Spotkania lit t4.indd - MOK
Transkrypt
Spotkania lit t4.indd - MOK
Spotkania literackie tom 4 Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Targu Spotkania literackie tom 4 pod redakcją Macieja Pinkwarta Nowy Targ 2007 SPOTKANIA LITERACKIE tom 4 pod redakcją Macieja Pinkwarta zdjęcie na okładce: Renata Piżanowska-Zarytkiewicz projekt okładki: Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Targu wydawca: Miejski Ośrodek Kultury w Nowym Targu druk: CYFRA centrum druku Nowy Targ, ul. Szaflarska 94 Nowy Targ, Al. Tysiąclecia 37 tel. 0-18 266 21 32 fax 0-18 266 32 41 www.mok.nowytarg.pl [email protected] ISBN 978-83-925196-4-5 Spis treści Od Redaktora Maria Giłka 13 Nowy Targ 15 Mój punkt widzenia i moje gderanie Wyznania niepoprawnej optymistki Rozmyślania w dzień zaduszny Czy warto było ufać tym słowom Ale się podziało 16 20 25 28 33 Kalina Gruca Toporzysko 37 Basketball Aforyzmy Dramat u dentysty Niespodziewana kartkówka Jawny Wywiad Abstrakcje Uśmiechnij się Marzenia Pod batutą miłości Bez natchnienia Geometria życia Instrukcja obsługi PRL 38 39 40 42 43 43 44 44 45 45 46 47 47 Krzysztof Kokot Nowy Targ 49 Johnnie Walker Chore anioły Samotność Zwyczajnie Asanka Na dachu Orawy Babie lato Wygrałeś? Powrót Dryf Słomkowy kapelusz Pocztówki 50 51 52 53 54 55 55 56 56 57 58 59 Małgorzata Kranc Bukowina Tatrzańska 61 Załamana Łza nadziei Droga bez celu Utopiona w smutku Wiersz – ktoś czy coś? Zbieg okoliczności Wewnątrz Życie człowieka Kraina Nadzieja Jawa czy sen? Czas – miara życia W krainie niebieskiej 62 62 63 63 64 64 65 66 67 69 71 73 Andrzej Milewski Nowy Targ 75 Jak poeta z poetą… 76 6 Ewa Oraczko Nowy Targ 79 Pejzaż polski Nowa partia Perełki 80 81 81 Maciej Pinkwart Nowy Targ 83 Bibliotekarce Budzik Cztery pory Roku Szymanowskiego Dar i pamięć Potrojenie Koń trojański Orzeł trojański Papuga trojańska Żółw trojański Świnia trojańska Ulica Potem Telefon Jesienna rymowanka Cień Kumulacja 84 84 85 87 88 88 89 89 90 91 91 92 93 93 94 95 Renata Piżanowska-Zarytkiewicz Nowy Targ 145 Dla ciebie Chwile Jesienne wieczory Jak ty *** Nieszczęśliwa 146 147 147 148 149 149 7 Gdzieś tam… Miłość Lot *** Pocałuj mnie… Nuty Pytasz czy kocham Krokusy Usta Pełnia Jesienne smugi Inna jesień Cmentarna aleja *** To tylko słowa Ho, ho, ho… Merry Christmas! Nieśmiertelność Opowiedz mi bajkę… Nike Ślepy los Cesarski trakt Elżbieta Plewa 150 150 151 151 152 153 154 154 155 155 156 157 158 159 160 161 163 165 167 169 172 Nowy Targ 175 Ciepło matczynej kołdry Złota papierośnica 176 179 Jakub Ptaś Nowy Targ 183 Lustrzane odbicie Nasi organizatorzy Nocne zwiedzanie miastobrazów Pani Zdolniacka Pisanie 184 185 186 187 187 8 Wybór *** Do kochanki Alfabetyczno-znakowe więzienie Czas świętokupowania Konkwistadorzy osiemnastu wieków Prolog Powstanie Barbara Skiba 199 Nowy Targ Romans Alicji Rozdział 1. Rozdział 1.1. Rozdział 1.2. Rozdział 2. Rozdział 2.1. Rozdział 2.2. Rozdział 2.3. Rozdział 2.4. Rozdział 2.5. Rozdział 3. 188 189 190 190 191 191 193 196 Trzęsienie ziemi Spotkanie Paszteciki Rozmyślania E-maile Spotkanie u Renaty Pocałunek Spacery Kornel Rozstanie Karol Skiba 200 200 202 203 205 208 210 214 215 218 224 Kraków 227 A jednak Ból w szafie Codzienny eden Cyganeczka Depresja poety Dym z kadzidła... Gdy wraca(m) Herbata In my head 228 228 229 229 230 231 232 232 233 9 Jestem Kanapka z dżemem Kapitalizm Śliczny karton Kiedy ty patrzysz na nią… a ona na innego Klatka Komplement w związku z tym co było Magnolie Mecz z życiem Miara duszy Nocne myśli Pan a ja zły Panie starszy we fraku Piekarnia życia *** Pralka Prosty system *** Sobota Spowiedź emocjonalna Szeptem skrywana Tam, gdzie... Pomidorem Zet Ziemniak w tle Mariola Socha 234 235 236 236 237 238 239 240 241 242 243 244 245 246 246 247 247 248 248 249 250 250 251 251 252 Łódź 253 Obdarzyłam cię miłością Szczęście – mniej lub więcej Imię, nazwisko, data Miejsca Właśnie teraz Mój i twój ojciec Romeo i Julia Seven 254 255 257 259 260 261 263 266 10 Spotkanie z poetą Wiersz Wpisy 1 0 0 St. Columba Hospital Konsternacja Pytasz mnie o Natalię... Taniec Ech… życie, życie jak pociąg, przyjechało nagle… Wojciech Tulwin 267 268 269 270 272 275 279 282 286 Zakopane 291 Świt *** Gladiatorzy Pustynia samotności Wolność od znanego Rapsod dwudziesty pierwszy: Z krwi i stali Rapsod dwudziesty drugi: Schody do eremu Kraina Fantazji 292 292 293 294 294 295 307 315 Głos Wydawcy 318 11 Od Redaktora Małe miasta mają swoje małe sukcesy, nie zdarzające się właściwie w miastach wielkich. I mają swoją dumę z osiągnięć, będących udziałem ich obywateli – i tych, którzy tu mieszkają stale, i tych, którzy tu się wychowali, ale karierę zrobili gdzieś daleko od rodzinnych stron. Takim sukcesem, a zarazem przedmiotem dumy są osiągnięcia literackie uczestników Nowotarskich Warsztatów Literackich, organizowanych już od kilku lat przez Miejski Ośrodek Kultury. Skład autorski tegorocznego tomu nieco różni się od poprzedniego, ale to już zasada tego rodzaju publikacji. Stała kadra się nie zmienia specjalnie, ale część osób kończy szkołę i ucieka na studia, część wpada po uszy w kwestie związane z egzaminem dojrzałości – w rozmaitym tego słowa znaczeniu… Przychodzą nowi, młodsi i starsi – a wszystkich warto poznać na łamach tego tomiku. Tematy, pojawiające się w wierszach i prozie autorów spotkań to zazwyczaj kwestie osobiste, emocjonalne, często jako tło widzimy teren Podhala, czy wręcz konkretnie Nowego Targu. Naturalnie, zdarzają się aluzje do społeczności podhalańskiej za Wielką Wodą, sporo w tekstach odniesień historycznych – zwykle do historii przez małe „H”, realizowanej w domowych opłotkach lub w środowisku własnych znajomych – a przez to cenniejszej od tej, opisywanej na koturnach przez zawodowców. Nie brakuje też poezji czystej i prozy fantastycznej, bo motywacje i intencje autorów podhalańskich i z Podhalem współpracujących nie są przecież inne, niż twórców w innych okolicach. W niniejszym tomie zastosowaliśmy podobny układ jak w poprzednich: prace publikowane są w kolejności alfabetycznej nazwisk autorów, najpierw poezja, potem proza każdego z twórców. Większość autorów 13 zdecydowała się poprzedzić swoje teksty krótka autoprezentacją – nie wszyscy z tej możliwości zdołali lub zechcieli skorzystać, ale mieli do tego pełne prawo. Serdecznie dziękuję wszystkim autorom, a także tym, którzy przyczynili się do tego, że nasze wysiłki zostały uwieńczone sukcesem, jakim dla autora zawsze jest publikacja: dyrekcji Miejskiego Ośrodka Kultury, Burmistrzowi i Radzie Miejskiej Nowego Targu, a także naszym bliskim i przyjaciołom. Maciej Pinkwart 14 Urodziłam się w latach trzydziestych ubiegłego stulecia. Właśnie wtedy Hitler knuł niemiecką ekspansję na świat, co w konsekwencji spowodowało wojnę, totalitaryzm i gruntowne zmiany ustrojowe. Te tragiczne, a zarazem pełne okrucieństwa lata, stając się naszą codziennością znalazły ucieczkę i niezbędne dopełnienie w słowach „memento vivere”. Wokół tych słów zaczął się obracać nasz tamten świat. Chwalę cię za to, moje miasto rodzinne, oraz ową szczególną atmosferę, którą tobie zawdzięczam. To z tobą obcowanie, wyznaczało nam swoisty rytm nowotarskiego życia. Uczyło trwać przy dobrym, być wiernym Bogu i Ojczyźnie, szanować starość, folgować dzieciom, a młodym stawiać wysokie wymagania. Tęskniąc za tamtym porządkiem lubię wspominać, a wspominając – piszę. M aria Giłka , Nowy Targ 15 Mój punkt widzenia i moje gderanie W Ameryce nabyłam dziwną manierę rozmawiania sama z sobą. Mój amerykański zięć mówił na to… mom spaeks to mom, co w dowolnym tłumaczeniu brzmiało „mama mówi z mamą”. Ale ja musiałam się wygadać, wygłaszając monologi po swojemu czyli w ojczystym języku, z różnych powodów. Na przykład zbulwersowana ichnimi zwyczajami, rozradowana czy odwrotnie, rozżalona, na różnego rodzaju przepisy, zachowania. Wówczas nie starczało mi słów amerykańskich na spontaniczną demonstrację moich nastrojów, więc musiałam rzecz komentować po polsku z wielką pasją używając wykrzykników i na włoską modę gestykulując. – Teraz też jak cię coś wpieprzy, to gadasz ze sobą – odezwało się raptem moje sumienie. – Nie tylko jak mnie coś wpieprzy, bo jeszcze gadam sama ze sobą jak mnie coś zadziwi albo rozczuli. – Ale mówiłaś – kontynuowało sumienie – że to przypadek przypisywany samotności. – Nieraz byłam samotna, a nie rozmawiałam sama z sobą. – To może przez to, że denerwuje cię ten chaos przedwyborczy – przekonywało sumienie. – Nie od rzeczy mówisz – potwierdziłam przypuszczenie. Ale się nie dziw bo skoro koszty wyborów obliczono na 79 milionów, a gęby typowane do wybierania prawie takie same, więc jaki ja mam wybór. – Jakiś tam masz – mądrzyło się dalej moje sumienie. Bo wybierasz 460 posłów z 8188 kandydatów. – Znowu głupstwa gadasz – zaprzeczyłam. – Bo będę miała do wyboru jednego posła z jednej białej listy, jednego albo dwóch z drugiej żółtej listy czyli senatorskiej. A wziąwszy jeszcze pod uwagę to, że wszyscy oni są mi obcy, a nawet bardzo obcy – to jaki ja mam wybór? Stawiać na partię to też żaden wybór; to tylko wybieranie mniejszego zła. Ale powiem ci, że mnie by już ucieszyło choćby to, żeby po tych wyborach zniknęły z mediów gęby Leppera 16 i Giertycha. No i jeszcze ta osobliwa postać tego Pisowskiego orędownika Włoszczowej… – Wiem o czym mówisz, bo nieraz mówiłaś – mądrzyło się sumienie – że dyndają ci prezydenci, etosy, politycy. – Bo mi dyndają – zripostowałam – a czasami nawet zadynda mi jakaś godna czci eminencja. – Pleciesz – rzekło sumienie. – Wcale nie plotę, a zresztą co ci do tego… – Kiedyś za PRL-u – wspominałam stare dzieje – dzieliliśmy się jako społeczeństwo na My i Oni. I Onych wybierało się z nakazu i wtedy pozostawaliśmy My, szeroka rzesza zwykłych obywateli, lojalnych i życzliwych sobie nawzajem… – To nawet jednego spośród tych naszych obecnych dygnitarzy nie darzysz sympatią? – przerwało mi sumienie. – Nie, wyobraź sobie, że nikt nie potrafił mnie do siebie przekonać, ani nikomu nie zaufałam. – A jak było za PRL-u? – zapytało sumienie. – O właśnie, to uczciwe pytanie. Lubiłam Cyrankiewicza i darzyłam go szacunkiem. Ale to nie wzięło się z głoszonych propagandowych przesłanek, tylko z prawdziwego życia. Bo to on okazał się być szlachetnym, wrażliwym człowiekiem, w społecznych relacjach między szarymi obywatelami, a dostojnikiem państwowym. To on wracając z Zakopanego, gdzie gościł jako premier na międzynarodowych zawodach, wysiadł z samochodu i bez chwili wahania ustąpił miejsca dwóm potrzebującym pomocy ciężko rannym chłopcom poszkodowanym w czołowym zderzeniu samochodu z modrzewiem. Jednym z tych młodych ludzi był mój brat. – Ale wtedy tak mało jeździło samochodów po drogach – zygało moje sumienie – to może nie wypadało mu inaczej postąpić, żeby się opinii publicznej nie narazić. – A kto go niby miał krytykować, skoro wszystko działo się w szczerym polu, jedynie w asyście dwóch ochroniarzy i kierowcy? Mógł minąć przecież rozbity samochód nie pozostawiając nawet po sobie śladu. Innym pozostawiając udzielenie rannym pomocy. Ale tak nie zrobił, bo był człowiekiem. Powiem ci jeszcze, że pofatygował się nawet do szpitala, żeby o stan rannych zapytać – perorowałam zawzięcie. – Ale jaja, chyba żartujesz! – zakrzyknęło zdziwione sumienie. 17 – Dzisiejsi gniewni i dzisiejsi pseudo politycy nie uwierzyliby, choć stale o demokracji i tanim państwie mówią, że polski premier jednym samochodem i tylko z dwoma gorylami i kierowcą jechał z Zakopanego do Warszawy. Dzisiaj byle jaka władza jeździ kawalkadą samochodów z masą ochroniarzy. – Ta demokracja jest naprawdę bardzo kosztowna – takie roztropne wnioski wyciągało moje sumienie. Musiałam się więc wtrącić i wyjaśnić: – Przecież ci mówiłam, że mroczna jest natura człowieka i pokrętnie rozumuje. – Więc jakim epitetem zakończysz swoje rozmyślania? – zapytało sumienie. – Żadnym – odpowiedziałam – bo przeszłości nie poprawisz ani nie odmienisz. Ona umiera, a dnia dzisiejszego nie zmienisz, bo nie masz na to wpływu. – Ale przecież zawsze mówiłaś – mądrzyło się sumienie, – że utarczka jest lepsza od obezwładniającej obojętności, mówiłaś też, że ożywczą bywa złość, prowokuje bowiem riposty, zmusza do czynu. – Ja niejedno mówiłam! – odkrzyknęłam – ale teraz jeszcze mniej rozumiem, niż na przykład wczoraj. Dzisiaj trudniej rozróżniać dobro od zła, kiedyś było bardziej patriotycznie. Bardziej bogobojnie, bardziej sprawiedliwie, bardziej życzliwie, nawet w czasie wojny bardziej wspieraliśmy się wzajemnie w trudnym, wspólnym trwaniu przy Bogu i Ojczyźnie. – A dzisiaj? – zdziwiło się moje sumienie. – A dzisiaj ludzie zatracili sumienia, z arogancją się panoszą, chcą władzy, pieniędzy, szacunków, wpływów… dzisiejsi ludzie tkwiąc w nowych strukturach korporacyjnych, perfekcyjnie wyuczeni, ale tylko na swoim małym odcinku, stają się cyborgami. Ta nowa rasa ludzi – bankierów, menadżerów, biznesmenów, dealerów boi się konkurencji i tępi lepszych w myśl marketingowego rozumowania, podwójnej konkurencji. W każdym zespole jest człowiek, z którym rywalizujemy, a wszyscy razem rywalizujemy w resortach, branżach, korporacjach. Czy wiesz jakie to stwarza idealne warunki do stwarzania sterowanych konfliktów i jaką taka rywalizacja budzi kreatywność? – Stąd to ożywienie i moda na prowadzenie wszelkich form negocjacji, tu zyskam, tam odpuszczę! – rezonowało moje sumienie – wiem, 18 mówiłaś, że niezłomność w tym wyścigu szczurów wyraża najlepiej ich powiedzenie „choćby skały srały, tego nie popuszczę”. – No i co z tego? – nawijałam dalej – Teraz w cenie są rogate dusze pewne siebie, nie przebierające w środkach, depczące po innych i po ideałach. Być ważnym, mieć dużo – oto nadrzędne wartości współczesnego człowieka. – No, ale to tylko skłonności wynikające z uprawianej profesji, a inne grzechy? – spytało moje sumienie. – Jeszcze ci mało? To wymień siedem grzechów głównych i zobaczysz, że wszystkie tu będą pasowały. – Ale jeszcze coś było napisane obok tych grzechów głównych – wytykało mi moje sumienie. – No, jeszcze były prawdy wiary. – E tam, znowu mnie prowokujesz. Jak prawdy wiary to prawdy wiary, jak grzechy główne to grzechy główne, nie mieszaj, lepiej się zamknij. – Ale czy dobrze pamiętasz, że siedem było tych grzechów, coś mi się mało wydaje. Tylko siedem? – ironizowało sumienie. – Dobrze przecież pamiętam, że na końcu było tak: szóste gniew, siódme lenistwo. – Amen – podpowiedziało sumienie. – Nie mów amen, bo odkąd wiem, że amen znaczy niech tak się stanie – spokojnie tłumaczyłam zawiłości – to najpierw musi być zamiar, intencja, albo prośba a potem dopiero amen. – To powiedz na przykład aby ludzie byli lepsi, albo żeby człowiek był dla człowieka, człowiekiem, amen. – Amen – prędko powtórzyłam. 19 Wyznania niepoprawnej optymistki W powszechnie przyjętym podziale społecznym, należę obecnie do tzw. grupy poprodukcyjnej czyli inaczej mówiąc do emerytów i jako ta seniorka, z widomymi oznakami starości zewnętrznej, ale we wnętrzu swoim zaś prawie młoda i radosna, mam żywy i bardzo wyrozumiały stosunek do młodych gniewnych, młodych zagubionych i zakochanych, młodych pewnych siebie i tych z kompleksami. Przeto kiedy mój wnuk zapytał mnie tak zwyczajnie, odwołując się do mojego seniorskiego stażu, co myślę o życiu – ogarnęło mnie zdziwienie. Po pierwsze dlatego, że identyczne pytanie zadałam wiele lat temu Henrykowi Sienkiewiczowi – oczywiście na seansie wywoływania duchów, w którym brałam udział. Padła wtedy ze strony ducha dość enigmatyczna odpowiedź, którą dotąd noszę w pamięci z dużym poszanowaniem. A brzmiała ona tak: życie to miraż świata. Czy była to złota myśl, z zawartym głębokim sensem, czy jakiś bezsens, to już jak kto woli. A może życie widziane z tamtej strony słońca… nie wiem. Mnie jednak w pytaniu zastanowiła pokoleniowa zbieżność potrzeby przemyśleń nad sensem życia. Po drugie – im dłużej żyję, tym więcej doświadczam sprzeczności, rozczarowań, które wypaczają mój pogląd na życie. Dlatego nawet w moich przemyśleniach słowo życie zastąpiłam słowem egzystencja, jako że słowo to jest bogatsze w znaczenia. Odpowiedź jednak na postawione pytanie zobowiązywała. Więc zgodnie z tym co myślałam, powiedziałam: według mnie życie albo inaczej mówiąc egzystencja, to ciągłe wyrastanie z czegoś. Przy czym słowo wyrastanie ujmuję w cudzysłów. Wyrastamy zarówno z koszulek, spodni, skarpetek, buty stają się za małe, sukienki za krótkie, poglądy za ciasne, wyobrażenia nieścisłe, wiedza za uboga itd. I to wyrastanie rodzi potrzeby, więc powstają nowe trendy, zmienia się moda, rodzą się inne obyczaje, powstają nowe wartości. I tu wsparłam się o autorytet psychologa, Williama Blooma, który gdzieś tam napisał, że warunkiem rozwoju, w każdej dziedzinie, jest pozbywanie się starego by zrobić miejsce na nowe. Dotyczy to zarówno rzeczy, jak i idei. 20 Na te moje refleksyjne wywody, mój wnuk zatrzymując wzrok na wylegującym się w słońcu czworonogu, zapytał: a psy? Czy one też uczestniczą w tej świadomej egzystencji? No to masz babciu placek, doigrałaś się tym twoim filozofowaniem. Jak pies to i wilk, hipopotam, żbik i jeż też, myślałam. Zamąciło to jak mi się wydawało moje dotąd logiczne rozumowanie. Ale żeby nie okazać się całkowitą ignorantką, musiałam płynnie przejść do istoty postawionego pytania. Więc zaczęłam: Widzisz chłopcze, moje bogate doświadczenia z ludzko-psiej egzystencji, to kilkadziesiąt lat wspólnego bytowania pod jednym dachem z wieloma czworonogami. Poczekaj, policzę. W moim domu rodzinnym było pięć psów, w mojej rodzinie sześć psów czyli o jednego więcej. Zaś w Breckenridge w Colorado cztery. Adelka, Tejso, Alex, Tesla. I wszystkie przeze mnie odchowane w Polsce ze szczenięctwa i zabierane do Ameryki w celu łagodzenia tęsknot za krajem. W sumie to piętnaście psów różnych ras. Jak widzisz wystarczająco było w moim życiu psich przyjaciół abym mogła uogólniając powiedzieć, że psy też wyrastają z obgryzania butów, ze szczenięcych figli, z obroży, upodobań i na przykład ze smaków. Ale widzisz, jedno z czego nie wyrastamy, ani my ani psy, to prawdziwa miłość, która staje się dozgonną, oraz wierność niepodlegająca rozterkom. Posłuchaj ciekawej historii o psio-ludzkim przywiązaniu. W 2000 roku, pod koniec czerwca, Bartosz z kolegami w ramach wakacyjnej weekendowej rozrywki miał jechać z kolegami, trzema samochodami, gdzieś o dwa stany dalej, tam, gdzie Ufo pozostawiło jakieś widoczne ślady, ale w ostatniej chwili z powodu egzaminu musiał zrezygnować. Więc pomyśl sobie co przeżywaliśmy, kiedy okazało się że właśnie ten samochód, w którym miał jechać Bartosz zjechał w przepaść, a jego dwaj bliscy koledzy zginęli na miejscu. Uroczystości pogrzebowe zwyczajem Amerykańskim trwały cały dzień, a zakończyć je miało ognisko, zapalone wysoko w górę w miejscu, gdzie zawsze przy różnych okazjach, razem się spotykali. Zabrali jak zwykle zresztą ze sobą psy. Bartosz zabrał swojego siedmiomiesięcznego bokserka Tejsona. I kiedy po ostatnich już pożegnalnych słowach racami oświetlali drogę kolegom do nieba – przestraszone psy rozbiegły się w popłochu. Po dwóch godzinach inne psy wróciły ale bokserek nie wrócił. Próżno czekali do bladego świtu, który dopiero pozwolił im rozpocząć poszukiwania w najbliższej okolicy, ale Tejsona nie znaleźli. Przygnębiony Bartosz 21 pozostawił przy ognisku swoją bluzę i czapkę z nadzieją, że gdyby pies wrócił to znajomy zapach zatrzyma go choć na jakiś czas. Sami wrócili aby się umyć, coś zjeść i zaraz wracać w góry by dalej poszukiwać psa. A góry w Colorado to nie góry polskie, to góry ciągnące się dziesiątkami mil wszerz i wzdłuż, wysokie na ponad cztery tysiące metrów nad poziomem morza. W tym rejonie gęsto zarośnięte, z bogatą fauną, na czele której dumnie panoszą się niedźwiedzie. Na szczęście jednak – z dużą ilością utwardzonych dróg, ścieżek zdrowia, dobrze utrzymanych szlaków turystycznych, co pozwalało przeszukiwać okolice samochodami. Miało to też tą dobrą stronę, że w górach spotykało się zmotoryzowanych turystów, rowerzystów bądź ludzi na koniach, można więc było pytać nie widzieliście państwo przypadkiem młodego siedmiomiesięcznego bokserka? Ale na zadanych setki takich pytań, nikt nie odpowiedział twierdząco. Po trzech dniach całodziennych poszukiwań, w co najmniej dwóch grupach, można było już zwątpić w celowość podejmowanego trudu. Ale my nie straciliśmy nadziei, przecież zaginął jeden z domowników, więc ktoś nam bardzo bliski był w wielkiej potrzebie. Wspierani przez kolegów Bartosza i znajomych, nie zaniechaliśmy poszukiwań. Do włączyła się do nich również społeczność miasteczka, drukując w gazecie anons ktokolwiek widziałby młodego bokserka proszony jest o powiadomienie redakcji. Podobną prośbę wyemitowała również telewizja lokalna. Po pięciu dniach tak szeroko zakrojonych poszukiwań, zaczęłam i ja tracić wiarę w sens dalszego szukania. Ale wystarczyło, że pomyślałam sobie: to ty przywlekłaś tu tego biednego psa na zgubę. W Polsce nic takiego nie mogłoby mu się przydarzyć. A wtedy wyobraźnia zaczynała podsuwać mi straszne obrazy. Leżącego gdzieś pod drzewem zziębniętego i głodnego Tejsonka, którego obłażą mrówki i innego robactwo, a on nie ma siły nawet się podnieść. I to wystarczało abym na nowo mobilizowała do poszukiwań, mówiąc zobaczycie – znajdzie się, uwierzcie, na pewno się znajdzie. Sama zaś by wzmocnić swoją wiarę, brałam do ręki różaniec i żarliwie modliłam się o zachowanie przy życiu mojego pupilka – mając jakieś dziwne obiekcje, czy godzi się o psa zwracać do samego Boga. W końcu więc prosiłam: Panie nie pozwól aby Bartosz obciążał swoje sumienie tragedią jaka spotkała biednego Tejsona, uratuj tego nieszczęśnika. I zostałam wysłuchana. Siódmego dnia, kiedy już sama zwątpiłam w to, że Tejson, zdany zupełnie na siebie, mógł przeżyć w takich gó- 22 rach – około południa, zadzwonił telefon. Jakiś facet poinformował, że na jego farmę przyplątał się rano jakiś pies i ma na obroży nr telefonu, pod który on teraz właśnie dzwoni. Czy możesz sobie wyobrazić naszą radość? Ale jeszcze większa była uciecha, kiedy do domu wrócił Bartosz po całodziennym poszukiwaniu zguby, smutny i zawiedziony podszedł do lodówki aby się czegoś napić. Więc zapytałam go: no i co? Co ma być, nie znalazłem go – odpowiedział. Ale popatrz tu – mówię, ale on nawet się nie odwrócił, więc powtórzyłam: no zobacz tu. I wtedy dopiero dojrzał leżącego koło mojego krzesła Tejsona. Wystarczył mu jeden tylko skok i już Tejson był w jego objęciach. Turlali się po podłodze, a Bartosz cmokając psa, powtarzał: wybacz mi piesku, że tyle z mojej winy wycierpiałeś. Ale Tejson nie był pamiętliwy, szczęśliwy, już bezpieczny wśród swoich w domu, uzupełniał utraconą wagę i ku naszemu zdziwieniu, poszerzał swoje smakowe upodobania o szyszki, których w ogrodzie było pod dostatkiem, jako że ten ogród był kiedyś lasem. Widocznie te szyszki pozwoliły mu przetrwać jego gehennę. Na koniec krótkie resumé. Wystąpią: ludzie, pies jako jeszcze jedno świadectwo zgodnego współistnienia oraz duch jako kontynuacja wątku spirytystycznego podjętego na początku przytoczonych wyznań. Był początek lat osiemdziesiątych. Sceneria raczej wyszukana, bo skraj lasu, prymitywny jednoizbowy budyneczek, bez prądu, pełnia księżyca, środek nocy, grupka młodzieży – studentów czwartego roku, którzy zapragnęli nagle doświadczyć nieznanych dotąd wrażeń podczas wywoływania duchów. Oczywiście sceptycznie podchodzili do tego faktu, a wątpiąc mówili, to nie może być prawda, to tylko takie wymysły i w tym zwątpieniu trwali dosyć krótko. Tylko do chwili kiedy Beata, miłośniczka tańca i piosenki wywołała ducha Elvisa Presleya. Wtedy zaczęło się widowisko. Pies imieniem Kuba, bierny dotąd świadek spektaklu, raptem podniósł się, stanął na sztywnych nogach, najeżył się i podszedł w stronę otwartych drzwi, przez które wnikało blade światło księżyca i zaczął cicho warczeć. Wywoływany duch oznajmił szelestem talerzyka po kartonie swoją obecność, po czym napisał: Jestem. Ale mnie nie widzicie, a pies tak. Wątpiących dotąd zebranych ogarnął strach i konsternacja tym większa, że jedna świeca zgasła, a inne zaczęły migotać. Niesamowitość chwili spotęgowało zawodzenie wiatru, dotąd niesłyszane. Wystarczyło tylko, że jeden z oniemiałych uczestników seansu, poruszył się i już wszyscy 23 inni zaczęli się ewakuować w popłochu do samochodu, by jak najprędzej znaleźć się między ludźmi, daleko za sobą pozostawiając sinawe odbicie tamtego świata. Ja zaś nazajutrz, już w pełnym blasku słońca usłyszałam: – Ale było… przeżycie wprost nie-sa-mo-wite. Miałaś rację, mamuś, coś w tym jednak jest, ale co? Milczałam. Bo od dawna znałam moc takich tajemnych seansów. 24 Rozmyślania w dzień zaduszny Gdy opadają z drzew liście, a zmierzch coraz wcześniej zaczyna pochłaniać dzień, wtedy oddalające słońce przechwala się, że mimo tych panoszących się niskich deszczowych chmur powróci tu jutro, pojutrze i za sto lat. Tylko ty, dumny człowieku, który z prochu powstałeś… memento mori. Jesteś przecież jak ten ogienek palącego się znicza – chwilą. A chwila tak niewiele znaczy wobec wieczności. Wie o tym listopadowy wiatr, który wymiata spod uschniętych liści pamięć i wspomnienia, zadaje pytania, ale na nic nie daje odpowiedzi. Wspiera otuchą, ale nic nie wyjaśnia. Więc skazany na siebie tłumaczysz sobie niezbadane są wyroki boskie. Brzmi to trochę mroczno, ale w słowie niezbadane tkwi przecież nadzieja na dobro. A w słowie boskie na sprawiedliwość. I już mógłbyś przyoblec się w optymizm, gdy nie wciąż wygrzebywane fakty, świadczące o ludzkich dramatach, zarówno dawniejszych jak i dzisiejszych. Wystarczy cofnąć się osiemdziesiąt lat wstecz, czyli do lat dwudziestych ubiegłego stulecia, wyczytać na cmentarnym nagrobku zmarła tragicznie przeżywszy osiemnaście lat i dopisać do tego faktu kilka szczegółów z życiorysu… Była uczennicą seminarium nauczycielskiego, zakochaną bez pamięci w starszym do siebie studencie. I kiedy okazało się, że jest w ciąży – nie potrafiła sobie sama poradzić. Będąc pod ogromną presją tamtych powszechnie wyznawanych wartości moralnych, wolała śmierć aniżeli wstyd, poniżenie, jak i pewno towarzyskie odrzucenie, jakie spotkało by ją i jej ojca, ogólnie szanowanego nowotarskiego notariusza. Ostatni traumatyczny akt miał krótki przebieg. Wystarczyło tylko poprosić pod byle jakim pozorem o klucz do biurka, w którym notariusz przechowywał rewolwer, wziąć go do ręki i w poczuciu skrajnej desperacji i opuszczenia strzelić sobie w samo serce. Przegrana życiowo tragicznie zmarła, jako osoba zhańbiona, pochowana została pod murem cmentarnym na niepoświęcanej ziemi, gdzie wymuszanym przez księży zwyczajem, grzebano samobójców. Tam też spoczął na zawsze jej ojciec, na osobiste życzenie, chcąc dobrowolnie dzielić się z córką hańbą. Dziś czas zatarł już ślady i hańbiące miejsce znalazło się w środku cmentarza. Po domu, w którym mieszkali, 25 nie pozostało ani śladu. Parcela, gdzie stała willa, jest dzisiaj kawałkiem asfaltowej jezdni, zaś miejsce, w którym dziewczyna popełniła samobójstwo, to pusta przestrzeń, zawieszona jakieś dwa i pół metra nad ziemią, tuż nad przejściem dla pieszych przy Alei Tysiąclecia… Więc nic nie pozostaje po ludziach? Nic… Może tylko zapis w księgach wieczystych, czy odnotowany zgon w dokumentach parafialnych. Czasem wspomnienie, które wymiata listopadowy wiatr, ale i ono ulega czasowi, wszechwładnie panującemu, który konsekwentnie zaciera ślady dawnego życia. Te listopadowe rozmyślania prowadzą do prostego wniosku, z którego wynika, że egzystencja na tym świecie jest zwyczajnym trwaniem póki nie wypełnią się nasze dni. Może gdzieś tam przez kogoś wyznaczonym. W jakich innych realiach można bowiem rozpatrywać tak różne dramaty, jakie się ludziom zdarzają? Był grudzień 1962 roku. Młode małżeństwo, ona Maria, on Wiesław, ona stewardesa, on inżynier elektronik, ona z Bukowiny Tatrzańskiej, on z Radomia, otrzymują wreszcie wymarzone mieszkanie w Warszawie. Szczęśliwi, chcą się swoim szczęściem podzielić z bliskimi. Dlatego postanawiają zaprosić na nadchodzące święta rodzinę. Ale do tego konieczna jest zamiana rejsu z koleżanką Łucją z 21 grudnia na 19 grudnia. Łucja zgadza się na zamianę, więc Marysia odlatuje z Okęcia 19 grudnia samolotem rejsowym, Warszawa – via – Bruksela i z powrotem z międzylądowaniem w Berlinie. Nic nie zapowiadało dramatu, jaki się miał rozegrać. Rejs bowiem dobiegał końca, byli już nad Warszawą, otrzymali z wieży pozwolenie lądowania, wykonali pierwszy manewr podejścia, wprawdzie nie udany, ale o tym wiedzieli pewno tylko piloci. Drugie podejście do lądowania – i dla ludzi zamkniętych w tym szczelnym stalowym kolosie rozpętało się piekło na ziemi, porównywalne tylko do małej apokalipsy. Kogo nie zabił wybuch, tego żywcem pochłaniał ogień. Żaden lament nie przeniknął na zewnątrz. Tylko ten dym jak skarga umierających wznosił się ciemną smugą do nieba, pytając dlaczego. W komunikatach wiadomość o katastrofie brzmiała rzeczowo: Samolot lądował w nocy, w trudnych warunkach atmosferycznych, zima, przyziemne zamglenia i przy drugim z kolei podejściu załoga doprowadziła na małej wysokości do utraty prędkości i do zakłóceń stateczności podłużnej. W wyniku popełnionych błędów samolot zderzył się z ziemią przed progiem drogi startowej, ulegając całkowitemu zniszczeniu. Ta rzeczowa 26 informacja dopóty pozostaje zwykłą relacją, dopóki nie wymienimy z imienia i nazwiska pasażerów i członków załogi. I nie przypiszemy ich do poszczególnych rodzin. Wtedy dopiero podnosi się krzyk rozpaczy i szaleństwo bezsilności. Tak było w przypadku Wiesława, który jako jeden z pierwszych dobiegł do miejsca katastrofy i chciał gołymi rękami rozwalać rozgrzane do czerwoności żelastwo. Potem już tylko zwalił się na ziemię w konwulsyjnej rozpaczy. Z miejsca tragedii zabrał na resztę życia ciężar nie do udźwignięcia, smutek, tęsknotę, i nieopisaną pustkę, oraz ten wyrzut sumienia, który jak zadra tkwiła w sercu… gdyby nie zamieniła się z koleżanką kursami, gdyby… Ten osobisty dramat nie pozwolił mu już nigdy doszukać się sensu życia. Zmarł w równy rok miesiąc i dzień po śmierci Marysi. I tu mogłabym zacytować słowa poety: gdy wypełniły się dni i przyszło zginąć latem jako przykład godzenia się z nieuniknionym, bo przecież wszystko co otrzymujemy jest nam z czasem odbierane. Każdemu i po sprawiedliwości. Tylko ten czas trwania bywa taki jakiś protekcyjny. Wystarczy, że wspomnę tu losy Czeczenki, matki trzech córek i małego chłopca, która aby poprawić los swoim dzieciom, nielegalnie przekraczała granicę, w konsekwencji czego, naraziła na śmierć swoje córki, które zmarły wskutek głodu i wyziębienia. Rzecz wprost niezwykła w tak zurbanizowanym i zaludnionym świecie XXI wieku. A jednak stało się. Tylko dlaczego ten czas dla wszystkich trzech dziewczynek był taki krótki? Może więc słusznie napisał Stanisław Lec, że czas pozostaje ludożercą. Ja zaś, pod wpływem moich listopadowych rozmyślań, doszłam do wniosku, że przyszłość jest nieprzewidywalna, a nieprzewidywalność, jest w środku czarna. Więc wszystko może się zdarzyć… 27 Czy warto było ufać tym słowom Jasny gwint! Poszaleli, nic tylko miłość… Pierwsza miłość, tylko miłość, gorąca miłość, M jak miłość… I dopiero tytuł artykułu Za trzy dni walentynki wyjaśnił powód tego miłosnego szaleństwa. Ale skąd się wzięły te jakieś walentynki? Czyżby od tej niezłomnej radzieckiej kobiety Walentyny, którą gwiazd kraina dobrze znała, bo przecież nie od świętego Walentego, bo niby co święta osoba miałaby do czynienia z miłością? Skoro miłość i seks chodzą parami… Choć bywa seks bez miłości ale miłość bez seksu to już chyba nie. Wędrując tak po meandrach miłości dostrzegł raptem frapujący na czerwono wydrukowany tytuł Zakochaj się jeśli chcesz żyć dłużej. Kto by nie chciał – pomyślał i zabrał się za zgłębianie treści artykułu. Konkluzją tego opracowania było stwierdzenie światowej sławy amerykańskiego doktora nauk medycznych Deana Ornisha, że miłość nadaje sens życiu, sprawia radość, oraz zadowolenie przez co prowadzi do lepszego zdrowia, nigdy też nie jest na nią za późno. No… ba…. Może i racja, ale skąd wziąć jaki taki zapał do zakochania się, przecież to nie czasy, kiedy kobiety stanowiły wyzwanie i należało się o ich wzajemność starać. Dzisiaj jest wszystko takie proste, takie zwyczajne. Dzisiaj kobiety podrywa się. A jak poderwiesz, to już na pierwszej randce mówisz jej komplement, że ma ładny tyłeczek, a randkę kończy dogadanie się: to idziemy do mnie czy do ciebie. Potem już kiedy zagrają zmysły i w uniesieniu mówią sobie do ucha słodkości jaka to ona jest wspaniała, jaki to on jest doświadczony i władczy, jak wiele dla niego znaczy to wzajemne spełnienie, ale zaraz potem asekuracyjne słowa… kochanie tylko bez zobowiązań… najdroższa nic ci nie obiecuję. I ten erotyzm w tańcu w łóżku, w ubiorze, w spojrzeniu i ten utrwalony na kasecie, obiecujący seksualny odlot. Cielesne igraszki, bez wstydu, ale z wyuzdaniem. On i ona gotowi na wszystko, nie mają nic do ukrycia, zarówno kusząca Wika, i swawolna Buba, czy gotowa na wszystko Kasia, czy na przykład Sweet Boy Jurny Drwal, czy anonsujący się jako ten Gorący Czekający. 28 Gdzie zatem kończy się miłość, a zaczyna pornografia? Gdzie można się jeszcze prawdziwie zakochać, gdzie można znaleźć choćby krztynę romantyzmu, flirtu, gry spojrzeń, obiecywanej wierności? Świat stanął na głowie – pomyślał i przerwał swoje rozmyślania przypominając sobie, jak to nie dawno temu zadręczany przez wnuka prośbą: opowiedz mi, dziadku, bajkę, ale z horrorem, musiał się na coś zdecydować. Albo udawać chorego, albo opowiedzieć bajkę. Kłopot jednak cały tkwił w tym, że zachował w pamięci jedynie trzy bajkopodobne wersje. Jedna była o piesku, który wlazł do kuchni i ukradł mięsa ćwierć, a jakiś kucharz głupi zarąbał go na śmierć. Trochę w tym było horroru, ale za mało dla już sześcioletniego wnuka. Druga też była o piesku, który w niedzielę pojechał z siekierką do lasu, ścinać drzewo. Ale tam siekierkę mu wzięto, ogonek ucięto, żeby pamiętał, że w niedzielę święto. Taki smrodek pedagogiczny godny Jachowicza nie mógł spodobać się przemądrzałemu starszakowi, więc powiedział głupie. Ale z horrorem – bronił dziadek swojej racji. To musi być straszne i niesamowite a nie takie dla maluchów. Więc zaczął dziadek ostatnią mu znaną bajkę nie bajkę, a chcąc aby od początku była straszna zaczął:… Siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt metrów za miastem które zwało się szafot, nazwa pochodzi od miejsca w którym ucinano głowy skazańcom, zaczynał się ciemny las. W tym ciemnym lesie trzysta trzydzieści trzy kroki na północ wybudowany był parkan. Za tym parkanem pod rozłożystymi sosnami stał dom, którego okna wychodziły na cztery strony świata. A w tym domu, którego tajemnic strzegła czarna potężna brama, były same dziwy. – Dziadku, ty mówisz o burdelu, a ja chcę, żeby to był dom Spidermana. No i masz dziadku, to nie czasy, kiedy wciskano dzieciom baśnie z morałem. Już nawet nie możesz zakończyć bajki jak to się kiedyś kończyło: i ja tam byłem miód i wino piłem. Bo jak wytłumaczysz swoją obecność w burdelu dziecku i to takiemu rezolutnemu? Więc dziadek ostentacyjnie porzucony przez wnuka zawiedzionego głupotą opowiadanych mu bajek myślami przeniósł się do przeszłości, przypominając sobie swoją podróż na urlop wypoczynkowy pociągiem relacji Gdańsk – Zakopane, z przesiadką o 23.10 w Krakowie. Pamiętał dobrze, że pociąg do przesiadki już był podstawiony na peronie, a wagony tego składu wszystkie były jednakowe i wszystkie witały pasażerów otwartą przestrzenią, zabudowaną półkami różnej wielkości i ławkami różnej długości. Wszystkie ławy były drewniane i wyślizgane od ludzkich 29 siedzeń, ale teraz pustawe. Mógł wybierać miejsce, więc wybrał lewą stronę wagonu, i zaczął się mościć najpierw rozkładając swój pled w czerwoną kratę, który zawsze zabierał z sobą w podróż, potem resztę bagażu umieścił na półce. Wtedy dopiero spostrzegł siedzącą po przekątnej pasażerkę. Wyglądała interesująco, jej długie włosy o ciepłym miodowym odcieniu spadały poniżej ramion, układając się swobodnie w naturalne loki, a zgrabny nosek i kremowo–biała cera nawet z tej odległości nie pozwalały wątpić, że pasażerka była nad wyraz urodziwa. Zapamiętał też dobrze, że tak dla niepoznaki wyciągnął gazetę i udawał, że czyta, ale tak naprawdę to całą uwagę poświęcił nieznajomej, studiując jej opięte jeansami nogi, wąskie stopy, wreszcie zachowanie. Choć zachowywała się swobodnie, to jednak trochę dziwacznie, bo po kolei prostowała palce swoich rąk, jakby coś liczyła, i co jakiś czas rysowała kreskę na zaparowanej szybie okna, przy którym siedziała. Zafascynowany dziewczyną, dziś dziadek wtedy młody mężczyzna, zaczął odliczać razem z nią. Ale ta wspólna buchalteria coś nie za bardzo im wychodziła. Więc przerwał milczenie i zapytał wprost. – Czy mogę wiedzieć co pani robi? Ona bez jakiejkolwiek żenady odpowiedziała: – Liczę od tysiąca w dół a każdą pięćdziesiątkę oznaczam kreską na szybie – po czym zamilkła i oddała się ponownie liczeniu. Po chwili zainteresowany dziewczyną mężczyzna znowu przerwał jej pytaniem. – A czy mogę wiedzieć dlaczego pani to robi? – Żeby ćwiczyć umysł i nie umrzeć z nudów. A po chwili dodała: – Ale tu ciągnie od tych drzwi. Zamilkła zapinając kurteczkę i poprawiając dużą torebkę skórzaną, która zwisała jej z ramienia. A wtedy on przygodny towarzysz podróży, zaproponował jej miejsce obok siebie, że bardziej miękko i że razem to przytulniej. Po chwili uległa perswazjom i usiadła obok niego, ale on nie poczuł się jak zwycięzca, zaniepokojony jej bliskością i czarem jaki wokół siebie roztaczała. Paskudny dotąd wagon wydał mu się wspaniały, a widok za oknem pełen romantyzmu. A właśnie pociąg jechał obok drogi asfaltowej, wysrebrzonej jasną poświatą księżyca. Wtedy ją zapytał. – Czy zdradzi mi pani swoje myśli choćby za dukata? 30 A ona na to odpowiedziała. – Chciałabym jechać teraz tym oświetlonym przez księżyc traktem, tyle że nie pociągiem a landem jakie ma ksiądz proboszcz z Bukowiny. Jakie lando może mieć ksiądz proboszcz z Bukowiny, a inni nie mają – pomyślał i poczuł się niedouczony. A więc znowu zapytał, a odpowiedź była zwyczajna. – To tak jakby dorożka, tyle, że ma dwa takie same miejsca do siedzenia, z obu boków drzwiczki na mosiężną klamkę zamykane i taki paradny stopień wysuwany w razie potrzeby. Jest dobrze resorowana, a siedzenia ma sprężynowe, bardzo wygodne i właśnie takim czymś teraz jadę. – A czy mógłbym zająć miejsce obok pani? – cicho zapytał. – No proszę, niech pan siada – powiedziała. I dalej snuła marzenia. – Lando ciągnie para koni góralskich w ozdobnych chomątach takich na parady, dziarskich, że aż skry sypią się spod kopyt, zaprzęgiem powozi Józuś Kuchta z Bukowiny. – Czy mógłbym coś do tego dodać? – zapytał. – No proszę. – Chciałbym, żeby ten woźnica był głuchy, a może i ślepy. Na co ona roześmiała się na cały głos. Potem jego sugestie były coraz śmielsze, a jej coraz bardziej romantyczne. Wreszcie pociąg wjechał z łoskotem na żelazny most nad Dunajcem, wtedy ta prawie nieznajoma wstała, przewiesiła torebkę przez ramię i oznajmiła z uśmiechem, że już wysiada, wprawiając poznanego towarzysza podróży w konsternację, przecież było cudownie i do zakochania pozostał tylko jeden krok. No, ale co on mógł na to poradzić, wstał również i obejmując ramieniem nieznajomą powiedział. – Nim się rozstaniemy czy mogę pocałować panią w te śliczne oczęta, co nie pozwoli nam nigdy o sobie zapomnieć? Po chwili dodał. – Czy mogę przypieczętować naszą znajomość pocałunkiem w usta, co uczyni naszą znajomość bardziej obiecującą? Potem jeszcze dodał. – Przyznaję że jestem pod pani całkowitym urokiem – i całując po kolei każdy paluszek, patrzył w oczy nieznajomej, wyliczając kwadranse razem spędzone. 31 Tak było onegdaj… a jutro? A jutro jest dla mnie bezimienne. 