylbergelda na grób,
żeby zwłoki syna przeniósł na swój kierkut. Musimy tylko dobrze zapamiętać miejsce. Zaraz Grzegorz konia zaprzęgnie, a my się zbierajmy.
Wczesny zimowy mrok zaczął zapadać, gdy na podwórze Kwietniewskich zajechały sanie z Piotrem i Stasiem. Po chwili Maciej zastukał styliskiem wideł w powałę stajni.
– Neta te derki i łowińta Mośka. My go pochowomy w ziemi. Ino
zaro – zadysponował Maciej, gdy Zylbergeld otworzył właz.
Na górze rozpoczął się lament.
– Cichojta, zydy, przecie słychać wos ło wierste. Miarkujta ze sie
przecie – napominał Maciej.
Wojtek, Staś i Piotr z trudem znieśli po drabinie owinięte w pasiaste derki ciało nieboszczyka i ułożyli je na saniach, a na wierzch położyli warstwę siana. Upewniwszy się, że obok gospodarstwa nie ma
nikogo, ruszyli w zamieć ku Tatarskiemu Kopcowi. Po pochowaniu
Mośka Piotr podwiózł Stasia pod dom, a sam zawrócił ku leśniczówce.
Był zgrzany i spocony wykuwaniem grobu dla Mośka. Musiał przebić
warstwę zmarzliny, pracując bez przerwy w pośpiechu. Kiedy już dojeżdżał do domu czuł zimną wilgoć na całym ciele. Konia z saniami
zostawił Piotr na podwórzu pod opieką parobka, a sam wszedł do domu
od strony kuchni.
– Janiu – zawołał od samego progu. – Nagotuj mi wody na kąpiel.
Trochę się u ojców napracowałem i jestem cały brudny od kurzu i ości.
– A juści, co akuratnie worze, ino lo pani leśnicyny. Lo pana leśnicego potym, cy jak? – odpowiedziała służąca. – Cheba by potym, bo cko
na pana sołtys ze Zozbrzy, bedzie z godzine.
W pokoju gościnnym zastał Piotr Bańburę.
– Jo zem po interesie – zaczął rozmowę sołtys, po słowach chrześcijańskiego powitania. – Za dnia trza na gospodarce, a tero, po ćmoku to
panu leśnicemu ta cheba nie wadzi.
– Oczywiście mi nie wadzi, choćby i po głębokiej nocy – odpowiedział Piotr. – Ale pogwarzymy sobie przy jedzeniu, bo jestem głodny.
Jakbym czuł że będę miał gościa, bo się śpieszyłem z powrotem i u ojców nie jadłem.
Po chwili rozmówcy zasiedli przy zastawionym stole, którego ozdobą była pełna karafka. Piotr miał powody, aby uhonorować gościa godnym przyjęciem, pamiętając okazaną przez niego kiedyś życzliwość.
112
– Jo po polityce, panie leśnicy. Niby by ło BCh sło. Cheba to pon wi,
co łu nos mowa te tam podchronzówke. Galanto się łuźdźbała kompanijo chłopokow kiej dembcoków. Ino drzo do wojacki z temi tam Krzyzokami. Kaprole alibo sierzanty to łu nos som, ino nie mowa łoficyjera,
co by nałucoł jak trza. To niby jo wele tego, panie leśnicy, bo pon przecie... My by pana wynodgrodzieli jako, panie Kwietniewski. Cheba ze
panu nijako z BCh, to se ta póde przez nijaki łobrazy – dodał Bańbura,
widząc że Piotr się zamyślił. – Pana ady wolo – dodał.
– Ja, Władysławie, podejmę się tego zadania z chęcią. My w AK, tak
jak wy w BCh, pracujemy, jak wiecie, społecznie. To co my tu sobie
będziemy mówili o interesach. Trzeba to trzeba, dla wspólnej sprawy.
Różnić się będziemy po wojnie, programami politycznymi we własnym
domu, a tym razem trzeba nam ten dom oczyścić ze śmieci.
– No to zem łusłysoł, co zem kcioł. Chwolić Pana Boga – z zadowoleniem skonstatował Bańbura.
– Ale – wtrącił Piotr. – Ja muszę uzyskać na to zgodę moich przełożonych. A wniosek musi wyjść od was.
Rozmowa przy kieliszku przeciągnęła się nieco, bo w pewnej chwili
weszła Jania i z pewnym zażenowaniem zapytała:
– Jeźli pon leśnicy nie bedzie sie kompoł, to jo zdyme sagany z kómina, cy jak?
– A tośwa sie zagodały, kiej baby pod kościołem – zawołał zakłopotany sołtys. – Bo to przy gorzołce to ten cas śmigo kiejby wiater. To
jo se póde. Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus! Łostońcie z Bogiem!
113
Rozdział XV
Zbliżało się święto Trzech Króli, a w związku z tym umówiona wizyta Piotra we dworze. Radość ze spotkania z Krysią mąciła trema przed
nim. Piotr zdawał sobie sprawę, że nie posiada obycia salonowego,
a tylko pewną ogładę towarzyską, co może go narazić na popełnianie
niezręczności i tym samym na ośmieszanie się w oczach Krysi. Niepokój jego wzrastał w miarę zbliżania się święta. Właściwie nie widział
żadnego sposobu na ustrzeżenie się przed prawdopodobną kompromitacją w nieswoim wszak światku. Do Joachimowic jechał w kiepskim
nastroju. Gdy jednak zobaczył z daleka kępy drzew otaczających dwór,
tok jego myśli uległ nagle całkowitemu przestawieniu.
– Co u diabła – pomyślał z desperacją. – A czemóż to ja mam udawać
kogoś innego niż jestem. Przecież oni wiedzą, że nie zostałem wychowany na ziemiańskiej etykiecie. Byle tylko ożenić się z Krysią, to ona
już urządzi nasz dom po swojemu – zakończył marzycielskie rozważania. – Będzie i salonik, a po jakimś czasie i nieskazitelna etykieta. Myśli pełne skrępowania i niepokoju zniknęły w jednej chwili. Owładnęła
nim tylko jedna pełna nadziei myśl, że to zaproszenie go do dworu jest
tylko pierwszym krokiem w kierunku końcowego etapu jego planu.
– Po kilku wizytach oświadczę się o rękę Krysi – marzył podniecony nową myślą. – A potem, za dwa, trzy miesiące weźmiemy ślub.
A wszystko inne furda! – jak mawiają ziemianie.
Rozhuśtana wyobraźnia przeniosła Piotra znów w świat marzeń.
Przymrużywszy oczy nic teraz nie widział. Marzył na jawie. Tylko
czuł, że sanie niosą go lekko i bezszelestnie ku Krysi. Przeżywał ten
ruch ku niej, niesiony w marzeniu stukonnym zaprzęgiem.
Piotr został przywitany w dworku jak dobry znajomy. Do herbatki
(jakiejś ziołowej) zasiedli po chwili wszyscy domownicy. Piotr zauważył, że młodsza siostra Krysi, Marysia, spogląda na niego z rezerwą, ale
i z zaciekawieniem, w zachowaniu Dosi dostrzegł wyraz skrywanego
rozbawienia, zaś u pani Anastazji minę mogącą świadczyć, że zaszczyca to towarzystwo swoją obecnością z przymusu i po odczekaniu „przyzwoitego” czasu wyniesie się pod byle pretekstem.
Piotra deprymowały początkowo te spostrzeżenia, ale z czasem zaczął się oswajać z nową sytuacją. Pewną swobodę odzyskał dopiero po
wystąpieniu Marysi.
114
– Czy pan był na wojnie, proszę pana? – zapytała.
– Tak, byłem, to jest obowiązek...
– A czy został pan ranny? – przerwała.
– Nie, nie byłem ranny – odpowiedział Piotr nieco rozbawiony pytaniami podlotka.
– Wcale? – w tym pytaniu wyczuł Piotr nutkę rozczarowania.
– Nie biorąc pod uwagę obtarcia buta, to wcale – zauważył, uśmiechając się.
– To pan nie jest, przepraszam, bohaterem?
– W tym sensie i w żadnym innym nie jestem bohaterem; nie dokonałem czynów nadzwyczajnych na polu walki, nie uratowała mi broczącemu krwią życia piękna szlachcianka, wreszcie nie poległem w bitwie, więc nie jestem bohaterem; prawda, panno Marysiu?
– Zabawnie pan to ujął – odparła nieco zmieszana Marysia. – Ale
miał pan szczęście, bo pana Niemcy nie aresztowali. I jest pan leśniczym. I polubił pan Krysię – dodała domyślnie.
– Ależ oczywiście. To wielkie szczęście, panno Marysiu.
Potok pytań Marysi przerwała pani Bornikowska, zwalniając córkę
od obowiązku dotrzymywania towarzystwa.
– Święto świętem, Marysiu, ale o ile wiem, masz pewne zaległości
w lekturze.
– Przepraszam! – Marysia dygnęła lekko i posyłając Piotrowi życzliwe spojrzenie wyszła z salonu.
Wkrótce towarzystwo przeszło do jadalni, gdzie stała choinka bez
ozdób, poza świeczkami i kolorowymi łańcuchami oplatającymi drzewko od góry do dołu.
Podczas posiłku rozmowa, której ton nadawała pani Bornikowska,
dotyczyła spraw ogólnych, jak pogody czy zbiorów minionego lata.
Nieobowiązujące opinie w błahych sprawach sprawiły, że konwersacja toczyła się w beztroskim nastroju. Po cieście pani Bornikowska zaintonowała kolędę. Piotr śpiewał z głębokim zaangażowaniem, jakby
z pasją. Zwróciła na to uwagę Krysia, przypomniawszy sobie spotkanie
na kursie sanitariuszek, i odebrała to spostrzeżenie jako jeszcze jeden
powód do uwielbienia najdroższego.
Piotr przywiózł ważną wiadomość polityczną, lecz nie śmiał sugerować zmiany tematu, z obawy popełnienia gafy towarzyskiej, ale
z mimowolną pomocą przyszedł pan Bornikowski, który zaproponował
ponowne przejście do salonu.
115
– Teraz sobie trochę popolitykujemy – powiedział.
– Ja spodziewam sje, że usłyszymy jakieś nowinki ze świata – wtrąciła pani Anastazja tonem ni to pytania, ni to twierdzenia.
– O tym mogę panią zapewnić – odpowiedział Piotr.
– A więc: „Co tam panie w polityce?” – zaczął żartobliwie pan Bornikowski, zwracając się do Piotra, gdy całe towarzystwo znalazło się
w saloniku.
– Słychać tak dużo, że można by na te tematy rozmawiać choćby do
rana – odpowiedział Piotr. – Do tego, o czym donoszą nasze gazetki, ja
chciałbym dodać wiadomości, które mogą się dopiero w nich ukazać,
a mają dla przyszłego państwa polskiego wielkie znaczenie. Pochodzą
nie tylko z radia londyńskiego, a także z radia Ankara.
Wszyscy patrzyli na Piotra z wielkim zaciekawieniem, a on przestał
mówić na chwilę, po czym, westchnąwszy nieznacznie, wrócił do tematu.
– Oto, co chciałbym zakomunikować – zaczął bez szerszego wstępu.
– Doszło kilka dni temu do spotkania Roosevelta, Stalina i Churchilla
w Teheranie. Ustalili oni tam ostatecznie, że nasza granica wschodnia
będzie przebiegała po wojnie na linii rzeki Bug. Tracimy ogromne terytoria. W jakimś stopniu, choć dalece niezadowalającym obszarowo,
mającym zrównoważyć tę stratę, zostały nam przyznane nasze prastare
piastowskie ziemie po Odrę na zachodzie i znaczną część...
– A że to nie może być! Taż to, taż to... – wykrzyknęła w tym momencie pani Anastazja, wyrzucając ręce do góry.
Pani Anastazja zbladła i zaczęła się z wolna osuwać z kanapy. Pani
Zofia, która siedziała tuż przy niej, podchwyciła matkę i nie pozwoliła jej
upaść na podłogę. Powstało zamieszanie. Dosia wybiegła zaraz po środki
orzeźwiające i wróciła z nimi po krótkiej chwili. Cucenie nie trwało długo. Pan Bornikowski i Krysia wyprowadzili babcię do jej pokoju.
W salonie zapanowała konsternacja. Piotr, spodziewający się, że to
jemu zostanie przypisana wina z powodu niezachowania należytej delikatności w przedstawianiu trudnej kwestii, poczuł się nieswojo. W salonie pozostała z nim pani Domicela. Po dłuższej chwili milczenia,
kiedy Dosia nieco ochłonęła z wrażenia, postanowiła coś powiedzieć
dla rozładowania napięcia.
– Pani Długoborska jest psychicznie odporna, jak na ogół wszyscy
kresowiacy, ale, jak trzeba się domyślać, świadomość, że tamtymi te116
renami, z którymi ona jest bardzo głęboko związana, zawładnie bolszewia, okazała się pomimo wszystko przerastać grozą jej siły i ścięła
ją z nóg. Któż mógł się tego spodziewać – powiedziała Dosia tonem
usprawiedliwienia pani Anastazji i zarazem uwalniając Piotra od powodu robienia sobie wyrzutów.
– Jest mi tak przykro. W dodatku popsułem państwu świąteczny nastrój – odpowiedział z zażenowaniem Piotr.
– Ach, zdrowie pani Anastazji jest tak dobre, że niezawodnie rychło
odzyska siły.
Jakby na potwierdzenie jej słów wszedł pan Bornikowski zawiadamiając, że babcia wróciła do siebie.
– Mama bardzo przeprasza pana za swoją słabość i prosi o wyrozumiałość i wybaczenie z powodu jej niestosownego zachowania.
Zaraz też weszła do salonu Krysia.
– Już dobrze – potwierdziła słowa ojca. – Widzę, że nie jest ci, Piotrze, przyjemnie, ale zapewniam cię, że nie było w tym wydarzeniu nic,
o co mógłbyś siebie obwiniać. Babcia tak samo by zareagowała, gdyby
tę wiadomość na przykład przeczytała w gazetce. No, nie przejmuj się,
proszę. Na wschodzie pozostał cały jej świat, dosłownie cały. I cała
przeszłość. A teraz brak widoków na przyszłość. Musimy to zrozumieć,
prawda?
– Możemy wrócić do rozmowy, panie Kwietniewski. Przepraszam za
zamieszanie – odezwał się z kolei pan Bornikowski.
– A ja muszę państwa uprzedzić, że mam dla nich jeszcze gorszą
wiadomość – odezwał się Piotr, po czym zawiesił głos, chcąc w ten
sposób dać znać, że oczekuje przyzwolenia.
– Jeszcze gorszą? – zdziwił się pan Bornikowski. – No cóż, słuchamy
– odpowiedział pan Bornikowski z zakrzepłą na twarzy miną skazańca.
– To nie tyle wiadomość, co przewidywanie, albowiem w Teheranie podjęto postanowienia nie tylko w sprawie granic, ale i w kwestii
podziału, jak to się obecnie mówi, stref wpływów. A sowiecka strefa
wpływu sięga po połowę Niemiec, a więc ogarnia także i nas. Kiedy
zatem przejdzie front, zaleje nas bolszewizm ze swoim systemem sprawowania władzy, niesionym na bagnetach sowieckich. W Warszawie
są już od pewnego czasu emisariusze sowieccy i formują zalążki przyszłej władzy. Powołali właśnie tak zwaną Krajową Radę Narodową
w Warszawie, przywiezioną z Moskwy oczywiście. W samej Moskwie
117
natomiast szykują nam szeroki garnitur ich władzy. Armia sowiecka
przekroczyła właśnie przedwojenną granicę Polski – zakończył Piotr
i zamilkł. W salonie zapanowała przytłaczająca cisza.
– Ale muszą przecież być jakieś wybory po wojnie. Trudno sobie
wyobrazić, abyśmy głosowali na Sowietów! – przerwał po chwili
w podnieceniu ciszę pan Bornikowski.
– Tak, tylko z zaborcą, a to będzie zaborca, trudno spodziewać się
ładu, także w wyborach. No, ale dałby Bóg...
– To jest niewyobrażalnie dramatyczna perspektywa. Trudno ją poprostu ogarnąć wyobraźnią – zauważył pan Bornikowski.
Zwykle opanowany i zrównoważony pan Bornikowski teraz wstał
i podszedł do okna, aby zaraz potem wrócić i usiąść przy stoliku.
– Co pan radzi, panie Kwietniewski? — zadał po chwili pytanie Piotrowi.
– Od kilku dni, od pozyskania tej wiedzy, takie właśnie pytanie nie
daje mi spokoju: co robić? Ze względu na osobę panny Krystyny – tu
spojrzał z czułością na Krysię. – Myślę, że mnie państwo rozumiecie,
rozważałem, w jakim stopniu groźne okażą się nadchodzące zmiany dla
ziemian. I proszę mi darować, ale trzeba sprawę postawić otwarcie, bo
też i czas niestety raczej nagli. Otóż w Sowietach nie istnieje, jak wiadomo, prywatna własność ziemska. Czy dla nas zrobią wyjątek? To jest
sprawa tych samych fundamentów ideologicznych, więc... ją zniosą. Po
prostu odbiorą ziemię.
– W Rosji wymordowano ziemian – drętwym i łamiącym się głosem
zauważyła pani Bornikowska. – To i nam mogą urządzić rzeź.
– Czasy to już jednak inne, więc może otwarcie masowo zabijać nie
będą, a sądzę, że celowe byłoby przygotować się na wyzucie z mienia.
Nie byłoby od rzeczy ratować, co się da – Piotr z trudem cedził słowa
przez zęby.
– Jak pan to sobie wyobraża, proszę pana? – wtrąciła pani Bornikowska.
– Nie chciałbym radzić na gorąco. Trzeba by tę sprawę rozważyć po
ochłonięciu, nie będąc pod wpływem chwili – odpowiedział z namysłem Piotr.
– To co mówi pan Piotr, jest po prostu logiczne, choć przerażające
– włączyła się do rozmowy Krysia, której mina zdawała się mówić, że
właśnie uświadomiła sobie prawdę, która dotychczas nie przychodziła
118
jej do głowy. – Myślę, że będziemy jeszcze na ten temat rozmawiali,
będą nowe wiadomości... Piotr wziął głęboki oddech dla odzyskania
równowagi, gdyż złapał się na opanowującym go zdenerwowaniu. Nie
wiedział, co miałby jeszcze do powiedzenia po tym, co już padło z jego
ust. Postanowił, że nie ma powodu do odkładania dyskusji, co sugerowała Krysia. Rozumiał jej postawę jako kobiecą próbę oddalania myśli
o niebezpieczeństwie poprzez zwłokę, ale tego sposobu myślenia nie
akceptował.
– Myślę, proszę państwa, że przewidywane po teherańskiej konferencji położenie ziemian będzie wkrótce znane także i innym posiadaczom ziemskim, więc wspólnie państwo coś zapewne postanowicie,
przyjmiecie państwo jakiś wspólny sposób zachowania się – powiedział Piotr, dążąc do powzięcia jakiejś rzeczowej decyzji. – Czasu trochę jeszcze pozostało do przemyślenia i na ewentualne decyzje, choć
sądzę, że raczej niewiele.
– Ewentualne, mówi pan. Tak, znajdą się zapewne i tacy, którzy będą
łudzić się do ostatniej chwili, nie mogąc się pogodzić z myślą, że oto
właśnie teraz, na ich oczach i w odniesieniu do nich samych ma zostać zniszczony porządek ustanowiony od prawieków, uświęcony tradycją i prawem naturalnym, stanowionym i boskim – zauważył pan
Bornikowski, spoglądając ponad głowami obecnych, jakby rozmawiał
z kimś niewidzialnym. – A my, a ja... – poprawił się, zwracając się teraz do Piotra – ...muszę podjąć decyzję w porę. Dziękuję panu, panie
Kwietniewski, bardzo panu dziękuję za wsparcie w wiedzy i radzie.
– Ależ nie ma za co. Ta wiadomość będzie wkrótce znana być może
wszystkim – odpowiedział Piotr, skłaniając się ku panu Bornikowskiemu.
– No tak – pan Bornikowski zdawał się wracać myślą do tematu zasadniczego, pocierając czoło ręką w zakłopotaniu.
– A może właśnie nadchodzi ten czas, o którym pisząc Żeromski cytuje w swoich „Dziennikach” czyjeś prorocze, wydaje się dziś, słowa:
„Z nas, ze szlachty – żaden pożytek przyszłości. Musimy wyginąć do
szczętu...”.
– Ach, ci pisarze, poeci... Używają nieraz niefrasobliwie ciężkich
dosadnych metafor – wtrącił Piotr, starając się złagodzić wymowę
gorzkich słów cytatu. – Może nieraz, może często nawet i trafnie, ale
w tym przypadku nie mamy wszakże do czynienia z naturalnymi prze119
mianami, a po prostu z wrogim masowym wyniszczaniem, z likwidacją
czegoś, co istniało od zawsze i ciągle funkcjonuje. Istnieje nadal tam,
gdzie nie dotarł komunizm, i przeistacza się samoczynnie pod wpływem ducha czasu. Gdzie co zgniłe marnieje, a co zdrowe wrasta w substancję zmieniających się społeczeństw.
Pan Bornikowski zatrzymał na Piotrze uważne i pełne wdzięczności
spojrzenie.
Po tej wymianie zdań w salonie zapanowało ponownie milczenie,
które wkrótce przerwała Dosia.
– Nie przeoczmy kolacji, proszę państwa. Już na nią pora – zauważyła, wprowadzając otrzeźwiającą atmosferę.
Na te słowa Piotr podniósł się z miejsca, chcąc się żegnać, ale Krysia
i pan Bornikowski stanowczo zaprotestowali, a pani Bornikowska dała
sygnał przejścia do jadalni.
Późnym wieczorem wracał Piotr do domu, z głową pełną chaotycznych myśli, ale też radośnie podniecony, gdyż przy pożegnaniu usłyszał od obojga państwa Bornikowskich przyzwolenie, aby przyjeżdżał
bez uprzedzenia. Zaproszenie to odebrał jako dobry zwiastun na przyszłość, jako wolną drogę do ręki Krysi. Puścił wodze marzeniom, które
nie pozwoliły mu zasnąć do późnej nocy.
120
Rozdział XVI
Nadeszła pora, gdy umęczeni surową zimą ludzie zaczęli wypatrywać
pierwszych przejawów zelżenia, ale ona uparcie zwlekała z ustąpieniem,
srożąc się jeszcze mrozem i śniegiem. W taką noc w obejściu Kwietniewskich pies zaczął nagle zajadle szczekać. Zaraz potem dało się słyszeć
energiczne stukanie do okna. Rozbudzonym domownikom serca podeszły ze strachu pod gardła. Wszyscy wiedzieli dobrze, że Niemcy właśnie nad ranem rozpoczynali swoje bandyckie napaści, kiedy mieszkańcy
pogrążeni są jeszcze we śnie, gdy domownicy znajdują się na miejscu.
Teraz wszyscy zamarli w bezruchu na swoich posłaniach, wybici nagle
ze snu, wszystkim stanęli przd oczyma lokatorzy znad stajni. Maciej wyskoczył z łóżka jak oparzeony i dopadł do okna. On zrozumiał, że to nie
Niemcy się dobijają, bo oni zwykli po prostu podpalać i strzelać.
– Bandyty, psiekrwie – pomyślał, starając się coś rozpoznać przez
szyby pokryte wzorzystym szronem. – Tko je? Zawołał głośno.
– Otwierać! – usłyszał mocny rozkazujący głos.
– To nie Miemce – uspokoił się ostatecznie Maciej i wypadł do sieni
po kłonicę. Maciej ustawił się za drzwiami i uniósł w ręku kłonicę gotów do zadania ciosu, a drugą ręką wyciągnął drewnianą zasuwę i nacisnął klamkę. Szybkim ruchem otworzył drzwi czekając na wejście
intruza. Usłyszał za drzwiami ciężkie postawienie buta kogoś przekraczającego wysoki próg.