32 Ale się podziało Pchnięty przez zamykające się z hukiem drzwi młody mężczyzna, znalazł się nagle na środku wejściowego podestu nadal do połowy schylony, bo przecież jego jedynym zamiarem było podnieść rzuconą przed chwilą przez kogoś gazetę. Prostując swoje zgięte dotąd ciało, zauważył, że jest golutki jak go Pan Bóg stworzył. I w dodatku przed frontowymi drzwiami domu, który zaledwie wczoraj kupił. Zawstydzony odruchowo zakrył wstydliwą część swojego przodu, podniesioną gazetą i cofając się do drzwi, próbował odnaleźć klamkę. Ale zamiast klamki znalazł mosiężną antabę, za sprawą której nijak nie udawało mu się otworzyć drzwi. Musiał się więc odwrócić, i rezygnując z osłaniania przodu, zakryć goły tyłek. Ale nawet odwrócenie się przodem do drzwi, niczego nie zmieniło, drzwi zatrzasnęły się na amen. Przez chwilę poczuł przerażenie, nie znał tu bowiem nikogo, a co najgorsze, nie zdążył jeszcze poznać samego domu ani otoczenia wokół niego. I ta patowa sytuacja zaniepokoiła go poważnie. Ale po chwili pomyślał: nie z takich opresji wychodziłem obronną ręką, tylko muszę pomyśleć. Najprostsze rozwiązanie trzymał przecież w ręce. Wystarczy z tej gazety zrobić spódniczkę. I tu z wdzięcznością pomyślał o tym, że dobrze iż nie jest kobietą, bo gdyby musiał jeszcze zasłonić biust. to by gazety nie wystarczyło. Było to bowiem jakieś lokalne pisemko, wyjątkowo skąpych rozmiarów. Ale dla niego było wystarczające, na długość sięgało mu bowiem do kolan, z szerokością było trochę gorzej, bo po obwinięciu się, końce gazety schodziły się z sobą tak na styk. Ale trzymając starannie oba końce palcami, mógł poczuć się w miarę ubrany. Ponieważ z natury był optymistą, więc zachęcał się do dalszego działania. A sytuacja nie była prosta. Od głównej ulicy dzieliło go może dziesięć kroków otwartej przestrzeni, z prawej, lewej strony oraz z tyłu stały domy sąsiadów podobnie jak jego dom również z ogródkami. Więc pozostawało jedno wyjście – skoro drzwi nie dają się sforsować należało sprawdzić okna, może któreś uda się otworzyć. Od frontu były dwa. I oba okazały się być starannie domknięte. Pozostawały zatem te z tyłu domu, ale aby się do nich dostać na- 33 leżało przebiec trawnik obok domu, na którym pyszniły się krzewy róż. Nim jednak podjął decyzję do startu czekając na dogodną chwilę, kichnął i to tak mocno, że napięta spódniczka z gazety, rozdarła się, wzdłuż linii złożenia, wprawdzie nie zupełnie do samego końca, bo tylko do połowy ud. Ale przecież odkryło się to co miało być należycie zakryte. Zasępił się tym faktem, ale zaraz zaczął szukać pociechy wygrzebując z pamięci różne fakty o golasach. Na przykład tacy Papuasi chodzą sobie dumnie po dżungli nic nie robiąc sobie z nagości. Albo tacy nudyści w Chałupach na Helu – obnażeni do czysta… Trochę pocieszony na duchu, złożył podartą gazetę na połowę i zasłaniając sobie tył jako najbardziej wystawiony w tej chwili na widok publiczny zerwał się do biegu. Ale co to był za bieg – urągał on wszelkim podstawowym pojęciom o biegu zarówno takim na krótki dystans jak i na dłuższy. Dawał się jedynie porównać do biegu z przeszkodami. Biegnący bowiem podskakiwał jak żaba omijając nago i boso gęsto posadzone krzewy poliantów. Biegnąc usłyszał głos dziecka dochodzący z tarasu sąsiedniego domu: – Mamo, mamo, golas goni. Usłyszał też odpowiedź matki dochodzącą z wnętrza: – Chciałeś chyba synku powiedzieć „gołąb goni”, ale nie mówi się „goni”, tylko „lata”. Dziecko może trzyletnie, radosne i żywo zainteresowane otaczającym go światem, pracowicie upychało do buzi płatki śniadaniowe, pogodzone z tym, że nie zawsze udaje mu się zrozumieć mowę starszych. Tymczasem biegnący dopadł już krzaków migdałowca, i chroniąc się za nim narzekał. Cholera, co za pechowy dzień. Gdyby mnie ktoś zobaczył takiego goniącego z gołym tyłkiem po ogrodzie, to już po mojej karierze. Jaki to ze mnie niby prokurator, raczej nudysta czy gołodupiec, zresztą na jedno wychodzi. A przecież chciałem tylko podnieść gazetę. Nagi, bo szedłem wziąć prysznic. A w domu byłem sam. Na pokuszenie rzucił ktoś tę gazetę… Tak narzekając poderwał się znowu do czynu, raz zasłaniając tył, raz przód, w zależności od potrzeby. Sprawdzał okna, ale wszystkie okazały się być dokładnie zamknięte. Nie pozostawało mu więc nic innego jak wrócić na front i usiąść w wiklinowym fotelu, czekając na jakieś wybawienie. Ale musiał 34 przebiec jeszcze obok rezolutnego malca, a biegnąc wypadałoby teraz zasłonić sobie grzeszny przód przed przechodniami z ulicy, wystawiając na pokaz goły tyłek. Już właściwie mijał wesołego malca, kiedy usłyszał jego chichot, a potem jego okrzyk: – Mamo, mamo, znowu leci i ma napis na tyłku. I wtedy przypomniał sobie, że to on w czasach radosnej i gniewnej młodości, zapowiedział swojemu rywalowi, zresztą przy wielu świadkach, że w razie przegranej każe sobie jego nazwisko wytatuować na dupie. Przegrał, a że była to sprawa honoru, nosi odtąd ten ozdobny napis na tyłku. Okrzyk dziecka tym razem wywabił mamusię na taras, która stojąc obok malucha, penetrowała wzrokiem otoczenie nic nie widząc, bo rzekomy gołąb siedział już w fotelu na onym napisie, zasłonięty z trzech stron wiklinową plecionką, a z przodu zakryty gazetą. Dla lepszego kamuflażu fikał owłosionymi nogami, niby że to jego taki ranny kaprys, boso i prawie goło czytać sobie poranną gazetę, przy okazji gimnastykując się. Nagle podjechał pod jego dom samochód. Wysiadła z niego młoda kobieta, podeszła może trzy kroki i powiedziała: – Bardzo pana przepraszam, ale zapomniałam oddać panu drugi komplet kluczy, proszę niech pan łapie. Udało się, złapał i wynagrodził przybyłą szerokim uśmiechem, takim od ucha do ucha. No i już po kłopocie, pomyślał. Potem zgięty w pół z fotelem jakby na stałe przyklejonym do jego siedzenia, małymi kroczkami posuwał się w stronę domu. Wtedy dopiero zobaczył, że przecież świeci słońce, a i dzień zapowiada się taki piękny. 35 36 Kalina Gruca (ur. 07.08.1992 r.) uczennica III klasy Gimnazjum w Toporzysku. Zadebiutowała 2002 roku na łamach „Dziennika Polskiego”. Jej utwory drukowała również „Gazeta Krakowska”, „Ziemia Suska”, „Pióro wyobraźni”. Laureatka wielu konkursów poetyckich między innymi: Konkurs „Podbabiogórskie opowieści” w Suchej Beskidzkiej, oraz konkursu MOK w Rabce „Serduszkowy Wiersz”, bielskiej „Lipy” w 2003 roku, XII Konkursu Poetyckiego im Janusza Korczaka w Płocku, XII Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Marii Konopnickiej w Międzyrzecu Podlaskim, XII Tarnogórskiego Konkursu Poetyckiego pod patronatem ks. Jana Twardowskiego itp. Utwory Kaliny Gruca zostały zamieszczone w almanachu „Gniewińskie Pióro 2006”, „Triada 2007”, „Twój i mój świat”, „Proszę cię życie zaczekaj” , „Słowo, które jest milczeniem”, „Cząstka świata”. K alina Gruca , Toporzysko 37 Basketball Do boju!!! – szeptają krzyki kibiców Do boju!!! – wystukuje rytmiczny tupot piłki rozbiegający się po sali manewr wyprzedzania, zwód, armatni strzał… pudło Słychać zasapane mięśnie, wyeksploatowane siły, krzykliwe piski butów komentatorskie pogaduchy Już słychać echo zwycięstwa Strzał… piłka tańczy poloneza na obręczy I w podskokach wpada… w odległą od kosza przestrzeń Wycofanie, kapitulacja Rozpaczliwy świst gwizdka… 38 Aforyzmy *** Ojczyzna to miejsce, gdzie się wszystko zaczyna, ale nie zawsze kończy *** Emigrant jest jak mityczny Anteusz, bez ojczystej ziemi traci swoją moc *** Nie każde drzwi można otworzyć z dwóch stron *** Uchodźca jest jak dziecko oderwane od piersi matki 39 Dramat u dentysty Czekam w kolejce do stomatologa, ogarnia mnie zmęczenie i coraz większe znużenie. Po czym słyszę moje nazwisko i czuje zdumienie, doznaje uczucia jakby wyrwanego ze snu dziecka. Idąc, serce bucha mi bardzo żwawo, a zęby przedtrzonowe jakby przewidywały niechybną,śmierć, okazują to coraz większym cierpieniem. Otwieram drzwi, połykając niesmaczną ślinę, rozglądam się po gabinecie i doznaję uczucia niepokoju. Pani doktor prosi mnie na fotel. Moje nogi robią się jak z waty, ale unikając wstydu idę w jego kierunku. Siedząc opanowuje mnie przedsmak bólu, czuję nieogarniony strach. Z przerażeniem otwieram jamę ustną. Stomatolog rozgląda się po niej i oznajmuje, że za chwilę stracę jednego z siekaczy, opanowuje mnie lęk. Umysł zadaje pytanie, jak będę wyglądać bez zęba z samego przodu. Po czym dentystka mówi: - Prima Aprilis! I od razu oddycham spokojnie i uspokajam myśli, ogarnia mnie poczucie radości, która za chwilę zniknie. Następnie dowiaduje się, że mam próchnicę zęba mądrości. - W duszy mówię sobie: Cóż, tak chce przeznaczenie. Stomatolog zaczyna pryskać czymś w buzi, czuję wewnętrzny niesmak. Moje kubki smakowe są podenerwowane, zaś ślinianki ze strachu wydzielają coraz większe ilości śliny. Po czym widzę wielką strzykawkę, która za chwilę wbije swoje kły w dziąsło. Automatycznie mocno ściskam drżące pięści i ‑czuję opanowujący mnie lęk i zwątpienie, że wyjdę cało. Igła wkuwa się w dziąsło, w myślach rodzi się nienawiść do gabinetu stomatologicznego. Po czym doznaję krótkotrwałą ulgę przeplataną beznadzieją. Po wyciągnięciu z ust zużytej igły, czuję jak wydzielina ze strzykawki terroryzuje nerwy i skłania je do posłuszeństwa. W przeciągu 10 minut cały prawy policzek wraz ze skrawkiem języka - zdrętwiał i z każdą chwilą pogrążam się w uczuciu rozpaczy. Wiem, że pani stomatolog niedługo użyje okrutnych, bezlitosnych wierteł. Nadszedł ten moment. Kobieta wkłada mi do ust waciki, po czym słyszę dźwięk włączonego wiertła. Po kolei każdą komórkę, każdy atom mojego ciała opanowuje nieograniczony strach z domieszką 40 goryczy. Przerażenie i niepokój coraz bardziej się uwidacznia. Następnie dentystka wkłada mi do ust owe brzęczące urządzenie, lecz nagle ucicha, czuję zdziwienie. Okazuje się, że wyłączono prąd elektryczny. W duszy cieszę się i dziękuję Bogu za ten cud, ale niestety moje modlitwy były daremne – gabinet dentystyczny posiada awaryjne zasilanie i znów ogarnia mnie zrezygnowanie i poczucie śledzącego mnie pecha. Kolejny raz słyszę okropny dźwięk wiertła, które przebija szkliwo zęba. Cierpienie i ból towarzyszy mi przez cały zabieg. Po czym z nieokreśloną miną wychodzę z gabinetu. Kolejnego dnia rano budzę się z plombą na poduszce. Wówczas wulkan gniewu wybucha, gdyż wizyta u stomatologa jest do powtórki. 41 Niespodziewana kartkówka Idę do szkoły. Mimo paskudnej pogody na mojej twarzy widnieje uśmiech, rozkwitający z każdą chwilą. Moja radość i szczęście dziś nie ma granic, gdyż z powodu wycieczki na Babią Górę klasy VI a – nie będzie dzisiaj fizyki. Ten przedmiot zawsze wzbudzał we mnie lęk i strach o moją końcoworoczną średnią. Dlatego czuję się jak w siódmym niebie. Niestety po chwili schodzę na ziemię. Okazuje się, że z powodu nieustannie padającego siarczystego deszczu – odwołano górską wycieczkę, a lekcja jednak się odbędzie. W reakcji na to mój uśmiech zwiędł, opanowało mnie zaniepokojenie i melancholia, gdyż moja wiedza na temat II zasady dynamiki Newtona była nikła. Moje myśli panikują smutek wdziera się we wszystkie rozdziały mego umysłu. Na szczęście jestem wyposażona w nadzieję i w zdrowy rozsądek, który mówi mi, że mam tylko 32% szansy, że mnie spyta. Rozpoczyna się lekcja. Wzdycham z ulgą, gdy okazuje się, że dziś nauczycielka nie woła do tablicy. Hura - pytania nie będzie! Nagle owa kobieta mówi: - Wyciągamy karteczki. Wraz z tymi słowami pogrążam się w rozpaczy, dopada mnie smutek i czuję, że ta niemiła niespodzianka zakończy się tragicznie. Próbuję coś napisać, ale mój długopis się wypisał. Biorę następny, ale on też odmówił mi posłuszeństwa. Pogrążam się w coraz to większym gniewie na własną bezsilność. Chaotyczne myśli próbują nieudolnie wydukać, coś na kartce słabo zatemperowanym ołówkiem. Czuję nienawiść do niutonowskich zasad dynamiki, które gnębią mnie na tej kartkówce. Na skraju smutku zaczynam się modlić do Boga. Po czym przypomniałam sobie, że na dnie piórnika jest jeszcze działające pióro. Wyciągam go i próbuję coś napisać, ale wszystkie myśli z odpowiedziami wyparowały. Bezskutecznie próbuję ściągnąć od sąsiadki, niestety utrudnia mi to fakt, iż siedzę w pierwszej ławce. Nauczycielka zbiera już kartki i nagle w głowie słyszę odpowiedzi na wszystkie pytania. Niestety moja kartkówka jest już na biurku pedagoga. Po czym słyszę dzwo- 42 nek, ale nie jest to dźwięk, który kończy i rozpoczyna lekcję, lecz mój budzik. A wszystko to – to tylko sen, a raczej koszmar. Ogarnia mnie ulga i poczucie miłego rozczarowania. Tym razem nie żałuję, że właśnie budzę się z objęć Orfeusza. Jawny Wywiad Świat naszpikowany podsłuchami Boga opanowany przez anielskich agentów do spraw specjalnych przemycają codziennie informacje do Bożej centrali przeprowadzają tajne akcje, operacje tyle śladów ingerencji tyle odcisków a my nadal głusi, bez reakcji… Abstrakcje Bazgroły, kulawy artyzm, absurdalne bezguście autor – malarz bez beretu a tam - gdzieś za kreską obok koślawego nosa schowało się ukryte znaczenie 43 Uśmiechnij się Uśmiechnij się, uśmiechnij się do mnie proszę ja będę wdzięczna - rozwinę dywan słów, szepnę garstkę banałów, wypije łyk kawy choć nigdy nie pije, będziemy mówić milczeniem, patrzeć dziwnym spojrzeniem ty odejdziesz, ja odejdę i będziemy kochać się podświadomie… Marzenia Marzenia lubią być głaskane, czesane grzebykiem troski, lubią spacerować u nogi machając ogonem, lubią spodnie listonosza lubią być do szaleństwa niemożliwe, dokarmiane nadzieją przerastają domy i góry a potem zbyt duże, niegustowne i takie jakieś nie kieszonkowe a przecież bez nich świat jest taki poważny, rzeczywisty do znudzenia nie magiczny 44 Pod batutą miłości Posłuchaj, posłuchaj jak gra filharmonia miłości, jak po nutach biegają namiętności Posłuchaj jak los pląsa po klawiszach mojego życia wystukując repertuar każdej chwili Posłuchaj jak burzą się dźwięki pożądania, brzdęki zaufania Posłuchaj i najlepiej do końca życia pozostań melomanem Bez natchnienia Za kratami chciejstwa i niemożności męczy się poeta, katusze przeżywa Przykuty do pustej kartki z kulą u nogi, że już nie potrafi Myśli przeżuwa, w słowach grymasi, kapryśnie przebiera na plecach bruzdy od batów smutku i cóż powiedzieć - ryzyko zawodowe 45 Geometria życia Moja linia życia to okrąg - wciąż kołuje wokół NIEGO, Na okrągło tylko ON Czasami - zakreślam cyrklem radości uśmiech na JEGO twarzy, ale wciąż pomiędzy nami zazdrosny promień niczym wskazówka dzieląca godzinę od bezczasu… Wciąż krążę… czasami - idę na skróty przez cięciwę przeznaczenia - wtedy jestem bliżej a czasami - pełno we mnie wątpliwości jestem taka skołowana chyba tylko liczba Pi jest stała Nadal zataczam kręgi beznadziei a czasami wypadam kompletnie poza orbitę 46 Instrukcja obsługi Opróżnij umysł, ewakuuj wszystkie zbędności, pozostaw tylko głuchą nicość Zapanuj nad myślami gdy chcesz żeby tańczyły niech tańczą żeby milkły niech milkną Wpojona w bezmyślność w bezkształtnej pustocie szukaj siebie, zagubionego -janie zniwecz swojej władzy...władzy nad własnym umysłem - naucz się z niej korzystać PRL Brzuchate teczki, sznur ludzi przed spożywczym, mięsiste kartki, zakłamane milczenie i prawda zakneblowana, patrole i polityczne swawole Cisza!!! Kable zostały podpięte 47 48 Urodzony w roku 1949 w Katowicach. W młodych latach permanentnie migał się od lekcji gry na fortepianie, za to na tajnych spotkaniach z kolegami przeprowadzał – czasami kontrolowane – eksperymenty chemiczne i pirotechniczne. Wysłany za namową rodziny do szkoły o profilu chemicznym uczył się tylko chemii olewając przedmioty humanistyczne. Maturę zdał. Ponieważ twierdzono, że jest wątły i słabego zdrowia, więc nie nadaje się do pracy z trującą chemii i postanowiono wybrać coś pośredniego. Kierunek z dużą ilością chemii i do tego zdrowy. Wybór padł na farmację. Od 1976 roku mieszka w Nowym Targu. Pierwsze wiersze, za namową znanego poety podhalańskiego dr Romana Dziobonia napisał w 2003 roku. Laureat nagród na ogólnopolskich, międzynarodowych i lokalnych konkursach poetyckich. Pisze językiem literackim, ale wraca czasami do gwary śląskiej i tematyki związanej ze Śląskiem. Wiersze drukowano w almanachach, zbiorach poetyckich, w czasopismach aptekarskich i lokalnych. We wrześniu 2007 roku ukazał się tomik poezji „Daj mi talent” wydany w Poznaniu przez Wydawnictwo Kontekst. Zastanawia się, dlaczego w jego podejściu do literatury zaszło tyle zmian. Od młodości, gdzie każda lektura szkolna była katorgą, po dzień dzisiejszy, kiedy jak łakomczuch pożera poezję. Może to sprawka lat i siwych włosów, a może zemsta Euterpe, która swoimi piszczałkami skarciła siwą głowę za błędy młodych lat? K rzysztof Kokot , Nowy Targ 49 Johnnie Walker Moją ziemią obiecaną Żyję codziennie Bez znieczulenia Z najwyższego piętra tęsknoty wyglądają... konie na Rajsztagu baśnie o Diablaku znad Bobrova ciepłe słońce i święty Jan na rozstaju dróg... w Jabłonce. Skrzypią duszy wrota Szparą się wciskają Wspomnienia budzone Na pasie nostalgii po highwayu gnają... Wyrtla karminy zgaszone strofy Emila uśpione odgłosy drwala z przełęczy wnuk z babcią pod kapliczką... klęczy. Drzewo grom rozpłatał Zajęczały marzenia Orawskiego Johnnie Walkera. 50 Chore anioły górską kaplicę odwiedzają chore anioły przylatują na strzępach skrzydeł zmizerniałe harówą wśród ludzi sińce skrapiają wodą święconą zwichnięte świętości okładają pajęczyną znad kropielnicy modlą się o rychły powrót do nieba posłańcy mocarstwa z zaświatów tu między nami nie mają łatwego życia czasem żałują że są nieśmiertelnymi Sen Śniła mi się mama dobra i piękna, choć nigdy jej nie widziałem przytulała, całowała na spacerze jedliśmy lody pili oranżadę, czerwoną jak serce, które namalowałem na Dzień Matki. Czekam na nią, przyjdzie... może jutro? Chociaż we śnie. 51 Samotność W oknie... za szybą bez blasku portret starego człowieka na bladych policzkach łzy wysuszył czas oczy chore nadzieją niespełnioną wypatrują daremnie odrobiny serca jałowe życie jarzębiny na nić nawleka – tajemnica bolesna. Trzasnęły drzwi, kroki nie zabrzmiały to tylko wiatr w siwiej głowie gra nastrojami ostatnie akordy życia. 52 Zwyczajnie Miło jest spotykać Staruszka na ławce, Słyszeć śmiechy dziecięce, Podziwiać latawce. Dłoń przyjazną wyciągać, Kłaniać się znajomym, Kwiatem się zachwycić, I niebem nad domem. Mrozik poczuć w zimie, Latem wygrzać kości, Mieć nadzieję i marzyć, Nie gromadzić złości. Robić rzeczy zwyczajne, Może nie wierzycie? Zawsze być dobrej myśli, Ot, sposób na życie. 53 Asanka Znów jestem... przygnany kanikułą stukotem serca na popradzkim moście przybyłem do mojej Asanki staroświeckiej, wstydliwej nie każdemu odsłaniającej wdzięki podcieni domostw przycupniętych na grzędach Rynku kocich łbów zasłuchanych w spiżowe forte dzwonów grających dwunastu królom Izraela raptem cisza naga przesypuje się w klepsydrze stukot kopyt odległy niespieszny szmerem cudownej wody odpływają obrazy zmyte czasem niepohamowanym. 54 Na dachu Orawy Krajobraz utknął w zapomnieniu, Zakurzonym traktem wóz toczy, Zmęczone obręcze kół. Wiatr piano w lipowym kwieciu, Improwizuje marsz powitalny. Płot w niedbałym szeregu, Salutuje do garnków obitych. Daremnie furtka otwarta wita Dzwon niemy oczekuje gości Sielski spokój na dachu Orawy. Czas zwolnił, uległ urokowi Bukietów, oprawionych w złoto. Bywało, że opłotkami przemknął, Stareńki turysta z obłoków. Babie lato Uporał się ranek ze szronem na trawie, Słońce wzeszło wolno nad Krowiarki prawie, Odbił ślad jesieni turysta na błocie, Buki rudo przybrane, smutniejsze paprocie. Wichry gonią po halach kierdel mgieł leniwy, Widok jakby z marzeń, jakby pół prawdziwy, Długo patrzę z góry ku polom Orawy, Czas schodzić w doliny, zakończyć wyprawy. Jeszcze mi nie w porę depresja, szaruga, Szerszeń buczy w trawie, jesień będzie długa? Fruną nici pajęcze, stąd pogodę wróżę, Babie lato nadchodzi – tu – ku Babiej Górze. 55 Wygrałeś? Ciągle w szrankach, Codzienna gonitwa, Wierni starożytnym, wołamy: Citius, altius, fortius! Wygrałeś, pokonałeś, jesteś Na szczycie... Sam. Rozczarowany Symbol naszego czasu. Powrót świtem zamiast modłów muezina obudził mnie dotyk słowiańskiej Bereniki wróciłem... w studniach jej oczu świeciły gwiazdy warkocz rozmył się w odchodzącym mroku nowe słowa do muzyki deszczu pisała jutrzenka 56 Dryf Dryfuję… spychany namiętnymi pasatami daremnie sekstans sumienia wzniosłe cele wybiera bezwolny ster w prądach uczuć się gubi rafy i mielizny codzienności korab duszy unicestwią, a może doprowadzą kursem nadziei do cichej przystani twych dłoni zarzucę kotwicę w przyjaznej oczu głębinie czas żagle opuści zostanę na dłużej 57 Słomkowy kapelusz Do altany wchodzi noc, Nagie ciało mrokiem okrywa, Zanim przez bluszcze zaglądnie Księżyc, okiem rozpustnika. Lico rumieńcem płonące, Sen skrzydłami muska, a ty Niewinne obietnice kryjesz, Pod słomkowym kapeluszem. Gotów odpędzić demony, Łowię twój oddech cichy, Czekam, aż świt żądzami, Wrota jutrzence otworzy. 58 Pocztówki Ciepłe mury Dubrownika, Lawenda, tymianek, Wieczorną porą królują. Granatowe winne grona Twych oczu, marzeniami Dłonie w kosz splecione. Słońce w Italii się topi! Jaskółka swoje pieśni, Z północy przynosi. Orzechy i wino, Łzy rozstań osładzają. Czekaj mnie cierpliwie, Świątynio Wang, sudecka, W złotej jesieni pogrążona. Za oknem szaruga płacze, Paciorkami deszczu. Lipowy napar łudzi, Ciepłem letniego zmierzchu, Pocztówki rozrzucone. Pamięć tli się w kominku, Jak morska latarnia mruga. 59 60 Mam 17 lat i chodzę do I klasy liceum. Własne teksty zaczęłam pisać w wieku 12 lat. Może trudno w to będzie uwierzyć, ale moją twórczość zawdzięczam kotu. On był pierwszym tematem moich wierszy i opowiadań… Z czasem zaczęłam pisać coraz poważniejsze teksty. W podstawówce, chociaż klasa była liczna, najczęściej to właśnie ja recytowałam wiersze przy tablicy i w różnych innych okolicznościach. Co prawda wtedy jeszcze nie pisałam własnych, może po prostu nie wiedziałam, że potrafię. Ale byłam chwalona za dobrą dykcję. Gdy miałam 13 lat, opublikowano moje wiersze w gazecie, recytowałam też własny wiersz w Łódzkim Domu Kultury. Bardzo bym chciała studiować filologię polską i myślę o tym całkiem poważnie. Wierzę, że mi się to uda, m.in. dzięki pomocy mojej Cioci – polonistki, której bardzo dużo zawdzięczam i chcę pójść w jej ślady. M ałgorzata K ranc , Bukowina Tatrzańska 61 Załamana Najsmutniejsza ze smutnych, Bez nadziei, bez gwiazd. Pogrążona w rozpaczy, wrogo nastawiona do świata. Obojętna dla ludzi, pozbawiona wszelkich szans. Nieszczęśliwa tak bardzo, nieprzyjemna jak wiatr. Łza nadziei Łza nadziei odeszła, Utopiła się w morzu łez, Łzy szczęścia ją zabrały, Które do mnie nie chciały przyjść, Łza nadziei zniknęła, nie ma ze mną jej, Została tylko ta jedna, łza bólu – królowa łez. 62 Droga bez celu Idę ulicą, idę spokojną, Nie widzę nic, nie słyszę, Idę powoli, idę pomału, Serce mnie pyta, O drogę mnie pyta. Nie pytaj me miłe, Nie pytaj, nie powiem, Ja sama nie wiem, Ja się nie dowiem, Ja idę do przodu, Ja idę bez celu. Utopiona w smutku Widziałam w tle jak smutek wyrasta z ziemi, jak kwiat, Słyszałam jak krzyczał, jak bał się radości, Czułam, że chce mnie zabrać ze sobą na zawsze. Utopiona w smutku i rozpaczy, Utopiona, choć radość tuż obok. 63 Wiersz – ktoś czy coś? Wiersz – kilka słów na kartce, niby nie wiele, A jednak, przyjaciel, powiernik. Wiersz – źródło zaufania, on nigdy nie zdradzi twojej tajemnicy. Wiersz – całe życie pod przykrywką, pod którą nikt się nie dostanie. Wiersz – on zawsze cię wysłucha, gdy inni nie mają czasu. Zbieg okoliczności Czy to nie podejrzane? Może i podejrzane, może wydaje się fałszywe, Może pomyślą, że dla własnej korzyści bawię się człowiekiem żywym, Może i pomyślą, Niech myślą, jeśli nie potrafią inaczej, Jeśli nie wierzą, że moje serce jest czyste, Że to zwykły przypadek. Niech krzyczą, Niech plują, Niech błotem obrzucają, Niech gardzą mną, Jeśli myślą, że zakpiłam sobie z uczucia, Że do szpiku kości jestem zepsuta, Że moje słowa z sercem nie mają powiązania. Niech w to wierzą, jeśli nie potrafią inaczej, Niech wierzą w te kłamstwa, jeśli wierzyć muszą. Skrzywdzą mnie, Zranią mnie, Lecz trudno, 64 Sumienie mam czyste, Nie boję się prawdy, Kłamstwem się brzydzę, Nie wierzcie, jeśli nie chcecie, A jeśli wierzycie w potęgę mojego słowa, Jeśli słyszycie głos mojego serca, Dobrocią jesteście przepełnieni, Nagroda na was czeka, Lecz nie ode mnie, Nie od zwykłego człowieka. Wewnątrz Głos mojego serca słyszą tylko nieliczni, Uczucie skrywane w środku może nigdy nie wyjdzie na jaw, Moje codzienne odczucia są tylko moimi, Moje życie jest życiem zwykłego człowieka, Moją przyjaciółką jest prawda, na niej zawsze polegam. 65 Życie człowieka Życie człowieka jest najtrudniejsze z życia wszystkich istot, on jeden nie ma wyznaczonego miejsca, sam musi decydować o sobie. Od niego zależy czy pójdzie za dobrem czy złem, czy wzbije się do góry, czy spadnie na samo dno. Każdy z nas ma prawo kierować swoim życiem, a gdy zrobi źle musi ponieść tego konsekwencje i nie obwiniać nikogo, bo my sami jesteśmy winni swoich błędów. Czy na świecie będzie zło czy nie – to zależy tylko od ludzi, bo zło jest przymiotem charakterystycznym tylko dla człowieka, bo żadne inne stworzenie nie czyni dla własnej satysfakcji zła. Miliardy ludzi zamieszkuje kulę ziemską, gnając nieustannie, miażdżąc się nawzajem. Każdy jest zajęty sam sobą, pilnuje tylko własnych spraw. Coraz częściej zapominamy o bliźnim, o jego potrzebach, o tym, że jedno zwykłe słowo może sprawić mu wiele radości. Nasze zachowanie często jest chore, tak chore, że aż śmieszne. Biegniemy w popłochu nie wiadomo gdzie i po co, jak jakieś dzikie szczury w poszukiwaniu pożywienia, kto pierwszy ten lepszy, a kto ostatni niech umiera. Czy naprawdę tak musi być? Czy naprawdę musimy zachowywać się jak zwierzęta? Zaraz, zaraz, żeby ktoś nie pomyślał, że zwierzęta są bezwartościowe, bo to nie prawda, one są bardzo mądre, ale w przeciwieństwie do ludzi nie mają duszy. Zwierzęta nie wiedzą, co to jest sumienie, a mimo to nigdy nie sprawi im przyjemności zabijanie się nawzajem. One robią to, żeby przetrwać, ale one mogą, one są do tego stworzone, ale nie my, my nie mamy do tego prawa. Przecież my nie żyjemy tylko po to żeby żyć, tylko po to żeby robić coś pożytecznego, dla siebie i dla innych. Człowiek powinien żyć tak jest mu przeznaczone, a każdemu człowiekowi przeznaczone jest pomagać innym, zaprzyjaźniać się, nie ograniczać swojej uwagi wyłącznie do czubka własnego nosa. Zostaliśmy wyróżnieni i to bardzo, bo tylko człowiek z istot śmiertelnych może spełniać tak rozmaite funkcje. Człowiek jest najdoskonalszym dziełem Stwórcy, powinien dawać przykład, a często nie daje. Zapomina kim jest, naśladując dzikie bestie. Czy nie lepiej żyć sprawiedliwie? W przyjaźni z innymi? Z celem na przyszłość? Czy nie lepiej wybrać dobro? 66 Kraina Nadzieja Nigdy nie zapomnę tego dnia, gdy wyszłam na spacer, inny niż wszystkie. Była to niezwykle ważna wędrówka, droga do krainy o nazwie Nadzieja. Znajdowały się tam dwie strome góry, jedna biała, druga czarna. Kraina, miasteczko, każdy nazywał to inaczej, każdy, kto o niej wiedział, czyli mało kto. Góra o kolorze czarnym symbolizowała zło i nieszczęście, o białym dobro i radość. Stąd właśnie wzięła się nazwa krainy Nadzieja. Ci co do niej szli mieli nadzieje, że odtworzą się przed nimi drzwi białej góry, byli też tacy, których pochłonęła ta zła góra, czarna. To wszystko zależy od charakteru, źli idą do czarnej, dobrzy do białej, a tacy pół na pół – oni właśnie rzadko tam trafiają, ale od każdej reguły są wyjątki. A ja? Do której grupy ja się zaliczam? Może właśnie do tych przeciętnych, więc ja jestem tym wyjątkiem. Nie miałam konkretnego celu, wiedziałam, że nie przyjmie mnie żadna z tych gór, ja po prostu chciałam zobaczyć jak tam jest i jak można tam dojść. Nie miałam wskazówek, nigdzie na mapie nie było miasteczka Nadzieja, trzeba było iść pieszo, pojęcia nie mając w którym kierunku. Jedyną podpowiedzią było moje serce, ono miało mnie zaprowadzić w to niesamowite miejsce. Moja wędrówka przypominała bajkę, cały czas spotykałam jakieś zwierzęta. Raz owce, a raz wilki, lwy i zające, w końcu zobaczyłam anioła i diabła. Zastanawiałam się, co to wszystko mogło znaczyć, dobre stworzenia i złe, tak samo jak te góry, ale przecież one były tylko dla ludzi, zwierzęta nie miały wstępu do Nadziei. W pewnym momencie nasunęła mi się myśl, że one chcą do czegoś przekonać ludzi. Były dwie drużyny: anioła, w której byli zając i owca, oraz diabła do niej należały wilk i lew. Anioł prowadził do białej góry, a diabeł do czarnej. Bez zastanowienia poszłam za aniołem. Widziałam kwiaty, słońce, tęczę. Było właśnie tak jak sobie wyobrażałam drogę do Nadziei. Nagle na mojej drodze stanął diabeł, widziałam czarne tło, ogień, stado wilków, bałam się. Po chwili to straszne zjawisko zniknęło i ujrzałam dwie góry. Właśnie zaszłam do krainy Nadziei. Patrzyłam szeroko otwartymi oczami, lecz to jeszcze nie był mój czas, nie miałam wstępu 67 do żadnej z nich, ale już wiem jak wygląda Nadzieja i nadal ją mam, wierzę, że gdy będzie mój czas to biała góra otworzy dla mnie swoje drzwi. 68 Jawa czy sen? Było ciemno, czyli normalnie jak na godzinę dwudziestą drugą. Ciemno to nic, ale było też zimno, przerażająco zimno. Jakoś tego dnia nie chciało mi się siedzieć w domu. To po co miałam w nim siedzieć? Tym bardziej, że mój wewnętrzny głos mówił mi, że tej nocy stanie się coś niezwykłego. Jak się ma to stać, to niech się stanie, ale czy ja muszę być tego świadkiem? Widocznie tak. Ubrałam się najcieplej jak tylko mogłam, oczywiście założyłam wełniane rękawiczki i czapkę, bo to podstawa. Już chciałam wychodzić z domu, ale przypomniało mi się, że nie mam latarki, a co ja zobaczę bez latarki? Szłam wolnym krokiem, nie bałam się, było nadzwyczaj bezpiecznie. Śnieg skrzypiał pod butami, policzki miałam czerwone od mrozu, nie przejmowałam się, wiedziałam bowiem, że idę po coś cennego, mimo, że nie wiedziałam, po co. Poświeciłam latarką na drogę i zobaczyłam małe kamyczki, jeden za drugim. Pomyślałam, że to jakiś szlak i szłam wzdłuż nich. Każdy kolejny kamyczek był większy, coraz większy. Gdy nagle skończyły się kamyczki zobaczyłam jakieś szczebelki i zaczęłam po nich wchodzić, byłam coraz wyżej, każdy był coraz bardziej stromy, ale dałam sobie radę, w końcu byłam na samym szczycie. Na szczycie? Czy dwieście czterdzieści dziewiąty stopień to może być szczyt? Niby wysoko, ale ciągle czegoś mi brakowało, tego jednego szczebelka, o ten jeden za mało. I tu dopiero zaczynają się schody, bo pokonać ten jeden szczebelek było znacznie trudniej niż tamtych dwieście czterdzieści dziewięć. Nie wiedziałam, co zrobić, ale ujrzałam tabliczkę, ona pokazywała mi drogę. W powietrzu wisiała lina zrobiona z małych kamyczków, a ja miałam po niej przejść. To było bardzo trudne, ale skoro ona była tam specjalnie dla mnie to nie miałam innego wyjścia, przecież nie mogłam po prostu od tak sobie zejść na dół. O nie, zaszłam już tak daleko, to zajdę jeszcze dalej. Zawisłam na tej linie i zaczęłam przesuwać się powolutku do przodu, była to żmudna droga, ale przebyłam ją. Ręce miałam poharatane, ale w ogóle nie zwracałam na to uwagi, byłam już coraz bliżej celu, ale ciągle mi czegoś brakowało, ciągle był to jesz- 69 cze ten dwieście czterdzieści dziewiąty szczebelek. Stałam właśnie na cienkim patyczku, a na nim była strzałka, miałam wspiąć się do góry po lichych gałązkach. Zrobiłam to i nagle zaświeciło słońce. Była właśnie siódma rano, zrobiło się wyjątkowo ciepło, a ja nie stałam już na żadnym cienkim patyczku, na żadnym kamyczku, tylko na wielkim stopniu. To był właśnie szczyt, cieszyłam się, że udało mi się wspiąć tak wysoko. Gdy spojrzałam na dół przeraziłam się. Strome pagórki, linki, pułapki, z każdej strony coś czyhało, bałam się, że spadnę, ale nie mogłam tam przecież pozostać, byłam całkiem sama. Wiedziałam, że muszę powoli zacząć schodzić. Próbowałam się uspokoić, jakaś siła ciągnęła mnie na ten szczyt, więc chyba nie po to żebym z niego spadła. Może to był jakiś szczególny znak? Złapałam głęboki oddech i zaczęłam schodzić. Potknęłam się na kamieniu, upadłam, zadrapałam sobie kolano, trysnęła krew. Ból był naprawdę silny, ale nie płakałam, zagryzłam wargę i poszłam dalej. Nie było mi łatwo, czekały na mnie kolejne pułapki, jedna po drugiej. Stało jakieś duże, dziwne drzewo z ostrymi gałęziami, drapały mnie po twarzy, byłam opanowana i nie zwracałam na to szczególnej uwagi. Pokonywałam przeszkody z dumnie podniesioną głową. Po tej męczącej drodze wreszcie zobaczyłam płaski teren, byłam już całkowicie spokojna. Marzyłam o tym, żeby być już wreszcie w domu, lecz nagle znów pojawiły się schody prowadzące na szczyt. Stałam na ziemi i uświadomiłam sobie, że właśnie tak wygląda życie. Człowiek się wspina, potem spada, idzie po prostym i znowu się wspina. Nasze życie to wieczna wspinaczka, ale najważniejsze to być konsekwentnym i dążyć do celu, wtedy każdy sukces będzie wyjątkowy, a porażka nie będzie straszna. 70 Czas – miara życia Życie jest jak sznur – ciągnie się, a sznur jest jak czas – ma początek i koniec. Każdy ma swoja gwiazdę, tak samo pozytywną, bo przecież nikt nie urodził się pod „czarną gwiazdą”. Naprawdę nikt. Są szczęśliwi i smutni, są tacy, którzy nigdy nie zaznali szczęścia, są też tacy, którzy nie potrafią z niego skorzystać, ale każda gwiazda jest szczęśliwa. To my dodajemy do niej czarne kropeczki, które przemieniają się w ogromną plamę, czarną plamę. To my niszczymy życie, nawet gdy myślimy, że robimy dobrze. Życie nasze jest wypełnione czasem, gdy się rodzimy zaczyna się pierwsza sekunda, a gdy umieramy kończy się ostatnia. Nasza wędrówka pomiędzy tymi sekundami to jeden wielki krok, który składa się z miliardów małych kroczków. Gdy po raz pierwszy otwieramy oczy dostajemy gwiazdę, czystą jak łza, niewinną jak biel i drogocenną jak brylant, jednym słowem wyjątkową. Dostajemy również mapę, która pokazuje nam gdzie mamy iść, w którym miejscu poszczególna rzecz się znajduje. Nie zawsze jednak kierujemy się zgodnie z jej wskazówkami, nie wiadomo dlaczego. Może nie potrafimy, może nie chcemy... Wtedy do tej krystalicznej gwiazdy dochodzą kropeczki, jedna po drugiej. Wędrujemy nieustannie szukając szczęścia często omijając je, choć ono jest na wyciągnięcie ręki, szukamy sprawiedliwości, często ulegając niesprawiedliwości, która podaje się za sprawiedliwość. Biegniemy by spotkać się z dobrem, a na naszej drodze staje zło i zabiera nas na spacer. Szukamy osoby takiej prawdziwej, z krwi i kości, która ma serce nieskazitelnie dobre. Osoby, która oprócz serca ma duszę i rozum. Serce i rozum – te dwa czynniki, które często nie idą ze sobą w parze, nie wiadomo dlaczego, bo przecież człowiek, który ma serce powinien mieć rozum, a gdy ma rozum powinien mieć serce. Wędrujemy często nie znajdując nic, czekamy, nie wiedząc na co. My niczego nie mamy, tylko czas, który dobiega końca, gwiazdę, która nabiera plam i mapę, z której nie umiemy skorzystać. Wszechświat jest wieczny, tu i teraz. My przemijamy, na nasze życie składa się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. O przeszłości wiemy z pamięci, teraźniejszość czujemy, a przyszłość planujemy. Ale tym głównym 71 celem, najważniejszym zapewne dla każdego jest usunąć plamy z gwiazdy. To wcale nie jest trudne – wystarczy sięgnąć po mapę, każdy ma ją w swoim sercu, trzeba po prostu chcieć je otworzyć. Im szybciej to zrobimy, tym lepiej, bo czas ucieka, a gwiazda czernieje. 72 W krainie niebieskiej Dzień, w którym ujrzałam niebo, pojawił się tak z znienacka, tak nieoczekiwanie. Dzień, w którym widziałam dobro, bezgraniczne dobro, niesamowite odczucie, niezapomniane przeżycie. Radość jak nigdy wcześniej, radość jak nigdy później. Uśmiech na twarzy i okrzyk. Okrzyk, który łagodzi moje serce. Takiego dnia się nie zapomina, dnia, w którym życie zamienia się w bajkę, w którym bajka staje się życiem. Nic, nic się nie liczyło, nic, ani nikt. Czułam ten smak, ten zapach, tego dnia, jedynego z pośród wszystkich, od początku do końca świata. Nie wiedziałam kim jestem, gdzie jestem, dlaczego jestem. Nie wiedziałam, co się ze mną działo przez ten cały czas, co się stanie, nic nie wiedziałam. Czułam szczęście, tylko szczęście, prawdziwe szczęście istnienia. Ten odgłos, ta przestrzeń, ta biała przestrzeń, ta chmurka, a na niej ja. Właśnie na coś takiego czekałam wiele lat. To był ten moment wyjątkowy, słodki, odprężający. Wydawało mi się, że jestem taka lekka, lekka jak piórko. Unosiłam się coraz wyżej, z każdą chwila było piękniej, spokojniej, lepiej. Nie mogłam uwierzyć, że niebiańskie drzwi raju otworzyły się przede mną, zwykłą śmiertelniczką, zwykłą skromną osobą, niedostrzeganą przez większość, stratowaną przez tłum. Pozwolono mi skosztować szczyptę przyjemności. Zanurzyłam się w tej rozkoszy, rozkoszy jaką jest chmurka. Miękka i kojąca. Bardziej miękka niż puch. Wydawała się taka malutka, a była ogromna, ponieważ cała byłam w jej objęciach. Czułam się jak w wannie z kozim mlekiem, najbardziej delikatnym, a i tak ona była delikatniejsza. Zapach miała jak świeża śmietanka, a i tak pachniała dużo piękniej. Z niczym nie można było jej porównać, bo nic nie odzwierciedlało tak jak ta chmurka wieczności. Czułam się jak w niebie, siódmym niebie, a może to było niebo, najprawdziwsze, o którym każdy marzy, które każdy utożsamia sobie z edenem. Nikt nie wie jak tam jest naprawdę, dopóki sam się tam nie znajdzie. Ja byłam tam na pewno. To natychmiastowe katharsis duszy i ciała. Ja jedyna z ludzi w królestwie niebieskim. W krainie wiecznej dobroci. Tam gdzie obce jest cierpienie, gniew i ból. Unosiłam się cały 73 czas do góry, aż w końcu stanęłam, już wyżej się nie dało. Siedziałam spokojnie, jak nigdy dotąd. Właśnie wtedy wyłoniły się z głębi cheruby, a ja zamilkłam na wieki. 74 Andrzej Milewski, ur. 12 10 1968 r., w Nowym Targu. Absolwent Studium Dziennikarskiego w Krakowskiej Szkole Gospodarczej. Rozwiedziony, jedno dziecko. Uczestniczył w spotkaniach Klubu Literackiego Tra-WERS w Zakopanem i w Warsztatach Literackich w Nowym Targu. Należy do średniego pokolenia prozaików i poetów polskich. Obecnie mieszka i pracuje za granicą. Jest autorem wierszy, opowiadań takich jak: Róża i Cesarz, Jak poeta, Mesjasz, Kod Leoparda i powieści: Dziecko Aniołów, Miłość pokonała 11 września 2001 i Moskiewski Teatr na podsłuchu. Autor stara się tworzyć dzieła ze świeżym spojrzeniem, które nie tylko będą obrazować jego fascynacje, ale też wyjdą na przeciw potrzebom młodego czytelnika otwartego na najnowszą polską literaturę. Główne motywy przedstawione w jego książkach są oparte na współczesnej, wielowymiarowej sytuacji Polski i świata. Ich fabuły wyrastają z osobistych przeżyć autora. Proza Andrzeja Milewskiego jest mocno osadzona w rzeczywistości, która go otacza, z niej bierze inspirację i siłę. Kazimierz Bolesław Malinowski w artykule „Niemal ciągła linia”, (Lampa nr.4/5, 2004 r.) napisał: „Rasowy literat trzyma palec na spuście, to jest, rzec chciałem na pulsie bieżących wydarzeń, chwyta w locie znaki czasu, to Andrzej Milewski rozumie i stosuje. W powieściach Miłość pokonała 11 września 2001 i Moskiewski Teatr na podsłuchu wyraża w formie, której finezja została już opisana, szereg poglądów na kluczowe problemy współczesności. Zadaje śmiałe pytania i udziela poprawnie politycznych odpowiedzi, wykuł je na pamięć czytając „Wyborczą”. Co więcej, uprawia fabułę, perypetie osobiste bohaterów, którymi jest on sam, problemy, które leżą na sercu, takie jak dobro, prawda, miłość, brak przemocy, brak głodu, terror, bezprawie, piękno, które jest w naturze.” Andrzej Milewski , Nowy Targ 75 Jak poeta z poetą… Usiadłem na ławce w Rynku obok pomnika Władysława Orkana. Był marcowy, mokry, pochmurny, szary i ciepły jak na tę porę roku dzień. Słońce bez skutku próbowało przebić się przez chmury. Szum aut mijających plac i kłapanie butów przechodniów usypiały. Parking za chodnikiem był pełny. Stojący z lewej strony pomnik poety i ja patrzyliśmy w tę samą stronę. Z drzew znajdujących się za plecami krakały wrony. Po asfaltowym chodniku mknęła pani po 30-tce ze złożoną parasolką i z papierosem w ustach. Chwilę później przebiegł mężczyzna w garniturze i z teczką w ręce. Uczennica. Oraz zakonnica, która wsiadła do białej Skody Oktawii. Włóczyłem tak oczami i zastanawiałem się co zrobić z PIT-em, który właśnie otrzymałem od pani w Urzędzie Skarbowym. Dała mi cztery kartki formularzy do wypełnienia. „Czy zwrot z podatku w wysokości 70 złotych przełamie moją niechęć do biurokracji?” – zastanawiałem się. Urząd ma piękny, nowy budynek. Byłem w nim pierwszy raz i wzbudził we mnie mieszane uczucia. Mężczyźni z samochodowymi tablicami rejestracyjnymi minęli mnie, pewnie poszli do Wydziału Komunikacji. Miałem dużo czasu i pomyślałem, że napiszę list do mojego byłego profesora. Prosił mnie jeszcze w tamtym roku żebym napisał do niego chociaż jeden akapit. Sięgnąłem do plecaka, wyciągnąłem zeszyt i długopis. – Przepraszam bardzo. Czy mogę prosić pana o dwa złote? – usłyszałem niski głos z góry. „Co za miły ton” – pomyślałem. Przed moim nosem pojawiło się coś białego. Odchyliłem głowę i zobaczyłem biały, delikatny jednorazowy kubek trzymamy przez grubą, mięsistą rękę ogromnego i łysego człowieka-monstrum. – Przepraszam bardzo. Czy mogę prosić pana o dwa złote? – powtórzył nieznajomy. „Co? Dwa złote? Nie, to za dużo. Dam mu złotówkę” – powiedziałem w myślach i sięgnąłem do kieszeni wyciągając monetę. 76 – Co? Tylko złotówka? – Mało? – odpowiedziałem jeszcze bardziej zdziwiony niż obcy facet. – No, mało. – Złotówka albo nic. – Dobra i złotówka. Wrzuciłem monetę do plastikowego naczynia. Podziękował, ukłonił się i odszedł. Zacząłem pisać list do mojego byłego wykładowcy: Pierwszy akapit. Akapit jak każdy. Każdy jest pierwszy. Jeśli każdy jest pierwszy to żaden jest ostatni, jeśli nie każdy jest pierwszy to każdy lub nie każdy jest ostatni. Jeśli żaden nie jest ostatni to żaden nie jest pierwszy. Jeśli jest pierwszy to może być też ostatni. Jeśli nie ma ostatniego i pierwszego to nie ma żadnego. Jeśli nie ma żadnego to nie ma i tego. Piszę akapit, o który Pan prosił. Nalegał Pan. „Od czegoś się zaczyna” – powiedział mój instruktor tańca, po tym jak rozmawialiśmy o turniejach. Według niego uczymy się dopiero chodzić, pary turniejowe nie myślą o krokach, które są dla nich jak zmiana biegów dla kierowcy. Na koniec tego listu napiszę mój najnowszy i ostatni wiersz, który stworzyłem na Warsztatach Literackich odbywających się w Miejskim Ośrodku Kultury. Pisałem Panu o tych Warsztatach i prowadzącym w poprzednim liście. Ze wzruszeniem wspominam tamte czwartkowe spotkania. Niczym igła kompasu wskazuje kierunek zagubionym wędrowcom Prowadzi Niczym cel dla nas jak na pustyni oaza Prowadzi Jest wszystkim i niczym Gdy nie ma ciebie Gdy nie ma mnie Gdy nie ma ja Gdy nie ma ty Gdy jesteśmy Tylko my Przyszedł sms, od 119999 1/2 Internetowa bramka SMS: <a.> Czesc, rozumiem, ze w Walentynki kochalismy sie w zabezpieczeniu? Nie moge dostac cos okresu, dziwnie się czuje, wymiotuje, podejrz… Drugi sms. Od 119999 2/2 Internetowa bramka SMS: <a.> ewam, ze to stres, myslisz, ze to stres? 77 Co mam jej odpisać, że nie myślę, że przestałem myśleć, chcę tylko stad uciec? Proces zwany myśleniem przecież trwa do chwili gdy mózg funkcjonuje. Zegar ratuszowy wybił dwunastą godzinę, w miasto popłynął hejnał Nowego Targu, potęgujący i tak już przygnębiający klimat. Odpisałem na sms-a: Jestem pewien, ze to twoj stres jest powodem opoznienia okresu. Gdy moj ptaszek zobaczyl twoje gniazdko to strasznie sie tam wyrywal. Pozwolilem mu wejsc, ale wczesniej zalozylem mu szczelne ubranko, ktore na pewno zabezpieczylo przed tym czego sie obawiasz. – Poeto... Masz ochotę na wypicie szklanki wódki ze mną? – Odejdź. Dałem ci już złotówkę. A drugiej nie dam. I koniec! – powiedziałem pochylony nad telefonem komórkowym. – Napij się ze mną wódki, jak poeta z poetą – zabrzmiało prosząco. Podniosłem głowę, przekręciłem w lewo, następnie w prawo. Nikogo nie było. – Napij się ze mną… – Odejdź! Nie dam ci już żadnej kasy. Zresztą nie piję wódki. Spojrzałem ponownie w kierunku, skąd dochodził głos. Jego ton już był inny. – Napij się ze mną wódki, jak poeta z poetą – poprosił ponownie. „Ale gość przynudza. Pewnie miły pan z kubkiem, który już nie jest taki miły, schował się za pomnik i robi sobie jaja. Chyba się nie odczepi” – pomyślałem znów słysząc ten sam głos lecz jakby z góry. To mi nie dawało spokoju. Wstałem i poszedłem za pomnik, obszedłem kamienny cokół dwa razy. Nikogo nie było. Podniosłem głowę do góry. Nade mną, bez ruchu stała żeliwna podobizna Władysława Orkana w długim płaszczu. Wróciłem na ławkę. Przyszedł sms od Ani. Znów usłyszałem głos. W jednej sekundzie obróciłem głowę w stronę pomnika. Płaszcz jakby poruszył się od wiatru, a prawą rękę, którą przedtem trzymał na piersi, teraz miał opuszczoną. Orkan przekręcił głowę w moją stronę, spojrzał prosto w moje oczy i zapytał: – Czy napijesz się ze mną wódki, jak poeta z poetą? Czy nie? Moje oczy wpatrywały się natarczywie w poruszającą postać. Nie mogłem wykonać żadnego ruchu. W jednej chwili zastygłem. Pomnik zszedł z cokołu i zbliżał się do mnie. 78 Moja prezentacja Decyduję się być szczęśliwa… od dziś ponownie – cieszyć się życiem pisać poezję kochać podróżować podziwiać ptaki i krokusy wiosną uczyć się wykonywania dobrego makijażu To ja Ewa Oraczko , Nowy Targ 79 Pejzaż polski Stoję pośród nieokreślonej mnogości roślin. Nawet ścieżka zagubiła się w plątaninie traw, ziół i mchów. Polne koniki trenują swe dalekie skoki. Gdzieś nad wikliną smętnie kwili czajka. Podmuch ciepłego wiatru czesze trawy. A gdyby tak wkupić się w ten wciąż tajemniczy i nie poznany do końca świat? A gdyby zrozumieć muzykę świerszczy, szelest traw i brzęczenie opasłych trzmieli? Nowy Targ 29-01-2008. 80 Nowa partia posiadam legitymację Partii Dobrego Humoru składka członkowska trzy uśmiechy dziennie opłacona z wysoką nadwyżką sumiennie Nowy Targ, 19-04-2008 Perełki czytam wiersze fraszki aforyzmy mają szansę na zaistnienie poza szufladami twórców… co rusz któreś mnie zadziwiają fascynują pociągają w krainę fantazji… te dla mnie najpiękniejsze błyszczące w sercu – to perełki literatury Nowy Targ, 19-04-2008 81 82 W początkach drogi widać sporo, a rzeczy sprzed trzech – czterech lat giną w pomroce niepamięci. Mówią, że to syndrom starości. A ja myślę, że to kwestia relatywizacji czasu, który jak wiadomo nie istnieje w zasadzie, ale jeśli już to płynie inaczej gdy jesteśmy młodzi, a inaczej pod koniec życia. Tamte dawne choinki rosły całe hektary jedna od drugiej; teraz zmieniły się w gęsty las, w którym co i raz obijam się o następne Boże Narodzenie… Z Milanówka pod Tatry jechałem dobrze ponad ćwierć wieku. Tutaj jestem już ponad trzydzieści lat. W plecaku miałem wówczas dyplomy uniwersyteckie: z nieprzydatnej nikomu dziedziny egiptologicznej oraz z dziennikarstwa, w którym rzeczywiście terminowałem z różnym skutkiem jeszcze w Warszawie. Potem wciągnęło mnie Zakopane swoim niesamowitym urokiem i umiejętnością wzbudzania we wszystkich ambicji twórczych, taternickich, narciarskich i towarzyskich – i żadne nie pozostały mi obce… Wreszcie wysiadłem kiedyś na przystanku po drodze i w Nowym Targu, jak sądzę, osiądę na dłużej. Kiedyś tam, po opublikowaniu kolejnej książki, wydało mi się, że umiem pisać i wiem jak to robić, że poznałem się na Zakopanem i jego okolicach, niekiedy dość odległych – Słowacji, Paryżu, Prowansji… Że znam życie i jego kwintesencję potrafię zawrzeć w wierszach, opowiadaniach i powieściach. Próbowałem tę wiedzę przekazywać innym, a potem zobaczyłem, jak wiele jeszcze muszę się sam nauczyć, jak wiele spraw robię nie znając żadnej metody, którą mógłbym przekazać następcom, jak wiele już zapomniałem. Jeszcze później spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że następców po prostu nie ma – albo poszli inną drogą, albo dawno mnie już wyprzedzili i teraz ja jestem czyimś następcą, tak jak było w młodości. Zatoczywszy więc takie koło fortuny i jej braku, szykuję się do kolejnych dróg, na których znów nie spotkam przewodnika. Bo najważniejsze drogi są zawsze jeszcze nieodkryte. M aciej Pinkwart , Nowy Targ 83 Bibliotekarce Masz na półkach tysiące wierszy o gorącej miłości wspaniałych bohaterów setki romansów na wyblakłych kartkach ale wystarczy że na mnie spojrzysz i spłoną wszystkie złamane serca w szarych okładkach a ja, nieszczęsny Herostrates uprowadzę cię z popiołów nierzeczywistych uczuć by odpłynąć o świcie marzeń na prawdziwą Cyterę Budzik Poranny budzik powoli uruchamia wszystkie ważniejsze zespoły i układy wciąż niezbyt dobrze poznanej wyspy twojego ciała najpierw słyszysz – niechętnie potem widzisz – niewyraźnie usiłujesz namówić do współpracy strajkujący kręgosłup myślisz na zwolnionych obrotach o zagadkach jakie niesie dzień jeśli nie znasz rozwiązań – znaczy że w nocy nie umarłeś zaczynasz dzień wyciągasz wnioski z przyszłości planując historię na gruzach teraźniejszości 84 Cztery pory Roku Szymanowskiego Różowiał śnieg na klawiaturze gdy kwitły maski na twarzach słuchaczy a wspomnienie ze Skałki brzmiało śmiertelnym zmęczeniem mazurka jak wschodząca myśl o tobie nad ranem Rozpryskujące się krople skrzypcowych flażoletów niosły od Syrakuz zapach źródła Aretuzy a smak koniaku z ukraińskiej Ryżawki zaśpiewał hiszpańską tarantelą którą wraz z halnym zatańczyli Harnasie gdy z gór już schodził śnieg a dzikie pola nieskończonej Ukrainy szumiały jak wieczór na Polach Elizejskich Popłynąć jeszcze raz wzdłuż słonecznej zatoki gdy wiatr od wschodu śpiewa Pieśń Roksany od klasztoru do zamku joannitów a ta sama fala niesie uśmiech słońca od Symi do Sycylii położyć się na księżycowym odbiciu w wodzie widzieć nad dnem drobne rybki marzeń słyszeć bicie serca ogrzewającego całe Mare Internum i klaster ciszy w pauzie między Nauzyką a Kaliope Trzeba nam teraz opędzać się od szerszenia złych wspomnień idąc z wizytą do krowy uważać na konwenanse gdy za oknami naszych mieszkań panoszy się zły lejba bo choć nikczemny szpak odfrunął z gilem i sroką 85 kołysanka lalki wciąż smutno brzmi przed zaśnięciem Jesienne liście sukienek przykryły opalone ciała wiatr odgania mgłę kryjącą plany zimowych snów walą się na nas crescenda decyzji które trzeba odnaleźć na stronach życiowej partytury zanim dyrygent wskaże na początek pieśni o niekończącej się nocy Czy jeszcze warto wspominać Tę godzinę, w której miasto śpi Białe od gorąca Gdy śni się szklanka zielonego sorbetu Słodzonego pieśnią szalonego muezina Tutaj, gdzie ciepłe słowa o miłości zamarzają na ustach śpiewaczek a każdy z efebów nosi zwiewną szatę lodowatego puchu w miejscach doprawdy gorących Czy przetrwamy moderato, dolce e tranquillo do następnej części corocznego kwartetu? 86 Dar i pamięć Zabrałem z sobą zielone wspomnienie twoich oczu i blask słów kiedy mówiłaś nie wiem jeszcze chyba daj mi czas a to jedyny dar którego nie mogę ci ofiarować przyjmij więc moją pamięć pamiętam pierwsze słowa chcę zapomnieć ostatnie pamiętam ból serca zapominam pocałunki pamiętam wczoraj zapominam dzisiaj sprzątam miejsce na jutro 87 Potrojenie Koń trojański Gwiazdy zaglądają przez oczy drewno butwieje we mgle idącej znad Skamandra i tylko sztuczna cisza dzwoni w drewnianych uszach myślisz głośno więc jesteś próżny podstęp Odysa nie został wypełniony treścią Przechodniu powiedz Sparcie że z wielkich idei zrobią teraz wielkie ognisko którego dym zaćmi oczy ślepego poety. Nie umiejąc pisać opowie wszystko niedokładnie przez głuchy telefon mitologii 88 Orzeł trojański Między trzepocącymi bezradnie skrzydłami bez piór bije puste serce bez krwi ale wznosi się w niebo opuszczone przez bogów a fioletowy księżyc rzuca złowróżbny cień ptaka pustej śmierci na rynek pustego miasta gdzie sny Hektora śnią się snom Achillesa Słowa Kassandry wyścielają gniazdo w którym bezskrzydła orlica wysiaduje węże Laokoona Papuga trojańska Został tylko kolorowy dywan z przewagą barwy czerwonej a przecież powinien być błękit paryski jak jego oczy wyłupione strzałą skoro już nie mógł mnie widzieć podziwiać kochać umarli tylko nienawidzą wstałam i odleciałam tam skąd mnie porwano a mąż na widok mojej urody udał, że Troja to był tylko taki film niezbyt udany zresztą 89 Żółw trojański A więc powiadasz, drogi Zenonie, że jeśli dostanę pół dystansu for, to Achilles nigdy mnie nie dogoni? I nawet nie zastrzeli, bo tak naprawdę strzała zawsze znajduje się w jakimś miejscu a zatem naprawdę nie leci? O, bogowie, nie czas teraz na elejskie paradoksy kiedy metę wyznacza nieistniejący horyzont zdarzeń a boski Achilles legł w czarnej dziurze niepamięci z zatrutą strzałą Parysa która utkwiła w słabiźnie piętowej Zapewne, kulejąc, zmierza do łodzi Charona... A ja, z ciążącą coraz bardziej skorupą nieczułości na grzbiecie, podążam przez zgliszcza wspomnień do niewiadomej mety by zmienić się w proch z którego powstałem. Wolny jak żółw i wolny jak ptak pewny jednak zwycięstwa w grze z jedynym życiem w której wygraną dają nie sprawność zawodnika lecz ustalone odgórnie reguły gry. 90 Świnia trojańska marudna taka hałaśliwie zadowolona upasiona nienawiścią jedyne żywe coś w martwym mieście już tylko na deser wyjada pogasłe oczy nieśmiertelnych bohaterów Ulica Na twojej ulicy słońce wschodzi z każdym uśmiechem mam tam gniazdo na drzewie pocałunków z widokiem na twoje sny do których się wkradam z każdym westchnieniem by zaplatać ci warkocze marzeń z których już się nie wyplączesz aż do rana Kiedyś obudzisz się przed końcem snu i wtedy odlecimy do kraju który czeka na nas z kieliszkiem wytrawnej akceptacji W jakim mieście jest twoja ulica? 91 Potem Nie piszcie tylko potem że się nie szanował Że mógłby bardziej o zdrowie Nie pić cykuty Nie palić mostów Unikać stresów żyjąc spokojnie I sypiać regularnie A nie byle gdzie i z kim popadło Nie pouczajcie go o tym jak żyć On to teraz już wie od a do zet włącznie Nie płaczcie Nie urągajcie Bogu i lekarzom Nie tęsknijcie I nie cieszcie się zbytnio Tylko wyślijcie mu tam maila O tym, jak dzisiaj pachną jej włosy O której słońce wschodzi nad Atlantydą O czym szumią dęby w Milanówku Czy z Krywania widać dziś mgłę nad Niewcyrką I czy ona pamięta pierwszy śnieg na ustach Roztopiony pocałunkiem Nie liczcie zapisanych i niezapisanych Bajtów Liczb na kontach Długów i gadżetów do wyrzucenia Nie liczcie też zbytnio na zagospodarowanie Opuszczonego miejsca Które nadal zajmują jego sublokatorzy Niespełnione marzenia Bałagan wspomnień Zmarznięte ciepłe słowa Nienapisane wiersze Niedokończone wieczory 92 I szklanka pobladłego od dziś Czerwonego wina Które pijaliście z nim Na zdrowie Telefon Mój telefon Musi być zepsuty Nie dzwonisz Nie odbierasz Na wyświetlaczu widać tylko tapetę Z potrzaskanych marzeń Bateria uczuć Nie daje się naładować Na domiar złego Przedawniła się Gwarancja naszej miłości Jesienna rymowanka Jesień listopadowa, siostra umierania pierwszym śniegiem sypie w oczy załzawione Drzewom umarły dzieci – i bez pożegnania z wiatrem, grabarzem liści, poszły w ciemną stronę. Grzejąc zgrabiałe ręce w cieple złotych zniczy 93 kwiaty serc zostawiamy przy cudzych nagrobkach jeden, drugi, dziesiąty – już nie da się zliczyć miejsc gdzie łzę zapisze przeszłość w wielokropkach. Ale pod śniegiem zginą smutki tej jesieni Za pół roku najwyżej lub może co najmniej Wiosna przyjdzie wesoła, i wszystko odmieni Stworzy ludziom nadzieję. Czy przyjdzie też dla mnie? Cień Cień róży przycupnął na klombie Ciężko dysząc w upalne południe Spragniony jak ona Czeka na codzienny wybór Miss kwiatów Dokonywany przez ogrodnika z sekatorem Nie pachnie Nie przyciąga motyli Nie straszy kolcami Nie jest symbolem miłości Nie umrze powieszony Na szkarłatnej wstążce W wyschniętym wazonie W bukiecie innych cieni 94 Kumulacja Wychodząc z zakrętu chwycił prawymi kołami trochę pobocza, ale śnieg był równo nawiany na całej drodze, tak że tylko nieco go zakolebało, bez większych problemów wyrównał poślizg i dalej nie przekraczając sześćdziesiątki starał się jechać prosto przez języki śniegu, nawiewane przez wiatr. Mimo wczesnego popołudnia na szosie było pusto, widoczność miejscami spadała do kilkunastu metrów, ale w sumie nie można było narzekać. Słyszał w radiu, że pod Suwałkami zasypało wszystkie drogi na pół metra i pługi musiały odkopywać setki tirów, które bez łańcuchów usiłowały pokonywać płaskie wydawałoby się drogi z Litwy i Kaliningradu. Tu, w środkowej Polsce było jeszcze zupełnie dobrze. Spojrzał na zegarek – minęła trzecia, do zmroku miał jeszcze niecałą godzinę, powinien za widna dotrzeć do domu. Wrócił wzrokiem na drogę i nagle zobaczył, że drogi nie ma. Zadymka wyrównała szosę z okolicznymi polami i nie wiedział, gdzie jest pobocze, gdzie rów, a gdzie asfalt. Bezradny zatrzymał auto, odruchowo włączył awaryjne i wysiadł, owijając szyję długim szalikiem. Wiatr wciskał się pod poły rozpiętej kurtki i dopiero teraz poczuł zimę, którą w ciepłym samochodzie oglądał tylko przez szybę, jak w telewizorze. Śnieżyca, jak nagle przyszła, tak nagle ustała. Wiatr zwiewał teraz z szosy białą kołdrę, pokazały się szare płaty asfaltu, gdzieniegdzie widoczna była nawet środkowa biała linia. I właśnie na tej linii go zobaczył, bo tak idiotycznie kontrastował z otoczeniem, że nie sposób było go nie zauważyć. W pierwszej chwili pomyślał, że na drodze leży wielka, pomarańczowa marchew. Jakoś skojarzył to z zabawkami, których pełno było w sklepach przed Mikołajem. Wyglądało to tak, jakby to coś wypadło z ciężarówki, wiozącej towary do marketu, do mikołajkowych stoisk, przed którymi tłoczyły się spocone dzieciaki i nieszczęśliwe matki. Ale to nie była zabawkowa marchewka. Podszedł bliżej i przetarł oczy. Na środkowej, białej linii niemal zasypanej przez śnieg, po oblodzonej jezdni grajdał się bocian. Czerwone patykowate nogi rozjeżdżały 95 mu się po zaspie, wstając podpierał się skrzydłami, których zazwyczaj czarne pióra były jakby posiwiałe od szronu, a pomarańczowy dziób kierował w stronę intruza usiłując klekotać, co mu w tym mrozie zupełnie nie wychodziło, więc tylko wściekłym wzrokiem próbował odpędzić Tomka, który w pierwszym odruchu cofnął się do samochodu, w drugim – obejrzał się, czy nic nie jedzie. Szosa dalej była pusta. Pomyślał, że musi jakoś bociana zapakować do samochodu, bo najwyraźniej jest chory czy kaleki, nie odleciał z kumplami i rodziną do ciepłych krajów i jakoś przetrwał do tej pory, bo jesień była wyjątkowo łagodna. Ale przyszedł wreszcie mróz, od paru dni padał śnieg i bociek bez ludzkiej pomocy nie miał szans. Zdjął kurtkę i zbliżył się do ptaka, zastanawiając się, jak go złapać, żeby nie dać się podziobać i ptakowi nie zrobić krzywdy. Bocian stanął na nogi i podniósł wojowniczo dziób. Tomek kątem oka dostrzegł ruch na poboczu. Po prawej ze śniegu wydobywały się setki pomarańczowych marchewek. Setki bocianów wykluwało się z zasp, stawało niepewnie na nogi, podpierało się skrzydłami, stawiało pierwsze kroki, co odważniejsze próbowały unieść się w powietrze. Włożył kurtkę i wolno wrócił do samochodu. Otworzył drzwi i kontrolnie spojrzał, czy nikt go nie omija. Po lewej stronie na polu szykowało się do lotu następne, nieprzeliczone stado ptaków. – Po prostu zwariowałem – pomyślał – Halucynuję od tego śniegu. Bociany o tej porze roku są w Egipcie albo gdzieś tam. Czerwony peugeot doskonale pasował do klekoczących w najlepsze bocianów. Podjechał cichutko i teraz stał prawie naprzeciwko jego skody, silnik pracował na wolnych obrotach, nikt nie wysiadał. Tomek podszedł i zobaczył, że kierująca nim kobieta przez otwarte okno ze środka obserwuje pole bocianów. – Czy pani też je widzi? – zapytał – czy to tylko mnie się coś zrobiło w głowie? Wysiadła i nawet na niego nie spojrzała. Kilkakrotnie trzasnęła migawka aparatu fotograficznego. Jakby spłoszone tym dźwiękiem bociany po obu stronach drogi zaczęły biec, niezgrabnie przebierając nogami, było im ciasno, skrzydła uderzały o skrzydła, niektóre ptaki się przewracały, ale nie zważając na depczących po nich sąsiadów wstawały i biegły znowu, czasami lekko kulejąc, wreszcie wszystkie poderwały się do lotu. Hałas klekotu i szum skrzydeł trwały jeszcze 96 jakiś czas, bociany przelatywały nad nimi kilka minut, wreszcie znikły za drzewami i zrobiło się cicho. Śnieg znów zaczął padać, wiatr wciskał się pod kurtkę. Kobieta spojrzała na niego. – Efekt ocieplenia klimatu? Pomyślały, że już wiosna? – Tak, na pewno. Jest minus 15 stopni i za dwa dni mikołajki. Wiosna jak nie wiem. Niech pani mnie uszczypnie, żebym uwierzył, że to nie przywidzenie. – No ale te bociany to skądś i dla czegoś przyleciały. Może będzie wcześniejsza wiosna? Przyślę panu zdjęcia. Niech mi pan da wizytówkę, to wyślę na maila, jak wrócę do redakcji. Rozłożył ręce. – Nie mam. Nie potrzebowałem nigdy wizytówki. Ale maila mam, niech pani zapisze... Machnęła ręką i sięgnęła do torebki. Wizytówka miała jasnozielony kolor. Tomek zobaczył, że przez cały czas nie zdjęła czerwonych rękawiczek. – To niech pan mi coś napisze, ja wyślę zwrotkę. I uciekajmy już, bo zamarzniemy i coś nas rozjedzie... Trzasnęły drzwiczki, peugeot ruszył delikatnie, po chwili śnieg zasypał ślady opon. Włożył ostrożnie jedynkę i próbował sobie przypomnieć, jak ta kobieta wyglądała. Nijak. Nie zapamiętał niczego, poza czerwonymi rękawiczkami. Nazwiska na wizytówce też nie pamiętał Zmierzchało. Do domu miał jeszcze pół godziny drogi, jeśli nic się nie stanie. Na zewnętrznym termometrze było minus 18. Wyobraził sobie hekatombę zamarzających bocianów. – Wczesna wiosna, no, pewno... *** Klucz zgrzytnął w zamku, a drzwi, otwierając się, zaskrzypiały, alarmując pewno całą klatkę schodową. Od tygodnia tak się działo i ciągle zapominał je nasmarować. W korytarzu było ciemno, z kuchni dobiegały odgłosy obijanych garnków i dźwięki gadającego telewizora. Znów pomyślał, że chciałby mieć psa: w dawnych, dziecięcych latach w domu był pies i nigdy się nie zdarzyło, żeby nie wybiegł do korytarza machając ogonem, gdy tylko ktoś z domowników otwierał drzwi. 97 Teraz psa nie było, a żaden z domowników od niepamiętnych czasów nie fatygował się z powitaniami. – Dzień dobry, już jestem – rutynowo rzucił w pustą przestrzeń, nie oczekując odpowiedzi. Zdjął kurtkę i buty, umył ręce w łazience i wszedł do kuchni. – Przepraszam, straszna śnieżyca, nie dało się szybciej. Wzruszyła ramionami. – Inni jakoś potrafią szybciej. Tylko tobie się nigdy nie spieszy. Do domu, oczywiście, bo gdzie indziej to byś leciał jak na skrzydłach. Na wzmiankę o skrzydłach przypomniał sobie wygrzebujące się ze śniegu bociany. Otworzył usta, żeby opowiedzieć, co mu się zdarzyło, zobaczył jej plecy na tle telewizora i pomyślał, że musiałby się przekrzykiwać z postaciami z serialu i dał sobie spokój. – Mogłeś przecież zadzwonić, prawda? Wiesz przecież, że obiad robię. Po co ja się staram, żeby ciepłe było, potem muszę podgrzewać, a ty sobie robisz co chcesz i zupełnie mnie lekceważysz... Za oknem śnieg padał coraz gęstszy i zrobiło się całkiem ciemno. Serial się skończył, szły reklamy, żona przyciszyła telewizor i postawiła przed nim talerz z zupą. Pomyślał, że ani słowem nie wspomniała na temat pogody, na temat tego, czy droga była bezpieczna, co się działo przez cały dzień – u niej i u niego. Przez długie lata razem dojeżdżali do pracy, to znaczy on był kierowcą, teraz kiedy emerytura zatrzymała ją w domu, problemy dojazdu jakby przestały być dla niej zrozumiałe. Tłumaczenie, że trudno jest sięgać po telefon w czasie śnieżycy, przy zerowej widoczności, kiedy w każdej chwili grozi poślizg, w dodatku dzieją się rzeczy na pograniczu halucynacji wydało mu się w tej sytuacji bezsensowne. – Przepraszam, próbowałem, ale komórka się rozładowała... Nie od dziś wiedział, że kłamstwo prawie zawsze jest bardziej wiarygodne od prawdy. Zresztą, kilkadziesiąt lat wspólnego życia nauczyło go, że tego typu rozmowa nie polega na wymianie argumentów, tylko na rzucaniu oskarżeń, nie ma na celu poprawy sytuacji, tylko poniżenie przeciwnika. Bo dotychczasowi partnerzy już dawno znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Krupnik miał w środku rozgotowaną kaszę, surowe jarzyny i odłamki kości. Starannie wydłubywał je z zębów, nie starając się nawet ukryć tego przed żoną. – Pyszne, dziękuję bardzo… Ty nie jesz? 98 Pokręciła głową. – Jadłam już wcześniej, o tej porze, o której miałeś przyjechać do domu. Drugie będzie potem, bo naleśników nie chciałam robić na zapas, żebyś nie powiedział, że nie będziesz jadł, bo jadłeś po drodze. Odstawił prawie pełny talerz. – Pyszne, naprawdę. Ale jadłem po drodze. Może zostawimy sobie na jutro? Starannie wylała zupę do zlewu i wyszła z kuchni, zamykając drzwi w swoim pokoju. Zgasił telewizor, ukroił kawałek chleba, posmarował masłem, posypał solą. W lodówce były tylko słoiki z dżemem i żółty ser pokryty warstwą pleśni. Włożył buty, na których jeszcze nie stopniał śnieg. – Wychodzę z psem, wrócę za chwilkę – rzucił niezbyt głośno w stronę zamkniętych drzwi. Za matową szybą migał ekran telewizora i jedynie głos lektora odpowiedział na jego żart. Od pewnego czasu – gdy zauważył, że wieczorne rozmowy domowe raczej nudzą i przeszkadzają żonie, niż – jak wcześniej – cieszą, wychodził na piwo do pobliskiego baru. Psa nie mieli, ale hasło było zapożyczone z książki Kästnera „Emil i detektywi”, gdzie wuj bohatera w ten sposób anonsował wieczorną eskapadę na kufelek. Tomek polubił pianobar o pretensjonalnej, ale muzycznej nazwie „Take Five”, miał swoje stałe miejsce niedaleko okna, wychodzącego na główną ulicę, gdzie padające z tyłu światło latarni sprawiało, że siedział zawsze w cieniu. Uchodził tam za artystę, choć naprawdę tylko uczył historii sztuki w Liceum Plastycznym. Tytuł do artystycznego dziwactwa zdobył jednak nie poprzez swoje studia, a dzięki faktowi, że był jedynym klientem, który nie pił piwa, tylko wino. Po kilku miesiącach poznał wszystkich klientów i był uważany za swojego. Dwa kieliszki starczały mu na cały wieczór i nigdy tej normy nie przekraczał. Śnieg przestał padać i znad rzeki szły na miasto gęste opary, przy narastającym mrozie ścinające się w duszącą mgłę. Do baru miał może dziesięć minut, ale nie spieszył się. W tym sennym miasteczku, leżącym przy drodze między znanym kurortem a historyczną stolicą województwa, w ogóle mało kto się spieszył. Życie pełzło tu leniwie, od niedzieli do niedzieli, od targu do targu, od urodzin do chrzcin i od wesela do pogrzebu. 99 Barman, zajęty obsługą kilku stałych piwoszy, skinął mu z daleka głową. Tomek siadł przy swoim stoliku nie zdejmując kurtki i zmęczony całym dniem oparł się na krześle. Było dość chłodno i pustawo. – Wcześnie dzisiaj – barman odruchowo wytarł ścierką stolik, zanim postawił przed Tomkiem kieliszek czerwonego wina. Jako stały klient nie musiał nawet zgłaszać zamówienia – wino podawano mu bez pytania, czasem dodatkowo brał coś do jedzenia. I tym razem zamówił smażoną kiełbasę z kapustą, nie tłumacząc specjalnie tego, że obiadu w domu nie zjadł. Tu nikt nie zadawał pytań, zwłaszcza w tak oczywistych sprawach: miasto było niewielkie i wiadomości, prawdziwe czy plotkarskie, rozchodziły się bardzo szybko. Ale w barze przy ulicy Głównej sprawy domowe klientów nikogo nie obchodziły: tylko niezbyt lubiani przypadkowi goście zwierzali się barmanowi ze swoich kłopotów. Rzeczywiście, dawno tak wcześnie tu nie był. Lokal był prawie pusty i nawet dym z papierosów nie gryzł w oczy. Od lat nie palił, ale nie unikał zadymionych miejsc. Czasem tylko zdejmował okulary i przecierał załzawione powieki. Widząc jak żona barmana wystawia na ladę talerz z jego kiełbasą, wstał i przeniósł go na swój stolik. Smakowało. Zastanowił się, dlaczego w barze smakuje mu bardziej niż w domu, choć powinno być odwrotnie. Może dlatego, że tu nikt nie patrzył na jego minę jak je i nie domagał się pochwał? Wytarł talerz kawałkiem chleba i dopiero wtedy sięgnął po wino. Wyprostował nogi i w tym momencie zobaczył twarz za oknem. Szaro-biały owal otoczony był siwą brodą, na głowie sterczał czerwony kaptur, a jednopalcowa rękawica, którą Święty Mikołaj osłaniał oczy od światła, zaglądając do wnętrza baru, też była brudno-czerwona. Skrzypnęły drzwi, grubawy przebieraniec podszedł do baru, bez słowa wziął przygotowane dla niego piwo i przysiadł się do Tomka. – Zimno – stwierdził, ściągając rękawice i chuchając w zmarznięte dłonie. – Było wziąć grzane – Tomek upił z kieliszka – jak ci idzie? Broda ci się odkleja. Mikołaj pomacał się po twarzy, przechylił kufel z piwem, wypił, zapalił papierosa. – Jak się ma odklejać, kiedy jest prawdziwa? Nie golę od dwóch miesięcy. Dawno nie byłeś. Zapuściłem, jak się dowiedziałem o tej ro- 100 bocie. Myślałem po świętach ogolić, ale się powoli przyzwyczajam. Wygodne. Wszyscy myślą, że sztuczna. Że to niby cały Mikołaj jest sztuczny. A ja przecież prawdziwy jestem, nie? No, fakt – pomyślał. Mikołaj był jak najbardziej prawdziwy. Tak właśnie miał na imię i zanim poszedł na bezrobocie był zupełnie niezłym chemikiem w fabryce opon. Jak fabryka została zamknięta, dostał sporą odprawę i chciał rozkręcić własny biznes, wstępując do jednej ze spółek, które powstały po prywatyzacji. Ale miał pecha, bo akurat trafił do niewłaściwej – takiej, która nie przetrzymała pierwszego okresu kapitalizmu. Stracił wszystkie pieniądze, a żeby wyjść z długów sprzedał mieszkanie i zamieszkał kątem u rodziny. Żona opuściła go zaraz po prywatyzacji, wyjeżdżając do Ameryki. Teściowa zajęła się dzieckiem, kiedy sprzedał mieszkanie. Wujostwo, do których się wprowadził, jakoś tak szybko zmarli jedno po drugim i wtedy się okazało, że mieszkanie w którym mieszkali od dziesiątków lat – nie było ich własnością. Mikołaj nie był zameldowany i w kilka dni po pogrzebie w dość stanowczych słowach poproszono go o wyprowadzkę. Latem mieszkał w starej ładzie, którą za wszelką cenę postanowił ocalić. Jak miał pieniądze, to kupował benzynę i jeździł wokół rynku. W pozostałym czasie – to jest przez większą część roku – parkował ją koło osiedlowej kotłowni, dokąd przeprowadzał się na zimę. Czasem dorabiał dorywczo i sprawiedliwie wydawał pieniądze – na wódkę i na benzynę. Ale któregoś wieczoru ktoś ukradł mu wszystkie koła. Łada stała teraz na cegłach i służyła tylko jako obudowane łóżko poza sezonem grzewczym. Mikołaj chodził na piechotę i twierdził, że teraz czuje się naprawdę wolny, bo nie musi się z samochodem dzielić swoją nędzą. – Co w tym masz? – Tomek brodą pokazał połatany jutowy worek. – Atrapy zabawek. Puste pudełka, ale ładnie zapakowane. Wzmacnia wiarygodność. Mikołaja z pustym workiem ludzie nie wynajmą. Temat się wyczerpał. Tomek chciał w pierwszej chwili opowiedzieć mu dzisiejszą przygodę w bocianami, ale w sumie znali się mało, tylko z tego baru, dokąd Mikołaj zachodził regularnie, w nadziei, że któryś z dawnych kolegów z kombinatu będzie akurat przy forsie i postawi mu piwo, a może i kanapkę. Opowiadanie o spóźnionych czy przedwczesnych bocianach mogło wywołać tylko ironiczne uwagi o tym, że normalni ludzie na gazie widują białe myszki, a artyści – białe ptaki. 101 Milczeli więc – Tomek, bo nie miał nic do powiedzenia, Mikołaj – bo w ogóle był małomówny. – Postawić ci jeszcze jedno piwo? – spytał Tomek, gdy barman, widząc, że jego kieliszek jest pusty, bez pytania podszedł z drugim. – Nie, wystarczy, Mikołaj to zawsze ma potem kłopot, jak chce iść siku. Nie dość, że ciężko jest wygrzebać ptaszka spod tych szat pontyfikalnych, to jeszcze ludzie się śmieją, widząc, jak święty do kibla wchodzi. No fakt, na religii nie uczyli, jak się załatwiali apostołowie. – No to może coś zjesz? – Mam dostać całą torbę żarcia z marketu, dzięki. Odwdzięczę się jak zarobię. Albo jak wygram w totka. Jutro jest losowanie i mam już wymyślone numerki. Zaraz pójdę do kolektury, po drodze mam. – Chcesz na kupon? Potrząsnął głową i poprawił kaptur. Wstał, stracił równowagę, podparł się pastorałem. W barze nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nie dziwił się, że święty Mikołaj chwieje się po piwie. – Nie trzeba. Szczęścia się nie zdobędzie za cudze. Sięgnął po worek i wyszedł. Tomek wypił wino, posiedział jeszcze trochę, zapłacił i nie spiesząc się poszedł okrężną drogą do domu. Przed osiedlowym marketem nie było Mikołaja. Wstąpił, żeby kupić chleb. W hollu był kantor totolotka, więc kupił blankiet i kazał automatowi wypełnić go na chybił trafił. Dwa dni później w pracy dość przypadkowo sprawdził numery i okazało się, że wygrał dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych. *** Palmy koło Hiltona w Hurghadzie rosły w zasadzie tylko od strony zachodniej, nad basenem. Od wschodu była czysta, żółciutka plaża hotelowa, z parasolami zrobionymi z trzciny, które szumiały przy każdym powiewie wiatru. Przez plażę przeszła długonoga brunetka w szkarłatno-czerwonym bikini. Miała na nogach czerwone klapki na niewysokiej szpilce i Tomek zastanawiał się, jakim cudem może w nich iść po plażowym piasku. Wyglądała na Hiszpankę, ale równie dobrze mogła pochodzić z Włoch czy Turcji, w każdym razie w recepcji 102 rozmawiała, jak wszyscy, po angielsku, ale gdy ją pierwszy raz zobaczył, jak w długiej mocno wyciętej wiśniowej sukni schodziła na kolację – popatrzyła na niego tak intensywnie, że czuł się zmuszony skłonić głowę w nieco ceremonialnym ukłonie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i pomachała ręką, ale nie zatrzymała się obok nich i siadła kilka stolików dalej, w większym towarzystwie. – Skąd ją znasz? – spytała żona znudzonym głosem, jakby to był element konwersacji przy cowieczornym winku – Świat jest mały, co? Tak przypadkiem przyjechaliśmy do tej Hurghady i od razu spotykasz znajomą? – Pojęcia nie mam, pewno jest do kogoś podobna i odruchowo jej się ukłoniłem, a ona dla hecy pomachała ręką, naprawdę, przecież jej nie znam... Poniewczasie ugryzł się język. Po kiego diabła się tłumaczy z czegoś, co ani tłumaczenia nie wymaga, ani samo w sobie nie jest niczym nagannym? Dopiero tłumaczenie czyniło rzecz podejrzaną. Ale atmosfera nieustannych insynuacji zrobiła z niego automat do tłumaczeń. Gdy mówił prawdę – nie wierzyła. Gdy coś zmyślał – też nie wierzyła. Więc najlepiej byłoby się nie odzywać, ale tak też się długo nie dało. Więc przechodził nad tej uwagami do porządku dziennego – i dalej tkwił w tym psychicznym kisielu, który krępował ruchy i nie pozwalał normalnie żyć, a wyjść z niego bez negatywnych konsekwencji też nie mógł.... – Idziesz się kąpać? Pokręcił głową. Żywcem nic mu się nie chciało. Wziął na plażę ciekawy kryminał, ale odpuścił sobie po kilku minutach. Naprawdę jedyną sprawą, którą miał ochotę robić, było nic-nie-robienie. Zmęczenie dawało się we znaki i nawet odzywanie się sprawiało mu kłopot. Inna rzecz, że belferskie rzemiosło wymagało najbardziej właśnie jednego rodzaju wypoczynku: ciszy. – No, jak chcesz – powiedziała żona i w jej tonie było coś w rodzaju pogróżki. Przymknął oczy. Po dłuższej chwili piasek zaszeleścił, usłyszał poprawianie leżaka. – Już wróciłaś? Za gorąco? – powiedział nie podnosząc powiek. – Te bociany mają wszystko rozregulowane. Właśnie w Polsce się zaczęła wiosna, a one przylatują do Egiptu. Cała sąsiednia zatoka jest ich pełna... Przedtem taplały się w śniegu, teraz w morskiej wodzie. To też nienormalne... 103 Miała miły głos, który natychmiast poznał. Brunetka w czerwonym kostiumie siedziała na sąsiednim leżaku i patrzyła na niego uważnie. Odruchowo popatrzył, czy żona nie nadchodzi. – Pamiętasz zadymkę przed miastem i setki bocianów w śniegu? Pewnie, że pamiętał. Poniekąd od tego zaczęła się droga, która doprowadziła go do Hurghady. Wstał. – Chodźmy popływać, pokażesz mi, w którą stronę te bociany. W miarę oddalania się od Hiltona cichł szelest trzcinowych parasoli i palmowych liści, za to słychać było coraz wyraźniej szum skrzydeł i klekotanie dziobów. Weszli do wody i po paru chwilach opłynęli cypel, za którym zaczynała się następna zatoka, przy nieco mniej zatłoczonej plaży. Zatrzymali się na mieliźnie, Tomek przetarł oczy, popatrzyła na niego uważnie. – To nie halucynacja, popatrz na tych ludzi... Spora grupa osób stojąca na brzegu robiła bocianom zdjęcia. Białoczarne ptaki wznosiły ku nim pomarańczowe i czerwone dzioby, co wyglądało dość groteskowo, bo było ich tyle, że wody pod nimi nie było widać i sprawiało to takie wrażenie, jakby całą zatokę pokryła brudno-biała piana. Przypomniał sobie, że brunetka w czerwonym jest dziennikarką. – A co pisaliście o tym? Daje prasa jakieś wyjaśnienie? Wzruszyła ramionami, przy czym jedno ramiączko stanika się jej obsunęło. Zostawiła je w spokoju. – Próbowałam podsunąć ten temat, ale to nikogo nie obchodziło... Szefowa mówiła, że to temat ekologiczny, a pisma „Świat Mody” nie czytają aktywiści „Greenpeace”. Patrzyli na siebie w milczeniu. Tomek zdawał sobie sprawę, że w tym momencie ich znajomość powinna posunąć się o krok dalej, oboje otworzyli usta, jakby mieli coś ważnego do powiedzenia, skończyło się tylko na wspólnym uśmiechu. Różnojęzyczny gwar rozmów na brzegu i obok nich, w wodzie, zabrzmiał głośniej i jakby nerwowo. Obejrzeli się na zatokę. Bociany, najwyraźniej spłoszone, postanowiły zmienić miejsce odpoczynku i odseparować się od ciekawskich ludzi i ich błyskających fleszami przy pełnym słońcu aparatów fotograficznych. Jednak żaden nie porwał się do lotu. Odwróciły się ciemnymi kuprami do tłumu i odpływały dostojnie, jak łabędzie w Sopocie, w stronę otwartego morza. Wyglądały 104 jak flotylla tysięcy małych łódek i Tomek pomyślał, że z dalekiej perspektywy podobnie musiała wyglądać armada Achajów, którzy pod wodzą Agamemnona odpływali z Aulidy w stronę Troi... – Znowu... – westchnęła – chyba to my je płoszymy. Póki nie było nas razem, i tu, i tam, były spokojne... Wracamy, co? Bo zacznie nas szukać Interpol... Poprawiła ramiączko i zaczęła płynąć wzdłuż brzegu. Z trudem za nią nadążał. – Może lepiej ja tu zostanę, stąd mam bliżej do naszych leżaków – powiedziała – I może następnym razem już bez bocianów, tfu, tfu? Uśmiechnęła się łobuzersko i wmieszała się w tłum. Popłynął jeszcze kawałek i poczłapał na swoje miejsce. Piasek parzył stopy, bo oczywiście znów nie wziął butów do pływania. Żona spojrzała na niego bez słowa i wróciła do czytania książki. Podciągnął swój leżak w cień. – Woda już zaczyna być za ciepła, jak dla mnie – powiedział, żeby coś powiedzieć. Nie odezwała się. Patrząc kątem oka zauważył, że pod książką trzyma komórkę i powoli wpisuje do niej SMS-a. Wzruszył ramionami i zamknął oczy. Przypomniał sobie zsuwające się ramiączko czerwonego stanika. Nie umiał nawet powiedzieć, czy dziewczyna mu się podobała czy nie. Przez moment się zastanowił, z kim przyjechała do Hurghady, widywał ją prawie zawsze w większym towarzystwie, ale dał sobie spokój. W zasadzie nic o niej nie wiedział i w sumie na tym etapie niewiele go to obchodziło. Pora obiadu dawno minęła, ale już przyzwyczaił się do dwóch posiłków dziennie. Do kolacji zostało jeszcze ze trzy godziny. Zadzwoniła komórka żony. Odebrała, kilka razy powiedziała „tak”, w końcu oświadczyła, że zadzwoni później i zamknęła klapkę. Nie zapytał, kto dzwonił, nie skomentował faktu, że przecież wszystkie rozmowy za granicą idą na jej koszt. No, nieważne kto fizycznie za to płacił. Teraz to nie miało znaczenia o tyle, że jeszcze ciągle byli bogaci i nie musieli się takimi drobiazgami przejmować. Zresztą, jak byli biedni, także się specjalnie nie ograniczali. Przynajmniej część z nich. – Mogę prosić kartę do pokoju? Pójdę już. Za gorąco mi. Sięgnął do kieszeni plecaka, podał. Rzeczywiście, wyglądała na zmęczoną. – Pomóc ci? – Nie, dam sobie radę. 105 Wrzuciła swoje rzeczy do torby plażowej, pożegnała się z sąsiadami i odeszła w stronę hotelu. Po siódmej zgłodniał i wrócił do pokoju. Dokładniej – stanął przed jego zamkniętymi drzwiami. Na pukanie nikt nie odpowiadał. Zjechał do sali jadalnej, ale żony tam nie było. Nie było jej też przy hotelowym basenie. Przy recepcji spotkał brunetkę. Była w zielonym mini i przeglądała spis wycieczek, przewidzianych na następny tydzień. Spytał, czy nie widziała jego żony. Pokręciła głową. – Sir, are you looking for your card? – spytał recepcjonista. Potwierdził, podał numer pokoju. Ciemnoskóry Arab sięgnął do przegródki z numerem dwieście sześć, wyciągnął elektroniczny klucz i kopertę. – Coś się stało? – spytała brunetka. – Jeszcze nie wiem. Powiem ci potem. – Będę w restauracji. Otworzył dopiero w pokoju. W kopercie był jego voucher z biletem powrotnym, 50 euro i list. Żona życzyła mu przyjemnego pobytu i udanego wypoczynku. Z szafy znikły jej rzeczy i walizka, w której mieli wszystkie ubrania. Jego spodnie i koszule zostały wypakowane i wisiały teraz w szafie. Dowód osobisty i karta visa były w portfelu, paszport w plecaku. Wcisnął na komórce numer do żony. Telefon był wyłączony. Wysłał SMS z zapytaniem co się stało i prośbą o wiadomość, bo inaczej będzie musiał zawiadomić policję. Zszedł na kolację. Brunetka siedziała sama przy dwuosobowym stoliku i bez przekonania grzebała w talerzu z górą sałatek. Wziął kartę, zamówił jedzenie i butelkę wina. – Widzę, że nie jest źle? – popatrzyła na niego. Kelnerka bez pytania postawiła przez nimi dwa kieliszki. – No, jeszcze nie wiem. Wygląda na to, że mam przed sobą trochę wolnego. I samotny urlop. – Dlaczego od razu samotny... W takim tłumie jak w Hurghadzie? Wino wypili dopiero na plaży, kiedy morze rzeczywiście przybrało najpierw czerwoną barwę, potem ciemno-wiśniową, wreszcie srebrną, od ogromnego księżyca, który wypłynął gdzieś znad Półwyspu Arabskiego. Imię Anna wydało mu się tak oczywiste, że nawet nie musiał go zapamiętywać. Tak miały na imię prawie wszystkie jego dziewczyny. 106 *** W środku nocy dotarł do domu. Na osiedlowym parkingu nie było ich corolli, którą kupił zaraz po odebraniu wygranej. W pierwszej chwili pomyślał, że żona miała stłuczkę i samochód jest w naprawie, potem zaniepokoił się, że coś się jej stało. Cicho otworzył kluczem zasuwę, drzwi do pokoju żony były uchylone. Postawił bagaże koło swojego łóżka, zdjął kurtkę i powiesił w korytarzu. Drzwi zamknęły się. Zrozumiał, że jest i nie chce go widzieć. Rozmowę odłożył więc na rano. Zaspał trochę i kiedy wstał, żona już siedziała przy komputerze. Z herbatą w ręku podszedł do niej. – No, wróciłem. Gdzie się podział nasz samochód? Teraz on wyjechał na urlop? Nawet na niego nie spojrzała. – Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Ja już nie chcę z tobą mieszkać. Chciałabym, żebyś zamienił to mieszkanie i żebyśmy się rozstali. Wtedy zajmiemy się samochodem. A na razie ja zamierzam z niego korzystać. Ty się już najeździłeś. Było późno. Jeśli chciał zdążyć do pracy, musiał już wyjść na autobus. Bez samochodu dojazd mógł trwać i dwa razy dłużej. – O podziale mieszkania możemy porozmawiać dopiero po rozwodzie. Na razie wychodzę do pracy, wrócę po południu i proszę, żeby wtedy na stole leżały moje kluczyki i dowód rejestracyjny. Jeśli chcesz ustalić jakiś grafik korzystania z samochodu, zrobimy to wieczorem. – Nie będzie żadnego grafiku. Nie będziesz korzystał z samochodu, dopóki nie załatwisz z mieszkaniem. Chcę się wyprowadzić. – Możesz się wyprowadzić. Nawet dziś. Zostaw tylko kluczyki i dowód. Przepakował najniezbędniejsze rzeczy do plecaka i poszedł na przystanek. Po drodze kupił bułkę i dwa plasterki szynki, w autobusie zjadł kanapki, popił wodą mineralną jeszcze z Egiptu. A więc wyglądało na to, że nie bardzo było do czego wracać. Na sąsiednim, pustym siedzeniu leżał egzemplarz lokalnego tygodnika. Szybko przeczytał niewiele interesujące go wiadomości, pominął publicystykę, zaczął przeglądać ogłoszenia. W dziale nieruchomości było sporo ofert wynajęcia mieszkań, niewiele osób zaś chciało je sprzedawać. Jak zwykle przed sezonem pojawiało się sporo ofert kupna. W każdym razie, jakby 107 chciał sprawę rozwiązać od razu, powinien się szybko wyprowadzić. Na przykład do wynajętego mieszkania. Odłożył gazetę. Jakby się uprzeć, to mógłby nawet kupić coś niedużego na własność, ale decyzji w takiej sprawie nie potrafiłby podjąć na chybcika. Z wygranej, po kupieniu corolli i opłaceniu wycieczki powinno być na koncie jeszcze przeszło 150 tysięcy, więc o życie nie powinien się martwić, mieszkanie też jawiło się w jakiejś realnej perspektywie. A małżeństwo... Może się jakoś ułoży, ale swoje mieszkanie warto na wszelki wypadek mieć. Na kolejnym przystanku weszła dwójka młodych ludzi, wyglądali na pokłóconą parę. On siadł przy oknie, założył słuchawki od i-poda i zaczął oglądać krajobraz. Ona z brzegu, jak najdalej od chłopaka, starannie się upewniła czy Tomek na nią patrzy, po czym udała że obciąga dżinsową spódniczkę. Wąziutki pasek materiału z trudem zakrywał bieliznę, szczupłe, opalone nogi wyglądały znakomicie, przesunęła słoneczne okulary na włosy, odsłaniając duże, lekko umalowane oczy. Głęboki dekolt wskazywał, że i ta część ciała miała kontakt z pieszczotami słońca. A było co pieścić...Tak pomyślał i mimo woli westchnął, a dziewczyna uśmiechnęła się, nie odwracając twarzy w jego kierunku – domyślając się o czym myśli, czy może na zupełnie inny temat. Uśmiech też był świetny. Zastanowił się jak to jest, że faceci tolerują tego typu strój na swoich dziewczynach. Przecież każdy normalny mężczyzna, widząc taką laskę chcąc nie chcąc się do niej przymierza, i w myślach wysyła jej taki komunikat: widzę co chcesz zareklamować. Kupuję ten towar. To o której i gdzie? Oczywiście tego zwykle nie mówi, bo powstrzymuje go superego, czy jak tam nazwiemy kulturę osobistą i dobre wychowanie, jeśli jakieś jego resztki w nas pozostały. Ale takie myśli, czasem zepchnięte do podświadomości, zawsze się pojawiają, bo to jest w nas pierwotne. A świadomość, że otacza ich stado wilków, wyczekujących tylko na sposobność żeby się rzucić na jego zdobycz, dla partnera dziewczyny nie może być zbyt miła. Chłopak odwrócił się od okna, podchwycił wzrok Tomka i demonstracyjnie położył dłoń na opalonym udzie dziewczyny. Znów się uśmiechnęła, nie odwracając wzroku od przedniej szyby autobusu. Komunikat znów był czytelny: Widzisz? Nie dla psa kiełbasa... Chłopak z obojętną miną wrócił do oglądania widoku za szybą. Oczywiście – pomyślał Tomek – faceci po to chcą, żeby ich kobiety ubierały się pro- 108 wokacyjnie i wyglądały atrakcyjnie, by się nimi chwalić i pokazywać całemu światu, jacy to oni są atrakcyjni. Inaczej mówiąc – facet z piękną laską ma większe szanse u innych lasek. Potrząsnął głową. Za dużo było tego psychologizowania jak na pierwszy dzień po urlopie. Odsunęła rękę chłopaka, uśmiechając się dalej, szepnęła mu coś do ucha, on też się uśmiechnął, podał jej jedną słuchawkę, wsadziła do ucha i zerknęła, czy Tomek wszystko to widzi. Teatr jednego widza – pomyślał – nie warto myśleć o nierealnym. Strząsnął okruszki z gazety i schował ją do plecaka. Autobus wjeżdżał na dworzec. W czasie okienka w zajęciach usiadł przy komputerze w pokoju nauczycielskim i wszedł na stronę swojego banku. Zamiast spodziewanych 150 tysięcy na plusie miał debet w wysokości 30 tysięcy złotych. Pieniądze zostały wybrane na ustną dyspozycję, w dwóch częściach, zaraz po powrocie żony z Egiptu. Sytuacja mocno się skomplikowała. *** Samochodu na parkingu nadal nie było, w domu światła zgaszone, zamknięte okno w pokoju żony. Pomyślał irracjonalnie, że pewnie się wyprowadziła, ale wszystko było na swoim miejscu. Z pewną obawą włączył komputer, ale ponieważ już kilka lat temu na wszelki wypadek wprowadził hasła przy ważniejszych programach, więc tutaj wszystko było w porządku. Lodówka była pusta, pieczywa nie było, znikła też torba podróżna żony. Wyglądało na to, że zostawiła mu czas na samotne przemyślenia. Przebrał się, wyłączył komputer, wziął z sobą wszystkie najważniejsze dokumenty. – Wychodzę z psem! – rzucił w głąb pustego mieszkania. *** Spał dobrze jak nigdy. Rano odstał kilkadziesiąt minut w banku, kasując pełnomocnictwo żony do swojego konta i informując dyrektora oddziału o zaistniałej sytuacji. Do pierwszego pozostało dwadzieścia 109 pięć dni, pięćset złotych i trzydzieści euro. Wieczorem uznał, że może sobie jednak pozwolić na wino i frytki. Niestosowność takiego połączenia nie wydała mu się w jego sytuacji zbyt bulwersująca. W barze nikt nie zwrócił na to uwagi. Dla zachowania spokoju ducha postawił jednak obie rzeczy na przeciwległych krańcach stolika. Czuł, że powinien był do frytek wziąć piwo, ale odejście od swoich zwyczajów odebrałby jako porażkę, wymuszoną przez los. Imperium brytyjskie upadło wtedy, gdy dżentelmeni przestali się przebierać do popołudniowej herbaty. Inaczej mówiąc, gdy przestali być dżentelmenami. Najpierw więc zjadł frytki, absurdalnie elegancko zabierając się do nich z nożem i widelcem, odniósł talerz do kuchennego okienka, wytarł usta i dopiero sięgnął po kieliszek wina. Mikołaja w pierwszej chwili nie poznał. Miał na sobie elegancką, ciemną koszulę, krawat i coś, co mogłoby uchodzić za marynarkę, gdyby nie pagony na ramionach. Przysiadł się do niego, jak zwykle z piwem, popatrzył na Tomka przez chwilę bez słowa, wreszcie pociągnął spory łyk i zapytał: – Urlop się nie udał? Bo coś jakby humorek nie tego? Zastanowił się nad odpowiedzią. Urlop, w końcu, udał się zupełnie nieźle, życie po prostu mu się trochę nie udało, tak, to można tak ująć, natomiast urlop – nie, urlop był w porządku... Ale to trochę za skomplikowane jak na pierwszy kieliszek wina. A na drugi nie bardzo chciał wydawać pieniędzy... _ – No, tak jakby. Może nie tyle urlop, tylko to co potem. Ale u ciebie widzę spore zmiany? Pod krawatem to jeszcze cię nie widziałem... – Dostałem robotę, w ochronie tego marketu na waszym osiedlu. I mieszkam na działkach, świeże powietrze, kwiaty, warzywka... Luks, bracie. No, ale nie ściemniaj, mów co jest. Widzę, że cienko przędziesz – frytki i jedno winko... Chcesz coś zjeść? Mam teraz kasę, więc nie krępuj się. A co się stało z twoją wygraną? Milczał. Nie wiedział, jak się sprawy potoczą, więc nie chciał za bardzo upubliczniać postępowania żony. Tym bardziej, że w sumie nie umiałby odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego. – Nie chcesz mówić, to nie mów. Ale widzi mi się, że ci ktoś wyczyścił konto, tak? No jasne. Jeszcze po jednym? Bezwiednie skinął głową. Mikołaj poszedł do baru, wrócił z piwem dla siebie i kieliszkiem wina dla Tomka. – No to nasze kawalerskie. Witaj w klubie. 