– Partyzanci. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – usłyszał
głos osoby, która dalej jednak się nie posuwała.
Ręka z kłonicą opadła w tym momencie, a wargi Macieja wymamrotały bezgłośnie: Na wieki... Maciej od razu ochłonął z napięcia nerwów.
Zachciało mu się wprost śmiać. I kto wie, czy nie dałby upustu nagłej
zmianie nastroju, gdyby nie strzelił mu nagle w oczy strumień światła
latarki elektrycznej. Snop światła przesunął się zaraz na uzbrojoną postać cywila i zgasł.
– Zajmujemy tu kwaterę. Zbudźcie rodzinę, niech się ubiorą. Gdzie
mieszka sołtys? – padały zadawane jedne po drugich pytania.
– Stachu! – zawołał Maciej otworzywszy drzwi do izby – Łogarnij
sie ino, a duchem! Pódzies na wieś. Roz dwa!
Zbudzony szczekaniem psa Wojtek wyszedł ze stajni i zobaczył, że
z trojga dworskich sań wysiadali uzbrojeni ludzie, ubrani po cywilne121
mu. Wszyscy tupali dla rozgrzania zmarzniętych stóp i rozprostowania
zesztywniałych z zimna kolan, a niektórzy zajęci już byli nakrywaniem
koni derkami.
– Partyzanty. Ło loboga! – ucieszył się niespodziewanym widokiem
Wojtek.
Tyle się o nich od kilku miesięcy mówiło, ale nikt ich nie widział. A tu
nagle pojawili się, jak w ludowej bajce na czarodziejskie rozkazanie.
– Zeby chocia dotyknoć tkórego – pomyślał.
Jakby na spełnienie jego życzenia jeden z partyzantów skierował się
w jego stronę i jednym ruchem ręki naciągnął mu zbyt dużą czapkę na
oczy i klepnął przyjaźnie po ramieniu.
– Parobek-eś tu jes, nie? – zagadnął prawie po koleżeńsku.
– A juści co tak – odrzekł Wojtek, poprawiając czapkę i uśmiechając
się niepewnie.
– Seściu kóni trza dać pod dach – zagadnął partyzant.
– To cheba ino do stodoły. Ino kiej gospodorz łozporzondzo...
– A no juści co tak, ino tero łozwiroj wrota zaro – odpowiedział nieznoszącym sprzeciwu głosem partyzant i poszedł wyprzęgać konie.
Poza wartownikiem i trzema zajętymi wprowadzaniem koni do stodoły, wszyscy partyzanci weszli do izby. Otwarcie drzwi do ciepłego
pomieszczenia spowodowało wtargnięcie wraz z mroźnym powietrzem
białego tumanu mgły, która chwilowo przesłoniła wszelki widok, ale
zaraz rozpłynęła się, ukazując ciżbę ludzi. Któryś z partyzantów dostrzegł urodziwą Józię i zaczął z nią wesołą rozmowę, czemu ona wydała się być wielce rada, jak też i Maria, dumna z powodzenia córki
u wojaków. Dowódca oddziału zaprosił do stołu Macieja.
– Za wyżywienie i obrok zapłacimy. Mój zastępca uzgodni z waszą
żoną, co gotować. Zaraz po śniadaniu kładziemy się spać, a wstaniemy
wieczorem. Zajmiemy małą izbę i strych nad stajnią – zakomunikował
dowódca oddziału.
Maciej poruszył się niespokojnie na ostatnie słowa partyzanta.
– Bedzie lepi na strychu nad izbom – odpowiedział.
– Nie marudźcie gospodarzu. Szkoda czasu – cierpko uciął dowódca i chciał wstać, gdy Maciej dotknął go gestem zapraszającym, aby
jeszcze usiadł, a sam nachylił się do jego ucha i coś mu przez chwilę
szeptał. Gdy skończył, wyprostował się i patrzył na partyzanta z napiętą uwagą i niepokojem.
122
– Na strychu nad izbą – zadecydował ostatecznie partyzant.
W izbie zaczął się ruch przy kominie, a partyzanci przystąpili do
znoszenia snopków słomy na posłania w miejsca przeznaczone na nocleg. Inni nosili wiadra z wodą na pojenie koni. Staś był w drodze do
sołtysa.
Druga tura z powodu braku dostatecznej ilości nakryć stołowych,
kończyła śniadanie, gdy wszedł sołtys Bańbura. Przywitał go dowódca
oddziału i zaprosił do małej izby.
– Sołtysie, jesteśmy oddziałem AK. Mam dla was dyspozycję. Wyznaczycie trzech woźniców, którzy przed południem odprowadzą sanie
pod wskazany adres. A na wieczór potrzebuję czworo sań bez woźniców.
– Kiej trza, to trza. Bedo chłopy, bedo sanie – odparł sołtys, starając
się zwięzłością odpowiedzi wykazać, że wojsko nie jest mu obce.
– Dziękuję!
– Nie trza dzienkówać, panie łoficyjerze. Idziewa przeć renka w renke, jo zem z BCh. A i przez tego, kiej trza to trza.
Po wyjściu sołtysa tylko widok dworskich sań na chłopskim obejściu wskazywał, że jest tu inaczej niż zwykle. Zapanowała cisza. Partyzanci spali snem kamiennym, a gospodarze starali się nie zakłócać im
spoczynku. Wartownik zajął stanowisko w głębi wozówki, skąd miał
wgląd na drogę prowadzącą do wsi, gdy wspiął się na stojący tam wóz.
– Łode lassa to ino chłopy izdzajo – zagadnął partyzanta dziadek
Wawrzyniec, który zaszedł pod zadaszenie wozówki, wypatrzywszy
tam wartownika. – Jo zem tako sługowoł beł we wojsku. Ino za cara
jescek. Ciebie juści na świecie ano nie beło. To beło piekne wojsko,
łoch! Ze i piekniejsego sukać. Ino sie minieło. Trza beło zawdy śmirno.
Zawdy śmirno, co i spać trza beło śmirno. To ichne tamecne wojsko
beło jakiesi, godom ci, inakse. A bo i ludzie beły inakse, kiejby kciały,
co by jeich ino śmirno za morde dzierzyć. Z Kawkazami my wojowały
(jeich tam łozmaicie zwio). Te Kawkazy beły przez nijakich mundurów
jako i wy. A zadziorne juchy beły, psiankmać, a spodały na nos kiej wa
społy, a źgoły po ćmoku. A za dnia to się wa za niemi ługaniały i łoborotno, w koło Mociju, ze kóńca wojacki nie beło.
– Ciekawie opowiadacie, gospodarzu. Ile lat służyliście na Kaukazie?
– Siedem roków z łokładem beło – odrzekł dziadek chełpliwie.
123
– To krótko, bo taka służba trwała kilkanaście lat, prawda? Albo dłużej.
– A no co i prowdeś rzek, chłopok. To ty cheba z ksionzków ześ
wycytoł, co wiś. Ino co te piekne ruskie wojsko sie wzieno i łoźleciało,
kiej nastała ta ichno rewolucyjo. To jo zem sie w łachy bele jakie przełodzioł i zem sie dowlók do swoi wsi. Babe zem se zaro pojon. Łoch,
śwarno beła ta moja Maryna, psiankmać, piekniejso nad inkse. A zarozki juści do legijonów zem posed, bo to przeć polskie beło, nase wojsko.
A tamok beła juści inakso wojacka i inakse zołmirze, ino co polsko
kómenda, to i raźni beło ze swojemi. Boga kwolić, co zem nie pogib.
Wartownik przerwał opowiadanie Wawrzyńca i wyszedłszy za dom
wyjrzał w stronę lasu.
– Łod lassa to tam Mimcie nie przyjado – zauważył Wawrzyniec po
powrocie wartownika. – Bo tamok zadeno i drogów nijakich ni ma tero.
– Ale są ślady płóz sań – zauważył partyzant.
– To łod łónych złodziejów, co nocami tno drzewa. Miemców ta nocom nie łuświarcy, za to złodziejów aze nadto.
– My im się trochę dobieramy do skóry – powiedział chełpliwym
głosem partyzant.
– Ano słychno i ło tym co jeim dupy tnieta, aze póno do łomdlinio.
Galanto kara, nie godać. Ino co łónych wincy niźli wos – odpowiedział
Wawrzyniec.
W pewnej chwili rozmowa się urwała, bo wartownik wyciągnął szyję. Spostrzegł zbliżających się trzech chłopów. Otworzył im Wawrzyniec w obecności wartownika.
– My niby wedle soń – opowiedzieli się przybysze.
Partyzant wyciągnął notes i ołówek i zanotował nazwiska i adresy
woźniców.
– Za Polski to izdzały chłopy w lass, a wywozieły klocki – wznowił
rozmowę Wawrzyniec, gdy sanie odjechały. – Izdzały takie chłopy, co
ino z ty wozacki zeły. A i popijały co ponietkóre. A ło jednym to godajo,
a prowda to juści prowdziwno, co łónego kobeła pić gorzołe nałuceła.
– To pewnie jedna z klechd – zauważył partyzant, patrząc z niedowierzaniem na starego bajarza.
– Prowdziwno prowda, godom ci. Przed ołtorzem poprzysiegne,
ino na co i ta. A beło ci to tak: Jeden wozok, kiej ino przeizdzoł wele
karcmy, to zawdy stawoł beł, do ni włazieł na kwaretke abo chocia pół
124
na łozgrzewke, jako co w łóńskie lata zimy bewały srogie. Ano przysło i do tego, przecie za roków mało wiela, co wozok się postarzoł beł
i wzion i ducha Panu Bogu łoddoł; abo ze starości abo łod łóny gorzoły,
nitko ta nie wi. Łode wdowy kobełe po nim kupieł beł młody wozok.
A beło, co kiej łon przeizdzoł wele karcmy, to ta kobeła stowała beła
podle ni, bo to niby włucono juści łóna beła. I nie sło juści inacy, ino do
karcmy trza beło weńść i ś ni wyńść, to i przez nijakiego bata sła. Tero
łon chłop, kiej do karcmy floz, to tam zarozki kamratów sie nolazło do
kieliska ano niemało. I tako roki sły za rokiem i poreście kobeła wziena
i zdechła, a chłop kupieł na jarmaku galanto do wozacki kobełe i łod
tych pór łon jejo przyłucoł, co by stowała podle karcmy, bo juści łon do
gorzoły beł ano włozony.
Byłby może Wawrzyniec bajał jeszcze mając przed sobą cierpliwego
słuchacza, ale nastąpiła zmiana warty, a i dziadkowi zapachniała ciepła
izba.
Dziękuję wam, gospodarzu, za opowiedzenie ciekawych historyjek –
rzucił na pożegnanie partyzant. – Warta szybko zeszła.
– A toć i jo zem beł stowoł na warcie, to jo ta wim – odpowiedział
z filozoficzną miną Wawrzyniec.
125
Rozdział XVII
Babcia Anastazja szybko wróciła do siebie po przeżyciu złowróżbnej
wieści zasłyszanej podczas świątecznej wizyty Piotra w Joachimowicach, godzącej w jej świat – w pojęciu gospodarczym i historycznym,
politycznym, obyczajowym i tradycyjnym. Ponurą perspektywę utraty
ziem kresowych przyjęła głębiej niż inni, lecz z godnością, a jej myśli
zwróciły się ku kolejnym bulwersującym, a czającym się tuż, tuż, na
miejscowej arenie politycznej, zagrożeniom. Państwo Bornikowscy zapoznali ją bowiem z przewidywaną perspektywą utraty majątku. Pani
Anastazja uznała, że myśl o ratowaniu przynajmniej części majątku
jest trafna i bardzo cenna. W duchu darowała Piotrowi „łaskawą panią”
z rozmowy podczas spotkania w Gmosicach, a nawet po pewnym czasie
zaczęła zwracać się do niego per „panie Piotrze”. Poczas późniejszych
wizyt Piotra w Joachimowicach, którym się nie sprzeciwiała, zadawała
mu wiele dociekliwych pytań w kwestii wywiezienia „kapitałów” przed
wejściem „bolszewików”. Okazała się być siłą napędową w budowaniu
programu i zabiegów o urządzenie się „na potem” w mieście. Zdradzała
w tym względzie niecierpliwość, twierdząc, iż może dojść do zaskoczenia przez wcześniejsze niż spodziewane powrotne przejście frontu.
– Na łaskawość losu liczyć się nie da, wszelakoż ze złośliwością losu
liczyć się trzeba – powtarzała sentencjonalnie.
Piotr jeździł do Joachimowic już bez napięcia, jakie towarzyszyło
jego wizytom we dworze podczas początkowych spotkań. Dano mu
bowiem odczuć, że jest mile widziany. Tym razem, jadąc tam czuł się
swobodnie i oddawał się obserwacji otoczenia. Jako człowiek wychowany na wsi, w nieustannym obcowaniu z przyrodą, wyczuwał jakimś
specjalnym zmysłem w powiewie wiatru zbliżanie się wiosny, mimo iż
śnieg zalegał jeszcze na polach grubą warstwą, a mróz nie ustępował.
Myśli jego przenosiły się od wrażeń wywołanych zachwycającym widokiem rozległych połaci pól, przykrytych równiutko świeżym wczorajszym śniegiem, a dziś połyskującym na mrozie i w ostrym słońcu
miliardami iskierek, aż do mrużenia oczu, to znów do ponurych politycznych widoków, jakie rysowała bliska już przyszłość.
W Joachimowicach Piotr nie zastał pana Bornikowskiego, który bawił właśnie w interesach z kilkudniową wizytą w Krakowie. Póki nikt
126
nie objaśniał go na czym te interesy miały polegać, Piotr domyślał się
tylko, że zapewne wiązały się z „lokatą kapitałów”, jak to kiedyś nazwała pani Anastazja.
– Nasz dwór wydaje się teraz pusty i bezbronny, ot co ja panu powiem, panie Piotrze. Skoro Bronsju wyjechawszy, u nas i bez rewolucji
zmienił sje ustrój na babińską republikę, ot widzisz. Jest teraz u nas
niby tak jak po Styczniowym, tyle że teraz ze zbiegu okoliczności a nie
z moskiewskiego rozboju, kiedy to, jak wiesz, Moskale naszych bohaterów na zatracenie powiedli, a w dworach zostały sje kobiety – zagaiła
przy stole rozmowę pani Anastazja, która swoją bojową postawą kobiety kresowej starała się, jak się wydało, wypełniać ową pustkę wywołaną w rodzinie nieobecnością mężczyzny.
– Władca i pan wróci lada dzień i rozprawi się z republiką „babińską” po swojemu, na co z utęsknieniem czekamy – wtrąciła pani Zofia.
Konwersację przy stole zdominował pogodny nastrój, co Piotr tłumaczył sobie jakimś pomyślnym wydarzeniem, które miało tu zapewne
miejsce. Nie śmiał jednak dopytywać, jego pozycja bowiem w rodzinie państwa Bornikowskich sprowadzała się tylko do „starającego się”
o rękę córki.
– Mam nadzieję, że pani Domicela dobrze się czuje? – zauważył
nieobecność Dosi Piotr.
– Dosia pojechała z tatą – odpowiedziała Krysia. – Jako minister
skarbu i buchalter. Jutro lub pojutrze przywiozą „rodzynki w koszyku”,
jeśli w Krakowie nie natrafią na jakąś łapankę.
– Och, nie kracz, Krysiu, żebyś nie daj Boże czego nie wykrakała –
zareagowała nerwowo pani Zofia, a na jej policzki wystąpiły wypieki.
– Na pewno wszystko będzie dobrze. Ja modlę się za ich szczęśliwy
powrót. Chyba te łapanki nie codziennie tam Niemcy urządzają – pani
Zofia popatrzyła po obecnych niespokojnym wzrokiem, jakby szukając
potwierdzenia jej nadziei.
– Łapanki uliczne urządane są przeważnie w celu wywożenia ludzi
na przymusowe roboty do Rzeszy. Myślę, że ani pan dziedzic, ani panna Dosia nie zostaną zakwalifikowani w razie czego do tej kategorii
niemieckich zdobyczy wojennych – zauważył Piotr.
– Och, uspokoił mnie pan, panie leśniczy – z ulgą w głosie powiedziała pani Zofia. – Ale ja i tak spać nie będę mogła. Poprzedniej nocy
prawie nie zmrużyłam oka, bo nie tylko o Bronsia chodzi. Dosia ostat127
nio powiedziała, a ona tam dobrze wie, że bandyci napadli na dwór
w Kuliszowie. Zabrali wprawdzie tylko kilka świń, które zaraz im odebrano w pościgu, ale tam byli mężczyźni i to podobno uzbrojeni. A my
jesteśmy same. Ci bandyci to podobno jacyś rozwydrzeni partyzanci.
Ale nie, nie, nie, nie... nie z AK. Doprawdy, nie wiadomo kogo się dzisiaj trzeba bać – zakończyła prawie ze łzami pani Zofia.
– My tutaj znalazłszy się jak na wysuniętej placówce, a, Boże zlituj
sje, nawet fuzja nie wisi na scjanie, bo Niemcy zarekwirowali. Gdyby
nam się to przytrafiło, co w Kuliszowie, co nie daj Bóg, to ta czerń
zabrałaby co chciałaby i... pisz skargę na Berdyczów! Ot widzis pan,
panie Piotrze. A to nie strachy na Lachy, ja chciałaby zauważyć – wystąpiła energicznie pani Anastazja.
Roztrząsanie przez kobiety położenia dworu, spowodowanego nieobecnością mężczyzny, wywołało wśród nich przesadne poczucie zagrożenia, ale że strach ma wielkie oczy, toteż wśród mieszkanek dworu zapanowała atmosfera narastającego niepokoju, zwłaszcza gdy za
oknami zaczęło się ściemniać wkrótce po obiedzie. Kiedy zaś Piotr
zabierał się do odjazdu, noc zapadła już na dobre.
– Panie Kwietniewski – zwróciła się do niego pani Zofia, gdy Piotr
zaczął się żegnać. – Czy..., czy nie zechciałby pan u nas przenocować?
Może nie musi pan być tej nocy u siebie w leśnictwie... My, kobiety,
naprawdę nie czujemy się dobrze bez ochrony mężczyzny. Niechże pan
nie odmawia.
– Toż to jest i pomysł, Zońka. Cóż pan na to, panie Piotrze? – wtrąciła z entuzjazmem pni Anastazja. – Nie wypada wszakże odmawiać
ochrony znajdującym się w niebezpieczeństwie kobietom, nieprawdaż?
Zostańżesz pan, panie Piotrze.
Piotr poczuł się z gruntu zaskoczony niespodziewaną propozycją.
Nie miał pojęcia, jak powinien się zachować w takiej sytuacji. Pośpieszna nerwowa próba analizy położenia nie przyniosła mu żadnego
pomysłu. Poczuł się bardzo niezręcznie. Zwlekał z odpowiedzią, przy
nie najlepszej minie.
– Zostań, Piotrusiu, jeśli możesz – odezwała się z kolei Krysia. –
Wyobrażam sobie, jak będziesz zabawnie wyglądał w za krótkiej piżamie ojca, ale przecież nikt cię w niej nie będzie oglądał.
Żartobliwa uwaga Krysi rozluźniła nieco napięcie Piotra i przełamała jego niezdecydowamie. Po kolacji Krysia osobiście doglądała
128
przygotowania pokoju dla Piotra, a gdy służąca opuszczała pokój, ona
pocałowała go w policzek i pośpieszyła za pokojówką. W drzwiach odwróciła się jeszcze ku niemu i posłała zalotny uśmiech. Wtedy Piotr
wyzbył się już wszelkich wahań.
Przy śniadaniu następnego dnia pani Zofia zaczęła mówić o swojej
bezsenności z powodu niepokoju o bezpieczeństwo męża i Dosi w podróży, a że nikt z obecnych nie miał ochoty opowiadać, jak spędził noc,
to i ona przeszła na inny temat. Pani Anastazja nie tyle była zajęta wysłuchiwaniem wynurzeń córki, co dyskretną obserwacją Krysi i Piotra,
w zachowaniu których dostrzegła coś nowego, jakiś ledwie zauważalny
przejaw zbliżenia obojga.
– A ty, Maryniu, jak spałaś tej nocy? – zwróciła się do wnuczki.
– Dobrze, babuniu. Nie wiem nawet kiedy zasnęłam, a obudziłam się
kiedy już było widno – odpowiedziała wesoło Marysia.
– Ta pewnie... – powiedziała pani Anastazja przeciągając celowo
zdanie. – Bo cóż innego można robić w nocy.
– Przecież nie łapać myszy, prawda, babuniu? – stwierdziła z dziecięcą pewnością siebie Marysia.
Kątem oka pani Anastazja zauważyła, że Krysia nieco się po tych
słowach zmieszała i zarumieniła, co jednak uszło uwadze zafrasowanej
pani Zofii.
– Kiedyż oni wreszcie przyjadą – pani Zofia wróciła do swojego na
dzień dzisiejszy zmartwienia. – To prawda, że jeszcze za wcześnie, ale
uspokoję się dopiero, gdy oni zjawią się w progu domu.
Cierpliwość pani Zofii została wystawiona na próbę do pory poobiedniej. Kiedy już zaczęło się ściemniać, dał się słyszeć dźwięk janczarów
i po chwili weszli oczekiwani podróżnicy, zdejmujący teraz ośnieżone
szuby, w czym skwapliwie pomagali im Piotr i Krysia. W jadalni nakryto teraz tylko dla pana Bornikowskiego i Dosi, ale przy stole zasiedli
i pozostali domownicy, ciekawi wrażeń z podróży. Zaczęła mówić Dosia, która z wyraźną ochotą podjęła się roli sprawozdawcy.
– Podróż koleją w tamtą stronę mieliśmy bardzo uciążliwą. Do Krakowa waliły tłumy handlarzy ze swoimi walizami i tobołami, którymi zajęte zostały wszystkie półki, a przejścia w przedziałach i na korytarzach całkowicie zatarasowane. Byliśmy wprost zagwożdżeni na
swoim miejscu, zresztą Bronsiu stał przez cały czas z braku wolnego
miejsca, jak wielu innych podróżnych, którzy stojąc wypełniali każde
129
wolne miejsce w wagonie. Nie było się wprost gdzie ruszyć z miejsca, a Bronek nawet musiał się opierać ręką o półkę dla utrzymania
równowagi, traconej okresami pod naciskiem tłoczących się sąsiadów.
Wszędzie przy tym panował nieznośny zaduch. To wszystko trudno
wprost opisać. W drodze powrotnej było nieco luźniej, ale ludzi wcale
nie mniej. W Krakowie o fiakra nie jest nawet trudno, więc poruszaliśmy się po mieście bez przeszkód. Jadąc dorożką, byliśmy świadkami
jednego incydentu, ale z daleka, kiedy w jakiejś bocznej ulicy padły
strzały. Wówczas wszyscy przechodnie zniknęli w jednej chwili. Ulice
opustoszały, jakby Guliwer wymiótł wszystkich jednym ruchem miotły.
Ludzie pochowali się po bramach i, jak nam potem mówiono, wpraszali
się do obcych mieszkań, gdzie znajdowali schronienie przed łapanką,
o ile oczywiście zdążyli.
– Dosia chciała... – wtrącił pan Bornikowski – ...żeby dorożkarz zatrzymał konie, abyśmy mogli uciekać, ale on uchylił grzecznie melonika i z wyższością znawcy przedmiotu, obytego z miejscowymi stosunkami, odpowiedział z wyżyn swojego kozła, że właśnie w dorożce
znajdującej się w ruchu jest w takich sytuacjach najbezpieczniej, bo
w ten sposób najłatwiej jest się wydostać z zagrożonej dzielnicy. Zgodziliśmy się z nim oczywiście, zdając się jako prowincjusze w tej nazbyt złożonej sytuacji, na jego spryt mieszczucha.