110 Przez jakiś czas opowiadał, Mikołaj słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając potakująco głową. Tomek próbował porządkować fakty, układać je w jakieś związki przyczynowo-skutkowe, szukał i znajdował mnóstwo swoich win i już prawie zupełnie czuł się odpowiedzialny za całą sytuację. – Jakkolwiek by nie było, wina leży po mojej stronie. Tak mi się wydaje. – Jakkolwiek by nie było – powtórzył Mikołaj – w takiej sprawie liczą się fakty, a nie to co ci się, facet, wydaje. A fakty są takie: zdobyłeś kasę. Kupiłeś furę. Zafundowałeś jej i sobie wycieczkę. Po połowie turnusu twoja pieprznęła tym prezentem o kant tyłka i wyjechała bez słowa usprawiedliwienia. Miałeś na koncie pieniądze. Nie masz na koncie pieniędzy i nie ty je podjąłeś. W dodatku masz dług. I nie ty go zrobiłeś. Miałeś samochód. Nie masz samochodu. Coś przeoczyłem? W zasadzie rozumowanie Mikołaja, choć uproszczone, było ścisłe. Może i były jakieś okoliczności łagodzące, ale fakty tak właśnie się przedstawiały. Po redukcjach inteligenckich niechęci do nazywania rzeczy po imieniu – sprawę można było uprościć do prostego przeciwstawienia: było – nie ma. – No tak, ale wiesz jak to jest w małżeństwie. Wszystko jest wspólne. Samochód był współwłasnością, forsa była wspólna. – Dobrze mówisz, był, była. A są nadal wspólne? Możesz tym dysponować? Nie, prawda? Znaczy się, ktoś zabrał to wspólne. I ono teraz jest jego. To jak się takie coś nazywa? Kradzież? Zabór mienia? Dobra, nie przejmuj się, odkujesz się. Jeśli to cię może pocieszyć to one wszystkie tak robią. Zabierają facetom pieniądze. Trochę dlatego, żeby się zabezpieczyć na ten moment, kiedy już facet nie będzie się dłużej dawał cyckać, a trochę po to, żeby zabrać to, co uważają za jego wolność: auto i kasę... Zabrać facetowi wolność to przecież ich główny cel, nie? Niegłupio gadał ten Mikołaj. Ale próbował się bronić: – Wiesz, nie mam źle, w końcu ja jeszcze pracuję. Mogę zarabiać, liczyć na coś... Zapracować na tę wolność? – Myślisz, że praca daje wolność? Arbeit macht frei? Nie, to skompromitowało się już w Oświęcimiu. To brak pracy czyni wolnym. A najlepiej wolność gwarantują pieniądze. Nie te, których nie masz, tylko te, które zdobędziesz. 111 Zadzwoniła komórka Tomka, Odebrał szybko, bo był to sygnał, którym zgłaszała się do niego tylko rodzina. Usłyszał w telefonie głos żony: – Przeszkadzam ci pewno w twoim ulubionym zajęciu, to znaczy byciu barowym artystą? Tylko chciałam spytać, czy już dałeś ogłoszenie o zamianie mieszkania na dwa mniejsze? Bo wolałabym już do tego nie wracać i więcej cię nie oglądać... Zacisnął dłoń na telefonie. Mikołaj obserwował go znad kufla z piwem. – Nie, nie dałem. A wpłaciłaś już pieniądze z powrotem na konto? Bo samochodu jakoś przed domem nie ma... – Nie, nie ma i nie będzie, dopóki nie załatwisz z mieszkaniem. Chyba że wcześniej zdechniesz w tej swojej norze z głodu i brudu beze mnie. Ale w sumie tak może byłoby i lepiej... Zamknął klapkę. Mikołaj pokiwał głową. – To jest największe ograniczenie wolności. Gdziekolwiek będziesz, zawsze cię dopadną. Możesz nie odbierać, ale zawsze wiadomo gdzie jest twoja komórka, sieć ją namierza z dokładnością do paruset metrów – spojrzał na zegar nad barem – ja też już nie mam wolności, odkąd zacząłem pracować. Pójdę, bo robię dziś na nockę, a po drodze jeszcze chcę nadać kupon totka, jutro jest wielka kumulacja. Jak wygram, to ci zafunduję rozwód i wycieczkę na Bahamy. I jeszcze mi zostanie na piwo do końca życia... Tomek dopił wino i okrężną drogą ruszył do domu. Najwyraźniej miał zagwarantowane jeszcze kilka dni spokoju. Jutro musiał założyć nowe konto i przenieść tam swoje zarobki, żeby żony nie podkusiło wydoić go znowu po następnej wypłacie. W końcu – nadal formalnie miała prawo to zrobić, a o poczuciu przyzwoitości z tamtej strony należało jak najszybciej zapomnieć. Kłopoty lubią chodzić parami, a nawet się kumulować. Przypomniała mu się zapowiadana przez Mikołaja kumulacja, już raz dzięki niemu został bogaczem, co mu jednak nie posłużyło zbyt długo. Wstąpił do marketu, wypełnił kupon, tym razem ręcznie. Była inna panienka niż przed kilkoma miesiącami i nie kojarzyła go z tamtą wygraną. Ale uśmiechnęła się i życzyła mu szczęścia. – A jak pan wygra te piętnaście milionów z tej kumulacji, to mi pan kwiatka kupi, dobrze? 112 Spał jak kamień, rano zwolnił się z pierwszej lekcji i w innym banku założył nowe konto, wydał odpowiednie dyspozycje w księgowości w pracy i poprosił w kasie zapomogowo-pożyczkowej o pożyczkę. Dwa dni później poszedł z kuponem do kolektury i okazało się, że jego nowe konto teraz nieco się powiększy. Dokładnie o trzynaście i pół miliona, bo jako jedyny trafił szóstkę, dostał piętnaście milionów, z czego strącono mu dziesięć procent podatku. *** Ustaliwszy z Toto-lotkiem procedurę przekazania mu wygranej, zastrzegł sobie anonimowość: żadnych wywiadów, żadnego wykorzystywania jego nazwiska czy wizerunku w reklamie. Jeszcze tego mu brakowało, żeby i tę wygraną stracił przez brak przezorności, albo w najlepszym wypadku musiał się nią dzielić z kimś nieuczciwym. Ale kiedy dziewczyna w markecie, obdarowana pięknymi różami wypomniała mu, że za taką sumę to te róże powinny być opakowane w samochód i futro z norek – postanowił coś z tym zrobić. Tajemnica warta piętnaście milionów minus podatek długo nie może się utrzymać. Nie miał najmniejszego zamiaru oddawać wygranej na cele charytatywne, wspomagać żadnego muzeum albo stać się sponsorem miejscowej drużyny hokejowej, czy całego salonu masażu. W zapyziałej atmosferze miasteczka, w którym wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i gdzie potrafią człowieka zaszczuć z zazdrości o wysokość kwartalnej premii uznaniowej – nie mógłby dłużej żyć spokojnie. Na rynku wstąpił do siedziby Orbisu i wykupił na koniec miesiąca dwuosobową wycieczkę na Bahamy. Poprosił o niewpisywanie nazwiska, jako że – jak stwierdził – wycieczka miała być dla kogoś niespodzianką. Wynegocjował, że na listę pasażerów zostanie wpisany na dwa tygodnie przed lotem. Kosztowało go to nieco więcej, ale nie sprawdził ile. Głupio mu było trochę porzucać szkołę bez słowa, ale jakiekolwiek wcześniejsze zapowiedzi nie wchodziły w grę – podejrzewał, że szybko ustalą kto rozbił wielką kumulację, będzie go szukać policja i służby specjalne, rzekomo w trosce o to, czy nowemu milionerowi coś się nie stało, wkrótce zorientują się, że w odstępie pół roku wygrał dwa razy i to w tej samej kolekturze. Ludzie zaczną szukać przekrętów, a żona – dobrego adwokata. 113 Wróciła następnego dna rano. Właśnie ubierał się do pracy w poczuciu absurdu, że gość mający na koncie ponad trzynaście baniek musi rano dymać na autobus, żeby zarobić łącznie z nadgodzinami niewiele ponad 1500 złotych. – Co załatwiłeś z tym mieszkaniem? – spytała w progu. Pomyślał sobie, że mógłby jej kupić teraz sto dużych mieszkań, całe osiedle. I pewno by mu jeszcze na te Bahamy starczyło. Popatrzył na nią. – Niewiele – powiedział – na razie sprawdzam, czy oddałaś pieniądze i czy auto stoi na parkingu. Jak wiesz, nie oddałaś i nie stoi, więc kwestia mieszkania musi poczekać. Odwróciła się na pięcie. Trzasnęły drzwi do jej pokoju. Wieczorem wyszedł do baru. Długo siedział sam, co najlepiej świadczyło o tym, że wiadomość o jego wygranej jeszcze się w miasteczku nie rozeszła. Zamówił całą butelkę czerwonego Shirazu, zjadł pierwszy porządny obiad od kilku dni i przymknął oczy, słuchając jazzu z grającej szafy. Pomyślał, że powinien im sprawić nowe nagłośnienie, kino domowe czy coś. Ale roześmiał się w duchu – nowobogaccy najczęściej chcą manifestować swoją pozycję społeczną poprzez rzekome popieranie sztuki. W gruncie rzeczy ma to charakter autopromocji z jednej strony, a z drugiej ma zagłuszyć wyrzuty sumienia, że to los wybrał na swego pupila właśnie jego, a nie kogoś bardziej potrzebującego. – Śpisz? – Mikołaj przysiadł się jak zwykle z kuflem Żywca – Fiu, fiu – dodał, patrząc na ledwo napoczętą flaszkę wina – wygrałeś w totka, czy co? Ja, cholera, znowu nic, ani trójki... Nici z zafundowania ci wycieczki na Bahamy. A jak twój rozwód? – Na dobrej drodze – powiedział – Zapewne już lada dzień wniosę pozew. – Jeszcze tego nie zrobiłeś? Lada dzień, jak będziesz w pracy, baba ci wyniesie pół domu, po czym razem z tą kasą ci wywieje do Egiptu, dokończyć przerwany urlop... Dał się namówić na dwa kieliszki wina, które wypił bez widocznej przyjemności. Tomek odprowadził go do marketu. Na odchodnym pod wpływem odruchu sięgnął do marynarki i wyciągnął kopertę z dokumentami wycieczki na Bahamy. – Proszę cię, nie mów nikomu, nie chcę żeby się moja dowiedziała. Wspominałeś o tych Bahamach, no to tak się ułożyło, że to ty poje- 114 dziesz. Masz tu miejsce też dla osoby towarzyszącej, więc jakbyś jakąś pannę chciał wziąć ze sobą... Mikołaj trzymał w ręku kopertę i nie próbował jej rozpakować. – Udało ci się znowu wygrać? Jak ty to robisz? Ale dobrze ci radzę, nikomu więcej o tym nie gadaj, a ja nie rozpowiem... Tomek postawił kołnierz kurtki – mimo letniego wieczoru, zaczynało się robić chłodno. Od lat wieczorami nosił polar, przez okrągły rok. Pomyślał, że na Bahamy też by go wziął. Wsadził ręce w kieszenie. – Niewiele mi się udało, to jedno tak. Ale to tak między nami. Bywaj. – No wiesz – Mikołaj bezradnie rozłożył ręce, w jednej nadal trzymając dokumenty wycieczki – pewno będę cię teraz unikał, żebyś nie pomyślał, że chcę coś od ciebie wyżebrać. Będziesz jutro w barze? – Zobaczę jak się ułoży – podał mu rękę – nie umiem dziś powiedzieć, co będzie jutro. Przechodząc przez most w stronę swojego domu, usłyszał sygnał SMS-a. Operator zawiadamiał go, że na jego koncie jest przeszło osiem tysięcy punktów i może sobie na stronie internetowej wybrać nagrody. Przeczytał, zdjął okulary, otworzył aparat. Wyjął z niego kartę SIM, schował do kieszeni, a resztę wyrzucił do rzeki. – I tak giniesz honorową śmiercią – powiedział – większość telefonów kończy żywot w kiblu, gdy właściciel zanadto się pochyli, a komórkę nosi w koszuli... *** Rano wyszedł z domu jak co dzień i poszedł na dworzec. Ale autobus, którym codziennie jechał do szkoły, już go nie interesował. Na wszelki wypadek przyszedł kilka minut po jego odjeździe. Chwilę potem przyjechał autobus do Krakowa. Tu, nawet gdyby ktoś go zauważył, jego obecność była umotywowana: jak wielu innych robił awans zawodowy i od czasu do czasu jeździł do starej stolicy na kursy, z których przywoził nie wiedzę, ale kwity. Jak wszyscy. Po kilku godzinach wchodził do Hotelu Paryskiego. Pokój nawet się znalazł, choć stary portier długo i powątpiewaniem przyglądał się jego mocno podniszczonym dżinsom i wysłużonemu plecakowi. Położona jakby od niechcenia na kontuarze złota karta Visa i banknot 50-złotowy 115 pozwoliły Tomkowi rozwiązać ten problem. Zaproponowano mu pokój na 2 piętrze, podobno „dla specjalnych gości”. Jak dla specjalnych, to powinien być na pierwszym – pomyślał, ale głośno się ucieszył. I wtedy portier poprosił go do dowód osobisty. Rozłożył ręce: – No to na tę chwilę może być pewien problem. Zostawiłem samochód na parkingu przy Galerii Krakowskiej, i tam mam walizki, no i dokumenty. Zapomniałem, krótko mówiąc. Podróż z Warszawy dość mnie zmęczyła, chciałem szybko być w hotelu, bo mi firma zapomniała zarezerwować. A jutro po naradzie jadę do Katowic… – Rozumiem – powiedział portier, starając się nie patrzeć na ladę, gdzie obok Visy zakwitła jak chaber druga pięćdziesiątka – to jutro pana zameldujemy, jak pan pójdzie po garnitur na parking, bo pewno w garniturze musi pan być na tej naradzie, to proszę nie zapomnieć dokumentów. Numer dowodu, PESEL i inne swoje dane, pan, naturalnie, może teraz wpisać do kwestionariusza? Energicznie skinął głową i pomyślał, że rzadko spotykana na co dzień inteligencja pojawia się od czasu do czasu i pozwala się porozumieć. Zapewne katalizatorem była tu wrzucona do interesu pozapodatkowa stówa. Wpisał do meldunku Adama Nowaka – miał nadzieję, że w razie czego policja będzie przesłuchiwać tego nadętego bufona z miejskiego układu, podał jego dokładny adres, lokalizując go jednak w Warszawie. PESEL i numer dowodu wymyślił zupełnie przypadkowe. Portier, nie czytając, schował kartę meldunkową pod ladę i wręczył mu klucz. – Na pewno nikt pana nie będzie niepokoił. W zasadzie ten pokój jest poza ofertą i dlatego dziś, zupełnie wyjątkowo, był wolny. Banknoty znikły z lady, kartę Visa portier trzymał w ręku. – Proszę pana, a jeśli rano pan wyjeżdża to może już dziś skasuję? Żeby kolegi z jutrzejszej zmiany nie niepokoić… Cholera, o t y m nie pomyśla ł. Ten por tier to jednak był zawodowiec… – I nie musi pan u nas płacić kartą, przyjmujemy też gotówkę… Kwestię karty jednak przewidział. W drodze na dworzec w swoim mieście podjął półtora tysiąca, maksimum tego, na co chciał się zgodzić bankomat. Im później zostawi za sobą ślad, tym dla jego planów lepiej… 116 W pokoju pootwierał wszystkie okna i poszedł się wykąpać. Nie ogolił się, włosy pozostały brudne i sterczące. Włożył z powrotem znoszone ciuchy, wziął plecak i nie zostawił w pokoju niczego. Nie wiedział, czy dziś jeszcze tu wróci, zresztą był przekonany, że zaraz po jego wyjściu apartament „dla specjalnych gości” zostanie przeszukany, może nawet przez służby specjalne. Pod Barbakanem zakręciło mu się w głowie, pomyślał, że to z głodu i przypomniał sobie o bułkach w plecaku. Usiadł na murku, wyciągnął nogi przed siebie, sięgnął po kanapkę. Parę kropli jogurtu kapnęło mu na spodnie, starł ręką, prawie nie było widać. Słońce świeciło, gwar turystów i szum pobliskiej ulicy usypiały. Obudził go brzęk, jakby coś koło niego się stłukło. Ktoś życzył mu wszystkiego dobrego i szybko odszedł. Okazało się, że do kubka po jogurcie przechodzące osoby wrzucały monety. Wysypał je na rękę – kleiły się. Spał pół godziny, i przez ten czas zarobił prawie 50 złotych. Czyli ponad dwa razy więcej niż podczas godzinnej pracy w szkole... Najpierw chciał jak najszybciej stąd uciec. Potem – oddać ludziom te pieniądze. Wreszcie – umyć kubek, żeby się monety nie kleiły. W efekcie nie zrobił nic. Oparł się na plecaku i nie patrzył ludziom w oczy. – Przepraszam pan, czy umie angielski? Stał przed nim niewielki Japończyk z ogromnym aparatem fotograficznym na szyi i uśmiechał się spoza okularów. Chciał wzruszyć ramionami i przemilczeć zaczepkę, ale w końcu Japończyk nauczył się tych kilku słów po polsku, trzeba to było uszanować. – Yes, I do. What can I help you? – Yes, yes, thank you, yes… Wyglądało na to, że wywiad był skończony i turyście z Kraju Kwitnącej Wiśni zależało tylko na zorientowaniu się w poziomie lingwistyki w Polsce. Ale kiedy skończył się kłaniać, zapytał, czy mógłby kupić ten piękny obraz i za ile euro. A także tamten i kilka innych. Tomek nie od razu zorientował się, że usiadł na końcu wystawy obrazów, przeznaczonych na sprzedaż. Artysta, który je wystawiał, drzemał podobnie jak on, ale siedząc na krzesełku w głębi Barbakanu. Tomek pokazał go ręką i poinformował, że of course, obraz jest do sprzedania, ale szczegóły przedstawi państwu jego asystent. 117 Japończyk serdecznie podziękował za miłą rozmowę i informację, po czym wraz z towarzyszącą mu wycieczką sznureczkiem przeszli dalej, finalizować transakcję. Po drodze, przechodząc koło niego, prawie wszyscy zasilili jego kubek kwotą od 5 do 10 euro. Schował je do kieszeni bez słowa. Zaczynało mu się to podobać. – Hej, kolego, serdeczne dzięki, masz u mnie prowizję! – zawołał malarz. Tomek pokręcił głową: – Dzięki, już dostałem. A poza tym ja jestem milionerem i tak sobie żebrzę dla jaj. Malarz roześmiał się w uznaniu dla żartu i obiecał na jutro parę flaszek. Sprzedał kilkanaście prac i stał się w jednej chwili człowiekiem bogatym. Jak na wtorkowe popołudnie w Krakowie, oczywiście. Zabrał swój fartowny kubek i schował go do plecaka Mijając sklep z telefonami, wstąpił na moment i bez żadnych formalności kupił aparat na kartę, bez abonamentu i całkowicie anonimowy. Dwie ulice dalej w telefonicznym punkcie usługowym kazał zdjąć simlocka i kupił startery do wszystkich linii. Mógł teraz dzwonić kiedy chciał, a jego namierzanie mogłoby być skutecznie tylko wtedy gdyby zadzwonił bezpośrednio do poszukującego go śledczego i rozmawiał z nim przynajmniej kilkanaście minut. Zmienianie karty SIM, a co za tym idzie – operatora mogły jeszcze skuteczniej zatrzeć ślady. Prosta i skuteczna, a przy tym niezbyt droga metoda ucieczki przed technikami z ABW. W sumie za pięćdziesiąt złotych stał się niewidzialny dla namierzających go sieci. Oszczędnie gospodarując, miał zapewnione połączenia na jakieś trzy miesiące. Popatrzył na elegancką Nokię, wypróbował przyciski – i wyłączył komórkę. Nie miał do kogo zadzwonić. Zjadł obiadokolację w Jamie Michalikowej i wrócił do hotelu całkiem wcześnie, kiedy w Krakowie dopiero zaczynało się nocne życie. Dokładniej – nocne życie zaczynali turyści zagraniczni, z ogromną przewagą brytyjskich, a garstka Krakowian zarabiała na nich pieniądze ciężką i nieprzyjemną pracą. Omijał szerokim łukiem pijane grupy hałaśliwych rodaków Szekspira, aż wpadł w wykwintną ciszę Hotelu Paryskiego. – Widziałem pana w akcji, dobrze odegrane – stary portier prawił komplementy półgłosem, choć do ciszy nocnej jeszcze sporo brakowało – pan jest aktorem, tak? I postanowił pan zarabiać z kolegą na sprzedaży obrazów? Pan namawia, a kolega sprzedaje i pewno maluje? Akurat 118 wyszedłem po papierosy, bo gościowi zabrakło, no i widziałem pana z tymi Japończykami. Uśmiechnął się. Trzeba jednak być ostrożniejszym. – Nic się przed panem nie ukryje. Tak, jestem marszandem sztuki i zajmuję się handlem obrazami. Mam wspólnika w Krakowie i czasami takie żarty sobie stroimy. A przy okazji, jak pan widział, sporo się zarabia... Wziął klucz i poszedł w stronę windy. Długo czuł na plecach wzrok starego portiera. *** W Warszawie miejsc w hotelach w centrum nie było, więc skorzystał z rady jednej z recepcjonistek i zamieszkał w pensjonacie, prowadzonym przez jej siostrę. Niewielki budynek stał w zielonej części górnego Mokotowa, z centrum jechał pół godziny, ale nigdzie mu się nie spieszyło i nie musiał wracać na określoną godzinę. Tym razem nikt go nie pytał o dokumenty, ani o cel pobytu. Przedstawił się – nie podając nazwiska – jako emerytowany wojskowy, który kiedyś służył w ochronie rządowych budynków i wówczas, podlegając ścisłym reżimom służby, nie miał czasu, ani – prawdę powiedziawszy – potrzeby zajmować się zwiedzaniem stolicy, a dziś, korzystając z wolnego czasu i sporej emerytury, postanowił te zaległości odrobić. Opowieść została przyjęta bez komentarzy, a widząc stan garderoby „pana majora”, jak nie wiedzieć dlaczego zaczęła go tytułować – smacznie zaokrąglona właścicielka pensjonatu zapowiedziała, że już jutro zrobi z nim porządek, więc żeby się porządnie przebrał, to wieczorem wstawi pranie, a na rano będzie wszystko czyste i uprasowane, jak w domu. Chciał powiedzieć, jak to w domu o niego dbali, ale ugryzł się w język. W pensjonacie było jeszcze kilkoro gości, każdy mógł być dalekim krewnym jego dawnych sąsiadów. Starał się więc mówić niewiele, a już zupełnie nic o sobie. Uzyskał odroczenie egzekucji prania na jeden dzień, który spędził w muzeum wojska – żeby uwiarygodnić swoją opowiastkę. Stare karabiny nic a nic go nie obchodziły, ale w parku posiedział chwilę w cieniu, obserwując wycieczki, które nudziły się tak samo jak on. Starsi wyrażali uprzejmie zainteresowanie i wspominali opowieści wojenne rodziców, młodzież bez skrępowania sugerowała, 119 żeby ten teren przeznaczyć na coś ciekawszego, a jeśli już miałoby tu być jakieś wojsko, to co najwyżej czterej pancerni i Kloss. Zastanawiał się, skąd gimnazjaliści wiedzą o tych starych serialach, od kilku lat odsądzonych od czci i wiary i nie wyświetlanych w oficjalnej telewizji. Wieczorem kupił nowe, letnie spodnie i przewiewną marynarkę oraz niewielką walizkę na kółkach. Nazajutrz prawie cały dzień spędził w Łazienkach i wynudził się za wszystkie czasy. Wyszedł z parku po południu i łapiąc w Alejach Ujazdowskich byle jaki autobus, dojechał do Alej Jerozolimskich. Jeszcze zdążył kupić bilet w kasie Muzeum Narodowego, zapewniając kasjerkę, że godzina mu w zupełności wystarczy, bo on tylko na jedną wystawę. Poszedł od razu do galerii, prezentującej freski z egipskiego Faras. Dość obojętnie obejrzał czarnoskórych biskupów koptyjskich i zatrzymał się – zachwycony jak przed laty – przed wizerunkiem Świętej Anny, z wielkimi ciemnymi oczami, egipską modłą obwiedzionymi czarną szminką i długim palcem przytkniętym do warg, nakazującym święte milczenie o wiadomej tajemnicy. Przypomniała mu się inna Anna, z egipskiej Hurghady... I wtedy usłyszał: – No coś takiego, śmierci bym pewniej się spodziewała! Od drzwi szła do niego przez dość ciemne pomieszczenie niewysoka blondynka z miłym uśmiechem na twarzy i wyciągniętą dłonią. – Andrzej! No coś takiego, wieki cię nie widziałam! Czemu nie napisałeś wcześniej, że przyjeżdżasz do Polski? Gdzie się zatrzymałeś? Może przeniesiesz się do nas? A sam jesteś, czy z Marysią? Jadłeś już obiad? Chodź, zapraszam cię do naszej restauracji. Zawsze taka była. Miła nadzwyczajnie, ale gadatliwa, nie pozostawiająca w zasadzie w swoim monologu miejsca na wypowiedzi rozmówcy. Poznał ją na trzecim roku historii sztuki, ale nie zdążyło się nic rozwinąć, kiedy postanowił przenieść się na studia najpierw do Lublina, potem do Krakowa. Słyszał o niej potem wielokrotnie, bo w środowisku historyków sztuki nie sposób było o niej nie słyszeć: autorka przeszło 200 publikacji – książek i pięknych albumów, kierowała jednym z największych muzeów w Polsce i była postacią niezwykle medialną. Ale najwyraźniej nie miała pamięci do twarzy i myliła go z kimś innym. Tego Andrzeja to chyba nawet pamiętał ze studiów, o ile oczywiście nie był to ktoś zupełnie spoza ich wydziału. 120 – Chodź, szybko, musisz mi opowiedzieć co się z tobą ostatnio dzieje, w ogóle do mnie nie piszesz... Jak mogłeś przyjść tutaj i odwiedzić Annę, a nie mnie? Ja mam za chwilkę jakiś wywiad, ale jakbyś na mnie poczekał, to pojedziemy do nas, mąż i dzieciaki się ucieszą... Nie miał szans nawet sprostować pomyłki, ale nawet specjalnie nie chciał, bo to oznaczałoby dekonspirację, więc po prostu milczał lub odpowiadał monosylabami. W muzealnej restauracji ruch był niewielki, ale spokojnie rozmawiać się nie dało, bo do dyrektorki co chwilę ktoś podchodził i przerywał jej monolog. Zdołał powiedzieć tylko, że zatrzymał się w prywatnym pensjonacie i długo nie zabawi, bo musi szybko wracać do Paryża. No faktycznie, pora już była najwyższa wrócić do Paryża, gdzie zostawił przed laty część życia i prawie całe serce. Opowiadała o sobie i swojej rodzinie, w pewnym momencie popatrzyła na niego uważnie. – Andrzej... – zmieniłeś się przez te lata... Odłożył nóż i widelec i już miał jej powiedzieć, kim jest, ale nie dała mu tej szansy. – Słuchaj, powiedz mi szczerze... W domu coś nie tak? Marysia? – Cóż... nie, nie, Marysia w porządku, kwitnie jak zawsze. Pewnie... To raczej ja mam pewne problemy, ale nie chciałbym o tym mówić... Spoważniała, pokręciła głową. – Mężczyźni nigdy nie mówią, a potem żałują. Domyślam się, że coś ze zdrowiem. Dobrze, nie mów jak nie chcesz. Ale jakby coś trzeba było pomóc... Czekaj, dam ci wizytówkę, bo teraz mam nowy telefon. Adres bez zmian, wiesz. A ty, zmieniłeś coś? Zauważył uśmiech na jej twarzy i kompletny brak zainteresowania jego odpowiedzią. Od drzwi szła ku nim ekipa telewizyjna. Tomek zauważył czerwone światełko na kamerze, więc upuścił widelec i wychylił się spod stołu dopiero wtedy, kiedy reporter już stał przy krześle dyrektorki, a kamera nie pracowała. – Słuchaj, to tylko kilka minut, jeśli możesz, to poczekaj. Tak się cieszę, że przyjechałeś – odwróciła się do reportera – wie pan, to mój kolega ze studiów, bardzo zdolny krytyk sztuki, mieszka teraz w Paryżu i tam publikuje, jedyny Polak, co się naprawdę zna na Luwrze... – Wymienię widelec, bo mi upadł – podniósł się z krzesła, które natychmiast zajął dziennikarz. Dźwiękowiec przypinał dyrektorce klips z mikrofonem, na kamerze zapaliło się światełko. Wyszedł z restauracji i skręcił w prawo, w stronę mostu Poniatowskiego. 121 Poniatoszczak stał tak samo jak dawniej, woda była tak samo brudna i piaszczyste łachy ciągnęły się po stronie praskiej jak przed laty, kiedy codziennie tędy przejeżdżał kolebiącym się tramwajem, by dojechać z Pragi na Nowy Świat i zawsze nieco spóźniony dobiec do Gmachu Chopina na Uniwersytecie, gdzie mieścił się jego wydział. Zapatrzył się w wodę. Kiedyś marzył, by popłynąć kajakiem od Krakowa do Gdańska, samemu, tylko z aparatem fotograficznym i jak najskromniej wypełnionym plecakiem. Ale najpierw nie było go stać, potem nie było czasu, a wreszcie się tak porobiło, że jakoś sobie nie wyobrażał siebie samotnie na rzece, z pęcherzami od wioseł na rękach. Strasznie spoważniał. Albo zdziadział... Pomyślał, że w zasadzie nic by nie stało teraz na przeszkodzie, żeby popłynąć, no i jego konspiracja byłaby wówczas pełna: wszędzie mogli go szukać, tylko nie tam... Ale we Włocławku była tama, którą trzeba by obchodzić, no i jakoś tak mało znał się na żegludze, nawet karty pływackiej nie miał. Zapewne wszystko było teraz do załatwienia, ale przypomniał sobie stada komarów, z jakimi zawsze walczył nad wodą: i Mazury, i morze wieczorami były obrzydliwe, bo całą frajdę odbierały wściekłe samiczki. Wyprostował się i pochylił głębiej, sprawdzając ile miejsca jest między mostem a lustrem wody – nie tak dawno prasa zamieściła zdjęcia samolotu, przelatującego między przęsłami. – Spokojnie – usłyszał głos i ktoś położył mu silnie rękę na ramieniu – nie warto się tak przejmować. Wszystko się ułoży. Obrócił się ostrożnie. Stało za nim dwóch policjantów. Jeden natychmiast przesunął się w miejsce między Tomkiem a balustradą mostu, drugi nie zdejmował mu ręki z ramienia. Roześmiał się. – Myśleliście, że chciałem skoczyć? No wiecie co... Do takiej brudnej wody? Nie ma mowy! Ale dziękuję za uratowanie mi życia. Poczucia humoru raczej nie mieli. Uśmiechnęli się cierpko, myśląc pewno, że wyszli na głupków. – A co pan tu o tej porze robi właściwie? Nie było jeszcze piątej, do zmierzchu zostały ze cztery godziny, był piękny letni dzień. Chodnikiem przez most przechodziły tłumy ludzi. Zupełnie nie rozumiał, z czego się miał tłumaczyć. – Po prostu przystanąłem i patrzyłem na wodę. O urlopie myślałem, na jeziorach. 122 – Ale tu Wisła, rzeka jest. A gdzie to pan pracuje? I dokumenciki poproszę. No i całą konspirację diabli wzięli. Podał dowód, z którego jeden z funkcjonariuszy zaczął przepisywać wszystko po kolei. Musiał podać jeszcze, gdzie zatrzymał się w Warszawie i na koniec otrzymał pouczenie, że tamowanie ruchu w miejscach dla pieszych jest wykroczeniem, za które z reguły grozi mandat albo odpowiedzialność przed sądem grodzkim. Nie przypominał sobie, żeby tamował komukolwiek ruch, w przeciwieństwie do policjantów, który wraz z nim zajęli cały chodnik i ludzie obchodząc ich schodzili na jezdnię, wywołując wściekłość kierowców, trąbiących głośno do czasu, aż ujrzeli mundury. Wtedy zwalniali do przepisowych pięćdziesięciu na godzinę i cicho przejeżdżali obok. Oczywiście, nikt policjantom uwagi nie zwrócił. W pensjonacie na Mokotowie czekała na niego kolacja i właścicielka w gustownym negliżu, dość skąpo przykrytym krótkim szlafroczkiem. Zjadł co dali, starając się nie patrzeć w jej stronę. Jakoś jego brak zainteresowania nie specjalnie jej przeszkadzał, więc jej obfite wdzięki co jakiś czas znajdowały ujście między połami szlafroka. Został poproszony o oddanie garderoby do prania, wzdragał się trochę, ale w końcu uległ. Ściągnął spodnie i koszulę, otrzymawszy uprzednio spory męski szlafrok. Właśnie chciał pójść do swojego pokoju, żeby się przebrać, kiedy do kuchni wkroczył rosły mężczyzna, na oko nieco wypity i szukający okazji do zaczepki. – Coś panu ten szlafrok pułkownika nie pasuje trochę. Nie zostawiłby pan tej biednej kobity w spokoju? Przyjeżdża taki z prowincji i myśli, że warszawskie kobitki na niego polecą. A ona świeża wdowa, to musi kogoś obsługiwać, bo całe życie u tego tam, świeć panie, na służbie. Służba nie drużba. A tobie, wypierdku, nic do tego, bo ja tu jestem teraz na służbie. Tomkowi się te wszystkie służby pomyliły, na odczepnego zaczął tłumaczyć, że jest gościem i ubranie do prania oddał, ale tamten w ogóle nie słuchał. – No to panie gościu, już się gościna skończyła. Dziesięć minut i już cię tu nie widzę. Paszoł won. A ty do kuchni, ale już! Ruska jesteś, to myślisz, że tu rządzić będziesz, ale ruskie już tu nie rządzą, a pułkownik nie żyje i nie będzie rozkazywał. Pułkownikowa zupełnie się nie przejmowała. 123 – Przecież właśnie w kuchni jestem, a ty się, Antonio, napiłeś i tylko byś rozrabiał. Siedź cicho, to i ty coś z tego będziesz miał. – Co będę miał to będę, a jak nie to sobie sam wezmę, a ten ma mi stąd zniknąć, bo mu zaraz pomogę. Wdowa obróciła się do Tomka z przepraszającym gestem. – Ot, i zepsuł nam wieczór, sobaka jedna. Zawsze jak się upije to traci opanowanie. Cicho siedź, a najlepiej idź do swego pokoju. A pan major nigdzie nie pójdzie, tylko tu zostaje, bo tu jest jego miejsce. Antonio, na którym widać szarże robiły wrażenie, porwał się na baczność i zaczął bełkotać przeprosiny, że majora to przecież by nie obrażał, że to ta wódka w nim i to wszystko z miłości, pan major rozumie... Oczywiście, rozumiał i wybaczał. Powiedział, że idzie do pokoju na chwilę się przebrać i zaraz napiją się razem, to zrozumienie lepsze przyjdzie. Zabrał właścicielce z rąk swoje spodnie i koszulę, podziękował za dobre intencje, i wyszedł, nie słuchając protestów. Spakował się w dwie minuty, ubrał nowe rzeczy i z walizką w ręce wyszedł do ogrodu. Pachniał jaśmin, nad Warszawą stała łuna świateł. Doszedł do ulicy i dopiero koło przystanku autobusowego opuścił walizkę na kółka. Tym, że za dwa noclegi nie zapłacił, zupełnie się nie przejmował. *** Na moście Poniatowskiego było już całkiem pusto. Wyczekał moment, kiedy nic nie jechało i delikatnie zrzucił do rzeki swój stary i doskonale znany wśród jego znajomych plecak. Żal mu go było, ale musiał sprawić wrażenie, że w tym miejscu znów się jego ślad urywa. W ślad za plecakiem poleciały stare dżinsy i koszula. Wiatr trochę je zwiał tak, że nie trafiły w środek nurtu tylko zamoczyły się przy samym brzegu. Fala wyrzuciła plecak jakieś dwadzieścia metrów dalej. Miał nadzieję, że w razie czego jego ciuchy poznają policjanci, którzy podejrzewali go o próbę samobójstwa, no i skojarzą te dwa fakty. Na Powiślu wsiadł w tramwaj, starannie skasował bilet i dojechał parę przystanków do Dworca Wschodniego. Tu oddał wszystkie bagaże do przechowalni i z rękami w kieszeniach obszedł powoli cały budynek. Znalazł wolne miejsce siedzące w ciepłej poczekalni i zasnął. W nocy kilka razy przeganiali go sokiści, ale gdy zaczął mówić od rzeczy, dali 124 mu spokój. Lekko pijanych i upośledzonych omijali, żeby nie mieć z nimi kłopotów. Wytrzymał tydzień. Lepiej się spało w dzień, bo wtedy nie budzili. Przez tydzień nie wykorzystał ani złotówki ze swego majątku. Jadł resztki w restauracji dworcowej, trudno się było przełamać, ale przywykł. Najchętniej dojadał po dzieciach, ich się najmniej brzydził. Postanowił jeść raz dziennie, wieczorem, to zmuszało organizm do akceptowania byle czego. Najgorzej było z piciem. Tego mało zostawało, kranówa w toaletach była obrzydliwa, raz udało mu się po prostu zwinąć butelkę coli, ale była ciepła i nie smakowała mu. W czwartek wieczór po raz pierwszy użył swojej komórki, kiedy w poczekalni jakaś kobieta zaczęła rodzić. Usłyszał jej jęki, zorientował się o co chodzi i przerażony, że będzie musiał sam się tym zająć, sięgnął do kieszeni kurtki. Akurat w okolicy nie było ani jednego bezdomnego, który mógł się zdziwić widokiem nowego kolegi z nokią w ręku. Nie było też żadnej kobiety, która mogłaby mu pomóc. Zatelefonował, podał jakiekolwiek nazwisko i podszedł do rodzącej. Była już niemłoda, dość zaniedbana. W przerwach między skurczami powiedziała mu, że właśnie jechała do matki na Śląsk, z Białegostoku i w czasie przesiadki ją dopadło. Termin miała dopiero za tydzień, ale to jej trzecie dziecko, no a wiadomo, że wtedy rzadko kiedy nie jest przed czasem. Męża nie miała, służył w wojsku za granicą. Była wdzięczna. Zapytała, czy by nie poczekał z nią, aż dziecko się urodzi i czy by nie został jego ojcem chrzestnym. Pokręcił głową. – Wyjeżdżam jutro za granicę. Czekam tylko na pociąg. – Na długo? – Pewno na zawsze. Usłyszał sygnał karetki. – Pójdę ich skierować. Niech pani się trzyma. Nie czekając na odpowiedź poszedł w stronę wyjścia. Minął się w drzwiach z lekarzem i sanitariuszami, pokazał im drogę, po czym doszedł do wniosku, że jego czas dworcowy już się kończy. Poszedł do informacji. Najlepsze połączenie do Paryża miało trzy przesiadki na terenie Niemiec. Był jeszcze pociąg z Moskwy do Paryża, przez Warszawę i Berlin, ale w Berlinie było 12 godzin przerwy. Niezłe, gdy ktoś chciał iść na zakupy, ale za mało na porządne zwiedzanie. Przedrzemał w poczekalni do piątej rano. Gdy otworzyli przechowalnię bagażu, odebrał swoją walizkę i zaczął się zastanawiać, 125 co z nią zrobić. Była prawie pusta. Pomyślał jednak, że może się przydać, jak się trochę wzbogaci. Rozśmieszył go własny dowcip. W dworcowej toalecie umył się porządnie po raz pierwszy od tygodnia, ogolił i zmienił koszulę. Na bilet w jedną stronę gotówki było akurat. Kupił jeszcze dwa kryminały i mapę Lazurowego Wybrzeża. W kiosku był też Paryż, ale nie chciał nikomu ułatwiać. Zresztą mapę Paryża bez kłopotów można dostać na miejscu. Miał jeszcze 30 euro, zaoszczędzone w Hurghadzie i to musiało starczyć aż do Francji. Dopiero tam zamierzał korzystać z karty kredytowej. Pociąg odjechał z niewielkim opóźnieniem po wpół do ósmej rano. W Berlinie miał być po pierwszej, więc Tomek zamierzał ten czas przespać, i porozglądać się dopiero w drugim odcinku, do Frankfurtu nad Menem. Po wejściu Polski do strefy Schengen podróż do Niemiec niewiele różniła się od przejazdu między Sochaczewem i Małkinią, może tylko tym, że emocje w sumie były mniejsze. Wraz z nim układało bagaże jeszcze troje osób, na szczęście całkowicie obcych i wyglądało na to, że małomównych. Zanim zamknął oczy upewnił się, czy w sąsiednich przedziałach nie ma nikogo znajomego – zaczynał się właśnie sezon wakacyjny i takie spotkanie było zupełnie możliwe. Jednak nie wyglądało na to, by mógł komuś wpaść w oczy. Odruchowo zapiął wewnętrzną kieszeń kurtki na zamek błyskawiczny i podłożył ją sobie pod głowę. Ale nie mógł zasnąć – wyglądało na to, że wszystkie więzy, które łączyły go przez pół wieku z krajem między Odrą a Bugiem właśnie ulegały kompletnej destrukcji. To mogło skłaniać do refleksji, ale najbardziej poruszające było dla niego to, że właśnie nie skłaniało. Nie porzucał nikogo i niczego, na kim i na czym by mu jakoś specjalnie zależało. Spojrzał przez okno – pociąg rozpędzał się, mijał niewielkie domki, zapyziałe stacyjki, pokryte białymi kwiatami drzewa owocowe i obsypane rdzą przytorowe śmietniska. Gdzieś tam, dalej, były piękne starówki, szacowne zamki, pełne wiernych kościoły, żyzne pola, dziurawe drogi, pijane matki pijanych dzieci, heroiczni bohaterowie walki z komuną, których kiedyś zomowcy polali z sikawki, pielęgniarki słaniające się na nogach po trzecim dyżurze za tysiąc złotych miesięcznie i nauczyciele, uczący kultury i życia za tysiąc dwieście. Za oknem uciekał świat wspaniałych ludzi, żyjących w fatalnych warunkach, tytanów intelektu, których niszczyli koledzy o inteligencji robaka, pięknych kobiet, z powodu swej urody zawsze uważanych za niepiękne cha- 126 raktery, bogaczy, którzy nie dorobili się pracą, tylko kombinacjami lub przypadkiem. Jak on. Turkotały koła, świat za oknem uciekał do tyłu, a on uciekał do przodu. Odkąd wygrał wielką kumulację – cały czas uciekał. Był dzięki pieniądzom wolny – i ta wolność była okupiona niewygodą, ciągłym zmienianiem masek i kostiumów, brakiem domu i kogokolwiek, dla kogo warto byłoby trwonić ten przypadkowy majątek. Zasnął. Na godzinę przed Berlinem obudził się i spod przymkniętych powiek obserwował nerwową krzątaninę współtowarzyszy podróży. Nie umiał powiedzieć, kto z nich pozostanie w stolicy Niemiec, a kto będzie jechał wraz z nim do Paryża. A może wysiądzie po drodze, we Frankfurcie, czy Karlsruhe. Granicę francuską przejechał przed ósmą wieczorem, choć oczywiście jej nie zauważył. Pociąg TGV, do którego wsiadł w Karlsruhe, już po kilku minutach osiągnął prawie trzysta kilometrów na godzinę, o czym został powiadomiony przez mężczyznę w średnim wieku, który jako jedyny jechał wraz z nim z samej Warszawy. Przy kolejnej przesiadce nawet mu się przedstawił, ale Tomek, który przez pomyłkę powiedział własne nazwisko, nie dosłyszał, jak tamten się nazywał. Zresztą nieznajomy mężczyzna uratował go przed większą wpadką, bo we Frankfurcie Tomek zamierzał „zapomnieć” walizki, z której uprzednio wyjął i przełożył do reklamówki przybory toaletowe. Jednak pozostawienie kolejnego fałszywego tropu nie udało się, gdyż współpasażer zauważył ją przy wysiadaniu. – Och, dziękuję, ale by się nic nie stało, bo jest prawie pusta, jadę dopiero na zakupy przed podróżą do Londynu, do pracy. – Proszę pana, trzeba pamiętać o bagażu – napomniał go – gdyby pozostała walizka w pustym przedziale, czujniki wykryłyby ją natychmiast i wszyscy bylibyśmy aresztowani jako podejrzani o terroryzm. A walizka zostałaby zniszczona, a taka ładna, szkoda by było. Pożegnali się na dworcu Paris-Est. Dochodziła jedenasta wieczór. Białe gwiazdki migały na wieży Eiffla, nad miastem wznosiła się oświetlona biała kopuła Sacré-Coeur. Współpasażer nie spieszył się z wychodzeniem z dworca, może czekał na zaproszenie do towarzystwa. Długo patrzył za Tomkiem, który ciągnął na kółkach pustą walizkę w kierunku postoju taksówek. 127 – Place Vendôme, monsieur, s’il vous plaît. – Hôtel Ritz? – z wyczuwalną ironią zapytał kierowca, patrząc w lusterku na jego nie dopinający się polar. – Oui, précisément, c’est ça. – Avez-vous une réservation? – Moi? Non, ce n’est pas nécessaire... Na tyle go było stać. Dalsze próby konwersacji uciął wyjmując telefon i udając, że pisze SMS. Oczywiście, nie miał roamingu, więc jego komórka była w Paryżu po prostu atrapą. Z miną arabskiego szejka poprosił kierowcę o wniesienie mu pustej walizki, dwadzieścia euro wciśnięte do ręki pewno przekonało go mniej, niż uczestniczenie w ewidentnym dowcipie. Tomek podziękował skinieniem głowy i – tym razem po angielsku – poprosił o apartament Marcela Prousta. W wielkim lustrze za plecami portiera dostrzegł osłupienie w oczach taksówkarza, który nie spieszył się z wyjściem z hotelu. Portier uprzejmie skinął głową i podsunął mu książkę meldunkową, dość mechanicznie poprawiając Tomka, że Proust jest patronem specjalnego pokoju, a nie apartamentu. Zameldował się jak najbardziej formalnie i na własne nazwisko. Doszedł do wniosku, że ma dość ukrywania się, zresztą i tak w Ritzu raczej szukać go nie będą. Zarezerwował „Prousta” na dziesięć dni. Doszedł do wniosku, że wydatek niespełna trzydziestu tysięcy złotych nie powinien na nim robić wrażenia. I nie robił. *** Trzy razy był w Luwrze, dwa razy w d’Orsay, dwa razy w Centre Pompidou – aż stwierdził, że nawet historyk sztuki może mieć całkowicie dość muzeów. Powłóczył się bez celu na Montmartrze – raz spędził tam cały dzień, drugi raz całą noc, codziennie wieczorem zaliczał spacer po Champs-Elysées, bulwarze Saint-Michel lub Saint-Germaindes-Prés. Śniadania dostawał w hotelu, obiadów unikał, kolacje jadał tam, gdzie go zastał wieczór. Kiedyś był to nawet restauracyjny statek na Sekwanie, gdzie przez dwie godziny wypił butelkę wina i zatęsknił za rozmową z kimkolwiek po polsku. Dotąd, oczywiście, starannie unikał jakiegokolwiek kontaktu z Polonią, szerokim łukiem omijając budynek Biblioteki Polskiej na wyspie Świętego Ludwika, ambasadę 128 na rue Talleyrand i przede wszystkim Kościół Polski opodal placu Vendôme. Sięgnął po komórkę, ale nie miał w jej pamięci książki telefonicznej, a notes został z bagażami w hotelu. Potem przypomniał sobie, że telefon jest na kartę i nie ma możliwości przy jego pomocy połączyć się za granicą. Inwestycja z Krakowa okazała się zupełnie nietrafiona, więc komórka podzieliła los swej poprzedniczki. – Pa, pa, adieu – powiedział po cichu i delikatnie spuścił telefon za burtę. W ślad za nim poleciały nawet nie odpakowane karty innych sieci, które okazały się równie nieprzydatne we Francji, jak w Polsce. I wtedy stwierdził, że mu się to wszystko znudziło. Ostatniego dnia w Ritzu wczesnym rankiem zamówił taksówkę, zapakował walizkę – w międzyczasie obrósł w kilka zmian bielizny, parę koszul i spodni, a nawet jeden letni garnitur – i kazał się zawieźć na dworzec Montparnasse. Z trudem odnalazł przechowalnię bagażu i oddawszy swoje rzeczy pod opieką tłustego Paryżanina o błyszczącej, czarnej skórze, zaczął przechadzać się po peronach i czytać napisy. Połowy z nich nie rozumiał. Zamierzał zjeść porządne śniadanie, po czym wybrać trasę podróży. Ale decyzja przyjechała wraz ze srebrzystym, wydłużonym nosem kolejnego TGV, których dziesiątki z niesłychaną, drapieżną elegancją co kilka minut przesuwały się przed jego oczami. Pięć po dziewiątej, bez walizki i z rękami w kieszeniach odjeżdżał do Brestu. Chciał zobaczyć ocean. Po czterech godzinach, które przeważnie przespał, wysiadł w centrum nadmorskiego miasta. Wiedziony nieomylnym instynktem bywalca Sopotu, minął wielki budynek Instytutu Oceanograficznego i poszedł w kierunku plaży. Obok była niewielka restauracja z widokiem na ocean, więc siadł w pustawej o tej porze sali i zamówił coś, co brzmiało jak polędwica z rekina, a więc dość smacznie. I takie też było, ale spieszył się, więc nie umiał docenić smaku – przypominało zwykłą wołowinę, jedynie gęsty sos grzybowy nadawał polędwicy swoisty aromat. Ani trochę nie zalatywało rybą, a więc uznał, że jest wspaniałe. Po drodze nad morze natknął się na niewielki sklep France-Telekom, nie mógł się oprzeć i kupił komórkę. Śmiał się w duchu z samego siebie, jak bardzo stał się uzależniony od samego posiadania telefonu – z którego w ogóle nie korzystał. Racjonalizując ten nie zauważony przedtem odruch pomyślał, że kieruje nim troska o własne bezpieczeństwo – w ra- 129 zie czego będzie mógł zadzwonić przecież po pomoc. Nie zastanawiał się ani w razie „czego”, ani do kogo miałby zadzwonić. W porcie jachtowym wszedł na długą redę, która od biedy mogła przypominać molo i na najdalszym jej końcu usiadł na krążku zwiniętej liny cumowniczej. Krajobraz przypominał Bałtyk, zalesione wzgórza dochodziły prawie do morza niewysokimi klifami, piasek był żółty i błyszczący w słońcu, a plaża usytuowana w malowniczej zatoce. Fale – niewielkie o tej porze roku – przychodziły od nieskończonego horyzontu i umierały na linii brzegowej, poza którą z jednej strony opalały się dziewczyny w jasnych kostiumach, z drugiej pływało stado brzuchatych facetów. Nieco dalej znalazł ławeczkę i rozsiadł się wygodnie, wyjął nowo zakupiony telefon i zaczął wertować notes, który tym razem miał w kieszeni kurtki. Nie było w nim wiele zapisów, bo od lat notował wszystko w komórce, która teraz spoczywała pewno na dnie rzeczki w pobliżu jego dawnego domu. Zastanowił się, że przez cały czas swojej podróży dopiero pierwszy raz pomyślał o swoim domu i w ogóle nie zastanawiał się, jak jego ucieczka została przyjęta przez bliskich, sąsiadów i kolegów. W tym kontekście zresztą słowo „bliscy” wydało się wyjątkowo niestosowne. Zirytował się sam na siebie za to, że pomyślał „ucieczka”. Ale mimo chwili zastanowienia, nie potrafił znaleźć sensowniejszego. Znalazł w notesie komórkę do Mikołaja, bo to była pierwsza osoba, która mu przyszła do głowy. Wstukał numer, przycisnął zieloną słuchawkę. Sygnał zgłosił się natychmiast, po czym spikerka Telecomu zakomunikowała mu, że abonent jest czasowo nieosiągalny. Nic dziwnego, był środek dnia, Mikołaj pewno w pracy miał komórkę wyłączoną, a poza tym mógł jeszcze zupełnie śmiało znajdować się na Bahamach. Tomek nie do końca był pewien obecnej daty, ani tego, na jaki termin kupił Mikołajowi wycieczkę. Przycisnął czerwone, wybrał następny numer. Anna długo nie odpowiadała, wreszcie – kiedy pomyślał, że może to nie do niej zadzwonił – usłyszał jej głos. Przedstawił się. – A co to za dziwny numer masz, zagraniczny? I w ogóle gdzie się obracasz? Mówili, że po tym, jak żeś wygrał te pieniądze ktoś cię prawdopodobnie ukatrupił, bo w Warszawie znaleźli twój plecak i rzeczy, nad Wisłą. – Nie, zupełnie dobrze żyję, ale to długa historia i raczej nie na telefon.. 130 – A co, podsłuchują, czy oszczędzasz? Dobra, zadzwonię do ciebie za parę dni, bo na razie wydajemy numer i nie mam jak rozmawiać. Cieszę się że dzwonisz, i na razie. Wyłączył telefon i zastanowił się, po co w ogóle dzwonił. A jakby miała czas, to o czym by rozmawiali? O nietypowych zachowaniach bocianów? Trzeba było się pogodzić z tym, że z krajem wszystkie więzy zostały zerwane i szukać sobie towarzystwa w bliższej okolicy. Obszedł centrum miasta i wrócił na dworzec. Powrotny TGV do Paryża odjeżdżał przed siódmą. Znów przespał prawie całą drogę, budząc się tylko w Rennes, które było pięknie oświetlone i pełne wieczornego ruchu. Postanowił przyjechać tu kiedyś na dłużej. Na Gare Montparnasse dojechał po jedenastej, walizkę pozostawił w przechowalni, przeszedł – z nowo zdobytego sentymentu – przez rue de Rennes i przez Most Artystów poszedł powłóczyć się po prawym brzegu. W środku nocy siadł na ławce na bulwarze nadrzecznym i spał spokojnie, dopóki nie obudził go najpierw smród sfermentowanego wina, potem chrapliwy głos: – Nie śpij tu, to moja ławka. – Dobrze, już idę – próbował się podźwignąć, jednak ciężka dłoń kloszarda posadziła go z powrotem. Miał czerwoną twarz i rzadki, siwy zarost. – Daj spokój, zmieścimy się. Masz pieniądze? Udawał, że się z trudem budzi. Miał przy sobie jakieś pięćset euro, telefon i oczywiście portfel z dokumentami i kartami kredytowymi – podczas pobytu w Paryżu przelał część pieniędzy na Banque de Paris i z jego złotej Visy korzystał. W kieszeni spodni miał trochę drobnych, na gazety i bilety metra. Skinął głową. – Mam, ale niedużo. Kloszard uśmiechnął się. – No, wyglądasz jakbyś miał rzeczywiście niedużo. Inaczej pewno mieszkałbyś w Ritzu, a nie nad Sekwaną, co? Dawaj. Udawał, że się waha i ociąga, ale w ygrzebał w kieszeni dwa piątaki. – No proszę, toś ty bogacz. Zaraz to zainwestujemy. Wziął pieniądze i zniknął. Tomek wpatrzył się w jasno oświetlone wieże Katedry Marii Panny. Notre Dame odbijała się przepięknie 131 w gładkim nurcie Sekwany. Od rzeki powiewał chłodny wiatr. Otulił się mocniej polarem. Drzemał z pół godziny, gdy najpierw poczuł, a potem usłyszał kloszarda. Przysiadł na ławce, w rękach trzymał dwie flaszki wina. Były najwyraźniej plastikowe, bo Tomek widział, jak palce włóczęgi wgniatają w ściankach niewielkie ugięcia. Podał mu jedną. – Pij, chłopie, utopimy te smutki. Jak widzisz, nie ukradłem twoich pieniędzy, ani sam nie przepiłem, choć pić mi się chce strasznie. Marcel jestem. Odkręcił, wyciągnął flaszkę w stronę Tomka. – A la votre! Stuknęli się plastikiem, bez efektu akustycznego. Marcel wydudlił flaszkę jednym haustem, owinął się połą cienkiego płaszcza i natychmiast zasnął. Pochrapywanie niosło się daleko nad rzeką. Tomek pokręcił się jeszcze trochę, znalazł miejsce, gdzie mógł mieć osobistą toaletę i zasnął także. Obudził go poranny chłód i hałas, dobiegający z nadbrzeżnej autostrady. Marcela już nie było. Przemieszkali razem na tej ławce przeszło miesiąc. W ciągu dnia rozchodzili się w różne strony Paryża, próbując zorganizować trochę pieniędzy i coś do jedzenia. Z jedzeniem było łatwiej – Tomek stosował metody już przećwiczone na warszawskim Dworcu Wschodnim: chodził po popularnych lokalach i zbierał resztki, mówiąc, że dla psa. Najlepiej szło mu w restauracjach Mc Donald’s i Hippo, zwłaszcza gdy trafiał na wycieczkę szkolną. Najpierw się z niego śmiali, potem oddawali prawie całe porcje. Żebranie pod kościołami nie przynosiło efektów: po kilku chwilach pojawiali się policjanci i przeganiali go. Inna rzecz, że nawet nie było to potrzebne, bo sam się zniechęcił: poza turystami nie przychodził do nich nikt, a na sporadycznie odprawianych mszach pojawiali się co najwyżej najbiedniejsi mieszkańcy dzielnicy, przeważnie kolorowi. Najwięcej zarabiał na parkingach pod dużymi magazynami handlowymi. Sam się z tego śmiał, ale czuł się o wiele lepiej, niż wtedy, gdy mieszkał w Ritzu i spędzał dnie w muzeach i wytwornych lokalach. Znalazł podstawowy cel życia – przeżyć. Po dwóch tygodniach zdecydował się na pierwszą kradzież: był to ciepły sweter, nałożony w przymierzalni, od którego oderwał klips zabezpieczający. Był chłodny wieczór i nikogo nie zdziwił fakt, że dość elegancko ubrany mężczyzna – ogolił się tego dnia i włożył krawat, 132 który znalazł pod czyimś samochodem na parkingu – zapina aż po szyję luźną kurtkę polarową. Następnego wieczora w podobny sposób wyniósł – na sobie – nowe dżinsy i dwie pary koszul. Szło nieźle, do czasu, gdy na Champs-Elysées przy wyjściu z Monoprix zatrzymał go rosły Murzyn w ciemnych okularach. Ochroniarz bez słowa pokazał mu film, w którym na wideo zarejestrowano moment, jak odrywa klipsa i wkłada nowe buty turystyczne. Nagrała to kamera przemysłowa. Przyjechała policja i trafił do aresztu. Po dwóch dniach na dołku zaprowadzono go przed sędziego. W sumie został skazany na dwa miesiące aresztu, lub grzywnę 200 euro. Zapłacił czekiem na Banque de Paris i wrócił na swoją ławkę. Wychodząc z sądu, zabrał ze sobą marynarkę inspektora policji, który go tu przyprowadził. Wisiała na oparciu krzesła, podczas gdy jej właściciel poszedł do toalety. Podścielił ją sobie pod głowę, wyjmując z jej wewnętrznych kieszeni portfel z ponad tysiącem euro i dwiema kartami kredytowymi oraz kaburę z małym pistoletem. Broń schował, resztą podzielił się z Marcelem, gdy ten wrócił na ich ławkę. Kloszard marynarkę włożył od razu, pięćset euro i jedną z kart kredytowych schował do kieszeni. Portfel oddał. Tomek opowiedział mu o swojej przygodzie, nie mówiąc o zapłaceniu kaucji. W jego wersji po prostu uciekł z sądu, gdy nadzorujący go policjant odczuł naturalną potrzebę. – Ja bym na twoim miejscu jednak został w tym areszcie. Zima idzie, a tam jest ciepło i nieźle karmią. – Zawsze jeszcze zdążę. Marcel roześmiał się i poszedł po wino, żeby – jak się wyraził – mogli wypić za zdrowie sympatycznego oficera, który niechcący został ich sponsorem. Nie wrócił do rana. Tomek pomyślał, że albo przepił wszystko i leży gdzieś w izbie wytrzeźwień, gdzie znajdą przy nim kartę kredytową policjanta i z tego się już nie wywinie. Albo okradziony inspektor pechowo rozpoznał na ulicy swoją kurtkę. Nie żałował go, w zawodzie włóczęgi nie było miejsca ani na solidarność, ani na współczucie. Wiedział, że Marcel palcem by nie kiwnął, gdyby wiedział, że go aresztowali. Sam ryzykujesz i sam w razie wpadki musisz się z tego wywinąć. Przeniósł się na wszelki wypadek na drugą stronę rzeki, na skwer koło kościoła St.-Julien-Le-Pauvre, z pięknym widokiem na katedrę NotreDame. Był tu trochę większy tłok i hałas, tak że zdrzemnął się dopiero 133 przed północą. Nie spał długo, bo obudził go dźwięk telefonu. Pierwszy od wyjazdu z domu. – Obudziłam cię? Muszę się z tobą podzielić pewną wiadomością. Gdzie jesteś? Rozbudził się natychmiast, ale nie odpowiedział wprost. Jej też nie ufał. – Daleko, ale w tej samej strefie czasowej. Ale mów, śmiało. Pojawił się patrol policyjny, ale widząc że rozmawia przez komórkę, minęli go bez słowa. Włóczędzy nie miewali komórek. – Nie mogę przez telefon. Nie dlatego, że podsłuchują, tylko, że muszę osobiście. Przez telefon cię nie uściskam i nie przytulę się. – Nie wracam do domu. Więc nie da rady. – Da radę. A domu już nie masz. Spalił się kilka dni potem, jak twoja żona się z niego wyprowadziła. Podobno zostawiła coś włączonego. Aha, była żona – jakoś tak sobie załatwiła, że dostała w miesiąc zaoczny rozwód. I wszczęła postępowanie o uznanie cię za zmarłego, czego już nikt nie rozumie, chce zostać rozwiedzioną wdową? Gdzie jesteś? Przyjadę do ciebie. Zastanowił się. W sumie, przywykł już do wolności, ale z drugiej strony fajnie byłoby móc mieć na kogo wydawać te miliony. Sam w „Ritzu” się nudził, ale wyobrażał sobie, że w towarzystwie mogłoby być wcale ciekawie... – Dobra, spotkajmy się w Cannes, w hotelu „Carlton”. Masz z Warszawy samolot do Nicei, potem autobus. Zwrócę ci za bilet. Usłyszał po drugiej stronie śmiech. – Nie rozśmieszaj mnie, ty mnie zwrócisz, biedaku? Nie ma mowy. A jak dojechać do Cannes wiem, pewno zapomniałeś gdzie pracuję i może nawet nie wiesz, że to ja co roku robiłam do telewizji relacje z festiwalu filmowego. Zresztą lepiej dojeżdżać z Nicei pociągiem. Od jutra czekam w Carltonie, od jutra wieczorem. Pod starym nazwiskiem. Na razie! Zamknął telefon i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było. Przespał smacznie na ławce do świtu, potem pojechał metrem na Gare Montparnasse, wyjął z przechowalni swój bagaż, poszedł się umyć i ogolić. Wszystkie stare rzeczy zostawił w łazience, także te ukradzione i przebrał się w kremową koszulę bez krawata, lekki garnitur i jasne buty. Pistolet pułkownika schował do walizki i by uniknąć kontroli postanowił nie lecieć samolotem. Metrem przejechał do Gare du Lyon 134 i po ósmej już jechał TGV do Nicei. Znów nikt nie sprawdzał biletów, z zupełnym zaufaniem zostawił bagaże pod opieką współpasażerów i przeszedł do wagonu restauracyjnego. Zjadł obfite śniadanie i znów nie mógł uwierzyć, że jedzie z prędkością 300 kilometrów na godzinę – nie czuło się najmniejszych drgań pociągu, który jakby płynął po torach, a idealne wyważenie zakrętów powodowało, że nie czuło się żadnego przeciążenia. Tylko mijanki z TGV jadącym z naprzeciwka dawały odrobinę emocji: trwały ledwie sekundę, i powodowały lekkie ale odczuwalne uderzenie powietrza: wzajemna prędkość 600 km stwarzała najpierw poduszkę powietrzną, potem bąbel podciśnienia. Po wpół do drugiej wysiadł na dworcu w Nicei i usłyszał szum palm. Sam się temu dziwił, ale przed spotkaniem nie czuł żadnych emocji. Jakby te pół roku od Hurghady wyprały go z wszelkich uczuć, a jego umysł skoncentrował się tylko na narzuconym samemu sobie problemie ucieczki i walki o przetrwanie. W jego świecie, w którym raz bywał zwierzyną, a raz myśliwym nie było miejsca dla kobiet, traktowanych jako obiekt uwielbienia. Pociągi do Cannes jeździły co niespełna pół godziny, więc nie było się po co spieszyć. Przechowalnie bagażu stały się dla niego najczęściej odwiedzanymi miejscami we Francji. Zostawił walizkę i poszedł na plażę. Morze Śródziemne było ciemnoniebieskie, na kamienistej plaży rozbijały się fale. Samym brzegiem przeszedł kawałek na zachód, ale kiedy fale raz i drugi ochlapały mu nogawki, wrócił na szeroki chodnik Promenade-des-Anglais. Wszedł do restauracji hotelu Negresco i zamówił spory obiad. Z okien widać było morze i ciemne chmury ciągnące znad nad Monte Carlo. Przy płaceniu sięgnął najpierw po kartę inspektora, ale instynkt ostrzegł go, że na pewno została zablokowana, a każda próba jej użycia spowoduje wezwanie policji. Zapłacił gotówką, poprosił o wezwanie taksówki i kazał się zawieźć najpierw do przechowalni bagaży, a potem do Cannes. Doszedł do wniosku, że chcąc dostać pokój w Carltonie i być tam odpowiednio traktowany, powinien zajechać samochodem. Wysiadł, zapłacił i pociągnął walizkę w stronę secesyjnego wejścia. Jeden z portierów uprzejmie otworzył mu drzwi. W hollu stała uśmiechnięta Anna w długiej, biało-czarnej sukni, z wysoko upiętymi włosami, na szpilkach. Była efektowna jak przystało na dziennikarkę ze „Świata Mody”. Odruchowo wyprostował się, żeby nie być od niej dużo niższym. – Jestem – powiedział. 135 – Czekałam. Boy hotelowy zaniósł walizkę do pokoju. Ania wynajęła piękny apartament na pierwszym piętrze, z tarasem i widokiem na morze. Niewiele teraz było widać, poza światłami jachtów i fosforencją fal. Wykąpał się i przebrał w łazience, i żeby nie zostawiać niczego podejrzanego w pokoju, włożył do marynarki portfel okradzionego policjanta i przypiął kaburę z jego pistoletem. Szło mu kiepsko, bo dotąd takie czynności oglądał tylko na filmach z Jamesem Bondem. Spojrzał do lustra i skrzywił się – jasny garnitur zupełnie nie pasował do okoliczności i pory dnia. Krytycznie spojrzała też na niego Ania. – Jutro jedziemy na zakupy. Lato się kończy i trzeba zmienić kolor futra. Zeszli na kolację. Tomek miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego jak na ruskiego biznesmena, który nie umie się ubrać stosownie do pory i ma w dodatku wszystkie kieszenie wypchane rulonami banknotów euro: jego konfekcyjny garnitur zdecydowanie nie był uszyty przez krawca z Seville Row i w tym też różnił się od Bonda. Kabura pod lewą pachą wydawała mu się widoczna jak na dłoni, z tej strony trzymał też własny portfel, co dodatkowo wypychało marynarkę. – Wyluzuj się – Ania pomachała w jego stronę kartą menu, ozdobnie oprawioną w półskórek z logo hotelu – jesteś bezpieczny i pod dobrą opieką... Opowiedział jej o swojej ucieczce. Bez zbytnich szczegółów, raczej samo itinerarium podróży i zmiany trybu życia, jakimi się sam tresował. Kręciła głową, nie mogąc uwierzyć. – To fakt, że nagle stałeś się milionerem, zamiast dać ci wolność, tak cię tej wolności pozbawił? Dlaczego uciekasz? Żeby cię nie okradziono? Zamiast się cieszyć tym wszystkim, pilnowałeś tego? Przedtem przywiązany do budy przez brak pieniędzy i wolności, a teraz przez posiadanie pieniędzy i wolność? Zniewolony przez wolność? Zastanowił się. – Coś w tym jest, ale w zasadzie to nie tak. Miałem pełną wolność podejmowania decyzji i podejmowałem je. Chciałem mieszkać w Ritzu, to mieszkałem. Chciałem spać na dworcu, to spałem. Robiłem co chciałem – wyjadałem ludziom z talerzy w restauracji Hippo, a za kilka dni w restauracji hotelu „Plaza Athenée” jadłem kawior astrachański 136 i zapijałem szampanem. Chodziłem po Luwrze z kosztownym katalogiem, który potem wyrzucałem i kradłem koszule w marketach... Poprosiła gestem, żeby dolał jej wina. – No to miałeś wolność tylko w okolicach ściany... – Jak to? – No bo tak ze skrajności w skrajność, od ściany do ściany. A nie próbowałeś żyć normalnie i korzystać z życia? Stać cię było przecież. – Finansowo tak. Ale ta normalność do tej pory to była praca – byle jaka, dom – bez możliwości wyboru i bar „Take Five” od czasu do czasu. No, a takiego samego czegoś w Paryżu raczej nie przewidywałem... Roześmiała się. Z upiętych do góry włosów wciąż wymykał się jeden kosmyk i opadał jej na twarz. Płomień palącej się na stole świecy migotał w kieliszkach. Tomek poczuł zmęczenie – suma nie przespanych normalnie nocy, nie wypowiedzianych słów, nie zrealizowanych i nawet nie wymyślonych jeszcze planów dopadła go wreszcie w tym secesyjnym wnętrzu hotelu „Carlton” i przygniotła brakiem sensu. Patrzył na kobietę siedzącą naprzeciwko i był jej głęboko wdzięczny – nie wiedział, jak się między nimi ułoży w przyszłości, i czy w ogóle będzie jakaś przyszłość. Ale uświadomił sobie, że po raz pierwszy od długiego czasu zrobił coś, czego od niego wymagano, coś dla kogoś: Anna postawiła mu cel, ten przyjazd na spotkanie do Cannes, i ten cel został zrealizowany. Dążenie do nieograniczonej wolności dawało mu prawo wyboru – mógł jej prośbę o spotkanie przyjąć lub odrzucić. Odrzucenie pozwalałoby mu żyć wolnym życiem kloszarda-milionera, przyjęcie – skazywało na ograniczenie wolności i konieczność liczenia się z planami i potrzebami drugiej osoby. Nie żałował. Przez ograniczenie własnej wolności poczuł się bardziej wolny. I bardziej sensowny. – A ty? Miałaś mi coś opowiedzieć, jak się spotkamy. Ania, która najwyraźniej w tym samym czasie co on odpłynęła myślami daleko, potrząsnęła głowa, jakby chciała odpędzić od siebie natrętne, niemiłe myśli. – No, dla ciebie to nie będzie żadna niespodzianka. Po prostu rozbiłam następną kumulację... I to sporo większą od ciebie, biedaku. Prawie dwa razy większą – dwadzieścia pięć milionów. I jak już się pewno domyślasz, w tej samej kolekturze, co ty, w waszym osiedlowym markecie. Roześmiał się. 137 – No to przy tym stoliku siedzi nieliczny, ale śliczny klub prowincjonalnych milionerów... Ale w zasadzie, co ty robiłaś na naszym osiedlu? W końcu, mieszkasz paręset kilometrów dalej? – Nie uwierzysz... Przyjechałam robić reportaż o tej kolekturze. Bo to stała się sensacja, że facet wygrywa dwa razy z rzędu w jednym miejscu, po czym znika jak kamień w wodę. Policja nawet prowadziła w tej sprawie śledztwo, przesłuchiwali twoją żonę, ale przekonała ich, że od czasu, jak ci zgarnęła tamtą kasę, nie mieliście ze sobą wiele wspólnego. Potem aresztowali jakiegoś ochroniarza z tego marketu, bo wyszło na jaw, że był ostatnią osobą, która z tobą rozmawiała, podobno w jakimś barze was widziano, ale jak żona oświadczyła, że po tej rozmowie jeszcze nocowałeś w domu, a zniknąłeś dopiero rano – dali mu spokój. Ale już był obrażony na cały świat, pobił podobno dziewczynę z tej kolektury, a kiedy przyjechała policja – rzucił się do ucieczki, strzelali za nim, a on zniknął i potem nikt go już nie widział. Przysłał tylko do dyrekcji marketu kartkę, rzekomo z wysp Bahama, że rezygnuje z pracy, no i napisał, gdzie ma taką robotę i taki los, że zawsze inni wygrywają, nie on. No więc sensacja, to mnie wysłali i przyjechałam. Zebrałam materiały, a na koniec postawiłam kupon na chybił trafił. I tak wyszło. Potem wytrzymałam tylko kilka tygodni, do przelania mi na konto wygranej. Byłam kolejną sensacją dnia. Musiałam wyjechać. Trudno było w to wszystko uwierzyć – w tę przedziwną sekwencję kumulacji i wygranych, padających w tym samym miejscu. Jeszcze trudniej było mu wyobrazić sobie spokojnego, misiowatego Mikołaja w roli porywczego, sfrustrowanego bandyty. – A jak to przyjęli w domu? No, wiesz, ten facet, z którym mieszkałaś... Popatrzyła gdzieś, ponad jego ramieniem. Jej wzrok był tak intensywny, że aż się odwrócił. Za nim nikogo nie było. – Robert? No cóż... Zaraz mu o wszystkim powiedziałam, szczęśliwa, że mam z kim podzielić się swoją radością. I zaraz też zażądał, żeby równo połowę wygranej kwoty przelać na jego konto, niejako dla zabezpieczenia. No więc mnie to zirytowało i wyjechałam. Tak jak stałam, po prostu wstałam i wyszłam, nie zabierając nawet szczoteczki do zębów. Pojechałam na Okęcie i kupiłam bilety na pierwszy samolot, jaki startował. Przypadkiem był to Londyn. I to stamtąd do ciebie dzwoniłam. 138 – Czyli też uciekałaś? I pieniądze stanęły między tobą a Robertem? – No cóż, przyjaciół poznaje się tak w biedzie, jak i w bogactwie... Wypili wino do końca, myśląc o tym, czy pieniądze teraz ich nie podzielą. Pewną szansę dawało to, że mieli je teraz oboje... Poprosił o rachunek nie zgadzając się na to, by to ona zapłaciła za kolację. Na dworze wypogodziło się, więc postanowili się przejść i poszukać czynnego jeszcze sklepu, żeby Tomek mógł zmienić swój image. Poczekał w hollu. Anna przebrała się w ciemne spodnie i sweter i z torebką na ramieniu zbiegła z pierwszego piętra. Poszli wzdłuż bulwaru Croisette, ale tam odpowiednich sklepów nie było. Nawet jasno oświetlone witryny jubilerów pozwalały oglądać złote i srebrne cacuszka z brylantami i rubinami tylko przez szybę. Dopiero gdy skręcili w rue des Serbes, znaleźli jakiś magazyn, czynny do dziesiątej wieczór. Ania pomogła mu wybrać ciemniejszy garnitur, prócz tego czarny sweter i dwie pary spodni. Kwestia butów pozostawała do załatwienia w innym terminie i może w innym miejscu. Poprosili o odesłanie rzeczy do Carltonu, Tomek dał solidny napiwek i uspokojeni przynajmniej co do tej jednej kwestii poszli w stronę Starego Portu. Minęli Pałac Festiwalowy i zagłębili się w zaułki portowe. Pogoda znów zaczęła się psuć, niewielki deszczyk wygonił z ulic wszystkich ludzi, ale Tomkowi wydało się w pewnym momencie, że słyszy z tyłu ostrożne kroki. Rozpiął marynarkę i kaburę. I w tym momencie gwałtowne szarpnięcie oderwało go od Ani, której krzyk został gwałtownie stłumiony. Zamaskowany mężczyzna trzymał ją za szyję jedną ręką, drugą przyciskał do jej brzucha długi nóż. Tomek bardzo wyraźnie widział jego ostrze, błyszczące w świetle księżyca, który właśnie wychylił się spoza chmur. Pod naciskiem noża uginał się gruby sweter Ani. – You, man, money give, quickly! – wycharczał z trudem zamaskowany mężczyzna, zadyszany jakby to jemu ktoś przykładał do gardła nóż. Jego angielski był tak zły, że mógł być tylko Słowianinem lub Kolumbijczykiem. Tomek ze zdziwieniem stwierdził, że nie czuje się w ogóle zdenerwowany. Z wielką precyzją wiedział, co ma robić i w jakiej kolejności. Powoli wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel policjanta i wyciągnął w stronę bandyty. Udawał jednak, że jest zrozpaczony i łamiącym 139 się głosem uprzedził, że ma tam tylko trochę drobnych i kartę kredytową, nic więcej... – Give! Mężczyzna puścił Anię i sięgnął po portfel. Odskoczyła do tyłu i zaczęła wołać o pomoc. Bandyta rzucił się na nią z nożem, ale nie zdążył dobiec, bo szybko wyciągnięta z kabury beretta szczeknęła dwa razy i mężczyzna upadł na chodnik, mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Ania omijając go ostrożnie podbiegła i przytuliła się do Tomka. Odsunął ją delikatnie. – Poczekaj, musimy się zwijać, jeśli nie chcemy kłopotów. Tylko moment... Bandyta został ranny w nogi, tam gdzie Tomek celował, ale jedna z kul poszła trochę wyżej, widać trafiła wtedy, gdy mężczyzna po pierwszym strzale już upadał i wyglądało na to, że noga w udzie może być złamana. Z bólu stracił przytomność i leżał teraz bez ruchu na chodniku. Za moment będą tu ludzie, zwabieni krzykiem Ani i strzałami Tomka. Szybko wsunął mu portfel policjanta do tylniej kieszeni spodni, wytarł berettę chusteczką i włożył ją w rękę nieprzytomnego. – Uciekajmy, potem ci wszystko wytłumaczę. Ludzi nadal nie było. – Ale... – Ania zawahała się – on może umrzeć z upływu krwi, powinniśmy może wezwać pogotowie... W końcu to też człowiek, może zły ale człowiek... – Ciekawe czy jakby cię dźgnął nożem, to by też wzywał potem pogotowie? Ale skoro chcesz, to wezwiemy. Nie, zostaw ten telefon – dorzucił szybko, widząc, że sięga po komórkę. Podszedł do nieprzytomnego bandyty, przez chusteczkę wyjął mu pistolet z ręki i opróżnił cały magazynek w powietrze. Kanonada dziesięciu strzałów rozniosła się echem po całym Cannes. Z powrotem wsadził berettę do ręki bandyty, któremu w czasie tych manewrów zsunęła się z twarzy maskująca chustka. Z trudem, ale go rozpoznał. Gładko ogolona mimo wieczoru skóra bardzo kontrastowała bowiem z dawnym wizerunkiem mocno zarośniętej twarzy Mikołaja, jaką zapamiętał z ostatniego spotkania pod osiedlowym marketem. Z daleka usłyszał sygnał wozu policyjnego. – Teraz to już naprawdę uciekajmy. 140 *** W hotelu przebrała się z powrotem w długą suknię, którą miała przy kolacji. On zmienił garnitur, bo przesyłkę ze sklepu już dostarczono, nieco go irytował brak odpowiednich butów. W barku był dobrze zmrożony szampan, którego otworzył dla Ani, sam sięgnął po whisky. Opowiedział incydent z policjantem w paryskim sądzie. Pokiwała głową, wstała. – Pora na zmianę zainteresowań. Suknia, zsunięta z ramion opadła bezszelestnie na ziemię. Miała na sobie tylko leciutkie jak mgła majteczki, w kolorze krwistej czerwieni, takiej samej, jaką pamiętał z kostiumu kąpielowego, który tego pamiętnego dnia nosiła na plaży hotelu Hilton w Hurghadzie. W poprzedniej epoce ich życia. – Wiesz – zdjął marynarkę – nie wiem, czy jeszcze potrafię cię kochać. – To jest jak jazda na rowerze – podeszła do niego i delikatnie rozpięła mu guzik koszuli pod szyją – raz się nauczysz i nigdy nie zapominasz. *** Przez tydzień w zasadzie nie wychodzili z hotelu, ciesząc się sobą i tą wolnością, jaką dali sobie nawzajem, pozbawiając się części swojej suwerenności. Za oknami palmy mokły w deszczu i robiło się coraz chłodniej, Ania, wykorzystując swoje znajomości z czasu Festiwalu Filmowego, dowiedziała się za pośrednictwem miejscowych dziennikarzy, że Mikołaj został aresztowany pod zarzutem kradzieży mienia urzędnika państwowego, ale wkrótce go wypuszczono, bo miał niepodważalne alibi na dzień, kiedy policjant stracił marynarkę z zawartością: siedział wtedy w areszcie w Limoges, aresztowany za bójkę w miejscowym barze. Osoby, która go w Cannes postrzeliła, nie pamiętał albo nie chciał ujawnić. Mówił tylko, że była to prawdopodobnie kobieta. Buty dla Tomka postanowili kupić w Rzymie, dokąd dojechali wynajętym samochodem. W trakcie jazdy uzgodnili, że najpraktyczniej będzie zakupy zrobić na lotnisku Leonarda da Vinci. Byli tam przed dwunastą, a o wpół do drugiej ich samolot wystartował. Czekał 141 ich lot do Mombasy, gdzie postanowili spędzić zimę. Morze widoczne najpierw na horyzoncie, gdy przelecieli nad Sycylią pokazało się w całej krasie. Samolot nie nabrał jeszcze pełnej wysokości i dobrze było widać błękitno-szmaragdową wodę, na której złoto i czerwono odznaczały się wyspy. Szaro-czarna była tylko Malta i gdy nad nią właśnie przelatywali, siedząca przy oknie Ania zauważyła wielką białą plamę, która nadciągała nad wyspę od północnego wschodu. – Spójrz, jaka dziwna chmura... Tomek zerknął i mocno ją przytulił. – No tak... Tym razem się trochę spóźniły, ale wiedziałem, że znów się pojawią, kiedy się zobaczymy. Od strony Europy do Afryki leciało wielkie stado bocianów. Szybowały, tylko od czasu do czasu lekko poruszając skrzydłami, pokonując kolejne kilometry – wydawało się – zupełnie bez wysiłku. Szły kursem kolizyjnym z samolotem, na szczęście maszyna KLM od kilku minut zaczęła się coraz bardziej wznosić, bociany zaś pozostawały na stałej wysokości. Z góry wyglądały rzeczywiście jak biała chmura, w której od czasu do czasy połyskiwały czerwone dzioby i czarne skrzydła. – Coś dziwnie lecą, przecież powinny nad lądem raczej, zwykle wędrują nad Bałkanami i Bliskim Wschodem, chętniej przekraczając Morze Czerwone niż Śródziemne – zastanawiał się. – Może omijają rejony konfliktów, najważniejsze, że lecą we właściwym kierunku. Nareszcie we właściwym. Może na wiosnę będą wracać do Europy, tak jak my... Zastanowił się przez moment. Nie wiedział, czy dalsza ich trasa poprowadzi z powrotem, czy dalej, ale z powodu kulistości ziemi kiedyś – może wcale nieprędko – powrócą do domu. Tak jak bociany. Tylko nie wiedział na pewno, gdzie wtedy i jaki będzie ten dom. – Wiesz... Dla mnie bociany mają inną symbolikę... – Tak? A jaką? – droczyła się. – W moich, mazowieckich stronach uważa się, że spotkanie bociana, zwłaszcza w jakichś nietypowych warunkach, oznacza, że ten, kto go dojrzy, może spodziewać się dziecka. A jak naraz zobaczy bociany para, to dzidziuś jest już jak w banku... – Ciekawe... Muszę to przemyśleć... Bociany znikły pod chmurami, które samolot przebijał, wznosząc się na przewidzianą planem lotu trajektorię. Słońce schodziło coraz 142 niżej, na ciemniejącym niebie pokazały się gwiazdy. Rozłożył fotele i poszukał jej dłoni. Były ciepłe i delikatne. Nowy Targ, 24-12-2007 143 144 z zawodu tylko położna. rodzona nowotarżanka. z zamiłowania – fotograf. wrażliwa melomanka. z pokory ducha – poetka. nie nosi zegarka… dla małej czarnej – kobieta dla wielu muza, bogdanka… R enata Piżanowska-Zarytkiewicz , Nowy Targ 145 Dla ciebie dla ciebie w twoich dłoniach lekko trącona drżę jak rosa na źdźble trawy proszę zaśpiewaj mi łanem zbóż czekającym na śmierć od kosiarza dla ciebie kwiatem pachniały moje usta gdy płatkiem róży pocałowałeś mnie na pożegnanie posmakuj jeszcze moich słów nim wiatr je rozwieje dla ciebie świeciłam nieskończoną tęsknotą kiedy wplotłeś w moje włosy smugę wieczornego światła w dłoniach trzymałam wczorajszy wieczór między palcami przemykał jego blask dla ciebie dla ciebie dzisiaj pachnę porankiem spójrz kiedy milczę zgarnęłam każde słowo „kocham” kiedy palcami przekładasz łzy na moim policzku przekraczam „nie” i ściskam naszą miłość… Wiersz nagrodzony na Konkursie Walentynkowym w Rabce 146 Chwile błyskawica rozdarła niebo nad nami… zerwałeś wstyd z mojego ciała i rzuciłeś w kąt pokoju gdzie klęczał mój cień krzyczący do rozszalałego nieba… anielskie diabły i my unoszeni w narkotycznej ekstazie zapominamy że trwa to tylko chwilę Jesienne wieczory jesienne wieczory twarzą w kierunku ciemnej szyby nad płomykiem świecy, woskowa twarz skapuje po serwecie na przekór kąśliwym owadom mój dom ma zapach nasturcji a skrzydła motyli pomalowały sufit na zielono… 147 Jak ty jak ty wyśniony dzisiaj jutrzejszym snem zbyt szybko gdyż słońce dzień przeplatało w zasłonach schowałam cię pod powieką nocy… jak ty wymarzony wczoraj na wiele lat zbyt pięknie ideał bowiem bliski zapomnieniu by zapamiętać, zmrużyłam oczy… jak ty schowany dla mnie, na jutro zbyt pewnie czas szczęście wyprzedza na drodze pierwszeństwa kupiłam bilet do twoich uśmiechów… jak ty przeznaczony dla mnie na wieki zbyt mało nieskończoność bowiem zawisła bezwładnie i aby zasnąć uległam zapomnieniu… zbyt szybko zbyt pięknie zbyt pewnie zbyt mało jak ty… 148 *** na moich ustach obłok ciszę namalował roztargnieniem lekko rozchylił czerwień zachodu pełne niepokoju wzburzone morskie fale rozbiły się o zimne skały uciekają choć nikt ich nie goni zawstydzona niebywale płaska przydeptuję uśmiech w swojej sukni namalowałeś mój wstyd purpurą podbarwiłeś sztywne płótno nie szklaną łzą teraz zapłaczę lecz kawałkiem koloru gwiazdy w moich oczach wytrzeszczają tępo wzrok przez zwały farby spoglądam na ciebie na ciebie na ciebie i podlizuję się martwym uśmiechem z obrazu Nieszczęśliwa po czerwonej ziemi rumieńcem spalonej szczęście woziłam buty skrzydła miały martwe kamienie dłonią ożywione zakwitły może nie tylko jeden raz potem pozostałam nieszczęśliwa 149 Gdzieś tam… Blask lampy naftowej wypalił w dłoni naszą miłość. Między palcami mknęłaś za światłem tańcząc na jego smudze. W kloszowej spódnicy wirowałaś na skraju raz po raz odbijając na szkle swoje usta. Gdzieś tam zamigotałaś namiętnością by wrócić prowadzona moim wzrokiem w półotwarte drzwi ust gotowe do pocałunku. We łzie zakręcone skrzywione uczucie opadło bezgłośnie w ostatnim piruecie wieczoru. Zgasiłem lampę, lecz w cieniu nocy dalej pląsałaś na nici mego wspomnienia. Miłość usiadła miłość na parapecie zagruchała gołębiem dziobem uderzyła w szybę i odleciała niezauważona 150 Lot dzisiaj niebo jakby jaśniejsze… ledwo otarło mglistą chusteczką twarz i podało ją trawie by osuszyła wiosenną histerię a tutaj jaskółka ziewając raz skrzydłem machnęła i upadła żal, że nie powiedziała jak wysoko latała… *** pod starym mostem płynie Sekwana nurt opowiada jej świat trzymam za rękę niepokój o ciebie i przewieszona przez barierkę spowiadam się ze swoich grzechów zakręcona melodia ze skrzynki kataryniarz zasnął pod mostem smukłe nogi Paryż unoszą kołysząc subtelnie biodrami dla ciebie wczoraj zjadłam pomarańcze na fali rzeki zeschła skórka płynie w niej nasza miłość się kołysze miłość kataryniarza? pod starym mostem dojrzewa poranek obraz samotny, niedokończony umarły dzień skażony mijaniem łapczywie schwytany nad starym mostem gwiazdy się gnieżdżą na niebie księżyc zahaczył o wieżę po schodach idę w nieskończoność 151 rozchylam niebo wieczność wydobywam i na sztalugach malarskich układam nad starym mostem dzień zaświecił a my za ręce w gąszczu ulic przenikamy przez ludzi którzy nas mijają w ojczyźnie naszej miłości Pocałuj mnie… pocałuj mnie czerwienią zachodów słońca palcami swojej dłoni wydobądź wiatr z moich włosów cicho szemraj leśnym strumieniem w tafli lustra zatrzymaj moją miłość oczy rozchyl porankiem rozedrganym głębokim świtem wyglądaj śpiewu słowika i dotykaj mnie, dotykaj cichym jękiem a kiedy oglądnę się, zatrzymaj 152 Nuty z zachodem słońca spadła ostatnia nuta z drzewa w rytmie na trzy ostatni raz zawirowała i ćwierć twarzy schowała spłoszona przebrzmiała całością, zamilkła samotnie tuląc ostatnie drżenia… takty muzyki oblizały usta dyrygenta i choć batuta uderzyła w nie z rozmachem ona umarła w przedtakcie rozpychając słowa w ustach… kiedy harfistka rozerwała pajęczynę wypadło zdanie z koncertowej bajki zabrakło wyrazu, słowa, nuty… rozerwały się korale skrzypaczki i utopiły w źródle Aretuzy i choć brakuje teraz kropki na pięciolinii to struny trącane klawiszami rwą się do wspominania poprzednich dźwięków jakie zostały wpisane w palce wczoraj o wschodzie widać już było wiosenne pąki nut 153 Pytasz czy kocham wsłuchani w melodię słów cytując dramaty rozstań wystukujemy palcami gamy naszych zobowiązań rytmem ciała odmierzamy niepoliczalny czas mnożymy siwe włosy swojego kochanka a płynąc rzeką wierzchem jego dłoni omijamy wyspę wiedzy na palcu wskazującym… usta z niedokończonym słowem nad górną wargą myśli nadgryzione wśród pestek wydłubanych kłamstw pytasz czy kocham? policzone uśmiechy puste szpilki w gablotce na motyle i urwane lusterko z samochodu co rdzewieje porzucone przy drodze Krokusy nie było już wczoraj tych fioletowych krokusów wiatr przemalował je na zielono dając szansę na kolejne przebudzenie poranny przymrozek delikatnie ominął śpiące na polanie nie chłodząc koniuszków palców stulonych na noc budzące się słońce wysuszyło ich spragnione usta a mgła wieczorna zaścieliła do snu umówili się za rok na tej samej polanie 154 Usta moje usta sam Bóg narysował kąciki ich powyginał do góry Tatry namalował czerwienią, surowe szczyty ostro zaznaczył górskie nutki wpisał w doliny bystre potoki słów przez nie przepuścił a potem? potem zamknął w ciszy kulturalnego milczenia a one? rozpołowiły się od zwykłego pocałunku Pełnia dlaczego pan mi zagląda do okna uśmiecha się ironicznie ciągle tak samo dwie poduszki obok siebie zasnęły wtulone wczoraj zmieniłam na nich obłoczki senna droga z zamkniętą furtką czy ma pan do niej klucz? 