– I wyszliśmy na tym dobrze, choć wcale nie jest pewne, że nam
wówczas cokolwiek zagrażało, bo kocioł łapanki został założony gdzieś
obok – zakończyła tę część opowieści o podróży Dosia.
Rozmowa została wznowiona przy kolacji. Pan Bornikowski i Dosia
zasiedli do niej nieco już odświeżeni i wypoczęci. W chwilę po kolacji
Piotr zaczął się żegnać, lecz pan Bornikowski zaprotestował.
– Niechże pan zostanie, panie Kwietniewski, jeśli pan może. Do
naszej wyprawy doszło z pana inspiracji poniekąd. My nie mamy powodu robić tajemnic z reultatu naszego wojażu, a ponadto cenimy
sobie pana opinie i rady. Bo otóż, proszę pana, kupiłem w Krakowie, raczej na peryferiach, dom, coś w rodzaju małej willi z małym
ogródkiem. Przedtem sprzedałem w Joachimowicach parę hektarów
ziemi – gdy to mówił, dało się wychwycić w jego mimice nie w pełni
opanowany wyraz głębokiej przykrości – skoro mają zabrać... À propos... W Krakowie także spotkaliśmy się z opinią, ze zdecydowanym
przekonaniem, że bolszewicy przyniosą nam tu swoje „zdobycze”
130
rewolucyjne w pełnej gamie, a my powinniśmy się czuć szczęśliwi,
że tylko majątki nam zabiorą, a nie głowy. Trzeba jeszcze odczekać
konieczne terminy, ja muszę jeszcze dopłacić, ale transakcja została zawarta. Czuję się teraz spokojniejszy. Tak chciałbym, pomimo to
wszystko na co się zanosi, posiadać choć skrawek ziemi, na której
mógłbym się położyć z poczuciem, że jest moja własna – dodał po
chwili zamyślenia.
– Serce mi krwawi, gdy pomyślę, że będę musiała stąd wyjechać –
wtrąciła łamiącym się głosem pani Zofia.
– Bogu ty dziękuj, Zońka, że... że nie na Sybir ty wyjedziesz, co ja
tobie powiem. Po nich żesz wszystkiego można spodziewać sje. Boże,
miej nas w swojej opiece! – włączyła się do rozmowy pani Anastazja.
– Ja chciałem zauważyć, że o ile posiadam należyte rozpoznanie,
większość ziemian, zwłaszcza mniej zamożnych, podobnych starań,
jak to pan dziedzic zrobił, nie podejmuje. A to sprowadzi na nich ogrom
nieszczęść i poniewierkę – wtrącił Piotr.
W skierowanym na Piotra spojrzeniu pana Bornikowskiego dało się
odczytać pytanie, a na obliczu dziedzica malowało się coś na kształt
zakłopotania czy zatroskania. Po chwili pan Bronisław powstał z krzesła i przechadzając się powolnym krokiem, z zaplecionymi przed sobą
rękami i powolnym dobitnym głosem powiedział:
– Uważam, że gdybym próbował doradzać innym, to więcej mógłbym spowodować zła niż pożytku. Mógłbym nawet wywołać panikę
i stać się winowajcą dodatkowych nieszczęść, ponieważ większość nie
posiada możliwości spieniężenia swoich włości, choćby dlatego, że
trudno się doszukać kupców ziemi. Każdy jest kowalem własnego losu,
a tym bardziej w tym przypadku, kiedy wszyscy mają dostęp do tych
samych źródeł informacji, mianowicie do gazetek konspiracyjnych –
skonstatował pan Bornikowski.
W dworku joachimowickim zapanowała od czasu krakowskiej wyprawy pana Bornikowskiego atmosfera przygnębienia.
– Mnie się tak wydaje, jakbym siedziała na dzierżawie i wyczekiwała spodziewanego kaprysu właściciela, od którego miałby zależeć
mój los – wyrzekała pani Zofia, gdy Dosia zakończyła opisywanie zakupionego domku w Krakowie. – To będzie po prostu wygnanie na
poniewierkę po uprzednim obrabowaniu, bez dania powodu i bez winy.
Pojąć tego nie mogę.
131
Na gorzkie uwagi pani Zofii nikt nie odpowiadał. Nikt nie znajdował
słowa pociechy, nikt nie wyobrażał sobie, skąd by można się jej spodziewać.
Pani Anastazja snuła się po domu i po gumnie, jakby chciała ocenić,
jak wielki zostanie zadany cios. Czy może żegnała się – po raz drugi
w jej życiu – z odwieczną ostoją rodziny, z ziemią. Może wiedząc, że
usuwa się jej spod nóg ziemiańska dziedzina oparcia, przeżywała wizję
nieszczęścia w historycznym wymiarze, w którym już dla siebie miejsca nie dostrzegała. Dosia zdawała się być zbyt zakrzątana, aby mieć
czas na roztrząsanie zawiłości losu. Ślęczała w gabinecie nad papierami, czasem tylko podpierała głowę ręką i zapadała w krótkie chwile
zadumy.
– Mamusiu – zagadnęła któregoś dnia matkę Marysia. – Wiesz, mamusiu, ja nie wiem dlaczego, ale czegoś chce mi się płakać.
– Spotkała cię jakaś przykrość? Od kogóż by?
– Nie. Nie to, mamusiu, tylko teraz wszyscy są tacy jacyś smutni.
– No cóż, córeczko – odpowiedziała, siląc się na zachowanie pogodnego wyrazu twarzy pani Zofia. – To jest przecież wojna. Jest w związku z nią trochę kłopotów, ale sobie przecież z nimi poradzimy. Ty rób
tylko to, co do ciebie należy, jak każdy z nas. Ty się ucz, bo to jest
bardzo, bardzo ważne. Bardzo ważne, Maryniu.
Dobrze, mamusiu. Babcia też mówi, że idą ciężkie czasy. „Fregata”
też mi napisał w liście, że trzeba się uczyć, jeśli się ma możliwość.
Dobrze, mamusiu.
132
Rozdział XVIII
Ze wschodu nadchodziły wiadomości o zbliżaniu się frontu. Na duszy robiło się ludziom lżej, niemal weselej, a pobudzone nadzieją myśli
bardziej ochoczo zaczęły się zwracać ku sprawom osobistym. Maciej
Kwietniewski wszedł do stajni, aby gospodarskim okiem popatrzeć, jak
tu spisuje się parobek Wojtek, bo nadchodził czas sianokosów. Zajrzał
pod konie, do żłobu i pod żłób, obejrzał wyrko służące parobkowi za
posłanie i ocenił porządek w przechowywaniu uprzęży.
– Gospodarny, jucha, ten parobek, nie wołkóń jaki – pomyślał. – Co
i gospodorski syn mu nie dostoi. Ino co je nońduch – dodał w myśli
z przykrością.
Jeszcze przed wyjściem potoczył Maciej spojrzeniem po ścianach
i po powale i wtedy przypomniał sobie, że miał podzielić się z Zylbergeldem wiadomościami wyczytanymi w „Biuletynie Informacyjnym”,
dostarczanym regularnie przez Piotra. Samemu mu czytanie szło jak
po grudzie, ale biegle czytał Staś i dzięki temu Maciej posiadał bieżące
wiadomości. Wiele z nich wymagało dodatkowych objaśnień, w czym
pomocny był znów Piotr, który zjawiał się wprawdzie rzadziej niż to
było jeszcze rok temu, dlatego spotkania z nim wypełniały prawie wyłącznie tematy polityczne. Teraz Maciej stuknął styliskiem wideł w powałę stajni.
– Icek! – zawołał. – A pódzino, zydzie! Spuść sie po drabinie. Cosik
ci rzeke – dodał po chwili, gdy Icek uchylił właz w powale.
Po chwili Zylbergeld schodził po drabinie powoli i z przesadną
ostrożnością, co po trochu irytowało Macieja.
– Na dworzu juści goronc, a i noce ciepłe so – rzekł, gdy Zylbergeld
stanął wreszcie przed nim.
Żyd był bardzo blady, choć jego twarz wydała się pełniejsza niż
w chwili przyjścia do Kwietniewskich z rodziną.
– Pódzieta sie w nocy wypławić do rzyki, śmierdzita kiejby padlina
jako. Parobek wos poprowodzi. Ino co nie ło tym zem kcioł... Ruski
front niedaleko, wselako nie zaro przyndzie. Pockać trza nie wiada chyla casu, dyć łodmiana ady idzie. Widzi się, co wytrzymota, ano i my
z boskom pomocom, dej Boze.
Na twarzy Zylbergelda, która zdawała się nie być zdolna do wyrażania innych uczuć niż niezgłębiony smutek, pojawił się grymas w rodza133
ju uśmiechu, a w matowych źrenicach jego oczu pojawiła się iskierka
ożywienia i ciekawości.
– Miemce dostajo w dupe łod bolsiewników i nic ino się cafajo –
kontynuował Maciej. – Wsedy biero po łbie, psiekrwie. Jescek ano nie
cas sie sykówać, ady wiedzić trza przecie.
Zylbergeld przyjął wiadomość w milczeniu, ale z wyraźnym zainteresowaniem.
– No to zabiroj się nazod – powiedział Maciej, nie doczekawszy się
od Zylbergelda nawet jednego słowa.
Żyd, który stał przy drzwiach, teraz jednym ruchem otworzył je
i wsadziwszy głowę w szeroką szparę, wciągał łapczywie powietrze
głębokimi chaustami, a jego twarz wyrażała błogą przyjemność.
– A zawrzyjze, zydzie, dźwi. Zgłupiołeś ty cy co? Właź ino na góre.
Zycie ci widać niemiełe – denerwował się Maciej. Stał, czekając, aż
klapa się zamknie.
Rozległe nadrzeczne dworskie łąki spowijała jeszcze poranna mgła,
a promienie słońca z trudem przebijały się przez rozsnute nad horyzontem cienkie rozmazane, wielobarwne od poświaty słonecznej chmury,
gdy kilkunastu chłopów stanęło do kośby.
– Tośta łóne masyny w pokrzywy łodstawieły cy jak, co pon dziedzic chłopów wzion na łodrobek? – zagadnął Wawrzyniec karbowego
Gierczaka.
– W pokrzywy jak w pokrzywy, dyć prowda, co kosiorka niezdatno
– wyjaśnił karbowy. – Miemce z tego ichnego „Rolnika” pedziały, co
cynściów nijakich juz nie bedzie i rób co kces. A przez łónych ni ma
nijaki łobrady.
– Chłopowe rence sie ady nie psujo... – zadziornie wystąpił Wawrzyniec.
– A i to prowdeście rzekli, ino tero, Wawrzku, wa sie nie na godki zesły – przerwał karbowy. – Wy se stońcie na kóńcu i bedziecie brzegami
łobkosali, cegój kosiorze nie łobyjmo. W imie Łojca i Syna... Łozpocynojta chłopy!
Na te słowa rosły dworak przewodnik splunął w garść, przeżegnał
się i wziął szeroki zamach kosą. Za nim ruszył drugi chłop, a na trzeciego stanął Maciej Kwietniewski. Po nim czekali na swoją kolej dalsi
kosiarze. Po chwili skośny rząd kosiarzy posuwał się w zamaszystym
134
wahadłowym ruchu przy akopaniamencie poświstujących dźwięków
kos. Pochylone postacie posuwały się stopa za stopą i zostawiały po
sobie po dwa rzędy bosych mokrych śladów.
Kwietniewski zaciągnął był dzięki wsparciu Piotra u joachimowickiego dziedzica dług w postaci ziemniaków, ziarna i nabiału na wyżwienie Żydów i teraz stanął wraz z ojcem na wezwanie do odrobku
wraz z wyrobnikami. Maciej lubił tę robotę. Brał szerokie zakosy, jak
przystało na rzetelnego robotnika, lepszego niż zwykli wyrobnicy,
wpatrując się w ścianki trawy tworzone przed nim kolejnymi zakosami.
Właśnie wychodził na łagodną wyniosłość łąki, gdzie trawa była nieco
rzadsza i niższa, gdy zobaczył wśród niej zieloną żabę.
– Dzi jo... – mruczał do siebie – ...k to wybałuso ślipia. A chybojze,
bo cie ciachne, psiankmać, chocia nie dybom na cie, ziabo – pogadywał
półgębkiem ni to do siebie, ni to do żaby Maciej.
Żaba uskakiwała początkowo żwawo przed kosą, ale Maciej zauważył, że po pewnym czasie zaczęło jej brakować sił, bo umykała przed
kosą dopiero w ostatniej chwili.
– Dyć widno, co ci Pon Bóg poskopieł rozumu. Dychos juści podgarlem i bokami robis, a nie łuskocys pobok, głupio. Abo byś w te kepe
łozy wlazła a przycupnełabyś, a ty ino pod kose i pod kose. No, dziś,
już bym cie beł ciachnoł. A pódzies ty, jucho! Łoj, widno, co nie wydolis, nieborocko. No, no, lobo... dziś ino flaki z ciebie cyrwóne wytrzneły. Ano takie wyroki Boskie i na małe ziaby so, chocia dusy nijaki
nie majo; a bo i nie inacy. – komentował w myśli Maciej, pomrukując,
zachowanie żaby.
Po kilku ruchach kosy nie myślał już Maciej o żabie. Jego uwagę zajął
teraz widok uciekającego zająca. Nie przestając kosić, coraz to rozglądał się ciekawy, co go mogło spłoszyć. Wyraźnie było widać, że przed
czymś ucieka. Jeden z kosiarzy przerwał w pewnej chwili pracę, a po
nim i pozostali. Spostrzegli wreszcie, że zza zakola rzeki wyszli, a raczej
wybiegli niemieccy żołnierze w chełmach, wszyscy uzbrojeni. Zmierzali
wprost ku gospodarstwu Kwietniewskich. Maciej zdrętwiał na ten widok.
– Boze miełosierny, bez co nos koros?! Jezusie Nozoreński, zmiełuj
się, zmiełuj! Nie dopuść, nie dopuść, Boze mój! – myśli Macieja kłębiły się w rozpaczliwej bezradności.
– Na lass ido – głośno zauważył Gierczak. – Łobławe widać robio
na partyzantów.
135
Te słowa karbowego zabrzmiały w uszach Macieja jak anielskie pienia. Teraz poczuł, że jest zlany potem i że nagle osłabł. Położył więc
kosę na pokosie trawy i przysiadł na kosisku, gdy inni kosiarze stali
i z wyciągniętymi szyjami patrzyli, jak chmara niemieckich żołdaków
rozwija tyralierę w kierunku Wielkiego Lasu.
– Maryś – rzekł Maciej do żony, gdy po trzech dniach skończyła się
kośba na dworskich łąkach. – Trza by dać ksindzu na mse na intencyjo,
co by naju Pon Bóg błogosławieł.
Tego dnia znów zawitało na strych nad stajnią słońce. Przechodziło
przez szpary pomiędzy deskami po usunięciu jeszcze wiosną ocieplenia
zimowego, „łogaty”. W południe słońce świeciło akurat na szczyt stajni.
Rodzina Zylbergelda skupiła się przy tych szparach wystawiając dłonie do
ogrzania w skąpych smugach promieni słońca. Wkrótce nagrzały się i deski, które przekazywały ciepło do środka i miły zapach nagrzanego drewna. Lato zawitało do Zylbergeldów w małej tylko dawce, ale zostało przyjęte z radością na małym, chłodnym dotychczas strychu. Zostało przyjęte
w milczeniu, bowiem milczenie stało się niejako klauzurą obowiązującą
Zylbergeldów od chwili, gdy nocą, potajemnie, każde z nich osobno wymykali się dwa lata temu do zagajnika pod miasteczkiem, wszyscy z tobołkami zawierającymi tylko najniezbędniejsze – rzeczy, głównie odzienie,
koc i zapas jedzenia na pierwsze dni tułaczki. Wszyscy mieli pozaszywane w odzieży dolary w bilonie i w banknotach. Izaak Zylbergeld pamiętał
u kogo ile i jakie były pieniądze. Od tego czasu wszystko odbywało się
u Zylbergeldów w milczeniu, po ciemku i w skrytości. Zarówno wyczekiwana jak zbawienie wiosna, a potem lato, nie wywoływały radosnych
śpiewów, nie było wystawiania się na ciepłe życiodajne słońce. Słońce,
swoboda, radość były zakazane pod groźbą śmierci. Milczenie i krycie się
stały się znakami szczególnymi ich losu i przeszły już w nawyk. Widziane
teraz przez szparę lato pyszniło się wszechobecną zielenią i kwieciem, ale
Zylbergeldowie mogli je oglądać w wycinkach tylko i z ukrycia, jak też
przyglądać się z ciekawością temu, co dzieje się na zewnątrz.
Wszyscy domownicy poszli tego dnia w pole, poza Józią, której matka nakazała pozostać w domu. Miała ugotować obiad, ale ona zabrała się przedtem do robienia porządków w mieszkaniu. Powynosiła na
podwórko ławy i stół, szorowała je i myła. Ruch nie przeszkadzał jej
wyśpiewywać znane sobie piosenki. Jedną z nich lubiła szczególnie:
136
Łoloboga, co takiego Co nie widać Jaśka mego,
Cy go woda zatopieła,
Cy go inno namówieła.
Kiej go woda zatopieła
To go wyrzucić – wyrzuci,
Kiej go inno namówieła
To już nie wróci, nie wróci.
Głośny śpiew mocnym i dźwięcznym głosem ściągnął mieszkańców strychu nad stajnią do szpar między deskami. Pojawiły się w nich
i w dziurce po wypadniętym sęku oczy. Milcząca widownia wsłuchiwała się w śpiew słyszany od czasu ucieczki z domu po raz pierwszy.
Cisza, towarzysząca ich szczególnemu położeniu, została naraz przerwana surowym radosnym głosem dziewczyny. Po raz pierwszy też
na twarzach przylepionych do szpar pojawiły się nikłe uśmiechy. Na
strych wsączył się wraz z promieniami słońca i śpiewem, a także wraz
z otrzymanymi od Macieja wiadomościami ze świata, pierwszy promyk
nadziei i radości.
Umyte sprzęty suszyły się na słońcu, a Józia zabrała się do gotowania dla rodziny i dla „łónych” na strychu obiadu. Drzwi i okna pozostawiła otwarte na ościerz, aby wpuścić do izby świeże i ciepłe powietrze.
Krzątając się przy kuchni nie zauważyła, że do sieni zakradł się młody
mieszkaniec strychu. Zrazu stał w sieni i patrzył na Józię jak urzeczony. Oczami chłonął widok jej jasnych włosów spływających w zaplecionym na plecy warkoczu, widział z profilu ładną twarz dziewczyny
z pełnymi wargami i jej gibką kibić. W pewnej chwili, kiedy do stojącej
na blasze komina rynki Józia wkrawała wyciągnąwszy ręce „cujno”
słoninę, Abram doskoczył do niej i uchwycił ją z tyłu obiema rękoma
za piersi. Józia wrzasnęła, odskoczyła i zamaszystym ruchem ręki uderzyła odruchowo intruza, który czmychnął przez sień na dwór. Zdążyła
tylko dojrzeć słabo zarośniętą i chrościatą twarz Żyda. Nie mogła za
nim wybiec, ponieważ z trąconej mimo woli rynki wylał się tłuszcz na
gorącą blachę i pod okap buchnął płomień, a izbę wypełniał gryzący
dym i swąd spalonego tłuszczu. Józia zajęła się gaszeniem przerażona
myślą, że może się zapalić cały dom. Upłynęło sporo czasu, gdy po doprowadzeniu kuchni i izby do porządku oparła się plecami o szafę z talerzami, aby ochłonąć po zajściu. Zaczęła odtwarzać w myśli przebieg
całego zdarzenia. W chwili gdy przywołała na pamięć brodatą i chrościatą twarz i wyłupiaste szeroko otwarte oczy, wstrząsnął nią dreszcz
obrzydzenia.
137
– Ło Jezusie! – mówiła do siebie głośno, zadyszana ze zdenerwowania. – A cóze to za pocwara! Widzioł to tko. Cegój mu się to zachciewo,
brr! Powim tacie, kiej przyńdo.
Kiedy domownicy wrócili z pola, obiad był gotowy, a sprzęty ustawione na swoim miejscu. Maria, skoro tylko weszła do kuchni, pociągnęła nosem i spojrzała na Józię z dezaprobatą.
– Przypolełaś słonine. To ześ to tako niezguła! – dała wyraz niezadowoleniu.
– Juści co zem przypoleła, ino nie bez to, co zem niezguła. Jak to
beło, słuchojcie i wy, tato – i Józia opowiedziała całe wydarzenie. – Nie
widziałam go nikiej, ale nie poznom to zyda? – zakończyła.
Maciej poderwał się z ławy i zrobił parę kroków ku wyjściu, ale
zaraz się zatrzymał, potarł ręką po karku i powoli wrócił na miejsce.
Poderwał się także i Staś, lecz i on się zatrzymał za ojcem. Stał jednak
nadal przy drzwiach, wyrażając w ten sposób swój sprzeciw wobec zaniechania przez ojca wymierzenia naturalnego odwetu na obcym, który
poważył się nastawać na godność siostry.
– Ło, bodaj cie, zydzie, palarus chycieł! – pomstowała Maria. Maciej
wziął łyżkę do ręki.
– Boze, pobłogosłow to jodło... – odmówił modlitwę przed posiłkiem, lecz inaczej niż zwykle, wymawiając ją przez zaciśnięte szczęki.
Przez cały obiad Maciej milczał, tylko utkwił wzrok w wiszący naprzeciwko na ścianie obraz. Widoczne było, że coś obmyślał. Nikt nie
ważył się wznowić rozmowy, spodziewając się, że Maciej zaraz coś
postanowi. A po posiłku Maciej zwrócił się do Stasia:
– Stachu, przyładuj mi rower. A wy wita, co mota robić w polu. Jo
pojade do Pietrka.
Maciej przyjechał do leśniczówki w Zyznach w samą porę. Na podwórku parobek wyprowadzał konia ze stajni, aby go zaprząc do linijki.
– Pon leśnicy dóma? – rzucił nie bez dumy w głosie pytanie Maciej.
– A dóma – odpowiedział ugrzecznionym tonem parobek Grzegorz.
– Ino coby beł pon leśnicy nie wyjechoł.
Syna spotkał Maciej niemal w progu.
– Niech bedzie pochwalony... Nie łostanies to, mom jo ci krótko, ale
sprawe.
– Niech ojciec wejdzie, to porozmawiamy. Na wieki wieków... Widzę, że coś pilnego ojca przyprowadza.
138
– A i pilne to, i nie pilne – odpowiedział Maciej, gdy znaleźli się
w gabinecie. – Jako ze som nie wim, co by mi trza robić, a w goroncości to lepi łeb wrazić do kubła. Rady twoi sukom.
Opanowany już, opowiedział teraz Maciej przygodę Józi.
– Cheba psiekrwie przezene nazod do lassa – zakończył zdenerwowany.
Piotr słuchał z uwagą opowiadania ojca, a na jego ostatnie słowa
zareagował odruchem sprzeciwu.
– To nie jest dobre wyjście, tato. Po pierwsze, nic poważnego się
nie stało. – Po tych słowach Piotr przeszedł na spokojny ton rozmowy
– Wygląda na to, z tego co mi wiadomo z tajnej prasy i z radia londyńskiego, że nie będą dobre te czasy, które nadchodzą. Moskwa szykuje
dla nas swój rząd, a w tym rządzie umocowani będą, a nawet już są,
głównie Żydzi. Oni rządzą w Sowietach i przyślą nam swoich. Nawet
znane już są nazwiska co ważniejszych. Ja radzę powiedzieć o zajściu
Zylbergeldowi i zażądać przywołania syna do porządku.
– Co ty godos, Pietrek – zawołał w uniesieniu Maciej. – Przecie łóny,
niby Ruskie, ido nos wyzwolić. Stach pogaduje ło tym, co jeim tam
na ichnych nałukach godajo we wsi. Bańbura pedzieli, co my, Poloki,
momy jeich wspómogać, cyli nase partyzanty. To juści i lo Stacha nie
nowina.