155 Jesienne smugi głupią mądrością sennych smug zawirowaniem mgły znad filiżanki kawy oderwaniem kamienia z obręczy pierścionka i monotonią refrenu wyjącego wiatru… czerwienią piruetu z ręką uniesioną ku górze pustym słuchaniem melodii moczarów uplecioną skarpetą z babiego lata, skrzydełka owadów zmoczone deszczem… zawstydzonym słońcem gdzieś na niebie zwieszone głowy złotego zboża na trawie gdzie leżał wczoraj kot dzisiaj jesień głowę położyła… 156 Inna jesień No inna jest ta jesień… Ni letnia, ni zimowa Jest całkiem jak wiosenka Lecz bardziej kolorowa Ma takie duże krokusy Co słońca wciąż szukają I wielobarwne kwiaty Niczym w miesiącu maju Pszczoły bardzo ruchliwe Choć wprawdzie ul ocieplają Lecz miodowymi plastrami Rany po lecie sklejają. Księżyc, co nocą jesienną Skacze na gwiezdnej skakance I patrzy jak pies zabłąkany Leży na zimnej słomiance No inna jest ta jesień… Ni wspólna. Ni samotna. Drzwi zawsze są zamknięte I często przymknięte okna. Za gęstą siatką firanki Mucha się zaplątała Skrzydłem wiatr rozbudziła W domu się szybko schowała Trawa zimna od rana Uciekły polne świerszcze Skrzypce w trawie rzuciły I teraz piszą wiersze. No inna jest ta jesień… Nie nasza, i nie cudza Choć wiatrem zimnym podszyta To ciepłe uczucia rozbudza 157 Cmentarna aleja jesień dzisiaj taka kolorowa. wchodzę w milczenie z jękiem liści. nie wiem czy tam jest noc czy może dzień? kot przemyka łowiąc ciszę. pije wodę z kolorowego znicza. za drzewem słońce pieści mnie po twarzy. witaj maleńka, zapomniana… nie słuchałam wczoraj ptaków, zasłuchana tylko w siebie. zbyt wiele darcia. Jakiś przygarbiony cień, kanciasty, krzyczący… bólem dusza rozwścieczona kładzie się na kamiennej płycie przywiera i pozostaje… wyleżany na mchu krzyż, ciepła kołdra okryła wspomnienia. jestem zbyt przeźroczysta by poczuć granicę między życiem a śmiercią. i dalej pełzam pod powałem mgły nie podnosząc głowy i dalej tańczę z nimi jak ze snem i dalej, dalej, by nie zapomnieć… nie kochałam wczoraj ciebie, zakochana tylko w sobie. a dzisiaj mowa twoja zbyt zimna. na jednym oddechu przechodzę między wami z krzykiem, który pozostanie na tej cmentarnej alei. jesień dzisiaj taka kolorowa. a ja dalej wiruję jak liść, który spada z drzewa… 158 *** wieczność by się urodzić najpierw umarła w chwili poczęta z życia i śmierci zaistniała palcami kołysze drzewa nad swoim grobem i podąża śladami krótkich postojów tam pozostajesz samotny tylko z zapachem mchów z zimna przykrywasz się metalową bramą napisałeś już to co miałeś powiedzieć teraz tylko halny przerzuca kartki w twojej kamiennej książce i chociaż pachniesz nocą to właśnie dzień jest dla ciebie nieskończonością 159 To tylko słowa Poezja – poranna mgła, niczym welon z rozwichrzonych myśli ułożonych w kolejności pojawiania się sennych wyobrażeń. W nadmiarze impresji złapana za ostatnią literę zostaje zatrzymana. Zapachem wilgotnych dni opadłe liście słów utworzyły tango – czerwone. Dla nas to tylko zwykłe spotkanie. Na cztery wersy z akcentem na koniec, tańczymy przytuleni w pierwszej strofie spijając wzburzone wyobrażenie tego, co poeta miał na myśli… Może tylko on potrafi zrozumieć, dlaczego napisał te właśnie słowa. Może tylko on potrafi zrozumieć, dlaczego opisał te właśnie myśli. I może tylko on potrafi zrozumieć, dlaczego nie umie powiedzieć, o czym tak właściwie wtedy myślał, gdy myślał… To przecież tylko poezja… Proza. Jest dom. W nim dom. Rozdział pierwszy, potem drugi, trzeci, piąty… Proza życia. Ona i on. Jest dom. Kobieta podnosi do ust filiżankę. Inspiracja zapachem cynamonu unoszącym się znad gorącej kawy. Woń lekko przenika nad kartką, omiata litery postawione w chaosie codzienności. Upada na różową kartkę i pozostaje… Pachnące słońcem wiosenne kwiaty prozaicznej rzeczywistości. A może i fikcji? To tylko słowa. Powiedziane, uporządkowane, spisane słowa… Świat z ułożonych liter. Godziny refleksji, minuty rozważań i sekundy myśli. To zegar, w którym wskazówki zawsze się łączą. A my? Przewracamy się jedynie z boku na bok kiedy czytelnik wgryza się w każde zdanie. 160 Ho, ho, ho… Merry Christmas! W dziecięce popołudnia pisałam kolorowe listy. Było ich mnóstwo zaczynających się zawsze tak samo: Kochany Święty Mikołaju… Zawsze było kochany i zawsze było święty. Potem lista potrzeb i zapotrzebowania na rzeczy, zabawki, których mama nie mogła, bądź nie chciała mi kupić. Bez zastanowienia kreśliłam różności, które zaspokoiłyby moją dziecięcą potrzebę i były poniekąd skargą na matczyną chciwość lub brak pieniędzy. Nie zastanawiałam się skąd Ty mogłeś to wszystko brać, gdzie znajduje się fabryka produkująca zaspokajacze marzeń… realnych marzeń. Dziewczęca loteria ze szczęściem, zawsze wygrana w ten jeden dzień… Kolorowy świat bajek, zabawek, słodyczy polukrowanych dziecięcą beztroską schowaną głęboko w stare pudełko… ze Świętym Mikołajem, z Tobą… Wydoroślałam. Świat zawirował dojrzałością bez marzeń. Osiadłam w biegu za pieniądzem, za celem, którego jeszcze nie wyznaczyłam tak właściwie do końca. Tylko realizm i problemy codzienne skłaniają mnie do tego, by sięgnąć gdzieś po stare pudełko i przypomnieć sobie o Tobie, Święty. Wydaje mi się, że choć wyrzuciłam cię z mojego życia, albo ktoś lub coś pomogło mi to uczynić, pozwoli mi również Ciebie przywrócić. Może nie do końca, bo nie ma już we mnie naiwności skrzętnie chronionej rodzicielskim parasolem, bo jestem inna, bo jestem dorosła, bo nie wierzę… Ho, ho, ho… Merry Christmas. Jak mam wyrazić swoje pragnienia, tak głęboko schowane w kieszeni płaszcza zimowego, że przesiąkły zapachem naftaliny? A może tak stare, że naftalina już dawno zwietrzała; a one pozostały… Zapytasz, dlaczego zimowego? Tylko zimą mogę spotkać Ciebie na ulicy, tylko płaszcz ma taką głęboką kieszeń i tylko palto przechowuje się w szafie z workiem naftaliny… A refleksje? Największe są właśnie zimą. Zrodzone mroźnego poranka w drodze do pracy, w czasie spaceru z psem w zamieci śnieżnej, wśród kolęd przy blasku świecy, przy choince, przy Tobie… Pojedyncze szczeble w drabinie do szczęścia. Nikt ich nigdy nie znajdzie, nigdy nie poskłada. 161 Jak mam wykrzyczeć swe pragnienia byś pomógł mi je zrealizować? Nie mogę do okna… Nie mogę na kartkę… Nie ma kto z okna listu odebrać. Chyba nie mam okna. Chyba nie mam kogoś. Listonosz listy mi przynosi ale ich nie zabiera. A ja? Ja pójdę spać dopiero gdy sama go wezmę z parapetu. Wiatr go nie zwieje… Zresztą w nocy poczta zamknięta. Nie mam kominka… Nie mam skarpety… Nie mam marzeń… Mam ciebie, Święty. A może marzenia się znajdą. Marzenia są. W tym palcie zimowym…W tej kieszeni z naftaliną. Przewietrzę myśli, odkurzę przyszłość, pozamiatam drogę do mojego pokoju, pościelę łóżko, na którym będę spała. Pomożesz? Ho, ho, ho… Merry Christmas. Proszę byś usiadł obok mnie, wziął za rękę, przytulił. Powiedział, że wszystko będzie dobrze… Życie samo zapakowało mi prezent i zapukało do drzwi zostawiając go na wycieraczce. Pozostało tylko przepakować na bardziej kolorowo, z ogromną wstążką bez końca… Nie żądam bajki… W niej długo i szczęśliwie... Ja chcę tylko szczęśliwie… Przepakuj… Daj mi nadzieję na jutro. Kiedy wstanę, jak wstanę, a słońce zapuka do mnie do okna wołając Merry Christmas, a na parkiecie pozostaną ślady Twoich butów, będę wiedzieć, że pod poduszką schowałeś otuchę dla wieczornych myśli. Jak mi ją ofiarujesz oczywiście… Bo otucha potrzebna z nadzieją… A może też wiarę w to, co piszę… By słowo z braku przemyślenia nie raziło swoją prostotą, a ubrane zbyt barwnie, wyuzdaniem… Krytykę odbij rykoszetem, by zawziętością swą nie zabijała zapału w moim sercu, by nie zabijała mnie… Jeśli umiesz dać uśmiech, rozwesel moją duszę, by w niej grało jak na cymbałach, nie wiedząc kiedy skończy. Nie chcę końca. Zacznij od początku. Ona ma drżeć jak instrument dotknięty muzyką, jak ptak w porannych trelach, jak trawa na wietrze… jak mój głos, gdy łamie się jego wytrzymałość… ofiaruj mi śmiech duszy… dziewczęcy śmiech niewinności… Umiesz to podarować? Dobrze, że jesteś… Może nie Święty, może nie Mikołaj, ale jesteś… Gdzieś jesteś… Ho, ho, ho… Merry Christmas. 162 Nieśmiertelność Nad klawiaturą fortepianu cień ręki… Ktoś przyszedł, ktoś odszedł, ktoś pozostał. Beznutowie niczym step spalony słońcem, bezdroże klawiszy, pustka. Koń dziki przebiegł wzbijając tumany pyłu. Wysuszone dźwięki uniosły się w powietrze i zawirowały. Osiadły potem na pudle fortepianu. Biała kartka papieru nadal pozostawała niezapisana. Słońce paliło coraz mocniej, a do południa było jeszcze daleko. To, co stworzył poranek bladło przed zachodem słońca. Ciche pojękiwania zwierzyny, syk węży na rozgrzanej ziemi. Od kiedy ziemia zabija? Za człowiekiem, tylko cień. W słońcu leżący, prosty, zbyt mało istotny. I tak przeźroczysty, że samotność jego jest widocznym zafałszowaniem. A tylko on właśnie nigdy nie pozostanie niczyj i jedynie on da się włożyć między kartki książki by zostać na zawsze w pamięci… Nigdy samotny… Chyba, że buty zostaną porzucone… Leciała polami melodia. Kępa traw stuliła zmarznięte uszy i położyła się na ziemi. Jesień czmychnęła za zającem. Jakże smutno żegnać kolory muzyki. Palcami wyciskasz dźwięki na klawiszach, rzeźbisz drewnianą politurę. Łzy anioła dzisiaj były szybsze ode mnie. Rozbiły się szklanym dźwiękiem. Zatroskała się brzoza naprzeciwko. Smutnie zwiesiła głowę. Jakaż naga pozostałam bez liści. Ubierzesz mnie jakoś taktownie? Nie zamiotłam odłamków luster. Zesmutniałeś? Niech zginą w muzyce. Porcelanowa lalka mrugnęła oczami. Zbyt gwałtowny uśmiech zrysował jej zimne policzki. Zastygły ptaki w bezruchu. Niespokojne niebo zapłakało nutami. Kilka kropek, kresek... Ach te deszczowe preludia. Parasol tak zniszczył twoją wrażliwość. Pochyliłam się by zasznurować buty. I tak pozostałam. Porcelanowa i drewniana… Za tymi drzwiami są tylko schody. Z piekieł wspinają się do nieba po to by zaglądnąć światu w oczy. Nie prostuję się zbyt gwałtownie. Zderzenie z nieśmiertelnością bywa zwykle zabójcze. Ta bajka pozostanie nieprzeczytana, a jej moralność będzie wyłącznie dziecięcą infantylnością. Zasłuchała się laleczka w drżenie struny. Dawno umarły te dźwięki. Na drewnianej szubienicy zawisły porcelanowe nuty. Fortepian niczym żarłoczny pająk zatrzymał ofiarę w celach konsumpcji. Opadła martwa powieka… 163 Nad klawiaturą fortepianu cień ręki… Ręka poderwana do góry by jeszcze na moment zatrzymać ostatnie dźwięki. Odbijają się niczym piłeczki. Od klawisza do ręki, od ręki do klawisza… Żaden nie wychodzi do nieba. Tak właśnie komponuje się nieśmiertelność… 164 Opowiedz mi bajkę… Opowiedz mi bajkę… O wietrze, co włosy wierzbie w warkocze zaplata, palcami przeczesując drobne liście z czoła, kiedy letnim dniem zwiesza wstydliwie głowę nad strumieniem. O drzewie płaczącym przy brzmieniu piszczałki wystruganej z serca, krwawiącym każdym dźwiękiem polnego instrumentu. O strumieniu, co kąpiąc się z zimnym kamieniem zakochał się w sobie, a potargany ostrzem wystającego głazu szemrze z bólu schodząc po schodach. O kamieniu i zamkniętej w zimnie duszą rannego przebudzenia, kwiatem co umarł na jego surowej twarzy. W jego szczelinach myśli kiełkują, a zielone dłonie pieszczą chłodne policzki strzepując poranną łzę. O martwym płaczu człowieka tańczącego do własnych refleksji nad mogiłą pogrzebanych wspomnień, których sam już nie chce pamiętać. Cóż warte kopce na rozdrożach jak i tak zawsze będą stanowiły punkt powrotu? Tylko sępy żyjące na martwych zgliszczach wyjadają kolejne dni pasąc się ich resztkami. Opowiedz mi bajkę o wczoraj. Jak czas, który właśnie mnie minął zapragnął śmierci i spopielenia. Unosił się białym obłokiem zasnuwając czoło świata – staruszka. Beztroskie obczyzny, dla nas urokliwe marzenia ciągle jakby dalekie. Niby bez granic, bezmyślne, bezdroża... a jednak bezdroża. Zapomniane pustkowia zawsze pozostaną zapomniane i zawsze będą pustkowiem. Suche skóry niespełnionych pragnień popękane i zniszczone czasem, kilometry nieprzemierzonych dróg i samotny drogowskaz, bez licznika powrotu. A mogiła? Została rozdeptana. Powiedz o ptakach co z wolności biją skrzydłami po niebieskim niebie, tylko wtedy kiedy są ponad smutkami. Jak śpiewem do boga ptasiego kierują modlitwę, gdy ty zapominasz. Potem uśmiechy tęczy tylko z nieba widoczne, mosty labiryntów, dywany kwiatów monotonnych. I anioły śpiące na łąkach naszych snów. I my. W szklanej kropli z nieba, w płatkach zwiędniętych róż, w szarotkach mrozu na szybie, w liściu przymarzłym do chodnika, w drewnianej łyżce z obiadu, w szczypcie soli na porannej kanapce, w uśmiechu przy przebudzeniu, w refrenie tej samej codziennej piosenki, w wierszu w książce leżącej na stole… To gdzie ta poezja? 165 Opowiedz mi o poecie, co rymując dni myśli układa w wersy codzienności. Gdzie te liryki o martwym ptaku? Uroda – piękno brzydoty, erudycja – wiedza jak milczeć, a poezja? Klasyczny zapis nutowy. Kilka sylab zadźwięczy zgryźliwie, ze dwa wersy w czarnej długiej sukni, potem nieskładne zakończenie i brak zrozumienia. Wiersze uleciały z butelki perfum i na mojej skroni wierzchem dłoni roztarłam ich zapach. Nieznane źródło słodkiego upojenia. Krótkie pociągnięcie smyczkiem po strunie. Zagrały wiersze… I trwanie. Opowiedz mi bajkę, nie-bajkę. O tym jak marzenia siądą na mojej dłoni a ja je schowam pod palcami delikatnie, by nie zniszczyć. Wąchać będę ulotność, wchłaniać kilometry niespełnionych dni, a potem czekać na ich spełnienie. A te marzenia? Nie chcę bajki o pięknie, o szczęściu, wieczności… Osiadły kurzem na czarnym fortepianie zbite psy włóczących się słów. Pozamykane pokoje, nieuleczalnie chore spojrzenia i odbity nasz cień na czarnej politurze. Potrafię zatrzymać w palcach tę chwilę… Nie zniknie blizna zazdrości póki fortepian wygrywa romanse a zawziętość zgrzyta jego zębami. Kiedyś i on będzie miał swoją sztuczność. Opowiedz mi o nas… Tylko nie powtarzaj… 166 Nike Kiedy przyklękłaś, skrzydła opadły na twoje ciało? Płasko przylegały do niego niczym obcisła suknia rzeźbiąca figurę w gipsowej statuetce wyobraźni. Biały pył jaki pozostał jeszcze na ciele migotał gwiazdami, które spadły dzisiaj za rydwanem. I kiedy wsadziłaś rękę w warkocz komety łączący cię jeszcze z Bogiem Ojcem, wypadł cień, zupełnie jak talizman. A skrzydła? Skrzydeł to już dawno nie miałaś. Skóra pokryta jedynie szarym kurzem z drogi nad jaką pochyliłaś się aby zawiązać sandał. Pokłoniłaś się Gai. To ona trzymała cię teraz przy sobie, to ona pieściła twoje łzy jakie spadały na suche policzki, to ona słuchała twoich skarg, że nie umiesz, że pamiętasz, nie potrafisz… Stopy bolące piekły niczym zawstydzona twarz, bo to ona była jednak przed tobą… A może to tylko złudzenie czegoś pierwszego, drugiego, a potem następnego i następnego… I dopiero potem, dopiero kiedy świat zapłakał zobaczyłaś jak płyniesz po trawie, w kropli deszczu na przeciętym niebie. Tak łatwo o rozbicie szklanego fajansu… Wyciągasz rękę, łapiesz milimetrową krzywdę, która wydawała się przedtem tak wielka, zbyt wielka, by mogła zmieścić się w kąciku powieki. Nie słuchasz wietrze płaczu ludzi? Zamyślony, obłąkany, niczym schizofreniczny kot spacerujesz po dachach marzeń. Urywasz skrzydła kobietom z cieniem, bo tylko one będą jeszcze ludzkimi istotami. Połóż głowę na ziemi pośród martwej trawy, co przetrwać musi do przyszłego roku i złam serce stokrotce co wdzięczy się do porannego słońca. A potem, potem zawiąż sandał i powiedz dzień dobry Gai, przydeptując nogą wystającą skibę ziemi… To tylko sztywny, kamienny gest. Martwa powieka w anachronicznej twarzy modelki. Zabrakło skrzydeł, a te dolepiane zbyt słabe, by unieść się ponad ludzkość i poszybować na równi z aniołami. Zakochałaś się? To takie proste. Teraz się śmiejesz kiedy księżyc przenika przez szybę i kładzie głowę na twojej poduszce, a ty nasuwasz tylko mleczny szal na nagą pierś, którą dawniej skrywałaś nawet przed oczami kochanka. Błyszczysz nocną lampką z atłasowym kloszem jakże do złudzenia przypominającym aksamit skóry. A cień, zaczajony w kącie pilnuje twojej istotności człowieka. Dlaczego wczoraj tak szybko przechodzi 167 na jutro? Kładzie się obok mnie w łóżku i opowiada o siedmiu górach i rzekach, które kiedyś gdzieś były? Zakochałaś się zbyt dawno. I nie wiem teraz czy to ty kochasz moje ideały, czy ja wykradłam twoje marzenia, czy może cienie nam się pomieszały… Prosta linia, po niej nie ma nawet cienia. Czy wiesz co czuje człowiek kiedy umiera? Może uśmiech na twarzy jest tylko wyuczony, bo tak trzeba… A czy w ogóle istnieje ktoś, kto uczy jak należy konać? Zasmakował cień człowieczeństwa i goni za płomieniem. Opadłe skrzydła, martwe gipsowe twarze i te puste oczy. Lalkowe, szklane oczy. Odchodzić też trzeba umieć. Kochasz go? – zapytała. Zabłądziło pytanie i tuła się biedne po pustkowiu. A takie proste, nietknięte… Tylko grzeszni ludzie gwałcą niby – niewinnością, i tylko proste słowa zabijają swą złożonością. A potem tylko cisza, i cisza… I nic. I nadal nie wiem czy to odeszła Gaja, czy Nike, czy to tylko ja umarłam… 168 Ślepy los Zarzucono mi, że czytając książkę nie potrafię później ocenić jej obiektywnie, że nie zauważam czasu, w jakim powinnam dostrzegać jej bohaterów, że na wszystko patrzę przez pryzmat współczesności. Oczywiście jest to totalną bzdurą, która raczej wynikła z faktu niezrozumienia indywidualności osoby czytającej. Cała filozofia recenzji polega bowiem na własnej interpretacji metafor i subiektywnej opinii. Każdy czytelnik ma prawo do swojego zdania i bardzo dobrze, jeżeli chce je głośno wypowiadać. I obojętnie czy będzie zachęcał do lektury czy nie, to jednak będzie świadczyć o tym, że jeden dzień w życiu poświęcił na jej przeczytanie. A pryzmat współczesności? Chyba jest zawsze, bo człowiek został tak skonstruowany, że jego ego często w wyobraźni staje w konkury nawet z bohaterem książki, ale realnie raczej woli pozostać w obecnych czasach. Gert Hofmann prowadząc przez swoją powieść „Upadek ślepców”, prowadzi nas przez jeden dzień życia, życia ślepców. Stajemy się kimś z szóstki bohaterów, którzy zmierzają do celu, jakim jest uwiecznienie ich na płótnie malarza. To, że czujemy się jednym z nich spowodowane jest tym, iż zostały nadane imiona tylko czterem z nich, natomiast dwóch pozostaje bezimiennych. Daje to czytelnikowi pole do popisu dla wyobraźni i stawia go konkretnie w miejscu którejś z tych właśnie osób. Cała grupa mimo swojej złożoności stanowi jedność. Mówią o sobie „My”, choć myślą, czują i żyją jak osoba pojedyncza. Powstają dwa światy, My – ślepi i Oni – normalni. My i Oni, tworzą rodzaj enklawy, gdzie obowiązują dwa różne prawa: prawo normalności i prawo ułomności. Jedno wyklucza drugie. Prawo ułomności lub mówiąc językiem potocznym, skrzywienie zwyczajności zostaje stworzone właśnie przez tych normalnych, wg których jakakolwiek dewiacja jest powodem do wykluczenia z grupy. Gert Hofmann ukazał to też między innym na zasadzie ukrytego porównania ze zwierzętami, gdzie występuje likwidowanie słabszych czy chorych osobników jako tych mogących osłabić gatunek. Pokazuje jak podobni są: człowiek i zwierzę; pies gryzie –– dziecko kopie – ptaki dziobią – ludzie kąsają słowami… 169 Ustawienie osoby czytającej jako jednego z bohaterów jest genialnym rozwiązaniem. Zakładamy bowiem, że powieść ta nie powinna być jedynie interpretacją sławnego obrazu Petera Brueghla „Przypowieść o ślepcach” i dopisaniem wątku do sceny upadku, ale ma również zaznajomić czytelnika z życiem wewnętrznym kogoś, kto został pozbawiony jednego ze zmysłów. Wiadomym jest, iż człowiek, aby w pełni funkcjonować musi mieć wszystkie zmysły sprawne. W przypadku braku któregokolwiek staje się zależny od kogoś. I właśnie co do tej zależności i chęci niesienia pomocy innych przekonujemy się sami już jako uczestnicy wyznaczonej drogi. Bohaterowie podążają do konkretnego celu określonego już na samym początku powieści. Kierunek mają wyznaczony, droga ma być krótka i prosta. Pozostawieni sami sobie, zdani na łaskę innych i resztkę swoich zmysłów starają się za wszelką cenę dojść tam gdzie powinni. Zagmatwani w pory dnia, w przyrodę, głód, fizjologię chcą udowodnić światu, że są normalni. Walcząc z kalectwem, z samym sobą narażają się na śmieszność tylko po to, by zostawić po sobie jakiś ślad, po to by zaznaczyć swoje istnienie. Droga, jaką pokonują to symbol życia, cel – przejście przez nią w taki sposób, by zostać zapamiętanym. Najlepiej bez ułomności. Podobnie przedstawił to Maurice Maeterlinck w dramacie „Ślepcy”, gdzie właśnie w finale pokazana została radość z potomka, który jak się okazuje jest pozbawiony kalectwa, czyli po prostu widzi i będzie funkcjonował jako normalny człowiek. Często kalectwo kojarzone jest z jakimś fatum czy klątwą, a więc urodzenie się dziecka zdrowego to forma fizycznego katharsis. U Hofmanna rodzajem takiego oczyszczenia była być może właśnie woda, do której wpadają ślepcy w trakcie pozowania malarzowi. Dopiero na kilku ostatnich stronach powieści książki znajdujemy odniesienie do obrazu Breughla i to tylko w domyśle. Nigdzie w całej książce nie ma nawet śladu wzmianki o nazwisku malarza, co może też sugerować, że powieść wcale nie powstała na skutek dzieła. Nawet fakt umieszczenia na okładce zdjęcia obrazu nie świadczy o jego wpływie na napisanie książki. Książka jest kolejnym dziełem pisarskim opisującym ludzką ułomność i trochę jakby reklamą malarstwa Petera Brueghla. Nie sposób po jej przeczytaniu nie zapoznać się z dziełami malarskimi tegoż artysty. Wywołuje refleksje nad sensem życia, przemijaniem, jego celem, 170 refleksje nad samym sobą. Dominują w niej wartości metafizyczne, które są ponadczasowe. Co po niej pozostaje? Inaczej postrzega się życie, inaczej ludzi i chyba inaczej siebie... A czy polecam? Polecam. Polecam tym, którzy nie rozumieją i boją się ułomności… Polecam tym, którzy drwią z kalectwa… Polecam tym, którzy boją się życia… A pryzmat współczesności? Będzie tylko potknięciem w czasie, kiedy czytelnik oślepnie od blasku metafor błądząc drogą, jaką jest życie. 171 Cesarski trakt Ciekawe, komu tak naprawdę w życiu jest ciężko. Czy tym osobom, które pozostają samotne czy tym, które znalazły swoją drugą połowę? Czasami nie wiadomo, która z nich jest w bardziej komfortowej sytuacji. Nie ma, bowiem określonych zasad czy norm nakazujących nam, gatunkowi ludzkiemu, łączenie się w pary w celu znalezienia prawdziwego szczęścia czy miłości. Brzmi to dość brutalnie, lecz z punktu widzenia prawa ludzie legalnie stają się parą po uzyskaniu odpowiedniego papierka, można to nazwać – certyfikatu na miłość... Nie zawsze jednak opieczętowanie związku jest gwarancją szczęścia na długie lata. No niestety, nie zawsze… A lata? Mogą być nawet jak najgorętsze... Luc Jacquet, filmem „Marsz pingwinów” („Le Marche de l’empereur”), w pewnym sensie ofiarował nam „bilet” na drogę, jaką należy pokonać. Drogę, która właśnie prowadzi do miłości. Może to zbyt dosadne określenie owej kwestii, ale po obejrzeniu filmu nie potrafię tego nazwać inaczej. Wiem, że w tej chwili większość osób zastanowi się, wręcz nawet uśmiechnie kojarząc sobie to być może z fizycznym zaspokajaniem popędu i zacznie doszukiwać darmowego zaproszenia do… np. domu uciech. No niestety, nie to mam na myśli pisząc o kilometrach pokonywanych w celu odnalezienia tego jedynego… tak właśnie tego jedynego. Zawsze uważałam, że człowiek jako istota bardziej rozumna, jako gatunek wyższy na szczeblu ewolucji, szczycący się rozumem będzie stanowił wzór do naśladowania w sensowności swojego działania czy postępowania. I tu się pomyliłam. Ukazanie przywiązania, rodzinności, monogamii niestety w życiu pingwina cesarskiego wychodzi jednak lepiej niż u zwykłego człowieka. Być może dlatego, że jest cesarski? Zimowa aura i muzyka Wurmana w tle, pozwala nam, ludziom w duchu podziękować, że siedzimy teraz głęboko w ciepłym fotelu, sącząc winko i grzejąc stopy przy kominku… Widać tu jednak, że klimat miłości nie zawsze musi być ciepły. I nad tym właśnie zastanawiamy się podczas filmu, nad tym, co faktycznie potrzebne jest w partnerstwie i do czego tak naprawdę życiu się dąży. Chwilami mamy wrażenie, że to nas los właśnie rzucił na zimną Antarktydę, gdzie mróz docho- 172 dzi do 60 stopni (a przecież jeszcze wczoraj narzekaliśmy na minus 30), jakbyśmy to my właśnie wędrowali z grupą pingwinów śmiesznie przekrzywiając się na boki, wietrząc przy tym odświętny frak z naszej szafy, jakby to nas śnieżyca chłostała po plecach lodowym batem… Na południowej półkuli kwitnie życie, cesarskie życie. Klimat był ojcem, a matką – natura… Surowe wychowanie hartowało pokolenia. Tylko wytrwałe i silne mogły przetrwać w krainie wiecznego lodu. One są głównymi bohaterami tegoż filmu. Ich wycinek z życia stanowi fabułę. To właśnie reżyser chciał nam pokazać to, co docenimy moszcząc swoje szanowne tyłki w domowym ciepełku to, co nie dotyczy nas… Na pewno? I już na wstępie filmu dowiadujemy się, że będzie to opowiadanie o miłości, lecz o miłości innej, niezaczynającej się od głupoty jak słusznie stwierdzono. Bo przecież większość opowiadań o miłości zaczyna się od głupoty. Ta akurat nie. Zastanawiam się czy właściwym będzie określenie tegoż marszu jako marszu miłości. W dzisiejszych czasach skojarzy się to pewnie z popularnymi paradami związanymi z „promocją” miłości lesbijskiej czy gejowskiej. Chociaż faktycznie płeć w wędrującej grupie jest jednakowa, to droga ta prowadzi do innego celu, czy zamierzenia… A może to my, ludzie, pożyczyliśmy od tych istot część z ich życia adaptując do ściśle określonych nam celów? Te słynne wędrówki ludów, znane przecież już z czasów celtyckich w sumie za niczym, takie zwykłe pospolite migracje. A jednak. Cóż, pozostaje mi tylko zachęcić do oglądnięcia filmu zarówno tych, którzy filmy dokumentalne uwielbiają, oraz tych, którzy ich nie znoszą. Wydaje mi się, że korzyść będzie obopólna, ponieważ jedni pogłębią swoją wiedzę naukową natomiast drudzy może je bardziej znienawidzą. Ale myślę, że wszyscy dostrzegą w nim siebie, dostrzegą ludzi… 173 174 Elżbieta Marszałek-Plewa, nowotarżanka od urodzenia do chwili obecnej. Absolwentka Liceum Ogólnokształcącego im. S. Goszczyńskiego w Nowym Targu. Od 1953 r. uczestnik zajęć muzycznych w Domu Harcerza. Od 1963 r. pracownik Domu Kultury Dzieci i Młodzieży. Od 1969 r. pracownik NZPS „Podhale” – instruktor kulturalnooświatowy Zakładowego Domu Kultury, bibliotekarz i pracownik działu socjalno-bytowego. Czynny instruktor ZHP od 1960 roku, a w latach 1985 – 1988 Komendant Hufca ZHP. Od sierpnia 1988 r. rencistka. Przejście na rentę chorobową pozbawiło mnie żywego kontaktu z dziećmi i młodzieżą, ciągłej i ciekawej pracy z ludźmi. Rozległa korespondencja, sporadyczne kontakty z zapracowanymi znajomymi, książki, telewizja, czasem jakaś zlecona praca, własne i bliskich problemy życia codziennego, wypełniały wprawdzie dni, ale... W jesieni 2004 r. dowiedziałam się o spotkaniach literackich dla dorosłych. Ciekawość zaprowadziła mnie na drugie z kolei spotkanie. Zafascynował mnie ten rodzaj rozrywki, która przede wszystkim uczy. Myślałam, że to będzie jak szkolne wypracowania, lub korespondencja z przyjaciółmi czy rodziną, które raczej nie sprawiały mi trudności. Ale okazało się, że nie! Nauczyciel był surowy. Na wszystko zwracał baczną uwagę, radził, omawiał, a czasem w elegancki sposób „wbijał” szpileczkę, która szła w pięty. Ale to mobilizowało najbardziej. Spotkania Literackie dały mi dużo radości w życiu, możliwość innego postrzegania wielu spraw, poznania ciekawych osobowości i miłego, wartościowego spędzania czasu. Zaowocowały zdobyciem drugiej nagrody w konkursie „Moje trzy epoki” zorganizowanym przez Wydawnictwo Pascal w 2007 r. Ośmieliły również do zamieszczenia w Almanachu Nowotarskim nr 10 i 11 wspomnień o placówkach kulturalnych i wychowania pozaszkolnego, których w naszym mieście już nie ma np. NZPS „Podhale” i Zakładowy Dom Kultury w Nowym Targu. Być może udało mi się ocalić to, co już bezpowrotnie minęło. Wdzięczna jestem losowi, że miałam możliwość odnalezienia siebie w takiej formie i chciałabym, żeby to co zakiełkowało we mnie wypełniało mi pustkę i ograniczone zdrowiem fizycznym możliwości aktywnego życia w przyszłe dni. Elżbieta Plewa , Nowy Targ 175 Ciepło matczynej kołdry Z albumu wypadło zdjęcie. Ostatnie zdjęcie mojej Mamy, odklejone z Jej dowodu osobistego na nazwisko Józefa Marszałek. Z fotografii patrzą na mnie duże smutne oczy, które kiedyś miały kolor pogodnego nieba. Wpatrując się w ukochaną twarz, przypominam sobie szczęśliwe lata przeżyte w domu przy ulicy Harcerskiej 6. Krzątającą się w kuchni Mamę, która dla każdego miała uśmiech i życzliwe słowo, buzujący w piecu ogień, zapach gotującego się obiadu i ulatujący z piekarnika aromat pysznej szarlotki lub innego ciasta. Spieszy się, bo domownicy zaraz przyjdą na obiad, a w pokoju obok czeka przygotowana do pikowania kołdra. Tak... moja Mama szyła kołdry! Profesję tę przejęła od swojej mamy, która w latach międzywojennych szyła je w pracowni pani Zawiłowej. Wtedy pikowano we wzory „esy-floresy”. To była ciężka, całkowicie ręczna robota. Dopiero w początkach lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, jak w modę „weszły” kołdry puchowe, jedynie wsypy szyło się na maszynie. Kiedy Mama została wdową z trójką małych dzieci, w ten sposób, z pomocą babci Agnieszki a potem już sama, utrzymywała rodzinę. Cała produkcja nie była specjalnie skomplikowana. Warsztat tworzyły gładkie, drewniane, kwadratowe drągi o przekroju 7-8 cm, długości 2 x 2.20m i takie same cztery dł. 1.80 m, które układało się na dwóch niewielkich stołach. Najpierw od spodu dwa krótsze, na szerokość, które stanowiły podporę prostokątnej ramy o wymiarach planowanej kołdry. Rama łączona była na rogach czterema dużymi gwoździami, przebijanymi podczas pikowania, w zależności od potrzeby. Na ramie, mniejszymi gwoździami o zakrzywionych łebkach, sztywno mocowało się tkaninę spodu kołdry, którym najczęściej był adamaszek-brokat. Na tym materiale, równo układano płaty wełny merynos, specyficznie zgremplowanej w pracowni pana Szymkiewicza przy ul. Kolejowej. Dokładnie ułożoną wełnę przykrywało się wierzchnią tkaniną i przybijało. Jeżeli miała to być kołdra puchowa, w miejsce wełny, rozkładany był wypełniony puchem lub pierzem wsyp, z przyszytymi do brzegów gałgankami, które mocowano na ramie. Równomierne rozłożenie zawartości wsypu odbywało się przy pomocy długiej gładkiej linii, 176 służącej również do rozrysowania kredą wzoru dokładnie rozliczonego i wymierzonego. Środek kołdry, oddzielony od brzegu pikowanym obramowaniem, wypełniały w wełnianych skośne kratki, zaś w puchowych prostokąty. Każda linia dla wzmocnienia była szyta podwójnie, ścieg podobny do fastrygi, tylko bardzo krótki i koniecznie jednakowy z góry i ze spodu. To była rola lewej ręki, wsuniętej pod spód kołdry, której palce wskazujący i środkowy, musiały poczuć każde wbicie igły z góry, żeby wyregulować długość ściegu. Czyli ile ściegów w kołdrze, tyle samo w palcach lewej ręki. To wymagało od szyjącej, przez cały czas pozycji pochylonej i przegiętej w lewą stronę. Każdy supełek musiał być dokładnie schowany pod tkaniną. Nici – kordonek nr 8, nie cienka krótka igła, i koniecznie naparstek na środkowym palcu prawej ręki. Centymetr, nożyczki, kreda, młotek i gwoździe to wszystkie narzędzia do wykonywania tej niełatwej pracy. Końcowy etap stanowiło „obszywanie”. Po zdjęciu kołdry z ramy, Mama zaznaczała jednakową odległość od pikowanej krawędzi, łączyła ze sobą wierzch i spód, a następnie prawie niewidocznym ręcznym ściegiem z jedwabnej nitki zeszywała je ze sobą, tworząc brzeg kołdry. Była to najtrudniejsza i najbardziej niewygodna czynność w całym procesie. Pracę najczęściej wykonywało się z powierzonego materiału. Dużo zamówień, zwłaszcza na kołdry puchowe, pochodziło od górali wyjeżdżających do USA. Cała produkcja trwała dwa do trzech dni. Mama nauczyła mnie i starszą siostrę sztuki pikowania, mówiąc przy tym: obyście nie musiały w życiu korzystać z tej umiejętności. Kilka lat pomagałam Mamie w tej pracy, nabierałam doświadczenia i dokładnie obserwowałam cały proces produkcji tego przydatnego w życiu przedmiotu. Czas płynął… Siostra i brat założyli własne rodziny, pojawiły się wnuki. Mama przyjmowała coraz mniej zamówień, coraz częściej prostowała przygarbione plecy, przecierała zaczerwienione oczy i masując sobie cierpnące ręce sięgała po środki tłumacząc to minie. Zawsze dla wszystkich przyjazna, serdeczna i pomocna, teraz coraz mniej żartowała, często smutna i zamyślona, jednak dla wnuków zawsze miała siłę i radosny uśmiech. Nie pozwalała mi pomagać sobie w obszywaniu kołder tłumacząc: to bardzo ciężka praca. Kiedyś, sama pod moim okiem zrobisz sobie kołdrę 177 od początku do końca. Nie zdążyłam. 26 maja – „Dzień Matki” uroczyście obchodzony w całym kraju, dla mnie jest szczególną datą. W taki dzień odeszła nasza Mama. 178 Złota papierośnica Zapadał ciepły letni wieczór. Na schodkach do ogrodowej altanki, siedziała dziewczyna. Trzymała zamkniętą książkę i bacznie obserwowała otoczenie. Coś wyraźnie ją niepokoiło. Zapach skoszonej trawy mieszał się z aromatem dymu tytoniowego, a w ażurowych ściankach altany od czasu do czasu błyskały ogniki papierosów. Cichą rozmowę mężczyzn przerywały niewyraźne słowa, wypowiadane ostrym podniesionym głosem. Kilka metrów dalej stał wspaniały dom, obok dwie duże latarnie odbijały się w wodzie basenu, ukrytego w cieniu kwitnących krzewów. Nagle od strony budynku ciszę przerwał głośny krzyk i dźwięk rozbitych latarni. Basen i dom pogrążyły się w ciemności. Dziewczyna zerwała się. Z altany, w stronę domu pobiegło trzech mężczyzn W tym momencie usłyszała wyraźny plusk wody, jakby coś wpadło do basenu. Dziwna cisza zaległa dokoła, tylko czasem z pobliskiego zagajnika słychać było trzask jakby ktoś złamał gałązkę. Może przemknął gdzieś lis, albo sarenka? A może tylko jej się zdawało… – Anno, Anno gdzie jesteś? – dobiegło od strony domu niecierpliwe wołanie. Jest tutaj, ze mną, odezwał się z altany spokojny głos starszego człowieka. Anna jak sparaliżowana nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego strachem gardła. Nie mogła się poruszyć. Wiedziała, że nic jej nie grozi, bo ojciec, choć kaleka na wózku inwalidzkim, nigdy z bronią się nie rozstawał. Ciszę przerwał szum samochodów, błyski latarek i ciche rozmowy w okolicy basenu. Dom rozjaśnił się światłem wszystkich żarówek wewnątrz i na zewnątrz. Reflektory dwóch samochodów oświetliły najbliższy teren. – Kochanie, jedziemy stąd – odezwał się ojciec. Anna specjalnym podjazdem wywiozła ojca z altany, podjeżdżając do basenu, gdzie zebrali się już mieszkańcy posesji. Na powierzchni wody pływała duża gumowa lalka. Do jej ręki przyczepiona była złota papierośnica. Anna widząc to, zaniosła się głośnym szlochem. Jeden z ochroniarzy wszedł do wody i wyłowił lalkę. Podbiegła, wyrwała mu ją z rąk i mocno przytuliła. Potem, delikatnie odpięła papierośnicę i oddała lalkę ochroniarzowi. 179 Pod domem z piskiem opon zatrzymał się samochód, z którego wysiadło kilku uzbrojonych mężczyzn i pobiegło do pobliskiego zagajnika. Po chwili usłyszeli strzały i krzyki. Z lasku wyszli policjanci prowadząc rannego mężczyznę. – Potrzebne są nosze. Tam pozostał zabity człowiek – powiedział najstarszy z policjantów – Muszę z tobą porozmawiać – zwrócił się do ojca – a pani, Anno, niech idzie do swojego pokoju i odpocznie. Ojciec skinął głową, polecił gosposi przygotować herbatę i coś do jedzenia. – Reszta wraca do swoich zajęć – zadysponował. W ponurym nastroju, szepcąc miedzy sobą rozeszli się. Półprzytomną Annę odprowadził ochroniarz. * Usiadła w fotelu. Wciąż ściskała w ręce mokrą jeszcze, chłodną papierośnicę dziadka. Przed laty babcia podarowała ją swojemu mężowi w pierwszą rocznicę ślubu. Wygrawerowana wewnątrz dedykacja brzmiała: „Nigdy nie obiecuj więcej, niż możesz dotrzymać”. Dziadek prowadził dużą firmę samochodową, która z czasem przeszła w ręce syna. Ten z kolei, żeniąc się z córką zagranicznego kooperanta, rozbudował ją i doprowadził na szczyt świetności. Udane małżeństwo i śliczna córeczka dopełniały szczęścia. W zakładach teścia coś jednak zaczynało się psuć. Jego młodszy syn wplątał się w jakąś niebezpieczną aferę. Nie pomogły koneksje ojca, pieniądze, najlepsi adwokaci. Wujek został osadzony w więzieniu na długie lata. Dziadek wkrótce zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Babcia zlikwidowała dom za granicą i przyjechała do córki. Pomagała, rządziła i wychowywała malutką Annę. Ojciec próbował ratować podupadłe przedsiębiorstwo teścia, ale wyniki nie były najlepsze. Życie płynęło jak w bajce. Anna zdrowo rosła i czekała na urodziny brata lub siostry. Niestety! Pewnego dnia rodzice, wracając po burzliwej naradzie zarządu przedsiębiorstwa, ulegli samochodowemu wypadkowi, w którym – ona zginęła na miejscu, on został kaleką. Kilkunastoletniej Annie zawalił się świat. Nadal opiekowała się nią babcia, ale straty matki i oczekiwanego dziecka nie mogła zrekompensować. Ojciec od tamtego dnia zamknął się w sobie. Wprawdzie udało mu się utrzymać swoje przedsiębiorstwo na wysokim poziomie, a nawet poprawić 180 sytuację w firmie dziadka, ale stał się zgorzkniały, nieprzystępny. Anna ukończyła medycynę ze specjalnością rehabilitacji. Serdecznie zajmowała się ojcem, pozostały czas poświęcała swoim małym pacjentom. Przestała się uśmiechać, żartować, tylko dzieci umiały pobudzić ją do życia. Po śmierci babci, przejęła obowiązki zarządzania dużym domem i nie szukała innego zajęcia. Często marzyła, wspominając swoje wspaniałe dzieciństwo. Nawet udało się jej znaleźć drogę, do zamkniętego serca ojca. Miała wszystko czego zapragnęła, ale nie była szczęśliwa. Ileż jest prawdy w stwierdzeniu: „pieniądze szczęścia nie dają”. Miała tego przykłady. Czas płynął. W biurze pracował młody, bardzo zdolny prawnik. Syn zmarłego przyjaciela ojca. Znali się od dzieciństwa. Ojciec łożył na jego wykształcenie, opiekował się nim. Z czasem, Robert stał się jego doradcą i powiernikiem. Był częstym gościem w ich domu i z coraz większym uczuciem traktował dorosłą już Annę. Ojciec był temu przychylny. Powierzał Robertowi coraz więcej spraw do załatwienia, wprowadził do Zarządu spółki, darzył wielkim zaufaniem. Robert zaś nie był obojętny Annie. Często spotykali się sam na sam, wychodzili do kina, teatru, na przyjęcia do znajomych. Organizowali spotkania towarzyskie w domu Anny, która już nie czuła się samotna i przygnębiona. Promieniała szczęściem i urodą. Snuła plany na przyszłe szczęśliwe życie, z kochanym mężem i gromadką dzieci. Atmosfera zaczynała się poprawiać, a młodych w swoje władanie zagarnęła miłość. Tę papierośnicę dziadka, Anna sprezentowała Robertowi w dniu ich zaręczyn. Ślub wyznaczony był na wrzesień. Jeszcze przed świętami zaczęły napływać niepokojące wiadomości zza granicy. Wujek wyszedł z więzienia, szuka kontaktów z rodziną, podobno odgraża się i chce dochodzić swoich praw. Ojciec wraz z Robertem i Zarządem spółki często omawiali bieżące problemy. Anny jednak nikt nie informował o sytuacji. Robert zaraz po Nowym Roku został wysłany do Włoch, ze wszystkimi pełnomocnictwami. Często przysyłał listy, informował ojca na bieżąco. Anna otrzymywała karteczki z zapewnieniem miłości i słowami tęsknoty. Ostatnia wiadomość od Roberta pochodziła z 14 lutego, z Dnia Zakochanych. Pocztą kurierską otrzymała olbrzymi bukiet czerwonych róż i kartkę w kształcie serca. Od tego czasu nie było od niego żadnych wiadomości. 181 Dzisiejsze wydarzenia zupełnie wytrąciły ją z równowagi. Co oznaczała lalka i papierośnica? Nawet nie dopuszczała do siebie myśli, które kłębiły się w głowie, napawały strachem. Dlaczego strzelali? O czym konferował teraz ojciec i skąd wzięła się policja? Kto będzie następną ofiarą? Dlaczego Robert nie daje znaku życia? Oczy piekły ją od nieustającego płaczu. Tragiczne myśli rozsadzały czaszkę, prześladowały wspomnienia szczęśliwych dni. Chwiejnym krokiem podeszła do biurka i z szufladki wyjęła kartonikowe serduszko. Przeczytała i znów zalała się łzami. Brzęk szyby, suchy trzask, do pokoju wpadli ochroniarze. Anna leżała na podłodze, a dekolt sukni zaczerwienił się krwią. Ruch, krzyk, przybiegli ludzie, przywieziono ojca. Pod domem wyła syrena karetki pogotowia. Lekarz wyjął z zaciśniętej dłoni kartonik i podał ojcu. Równe, drobne pismo Roberta – całuję w Dniu Zakochanych. Pamiętaj najdroższa! 182 Aż wyschną głębie wszystkich mórz, do dna, Aż słońce stopi głaz; Będę Cię kochał, miła, aż do dnia Gdy przestanie biec czas. Jakub Ptaś , Nowy Targ 183 Lustrzane odbicie Ty rozumiesz wszystko, bo potrafisz zrozumieć Moją lewą rękę jako prawą masz Moje serce jako własny umysł mój umysł jako własne serce Ty także potrafisz mnie odrzucić naprawdę, my jako magnesy o tych samych biegunach Moje oczy wpatrzone w twoje, Twoje oczy w moje, stają sobie naprzeciw, dzieląc los kochających się przeciwników 184 Nasi organizatorzy Organizatorzy w dalekiej galaktyce, /którzy różnie przewodzili ludzkość przez życie ziemskie/ niech imię Was stanie się jasne, /mylące, ukrywające się w Biblii w liczbie mnogiej/ niech Wasz kraj z kosmosu przybędzie na planetę Ziemię, /zwane królestwem niebieskim, ukryte za chmurami na wielkim niebie/ a Wasza inteligencja naprawi strukturę świata, /by choroby zwane przestępstwo i brak naturalności zostały uleczone/ tak jak to się stało w Waszym planie czasowym w Waszym świecie. /bo naprawiając nasz świat, nasz czas, naprawiacie także Was – nas w przyszłości/ Wyślijcie nam nowe idee i pomysły na wynalazki na polepszenie codzienności, /bo każda Wasza myśl jest przemyślana przez nas i nasze umysły byśmy ją spełnili/ Wymażcie z pamięci wszechświatów i zbiorowej świadomości nasze bezwartościowe czyny, /które popełniliśmy poprzez własne, szkodliwe wybory dotyczące użycia materii/ tak jak i my to czynimy w głębi dla innych, by przestali się winić, /w ten sposób wymazując niszczące połączenia pomiędzy jaźniami i doświadczeniami/ i uświadamiajcie nas o szkodliwości używania fizyczności, /byśmy uniknęli doświadczeń zawalających naszą podświadomość lub świadomość/ oraz dajcie szansę na właściwy wybór przed wykonaniem szkody. 185 /bo znacie przyszłość i każda ścieżka ludzka jest Wam znana, bo to Wy jesteście przyszłością/ Nocne zwiedzanie miastobrazów Gdy noc zapadła, a przygoda wyszła, a dzień poznał koniec, kiedy niebo tonie. Chmury rodzą łzy, tam, gdzie chodzimy lub wzrok bytuje; i usta nie pytają. Zbyt imienni i nazwani, pomiędzy maniami, otoczeni lasem, bezczelnie obniżeni. Gdy jeden walczy dniem, a drugi płonie nocą, jeden pali, drugi gasi. Z zakładką społeczną, tu, we wodzie deszczu, tam, dla innych przegrani, a każdy w szarej puszczy. 186 Pani Zdolniacka Wiążąc pętlę nad młodowrotem, nowymi: dorodzież uświadamiając o młodych talentach. Obraca kołem wieczności, zwodzi wiedzowców zwanych nauko-wcami, pozwalając im wierzyć, że wielowszechświat powstał za pomocą wielkiego wybuchu który nie był jednak pierwszy Wyciągając perły spośród łajniactwa; albo biorąc łajniactwo i odczyszczając je. Jak zimowość skuwa ziemię, tak i Ona czyni; później łamiąc skujdanki, odśniegując drogi. Każdość zamiata do naukowni, z domów zabierając nigdość. Pisanie I znów wyrzucili mnie z katapulty, usmolonego czarnym atramentem. Pofrunąłem tuż nad kartką, kreśląc jedną linię, odbijając się od niewidzialnego progu. Spadłem w jeden punkt, obejrzałem się. Zanim jednak to nastąpiło, ktoś mnie laską za kołnierz wziął, przesunął ponad białym morzem, pociągnął kawałek, gryzmoląc pół-księżyc. 187 Tym razem widok otworzył się, gdzie jestem: w tył jedno spojrzenie, po czym prędszy skok: jeden w przód, jak ślepo: w wir tlenowy, coś mną zakręciło, raz, a porządnie: Gdy oderwałem wzrok, ujrzałem, co napisałem: i co Wybór podobno najgorszym jest wybierać pomiędzy miłością, a brakiem miłości pomiędzy ukochaniem, a sławopieniędzo-pożądaniem. A gorszym, jeszcze bardziej, jest wybór pomiędzy jedną miłością, a drugą miłością. Pomiędzy miłością do kogoś, a miłością do rzeczy. Bo stawka w wyborze miłości lub jej braku jest jasna. A miłość jedną, miłość drugą, kto zmierzy? Kto wybierze, wiedząc, że jedną, albo drugą, może zranić? Pozostawić, zaprzeczając tym samym miłości? Może rozerwać się na dwoje? Jak? Gdy jasnym jest, że także i osoba kochana ma taki sam dylemat. 188 *** Powiadają, że miłość ulotna jest, a ulotnym jest tylko zakochanie. Mówią, że kłótnia i nienawiść niszczy wszystko, jednak, każdy wie, że największa ciemność, jest bez możliwości zgasić nawet najmniejsze światło. Tylko wiatr może zdmuchnąć świeczkę. Tylko ręka może wyłączyć światło. Światło może się samo spalić. Jednak ciemność jest bez możliwości ogarnięcia światła, tak jak nieświadomość jest bez możliwości ogarnąć świadomość, choć cały czas to robi, będąc wokół światła, poza światłem. Obejmując światło, tuląc je, mimo, że będąc niszczona. Zatem miłość może trwać, jak to światło. Może być jednak jak ciemność. Albo żadne z nich: tylko jak zetknięcie się światła i ciemności. Jak granica i jak rozlanie przestrzeni. Jednak nadal jest miłość rzeczy i miłość kogoś: Dwa światła, napełniające obraz pokoju. Oświetlający go. I wybór. Takie proste. Wybór to włączenie czegoś i wyłączenie czegoś. Te dwa światła. Jedno wyłączone, jedno włączone. Jednak, zawsze będzie trudniej wyłączyć jedno światło z przymusu, gdy oba są równie potrzebne, choć niekonieczne. 189 Do kochanki Kłamczucho grająca z nut patrzysz na nie i słuchasz się Jestem twój jak piosenka zagrasz raz porzucisz Alfabetyczno-znakowe więzienie Kropka została postawiona nade mną: wtrącony za dużymi wersjami ii, pochłonięty przez kwadratowe oo. Patrzę przez dwa złączone el, na alfabetyzujący widok esowej rzeki. Przecięty jak zet, zwinięty w kłębek jak a, ciągnę się jak gie i formuję jak er. A ten przekaz przez te-telegraficzne słupy, rozbiegający się jak igrek, chwyta słuchacza słów ogonkiem. 190 Czas świętokupowania Zabierają prezenty z wystaw sklepów wychodząc przez prostokątne okna W poszukiwaniu miłokajscy lekarze Ludzie zachorowali na przedświąteczkę Konkwistadorzy osiemnastu wieków „Wszystko jak nic przejrzyste będzie, a planety kultury jednym się staną, czasu kwestią wszechpanowanie rządu będzie, a to i człowieka z woli, pochłonięciem fantazje ludzkie się ogarną.” Prorok tako rzecze. Jednak my zabiliśmy proroka, rozrzuciliśmy szczątki jego liter po sloganach wysokich chodników, każąc słowom jedności iść w zapomnienie. Nawet wymyśliliśmy sobie, o przepraszam: ustanowiliśmy, choć kawał czasu temu, trzy osoby boskie oraz całą gamę świętych – bogów podległych jednemu „głównemu”. Inni zaś postanowili uznać szóstą czakrę zmysłów, postrzegania, percepcji za ważniejszą od siódmej, oświecenia i panowania 191 nad niższymi pragnieniami – i to jeszcze jakąś kropką na czole. To my, inkwizytorzy 21 wieku palimy ogniem słowa tych, których w ogóle nie rozumiemy. To my, skorumpowani kapłani, sprzedajemy wspólnotę wszystkich ludzi za instytucję „wybrańców”. To my, laicy, zażarcie walczymy w swoje małe wojny o gustoracje. Dzielimy się 6 miliardami języków, a każdego dnia ginie ich mniej, niż się rodzi. Mówimy swoje modlitwy bez rozumienia słów, prosimy w nich kosmos o przybycie na Ziemię, a każdym dniem odrzucamy istnienie poza nią. Starożytni i starodawni, pouczali dobrze, że to my sami, zdolni do wyboru przyjemności ciała i cierpienia jego skutków, jesteśmy tymi, których powinno się opłakiwać na pogrzebach, zamiast tych, którzy już przebywają w radości bez niego. 192 Prolog *** Pomiędzy drzewieńcem, otoczona kocem lasu, na ciemnej, granitowej skale, siedziała ona, kasztanowłosa dziewczyna, delikatnie umalowana w oliwkowe odcienie, ubrana w dwuotworowy kokon z liści i skór. Pochylając nisko głowę, czesała włosy grzebieniem zrobionym z kości, dbale nawadniając je własnymi łzami z chłodnych, lodowych oczu, oddając spojrzenia wodospadowi nieopadal, grającemu melodię, której znaczenie znał tylko on. W bliskiej oddali, jakby poza nią, niosły i swą pieśń jasnobłękitne, długodziobowe, duże ptaki o oczach dopalających się węgli. Woń leśnych kwiatów tkała z powietrza wzór, na przemian używając różnych kolorów pachnących nici. Stykanie się z kamieniem przebijało się do miejsca w głębi tej panny, gdzie odbijały się minione lata spokoju, ostatnio chwycone za gardło przez przechodzący obok chaos, jakby teraz stały ciszą morską, tylko z zewnątrz widzianej jako milczenie w głębinach, a rzeczywiście będąc nieustannym hałasem, bo tak zapamiętali jej życie jej znajomi. Jej słone krople duszy opowiadały historię egzystencji zbyt trwałej, by była fałszywą, jednak za bardzo ulotnej dla obrazu wieczności. Twarde ściany rzeczywistości ścisnęły ją odgłosem szelestu, doskakującym do jej wydłużonego, igłastego ucha z najbliższego krzewu. Przed nią wynurzył się widok doskonałej, ciągnącej się harmonii, samorysującego się szkicu na płótnie przyrody od strony przeciwnej do złamanego strumienia. Odłożyła grzebień pokornie, tnąc płytko powietrze i gnieżdząc go pomiędzy kolcami trawy. Oczami zamiotła pionowo teren wokół, wspinając się nimi po korach drzew. Jak kiedyś śmierć z zazdrości wtargnęła w odwieczne miejsce narodzin, siejąc zarazę, które po dziś dzień życie próbuje odtruć oraz odzdrowić poprzez szukanie nowych form leczenia, tak teraz szpony sępa zastygłości zatopiły się bez oporu w żywotności gaju. Dźwięk został zablokowany przez grubą warstwę niepewności, jaskrawoniebieskie kształty kolorów 193 ulotniły się z palety zielenii i brązu, pozostawiając dziedzictwo echa, goniącego się pisku. W przelewie ciemnych uczuć przez jej naczynia cielesne, wstała strwożona od włosków do brunatnych skorupek paznokci u nóg. Wstrzymanie się świata wtrąciło istotę jak klatka, obwieszczając przyszłe niebezpieczeństwo, przybywające z bardziej bliskiej i odległej otchłanii, przepaści będącej powietrzem, dalekością, wolnością uwięzioną fizycznością, gliną i skałą lub stalą, albo ogniem. Schyliła się, nurkując głową w prawo, by dosięgnąć włócznię, którą pochwyciła. Szydząc ze zlewania się czasu tych samych wydarzeń, kierunek drążący rany, strzała, przeleciała obok niej, chybiąc własnym pożądaniem i zaspokajając własne pragnienie dotarcia do celu w misce przezroczystego elementu. Płynność rządzącą się własną zasadą, ciągłego czynienia, omijając akcję lub odakcję, poleciała ją do użycia manewru fortuny: przetoczenia koła, całkowicie na bok, za skały na nadbrzeżu wody budujące jeden pantofelek wodospadu, kryjąc się. Wpełza łagodnie na brzuch ogromnych kamienii, próbując złapać oczyma jej atakatnika. Zimno powierzchnii pieczętowała ciało młodej dziewczyny, gdy nagle przestało być materialne, rozpływając się w duchu ziemii latającym nad nią, ponieważ dostrzegła sprawcę lotu strzały. Pośród wyjścia z zagajnika, rozwartych jak otwór dwóch większych źdzbłek trawy, będących u korzenii brązowymi i rozwidlającymi się na końcach jak dwie przeciwnie zjednoczone ręce, stał ciemna postać, rozlewająca dziwny zapach; miły każdemu, jednakdyż posiadający zapowiedź złego przeznaczenia: snu ostatecznego. Posiadał u swej głowy koronę złożoną tylko z dwóch koronek: rogów czerwonych jak rozżarzona stal. W czarnym jak noc płaszczu przechadzał się on i jego oczy były jak wnętrze wulkanu, zdolnego w każdej minucie uwolnić gniew za winy otaczających istot. W jednej ręce dzierżył miecz lawy: w drugiej kontury wykuły postać długiego łuku. Wystawały za jego korpusu drobiny obrazu strzał długich jak ostrza, zakończonych i dekorujących jego głowę koroną ognistych igieł. Dlategoż zamarła ona, pochłonięta strumieniem jego ruchu. Odczuć można było odór siarki, wdrążający się w warstwy powietrza. Dołki żaru poruszały się w stronę kolana wodospadu, miotając przenika- 194 niem na zablokowane lewo oraz na prawo, dalszy ciąg jęzora wody, wyciągniętego z kamiennych ust. Postać przepaści podeszła do skalnej osłony, na co dziewczyna, odbiła długim zanurkowaniem w powietrzu, ponad jamę otchłanii, która to szybko jak lot jastrzębia, oddała miecz ziemii i ugotowała harmonię bitwy – długi łuk i, nim istota lasu doleciała do powierzchnii, powłoki wiecznego, głęboko śpiącego serca, ugodzona została jedną z nut wojny. Śmiercionośny zapach wzmocnił się, a ona przechyliła szalę wagi poddając się wyplutej przez narzędzie trucizny, niszcząc własną równowagę przy upadku. Uczucie lekkości zderzyło się z twardą ścianą rzeczywistości, zdzierając z niej skórę. Jej obraz zamazał się przez chwilę, tworząc korową i trawienną mozaikę, eliksir snu. Odrzuciła go, przechylając wagę poprzez skupienie uwagi. Wstała w błysku lotu jaskółki, obracając się jak wir, widząc strzelca. Podniósł on wyrok żołnierza – miecz, trzymając go w wolnej ręce od narzędzia muzyki bitewnej. Wokół zastygłość przyrody jeszcze bardziej zapadła się w sobie, tworząc pustą studnię samą w sobie, echo niosło tylko cichy oddech młodziennicy oraz syk fletu wojownika. Cieniście miejscując się, z prędkością spadającej kropli, wyjawiła własnego posłańca pieśni wpadłego w ucho piersi nosiciela zarazy. Ten zwrócił odpowiedź jęku i syku. Zdecydowała się na kolejny skok, w paszczę liściastą, będącą zarówno wejściem i wyjściem. Urzeźbiła kolejne przeskoczenie, dłuto jej ciała biorąc do ręki duszy, gdy widzialna dopiero teraz, dłoń innego artysty zawiązała się na jej nadgarstku. Uczuła w sobie drugiego węża kąszącego plecy. Upadając na kolana, znów widząc widmo brązozieleni, usłyszała metaliczny głos za sobą, idącą wokół niej: – Teraz wy wszyscy zapłacicie za podboje i odbieranie własności. – słowa sztyletowe przebiły jej uszy i wnętrze na wylot, gdy dobiegło ją jeszcze wyraz zemsty, jakby zwierzęcia na łowcy, natchniona, kradnąca oddech i przestrzeń o wiele bardziej, niż cokolwiek inne. – Ty i Twój cały ród. Po czym ogarnęło ją morze głębokie, z którego niewielu potrafiło kiedykolwiek wypłynąć. 195 Powstanie 0. Wielka ciemność, ciemność znajoma, ciemność przepływająca przez wszystko. Siła przepływania. Dotyk białości. Zimno-ciepłe drżenie stałości, stan ducha. Rozlewanie się nicości bez stanu. 1. Impuls. Istota, jeden dotyk, jeden smak, jeden zapach, jeden widok, jeden słuch. Forma zapełniająca wszystko. 2. Jedna istota próbująca poznać siebie. Jeden słuch, jeden widok, jeden zapach, jeden smak, jeden dotyk... a może już drugi słuch, drugi widok, drugi zapach, drugi smak, drugi dotyk. Forma będąca świadoma własnej siebie. Ja. Ty. Ty. Ja. Ciemność i światło. Światło i ciemność. 3. Przekaz, jedna istota drugiej, samej siebie, próbująca przekazać wiadomość. Istota jedna na drodze do drugiej. Świadomość tworząca lustro pomiędzy jedną istotą. Przezroczystość wszystkiego. Szarość powstała z przelewania się ciemności i światła. 4. Dwa przekazy. Połączenie istot coraz dalsze, ich ścieranie się oddalone. Wiadomość, która trafia do jednej istoty od drugiej i wiadomość, która trafia do drugiej istoty od pierwszej. Dwa kierunki budujące cztery. Dwa lustra, postawione naprzeciw siebie. Szarość, biel, czerń, szarość. Dźwięk bez brzmienia, falujący pomiędzy istotami. Cisza muzyki grającej tonem uciekającym od uchwycenia. 196 5. Istota, wiadomość, istota, wiadomość. Ich droga, to ich czyn. Przelewająca się woda tworząca lód. 6. Dwie drogi, skrzyżowane. Dwie istoty spotykają się, harmonizują, stają się odbiciami doskonałymi. Każdy ruch odbity. Lód formuje się w formy identyczne i zarazem pasujące do siebie nawzajem. 7. Istoty poznają własne dopasowanie. Łamią lustra. Odbicia niszczą się: widzą tylko prawdziwe istoty. Lód łączy się, powodując wybuch przy wpasowaniu. 8. Związaność istot, żywiołów, pędząca droga, idąca na dole i na górze, naprzeciw i pod. Dwa dotyki związane w pętle, spragnione smaku. Rozpala się ogień z resztek ziemi ciągle kształtującej się. 9. Dokończoność. Lód łamie się, pęka, roztapia. Woda, znów w swej postaci właściwej, w yparowuje i staje się powietrzem. Ogień wraca, zataczając doskonały krąg, płomień kurczy się, wypełniając go rozbijając całość w części pokrywające i w końcu przygasając, rozpadając się w popiół. Istoty łączą się, sprawiając, że pozostałość szkła znika. 10. Istota staje się jednym, a zaraz po tym rozpływa się w nicość, jaką była. Tym, co przed narodzinami i tym, co po śmierci. Tym, co przed czasem i po czasie. Przed długością, szerokością, wysokością i po wysokości, szerokości i długości. Wodą i powietrzem, ogniem i ziemią. I tym, co poza ziemią, ogniem i powietrzem. Samym sobą. Ja i ty staje się jedno. A zaraz i to jedno znika. 197 198 Mieszkam i pracuję w Nowym Targu. Jestem mężatką, matką dwóch dorosłych synów. Interesuje mnie literatura, teatr, medycyna naturalna, psychologia, prawo. Podziwiam ludzi, którzy poza walką o codzienny byt lub zapewnienie sobie odpowiedniego statusu społecznego mają swoje zainteresowania, pasje, hobby. Do uczestnictwa w Warsztatach Literackich namówił mnie młodszy syn. Spotkałam tu ludzi w różnym wieku, co mi się bardzo podoba, odbierających nasze życie i otoczenie w nieszablonowy sposób, szczególnie wrażliwych na piękno i ciekawych świata. Nasze spotkania są pewnym wyzwaniem, próbą przekazania takiej właśnie różnorodności postrzegania poprzez własne teksty, ale też jak dla mnie wspaniałą zabawą. Barbara Skiba , Nowy Targ 199 Romans Alicji Rozdział 1. Trzęsienie ziemi Był listopadowy wieczór, jeden z tych, których Alicja nie lubiła. Zawsze o tej porze roku odczuwała coś w rodzaju depresji. Nie lubiła sama przebywać w domu. Tymczasem mąż był w pracy na dyżurze, córka wraz ze swoją koleżanką wybrała się na mszę oazową do kościoła. Starszy syn Robert studiował w Krakowie i coraz rzadziej dzwonił do domu. Co może robić w taką porę sama w domu? Spojrzała na zegarek wnikliwym wzrokiem krótkowidza, była 18.18. Stała na środku pokoju, zamierzała sięgnąć po książkę. Usłyszała ogromny huk i znieruchomiała. Po chwili poczuła coś w rodzaju kolebania. Nie umiałaby tego inaczej określić jak właśnie „kolebanie”. Potem nastąpiły drgania. Czy trwało to sekundy, czy minuty nie potrafiłaby ocenić. Czas nie istniał. Szok, jaki spowodowało to wrażenie sprawił, że czuła się jak we śnie. Działo się coś poza jej wolą, na co nie miała absolutnie żadnego wpływu, coś zupełnie poza nią. Świadomość jednak wracała. Pierwszą myślą Alicji była próba racjonalnego określenia tego, co się z nią dzieje. Czy jest chora? Czy to są pierwsze objawy niespodziewanej choroby, jakiegoś udaru, zawału serca, a może po prostu nadciśnienie? Przecież po czterdziestce takie problemy się pojawiają. Skąd wzięło się skojarzenie o trzęsieniu ziemi? Niedawno usłyszała coś takiego w „Wiadomościach”. Nawet była tym zdziwiona, że takie wydarzenia miały miejsce na Podhalu przed wieloma laty. Podobno trzęsienie ziemi było również w Białostockiem. Nie odtrąciła tej myśli, ponieważ teza, że stało się coś niezwykłego wyzwoliła w niej impuls do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Rozejrzała się po pokoju. Z półek spadło kilka przedmiotów. Zapanowała martwa cisza. Jeśli to trzęsienie ziemi, to za chwilę może się powtórzyć. Wiedza wyniesiona z filmów grozy i horrorów tkwiła 200 w niej, niezależna od strachu. Należy opuścić mieszkanie. W końcu to czwarte piętro! Ubrała się sprawnie w ciepłe ubranie. Chwyciła swoją torebkę noszoną zwykle do pracy i wrzuciła do niej trochę biżuterii. Nie było tego za wiele. Zabrała też obligacje uciułane przez męża i karty bankowe. Była całkiem spokojna. Czuła jakąś wewnętrzną pewność, że nic złego się nie stanie. Chciała się pomodlić, ale nie potrafiła. Telefon komórkowy córki milczał. Pewnie wyłączyła wchodząc do kościoła. Świadomość, że Madzia powinna teraz być w kościele dodawała jej pewności, że córka jest bezpieczna. Czy może być lepsze miejsce w takiej sytuacji niż ogromny budynek kościelny? Będąc osobą wierzącą nie dopuszczała innej myśli niż to, że jej dziecko znajduje się w najbardziej odpowiednim miejscu. Natomiast do męża dodzwoniła się bez problemów. Spokojnym i zdecydowanym głosem oświadczyła mu, że w Nowym Targu jest prawdopodobnie trzęsienie ziemi, a ona wychodzi z domu. Poprosiła, żeby skontaktował się z Madzią. O nią niech się nie martwi, gdyż wychodzi dla bezpieczeństwa pod blok. Wiesiek zamilkł na chwilę przy słuchawce, ale jej słowa potraktował poważnie. Oczywiście, on nic na ten temat nie wiedział. Obiecał, że spróbuje dodzwonić się do odpowiednich służb. Pracował około 50 km od domu, więc był bezpieczny. Oboje byli pewni, że łączność zostanie wkrótce przerwana. Nastąpiła chwila konsternacji i zapewnienie, że wszystko będzie dobrze. W tym momencie telefon zamilkł. Opuściła mieszkanie. Przed blokiem stali zdezorientowani sąsiedzi. Telefony wprawdzie nie działały, ale prądu nie wyłączono. Część lokatorów pozostała w domu. Pomyślała, że postąpiła rozsądnie opuszczając mieszkanie. Nie czuła strachu, lecz uczucie niepewności jej nie odstąpiło. Ponieważ nikt niczego nie wiedział, czekanie straciło sens. Musi jeszcze sprawdzić, co się dzieje z kimś, kto jest w jej życiu ważny. Na własne oczy chce przekonać się, czy mężczyzna, z którym spotyka się w tajemnicy przed rodziną jest cały i zdrowy. Teraz, kiedy trzęsienie ziemi może się powtórzyć, ona chce być przy nim. Pragnie w ramionach tego mężczyzny poczuć się bezpieczna. 201 Rozdział 1.1. Spotkanie Zapukała do drzwi. Po chwili otworzył i uśmiechnął się zaskoczony jej widokiem. Zwykle dzwoniła wcześniej i zapowiadała swoje przyjście. Patrzyła mu uważnie w oczy wypatrując, jeśli nie strachu, przerażenia to przynajmniej zaniepokojenia. Ale zachowywał się jak zwykle. Objął i przytulił ją do siebie gestem niemal ojcowskim, poczuła drapiący zarost na jego policzku i zapach wody toaletowej. Właśnie to w nim bardzo lubiła, był taki estetyczny i zawsze pachniał cedrem. – Witaj, kochanie! Co się stało? Mężczyzna zachowywał się spokojnie, najwyraźniej ucieszony jej widokiem. – Nie wiesz, co się dzieje? Jesteś cały czas w domu? Włącz telewizor, zobaczymy, co powiedzą. Słyszałeś ten straszny huk, ziemia się zatrzęsła! – Spokojnie! O czym ty mówisz? – Mój Boże! To co ty robiłeś? – Patrzyła na niego z niedowierzaniem – Jak to możliwe!? Ja… Przyszłam zobaczyć czy nic ci się nie stało! Matko Boska! Przecież było trzęsienie ziemi! Alicja patrzyła na jego zakłopotaną minę chłopca przyłapanego na podkradaniu cukierków z choinki i jęknęła… – Bałam się o ciebie! Nie rozumiesz? To się może powtórzyć! Może stać się coś strasznego… Nie bardzo wierzyła w to, co mówi. Przecież to wszystko trwało sekundy. Gdyby nie widziała wystraszonych sąsiadów pod blokiem, matek z dziećmi przy sobie, niepewnych i tak samo zdziwionych jak ona, to również by nie uwierzyła. Straszne rzeczy, kataklizmy, różne nieszczęścia zdarzają się zwykle daleko od nas. W ten sposób chcemy myśleć, ponieważ potrzeba bezpieczeństwa jest w nas tak silna, że nie dopuszczamy myśli o jakimś realnym zagrożeniu. A przecież powódź była tak niedawno i niewiele brakowało... Sama zresztą nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Odczuwała przede wszystkim zdziwienie. Nie przeżyła strachu, paniki, histerii. Nikt nie krzyczał, nie przeklinał. Może nawet nic się nikomu nie stało. – Piotr, kochany ja byłam sama w domu… Wziął ją za rękę i posadził na kanapie. Włączył telewizor, przeskoczył kilka kanałów i nic. Jak zwykle o tej porze „gadające głowy”, polityka. 202 – Słuchaj Aluniu, ja po prostu spałem. Zdrzemnąłem się z pół godzinki. Wróciłem z Krakowa wykończony! Właśnie robiłem herbatę, już ci przynoszę. Proszę, poczekaj chwilę, wypij spokojnie. Może chcesz drinka? – Chętnie, dzięki. – Może być absolut z sokiem grapefruitowym? Kiwnęła głową. Była poirytowana. On po prostu spał! Moj Boże! Dlaczego zawsze, gdy dzieje się coś złego jest zawsze sama? Chyba wyszłam na idiotkę – pomyślała. Telefony nadal milczały. Piotr zgłośnił telewizor. Trzęsienie ziemi na Podhalu stało się faktem. To był news. Za chwilę oboje siedzieli przed komputerem. Alicja i Piotr z Internetu dowiedzieli się, co się naprawdę wydarzyło. Rozdział 1.2. Paszteciki Komórka dzwoniła jak oszalała. – Halo! Cześć Alka! – A… Cześć Renatko! Co u ciebie? – Po staremu, ale dzwonię, bo obiecałaś mi przepis na paszteciki drożdżowe. – No. Mam super przepis od mojej siostry, Stasi. A co, teraz ci potrzebny? – Chciałam zrobić jutro. Dużo z tym roboty? – Nie, to proste wykonanie, ale z pieczeniem ci trochę zejdzie. Słuchaj! Wychodzi jakieś 4 i pół blachy! Czy chcesz, żebym ci teraz podyktowała? – No pewnie! Mam długopis w ręku! – OK. Za minutę. Idę po zeszyt. Po chwili przerwy wróciły do rozmowy – Ala, ale masz chwilę…, bo wiesz… nie jesteś zajęta? Siedzę sama, Mateusz poszedł do kolegi, możemy pogadać? – Reniu, jak to mówią nasze dzieci? Spoko! Co ci leży na sercu? – Nie, nic… No... Będę piekła te paszteciki, dyktuj! 203 – Pisz! Składniki: 3 szklanki mąki, 3 jaja, szklanka gorącego mleka, 1 margaryna, no, bo wiesz. mleko i margarynę musisz podgrzać. Napisałaś? – Mam! Ale wiesz… Muszę ci to powiedzieć! Widziałam dziś tego twojego faceta, tego Piotra. Był z jakąś babką. Ale mówię ci, jaka szykowna! – Tak? Gdzie się spotkaliście? Rozmawiałaś z nim? – No… nie… Ja udałam, że go nie widzę. Przyglądałam się tej dziewczynie. Takie rudo-kasztanowe długie włosy! – Pisz! Pięć deko drożdży. Rozpuść z dwoma łyżkami cukru, dodaj troszkę ciepłego mleka, no może ze dwie łyżki mąki i to ma wyrosnąć. Powiedz w końcu, gdzie go widziałaś, jesteś pewna, że to był Piotrek? – No pewnie! Ty! A może to była jego żona? Spotkałam ich na dworcu, odprowadził ją do autobusu. -A coś ty robiła na dworcu? Pisz dalej…, gdy drożdże wyrosną dodać pozostałe składniki i wyrobić ciasto, aby było gładkie. Wstawić, na 1 godz. do lodówki – przykryć w misce ściereczką. Po wyjęciu z lodówki, jeśli ciasto jest za rzadkie to należy podsypać mąką. – Nie tak szybko! Musi stać w lodówce? Ile? Aż godzinę? Ala, wiesz… Ja się w twoje sprawy nie wtrącam! Ale sama mi mówiłaś, że żonaty. – Mówiłam i, że ma żonę i są w separacji. Z jakim farszem będziesz robiła te paszteciki? – A ty jaki robiłaś? – Może być z mięsa, ale z kapustą i z grzybami jest pycha! Jadłaś przecież na moich imieninach. – No… Gdyby się wszyscy nie zachwycali na tej imprezce twoimi pasztecikami to bym nie dzwoniła o przepis! Ala…? Spotykasz się jeszcze z nim? Bo wiesz… Nie musisz mówić, jak nie chcesz. Chyba masz do mnie zaufanie? – Renata!? Co cię dziś napadło? Wiesz, że to nie są rozmowy na telefon. Opowiem ci wszystko, gdy się spotkamy. Interesuje cię dalej ten przepis? Alicja odpowiadała najwyraźniej poirytowana. Rozmowa z przyjaciółką przestała ją cieszyć. – Przepraszam! Nie narzucam się. Nie chcesz, to nie mów! Ale to muszę ci powiedzieć! On ją objął i przytulił! Wyglądała mi na żonę! 204 – Może… Trzeba było podejść i zagadnąć to byśmy wiedziały. Co? Nie miałaś odwagi? – No wiesz… Aż taka wścibska to ja nie jestem! Ja się nie wtrącam w czyjeś sprawy. Ja tak tylko ze względu na ciebie… – Słuchaj, bo w końcu nie zrobisz tych pasztecików… Ja robiłam tak: rozwałkowałam ciasto, nadziewałam farszem z kapustą i grzybami. Wycinałam kółka szeroką szklanką, formowałam jak pierogi. Piekłam w temp.150-180 st. Nie zapomnij posmarować żółtkiem. – Dobra… Jeszcze moment! Ile się piecze? – Około 15 minut, ale tylko pierwsza blaszka. Potem krócej. – Ala… Przecież jestem t woją przyjaciółką! Spot ykasz się z tym facetem? – No wiesz... Zrywam z nim. Pamiętasz trzęsienie ziemi? Podjęłam wtedy decyzję. Ale on jeszcze o tym nie wie… „Dlaczego tak powiedziałam?” Zdziwiona słowami wypowiedzianymi do słuchawki Alicja chciała zakończyć ten wymuszony „telefon zaufania”. Tak nazywały obie w żartach rozmowy, które należało prowadzić w „cztery oczy”. Niespodziewanie usłyszała: – Dzięki za przepis! Muszę kończyć! Wraca Mati, muszę zrobić mu kolację. Pa… – No… Cześć! Rozdział 2. Rozmyślania Alicja nie mogła zasnąć. Położyła się wcześniej, chciała choć raz się porządnie wyspać. Ale sen nie nadchodził. Jej myśli krążyły wokół spraw, które już od dawna wymagały rozwiązania. Po rozmowie z Renatą musiała sama ze sobą dojść do ładu. Powiedziała jej, że rozstaje się z Piotrem. Ale właściwie sama nie wiedziała, nie była pewna, kim on dla niej był. Poznała go parę miesięcy temu. Ale czy go znała naprawdę? Wiedziała tylko tyle, ile sam jej o sobie opowiedział. Z nikim poza tą jedną koleżanką o nim nie rozmawiała. Co ich tak naprawdę łączy? Czy to był przypadek, że poznała go w autobusie, który prawie całą noc jechał z Zakopanego do Lublina? Czy sama raczej stawiała 205 swojemu losowi tego typu oczekiwania? Być może jej twarz zdradzała samotność... Czy wyczytał to z jej twarzy w ten ciepły majowy wieczór, czy może sama szukała zmian w swoim życiu? Ale nie… Przecież była bardzo powściągliwa i traktowała go z ogromną wręcz rezerwą. Tak jak ona, wszedł do autobusu w Nowym Targu i zaraz po zakupieniu biletu rozglądał się szukając wolnego miejsca. Ani nie pomyślała, że siądzie koło niej. Z tyłu autobusu były wolne miejsca, ale te najmniej wygodne. Zobaczyła to wówczas, gdy zapytał czy może miejsce obok niej jest wolne. Zdziwiła się i znacząco obejrzała się za siebie na tył autobusu. Powiedziała „proszę”, ale tylko z grzeczności. Przecież to krępujące mieć przez kilka godzin przy sobie obcego faceta. Nie spodziewała się, że tylu ludzi jeździ nocnymi autobusami. Ten był prawie pełny. Jechała pierwszy raz od wielu lat. Nie była z tego zadowolona. Zawsze jeździła z mężem ich własnym autem. Niestety, tym razem musiała sama pojechać na dwudniowe szkolenie do Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Musi wysiąść w Puławach i dalej dojechać miejskim autobusem. Bała się niewygody. W końcu to i pora nie najlepsza i trasa dość daleka. Niestety, ostatnio dokuczał jej kręgosłup. Być może mężczyzna, który się dosiadł myślał podobnie, bo skrępowany tłumaczył, że ostatnie miejsca są wyjątkowo niewygodne, bardziej dla młodzieży. Uśmiechnął się przepraszająco. Był wysokim, szpakowatym mężczyzną koło pięćdziesiątki, aparycji raczej przeciętnej. Za to ładnie pachniał cedrem. A to już było przyjemne. Alicja lubiła zapachy męskiej wody toaletowej. Według niej świadczyły nie tylko o zadbaniu, ale również mówiły wiele na temat osoby, z którą mamy do czynienia. Oboje zerkali na siebie dyskretnie. Ala czuła się niezręcznie, ponieważ chciała się zdrzemnąć. Odwróciła się głową do szyby i podłożyła sobie blezer na ramię. Pomyślała, że jej towarzysz podróży może okazać się złodziejem lub kimś, kogo należy się obawiać. Ostrożności nigdy dość. Torebkę z pieniędzmi i dokumentami miała od strony okna. Popatrzyła przez szybę. Długi majowy wieczór dobiegał końca. Chyba zdrzemnęła się. Autobus nagle zahamował. Wystraszona otworzyła oczy. Pasażer obok zręcznie podniósł jej torebkę i blezer, które znalazły się na podłodze. Musiała podziękować. Wtedy zapytał, czy ona też jedzie do Lublina. Rozmowa nie kleiła się, Chociaż starała się mu odpowiedzieć na jego pytania, była to tylko wymiana grzeczności. Oboje zamilkli na długo. Ala już nie próbowała zasnąć. Z przykrością usłyszała, że autobus za- 206 trzymuje się na kwadrans postoju. Sąsiad poderwał się pospiesznie zapytał, czy pójdzie z nim na kawę. Zawahała się przez moment. W końcu to obcy mężczyzna… Ale była to miła propozycja. W barze zamówili kawę z ekspresu, oboje pili bez cukru. Dowiedziała się, że jedzie odwiedzić rodzinę w Lublinie, a w Nowym Targu mieszka dopiero od dwóch lat. Nieduże mieszkanie otrzymał w spadku po ciotce. A tak w ogóle to ma na imię się Piotr. No i jeśli ona nie ma nic przeciwko to on chętnie porozmawia, bo i tak się nie da spać w autobusie. I rzeczywiście, było niewygodnie, ale pogadać można było. Zwłaszcza, że nowo poznany znajomy chętnie opowiadał o swoim życiu. Był geologiem i podróżował dużo po świecie. Ostatnio był w Indiach. Firma, w której pracował poszukiwała ropy i gazu. Słuchała go chętnie. Ona nie mogła o czymś takim nawet pomarzyć. Opowiadał o życiu Hindusów, obyczajach, nędzy i bogactwie, które tam zobaczył. Największe wrażenie zrobiło na niej opowiadanie o pięknej Hindusce, w kolorowym sari, z ozdobami na dłoniach, która naprawiała asfalt. Nosiła duże naczynie na głowie i wylewała zawartość, którą łatała dziury uklepując drogę cieniutkimi klapkami. Pojęcie odzieży roboczej nie mieści się w mentalności tego biednego społeczeństwa. Opowiadał z pasją, ona zaś bardziej okazywała zainteresowanie niż cokolwiek mówiła. Świt nastał szybko, stworzył moment zadumy. Noc spędzoną obok obcego mężczyzny Alicja miała za sobą. Nalegał na spotkanie w Nowym Targu. Oczywiście, bez narzucania się. Na pewno nie zgodziłaby się, ale pomyślała o Renacie. Była jej przyjaciółką od wielu lat i była rozwiedziona. Ala często powtarzała jej, że powinna kogoś poznać, chodzić na tańce, spotykać się z jakiś facetem. Ale ona nie miała szczęścia do mężczyzn. Czy Piotr mógłby zostać przyjacielem jej przyjaciółki? Niestety, Ala nie śmiała zapytać, czy jej nowo poznany znajoomy ma żonę. Jedynie kobiecy instynkt podpowiadał jej, że ten interesujący bądź, co bądź mężczyzna może być stanu wolnego. Zrobiła to. Umówiła się z nim na spotkanie w kawiarni „Deja vu” w rynku. A wszystko to dla swojej koleżanki. Spotkali się za dwa tygodnie. Byli we trójkę. Renacie spodobał się. Zachował się nienagannie, ale nie krył rozczarowania, że Alicja była z koleżanką. Zdaje się, że oczekiwał pewnej kontynuacji rozmowy prowadzonej w autobusie. Chciał mówić o sobie, co upewniło ją jeszcze bardziej w przekonaniu, że jest samotny. Interesowało go towarzystwo kobiet. No, może nie kobiet w ogóle, bo na Renatę nie patrzył wca- 207 le. Była ładną szatynką, zadbaną, no i spragnioną męskiej adoracji. Ale towarzysz podróży autobusem patrzył tylko na Alę. Była zawstydzona tym jego wpatrzeniem. Jednocześnie czuła jakieś dziwne ciepło na duszy. Kiedy poprosił o numer komórki zgodziła się mu go podać. Umówili się na wspólny wyjazd do teatru. Oczywiście, do Krakowa, oczywiście we trójkę. Nie mogło przecież być inaczej. Ale przy pożegnaniu Alicja czuła może zbyt natarczywe spojrzenie Piotra. Uśmiechnęła się do niego najmilszym ze swoich uśmiechów. Z twarzy mężczyzny czytała jego myśli. Ale mogła określić to tylko jednym słowem. Fascynacja. Rozdział 2.1. E-maile Wyjazd do teatru nie wypalił od razu. Piotr zarezerwował przez Internet bilety na sztukę „Mayday” Raya Cooneya, którą grano w „Bagateli”. Zadzwonił w tej sprawie do Alicji i zachęcał do wspólnego wyjazdu. Wtedy poprosił ją o adres e-mailowy, a ona chętnie się zgodziła nie spodziewając się, że tak szybko do niej napisze. Wieczorem odebrała pocztę. Jej treść była dla niej zaskoczeniem. Witaj Alicjo! Nigdy nie będę miał śmiałości powiedzieć Ci tego prosto w oczy. Gdy zobaczyłem Cię po raz pierwszy miałem uczucie jakbym zobaczył kogoś, na kogo czekam całe życie. Ogarnęło mnie przerażenie. Boże! Dlaczego tak późno?! Teraz właśnie, kiedy mam 50 lat spotykam kobietę swojego życia. Tyle lat straconych! To niemożliwe, żeby teraz zmieniać swoje życie. Twoje ciepło i delikatność były jak balsam na moje życiowe rany. Jesteś taka… pełna kobiecości. Poczułem się bezsilny. Los ze mnie zakpił. Dlaczego miałbym się łudzić, że jesteś wolna, bez męża czy rodziny? Gdy siedziałem koło Ciebie w autobusie – jakie to banalne, prawda? – chciałem zrobić na Tobie wrażenie, chciałem Ci zaimponować swoją wiedzą, przechwalałem się podróżami po świecie. To wszystko jednak tak naprawdę dla mnie nic nie znaczy, bo nie mam do kogo wracać. W domu nie czeka na mnie ukochana kobieta. Spodobałaś mi się od razu. Nie mogłem od Ciebie oderwać wzroku. Wybacz, ale nie potrafię mówić komplementów, ani pisać 208 pięknych słów. Gdy zgodziłaś się na spotkanie wstąpiła we mnie nadzieja. Przy pożegnaniu, w myślach powtarzałem na pewno znane Ci słowa piosenki Marka Grechuty „Ważne są tyko te dni, których jeszcze nie znamy”. Od tej chwili myślę tylko o Tobie. Wyobrażam sobie, że jesteśmy razem. Jestem po raz pierwszy w życiu zakochany. Przepraszam, ale jest to silniejsze ode mnie. Nie mogę Cię zostawić w spokoju. Piotr. Siedziała zaskoczona przed komputerem. Uwierzyła w szczerość tego listu i siedziała niemal przerażona jego treścią. Podobał jej się ten mężczyzna, był interesujący. Ale żeby zaraz tak napisać… Miłość od pierwszego wejrzenia… To piękna bajka dla młodych ludzi. Ale oni przecież najpiękniejsze lata życia mają za sobą… A cóż takiego los jej może zgotować? Jakieś wielkie szalone uczucie? No… może jakiś flirt, taki niewinny. Bardziej dla zabawy. Romans? To nie dla niej. Jej małżeństwo było udane, przynajmniej tak myślały wszystkie jej koleżanki. Owszem, w ich życie wkradła się monotonia. Nie stawiali sobie żadnych oczekiwań. Ta stabilizacja powodowała, że każde z nich żyło w swoim własnym świecie. Pochłonięci pracą, nie mieli wspólnych marzeń, nie prowadzili długich rozmów. Dzień mijał za dniem. Nie kłócili się, nie spierali. Nawet zdaniem Alicji byli dla siebie bardzo wyrozumiali. Tak… To było właściwe słowo. Wzajemna wyrozumiałość, przyzwyczajenie, zwykle spokojne dni… Ale przecież były takie chwile w jej życiu, że ogarniał ją strach. Jak to? To już zawsze będzie tak zwyczajnie? Tak normalnie, czyli… nijak? Bez uczuć, namiętności, tak nudno? Młodość przeminęła, trzeba to sobie wyraźnie powiedzieć. Teraz będzie tylko obserwować, jak się starzeje, jak jej ciało robi się brzydkie i pomarszczone. Już się nikomu nie spodoba! Patrzyła na swoje koleżanki, które przerażone każdym siwym włosem zaczynały zachowywać się jak nastolatki. Goniły do fryzjera, kosmetyczki, solarium. Rozmawiały tylko o ciuchach i kosmetykach. Niektóre chodziły na aerobik lub na siłownię. Chciały być młode na zawsze! Patrzyła na nie z politowaniem. Tak… Bo ona postanowiła starzeć się z godnością. Zgodnie z prawem natury. Tak oznajmiła swoim koleżankom, ale też rozmawiała sporo na ten temat z Renatą. Robiła delikatny makijaż, jej ciuchy nie były ekstrawaganckie. Nosiła sportowe ubrania i zamiast na siłownię chodziła na długie spacery. Ale do klasycznego ubioru, jaki zakładała do pracy lubiła używać dobrej markowej wody toaletowej. Czy mogła podobać się jeszcze mężczyznom? W skry- 209 tości ducha liczyła, że tak. Czasem mówili jej komplementy, że jest niezwykle miła, że ma ładny uśmiech, że ma miękki głos. Zwykle dziękowała rozbawiona. I uśmiechała się szczerze wiedząc, że uśmiech jest zaraźliwy. Ludzie od uśmiechu promienieją. Ale nie jest przecież naiwna! Być może spodobała się Piotrowi, no powiedzmy, że tak. Ale to tylko taka gra… Najwyraźniej facet ją podrywa! Ale dlaczego tak na nią patrzy, że ona pod wpływem tego spojrzenia traci spokój, przestaje być sobą? Miesza się i plecie trzy po trzy, ona, zwykle taka elokwentna i nieskrępowana. Odpowiedziała lakonicznie. Cześć! Jestem zaskoczona i nie wiem, co mam Ci odpisać. Dziękuję, za miłe słowa pod moim adresem. Znamy się zbyt krótko, aby mówić o uczuciach. Być może zaprzyjaźnimy się. Pozdrawiam. Ala Potem usunęła obydwa listy. Pomyślała: „Dobrze, że odebrałam pocztę przez WWW, w ten sposób po mailach niezostanie żaden ślad”. Rozdział 2.2. Spotkanie u Renaty Umawiały się przeważnie w piątki wieczorem, żeby pogadać o babskich sprawach. Tym razem Renata zaprosiła Alicję do siebie. Miała ogromny dom po rodzicach na peryferiach miasta. Mieszkała sama z synem Mateuszem. Z mężem rozwiedli się wkrótce po narodzinach dziecka. A było tak, jak to często bywa na Podhalu. Pojechał do Stanów, żeby polepszyć byt rodzinie. Nigdy nie wrócił i nigdy nie napisał nawet kartki świątecznej. Już po roku dowiedziała się od znajomych, że ułożył sobie życie z inną kobietą. Uwierzyła, bo o tym, co się dzieje w Chicago nowotarżanie zawsze wiedzą szybciej od telegramu. Po kilku latach wystąpił o rozwód. A ona cóż? Zajęła się wychowaniem jedynaka, rodzice jej pomogli finansowo... Nawet babcia zostawała z dzieckiem. Obiecała sobie, że jej syn nie będzie musiał patrzeć na obcych facetów i nazywać ich wujkami. Ale tylko do czasu, kiedy dorośnie. A teraz 210 właśnie skończył liceum. Byli z córką Alicji, Magdą, rówieśnikami. Teraz w maju zdawali maturę. Z tego też względu Renia i Ala miały mnóstwo wspólnych tematów. Całe godziny potrafiły przegadać o swoich problemach, nie nudząc się przy tym wcale. Nieraz wspólnie ćwiczyły stretching przy muzyce, bo warunki do tego były u niej doskonałe. Dodatkowo wyjście do Renaty było dla Ali okazją do długiego spaceru, wprawdzie przez miasto, ale ona to uwielbiała. Gdy wieczory były ciepłe, po wspólnym wypiciu herbaty spacerowały obie bulwarami wzdłuż Dunajca. Ale wieczory w Kotlinie Nowotarskiej są zwykle zimne. Tym razem przyjaciółka nie mogła się na nią doczekać. Przywitała ją pospiesznie i już zaparzała herbatę. Z kuchni dobiegł jej głos: – Jak ci zaraz coś powiem to doznasz szoku! Ale moment. Już robię czerwoną… Zrobię trochę słabszą, bo nie będę mogła spać w nocy! Ala podeszła do kuchni i wzięła tacę z filiżankami, gospodyni zaś niosła salaterkę pełną orzeszków. Usiadły wygodnie na fotelach. – Wyobraź sobie, że stało się coś strasznego! Odezwał się ojciec Mateusza! Co za bezczelność? Po dziewiętnastu latach! Nigdy do niego nawet nie zadzwonił! A teraz, jak gdyby nigdy nic proponuje mu, żeby do niego przyjechał. Renata mówiła z rozpaczą, a ręce jej się trzęsły przy nalewaniu herbaty z dzbanka. – Reniu! Spokojnie, przecież jeszcze nic się nie stało Czy Mateusz wie o tym? – Oczywiście, sam mi to powiedział! Staszek zadzwonił do niego na komórkę, numer dostał od jego kolegi z klasy. Pamiętasz tego Jasia, co wyjechał z rodzicami na pobyt stały? Opowiadałam ci to kiedyś? – No, może coś mówiłaś. Nieważne. – No, więc ojciec Jasia pracuje razem ze Staszkiem w Chicago. No nie… Całą noc nie przespałam! Boże, ja mam teraz zostać sama? Co ja zrobię? Patrzyła ze łzami w oczach na Alicję. – Nie obraź się, ale to może być dobre rozwiązanie. Przecież sama martwiłaś się, że nie masz pieniędzy na studia dla Matusza! Niech twój eksmąż też coś dla niego zrobi! 211 – I ty przeciwko mnie? Mówisz to samo, co Mati. Jezu! Jacy jesteście przyziemni, materialiści! A co ze mną? Mam zostać sama w tym ogromnym domu, w pustych ścianach! – No cóż? Wiem, jak kochasz swoje dziecko. Sama mi ciągle mówisz, że to jedyny mężczyzna w twoim życiu. Ale on musi studiować! Przecież nie będzie się trzymał twojego fartuszka przez całe życie! Zastanów się! Tu nie ma dla niego przyszłości. Ma klepać biedę przez tyle lat? Ala cierpliwie tłumaczyła koleżance, niestety, sama była zbyt poirytowana takim obrotem spraw. Bo jej Magda też musi pojechać na studia. A co przeżywają wtedy matki to ona już wie. Zanim starszy syn dostał się na studia przeżywała koszmar. Wydawało się jej, że straci go na zawsze. Nikomu w rodzinie nie przyznawała się do tego, ale bolało ją to w sposób fizyczny. Czuła ból w okolicy serca, gdy tylko pomyślała, że jej pierworodny wyjedzie z domu. Przypominała sobie wtedy słowa babci: „Synów nie chowa się dla siebie, ale dla świata”. Teraz kolej na córkę, która chce studiować psychologię. Przecież nie może jej tego zabronić. Co miała teraz powiedzieć swojej koleżance, która sama znosiła trudy wychowania syna? Dziecko bez ojca! Wie, jak jej było ciężko. Współczuła jej, ale nie widziała lepszego rozwiązania. Zagryzała nerwowo orzeszki, w ybierając swoje ulubione – laskowe. – Przepraszam, ale muszę ci to powiedzieć. Nie możesz żyć życiem swojego dziecka. Musisz wreszcie pomyśleć o sobie, może poznasz kogoś. Mati jest dorosły. Niech sam podejmuje decyzję! – Zmówiliście się oboje? On też mówi, że tu nie zostanie. Chce wyjechać z tego cholernego kraju! Tak powiedział! Ale ja się nie zgodzę! Renata zdeterminowana broniła swojego stanowiska. – To dobry i mądry chłopak! Możesz być o niego spokojna. Może cię kiedyś ściągnie do Ameryki? Zobaczysz Wielki Kanion Kolorado w Arizonie! – Alicja chciała ją jakoś pocieszyć. – Przecież to twoje marzenie! – Już mi się nie chce marzeń! Mam dość Ameryki! – Wszystko się jeszcze ułoży. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Limit pocieszeń się jej skończył. – A jak ci się podoba Piotr, ten facet, mój znajomy z autobusu? Imię ma piękne. Jakie wrażenia? 212 – Podobał mi się, nie powiem, że nie. Jest nawet przystojny. Nieśmiały trochę. Ale co z tego? Patrzył tylko na ciebie! – Nie wygłupiaj się! Przecież specjalnie cię z nim zapoznałam! Zarezerwował dla nas bilety do teatru na „Mayday”, do Bagateli. Słyszałaś o tej sztuce? Pojechalibyśmy piętnastego lipca, to wypada w piątek. Odpowiada ci? – Co ma mi nie odpowiadać? Od lat nie byłam w teatrze. Słyszałam, że to super komedia. Były nasze dziewczyny już rok temu, podobno trudno dostać bilety? – No, nie wiem. Jesteśmy zaproszone, jedziemy we trójkę. – Ale, czym? Przecież ten twój facet nie ma auta? Pojedziemy moim? – Jaki „mój facet”? – zaśmiała się – Mówił, że kupił nowe, bo Audi zostawił żonie. – O! Widzę, że jesteś już nieźle zorientowana w jego sprawach osobistych? Tak? – Dzwonił do mnie na komórkę. Niewiele o nim wiem. Od naszego spotkanie w kawiarni go nie widziałam. Pytał o ciebie. – Może i pytał,… Ale zachowywał się tak, jakbym nie istniała. Popisywał się przed Tobą. Te opowieści o podróżach! Chciał na Tobie zrobić wrażenie – upierała się. – Wiesz ty co? Mogłabyś wreszcie poderwać jakiegoś chłopa! Ten jest w sam raz! Bardzo dobrze, że trochę starszy… to bez znaczenia. Ma dobrą pracę. Taki spokojny i dobrze sytuowany mężczyzna jest ci potrzebny. – Nic na siłę. Coś mi się wydaje, że to nie ja, ale ty przeżyjesz wieki romans – skwitowała Renata. – Gadasz bzdury! Spróbuj swojego czaru! Nie odpuszczaj tak łatwo. Ale do teatru jedziemy razem, tak? – Oczywiście. Należy nam się jakaś rozrywka! Wieczór u przyjaciółki dobiegł końca. Minęła dziesiąta. Renata odprowadziła ją spory kawałek. Było ciepło, pachniało wiosną. Podbudowane spotkaniem wracały do domów z nadzieją, że los ma im jeszcze wiele do zaoferowania. 