– Wspomagać armię sowiecką trzeba, żeby front jak najszybciej się
przewalił przez nasze ziemie – tłumaczył Piotr. – Potem odbędą się wybory. No, dałby Bóg, żeby wypadły po naszej woli, a nie po Żydów. Ale
Bóg tylko wie, jak będzie. Więc widać jak na stole, że trzeba się liczyć
z Żydami, tato, i radzę wziąć się w garść.
– A no..., kiej trza, to trza. Chcioł nie chcioł – ady musioł. Ino ta twoja
ługaniacka, Pietrek, i ty twoi Armiji Krajowy psu na bude sie widno nie
zdo, bo nie inacy – zauważył po dłuższej chwili zastanowienia Maciej.
– Na co się przyda, to się okaże, ale swoje trzeba robić i rozkazy już
są. Nie nam rozsądzać tak wielkie sprawy.
Rozmowa ojca z synem trwała jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym
Maciej wyprowadził rower na drogę, ale nie wsiadał na niego od razu.
Stał i patrzył za synem, który znikał na linijce w mroku leśnej drogi.
– No i mos ci babo placek! Znoju się sytko moto, porozka! psiokrew!
– rozważał w zdenerwowaniu nową sytuację Maciej, jadąc do domu. –
Bogu dzieka, com przyjechoł do Pietrka.
139
Rozdział XIX
Dosia ślęczała nad papierami. Od czasu tylko do czasu, znużona, odwracała głowę i spoglądała przez otwarte okno, z którego rozciągał się
rozległy widok na pola. Jej wzrok, odpoczywając widokiem dalekiego
krajobrazu, przesuwał się po szerokich połaciach żółtych o tej porze
roku łanów zbóż, z rzadka tylko poprzeplatanych zielenią upraw buraków cukrowych i ziemniaków. W takiej właśnie chwili dostrzegła Dosia, że na polnej, wijącej się nieregularną linią drodze, zbliżał się jakiś
jeździec. Wstała znad biurka i podeszła do okna, starając się rozpoznać
gościa zmierzającego wyraźnie do dworu. W pewnej chwili odwróciła
się i żwawym krokiem wbiegła po schodach na górkę. Wpadła do pokoju Krysi, gdzie zastała też panią Anastazję.
– Krysiu, jedzie Piotr. Pędzi co koń wyskoczy – oznajmiła nieco podniecona. Krysia podniosła się z krzesła i stanęła w bezruchu. I ona zdała
się być zaskoczona, nie tyle samą niespodziewaną wizytą, ile pośpiechem, co podkerśliła Dosia.
– A coż ty, w słup soli zamieniła sje, Krysja. Toż on może przyjechawszy oświadczyć sje wreszcie, ha? Poraż to by była najwyższa,
żeby przed wygnaniem pobrać sje, nie uważasz ty? To i nie dziwić sje,
że jemu tak spieszno – przerwała milczenie pani Anastazja potokiem
słów, po to tylko chyba, aby coś powiedzieć w duchu, podzielając niepokój Dosi i Krysi.
One zaś, zdawały się nie zwracać uwagi na orację starszej pani. I zaraz też Krysia zaczęła schodzić na taras przed frontem budynku. Po
chwili wjechał w bramę truchtem Piotr. Już z daleka uśmiechał się do
Krysi. Ona dostrzegła jednak, że nie był to ten jego zwykły szeroki
radosny uśmiech, kiedy witając się połyskiwał rzędem białych zębów.
– Witaj, kochana moja – przywitał Krysię słowami jak zwykle Piotr.
– Witam cię, Piotrusiu. Przyjeżdżasz tak niespodziewanie... Musiałeś
nieźle popędzić swojego kasztanka, bo na popręgach wystąpiła mu piana
– powitała Piotra Krysia, wpatrując się z ciekawością w oczy ukochanego.
– Istotnie, czas mnie nagli, Krysiu – odpowiedział Piotr, a w jego
głosie zabrzmiała nuta zapowiadająca niedobrą wiadomość. Serce Krysi mocniej zabiło.
Piotr ucałował rękę Krysi i wskazał zapraszającym gestem na wiklinowy fotel. Gdy oboje usiedli, Piotr popatrzył jej w oczy przez dłuższą
140
chwilę w milczeniu, a na jego twarzy pojawił się grymas trudny do
odgadnięcia, wyrażający jakby ból czy rezygnację.
– Co się stało, Piotrusiu? Powiedz, proszę – zapytała Krysia. – Stało
się coś w rodzinie?
Piotr zrazu poruszył przecząco głową, po czym, jakby odzyskawszy
głos, zaczął mówić łamiącym się głosem.
– Plany naszego małżeństwa legły w gruzach, moja kochana – Piotr
mówił mówił wolno i cicho. – Została ogłoszona akcja „Burza”, koncentracja oddziałów partyzanckich i dywersji placówkowych. Ja otrzymałem już swój przydział. W nocy mam dołączyć.
Krysia opuściła głowę i pochyliła się w fotelu. Piotr patrzył na
jej gęste włosy otaczające głowę, która stała mu się teraz nad wyraz droga. Pragnął ją ująć w ręce i tulić, i całować. I pewnie tak by
się zachował, gdyby spotkanie nastąpiło nie na tarasie, widzianym ze
wszystkich stron. Nie wiedział teraz, co ma powiedzieć i co począć
dalej. Gdy Krysia po dłuższej chwili podniosła twarz i spojrzała na
niego, spostrzegł w jej oczach wyraz, który oddawał stan ducha kogoś
skazanego przez niesprawiedliwy los. Świat zawirował mu w oczach.
Rękami chwycił mocniej poręcze fotela. Przez chwilę oboje patrzyli
na siebie, nie mogąc wydobyć słowa.
– Odprowadzisz mnie, Krysieńko? Tylko tu, nad staw – zapytał po
dłuższej chwili cichym głosem, niemal szeptem.
Krysia skinęła skwapliwie potakująco głową, ale oboje siedzieli
nadal w bezruchu, patrząc na siebie, jakby chcieli nasycić wzrok
drogim widokiem na długo, może na zawsze. Oboje stanęli wobec
spraw nieuchronnych, wobec losu nadzwyczaj niepewnego dla obojga, jaki zapowiadał nadchodzący czas. Rozumieli to, ale pogodzić
się z surowym wyrokiem losu nie chcieli. Wreszcie któreś z nich
drgnęło, co zostało odebrane jako sygnał do powstania. Piotr ujął
rękę Krysi w swoją dłoń i bez słowa zeszli z tarasu po schodkach,
po czym Piotr zdjął wodze konia założone na sęku drzewa i udali
się w kierunku najbliższego stawu, gdzie stała altana – miejsce spędzanych tu słodkich chwil – okolona gęstą zielenią bzów. Zwykle
rozmowni i radośni podczas spędzanych tu spotkań, marzycielsko
planujący wspólną przyszłość, teraz szli w milczeniu, nie mogąc
poradzić sobie z natłokiem myśli pełnych niepokoju graniczących
z rozpaczą.
141
– Nasz krakowski adres znasz, kochany. Ja będę czekała, najdroższy,
aż wrócisz. Przyjedziesz? – zapytała Krysia, starając się zdobyć na zalotny uśmiech.
– Przyjadę. To jest jedyny mój cel, poza obowiązkiem żołnierskim,
i tylko tego pragnę, abyśmy byli zawsze razem. Jeśli los okaże się łaskawy, jeśli Bóg pozwoli – odpowiedział Piotr.
W tym momencie Krysia nagłym ruchem położyła dłoń na ustach
Piotra.
– Nie mów, Piotrusiu, nie myśl tak, kochany. Ty musisz przeżyć,
będę się modliła za ciebie – mówiła prędko, podniesionym głosem.
– No cóż, Krysieńko... Chyba i to muszę ci jeszcze powiedzieć.
Polski nie będziemy mieli jeszcze długo, dlatego koniec wojny, której
czas dałby się nawet w przybliżeniu określić, nie oznacza końca walki.
I w dodatku nie można jeszcze przewidzieć, jaką ona przybierze postać,
ale póki nie ma zwycięstwa, walka musi trwać.
Ja to rozumiem, mój kochany, ale może dobry Bóg... – Krysia zamilkła na chwilę, po czym sięgnęła do torebki. – To jest miniaturka
figurki świętego Antoniego, wiesz, patrona zagubionych. Weź ją i noś
przy sobie. Niech cię chroni dla mnie, Piotruniu, i dla mnie zachowa –
powiedziała z przejęciem.
Piotr przez chwilę przyglądał się talizmanowi, po czym włożył go do
kieszeni. Ujął dłoń ukochanej i długo trzymał ją przy ustach w gorącym
pocałunku. Gdy zbliżyli się do altany nad stawem, Piotr puścił konia,
objął Krysię ramieniem i wprowadził do rozświetlonego przesianym
słońcem zakątka, stworzonego dla szczęśliwych kochanków. Tam padli sobie w ramiona nieprzytomni z uniesienia, zapominając o bożym
świecie.
Po powrocie do domu Piotr zastał list. Na kopercie nie było znaczka
ani nazwiska nadawcy. Zaintrygowany, od razu go otworzył.
Pietruś – czytał – wim to co i inse ludzie wiedzo, a godajo łozmaicie.
Jo ta ino jedno wim, co nie bedzies ty mój, widno cie inso łoziorała, ano
jei na wierzchu. A cózem sie jo namodleła, a cóżem sie nałodcyniała,
cóżem sie nawyrzekała na mój los wsetecny a niedobry. Łzami sie ciengiem zem zalewała, co ni mo poincio. Twój świat sie bez te śkoły, Pietruś,
łodminieł, a mój sie łoboleł i zapod się w przepaść wielgachno, ze nie
wiada cy jo jescek zyje. Wim to, Pietruś, ino wim, co ty pódzies swojom
drogom syrokom a jo swojom steckom. Jo ci, Pietruś, wsytko zabocełam
142
i moje łzy i moje niedole, bo w sercu ino co dobre sie łostalo. I bez te ptoki
co wysoko lotajo i bez te rute zielono posyłom ci pozdrowinio i łostatnie
słowa: niech cie Bóg prowodzi, na zawdy a na zawdy. Nie lusłysys ty pieśnicek moich boleściwych i łez moich nie łobocys, Pietruś. Niech cie Bóg
prowodzi, Pietruś, niech cie prowodzi po dobry drodze. Hanka.
Nieznany oddział partyzancki zajechał do Joachimowic na nocleg.
W czasie rozmowy przy kolacji, na którą został zaproszony dowódca,
dowiedziała się Krysia, że w Racznicy wyznaczony został na dzień następny punkt zborny dla kilku oddziałów AK przed koncentracją. Kiedy tylko wczesnym rankiem następnego dnia oddział opuścił majątek,
Krysia wezwała karbowego Gierczaka.
– Gierczaku, każcie przygotować bryczkę i wyznaczyć woźnicę. Pojadę do Racznicy.
– To niby na ten zbór wojska, cyli partyzantów? A no juści co tak, ino
co za woźnice jo będę panince słuzeł, bo parobków wymietło, jako ze
i BCh juści majo kóncetracyjo, cy jak tam łóny zwio ichne maniebry –
odpowiedział Gierczak, nie próbując tym razem żartować w rozmowie
ze swoją ulubienicą Krysią, jak to miał w zwyczaju.
– A któż będzie doglądał robót w polu, Gierczaku? Ojciec na was się
zdał przecież, wyjeżdżając do Krakowa. Wróci jutro, ale...
– Niech sie ta paninka ady nie turbuje – przerwał karbowy. – Akuratnie z robotom się przecie nie poli. Do zniw wa som przysposobione,
to i robota ano w stodole, ano we spichlerzu, ano wedle wozów. A kiej
pon dziedzic wróci, to ta stary karbowy ślepiami przed nim świcić nie
bedzie. Ludziom zadom robote, a łónym ady wiedziane, co majo sie
sprowić jak trza. Przez nijaki łobrazy paninki, Giercoka pogóniać do
roboty nie beło potrza i do kóńca trza nie bedzie pośturgować, boć to
nie hónor lo mnie.
– Ależ ja nie o tym mysiałam, mój Gierczaku...
– Ino na dziedzicke paninka patrzy – znów przerwał Gierczak. – To
i ło majetność trza ady dbać, widzi sie.
Po tych słowach Gierczak spuścił oczy, a gdy je podniósł na Krysię,
wydały się wilgotne.
– Ino co Bóg do, nie wiada – dodał nieco zmienionym głosem.
– Wiecie dobrze, Gierczaku na co się zanosi, to nie mówmy na ten
temat, bo szkoda słów.
143
– Ano co i tak, paninko Krysiu – powiedziawszy to, Gierczak odwrócił się i odszedł. Krysi wydało się, jakby wstrząsało nim łkanie.
W godzinach popołudniowych Krysia znalazła się w Racznicy. Zabrała
ze sobą Marysię, która usilnie ją o to prosiła. I ona miała nadzieję spotkać
jakiegoś młodego partyzanta, który wpadł jej w oko podczas którejś kwatery oddziału w Joachimowicach. Na miejscu Gierczak wprowadził bryczkę
pod drzewo, aby ustawić konie w cieniu. Obie siostry stanęły obok, wpatrując się w grupy partyzantów poruszających się po dość rozległym placu.
– Patrz, Krysiu – zawołała w pewnej chwili Marysia. – Tam są ci
partyzanci, którzy u nas kwaterowali, widzisz?
Nie czekając na odpowiedź, Marysia ruszyła powolnym krokiem
ku młynowi i za chwilę zniknęła gdzieś w tłumku młodych mężczyzn,
poubieranych trochę dziwacznie; jedni nosili mudury przedwojennego
wojska, inni zdobyczne mundury niemieckie, jeszcze inni ubrani byli
w chłopskie ubrania lub garnitury, licealne mundurki i wreszcie inni
jeszcze w mieszaninę tych wszystkich strojów. Pomimo tej pstrokacizny widziało się, że jest to wojsko, tym wyraźniej, że każdy z tych młodych ludzi nosił jakąś broń.
– Panienka też wybiera się na wojnę? – usłyszała Marysia w pewnej
chwili znajomy głos. Odwróciła się i zobaczyła Piotra. – Pewnie nie
jesteś sama, Marysiu?
Zbita początkowo z tropu nie bardzo spodziewanym spotkaniem,
gdyż szukała kogoś innego, Marysia prędko ochłonęła.
– Właśnie, że sama – odpowiedziała zadzierając przekornie nosek do
góry. – Nie sama – dodała zaraz pośpiesznie. – Krysia jest tam pod jaworem czy pod lipą – ujęła Piotra za rękę i ostentacyjnie poprowadziła
go ku Krysi.
– Przyprowadziłam ci twojego wojaka, Krycha – rzuciła od niechcenia. – Ja poszukam swojego – dodała, rumieniąc się przy tym. Odwróciła się na pięcie i energicznym krokiem skierowła się ku kolejnej grupie
partyzantów.
Piotr ubrany był w mundur podporucznika. Wyglądał w nim elegancko. Krysia zauważyła, że jest mu lepiej w mundurze oficera niż
w uniformie leśnika, ale tak naprawdę jej myśli krążyły wokół spraw
istotnych, a wśród nich wokół rozłąki.
– Przyjechałaś, kochana. Jakże się cieszę, że mogę cię jeszcze widzieć, Krysiuniu. To zupełna i piękna niespodzianka – wykrzyknął
144
Piotr. – Jakże ty pięknie wglądasz w tej sukience, to pewnie ta sama,
w której przyjechałaś na kurs do Zyzn, prawda?
Krysia potakująco skinęła głową.
– Pamiętasz tę sukienkę? – zapytała zadowolona. – Tak chciałam
cię jeszcze zobaczyć, bo... bo... – Krysia nie mogła dalej mówić. Zakryła twarz rękami i przytuliła głowę do piersi Piotra. Całą jej postacią
wstrząsał tłumiony szloch. Piotr objął ją delikatnie ramieniem.
– Nie płacz, moja miła. Nie płacz z mojego powodu. Wojna raczej
długo nie potrwa, a gdy tylko się skończy, zrobię wszystko, aby cię
odszukać – pocieszał Piotr.
– Dobrze, Piotrusiu – odpowiedziała Krysia, ocierając oczy chusteczką
i odzyskując powoli spokój. – Ale ja tak się boję o ciebie! Będę czekała...
– Nie dłużej niż rok, Krysieńko, umówmy się, dobrze? – dodał Piotr
od siebie. – To wszystko w ciągu roku musi się rozstrzygnąć. Ja zrobię
wszystko, żeby zdążyć.
– Co ty mówisz, Piotruś! – Krysia rzuciła mu spojrzenie pełne rozpaczy.
Przez cały czas rozmowy Piotr bacznie obserwował, co się dzieje na
placu zbiórki. Teraz zobaczywszy, że oddziały formują się w kolumnę
marszową, chwycił Krysię w objęcia i gorąco całował jej twarz i wreszcie złożył pocałunek na ręce.
– Bądź zdrowa, Krysieńko moja! Na mnie już czas – rzucił tylko na
pożegnanie i szybkim krokiem oddalił się ku młynowi. Zanim wmieszał się w żołnierski tłum, odwrócił się jeszcze i pomachał Krysi ręką,
a ona stała zapatrzona teraz w masę ludzi, w której zniknął on, jej Piotr.
Krysia nie miała wprost siły, aby odpowiedzieć na pożegnalny gest.
Wykonała tylko nieokreślony ruch opuszczoną dłonią. Z tego zapatrzenia wyrwała ją Marysia.
– Widziałam go! – zawołała przybiegając i chwytając Krysię za rękę.
– Ma karabin. Powiedział, że zdobyczny. Ty płakałaś, Krysiu? „Fregata” powiedział, że nie warto się martwić, bo po wojnie zrobimy, to
znaczy partyzanci zaprowadzą ład i porządek. Ja się nie martwię. Ee,
przestań wreszcie, Krycha, beczeć!
Po chwili weszły obie na bryczkę i z jej wysokości obserwowały plac
opuszczany przez kolejne oddziały partyzantów, prowadzących ze sobą
nieliczne tabory w postaci lekkich chłopskich wozów. Niewiele czasu
upłynęło, a na placu zrobiło się pusto i cicho.
145
– Patrz, Krysiu, wiewiórka! – zawołała Marysia wskazując na niedaleką gałąź sosny.
– Tak. Wracajmy Gierczaku – odezwała się Krysia, wyrwana z zamyślenia.
Bryczka zawróciła szerokim łukiem i wjechała na polną drogę. Konie szły swobodnym kłusem. Na bryczce panowało milczenie. Marysia
zakłócała nieco nastrój skupienia wiercąc się na siedzeniu i starając się
rozpoznawać głośno nazwy przelatujących ptaków.
– Paninka markotno – odezwał się po dłuższej chwili Gierczak,
zwracając się do Krysi. – Ano i nie dziwota, młode posły pod polskom
kómende i ś niom znoju na wojacke. Insy łobrady ni ma kiej wojna.
Ino kiej nie bedzie partyzantów, to i nie bedzie bata na bandziorów. Nie
bedzie dobrze, paninko Krysiu – dodał po chwili.
– Ale partyzantka Batalionów Chłopskich nie poszła jednak na koncentrację, to chociaż będzie pilnowała porządku – odpowiedziała Krysia, obserwując uważnie reakcję Gierczaka.
Na te słowa karbowy odwrócił się ku niej żywym ruchem na koźle,
zdawał się badać wzrokiem, czy Krysia mówi poważnie.
– Wije, kaśtanki! – zawołał na konie, jakby w ten sposób chciał
zmienić temat. – Chybojta, kiej waju jescek letko, bo za pługiem inacy
bedzieta drygać. Wije, kaśtanki!
146
Rozdział XX
Już od około miesiąca w Joachimowicach panował stan nadzwyczajny, podobnie jak we wszystkich dworach i wsiach przylegających do
pasa przyfrontowego, z którego Niemcy wysiedlili całą ludność. Ściągnęli na te tereny także ludzie ze spalonych domów, szukający dachu
nad głową. Joachimowicki dwór i wszystkie zabudowania gospodarcze
zapchane były wysiedleńcami i ich dobytkiem martwym i żywym. Państwo Bornikowscy niemal w ostatniej chwili wrócili z Krakowa, odbywając część kolejnej podróży najmowanymi furmankami, zanim jeszcze zdołał się uformować przyczółek baranowsko-sandomierski. Teraz
przeżywali u siebie ponownie – po exodusie ludności w czasie działań
wojennych w 1939 roku i po 1940 roku, po napływie wysiedleńców
z ziem zachodnich – wstrząs wywołany przetaczającą się falą frontowych uciekinierów. I tym razem oddali nieszczęśnikom wszystko, co
posiadali, udzielając im schronienia i dzieląc się strawą.
Krysia zamieszkała w jednym pokoju z babcią Anastazją i Marysią
oraz ze służącą, a gabinet pana Bornikowskiego pełnił teraz dodatkową rolę sypialni dla obojga dziedziców. Te dwa pokoje stanowiły całe
osobiste mieszkanie. Dosia przebywała w Krakowie, gospodarując
w nowo zakupionym domu. Wnętrze dworku niczym nie przypominało
dawnego schludnego mieszkania. Wszędzie walała się słoma z prowizorycznych posłań, a w domu panował gwar i słychać było popłakiwanie dzieci. Wprawdzie po kilku dniach część podopiecznych wyniosła
się, gorąco dziękując za pomoc, ale w ich miejsce pojawiali się inni
jacyś ludzie, często podejrzanej konduity.
Tego, 1944 roku, lato było ciepłe, ale nie pogoda miała się okazać
tego lata najważniejsza. Ósmego sierpnia rano, skoro świt, na szosie
przebiegającej blisko dworu coś zahuczało i zahurkotało. Pani Zofia,
która już nie spała, podeszła pośpiesznie do okna i po chwili zwróciła
się w stronę męża.
– Jezus, Maria! To jest wojsko?! – zakrzyknęła zdumiona i przestraszona.
Rozbudzony pan Bronisław zdawał się nie rozumieć, o czym żona
mówi, ale zerwał się natychmiast z łóżka i podszedł też do okna. Teraz
oboje przyglądali się temu, co działo się przed budynkiem i na gumnie.
Jacyś ludzie ubrani w nieznane uniformy wojskowe i czapki z czer147
wonymi gwiazdami przemierzali plac w różnych kierunkach, a każdy
z nich coś niósł. Jeden kwiczącego warchlaka. Tuż przy domu, na tarasie siedział z opuszczonymi na schodek nogami żołnierz w czapce zsuniętej głęboko na tył głowy, zajadający flegmatycznie nożem konserwę
z puszki. Nie widziało się jakiegoś wojskowego porządku, a odnosiło
się wrażenie, że zachowaniem się żołnierskiej masy rządzą zasady samozaopatrywania się w środki żywności, poprzez rabunek oczywiście.
Na ten widok pan Bronisław zaczął się pośpiesznie ubierać.
– Zosiu, ubieraj się. Oni mogą tu zaraz przyjść – zwrócił się do żony
głosem pełnym niepokoju. – Kto wie, co tu teraz może się dziać. Popatrz! – wykrzyknął po chwili – Na czołgu wiozą nasz ul.
W trakcie ich krzątaniny powietrzem wstrząsnął potężny huk. Oboje
więc, zabierając jeszcze w gorączkowym pośpiechu szlafroki, wpadli
do pokoju Krysi.
– Prędzej, prędzej – ponaglał pan Bronisław, widząc córkę w trakcie
ubierania się i służącą obsługującą panią Anastazję. – Schodźmy do
piwnicy!
W piwnicy panował głęboki mrok. Kiedy wzrok zaczął się powoli
do niego przyzwyczajać, pan Bornikowski spostrzegł, że piwniczne pomieszczenie jest zatłoczone wystraszonymi ludźmi. Z początku panowała tu cisza. Po dłuższej dopiero chwili jakieś niemowlę zaczęło kwilić, a zaraz po nim i inne dziecko podniosło płacz. Kiedy po dłuższym
czasie zaczęto się zastanawiać, czy można wyjść na zewnątrz, znów
zatrząsł się dom, tym razem od całej serii wybuchów. Dzieci ucichły,
a dorosłych opanowało uczucie grozy. Rozpętało się istne piekło; pociski rozrywały się, wydawało się, tuż, tuż przy budynku. Potem, gdy
wydało się, że wreszcie bombardowanie ustało, rozerwał się jeszcze
jeden odosobniony pocisk i wszysko na dobre ucichło. Okazało się, że
wojska już nie ma, a zabudowania nie ucierpiały od bombardowania.
Któregoś dnia pomiędzy ludźmi, którzy snuli się po domu, przechodził karbowy Gierczak, bacząc, by jakiś „śkrob” nie zaplątał mu się
pod nogi. Wszedł do gabinetu pana Bornikowskiego i jak zwykle stanął
obok wejścia, trzymając czapkę w ręku.
– Tak wcześnie? – odezwał się dziedzic – Coś zaszło?
– Przyjechoł jeden. Wedle śkoły w Kobrzanach, do pana dziedzica.
Kozołem mu zackać, bo tu łu pana dziedzica ni ma się przeć kaj podzioć – odpowiedział karbowy z nieco zmieszaną miną.
148
– A, ze szkoły – z uczuciem ulgi w głosie odrzekł pan Bornikowski
– Myślałem, że to już. To ja wyjdę na taras.
Na tarasie czekał młody, ale dojrzały już wiekiem mężczyzna, wystrojony w czerwony krawat, który zbliżając się żywym krokiem już
z daleka wyciągnął rękę na przywitanie.
– Jestem z komitetu organizującego Liceum Ogólnokształcące w Kobrzanach – przedstawił się przybysz. – Niech obywatel przyjdzie na posiedzenie. Bedzie obywatel potrzebny. Posiedzenie będzie jutro po sumie.
Po tych słowach nieznajomy, który nie przedstawił się z nazwiska,
znów wyciągnął kordialnie dłoń na pożegnanie i niezręcznymi ruchami, nieco speszony towarzystwem „pana – krwiopijcy”, zszedł po
schodkach i skierował się ku furtce, o którą oparty stał jego rower.
Następnego dnia Pan Bornikowski i Krysia uczestniczyli we mszy,
podczas której kazanie wygłosił proboszcz. Wyczuwało się w jego kazaniu napięcie w trakcie objaśniania biblijnej przypowieści i dostrzegało ważenie słów, zanim zostały wypowiedziane. W jego postawie dało
się wyczuć niepokój i niepewność.
– Zdawało mi się... – zauważyła Krysia w drodze z kościoła do szkoły – ...że proboszcz z ulgą wypowiedział słowa: „Ite missa est”.
– Księża doskonale wiedzą, że przyszły czasy powszechnej inwigilacji. Proboszcz Kuczyński powiedział mi to niedawno.
W jednej z klas szkoły zebrał się komitet organizacyjny, a w jego
składzie znalazło się kilku znajomych panu Bornikowskiemu gospodarzy z okolicy, a także jeden z wyrobników, korzystających stale z jego
wsparcia. Wydało się, że czekano tylko na dziedzica, bo zaraz po zajęciu przez niego miejsca, zabrał głos siedzący na katedrze klasy szkolnej
jakiś obcy wychudły mężczyzna o egzotycznej urodzie, spoglądający
zmęczonym wzrokiem i z natarczywą uwagą po zebranych. Obok, na
przystawionym krześle, siedział na podwyższeniu wczorajszy gość Joachimowic. Ów chudzielec zaczął mówić z obcym akcentem w głosie,
rozkazującym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
– Towarzysze, społeczeństwo wybrało was na to, żebyście zorganizowali gimnazjum i liceum. Czas działać dla dobra ludu. Niezwyciężona
Armia Czerwona was wyzwoliła, to wy teraz do roboty! Wojna jeszczo
nie skończyła sja, ale pod dowództwem genialnego wodza towarzysza
Józefa Wisarionowicza Stalina pokona imperialistycznych Germańcow
i skończy się niedługo. Ja wam to obiecuję.
149
Z kolei zabrał głos człowiek w czerwonym krawacie, który wyznaczył role członkom komitetu. Panu Bornikowskiemu powierzono zadanie doradcy organizacyjnego oraz wyrażono „życzenie” wsparcia
finansowego. Zebranie przeciągnęło się do popołudnia.
Kiedy biedka zatrzymała się po powrocie do dworku, na tarasie czekała już pani Bornikowska i babcia Anastazja, a obok nich stał karbowy
Gierczak. Pani Zofia była blada i milcząca i patrzyła na męża zapłakanymi oczyma. Pan Bronisław i Krysia, widząc ją w tak kiepskim stanie,
niemal jednocześnie zapytali, co się stało.
– Znocy sie, w Krzeklach partyzanty wybieły syćkie wieprzki i pobieły pana Bisceńskiego, tkóren się jeim przeciwieł – przedstawił sprawę karbowy, widząc, że pani Bornikowska nie może wydobyć z siebie
głosu.
– Partyzanci? Przecież partyzantów nie ma tu już od końca lipca.
O czym Gierczak mówi? – wyraził zdziwienie pan Bornikowski.
– Giercok wi, panie dziedzicu, za przeprosyniem, co godo. Prowdziwne partyzanty, niby te z AK, ady posły na wojacke. To i prowda,
ino...
Pani Zofia załkała i oparła się o ramię męża, który objął ją ramieniem. Gierczak przerwał na ten widok w pół zdania, odwrócił się i powolnym ruchem człowieka zrezygnowanego i bezsilnego odszedł.
– Nie płacz, Zochna. U nas przecież nic się nie stało – próbował pocieszać pan Bronisław.
– Pobili pana Biszczyńskiego, wybili mu trzodę, ale czy na tym
skończą? Boję się, Bronku, o nas. Przecież nie ma już gdzie szukać ratunku. W Usarzowie, wiesz, dwaj wysiedleni z Poznańskiego siostrzeńcy poszli do partyzantki i pani Jabłońska została bez opieki mężczyzn.
Obie z matką głodują, bo zostały doszczętnie ograbione. Wyjedźmy,
Bronsiu, póki pora – mówiła pani Zofia, przychodząc powoli do równowagi przy mężu.
– Wejdźmy do domu – zwrócił się do żony pan Bronisław. – Tutaj
nie ma już na czym usiąść. Wiesz... – wrócił do rozmowy w gabinecie –
...miejscowa ludność, powiedziano mi to dzisiaj, wystąpiła z petycją do
Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w Lublinie o pozostawienie nas w Joachimowicach. Nawet jest podobno możliwe, że zostawią nam jakąś resztówkę. A co do wyjazdu, to, jak wiesz, nie ma takiej
możliwości, ponieważ przyczółek kończy się koło Łagowa i droga do
150
Krakowa, czy dokądkolwiek, jest odcięta przez front. Joachimowice
znalazły się w takim wojennym worku.
– Tylko kto będzie na tej resztówce pracował? – przekonywała pani
Zofia. – Przecież sam nie obrobisz, Bronsiu kochany, wiesz przecież, że
część sprzętu fornale rozkradli i kradną dalej bezkarnie. Fornalom z innych majątków już przydziela się ziemię dworską. Nasi czekają tylko,
kiedy rozpocznie się parcelację. Znowu wyprowadzano z obory dwie
jałówki. Gierczak nie chce ujawnić, kto je ukradł, bo się boi o swoje
życie. Nie można mu się dziwić, ani brać mu tego za złe, gdyż i tak by
to nic nie załatwiło. Nasz czas się naprawdę, mój Bronsiu, już skończył.
– przekonywała pani Zofia głosem słabym, zmęczonym.
– Chyba masz rację, moja kochana. Nie płacz, proszę. Dla nas nie
ustąpią od zasady, od swojej wywrotowej idei. Ale czekać musimy, aż
się droga otworzy.
Całej rozmowie przysłuchiwała się w napięciu pani Anastazja. Gdy
jej obecność została zauważona, stała jak posąg z opuszczonymi rękami i patrzyła tępym wzrokiem ponad głowami obecnych.
– Goreją stepy, płoną lasy i sioła, ruszyła czerń! Chłopcy w polu! Kto
ma dbać w taki czas o róże! – zaczęła mówić zmienionym monotonnym, uroczystym niemal głosem pani Anastazja. – Pożoga je wypala do
korzenia, a korzenie tratują hordy barbarzyńców. Zostaje jeno płonny
proch, gruzy i popioły! I pustka po świecie, który, ot widzisz, przemija.
Przemija!
– Mamo, co ty mówisz, bój się Boga – pani Zofia uchwyciła matkę
za rękę, mając nadzieję doprowadzić ją do otrzeźwienia, gdyż zdjął ją
strach, że straciła zmysły.
– Toż ja Boga i boję sje, serdeńko, tak ludzie nie, ot co powiem ja tobie – mówiła pani Anastazja słabym teraz i zmęczonym głosem. – Toż
to dzicz, ty widzisz. Ja im w twarz..., ja...
Oboje państwo Bornikowscy ujęli starszą panią pod ramiona i powoli poprowadzili do pokoju Krysi, gdzie ostatnio mieszkała. Pani Anastazja pozwoliła sobą powodować, nadal mówiąc coś słabym głosem,
niezrozumiale i wreszcie poruszając już tylko bezgłośnie wargami.
151
Rozdział XXI
Pan Bornikowski całe dnie spędzał teraz na gumnie. Musiał osobiście już doglądać tego, co jeszcze ocalało po fali kradzieży. Jego autorytet i szacunek, jakimi cieszył się u okolicznych chłopów, powstrzymywały gawiedź, nawet uzbrojone doraźnie organizujące się grupy
bandyckie, przed otwartą grabieżą. Pomocny był mu w tych zabiegach
karbowy Gierczak, ale i on znalazł się w trudnej sytuacji, zwłaszcza
wobec zmian zachodzących na styku dworu i wsi, a szczególnie w odniesieniu do bezrolnych, jak on sam, chłopów.
Po kolejnym uboju świni, które teraz bito częściej w przewidywaniu
rekwizycji wszelkich dóbr, znoszono właśnie pod nadzorem karbowego do kuchni cebry z mięsem.
– Gierczaku – zwróciła się do niego Krysia. – Ojciec czeka na was u siebie.
Gierczak zarządził porządek prac przy sprawianiu mięsa, po czym
udał się do gabinetu dziedzica. Gdy wszedł, pan Bornikowski wstał od
biurka i zaraz też podniosła się siedząca na brzegu łóżka pani Bornikowska. Gierczak zauważył, że stoi także i Krysia, która przyszła tuż
za nim. Popatrzył na nich zdziwionym wzrokiem, a wtedy podszedł do
niego pan Bornikowski i położył dłonie na jego ramionach.
– Drogi Gierczaku – zwrócił się do karbowego. – Wiecie, co dzieje
się naokoło i wiecie, co się u nas lada dzień stanie...
– Dyć bym ta nie mioł wiedzić. Przecie i ślepy to łuwidzi, co nastoł
taki cas, kiej nitko za zniste nikogój nie pokorze, a pon dziedzic tero nie
przymierzajoncy jako ten łodyniec, co łónego bele jakie kundle kupom
łobskoceły, a łodegnać sie łod nich nie idzie, a i zodnego dopość nie do
rady. A i jo juści poredzić ni moge – dodał na koniec Gierczak tonem
usprawiedliwienia.
– Ale cóż znowu! Przecież nie godziliście u mnie pełnić roli policjanta. Mało tego, wy musicie już przejść na tamtą stronę. Dłużej nie
mogę was zatrzymywać jako strażnika mojego mienia, bo możecie zostać obwołani stronnikiem panów obszarników i wrogiem ludu. Weźcie
ten papier, Gierczaku. Tu jest napisane, że za wieloletnią służbę daję
wam dwa hektary ziemi, wiecie, ten kawałek pomiędzy stawami a drogą. Wybierzcie sobie dwie krowy i konia, i dwa warchlaki. Darowizna
jest potwierdzona przez rejenta. Ja i moja rodzina dziękujemy wam za
długą służbę i dobrą pracę.
152
– I za bajki, kochany Gierczaku – dorzuciła od siebie Krysia, całując
karbowego w policzek. – Były najpiękniejsze ze wszystkich.
Gierczak, bardzo zaskoczony wystąpieniem rodziny dziedzica, nie wiedział, jak ma podziękować, a wzruszenie spowodowało napływ łez do
oczu. Spoglądając to na dziedzica, to na obie panie, chciał coś powiedzieć,
ale słowa uwięzły mu w gardle. Po dwóch nieudanych próbach wypowiedzenia słów podziękowania machnął z rezygnacją ręką i wyszedł z pokoju.
W kilka dni potem pan Bornikowski przystąpił do wydawania ordynarii przed terminem, chcąc, aby ludzie otrzymali zapłatę, zanim
zapasy zostaną do reszty rozkradzione. Stojąc na rampie spichlerza wyczytywał nazwiska pracowników, a Gierczak doglądał wagi. W trakcie
wykonywania tych czynności, której jak zwykle towarzyszył nastrój
wywołany przez poczucie satysfakcji, jaką daje zapłata za pracę, ludzie
czekający na swoją kolej zaczęli w pewnym momencie z uwagą spoglądać w kierunku bramy. Za chwilę nadjechał samochód wojskowy
i wyszło z niego czterech mężczyzn. Zbliżali się do spichlerza krokiem
powolnym, rozglądając się wokół szacującym wzrokiem.
– Chadziaj jest? – zapytał jeden z nich, gdy zbliżyli się do rampy
spichlerza. Był ubrany w skórzany płaszcz i takąż czapkę.
Stojący obok dziedzica dworacy odstąpili nieco od niego, wskazując
w ten sposób na osobę właściciela.
– Wy chadziaj? – mówił dalej bez pośpiechu ów osobnik o rysach
wskazujących na obce pochodzenie. – Tak charaszo – dodał, nie doczekawszy się odpowiedzi. – A my kamitet. Ty skaży – zwrócił się do
jednego z towarzyszących mu mężczyzn o garbatym nosie. Ten zaczął
mówić szybko, piszczącym głosem.
– My jesteśmy komisja parcelacyjna – zwrócił się do pana Bornikowskiego. – Z uprawnienia Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego
Komisja ogłasza, że od tej chwili wszystko, co znajduje się w majątku,
należy do robotników folwarcznych i małorolnych chłopów, prawowitych właścicieli ziemi, ziemia, budynki, inwentarz żywy i martwy, płody rolne i wsio. Wi, obywatelu, wasza rodzina nie macie od jutra prawa
przebywać w Joachimowicach, ani na terenie całej gminy Glimontów.
Możecie zabrać ze sobą to, co znajduje się w waszym mieszkaniu. Komisja parcelacyjna uprawnia społeczny komitet folwarczny do pomocy i do dopilnowania, aby wyprowadzka rodziny obywatela odbyła się
w terminie, zgodnie ze sprawiedliwością ludową.
153
– Paniatno? – rzucił pytanie osobnik w skórzanym płaszcu, gdy
skończył tłumacz. – Paniatno – dodał zaraz twierdzącym tonem. – Tak
charaszo.
Potem tłumacz powtórzył, że władzę w majątku obejmuje od tej
chwili komitet folwarczny, a w najbliższych dniach zacznie się rozdzielanie ziemi.
– Zdrastwujcie towarzysze! – zakończył spotkanie tłumacz. Odpowiedziało mu głuche milczenie.
Przybysze odeszli już na kilkadziesiąt kroków, gdy spojrzenia
wszystkich skierowyły się na pana Bornikowskiego. On stał niby wmurowany w miejsce, na którym stał. Po chwili trzymany w ręce pęk kluczy wysunął mu się z rąk, a może został celowo wypuszczony, i z brzękiem upadł na drewnianą rampę. Pan Bornikowski, nie podnosząc
kluczy, odwrócił się i powolnym drobnym krokiem starca skierował
się ku schodkom rampy i zatrzymał się, jakby zbierając się na odwagę
zejścia po nich. Wahanie to zauważył któryś z parobków i podbiegł,
aby mu pomóc. Pan Bornikowski powstrzymał go spojrzeniem i powolnym lecz zdecydowanym krokiem zszedł z rampy i skierował się
ku domowi. Szedł, starając się z najwyższym wysiłkiem utrzymać równowagę, gdyż w uszach poczuł szum i w głowie zawroty. Całą siłę woli
skierował na opanowanie się, aby nie zrobić z siebie widowiska. Kiedy
znalazł się na wolnej przestrzeni poczuł ożywczy powiew wiatru i od
tej chwili zaczął odzyskiwać pełnię władz.
Warkot samochodu przywożącego komisję parcelacyjną został usłyszany i na górce dworku. Panie, łącznie z babcią Anastazją, podeszły
do okna i obserwowały z daleka wizytę urzędowych osób, której znaczenia zaczęły się z wolna domyślać. Stały w bezruchu i napięciu, obserwując scenę przed spichlerzem. Gdy zaś pan Bornikowski zaczął iść
w kierunku domu, Krysia, zauważywszy, że ojciec porusza się inaczej
niż zwykle, chciała wybiec, ale powstrzymała ją matka.
– Chcę tatusiowi pomóc, bo może nie dojść – zawołała niemal z płaczem Krysia.
– Pozwól ojcu odejść od nich z godnością. Musi sobie sam poradzić.
On z pewnością pomocy sobie w tej sytuacji nie życzy – powstrzymała
córkę pani Zofia.
Panie czekały na pana Bornikowskiego w jego gabinecie. Po dłuższej chwili oczekiwania, w pełnym niepokoju milczeniu, dało się sły154
szeć skrzypienie drewnianych schodów pod powolnymi krokami. Zaraz
też w drzwiach, otwieranych powolnym ruchem, stanął pan Bronisław
i przestąpił próg. Na jego twarzy malował się smutny, zdawało się przepraszający uśmiech.
– Już! – zakomunikował krótko drewnianym głosem.
Komentarz był zbędny. Pani Zofia podeszła do męża i oparła dłonie
i głowę na jego ramieniu. Z trudem tłumiła szloch. Do nich podchodziła
właśnie i Krysia, pragnąc we wspólnym objęciu przetrwać najcięższą
chwilę, gdy dał się słyszeć odgłos upadającego ciała.
– Krysiu, wody! – zawołała pani Zofia.
Kiedy Krysia przybiegła z wodą i ręcznikiem, rodzice klęczeli nad
leżącą na podłodze babcią Anastazją. Po ich minach dało się poznać, że
woda nie jest już potrzebna.
Panie oraz kobiety ze służby, które nie śpieszyły się z opuszczeniem
dworu, zajęły się przygotowaniem zmarłej do ostatniej drogi, a pan
Bornikowski ponaglany myślą o konieczności niezwłocznego opuszczenia posiadłości, ubrany podróżnie wyszedł w kierunku stajni. Przy
sąsiadującej obok stajni oborze stała grupa oborowych, stajennych, fornali, świniarek rozprawiających głośno o rannych wydarzeniach. Gdy
dziedzic zbliżył się do nich, gwar ucichł, a wszyskie oczy skierowały
się na niego, ciekawe nastroju dziedzica.
– lgnac, zaprzęgnij mi dwukółkę – zwrócił się do jednego z fornali.
Fornal powiódł pytającym wzrokiem po obecnych, ale nie znajdując
na ich twarzach wyrazu sprzeciwu odszedł żywym krokiem wykonać
polecenie. Po chwili niezręcznego milczenia pan Bornikowski rzucił
niby od niechcenia:
– Tak więc będziecie pracowali na swoim.
– Niby tak wychodzi, panie dziedzicu – odpowiedział jakiś głos.
– Tela ze i wedle swoi głowy – dorzucił inny. – Bedzie jak Bóg do.
Znów zapanowała chwila milczenia, przerwana wkrótce podstawieniem dwukółki. Pan Bornikowski podszedł do woźnicy i gestem wyciągniętej ręki zażądał podania lejców. Woźnica, zdziwiony trochę, że
dziedzic zamierza powozić osobiście, zeskoczył z kozła i wręczył mu
lejce, a sam podtrzymał konia za uzdę, aż dziedzic wejdzie na biedkę.
Pan Bornikowski przystąpił do organizowania pogrzebu teściowej,
nie licząc się z nakazanym terminem opuszczenia Joachimowic. Przez
trzy dni, do chwili pogrzebu, nie narafił pan Bornikowski na przeszko155
dy ze strony komitetu folwarcznego. Lud potrafił uszanować majestat
śmierci i oddać szacunek byłemu chlebodawcy.
Podczas pogrzebu w Kobrzanach podszedł do pana Bornikowskiego
doktor Zych, znajomy ze służby w konspiracji. Na niepewny czas, na
czas wyczekiwania na ruszenie frontu zjechał on z rodziną z miasta do
rodziców w niedalekiej wsi Korzyczany.
– Ma pan dokąd się wyprowadzić, panie dziedzicu? – zapytał.
– Tak, ale do Krakowa, a to będzie możliwe dopiero po przejściu
frontu – odrzekł pan Bornikowski nieco zmieszany.
– Oni mogą pana wysiedlić w każdej chwili, Bóg raczy wiedzieć dokąd – zauważył doktor Zych. – Jeśli pan nie ma lepszego rozwiązania,
to u moich rodziców trochę miejsca wygospodarujemy przynajmniej na
pierwsze miesiące wysiedlenia. To zostało już u nas w rodzinie postanowione. Na dzień wyjazdu przyślę naszą furmankę po państwa.
– Dziękuję. Będę zmuszony narazić państwa na wielką ciasnotę
i niewygodę.
– Doszło do tego, że i państwo znaleźliście się w sytuacji wysidleńców wojennych – przerwał pan Zych.
– Ba! Żeby tylko wojennych – zauważył pan Bornikowski cierpkim tonem.
– Da Bóg, że ten koszmar okaże się zjawiskiem przejściowym – próbował załagodzić nieprzyjemną chwilę pan Zych.
Ale pan Bornikowski zamiast odpowiedzi pokręcił tylko kilkakrotnie przecząco głową.
Przeprowadzka odbyła się w dniu następnym po pogrzebie pani Anastazji Długoborskiej. Dość wcześnie rano zapukał do drzwi dworu jeden z fornali.
– Wołoj pana dziedzica – polecił służącej, która otworzyła mu drzwi.
– Niech bedzie pochwalany Jezus Chrystus! To niby jo zem z tego
kómiteta, panie dziedzicu – przedstawił się były fornal, szarpiąc nerwowo wąsa. – Znocy sie, jezdem niby przewodniconcy. Idzie niby, co by
pon dziedzic wedle prawa...
– Ano dobrze, Grzela – odpowiedział pan Bornikowski spokojnym
głosem. – To rozporządzajcie.
– Chłopy som i trzy fury som. Trza ino kozać ładówać – oświadczył
Grzela.
Od kilku dni państwo Bornikowscy przygotowywali się gorączkowo
do opuszczenia domu. W trakcie pakowania bogatego wieloletniego do156
robku rodu Bornikowskich do skrzyń i worów trzeba było rezygnować
coraz to z jakichś rzeczy. Panie oblewały łzami rozstanie z ulubionymi
sprzętami i przedmiotami, które trzeba było, wiedziały to, zostawić na
zły los. Krysia wraz z Marysią otrzymały od ojca polecenie wybrania
najcenniejszych książek, ale tyle tylko, ile zmieści się do jednej przeznaczonej na ten cel skrzyni. Całując niektóre z nich z bólem serca
zostawiały na półkach, niemal nieustannie popłakując. Teraz, w chwili
wkroczenia komitetu, wszyscy byli już gotowi do opuszczenia ukochanych kątów, wokół których piętrzyły się, jakby jedne przez drugie, gorące wspomnienia.
Załadowane trzy wozy dworskie stały już gotowe do drogi, gdy zajechała chłopska furmanka w wasągu i półkoszkach. Panie podeszły
do niej z kamiennymi twarzami, starając się nie patrzeć na opuszczane
drogie miejsca, aby się nie rozpłakać w głos. Furmanka ruszyła, gdy zajęli na niej miejsca, za woźnicą, na pierwszym siedzeniu oboje państwo
Bornikowscy, a na drugim Krysia i Marysia.
Pani Zofia jak przez mgłę widziała postacie towarzyszące odjazdowi. Najbliżej furmanki stali członkowie komitetu, a za nimi tłumek byłych pracowników i mieszkańców wsi.
– Z Bogiem! Z Bogiem! – padały nabrzmiałe płaczem słowa z tłumu. Któraś z kobiet nie wstrzymała naporu żalu i wybuchnęła głośnym
płaczem.
Słysząc te głosy pani Zofia doznała zawrotu głowy pod wpływem
nagłego bezładnego natłoku przeplatających się chaotycznie myśli.
Ogarnęła ją obawa, że straci przytomność i całą siłą woli starała się
zapanować nad sobą, a gdy wreszcie po chwili myśli zaczęły trzeźwieć, pomyślała, że oto w tej właśnie chwili boleśnie zostają rozrywane
więzy łączące ją z tymi życzliwymi ludźmi, którzy także przeżywają
rozstanie.
– Zaraz, zaraz... – wyłuskiwała z trudem z pamięci. – Kto to powiedział...? Jak to było...? Aha: „Cóż warte jest prawo bez obyczaju”! No
tak... to przecież Horacy.
Ścisnęło się serce pani Zofii. Odwróciła głowę, starając się sobie poradzić z cisnącymi się łzami, a wtedy wzrok jej padł na stojącą pod
parkanem wyjazdową bryczkę. Została już odstawiona jak sprzęt niepotrzebny, na nieswoje miejsce na nierównym gruncie, przechylona,
z przekrzywionym dyszlem; jak niemy symbol rozpadu uświęconego
157
wiekami porządku. Wielkim wysiłkiem woli ledwo zdołała pani Zofia
powstrzymać płacz, który gdyby wybuchnął, byłoby to wycie okrutnie
zranionej istoty. Duma jednak zwyciężyła. Wygnańcy odjechali z podniesionymi głowami.
– Marysiu, opanuj się – zwróciła Krysia uwagę siostrze, widząc, że
grymas płaczu ogarnia jej twarzyczkę.
Furmanka odjechała już na sporą odległość, gdy Marysia odwróciła
się na siedzeniu. Patrzyła przez łzy, jak zahipnotyzowana, na ozłocone słońcem Joachimowice. Położywszy jedną dłoń na ustach w obawie
przed wybuchem krzyku, drugą długo machała na pożegnanie, aż całkiem zniknęły z pola widzenia jej ukochane Joachimowice.
Mieszkańcy Korzyczan wystąpili ze wsparciem wobec państwa
Bornikowskich wedle własnych wyobrażeń i możliwości. W darze
przynieśli wygnańcom korzec ziemniaków i worek pszenicy. A że Krysia wybierała się za mąż, o czym od pewnego już czasu rozprawiała
cała okolica, otrzymała na zagospodarowanie parę prosiąt i karą klacz
z rozparcelowango już korzyczańskiego majątku.
158
Rozdział XXII
W Zazbrzy, na strychu nad stajnią doszło nagle do wielkiego poruszenia. Dotarły tu odgłosy wybuchów. Ospałe dotychczas i nieruchawe
postacie rzuciły się żywo do szpar w szczycie budynku. Z tej pozycji niewiele dało się zobaczyć, ale wszyscy rozumieli bez słów, że właśnie przechodzi zapowiedziany przez Macieja Kwietniewskiego a oczekiwany
przez nich z wielkim utęsknieniem i nieprzepartą nadzieją na przetrwanie front. Na twarzach mieszkańców strychu odmalowało się uniesienie
i wreszcie po dwóch przewlekłych latach udręki zawitała na ich twarzach
radość. Po dłuższej dopiero chwili dał się słyszeć, niemal wybuchł, niekontrolowany już nakazem milczenia głośny szwargot. Icek Zylbergeld
zaczął pilnie wypatrywać przez szparę, czy pokaże się na podwórzu ktoś
z domowników, ale tu było pusto, gdyż cała rodzina Kwietniewskich zajęta była pracą w polu. Nagle rozległ się przy deskach ostry głos.
– Tatełe, komu to idże bycz?
Stary Żyd znów przywarł twarzą do szpary.
– Ny, komu to oni muszą bycz, to poczebują iść nasze wyzwoliczeliii! – zawołał niemal w ekstazie, gdy dostrzegł na dość odległej lizjerze lasu biegnących żołnierzy, wyraźnie różniących się od żołnierzy
niemieckich.
Teraz Zylbergeld rzucił się do włazu i nerwowymi niezręcznymi ruchami zaczął pośpiesznie schodzić na dół. Z ostatniego szczebla zsunęła mu się noga i jak długi upadł na miękki gnój. Drzwi stajni zastał
zamknięte od zewnątrz, ale w drzwiach dostrzegł szparę, przez którą
dało się widzieć zapadkę. Zaczął więc nerwowo szukać jakiegoś patyka
dla podważenia zamknięcia, lecz daremnie. Dopiero po dłuższej chwili
gorączkowego rozglądania się zauważył, że patyki tkwią w wiszącej
nad żłobem drabince do zadawania koniom siana. Wyjął jeden z nich
bez trudu i podniósł nim zapadkę. Przebiegł następnie przez podwórze
rozganiając stadko drobiu i wpadł do domu, gdzie zastał tylko babkę
Mariannę obierającą ziemniaki.
– W imie Łójca i Syna! Wselki duch Pana Boga kwoli! – zawołała
Marianna, mając przed sobą niezwykły widok, i zerwała się wystraszona na równe nogi.
Przed starą kobietą, nawykłą przez całe życie do widoku ludzi o ustalonym przez wiejskie stosunki wyglądzie, stał teraz na szeroko rozsta159
wionych nogach, jak człowiek niepewny swoich sił, ktoś przypominający postać z niesamowitych opowieści, jakie wsi towarzyszyły od zawsze.
Przedstawiał sobą widok tyle dziwny, co żałosny. Niezwykły gość ubrany
był w obwisłą obdartą, wyrudziałą odzież, a jego łysinę okalały długie
zmierzwione siwe włosy. Wybladłą chudą twarz obrastały rzadkie wąsy
i długa broda. Pośrodku twarzy tkwiły głęboko osadzone, piwne, cebulaste i wytrzeszczone z podniecenia oczy. Marianna nie mogła z siebie już
wydobyć więcej słowa z przestrachu, aby zapytać, kim jest i dlaczego nachodzi ten dom. Zylbergeld, nie zastawszy gospodarza wybiegł z domu
niepewnym krokiem, o nic nie pytając Marianny. Ona, ciągle nie mogąc
się otrząsnąć ze zdumienia, wyszła za nim, śledząc ciekawym spojrzeniem
poczynania intruza. Zobaczywszy, że Żyd idzie na pole, odetchnęła z ulgą.
Kiedy dały się słyszeć odgłosy ostrzału artyleryjskiego, Kwietniewscy przerwali pracę w polu.
– Cheba noma trza do lassa – odezwała się spłoszonym głosem Maria.
– Przecie sie nie chmuro – zauważył skory zwykle do żartów dziadek
Wawrzyniec, tym razem chcący się popisać oswojeniem z wojną. – Dzi
ich! – dodał zaraz, wskazując ręką na las, gdzie widoczni byli sowieccy żołnierze posuwający się rzędem wzdłuż skraju lasu – Nie trza do
lassa. Burzo przendzie bokiem, bo zołmirze nie ido tyralijerom, ino za
sobom. Ido i przeńdo, dyć noma trza zeńść z pola, jako ze nie wiada,
w co się to łobróci. Pódźwa!
Macieja przekonał wywód ojca, bądź co bądź obeznanego z wojaczką. Wszyscy więc rozpoczęli powrót do domu, rozglądając się uważnie
naokoło. Gdy znaleźli się już niedaleko swoich zabudowań, dostrzegli
biegnącą ku nim od strony domu utykającym krokiem postać z rozwianym płaszczem.
– A bo to jaki zwid, abo to je nos zyd – mruknął gniewnie Maciej,
zdziwiony widokiem Zylbergelda w polu, wbrew zakazowi i wbrew
rozsądkowi.
– Jezusie, Maryjo świnto! – zakrzyknęła Maria, która też poznała
Żyda.
– Łaska bosko, co ni ma łobcych robotników, bo by się przez łochyby syćko wydało.
– Maczeju! Maczeju! – wołał z wysiłkiem z daleka zadyszanym słabym głosem Zylbergeld. – Wi, Maczeju, idźcie zaprzęgać tego wóz!
160
– A kaj ty kces, zydzie, jechać, hy? – zapytał zdenerwowany Maciej.
– Co znaczy gdzie? Ny, co znaczy gdziee? Do Warszawyyy! – zakrzyknął Zylbergeld i zakrztusił się kaszlem.
– A pódzies ty, zydzie! Kiej cie kopne w dupe, to mie popamientos.
Pódzi miedzy nos, co by cie tko nie poznoł. Rozum to ci Pon Bóg ady
cołki łodjon na stare lata, co ześ ze swoi dziury fyloz nie na cas.
Kiedy wszyscy, zdenerwowani weszli na podwórze, zastali tam resztę rodziny Izaaka Zylbergelda. Wszyscy stali z rozradowanymi minami,
gotowi do odjazdu.
– Do stojni! Ale just! – zakrzyknął energicznym głosem Maciej,
wskazując kierunek ręką.
Pierwsze rzuciły się ku drzwiom stajni dwie Żydówki, tylko Abram
nie ruszył się z miejsca, spoglądając na ojca pytającym wzrokiem. Widząc to Maciej podbiegł do niego, trącił go w ramię, sprawiając, że
Żyd odwrócił się nieco i wtedy kopnął go w pośladek. Po tym zabiegu
Abram nabrał ruchu i pobiegł za kobietami ku stajni, a za nim podreptał
potulnie zdegustowany ojciec. Maciej podążył za tą gromadką i poczekał, aż wszyscy wejdą po drabinie na strych, a Icka zatrzymał dając mu
znak ręką, aby pozostał.
– Juześta, głupie zydy, Pana Boga za nogi łobłopieły, zdo się waju,
co? We łbach się waju ady pomotało do cna. Wiś ty, zydzie, co to front
na wojnie je? Ano ten front to som przechody wojska we wte a i we wte
stróne. Roz som jedne, a drugie roz znoju drugie i na łodwertke. Bóg
ino jeden wi wiela razów. A kiej przyńdo Miemce, to co bedzie, hy? To
jo ci powim, kiej widno nie rozumis. Ano bedzie to co z Glismonami
i Sikorami. Pojoneś, zydzie? A i to ci trza wiedzić, zydzie, co nijaki
drogi do Warsiawy ni ma łod nos. To ześta się po to bez całe dwa lata
kreły i nos norozały na zotrate, co by tero... Na góre, zydzie! Bo jak cię
prasne, to sie kulosami nakryjes! – zawołał nie panujący już nad nerwami Maciej, ilustrując zamiar zamaszystym gestem.
Zylbergeld, który w pokornej postawie wysłuchiwał reprymendy
Macieja, teraz zerwał się, wystraszony, do drabiny, ale wchodzenie jakoś mu nie wychodziło zbyt zgrabnie, co wykorzystał Maciej, dodając:
– Łode ksindza sie na kozaniu dowiewa, co i jak, to ci powim, kiej
do sie jechać do Warsiawy.
W domu rozgorzała dyskusja o zagrożeniu ze strony wojsk frontowych, a także o zamiarze Żydów opuszczenia kryjówki. Macieja zaczę161
ła opuszczać irytacja na nich, gdy przypomniał sobie przestrogę Piotra
w związku z przewidywaniem obejmowania władzy w Polsce przez
Żydów. Zaczął żałować ostrego potraktowania rodziny Icka. Postanowił tę sprawę jakoś załagodzić przy okazji.
W jakiś czas od objęcia Zazbrzy przyczółkiem baranowsko-sandomierskim parobka Wojtka zdała się opuścić tak właściwa mu beztroska
i pogoda ducha. Teraz chodził zamyślony i zafrasowany. Nad czymś
rozmyślał i widocznie nie udało mu się uporać z nękającymi go myślami, bo postanowił poszukać pomocy u Stasia.
– Ty ześ, Stachu, jes w BCh, to... – zaczął Wojtek rozmowę, gdy
spotkał Stasia na podwórzu.
– Chocia bym i beł, to nic ci do tego – odburknął przerywając Wojtkowi ostrym tonem Staś.
– Zaś tam nie! Tak rok ześta przecie łoba z Pietrkiem łozprowiały, to
zem słychoł. A i prowda, co nic mi do tego, ino byś mi móg bez to pomóc.
Jo ta we wsi wiela nie bywom – mówił Wojtek, śpiesząc się, aby wyłożyć
swoją kwestię, zanim mu Staś znowu przerwie. – Ale zem słychoł, co póno
je ta jakosi parcelacyjo i jakiesi tam kómiteta, co panowe ziemie łozdajo
przezrolnym chłopom. Jo zem ady przezrolny jes, a i swoje lata mom, to jo
bym kcioł na swoim.... Łoj, Stasiu! Ty ześ, Stachu, bywały, to ta wiś. To jo
bym posed. Przyłodziewek świentalny przecie mom.
Wojtkowi błyszczały oczy z uniesienia, jakie uwidoczniało się także
w jego ruchach i mimice. Bezwiednie przysunął się do Stasia, że twarzą
dotykał niemal jego twarzy i perorował:
– Ty ta wiś, kaj som te ichne kómiteta – ciągnął Wojtek zadyszany
z emocji. – Bo, Stachu, kiej jo bym dostoł te pare morgów, to jo bym se
wzion Józie i by wa łoba załozeły gospodarkę. To jo...
– A cyjo ze Józie byś pojon? Jo ady nie widze taki Józefki we wsi –
wypytywał Staś z nutą niepokoju w głosie.
– Ano jak to. Wase Józie. Tero przecie wsytkie ludzie, jako prawio,
jednakie majo być.
– Ha, ha, ha! Nie lo psa kiełbasa, nie lo kota sperka... – odpalił w udawanym rozbawieniu Staś. – Ze łba se to,Wojtek, wybij. A nie, to jo ci
wybije. Ino nie zaboc, co zem ci pedzioł.
– Takiś to jes? A Józia mi ta nie bedzie przeciw, ci rzeke. Łojcom do
nogów łoba padniewa i łaske wyprosiwa – mówił Wojtek egzaltowa162
nym głosem. – Nie bydź noma przeciw, Stasiu. Jo zem, ano co prowda
to prowda, parobek i nojda, bo nie inacy, ino co zem z wami z jedny
dónicy jod za przyzwóleństwem gospodorza. A Macij nieroz mi rzekli,
co zem jeim nikiej syn jes. Tak godali.
– Ano ze godali, to godali, a jo ta paliców nie bede wrazówoł w twoje i łojcowe sprawy, kiej tak – odpowiedział Staś z miną ponurą. –
A kómitet to przy dworze jes, we cworokach. To se idź na swoje, twojo
wolo, twoje prawo. Ino łod nasy Józi to ci wara, my rodowe chłopy som
– dodał Staś niejako dla usprawiedliwienia swojej postawy.
Obaj rozeszli się we wzajemnej niechęci, po raz pierwszy naruszającej serdeczną zażyłość rówieśników.
Maciej starał się przywołać na oblicze pojednawczą minę, gdy Zylbergeld schodził powolnym ostrożnym krokiem po drabinie. Odchrząknął i zrazu nic nie mówił, tylko patrzył Zylbergeldowi w oczy, kiedy on
wreszcie stanął przed nim w milczeniu.
– Winieneś mi jes piniodze, Icek – odezwał się Maciej łagodnym
głosem.
Mówił tonem zgoła odmiennym od dotychczasowego sposobu prowadzenia z Żydem rozmów w czasie, gdy Zylbergeld nastręczał mu kłopoty
i śmiertelny strach. Kwietniewski odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał pierwszych sowieckich żołnierzy. Wprawdzie nie uwolnił się całkowicie od
dręczących go przez długi rok niepokojów, ale do jego serca wstąpiła nadzieja na szczęśliwe wreszcie uwolnienie od utrapienia nieopuszczającego go nawet we śnie. Dotychczas najważniejszą sprawą było zachowanie
bezpieczeństwa rodziny i ta troska przesłaniała wszelkie inne problemy,
łącznie z zaleganiem z narastającym wciąż długiem przez Zylbergelda.
– Łod pół roku nie łozys na łutrzymanie ćtyrech ludzi. Jako to je, hy?
– kontynuował Maciej. – Godoj ze ino.
Na twarzy Zylbergelda, dotychczas o kamiennej z zafrasowania twarzy, pojawił się nagle przebłysk chytrości.
– Ny, Maczeju – zaczął mówić, schowawszy głowę w ramiona Zylbergeld. – Ja już nie mam dolary. Wi mi zabrali wszystkie moje dolary.
Wi idźcie podać bidnego Żyda do tego sąd. Zalbergeld jest porządny
Żyd, ja wam ide zapłacić, jak ja będę mieć piniądze. Pod hajerem ja
wam to ide mówić. Ja jestem porządny Żyd. Wi idziecie mi nie wierzyć,
staremu uczciwemu Zylbergeldowi? Ny, Maczejuu...
163
– Ano jescek roz nos łosukoł ten zyd – zawołała bardzo poirytowana
Maria, gdy mąż powtórzył jej rozmowę z Zylbergeldem.
– Cegój ześ sie ty spodziewała po zydzie, kobito, bo zyd to zyd, wiedziane to ludziom. Nie krześcijon łon przecie, a jego bozek łosukować
ady koze.
– Ano, nie rzeke inacy, ino co tak. Niech by se już posły poreście te
zydy prec, bo strzymać ś niemi niemozebno, a i strachy, Jezusie! Jo zem
sie ło nic nie modleła, ino co by nos Pon Bóg łuratówoł łod niescyńscio
– odpowiedziała z głębokim westchnieniem Maria.
– Do Bóg, to se pódo, bo póno z Ruskiemi idzie zydów nowała. Tako
ludzie godajo. Jeim ino Warsiawa we łbach – dodał Maciej.
Rozmowę przerwało wejście parobka Wojtka, który zrobiwszy parę
kroków stanął bez słowa naprzeciw Kwietniewskiego. Z wyrazu twarzy
widać było, że chciałby coś powiedzieć, ale jakby brakło mu odwagi.
– Co tak stois, Wojtek? Chciołeś to co rzec? – zapytał Maciej nieco
zdziwiony niezwykłą u parobka nieśmiałością.
– Bo, to niby... Jo zem kcioł łodyńść ze słuzby, gospodorzu – wykrztusił z siebie Wojtek słowa, które wydały mu się wprost bluźnierstwem wobec doznanych dobrodziejstw.
– Łodyńść kces, Wojtek? Łodyńść kces... – zawiesił głos Maciej, zaskoczony wystąpieniem parobka.
– A kaj ze ty pódzies, Wojtuś, bój ze ty się Pona Boga – zawołała Maria, załamując ręce. – Kaj ze ci tak śpiesno w ten zły cas? Źle ci to łu nos?
– Zaś by mi ta źle belo, gospodyni. Nie narzykom przecie. Ino co tero...
– Wojtek nie mógł mówić dalej. Głos mu się załamał i broda zaczęła mu
się trząść. Gdy po chwili opanował płacz, ciągnął głosem przez siłę wydobywanym z gardła. – Ino prawio, co Ruskie łozdajo dworsko zimie, a dziedzica to wzieny i wygnały i kozały mu se iść w cały świat. To jo bym... Kiej
inkse biero to i jo bym wzion. Póno co ponietkórym juz zapisały.
– A po wiela przedajo? – zapytał Kwietniewski, niby nie rozumiejąc
o co chodzi.
– A po darmo. Samiście godali gospodorzu, co jak dajo, to trza brać,
a kiej bijo, to trza łuciekać. Jak to godajo: Wtencos na grzyby chodzo, kiej sie rodzo – odpowiedział rezolutnie już Wojtek, odzyskujący
z wolna animusz.
– Ano niby co tak. Nie weźmies ty, to ta inkse łozdrapio te nieswoje
morgi. A jeźli ło wiela tak, Wojtek, to cie trzymoł przeć nie bede. Moze
164
ci ta i Pon Bóg pobłogosłowi, moze. A mozebno, co i jo cie co niebódź
wspómoge. Wiela ześ tych morgów dostoł? – zapytał na koniec Maciej.
– Nicem jescek nie dostoł, ani pecynki, bo zem nikaj nie beł, ino
chciołbym do łónego kómiteta. Stach mi pedzioł, co łon mo być we
dworze. To jo bym jutro chcioł, ino tak przez wasego pozwoleństwa,
gospodorzu, toć nie po Bozemu.
– Jakosi se poradziwa przez ciebie. Ino wracoj, kiej byś sie nie mioł
kaj podzioć – powiedział Maciej, zadumawszy się na chwilę. – Stach
zapodo łónym jodło.
– Dzieka wom, gospodorzu, dzieka wom, gospodyni za dobre słowo
i przyzwoleństwo – Wojtek nadał uroczysty ton swoim słowom. – Wyńde świtkiem.
Wojtek wrócił z wyprawy po ziemię dopiero po dwóch dniach wcześnie rano, nieco zmizerowany. Z ust jego czuć było przetrawiony alkohol. Promieniał radością.
– Zapisały mi ćtyry morgi – zawołał od progu, pochwaliwszy przedtem Pana Boga. – Ino co na łozdawanie trza jescek pockać. Pytały, cy
mom babe, bo przez tego póno – ani, ani… Ale niechta... Mić to bede
mioł. Tero póde kaśtanki łobrobić – i obróciwszy się na pięcie wybiegł
z izby.
Po dłuższej chwili Wojtek wpadł znów do domu.
– Nie pedzieliście, co żeście zydów wygnali – zauważył tonem wyrzutu.
– Co ześ rzek? Scynście łod Boga! – wykrzyknęła Maria i porzuciwszy statki na kuchni wypadła na dwór. – Macij! Macij! — zawołała
Maria, wybiegając z domu z radosną nowiną. – Macij, a pódzino!
Maciejowi wydawało się, że przefrunął odległość dzielącą go od wozówki do stajni, gdy usłyszał nowinę o nieobecności Żydów. Na strychu
zastał błogą oczom pustkę i ciężki zaduch. Na ten widok przeżegnał się
szerokim gestem. Stojąc tak na drabinie popatrywał Maciej po strychu,
nie dowierzając własnym oczom.
– Boze Wsechmogóncy, co ześ moich prośbów wysłuchoł – wypowiedział głośno, z płaczem niemal, ale i z ulgą niewysłowioną. I przeżegnał się znów po trzykroć.
Żydzi potajemnie wynieśli się w nocy bez słowa porozumienia czy
podzięki. Zostawili po sobie na strychu barłóg, otwarty właz i niezapłacony dług. I niesmak.
165
Rozdział XXIII
O świcie styczniowego dnia 1945 roku wojenny zgiełk ogarnął nagle
cały front wschodni. Zahuczało także nad Wisłą. Wał złożony z ludzi,
żelaza i ognia zaczął się przetaczać zrazu nieruchawo, rychło jednak
nabrał rozpędu, aby wreszcze przepaść gdzieś w oddali, wśród coraz
cichszych pomruków bomb i armat.
W gospodarstwie Kwietniewskich życie toczyło się odwiecznym trybem, niezależnie od głośnych spraw tego świata, według powtarzającego się cyklu codziennych zajęć. Nagle jego monotonię przerwał Zawój.
Szczeknął zrazu krótko, kierując oczy i uszy w stronę Tatarskiego Kopca, a potem zaczął radośnie skomleć. Maciej z synem, przerzynający
na podwórzu jodłowe klocki na gonty, przerwali na psi sygnał pracę.
Staś podszedł do płotu i uchwyciwszy się dłońmi sztachet ogrodzenia
wyjrzał w kierunku wskazywanym przez psa. Spostrzegł zbliżającą się
postać mężczyzny. Wędrowiec szedł, brnąc w śniegu, wolnym krokiem
człowieka zmęczonego „kopną” drogą. Staś nie rozpoznał w nim nikogo, kogo pies mógłby radośnie witać.
– Pietrek! – zawołał wreszcie głośno, gdy postać zbliżyła się na tyle,
że można było rozpoznać twarz.
Szczekanie psa i głośny okrzyk Stasia wywołały z izby pozostałych
domowników. Gdy Piotr dochodził do furtki, cała rodzina już przy niej
czekała.
– Paninko Nojświntso! Ty ześ to, ty ześ, synu! Jo zem wiedziała, co
zyjes. Wymodlełam się łu nasy Paninki – zawołała w uniesieniu Maria,
biorąc syna w objęcia. Gdy wszyscy dali już wyraz swojej radości ze
szczęśliwego powrotu Piotra z wojny, Maciej wezwał do wejścia do
domu.
– Ale przedtem otrzepcie się ze wszy. Pewnie was nimi obsypałem –
odezwał się Piotr zachrypniętym głosem.
– Wsy tako stworzynio Boskie – odpowiedział filozoficznie dziadek Wawrzyniec. – Łóny pewnikiem ci mundur zezarły, co ześ do dom
w cywilnych łachach się wrócieł – dodał radośnie podniecony.
Nikt z żartów się nie śmiał, ale wszyscy byli w radosnym nastroju.
W izbie Piotr rozejrzał się uważnie wokół i wreszcie, zajrzawszy na
zapiecek, zapytał:
– Gdzież to jest babcia?
166
– Łóni tero juz na smyntorzu se lezo, Pietruś – odpowiedział Maciej
ze smutną miną. – Bóg dół, Bóg zabroł. Tako beła widać wolo Bosko.
A no ś niom się ady naju zgodzać trzeba.
– Na co babcia umarła? – dociekał Piotr po chwili pełnego zakłopotania milczenia.
– A na co by, na śmierzć pomarli nasi matka. Słabówali łod jesieni,
aze wzieni i łoddali na łostatku Bogu ducha – odpowiedziała Maria po
chwili, połykając łzy wzruszenia.
– Panie, świć nad jei dusom – dorzucił dziadek Wawrzyniec.
Podczas kiedy Józia gotowała mleko na pierwszy posiłek dla brata i kroiła skibki chleba, układając je na fajansowym talerzu ozdobionym namalowanymi niebieskimi liśćmi, rozwinęła się żywa rozmowa.
Krzyżowały się pytania, a z odpowiedziami ledwo nadążano.
– Nie wylezany jezdeś, Pietruś, nie. To widno – zauważyła Maria. –
Na gebie ześ spod, ino co ześ wygolony kiej zawdy.
– Ani chybi do łóny paninki ze dwora się tak galantujes, Pietrek –
wtrącił swoje dziadek. – Swarno ci je ta łona ślochcianka. Galanto bełaby z wos pora, ino... ino co jei ni ma, psiachmać. Samo ci ś niom
ługaniacka, kiej psa za swoim łogónem. A wzion byś se Hanke Siurzanke. Łóna ze jaze piscy na wspominkę ło tobie, ano i je na podyryndziu.
Dziołcha kiej rzepa. Jei na rencach ady nie trza nosić, a i dziecka to rok
w rok do rade rodzić.
– Właśnie, co z nią, co z Krysią? – zapytał skwapliwie Piotr, wyrzucając sobie w duchu, że nie o nią najpierw zapytał, wszak z myślą
o spotkaniu z Krysią parł w swoje strony, nie tracąc ani chwili.
– Dziedziców bolsiewniki wzieny i wygnały het aze za gmine – zabrał
głos Maciej. – Zrazu przygarnoł jeich dochtór Zych z Korzycon. Mozebno, co łóne tam jescek som. Kaj to łóne, chudzioki, mogo sie podzioć.
Słychno, co i inkse dziedzice dziadami sie łostoły. Ponietkóre ratujo się
jak mogo, do roboty się w miastach nojmujo, a to karcmy cy te łustałurocyje zakłodajo, a co ponietkóre to i rozum postrodały, nieboroki.
Z rana następnego dnia Piotr zaprzągł konie do sań i pojechał do
Korzyczan. Wrócił rychło.
– Zychowie powiedzieli mi, że kilka dni temu wyjechali do Krakowa
– przywiózł wiadomość. – Mają jeszcze wrócić po resztę rzeczy.
Wiadomość, że Krysia opuściła Korzyczany w dobrym zdrowiu
uspokoiła Piotra. Wyznaczył sobie tydzień czasu na rozważenie, jak
167
ma postąpić w tej skomplikowanej, głównie z powodów politycznych,
sytuacji. Zewsząd bowiem nadchodziły wiadomości o licznych aresztowaniach przez wszechwładną sowiecką policję polityczną NKWD,
i o wywózkach akowców w głąb Sowietów.
Po kilku dniach, po zapadnięciu wczesnego zmroku, wybrał się Piotr
do Zyzn. Idąc na piechotę, miał czas na rozmyślania o planach na przyszłość, która jawiła mu się z Krysią u boku właśnie w Zyznach. Leśniczówkę zastał niezmienioną. Pociągnął za rączkę dzwonka, ale dopiero
po dłuższej chwili uchyliły się drzwi, a w nich zobaczył panią Izabelę
Żukowską z lampą naftową z kloszem w ręku, starającą się w jej świetle rozpoznać „kogo Bóg prowadzi”.
– Pan leśniczy! – wykrzyknęła – Bóg łaskaw! Niechże pan wchodzi, panie Piotrze. Janiu, popatrz, kto przyjechał! – zawołała, zwracając
się w głąb mieszkania. – Nas tutaj, panie Piotrze, zawierucha frontowa
ominęła – mówiła leśniczyna, gdy padły już z obu stron odpowiedzi
na najbardziej palące pytania. Siedzimy sobie tu z Janią jak westalki
i pilnujemy ognia pod kominem w oczekiwaniu na naszego jedynego mężczyznę. Teraz będziemy się już czuły bezpieczne. Jak na razie,
świat o nas zapomniał.
– Ino patrzyć, kiej tu zjado Ruskie z jeich rzondami – nierzondami,
nie dej Panie Boze – wtrąciła Jania z miną pełną zatroskania.
– Jak na razie – uzupełniła leśniczyna – zajmują się organizowaniem
policji, administracji i aresztowaniami akowców. Zły czas przyszedł na
nas, panie Piotrze. Z tego powodu wielu wraca do lasu, aby przetrwać
groźne niewiadome. Ale tworzą się polskie władze państwowe, może
one?... – pani Żukowska zawiesiła głos, wpatrując się pytającym wzrokiem w oczy Piotra.
– Żadnych nadziei mieć nie możemy – odpowiedział zdecydowanym
tonem Piotr. Z Zyzn może się tego nie dostrzega, ale z Zazbrzy już nieco
lepiej widać. A widać wyraźnie, że władze w żadnym calu polskie nie są.
– A ludzie to ady i łu nos wiedzo, co w trowie piscy. Przecie i nos parobek by nie posed w milicyjanty, cy jako tam tero zwio policyjantów,
kiejby nic nie wiedzioł – dorzuciła Jania.
– To Grześ odszedł? – zdziwił się Piotr. – Do czego on tam się może
przydać? – dodał ironicznie.
– Godoł, co łoficyjerem mo być, lebiega – odpowiedziała z przekąsem Jania.
168
– Świat się wywrócił i stanął na głowie. To przechodzi rzeczywiście ludzkie wyobrażenia. Chociaż... – zauważyła w zamyśleniu pani
Żukowska. – To już niewiele brakuje do dwustu lat od rewolucji francuskiej. Czyżby miała ona wrócić? Może to jakiś ciąg dalszy...
– Bez wątpienia tak. Ta sama idea zrujnowała Rosję, a teraz ogarnia
nas. Ale znając już realia... – podtrzymał temat Piotr.
– A zdążył pan je już poznać, proszę pana? – przerwała leśniczyna.
– To prawda, że i z Zazbrzy nie wszystko widać – ciągnął Piotr w odpowiedzi. – Ale to wiem, bo to i z Zazbrzy da się wyraźnie zauważyć,
że cała biedota wiejska, głównie ona, ruszyła do miast na urzędy i do
służb policyjnych i wojskowych, albo obejmuje stanowiska w administracji państwowej. I prześciga się w zdawaniu akowców i enzetowców
w ręce oprawców. Na wsi jest teraz bardzo niebezpiecznie, bo i tu sięga
ta ich „władza ludowa”.
– To prawda oczywista, niestety. No i co pan zamierza ze sobą zrobić? Zyzny jeszcze nie obsadzone – wtrąciła zachęcającą aluzję pani
Żukowska, wpatrując się w Piotra z wielką ciekawością w oczach.
– Ważę się z myślami. Na akowców rozpętała się wściekła nagonka
propagandowa. Z drugiej strony, wiecznie uciekać niepodobna. Prawdę
mówiąc sam nie wiem nawet, jak rozpoznać swoją sytuację i jak się zachować, bo realia polityczne nie postępują za politycznymi sloganami
propagandowymi. A to zapowiada trudny czas. W mieście przybyszów
biorą pod lupę policji politycznej. Tu natomiast niewielu wiedziało,
dałby Bóg, aby ci okazali się przyzwoitymi ludźmi, że należałem do
AK, więc właśnie tu wypadnie mi się raczej osiedlić. Zastanawiam się,
czy rzeczywiście nie wrócić na posadę leśniczego. Sądzę, że za dużo
fachowców to oni nie mają.
– Och, tak, tak! To znaczy... nie chciałabym pana namawiać żeby
nie okazać się złym doradcą, ale bardzo chciałybyśmy, prawda Janiu?
– wtrąciła pani Żukowska.
Od dawna Piotr nosił się z myślą powrotu po wojnie na urząd leśniczego, a po rozwiązaniu partyzantki na Kielecczyźnie w październiku
ubiegłego roku myśl ta go nie opuszczała. W swoich marzeniach widział się na tym urzędzie, mając przy sobie żonę Krysię. Rzeczywistość zdawała się teraz układać po jego myśli, choć obwarowana była
wieloma pełnymi niepokoju niejasnymi ocenami sytuacji... Idąc za tą
myślą, wybrał się Piotr w dniu następnym do miasta, do nadleśnictwa.
169
Rozmowę podjął z nim nadleśniczy, leśnik z prawdziwego zdarzenia,
co bardzo ucieszyło Piotra, człowiek o ujmujących manierach.
– Bardzo się cieszę, panie leśniczy, z jego powrotu do naszego zawodu. Zyzny czekają na swojego leśniczego, więc przekazuję je w pana
ręce i życzę powodzenia i... spokoju – tymi słowami pożegnał Piotra
nadleśniczy.
Pełen nadziei i radosnych myśli wracał Piotr z nominacją w kieszeni
do Zyzn. Myśli jego, niesione dobrym nastrojem, krążyły wokół Krysi,
jako gospodyni na leśnictwie.
Około dwóch miesięcy zajęło Piotrowi Kwietniewskiemu zorganizowanie leśnictwa. Główną trudność stanowiło zebranie personelu,
co wreszcie osiągnął z trudem, ale i z bólem serca, gdyż starając się
skrzyknąć, jak mówił, dawnych gajowych, napotykał się z ich dramatami i tragediami. Wreszcie pojechał do nadleśnictwa z informacją o gotowości leśnictwa w komplecie i z przygotowanym planem pracy. Był
dobrej myśli. Przyjął go już nowy nadleśniczy, który najwyraźniej nie
miał ochoty omawiać planu pracy. Przeglądając tylko pobieżnie, jakby
od niechcenia, plan zatrzymał się w jednym miejscu.
– Towarzyszu – zauważył. – Musicie się podciągnąć w pisaniu.
O, tu: co to za zdanie bez przecinka. Zdanie musi mieć przecinek. Albo
tu: po co to „bowiem”? Bez tego słowa można się obyć. Kwiecisty styl
nie jest potrzebny, plan to nie poezja. No, ale niech tam... Zostawcie
ten plan. Popatrzymy, obejrzymy, zobaczymy, co jest wart. A w czasie
wojny to co towarzysz robił? – rzucił niespodziewanie pytanie, patrząc
Piotrowi przenikliwie w oczy.
– Byłem leśniczym w Zyznach właśnie – odpowiedział Piotr bez namysłu.
– Ano sprawdzimy, sprawdzimy.
Przez całą drogę powrotną Piotr rozmyślał o zmianie nadleśniczego, a w związku z jego osobą i o zmianie swojego położenia. Przed
wyjazdem do nadleśnictwa obiecywał sobie Piotr, że napisze do Krysi
i podzieli się z nią radosną wiadomością, że wszystko układa się pomyślnie, że nareszcie, nareszcie mogą założyć rodzinę. W tej chwili,
po zaskakującej odmianie położenia nachodziły go myśli pełne rozterki
i niepokoju. Plany o wymarzonym małżeństwie zaczęły się wyraźnie
chwiać z powodu niepewności jutra, jakie zarysowało się podczas wizyty.
170
– Stało się coś, panie Piotrze? – zapytała pani Żukowska, patrząc
uważnie na jego twarz, gdy wrócił do Zyzn.
– Myślę, że tak – Piotr opowiedział przebieg rozmowy w nadleśnictwie.
– Może nie jest tak źle – podjęła leśniczyna próbę oceny sytuacji
od nowa. – Inwigilacji zostaniemy poddani wszyscy. Może nadleśniczy zachowuje tak zwaną czujność socjalistyczną, a ta ma chyba
jakąś granicę. Wreszcie nie mogą przecież wszystkich powsadzać
do więzienia.
– Może, może. A wie pani, pani Izo, jakie plakaty rozwieszono
w miastach? Że my, byli członkowie Armii Krajowej, jesteśmy „zaplutymi karłami reakcji”. To jest nagonka, proszę pani. Sprawa jest bardzo
poważna – zakończył Piotr.
Nikt już nie miał odwagi rozwijać tego tematu. Zapanowała ciężka
atmosfera.
Piotr zdobył się wreszcie na napisanie listu do Krysi. Na zakończenie dodał, że sprawa stałego zatrudnienia jeszcze się waży i zapewne
wkrótce wszystko się wyjaśni po ich myśli. Ogólny ton listu, jakkolwiek czuły, nie wypadł pomimo usiłowań Piotra radośnie.
Już po trzech dniach od wysłania listu do Krysi zaczęła Piotra ogarniać niecierpliwość w oczekiwaniu wiadomości od niej. Listonosz pojawił się po upływie około dwóch tygodni. Piotr, siedząc za biurkiem
zauważył go przez okno. Na głos dzwonka otworzyła Jania, która akurat sprzątała na ganku.
– Powiestka – powiedziała, podając leśniczemu karteluszek, gdy on
energicznym ruchem otworzył drzwi gabinetu.
Na korytarzu Urzędu Bezpieczeństwa siedziało kilku mężczyzn.
Byli wystraszeni. Po długim wyczekiwaniu wezwano i Piotra.
– Jak to możliwe, że nie należał obywatel do żadnej organizacji podziemnej... – usłyszał Piotr kolejne pytanie – ...skoro wykładał obywatel
na podchorążówce Batalionów Chłopskich, o czym wiemy.
– Wykładałem na osobistą prośbę Władysława Bańbury, byłego sołtysa, wówczas członka BCh.
– Zapłacili wam za to, obywatelu? – przekładał tłumacz zadawane
po rosyjsku przez rozpartego za stołem tęgiego osobnika w mundurze
polskiego oficera.
171
– Była taka zapowiedź, ale się nie upominałem.
– Da, da. No, a teraz powiedzcie mi wszystko, co robiliście w czasie
okupacji – zapytał patrząc Piotrowi natarczywie w oczy i bębniąc palcami po stole.
– Pracowałem jako leśniczy w Zyznach. To wszystko, co robiłem.
– A we dworze w Jo–a–chi–mo–wi–cach – sylabizował, zaglądając
w papiery, bywaliście?
– W sprawach służbowych, podobnie jak w innych dworach.
– I jeździliście w konkury, niet?
– Tak ludzie tłumaczyli moje tam wizyty.
– A od sierpnia do października też pełniliście funkcję leśniczego? –
zadał kolejne pytanie, zaplatając z trudem na dużym brzuchu ręce.
– W tym czasie więcej czasu spędzałem w Zazbrzy u rodziców. Do
przejścia frontu był to martwy czas w leśnictwie, ze względu na załamanie się stanu organizacyjnego oczywiście.
– Pracowaliście na roli...
– Pomagałem w opiekowaniu się Żydami, których przechowywali
moi rodzice. Zaopatrzenie, bezpieczeństwo...
– Jewrejew! Wot, szto! – zdziwił się śledczy – Jak się ci Żydzi nazywali? – poruszył się z ożywieniem na krześle.
– To była pięcioosobowa rodzina Zylbergeldów.
– Piszy! – zwrócił się do protokolanta śledczy. – Gdzie oni teraz są –
zapytał z wyraźnym zaciekawieniem.
– Nie zostawili adresu...
– W poriadkie, sprawdzimy.
Piotr zdawał sobie sprawę, że powołanie się na przechowywanie
Żydów w trakcie przesłuchania w NKWD odwlekło tylko dalsze dochodzenia, a nawet może wybawiło go od zamierzonego aresztowania
na miejscu. Narzucała się myśl o ucieczce na Ziemie Odzyskane, ale
posiadana już wiedza o panujących w kraju stosunkach politycznych
kazała mu ocenić, że skoro już figuruje w kartotekach miejscowych
władz, próbę zmylenia prześladowców należy ocenić jako raczej
nierealną. W powstałych okolicznościach jego zniknięcie zostałoby
uznane za próbę ucieczki przed odpowiedzialnością socjalistyczną,
a przez to zostałyby przekreślone wszelkie rachuby na połączenie się
z Krysią. Uznał, że pozostała mu tylko obrona na miejscu. Pewną nadzieję wiązał jednak z Zylbergeldem i jego rodziną, oczekując z ich
172
strony odwdzięczenia się za uratowanie życia. Z braku pomysłu na
lepsze wyjście zdał się na los. Czekał już tylko na to, co się stanie.
I na list od Krysi.
Jakoż wkrótce przyjechał na rowerze chłopiec z Korzyczan i dostarczył mu list przywieziony przez Dosię, która przyjechała po resztę mebli. Krysia wyjaśniała w liście, że z mocy dekretu stosowana jest cenzura korespondencji, a ona nie chce mu w niczym zaszkodzić, wiedząc,
iż koligacje lub tylko kontakty urzędników z byłymi ziemianami, jako
reakcjonistami, są źle widziane przez nowe władze.
List Krysi, pełen gorących wyznań, Piotr nosił w kieszeni i co jakiś
czas czytał go sobie, jakby dla upewnienia się, że nie śni. Ciągle snem
jednak pozostawała myśl o ślubie, na który nie mógł się zdecydować,
nie będąc przekonany, że nie zagraża mu aresztowanie.
– Takie życie zająca pod miedzą – oceniał swoje położenie. – Na
takie życie nie mogę Krysi narazić. Ale jak długo można tak żyć w oddaleniu i osobno – nachodziły go myśli, raz pełne nadziei, to znów
przepełnione rozpaczą.
173
Rozdział XXIV
Kwietniewscy wymieniali pokrycie stodoły. Staś odcinał na wpół
struchlałe kicki, a ojciec przybijał w miejsce słomianej strzechy mieniące się w słońcu jasnokremowym kolorem gonty. Obaj pracowali
w milczeniu. Dziadek Wawrzyniec, który przeglądał na dole gonty,
odrzucając sztuki z wadami, był wbrew swojemu usposobieniu markotny i małomówny. Taki nastrój zapanował w całej rodzinie po ostatniej wizycie Piotra. Przygotowywał on rodzinę na trudny nadchodzący
czas, że idzie straszne, nie tylko dla „zaplutych karłów reakcji” z Armii
Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych, ale po ziemianach i dla zamożnych chłopów. Zagrożenie to nie jawiło się jeszcze w jakichś relanych
kształtach, a tylko w zapowiedziach prześladowań, jakie nadchodziły
z Zachodu, głównie z radia londyńskiego.
Z wyżyn dachu stodoły rozciągał się rozległy widok. Maciej z zaciekawieniem spoglądający od czasu do czasu na daleki horyzont zauważył w pewnej chwili samochód jadący po drodze przechodzącej przez
Zazbrzę. Wojskowe osobowe auto minęło wieś i zbliżało się do jego
zabudowań. Nie miał wątpliwości, że „goście” jadą do niego, gdyż tutaj
kończył się gościniec.
– Widzis to co, cy jak? – zapytał Wawrzyniec, zauważywszy, że syn
przerwał pracę i wpatruje się w jeden punkt.
– A ino. Kogosi do nos niesie. Ino nie wiada, cy Pon Bóg, cy diaboł.
Po dłuższej chwili w otwartą bramę wjechał łazik, a z niego wysiadł
młody dość porządnie ubrany mężczyzna.
– Nie poznajecie mnie, Kwietniewski? – zapytał z akcentem znamionującym człowieka niezbyt oswojonego z polską mową. Przybysz nie
silił się na słowa powitania.
Maciej zaczął bez pośpiechu schodzić po drabinie.
– To ten zyd ze strychu – zauważył Staś, szeptem.
– A juści. Ino domyty, łogolony i przez kołtuna. Widze przecie –
mruknął ojciec w odpowiedzi.
– Jageś przyjechoł łoddać dług Jabrom, to wendź do chałupy – odpowiedział Żydowi Maciej, wskazując drogę leniwym ruchem ręki.
– To je młody Zylbergeld Jabrom – zaanonsował Maciej przybysza
wchodząc za nim do izby. – Łodminieł sie, a poreśtom wyśta go i nie
widziały.
174
– Ja sze już nie nazywan Zylbergeld. Ja sze teraz nazywam Leon
Potocki – przedstawił się Abram Zylbergeld w nowym wcieleniu, rozsiadając się na odstawionym od stołu krześle, kładąc wyciągniętą rękę
na stole i wyciągając przed siebie nogi. – Panienka mnie na pewno
pamięta. My sze znamy, prawda panno Józia?
Józi napłynęła krew do twarzy na wspomnienie pełnej obrzydzenia sceny. Nic nie odpowiedziała, tylko obróciwszy się na pięcie wyszła z izby.
– Ona będzie moją żoną – oświadczył niespodziewanie Leon Potocki, spoglądając łakomym wzrokiem za odchodzącą Józią. Jego spojrzenie wyrażało pyszałkowatą, niezmąconą pewność siebie. – Ja po nią
przyjechałem. Niech ona ucieka. Ona i tak do mnie sama przyjdzie.
– No to dej te piniondze, Jabrom – zaczął Maciej, ignorując swojego
rodzaju oświadczyny Żyda.
– Jaki Abram? Ny? Jaki Abram? Pan Potockii! – oburzył się Abram.
– No to dej te piniondze – powtórzył żądanie pełnym irytacji głosem
Maciej.
Na te słowa Potocki roześmiał się krótko, terkotliwie, wodząc ostentacyjnie w milczeniu wzrokiem wokół izby. Wreszcie poderwał się
z krzesła, stanął na równe nogi, podparł się dłońmi pod boki, po czym
zrobił dwa kroki w kierunku Macieja.
– Wi chcecie ode mnie pieniądze? Aj jaj! Ja obśmiałem się jak mysz
kościelna. To ja przyjechałem do was po moje dolary. Dawać, dawać! –
zawołał, wykonując dłonią niecierpliwe gesty ponaglenia.
– Zgłupiołeś zy..., zgłupiołeś, Potocki, aboś sie wścik – odkrzyknął
Maciej, zaciskając pięści.
– Ja ci pokażę, Kwietniewski, że ja nie jestem głupi. Ja tu jeszcze
przyjadę i chcę widzieć moje dolary na tym stole. Tu! – podniósł głos
Potocki, postukując palcem po stole. Twarz mu przy tym poczerwieniała, uwidoczniając miejsca po niedawnych chrostach. Z wilgotnych
warg spływała mu strużka śliny.
Kwietniewskiemu, patrzącemu z niepokojem w zawężone czarne,
wyłupiaste oczy Zylbergelda, wyrażające nieopanowaną nienawiść,
przyszły znów na myśl ostrzegawcze słowa Piotra.
– Przywieź tu Potocki swojego łójca, Icka. Jo ś nim zem sie ady godzieł, nie z tobom – cedził przez zęby opanowany już Maciej.
– Mój ojciec? Ny, mój ojciec, on już nie żyje. To z waszej winy on
nie żyje. On musiał kojfnąć, bo jemu było tu źle, za jego dolary. Teraz
175
to są moje dolary – powiedział Potocki oschłym głosem. Na chwilę
przerwał swoją gadaninę, jakby szukając słów na wyrażenie myśli, które cisnęły mu się do głowy. – Ja tu Kwietniewski do was przyjadę z takiemi specmajstrami, że oni wycisną z was moje dolary. Ja się wam nie
dam oszukać. Te dolary są u was, ale to są moje dolary. I one nigdy nie
będą twoje dolary, Kwietniewski.
W Macieju znów wszystko się zagotowało na bezczelność Żyda.
Nie zapomniał jednak o przestrodze syna. Teraz, zgrzytając zębami stał
w bezruchu jak wrośnięty w podłogę i myślał tylko o jednym: jak pozbyć
się intruza. A Potocki znów usiadł na krześle i na nim się władczo rozparł.
– Wy mi możecie podpisać weksel na te dolary – mówił teraz opanowanym głosem. – A jak Józia będzie moją żoną, to ja nie muszę się
śpieszyć z protestem weksli. Ja przyjadę po Józię niedługo i ona będzie
wielka pani Potocka. Mojej żonie ptasiego mleka nie zabraknie, Kwietniewski. Ja wam to mówię, ja, Leon Potocki. No to interes stoi. Git.
– oświadczył Abram Zylbergeld na koniec, po czym powstał i wyszedł
z domu bez słowa.
Osłupiali zaskakującym obrotem sprawy i zachowaniem Zylbergelda domownicy słuchali w milczeniu oddalającego się z wolna warkotu
silnika samochodu.
– Nicem nie pojena – odezwała się po dłuższej chwili Maria. – Bo ta
to ady i nie do poińcio. Abo jemu Pon Bóg we łbie pomiesoł, abo nos
łopuścieł. Niech się świńci wolo Pana – Maria przeżegnała się w zabobonnym strachu. – Bo jako ze to tak... – skwitowała wreszcie dylemat wzruszeniem ramion.
– I nawet się ło grób brata nie zapytoł, ciort – wtrącił dochodzący do
siebie, obserwujący w napięciu scenę dziadek Wawrzyniec.
Wstrząs wywołany wystąpieniem Leona Potockiego zdał się odebrać
wszystkim mowę. Maciej wyszedł z domu, a za nim dziadek i Staś,
i przystąpili do pracy na dachu. Zmrok zaczął już zapadać, a z dachu
ciągle dochodził stukot młotka.
– Przecie juz łodwiecerz – zawołała Maria sprzed sieni. – Zabirojta
się, chłopy!
W izbie zastali mężczyźni Józię zalewającą się łzami.
– Chodźta ino, bo strzymać bez te Józke niemozebno – powiedziała
Maria, gdy wchodzili do izby. – Trza ady co łuradzić. Skoranie boskie
z tym zydem, widziane to we świecie?
176
– Nie płac, Józuś – zwrócił się Staś do siostry, obejmując ją ramieniem. – Przecie cie nie łoddomy łodmińcowi.
Podczas wieczerzy panował nastrój pełen napięcia, ale nikt nie wystąpił z oceną sytuacji. Problem, który rozumieli, że istnieje, zdawał
się teraz przerastać ich możliwości rozwikłania. W milczeniu, jakie
zapanowało w izbie, słychać było tylko stukot łyżek o miski. Gdy już
wszyscy skończyli posiłek, Maciej zwrócił się do syna.
– Stachu, pojedzies po Pietrka. Niech tu przyizdzo.
Było już dobrze ciemno, gdy obaj bracia wjechali na rowerach na
podwórze. Piotr znał już problem od Stasia. Teraz padło tylko jeszcze
kilka zdań wyrażających oburzenie na bezczelność Żyda.
– Nie wspómne już, co łón Jabrom łobcy wiary jes, a i łobmierzły
z pyska – mówiła Maria. – Godo, co se weźmie Józie za zone, ino nie
spytoł, tko jo jemu do. No i po jakiemu toto, po jakim to jes prawie?
– To jest, mamo, prawo bezprawia – odpowiedział Piotr, charakteryzując tym zwrotem całą sytuację. – Józi mu nie oddamy, ale biada całej
rodzinie. To jest mściwe plemię.
Piotr miał sporo czasu na przemyślenie sprawy po drodze do Zazbrzy i przyjechał już z gotowym pomysłem. Wyczekawszy, aż w ogólnej dyskusji wygasną emocje, włączył się do rozmowy.
– Trzeba przyśpieszyć wydanie Józi za mąż – powiedział. – Jak Żyd
przyjedzie do Zazbrzy, zastanie Józię mężatką.
Józia spłonęła rumieńcem, uchylając twarz w zawstydzeniu, ale nic
nie odpowiedziała na projekt brata.
– No to jak, Józia – odezwał się po chwili dziadek Wawrzyniec. –
Pod kościołem chłopoki cie wionkiem łobstopiajo, to ta ześ ani chybi
tkórego se łupatrzeła. Powis to naju?
Józia nie odpowiedziała na dziadkową zachętę, tylko pochyliła głowę i milczała dalej, przekładając nerwowo na podołku palcami rąk.
Zapanowała chwila ogólnego wyczekiwania na słowo Józi. Wreszcie
przerwał ją Staś.
– Józka, powidz abo jo powim? Pedzić?
– A bo jo sie bojom – wydukała Józia, ale zaraz podniósłszy energicznym ruchem głowę wypaliła: – Za nasego Wojtka to bym się ta
wydała.
To powiedziawszy, Józia opuściła znów głowę i schowała w ramiona
jakby w oczekiwaniu na ciosy. W izbie zapanowała ogólna konsternacja.
177
– Przecie to parobek i nojda! – wykrzyknęła pełnym wzburzenia głosem Maria, zwracając się do córki i wyciągając ku niej ręce złożone
w błagalnym geście. – A ty ześ przecie gospodarsko córka. Łopamintoj
ze sie, Juzuś!
Po tej wymianie zdań ożywiła się nieco chaotyczna dyskusja. Z różnych, pełnych emocji wypowiedzi wynikało, że Józia zbywała wszystkich starających się o jej względy kawalerów. Dziwiło to wszystkich
i dopiero teraz okazało się, że serce swoje oddała już jednemu.
– No to pojade het we świat – przerwała ogólne wzburzenie Józia. –
Ludzie ta izdzajo na Zochód, to i jo sie ś niemi zabiere.
Teraz od nowa rozpętała się burza. Perswazje przeplatały się z protestami, błagania z groźbami. Józia, bliska łez słuchała z pochyloną
głową, wyłapując słuchem pojedyncze tylko zdania, niezdolna do skupienia się. Rozumiała tylko, że wszyscy poza Stasiem są przeciw jej
postanowieniu.
– Zeby, wciórności!, łónego zyda piekło pochłoneło! – wybuchnęła
Maria, wstając nagle nerwowym ruchem z ławki i uderzając się desperacko rękami po udach.
Piotr uznał ten moment za chwilę dogodną na przerwanie gadaniny,
z której nic nie wynikało.
– Nie zamartwiaj się, Józiu – zwrócił się do siostry pocieszającym tonem. – I tak do rana nic nie wygadamy, ale jutro musimy coś wymyślić,
żeby nam naszą Józię w świat nie poniosło. Obcy nas z własnej ziemi
nie poruszą – dokończył, spoglądając wesołymi oczyma na siostrę, która odpowiedziała mu nikłym i ledwo zauważalnym westchnieniem.
Następnego dnia Piotr znalazł dogodną chwilę, aby porozumieć się
z siostrą na osobności. Zapytał ją wprost.
– Józiu, powiedz mi jak bratu, kochasz ty Wojtka?
– Ze jez, jez! – odpowiedziała z siłą opuszczając oczy.
– A on ciebie?
– A juści! – odpowiedziała z najgłębszym przekonaniem.
Sporo zabiegów musiał przedsięwziąć Piotr, aby przekonać rodziców do wyboru Józi. Podjął się tej misji, rozumiejąc siostrę doskonale.
Ani Maria ani Maciej nie znaleźli innego rozwiązania, i wreszcie musieli się zdobyć na odstępstwo wobec obyczaju i uprzedzeń, poddając
się wymowie rzeczowych argumentów.
– Wolo bosko widać je lo nasy rodziny tako, co by ło nos i dziady na
178
łodpuście ano śpiwały – wyrzekał łamiącym się głosem dziadek Wawrzyniec. – Pietrka do sie przyjeny ślochcice, a noma trza bedzie, widać,
parobka wzionć za swojoka. Słychane to, co by kiej tako beło? Snodź
Pon Bóg nos doświorco i nie naju się jemu przeciwioć.
– Ino przeć nie wyndzie z zapowiedziami – wystąpiła z praktyczną
uwagą Maria. – Aze trzy tydni musowo wyckać, a łon zyd może ady
przyjechać wcaśni. Porodźta ze co, chłopy.
Poradził znów Piotr. Proboszcz, ksiądz Kuczyński, dał się przekonać do konieczności ogłoszenia trzech zapowiedzi naraz. Kiedy Józia
i Wojtek „spadli z ambony” jednej niedzieli trzy razy bez podania przyczyny pośpiechu, doświadczone życiowo dewotki wymieniły znaczące
spojrzenia i złośliwe uśmieszki, a gromady parafian rozchodzących się
po sumie na wszystkie strony od kościoła niosły przesyconą emocjami
wiadomość:
– Przyjeny do sie parobka przez łojca i przez matki! To ta nie wiada
co f nim siedzi. Ciort jaki abo jakie ladaco.
179
Rozdział XXV
Piotr nie mógł usiedzieć na miejscu, bynajmniej nie z tego powodu,
że z naokoła dochodziły ponure i pełne niepokoju wieści o farsach sądowych przeciwko akowcom i eneszetowcom, o znikaniu ludzi tych
byłych formacji konspiracyjnych bez sądu i śladu, o nieustających
aresztowaniach, wywózkach do obozów zagłady w głąb obcego państwa, Związku Sowieckiego, bez wieści o ich dalszych losach. Uwagę
Piotra absorbowała tylko jedna myśl przepełniająca go radością: Krysia wyraziła zgodę na ślub. Właśnie wrócił z Krakowa pełen wielkich
nadziei, przesłaniających mu wszelkie inne sprawy, w tym i te owiane
atmosferą grozy. Teraz w jego domu wrzało od przygotowań do wesela.
– Kiejby po tyfusie jakim – dziwiła się Jania zarządzonym przez
Piotra szczegółowo pracom porządkowym.
– Panie Piotrze, niechże pan nie krąży po domu, bo tylko pan przeszkadza. Październikowy las pięknieje z dnia na dzień i lepiej nadaje
się na spacery. A my damy sobie tutaj radę – napomniała Piotra pani
Żukowska z nutą serdeczności w głosie.
I Piotr chodził na spacery do lasu, podczas których po dziesięćkroć
powracał do planu przygotowania uroczystości weselnej i domu, w którym królowała będzie jego Krysia. Rozpierała go radość. Podśpiewywał
sobie piosenki, najczęściej polubianą piosenkę biesiadną zasłyszaną
kiedyś w Joachimowicach, a zawierającą w treści aktualne odniesienie
do kierunku, z którego ma przybyć jego Krysia.
Od Krakowa goście jadą, goście jadą, goście jadą
Rojno, gwarno i z paradą...
Dalszych słów nie znał, więc te zapamiętane powtarzał wielekroć
w rozmaitych interpretacjach. Marzył, że Krysia, żona Krysia, poprowadzi dom w dobrym stylu, jakim oczarował go joachimowicki dwór.
Tego rodzaju myśli przeplatały się z wtłaczającymi się do głowy
obrazami z dawniejszych spotkań z ukochaną. Teraz, gdy naszło go
wspomnienie brodzenia Krysi przez rzekę w drodze na szkolenie sanitariuszek, odruchowo poszukał wzrokiem pnia, na którym usiadł, aby
marzeniu nic nie przeszkadzało, nawet korzenie drzew i kamienie na
ścieżce. Widział wtedy Krysię ponownie jako cudowne, niemal nadnaturalne zjawisko w jasnoróżowej sukience, przekraczającą z gracją boginki płyciznę rzeki. Piotr nie zwracał w takiej chwili uwagi na
180
szczegóły otoczenia, jednak czujność, do której przywykł był przez lata
okupacji sprawiła, że pomimo wszystko zaintrygowała go postać jadącego na rowerze mężczyzny. Gdy zauważył, że rowerzysta zatrzymuje
się przy leśniczówce, wstał i żywym krokiem skierował się ku domowi. Gościem okazał się być doktór Zych, mieszkający znów w mieście, o czym Piotr wiedział. Obaj panowie wyszli ponownie na spacer,
aby nie zawadzać w porządkowaniu mieszkania. Piotr objaśnił powód
rozgardiaszu w domu, a jego rozjaśnione oblicze w sposób nader wymowny wskazywało jak radosnych chwil oczekuje leśniczy. Teraz Piotr
domyślał się, był przekonany, że doktór przynosi jakieś wiadomości
od Krysi lub państwa Bornikowskich, więc w swojej niecierpliwości
sprowokował wyjawienie celu wizyty gościa.
– W tej sytuacji, jak widzę, przychodzę nie w porę – zaczął mówić
pan Zych. – Przepraszam, ale pomimo to powinienem przedstawić panu
moją sprawę. A raczej misję – dodał.
– Ależ proszę – zachęcał zaintrygowany Piotr, ciągle będący w radosnym nastroju i przekonaniu, że doktór przychodzi z inspiracji Krysi.
– Przychodzę, panie leśniczy, z ważną sprawą – zaczął z powagą
w głosie gość. – Rozpoczęła się od nowa okupacja. I tym razem również
musimy się organizować. Została powołana konspiracyjna organizacja
o nazwie „Wolność i Niezawisłość”. Utarła się już skrótowa nazwa:
WiN. Oparta jest w zasadzie na strukturach akowskich. Co pan na to?
Dla Piotra rozpoczął się od tej chwili powrót z obłoków.
– A tak, tak – odpowiedział dopiero po krótkiej chwili. – Właściwie
nie ma się nad czym rozwodzić, a wykonywać rozkazy. A jakie one są?
– zapytał na koniec.
Panowie rozmawiali długo, dopiero zapadający zmrok uświadomił
im, że czas udać się na kolację.
Termin ślubu Piotra z Krysią ustalony został na koniec października.
Na parę dni przed tą datą kilka kobiet przystąpiło do umajania domu
weselnego. Prym wśród nich wiodła Hanka Siurzanka, która tym wyróżniała się spośród pozostałych kobiet, że chodziła jak chmura gradowa. Coraz to doszukiwała się jakichś usterek i dąsała się z byle powodu.
– Ciepneły niom zapowiedzi leśnicego – pogadywały między sobą
kobiety. – Wiadomo, drugo łurok na niego rzucieła. Azeby ino ta hancyna miełośc na głowe jei nie padła.
181
Przed umajony dom wyszedł Piotr. Ozdoby z zieleni i kwiatów czyniły leśniczówkę domem szczególnym. Oznajmiały, że w miejscu tym
ma zawitać radość. Nie był jednak Piotr pewien, czy Krysi się to spodoba, bo ludowe dekoracje mogą jej unaocznić, że oto los sprowadził ją
w hierarchii społecznej na niższy poziom. Pocieszał się jednak myślą,
że skoro dla ziemian w ogóle nie ma miejsca w nowo ukształtowanym społeczeństwie, to pozycja żony leśniczego nie jest właściwie do
pogardzenia i stanowi całkiem przyzwoite rozwiązanie problemu życiowego na wewnętrznym wygnaniu. Ale nie był to jedyny powód do
niepokoju. Uświadamiał sobie także, iż włączenie się od nowa w nurt
konspiracji nie zapewnia zakładanemu właśnie domowi spokojnego
bytu. Na tę myśl ścisnęło się jego serce i niepokój zakradł się do duszy.
Uświadomił sobie jednak w sposób niezbity, że inaczej postąpić nie
mógł i że odwrotu nie było. I czuł, że nie jest go stać na wycofanie się
z zawarcia małżeństwa z Krysią.
– Trzeba się zdać na wolę Boga – powiedział sobie głośno, nie znajdując już nigdzie oparcia w swoim nad wyraz trudnym położeniu.
Podczas ostatniej wizyty Piotra w Krakowie ustalono, że ślub odbędzie się w parafialnym kościele w Kobrzanach. Tak życzyła sobie
Krysia, która już od samego poznania Piotra wymarzyła sobie scenerię
ślubu właśnie w tym kościele, do którego uczęszczała przez całe życie i z którym wiązało się głównie jej życie duchowe. Pomyślano, że
wesele powinno się odbyć bez wielkiej pompy i w skromnym gronie
rodziny i przyjaciół. I jedni i drudzy, jak się okazało przy tej okazji,
mocno zostali już przetrzebieni i rozproszeni po kraju i po świecie po
wkroczeniu „sowieckiej władzy w polskich mundurach”, jak to ujęła
kiedyś babcia Anastazja.
W przeddzień ślubu zjechali do miasta państwo Bornikowscy wraz
z córkami. W dniu ślubu oczekiwali na przyjazd pana młodego u państwa Suliborskich, którzy, a właściwie ich córka Marysia prowadziła jadłodajnię, utrzymując rodzinę ze skromnych dochodów. Państwo
Bornikowscy zwrócili się do państwa Suliborskich z prośbą o nocleg,
nie będąc zorientowani w rywalizacji toczonej pomiędzy ich córkami
o uczucia Piotra Kwietniewskiego.
Marysia Suliborska poradziła sobie ze wstrząsem doznanym po
otrzymaniu wiadomości o zamierzonym ślubie Piotra z Krysią dopiero
po kilku dniach. Duma nie pozwalała jej podzielić się zmartwieniem
182
nawet ze swoimi rodzicami. Przez kilka dni przygotowywała się duchowo do stawienia czoła spotkaniu zarówno z Piotrem jak i Krysią,
przysposabiając się na okazanie obojętności wobec zaślubin rywalki
ze swoim ukochanym. Czas próby nastąpił z chwilą przyjazdu gości
z Krakowa wraz ze znienawidzoną teraz z całej duszy Krysią. Egzamin
ten zdała Marysia pomyślnie, ale najcięższe chwile były dopiero przed
nią, kiedy wypadnie jej być świadkiem spotkania na jej oczach czułej i szczęśliwej pary i gdy trzeba będzie asystować w czasie zaślubin
i podczas niewyobrażalnie długo trwającego dla niej, przeczuwała to,
wesela. Wszak nie wypadało jej odmówić wzięcia udziału w zaślubinach, co równałoby się zamanifestowaniu swojej klęski i słabości. Marysia czuła się upokorzona i świadoma swojej porażki życiowej, jednak
poczucie własnej godności kazało jej odgrywać tę niezmiernie trudną
rolę, co do której nie była zupełnie pewna, czy jej podoła, czy podoła
odgrywać rolę osoby niezainteresowanej, zwłaszcza wobec Krysi i Piotra, wydarzeniem rujnującym świat jej najgłębszych i najskrytszych
uczuć.
W rodzinie Kwietniewskich w Zazbrzy trwały przygotowania do
wesela najstarszego syna. Wszyscy byli już po spowiedzi i komunii
świętej, do której przystąpili ostatniej niedzieli. Dłużący się czas wyczekiwania na tak ważną chwilę wypełniał podniosły nastrój, towarzyszący im zarówno przy posiłkach, jak i przy wyrzucaniu gnoju widłami
z obory.
– Kiej świat światem niewidziane to, co by pieły gorzołe i tańcówały
wroz ślachta i chłopy, a i ś niemi, psiamać, i parobek. Bo przeć inacy
nie bedzie – wykrzyknął dziadek Wawrzyniec, zsuwając w poruszeniu
czapkę na tył głowy. – Ino kciołbym to wiedzić, cheba juści nie dockom, cy tako just mo być na zawdy, cy świat się ino znorowieł do cna
i wierzgo na łoślep, jaze Duch Swinty zmiełuje się nad ludziami i uładzi nazod po Bozemu ten świat.
Krysia wraz z siostrą i rodzicami, oczekujący na przyjazd Piotra,
zaczęli się niepokoić opóźnianiem się przyjazdu pana młodego. Marysia co raz to wybiegała przed dom, wypatrując, czy nie nadjeżdża.
W pewnej chwili w pokoju zostały tylko Krysia z Marysią Suliborską.
Rozmowa urywała się co trochę.
183
– Założyłam dziś odpustową obrączkę otrzymaną od Piotra – odezwała się Krysia, siląc się na nadanie rozmowie pogodnego tonu i zaczęła opowiadać epizod z odpustu, nieświadoma w swoim zdenerwowaniu, wywołanym spóźnieniem się pana młodego, popełnianego
wobec Marysi nietaktu. W trakcie jak Krysia mówiła, dały się słyszeć
w przedpokoju czyjeś energicznie stawiane kroki. Rozmowa urwała się
i Krysia skierowała oczy ku drzwiom, a na jej twarzy odmalowało się
uczucie ulgi i wyraz radosnego podniecenia. Zaraz też drzwi się otworzyły, a w nich stanęła Hanka Siurzanka.
– Niech bedzie pochw... – wykrztusiła przez ściśnięte gardło. – Pana
leśniczego hareśtówało enkawude!
Kielce, 8.08.2005
184
Autor powieści „Przeminęli”, Włodzimierz
Gruszczyński, posiada w swoim dorobku twórczym prace paramonograficzne obejmujące
dzieje oddziałów partyzanckich – których był
żołnierzem – „Odwet – Jędrusie” i „Lotna Sandomierska”. Wobec występującej po 1945 roku
sytuacji w kraju, niesprzyjającej utrwalaniu w
pamięci narodowej heroicznych zmagań i osiągnięć w walce z okupantami – upamiętnianie historii swojego regionu z ostatniej wojny potraktował jako misję, przedstawiając utracony obraz rzeczywistości, której
już „żaden cud nie wróci do istnienia”.
Powieść „Przeminęli” przedstawia historyczny moment usuwania
przez reżim komunistyczny z substancji narodu ziemian, pozbawiając
ich odwiecznej własności (w oparciu o znany autorowi przykład). Autor
opisuje również w powieści zanikającą wieś polską, łącznie z jej gwarą,
a także przykład odchodzenia w niebyt z życia publicznego jakże charakterystycznej dla okresu międzywojennego żydowskiej mniejszości
narodowej w Polsce oraz przyjmowania przez nią nowej roli w życiu
publicznym. Niektóre nazwiska, pseudonimy i nazwy miejscowości zostały z oczywistych względów zmienione na podobne.

Podobne dokumenty