213 Rozdział 2.3. Pocałunek Mąż Alicji wiedział o wyjeździe do Krakowa. Sam nie był zainteresowany teatrem. Natomiast chętnie pojechałby do opery, ale nigdy sam nie podjął żadnej inicjatywy w tym kierunku. Nigdy, w przeciwieństwie do żony, nie planował swojego wolnego czasu. Ona zaś zwykle tryskała pomysłami, wymyślała dla nich różne przyjemności i musiała go namawiać by jej towarzyszył. Zwykle były to spotkania ze znajomymi, ale też krótkie wypady w góry czy długie spacery. Tym razem nie próbowała go zachęcać, napomknęła mimochodem, że jedzie z Renatą i jej znajomym na podobno dobrą komedię. Był nawet zadowolony, bo wreszcie posiedzi sobie na Internecie i jak zwykle mówił, ma swoje zajęcia. Wyruszyli wcześniej, bo nigdy nie wiadomo czy na zakopiance nie trafi się na korek. Dzięki temu mogli przed spektaklem wybrać się na lody. Zrobili to tym chętniej, że Kraków przywitał ich niesamowitym upałem. Pospacerowali chwilę po Rynku, bardziej oglądając turystów z całego świata niż znane krakowskie uliczki. Atmosfera urlopowa, którą wytwarzali turyści udzieliła się koleżankom. Były pełne humoru i radości. Piotr jednak był milczący i jakby niepewny siebie. Zerkał dyskretnie na Alicję jakby oczekując od niej deklaracji. Dostrzegła, że jego zachowanie jest inne niż dotychczasowe, ale uznała, że wszystko jest OK. Natomiast sztuka Raya Cooneya okazała się być przezabawną i lekką komedią. Dla Renaty i Ali, które oderwały się od codzienności była jak seans terapeutyczny – leczenie śmiechem. Bawiły się doskonale i humor ich nie opuszczał. Po odwiezieniu Renaty, a była to już pierwsza w nocy Piotr zapytał niespodziewanie: – Czy jesteś szczęśliwa, Alicjo? – co zabrzmiało zbyt poważnie po tak wesołych wrażeniach. – Tak… Teraz jestem szczęśliwa. To był wspaniały wieczór, dawno nie czułam się tak dobrze! Przed blokiem Alicji wysiedli razem z auta. Na pożegnanie pocałował ją lekko w policzek. Zaśmiała się. To było dla niej bardzo miłe. Powiedziała: – Dzięki za wszystko. Żegnaj… Wtedy przytulił ją nagle do siebie i nim zdążyła ochłonąć całował długo i namiętnie jej usta. Jakby ten pocałunek wyrażał długo skrywane 214 pożądanie i potrzebę przerwania przyjacielskich kontaktów, nazwania wreszcie rzeczy po imieniu. Rozdział 2.4. Spacery Już nigdy więcej Alicja nie umówiła się na wspólne spotkanie z Renatą i Piotrem. Czuła, że zdradziła swoją koleżankę, więc unikała rozmów na jego temat. Ich kontakty ograniczyły się do krótkich rozmów telefonicznych. Nikomu więcej nie powiedziała, że się z nim spotyka. Bała się, że spotkają ją znajomi, ale przede wszystkim jednak się wstydziła. Oboje z Piotrem chodzili nad długie spacery wzdłuż Dunajca. W razie, czego miała przygotowaną wymówkę, że spotkała znajomego przypadkowo. We wspólnych spacerach wprawdzie nie było nic złego, ale ona wiedziała, że to, co ich łączy jest zakazane. Głównie, dlatego, że jej mąż o tym nic nie wiedział. Może gdyby pytał, interesował się… Wyglądał na zadowolonego, że już go nie wyciąga na spacery, nie namawia. Wiesiek, jak sam mówił chciał mieć „święty spokój”. Pomimo to miała wyrzuty sumienia. Nie potrafiła jednak z tych spotkań zrezygnować. Zaczęła żyć w jakimś podwójnym świecie. W domu nadal była dobrą żoną, dbała o sprawy swoich dorosłych, lecz nie samodzielnych dzieci, nadal pracowała z pasją. Ale spotkania z niedawno poznanym mężczyzną stały się dla niej czymś niezwykłym, fascynującym. Było to odkrywanie czegoś nowego, niedozwolonego, grzesznego. Nowe doznania dawały jej takiego „pałera”, dawkę energii życiowej, jakiej nie czuła od lat. To, co przeżywała to radość i wstyd, zażenowanie i namiętność. Ta mieszanina nieprzeżywanych dotąd uczuć powodowała, że rozsądek schodził na drugi plan. Nie wiedziała, dokąd zmierza i nie zastanawiała się nad tym. Myślała teraz tylko o Piotrze. To, co ich łączyło, dla innych miało pozostać tajemnicą. Dla niej było czymś magicznym i wyjątkowym. Zaczęła dbać o siebie, przywiązywać wagę do wyglądu. Chodziła do fryzjera i kosmetyczki. Nawet wybrała się do solarium. Koleżanki w pracy zaczęły jej się przyglądać. „Alicja kwitnie” mówiły za jej plecami. 215 Na jednym z takich spacerów zapytała: – To może infantylne pytanie, ale powiedz! Czy wierzysz w przyjaźń między mężczyzną a kobietą? – Czy masz na myśli ciebie i mnie? – odpowiedział wyraźnie ucieszony. – Oczywiście. Przecież doskonale się rozumiemy, prawda? – Taka przyjaźń jest naturalnie możliwa. Ale w przypadku tak atrakcyjnej kobiety jak ty normalny facet myśli raczej o seksie. Nie zawsze można zapanować nad pragnieniami. Zawstydzeni popatrzyli na siebie uważnie chcąc w yczytać w oczach drugiego to, czego nie mogli jeszcze wypowiedzieć. W każdej cząstce swego ciała odczuwali pragnienie rozkoszy w równym stopniu ogromnej i niesamowitej, co niemożliwej do spełnienia. Jakiekolwiek towarzystwo było im zbędne. On nazywał ją „śliczną Alicją z Krainy Czarów”, ona zaś rozbawiona jego komplementami śmiała się radośnie, czując jakby jej ubyło lat. Widziała w nim człowieka dojrzałego, takiego, który potrafi docenić jej wartość, jej intelekt. Dla niego chciała ładnie wyglądać. Nawet schudła parę kilogramów, wyglądała więc bardziej dziewczęco. Nie, żeby się odchudzała! Po prostu żyła spotkaniami z Piotrem, jego zwierzeniami z całego życia, jego wspomnieniami z podróży po świecie. Będąc geologiem wyjeżdżał służbowo w delegacje, co pozwoliło mu zwiedzić wiele egzotycznych krajów takich jak Indie, Pakistan, Chiny, Irak, a ostatnim z takich krajów była Syria. Na jej prośbę opowiadał co ciekawego zobaczył i czym się zajmował. Lubiła go słuchać, ponieważ miał niesamowite poczucie humoru i wiele przeżytych wrażeń przedstawiał w postaci anegdot. Dzielił się z nią wspomnieniami sprzed wielu lat. Epizody wyjęte z jego wspomnień chwilami ją szokowały. Zarówno suszone szczury wiszące na straganach w Chinach jak i płonące stosy pogrzebowe w Indiach były dla Alicji niczym obrazki z miesięcznik „Kontynenty”. Któż go dzisiaj pamięta? Ale ona uwielbiała go czytać, gdy była młodą dziewczyną. Tony Halik, autor programów telewizyjnych o tematyce podróżniczej był jej idolem. Ten podróżnik i dziennikarz wraz ze swoją żoną Elżbietą Dzikowską wprawdzie byli zakochani w Ameryce Południowej, podobnie jak Wojciech Cejrowski, którego programy na bieżąco oglądała, to przecież Bliski i Daleki Wschód były równie pasjonujące. Ona zaś miała świadomość, 216 że nigdy krain tych nie zobaczy. No, może wyjedzie na jakąś wycieczkę zorganizowaną, jedną czy drugą. Ale to nie to samo. Poza tym wkrótce wszystkie zaoszczędzone pieniądze przeznaczy na studia dla Magdy. Niestety, córka nie dostała się na psychologię, co ją niezwykle zmartwiło. Zdecydowała się na zaoczną resocjalizację. Robert studiujący ochronę środowiska na Akademii Rolniczej wymagał wprawdzie stałej pomocy, ale dorabiał w weekendy i nigdy o nic nie prosił. Był ambitny i nie chciał obciążać rodziców. Co miesiąc jednak Ala zasilała jego akademickie połową swojej pensji. Jako analityk medyczny zarabiała kiepsko. Zaoczne studia ukończone przed kilkunastu laty niewiele poprawiły jej sytuację finansową. O tych właśnie problemach i o swoich niespełnionych ambicjach mogła porozmawiać ze swoim przyjacielem. On natomiast opowiadał jej o braku ciepła i miłości w swojej rodzinie. Swoją żonę przedstawił jako kobietę zimną i wyrachowaną. Kochała pieniądze, nie jego. Pobrali się na studiach, ponieważ była w ciąży. Taki studenckie małżeństwo, wpadka imprezowa. Ona przerwała studia, zajęła się wychowaniem dziecka. Piotr po ukończeniu studiów nie miał żadnych problemów ze znalezieniem zatrudnienia. Po kilku latach pracy terenowej zaoferowano mu wyjazd do Iraku. Diety płacono w dolarach. On był daleko od domu, ona zajęta małym Jasiem nie pracowała. Utrzymywał rodzinę, ona zaś przyzwyczaiła się do zakupów w Peweksie, do prezentów, modnych ciuchów i wiecznego narzekania. Musiał wysłuchiwać, jak to się poświęciła dla rodziny. Dopiero po kilku latach zorientował się, że nic ich nie łączy. Coraz częściej się kłócili i rozstawali w milczeniu. W trakcie jednej z kłótni żona powiedziała mu, że nigdy go nie kochała, no i gdyby nie dziecko… Nawet nie był zdziwiony tym wyznaniem. Bo w swoim własnym domu czuł się źle, obco. Nie mieli ze sobą o czym rozmawiać. Jedyny temat, który ją interesował to były pieniądze. A on wracał tylko do Jasia. Chciał, żeby jego syn miał wszystko. Prywatnego nauczyciela gry na gitarze, lekcje angielskiego, najlepsze zabawki i najmodniejsze ciuchy. Na szczęście chłopiec był zawsze zdolny i chętny do nauki. Ukończył filologię angielską na UJ i został tłumaczem. Teraz przebywa w Cambridge. Jest w dobrym kontakcie z ojcem. Definitywnie Piotr rozstał się z żoną dwa lata temu. Nie mają jeszcze rozwodu. Wtedy też opuścił Kraków i przeniósł się do Nowego Targu, do mieszkania po ciotce. 217 Chciał powiedzieć Alicji wszystko o sobie, ale ona też miała mu wiele do opowiedzenia. Każde z nim spowiadało się przed drugim ze swojego życia. Jakby nareszcie chcieli zrzucić z siebie wszystko, co im ciążyło, wypowiedzieć prawdę o tym, co w ich życiu było tak inne od oczekiwań, odmienne od marzeń i planów. Wszytko, co było nieudane i pogmatwane. Mówili o tym, czego los im poskąpił. Ale również o tym, czego w swoim życiu nie mieli odwagi zrobić. O niepodjętych wyzwaniach i decyzjach życiowych. Mówili sobie o wszystkim, bojąc się, że już nigdy w życiu nie będą mogli komukolwiek o tym powiedzieć, że nie spotkają już nigdy osoby, której mogą zaufać. Rozmawiali szczerze, od serca, biorąc wszystkie winy i niepowodzenia życiowe wyłącznie na swoje barki. Zapomnieli, że najpiękniejsze plany i marzenia nikomu się nie spełniają. A jeżeli nawet spełniają się niektórym, to owi szczęśliwcy muszą okupić je niesamowitym trudem, bólem i z całą pewnością wyrzeczeniem się innych ważnych spraw. Rozdział 2.5. Kornel Ali było przykro z powodu Renaty, ich kontakty w zasadzie się urwały. Niespodziewanie znalazło się wyjście z tej niezręcznej sytuacji. Pewnej wrześniowej niedzieli oboje z mężem zostali zaproszeni do Sieniawy, do Ani i Ryśka. Byli zaprzyjaźnieni od lat, ale od pewnego czasu przerwy pomiędzy spotkaniami zaczęły się znacznie wydłużać. Anna bardzo nalegała na ich przyjazd. Potrzebowała porady w sprawie swojego brata Kornela, który wyjechał przed wieloma laty do Ameryki. Jego żona zmarła kilka lat temu. Zwrócił się więc do swojej siostry po radę. Czuł się bardzo samotny. Chciał teraz, po wielu latach nieobecności odwiedzić ją w Polsce. A przy okazji chętnie poznałby samotną kobietę w mniej więcej swoim wieku. Ma pięćdziesiąt trzy lata i nie chce do końca życia pozostać sam. Ponieważ zawsze był dobrym bratem, często wspierał rodzinę nie tylko paczkami w trudnych czasach, ale również konkretną walutą Ania postanowiła zabawić się w swatkę. Pytanie do Ali było bardzo konkretne: 218 – Czy masz może taką koleżankę, osobę samotną, która rzuci wszystko w Polsce i spróbuje ułożyć sobie nowe życie w Stanach? Kornel jest ustawiony finansowo. Potrzebuje tyko porządnej i mądrej kobiety. – Zdaje się, że znalazłaby się taka osoba – powiedziała Alicja, czym wprawiła w osłupienie nie tylko swoich przyjaciół, ale również własnego męża. Spotkała się z Renatą i przedstawiła jej pomysł poznania uroczego jej zdaniem Kornela, a w przyszłości wizję wspaniałego życia bez trosk i kłopotów w Ameryce. Ale ona podeszła sceptycznie do tej propozycji – Jak sobie wyobrażasz takie spotkanie? Nie widziałam faceta na oczy, może ja mu się nie spodobam, może on mi się nie spodoba? Takie zapoznanie się z intencją, że ja z nim pojadę do Stanów jest śmieszne. To nie teatr! – Słuchaj! Znamy się już tyle lat. Wiesz, że nie mam lepszej koleżanki od ciebie. Chcę żebyś ułożyła sobie życie. Wiem od Ani, że jest dobrym człowiekiem. Ameryka go nie zepsuła. Zawsze pamięta o rodzinie. Interesuje go wszystko, co się Polsce dzieje. To naprawdę porządny człowiek! Zapewni ci dobrobyt. Wiesz… Poza tym jest przystojny, nie żeby nie wiadomo co, ale całkiem do rzeczy! – Skąd to wiesz? Nie znasz go. To, że znasz jego siostrę, to nie wszystko! Może to jakiś prymityw? Czy myślisz, że można mnie kupić za dolary? Mam to w nosie! Aczy to u nas już nie spotkam kogoś interesującego? Renia reagowała z pewnym oburzeniem i wymyślała coraz nowe przeszkody. Ala przystąpiła do ataku: – Skoro do tej pory takiego nie spotkałaś, to teraz znajdziesz? Może nie wiesz, że w twoim wieku wszyscy przyzwoici mężczyźni mają żony, dorastające dzieci i zostają dziadkami? Potrzebny ci facet „z odzysku”, z alimentami? Będziesz klepać biedę razem z nim? A zresztą… Jak będziesz tak wybrzydzała, to zostaniesz sama na stare lata! Siedziały obrażone na siebie, ale tylko przez chwilę. Bo tak naprawdę temat był interesujący i wymagał długich rozmów. Wreszcie Ala wyjęła z torebki zdjęcie Kornela. To był jej ostateczny argument. Bardzo chciała zapoznać ich ze sobą. Wręczając fotografię mężczyzny zapytała: – No? Co teraz powiesz? 219 Ala z Anią miały przygotowany plan. Ich zdaniem był on doskonały. Kornel był nieśmiały i obawiał się, że nie będzie atrakcyjny dla kobiet. Siostra zadbała to, żeby wszystko odbyło się zgodnie z ich scenariuszem. Zaraz na lotnisku w Balicach dowiedział się, że ma już zarezerwowany termin u dentysty na leczenie zębów. – Wszyscy, którzy przylatują ze Stanów leczą zęby u nas. Słyszałam, że tam dentysta kosztuje majątek, a my mamy prywatne gabinety na europejskim poziomie. Jeśli nie masz nic do leczenia to przynajmniej zrobi ci przegląd. Nie oponował, widząc, że Anna wzięła sprawy w swoje ręce. A poza tym, skoro go już umówiła… Siedzieli w poczekalni. Spoglądali na siebie dyskretnie. Żadne z nich się nie odezwało. Atrakcyjna szatynka z dużym biustem, raczej wysoka, zaintrygowała go swoją osobą. Pomyślał: „Polki są takie piękne! Chociażby ta! Czy umówiłaby się ze mną na kawę, gdybym się zdobył na odwagę? Zaprosiłbym ją do najlepszej restauracji w Nowym Targu…” Tam gdzie mieszkał, ludzie umawiali się na lunch bez żadnego skrępowania. Ale nie tu. Pewnie jest mężatką. Nieznajoma wchodząc przed nim do gabinetu popatrzyła na niego wyniośle. Jej wizyta nie trwała długo. Minęli się w przejściu przyglądając się sobie badawczo. – Pani doktor! Kim jest ta kobieta, która u pani przed chwilą była? Jest bardzo ładna! – z wrażenia zapomniał, po co przyszedł. Uśmiechnięta pani stomatolog, mniej więcej w jego wieku odpowiedziała: – Tak, to prawda. Ale niestety, nie zapisałam nazwiska. Przyszła tylko do przeglądu. Ale wie pan? Ona pracuje w szkole. Jest nauczycielką, zdaje się w „Mechaniku” czy w „Sokole”?… Oj, chyba wpadła panu w oko? „Nawet nie wiesz jak bardzo” – pomyślał i zrezygnowany usiadł na fotelu dentystycznym. Gdy wrócił opowiedział siostrze o wizycie, wspomniał też o braku konieczności leczenia zębów. Po kilku godzinach już wiedział, że ta atrakcyjna nieznajoma może spotkać się z nim na kolacji w „Orkanówce”. „Teraz to jest jedna z najlepszych restauracji w Nowym Targu” – oświadczyła zadowolona Ania. Dzięki pomocy Alicji plan udał się w stu procentach. 220 O tym jak wyglądała pierwsza randka Renaty Alicja dowiedziała się wkrótce. Tym razem poszły na spacer do parku. Był piękny wczesnojesienny dzień i przysiadły na ławce, by choć przez chwilę ogrzać się promieniami słońca. – Pamiętasz naszą rozmowę sprzed kilku miesięcy? „Chcę być warta miłości” – tak mi powiedziałaś. – Ja? Nie pamiętam! Może coś bredziłam? Ale wiesz? Pamiętam doskonale, co ty mi powtarzałaś! „Królewicz na białym koniu to po ciebie nie przyjedzie, zacznij się sama za kimś rozglądać” – śmiała się Renata – No i co? Nie miałam racji? Nie chciała jej wypominać, ile trudu ją kosztowało, żeby ta zechciała spotkać się z Kornelem. Nawet po obejrzeniu zdjęcia postawiła warunek, że zanim on się o niej dowie, ona musi go zobaczyć. „To nie biuro matrymonialne. Nie dam mu mojego zdjęcia. Chyba, że mi się spodoba…”. Ale spodobał się na tyle, że do ostatniej chwili nie mogła się zdecydować, w czym pójdzie ubrana. Dzwoniła do Ali, żeby się poradzić w tej sprawie. Ona, jak zwykle robią to przyjaciółki, nie miała wątpliwości: – Ubierz coś bardziej kobiecego, może tę koronkową białą bluzeczkę, coś klasycznego. Musisz go oczarować – oświadczyła zdecydowanie. Teraz, kiedy się poznali, była ciekawa, czy ta znajomość ma szansę przerodzić się w jakieś głębsze uczucie. Czy jej koleżanka będzie przeżywać to samo, co ona, gdy poznała Piotra, czy da się ponieść uczuciom, tak jak jej się to przytrafiło? Patrzyła na szczęśliwą Renatę, ale sama była pełna smutku. Nadchodził czas rozstania, czas powrotu do zwyczajności. „Proza życia” – myślała. Dlaczego kobiety tak bardzo potrzebują miłości? Czy potrzeba bycia upragnioną i pożądaną istotą jest dla nich wciąż silna i niezależna od wieku? Może chcą być warte miłości i wciąż na nowo się o tym przekonywać? Myślała o sobie i o mężczyźnie, który pojawił się w jej życiu. Czy był wytworem marzeń o przeżyciu romansu, przygody, do której nie przyznałaby się nawet przed sobą? Tak… przy nim czuła się naprawdę kobietą. Jakby on odkrył jej wewnętrzne piękno i pozwolił na nowo rozkwitać. Czy mogła być dla niego Ewą, która kusiła, pociągała i sprawiała, że ją pożądał? Może… No bo Renata to co innego. Nie miała męża i to właśnie ona powinna spotkać kogoś właśnie takiego. Powinna przeżyć piękną, szaloną 221 miłość, coś niezwykłego. A może to uczucie nie musi być szalone? Może powinno być nieśmiałe, ciche i dla innych pozostać tajemnicą? Tak jak u niej? – Ala! Ty mnie wcale nie słuchasz! Źle się czujesz? – zdziwienie koleżanki wyrwało ją z rozmyślań. – Nie, przepraszam. Jakoś chodno się zrobiło. Może przejdziemy się kawałek? – Dobrze, ale słuchaj! Nie wiesz najważniejszego. Moja babcia mieszkała na ulicy Św. Anny. A Kornel i Ania są dziećmi sąsiadów mojej babci. Coś podobnego! Ty wiesz, ja od początku miałam uczucie jakbym go znała. Podobno razem biegaliśmy po podwórku. No, może nie z nim, ale już Anką to na pewno się bawiłam. On mi to wszystko wytłumaczył. Mówi, że mnie zna! Co ty na to? – mówiła z przejęciem. – Nic z tego nie rozumiem! To ty ich znasz? Anię i Kornela? – Kiedyś ich znałam, jak byliśmy dziećmi. To sąsiedzi mojej babci Lodzi. Ale wiesz, że to właśnie babcia zajmowała się moim Mateuszem, zanim poszedł do przedszkola. – I co? Znaliście się wtedy? Przecież jest, co najmniej dziesięć lat starszy od ciebie! – No tak! Ale jak ja wychodziłam za mąż, to on był już w Ameryce. Wyjechał „na czarno” i nie mógł wrócić. Wiesz… Alka! To jest chyba przeznaczenie!? Podobno mamy nawet jakieś wspólne zdjęcie z dzieciństwa. On, taki wyrostek, a my z jego siostrą w sukieneczkach, z kokardkami w warkoczykach! – mówiła to z przejęciem i radością. – Chciałabym zobaczyć takie stare zdjęcie. Warto napisać książkę! Pod tytułem „Romans po latach” – zadrwiła – Może ty się naoglądałaś za dużo seriali? Wiedziała doskonale, że podobnie jak ona, Renata nie cierpiała zarówno reklam jak i tasiemcowych seriali, które oglądały ich koleżanki z pracy. W tej sprawie miały jednakowe zdanie. Obie pałały świętym oburzeniem, jak można tracić czas na coś takiego? I te wieczne opowiadania w pracy, co było w którym odcinku! One swój czas poświęcały na czytanie książek, niekoniecznie zawsze wybitnych, ale zawsze jedna drugiej pożyczała, jeśli było to coś ciekawego. Na przykład lubiły Kapuścińskiego… Coś z klasyki, to też. A jak się trafiło coś o miłości, to owszem… Byle nie „harlekiny”! 222 – Ja mówię poważnie! Kornel ma takie zdjęcie w Stanach! Naprawdę! – I, co polecisz do Arizony go zobaczyć? – Ala nie chciała psuć humoru koleżance. Odprowadziła ją pod dom. Musiały się pożegnać. – A żebyś wiedziała, że tak! Polecę zobaczyć to zdjęcie! I wyślę Ci go mailem, albo przywiozę. – No, no, no! A ktoś tu mówił, że ma dość Ameryki! Wizę otrzymała bez problemów. Była radosna i pełna wiary. Jej syn Mateusz był tam od wakacji, miała się z nim spotkać w Chicago. Poza tym chciała, żeby Kornel poznał jej syna. Przyszła do Ali się pożegnać przed odlotem. – To co? Nie będzie cię aż trzy miesiące? Prawie będą Święta Wielkanocne, gdy wrócisz! Chyba nie zapomnisz o swojej najlepszej koleżance, co? – Nie wygłupiaj się! Jeszcze sama w to nie wierzę,! Zobaczę wreszcie tę Amerykę! No i Mateusza! Harował przez całe wakacje! Muszę zobaczyć, co u niego! – Przecież lecisz do Kornela. Nie będziesz chyba siedziała w Chicago? – Oczywiście! Cóż ja bym tam robiła? Chcę zobaczyć syna, ale przede wszystkim muszą się obaj poznać. Resztę czasu spędzę w Arizonie. Mamy w planie wycieczkę do Wielkiego Kaninu rzeki Kolorado. – To cudownie! No, proszę! A nie wierzyłaś, że marzenia się spełniają! – Teraz wierzę, że jeszcze dużo przede mną. Jestem taka… wiesz, pełna energii, optymizmu! Nie myśl, że jestem zakochana po uszy! Ale wiesz, on mi się podoba! To nie jest jeszcze wielka miłość. Nie wiem, jak to nazwać! Jakaś wzajemna fascynacja? Alicja uśmiechnęła się do koleżanki. Była podekscytowana wydarzeniami. – Ale przyślesz mi zdjęcie, o którym kiedyś rozmawiałyśmy? – Oczy wiście! Gdy tylko zobaczę Wielki Kanion w yślę Ci MMS-a. Ale ona myślała o innym zdjęciu. O tym sprzed wielu lat, które pozwoliło jej przyjaciółce uwierzyć mężczyźnie i otworzyć się na miłość. 223 Rozdział 3. Rozstanie To było w miesiąc po trzęsieniu ziemi na Podhalu. Na dworze mżyło. Poszła do niego po raz ostatni. Byli umówieni. Zaproponował jej kawę. Domyśliła się, że i dla niego nadszedł czas poważnej rozmowy. Bo to on zaczął pierwszy, nim zebrała myśli. – Chciałbym z tobą porozmawiać…To jest dla mnie trudne… Alicjo, powiedz mi czy ja dla ciebie jestem kimś… no wiesz!… Czy ty traktujesz mnie poważnie? Ja nie mogę żyć złudzeniami. Proszę odpowiedz, wiesz, o co pytam. Czy będziemy razem? Alicja zesztywniała popatrzyła na mężczyznę, który siedział obok niej, skrępowany tym, co przed chwilą powiedział. Bała się tego momentu, kiedy będą musieli porozmawiać o tym, co dalej, podjąć decyzje, co mają zrobić ze swoimi uczuciami. Dobrze, że to on zaczął tę rozmowę, jej by byłoby o wiele trudniej. – Wiesz przecież, że jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Jesteś moim przyjacielem, jedynym zresztą, jakiego miałam. Nie wiem, co dalej! Nie wiem… Zwlekała z odpowiedzią, chciała dać sobie i jemu czas, wytłumaczyć, prosić, żeby zrozumiał. – Co u twojej żony? Rozmawiałeś z nią? – Tak. Była tu u mnie już parę tygodni temu. Chce, żebym wrócił do domu… – Mogłeś mi od razu o tym powiedzieć! To jest bardzo ważne. Możecie zacząć od nowa! Dlaczego czekałeś z tym, aż ja cię o to zapytam? Niemal wybuchnął. – Bo jestem zakochany w tobie! Jak sztubak! Ja… nie mogę spać po nocach, myślę o nas, o przyszłości. Przyznasz chyba, że to, co nas łączy to nie jest byle romans? Prawda…? To uczucie, co nas łączy jest niezwykłe! Powiedz! Ale ona opuściła wzrok. Milczała. Wiedziała, że jej pragnął. Była dla niego nadzieją, wybawieniem, gwiazdą, która ma mu wskazać dalszą drogę. Wiedziała, bo tylko ludzie zakochani są gotowi rzucić wszystko i podjąć nowe wezwanie nie oglądając się wstecz. Co ma mu powiedzieć? Żeby nie czuł się skrzywdzony, zraniony? Prawda jest jak niedobre, ale skuteczne lekarstwo, które muszą oboje zażyć. Jak ma mu powiedzieć, że to, co ich łączy nie ma wspólnej przyszłości? Ona to wie… 224 Jest tego pewna! Myślała o tym, że jest samotny i nie wie, co zrobić ze swoim życiem. Żal ściskał jej serce. Wzięła go za rękę, chciała czuć ciepło jego dłoni, pragnęła być blisko niego. Spojrzała pełna bólu. Zobaczyła zranione oczy dziecka. Cierpiała razem nim. – To prawda! To, co nas łączy jest niespotykane. Przynajmniej my tak myślimy – zaśmiała się nerwowo – Ale to za mało, aby na tym budować przyszłość. Na pewno musisz podjąć jakąś decyzję. Życie jest jedno. Nie możemy go niszczyć, przeżyć byle jak. Ale oznacza to dla mnie i dla ciebie coś zupełnie innego. Nie będziemy razem! – Ala! Nie mów tak… Proszę.. Tylko nie tak. Mamy zrezygnować, wycofać się?! To nie są złudzenia, fatamorgana!. To miłość… Późna, dojrzała, ale przez to prawdziwsza! Teraz przed nami wszystko, co piękne. Jeśli zechcesz, będziemy szczęśliwi. To nasza jedyna szansa! Możemy nareszcie zrobić coś naprawdę tylko dla siebie! Czy wiesz, jak wiele możemy sobie dać, wzajemnie ofiarować? Siedzieli naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Zawstydzeni, z rumieńcami na twarzy, przerażeni nadmiarem niespełnionych marzeń, pragnień i oczekiwań. Lecz ból już wyrył na ich twarzach oznaki pożegnania. – Nie, Piotr! To niemożliwe. Ale ty na pewno będziesz jeszcze szczęśliwy. Jestem tego pewna! Zasługujesz na to. Ja cóż… Mam męża, dzieci…. Nie mogę ich zostawić. Musiała powiedzieć mu prawdę, chciała być uczciwa wobec niego. – Ja nie mogę rzucić tego wszystkiego. Długo o tym myślałam. W moim życiu nie ma miejsca na jakikolwiek wybór. Ja… już dawno wybrałam. Właściwie, co zmieniłabym w swoim życiu?. Muszę ci to powiedzieć! Ja…wcześnie czy później znalazłabym się w tym samym punkcie. Mnie i ciebie spotkałoby to samo, co spotyka moje małżeństwo teraz. Zrozum!... – Chciała się napić, ale filiżanka była pusta. Wstał nagle i chodził nerwowo po pokoju. Kręcił głową z niedowierzaniem – Ale ty próbuj zmienić coś w swoim życiu. Zasługujesz na miłość, życzę ci tego. Bo ja, widzisz…. Nie mogę obwiniać za wszystko swojego męża… Jestem tak samo winna, jak i on, w takim samym stopniu. Może to ja nie umiałam go kochać?... Albo po prostu nikt tu nie jest winien. Może to przeznaczenie, że cię spotkałam. Może to taka próba… Próba 225 dla mnie i dla ciebie. Przecież w życiu nie można mieć wszystkiego… Nie możemy się już spotykać… Piotr nigdy nie wypowiadał się na temat jej małżeństwa i nie pytał jej o męża. Z góry przyjął, że rodzina jest dla niej najważniejsza. Była mu za to wdzięczna. Ale teraz zażądał w jej życiu miejsca dla siebie. Miejsca, którego tak naprawdę od początku nie było. To, że się spotkali było czymś niezwykłym. Dwie bliskie sobie dusze. Złączone więzią doskonałą, w której splotły się przyjaźń, miłość, namiętność i odpowiedzialność. I właśnie ta odpowiedzialność była przyczyną ich rozstania. Zakryła ręką oczy i płakała cicho, jakby bojąc się, że stłumiona rozpacz zmieni jej decyzję. Ale najbardziej bała się, że zobaczy twarz upokorzonego człowieka. Nie chciała, żeby czuł się przez nią odrzucony. Tak przecież nie było. Bo cierpieli oboje. Była to cena, jaką musieli zapłacić za swoje szalone uczucia. Jednocześnie wiedziała, że gdyby mogła cofnąć czas nie oddałaby ani jednej chwili z nim spędzonej. Myślała, że nie podejdzie do niej, że się nie odezwie. Ale popatrzył na nią z czułością, podał jej chusteczkę. Gdy otarła łzy przytulił ją do delikatnie do siebie. – Nie zamartwiaj się. Byłem na to przygotowany. Wylatuję na kilka miesięcy do Indii. Przywiozę sobie stamtąd Hinduskę z tilakiem na czole. Przyjdziesz na wesele? Uśmiechnęli się oboje. Ale był to uśmiech pozbawiony beztroskiej radości. W uśmiechu tym było wzajemnie zrozumienie i podziękowanie za przeżyte chwile. Ale bezgraniczny smutek w ich oczach ujawnił rozpacz pożegnania. Nikt nigdy nie dowiedział się od Alicji, czy była dla niego bardziej siostrą, przyjaciółką, czy kochanką. 226 Od urodzenia mieszkam w Nowym Targu. Obecnie jestem studentem krakowskiej Papieskiej Akademii Teologicznej. Brałem udział w pierwszych Warsztatach Literackich i od tamtego czasu staram się szukać swej drogi w pisaniu. Mówią, że mój cień lubi też czasem skrobnąć na kartce kilka słów... ale to tylko plotki:) K arol Skiba , Kraków 227 A jednak czy to jeszcze ja czy to już mój cień gdzie kończy się mizerna twarz zmęczona wiatrem? te połamane włosy zlęknione mrozem usta oczy zachodzące ostatnim tchnieniem snu przykrywasz kocem martwe swe nogi skoro dusza umarła zdycha również ciało Ból w szafie uderzyłem się w łydkę zwyczajnie po ludzku przypieprzyłem w szafkę może gdybym pił trochę mniej miałbym inne szafki i inne łydki ale nie mam szaro sine brudne ściany szaro sina brudna łydka szaro sine brudne cierpienie i nic nie zostało bo ból schowałem do szafki a szafkę przepiłem nazajutrz. 228 Codzienny eden wychylam głowę z piasku by zobaczyć świt przechodząca kobieta śmieje się w stronę morza kiedyś rzucałem pomidorem w toń by skusić afrodytę do toczenia piany z bladoróżowych ust płynęły łzy tonący w nich młodzieniec wypił znów za dużo ewa ugryzła w jabłko adama gasząc wężem jego namiętności Cyganeczka powiedziałaś mi że w twojej głowie niebieskie słonie za głośno trzepoczą rzęsami kolorowych straganów szał ciał już nie istnieje chociaż cyganka została moja cyganeczka z niebieskimi słoniami splecione dłonie gorących warg zamknięte w kieszeni wczorajszej namiętności 229 Depresja poety poeta miał depresję i pisał smutne wiersze o samobójcach, zdrajcach i królach-łotrach snuł się po mieście jak cień zbierał pożółkłe liście aż potknął się o kostkę /kamieniarze mieli niezły ubaw/ i wyrżnął solidnie o ziemię lecz po chwili wstał z uśmiechem na ustach bo zrozumiał życie jest dopóki boli a reszta to brukowa pustka 230 Dym z kadzidła... dym z kadzidła opętałby cię na pewno gdybyś tylko przestał wstrzymywać /oddech/ wydech 72 sekundy wyszedłeś następny proszę wdech dajesz sie zawładnąć od razu wydech wdech wydech (nie zaciągaj się za mocno rzyga się zwykle od nadmiaru) wdech wydech wytrzymałeś tyle ile trzeba modlitwa powinna odnieść skutek /jeżeli wierzysz/ jeżeli nie... wszystko jedno dym zrobił swoje oddychając czystszym powietrzem i tak poczujesz się lżej 231 Gdy wraca(m) czemu bycie człowiekiem jest dziwne mi, czy nogi to też ja odgryzając palec – odgryzam dusze trzymając wątrobę w dłoni jak hamlet wybierasz być i mieć – chociaż nerkę byś oddał rzygając wczorajszą kolacją szukasz w treści sensu pokarmowego trawiącego życie przestajesz paprać się żołądkiem, by zobaczyć migające światła potwora trzymanego w ręku lustra Herbata pochylasz się nad szklanką gorącej malinowej herbaty w jej cieple ogrzewasz policzki usta tak bardzo spragnione pocałunku zanurzasz je prawie natychmiast w niedawnym wrzątku opuszkami palców suniesz wzdłuż brzegów niebieskiego kubka tak bardzo pragniesz choć tak niewiele potrzebujesz łykasz gorące powietrze 232 próbujesz jak najdłużej zatrzymać przy sobie ten żar samotność jak drzazga wbiła się pod paznokieć i nie ma zamiaru wyjść zakurzone serce ginie w stosie codzienności In my head moja paranoja skończyła skakać z wieżowców i słoni ole a ole miała dość żurków, kapuśniaków i bigosu ze śliwkami i winem zapiła wszystkie czary poszedłem bambusową drogą pełną pokrzyw do czasu poskładałem myśli do kieszeni poprawiłem krawat i usiadłem za biurkiem jeden podpis i 30 nowych bezrobotnych ole a ole 233 Jestem czuje że nie jestem w malinowym karawanie jadącym po morzu pełnym wilków i snów nie jestem uśmiechem arbuza ani śpiewem zielonego słonia a czym jestem? podkręconą na powiece rzęsą uśmiechem dziecka z misiem świerszczem grającym w karty cieniem nieśmiertelności jestem sznurkiem w Jego kieszeni 234 Kanapka z dżemem miało być wino i zapachowa świeca taki mały standard klasy B szaromagiczność naszego wieczoru było to co zwykle dwie kanapki na krzyż i ty z opuszczoną głową bo się nie udało i jakoś nie zdziwiła mnie ta wczorajsza wódka też czasem piję do życia nie wiele trzeba kilka okruchów ze stołu wystarczy byle bym pod koniec dnia znalazł pod kołdrą ciebie i te słodkie usta tak spragnione snu w ramionach moich i te zaspane oczy krzyczące coś o wolności i kołdrze o siódmej rano gdy na stole stygnie nam kawa i na autobus jesteśmy już trochę spóźnieni 235 Kapitalizm Tej TAMtego tego – TEJ tamtej tego TAM tej TEGO tam MAT EGO – T Tylko po jaką cholerę? Śliczny karton Czarnego mleka pełne miski Przyniósł krwawy bocian Z krainy śmierci Wypełzł pijany Gabriel Z koszami śniętych ryb Święty Lucyfer przywdział Lśniące białe szaty I nauczał o zbawieniu Głosił że koniec bliski I że przyjdzie w chwale A ludzie uwierzyli I poszli za nim Do raju pełnego Skorpionów Szyjących tekturowe czapki 236 Kiedy ty patrzysz na nią… a ona na innego siedzi w kącie zakurzone mruczy coś pod nosem czeka by niepostrzeżenie wedrzeć się do umysłu ogarniętego chaosem znajduje wygodne miejsce i tam zostaje przez chwile tylko karmi się bezradnością albo już na zawsze do wyczerpania zapasów zostawiając po sobie tylko popioły 237 Klatka czuję się jak paw któremu wyrwano pióra jedyne co mi pozostało to czekać i skrzeczeć można śpiewać hymny bogu którego się nie zna albo odmawiać mantry lecz jeśli nie wierzysz że parasol ochroni cię przed deszczem meteorów po co w ogóle bierzesz go z domu? taplając w błocie można czasami odnaleźć siebie chociaż i tak na końcu trzeba się umyć wykrzyczałem ciszę serca skrzekiem lśniącego pawia spakowałem skrzydła w walizkę i poszedłem spać 238 Komplement w związku z tym co było bracie księżycu niejedną noc spędziliśmy razem grając na lutni bezsenność była pretekstem do ciekawszych dysput o życiu i bzach bracie księżycu niejedna twoja rada cenniejsza była niż kwiat paproci opuszczeni przez ludzi tylko blask mroku mają przy sobie dorosłość jak strzała zabrała ten słodki czas i tylko mi brak tej ciszy stukającej co wieczór w parapet 239 Magnolie Siedzisz w teatrze Oglądasz kolejne sceny Ludzie wchodzą i schodzą Trwa akcja Dialog – monolog Patrzysz na życie innych Krytykujesz, chwalisz Wytykasz palcami błędy I jesteś zadowolony Bo możesz A zapomniałeś już Czym jest życie Obserwując innych Przestałeś działać I nie wiesz co to miłość I zapomniałeś jak Pachną na wiosnę Kwiaty magnolii 240 Mecz z życiem grasz – wybierasz? strzelasz otwierasz drzwi szef odgryza ci nogę jeden – zero dla niego następny zawodnik może sekretarka ugra coś dla siebie samochód nie odpalił dzwonisz po taxi pyskaty kierowca życzliwszy niż zwykle dziś on wygrywa dwa – zero przychodzisz do domu na ślubie – ty wygrałeś masz ładną żonę dwa – jeden dziś nie boli jej głowa remis mistrzostwa potrwają jeszcze ze dwadzieścia lat jeżeli masz szczęście puchar będzie twój 241 Miara duszy Dusza ludzka mieści się W kubeczku glinianym czerwonym Uczucia mieszają sie tam Wypełniając po brzegi Kubeczek zawsze jest pełny Bo w człowieku Uczuć jest bezmiar Rzec można: Ludzie różni są Jak zawartość kubeczka Jedni są mleczno-biali Inni gorzko-czarni Dusza ludzka mieści się W kubeczku glinianym czerwonym 242 Nocne myśli leżąc na kołdrze gryziesz piżamę kolejną noc nie możesz zasnąć i znają cię już wszystkie duchy nocy chwytasz cienie i tworzysz z nich zabawki dla leśnych skrzatów poduszka tuli się do stóp jak mały pies rozmowy z księżycem stają się coraz ciekawsze chociaż gdy rano wracasz do pracy w krawacie wszyscy sądzą że spuchnięte oczy to skutek wczorajszej popijawy 243 Pan a ja zły i mówi pan że jestem zły bo jestem punk bo noszę spodnie raczej inne i włosy trochę nie tak bo muzyki słucham głośniej niż pan a przecież pan, pan dobrze wie że ja wciąż ten sam chłopak spod dwadzieścia trzy co wieczorami przychodził na kakao i szybę panu piłką zbił i mówi pan że jestem zły bo widział pan jak piłem wino i do domu nie doszedłem sam bo dziewczyna mam i o nią dbam i motocykl jak kiedyś pan a przecież pan, pan dobrze wie że wciąż się panu kłaniam i dobry dzień usłyszy pan nawet gdy chmurzy się bardziej i ja sam też zły humor mam a jednak pan nie lubi mnie bo inny jestem niż pan chce bo nie stosuje się i reguły łamie wciąż, zasady też jak pan gdy młodym był 244 Panie starszy we fraku dziękuje, pan już może przestać krzyczeć moja bajka jest trochę inna bez malin i śnieżnych kul i nie ma ani krasnali ani dobrej wróżki w mojej bajce to ja jestem ten zły palę chatkę niewinnej baby jagi i garbuję wilka a do królowej śniegu wysyłam dziewczynkę z zapałkami moja historia jest krótka i nie ma happy endu jestem człowiekiem chociaż nie zawsze potrafię temu sprostać 245 Piekarnia życia Wyrabiamy ciasto naszego życia Dzień po dniu, mijają lata Jeszcze wczoraj byliśmy dziećmi Przeklęty wyścig zranionych szczurów Zabijamy o każdy ochłap mięsa Dodajemy wciąż nowe składniki Apatia, agresja, arogancja Dotykamy zmysłami Co raz to nowych wyzwań Gwałcimy zasady Wrzucamy wszystko do pieca Sądu Bożego Ostatecznego Czyny przeklęte kładziemy na szalę Na szczęście chleb życia naszego Zjemy dopiero po śmierci *** pisałeś wiersze na liściach brzóz i jadałeś śliwkowe powidła a teraz mówisz że zachodzące słońce to szmelc złamałeś pióro i spaliłeś kartki twoja schizofrenia kręci huśtawką jak dziecko bączkiem waląca głowa o ścianę ma już dość i te połamane rzęsy (odrąbałeś sobie dłoń i dziwisz się że nie możesz już klaskać) 246 Pralka Zebrałem czas z zegarka i nakarmiłem nim pralkę wyrzuciła mi w zamian czysty pomięty dzień bym go wyprasował i znów zaplamił gównem Prosty system chaos kontrolowany w twojej głowie jak banany eksportowe skacze w rytm zardzewiałych skrzypiec skronie pulsują od nadmiaru powietrza przytulony do ostrza noża śpiewasz pieśń pawiana i nawet gdybyś jutro umarł to nic nie znaczy dostałeś już swoje jabłko w nagrodę za uśmiech staruszki 247 *** skaleczyłem moje słowa, twoje słowa siłą strachu boli gdy kłamiesz kanapce babcia nie da ci już cukierka zostaniesz bezdzietnym ojcem podróbki liter z ana-tom-ii będąc człowiekiem mówisz jesteśmy tylko ludźmi kibicując wrogom i tak umierasz na kathar-sis Sobota Ślęczysz nad książką Już drugą godzinę Bezowocna nauka Zajmuje większość Twego cennego czasu Wieczorem impreza Jak zawsze w sobotni wieczór Ostra muzyka I duże ilości wódki Zagłuszają skutecznie Krzyk twojej zabłąkanej duszy Pozory szczęścia tłumią Łzy krwawiącego serca I gdy rano wstajesz Nie wiesz czy 248 Zbudził cię Dzwonek w telefonie Czy gruchający na dachu Biały gołąb Spowiedź emocjonalna zagrałem nie fair niesprawiedliwie, to wszystko co było chociaż nie powinno nigdy nawet zabłysnąć w chorej jaźni katastrofy jadłem kalafior z czekoladą i popijałem mlekiem po keczupie już wyrzygałem wszystko do dna zbrzydło mi bycie sobą i nawet nazwisko wolałbym inne ale idę dalej gryząc swoje ręce i stopy bo życie mi nie odpuści 249 Szeptem skrywana Płaczliwa żałobo cieni materialna śmierci biedaków kradnąca nocą uśmiech gąsienicom Czemu pieścisz nieznajomego? Herbatniki przecież wczoraj smakowały dziś już nie ta sama ryba Miałaś być jak ból w kolanie zawsze przy mnie w kieszeni uciekłaś nim powiedziałem „amen” Tam, gdzie... Tam gdzie śmierć Przechadza się spokojnie Zamiatając miotłą grzechu Resztki białego pyłu Który kiedyś był uczuciem Żywionym wobec innych Gdzie pełzające robale Wyżerają gnijące serce Gdzie złamany krzyż I wbite w niego Krwawe gwoździe Tam na dnie sumienia Siedzi maleńki człowiek Trzymając w ręku różaniec Modli się by Nie zeżarła go Ciemność Wrażliwość poety 250 Pomidorem W locie Oberwałem Krytyka boli Otarłem twarz Podnosić się Ludzka sprawa Dostałem drugim Trzeciego nie było Oddałem Arbuzem Zet ogórek z ryżem w dżemie pomidorowym i kompot z ziemniaka gryczane ciasto posmarowane keczupem pochłonąłeś całe umyłeś ręce w pobliskiej kałuży okryłeś szaronicością i usnąłeś wybrakowanym snem kolejny pustozwyczajny dzień kawoherbaty minął 251 Ziemniak w tle z ziemniaków mamy pire frytki gorączkę czipsy ciasta skrobię z ludzi mamy wojnę cierpienie głód sex religie mydło ergo sadźmy ziemniaki zamiast robić więcej ludzi 252 Studia: Politechnika Łódzka, Wydział Mechaniczny, kierunek – Maszyny Przemysłu Włókienniczego Praca: Ośrodek Badawczo Rozwojowy Maszyn Włókienniczych, potem firma komputerowa – w niej m.in. praca przy sprzedaży sprzętu komputerowego dla niewidomych i niedowidzących. Od 2002 pracuję w Politechnice Łódzkiej. Pasje i namiętności: Tatry, Zakopane, Irlandia, literatura, muzyka. Należę do Stowarzyszenia Przyjaciół Twórczości Jana Kasprowicza w Łodzi. kim jestem gdy świat przemyka obok mnie teksty są puste od emocji a słowa zbyt przejrzyste ja i moje życie jak Haiku – krótkie i zwięzłe mój codzienny fabularny film z tysiącami znaczeń Przedtem i Potem najpierw młoda dziewczyna teraz trochę starsza gdzie jestem? przede mną reszta życia tylko spoglądam w lustro cóż w nim uśmiech i niebieskie oczy zmarszczki i rzeczywistość? moje dzieciństwo – wolniutko idzie przez świat – wszystko je zajmuje – i kwiat przy drodze, kłos zboża, czerwony samochód i chmury tylko ja niepotrzebnie przyspieszam w drodze do gwiazd ile mam jeszcze czasu, a ile miejsca? ja – czysta karta bez atramentu M ariola Socha , Łódź 253 Obdarzyłam cię miłością obdarzyłam cię miłością delikatny wiatr pieścił twoje ramiona jakby ciepłe fale otuliły cię a ty mnie nie widziałeś doświadczyłam cię największym niepokojem biegłeś przed siebie zrozpaczony zimny deszcz nie chłodził twoich ust a ty nie byłeś na mnie zły kolacja z przyjaciółmi świece kołysały się w mroku żartowałeś z nimi twoje serce było gdzie indziej zobaczyłeś cień za oknem wybiegłeś przed dom byłaś tu? – pytałeś chłodnego powietrza dlaczego chowasz się przede mną miłość to czekanie, strach przed utratą niepokój w drżących dłoniach na wiosnę w miłości nie ma ukojenia spełnienie jest tylko wyjaśnieniem ale ty nie chcesz rozwiązań krew pulsuje w twoim źródle moja krzyżówka jest pusta pionowe i poziome kratki nie tworzą wspólnych haseł bo ty mnie zapomniałeś gdy niebo stało się jedną chmurą moja dłoń to tylko cień na ścianie jak ty 254 obdarzyłam cię miłością a ty nie zauważyłeś mnie Kwiecień 2007 Szczęście – mniej lub więcej szczęście więcej lub mniej jest zmierzchem jeśli nie jest brzaskiem w moich rękach ogień coś czego nie umiem opisać role ważniejsze lub nie aksamitna, zakurzona kurtyna w moich rękach kicham na początek, na przestrogę szczęście więcej lub mniej dotyczy mnie albo ciebie w moich rękach pieniądze bo świat potrzebuje ode mnie i od ciebie pieniędzy mój słodki, szczęśliwy chłopcze moja delikatna laleczko-panienko czujesz niezrozumienie, mrużysz oczy coś co jest na początku drogi niepokoi cię szczęście? jak ogień w moich rękach gdy wskazuję na człowieka ty będziesz kupcem, ty zakonnikiem ty żebrakiem 255 ty ladacznicą ty aktorem ty poetą ty żebrakiem tej ziemi szczęście więcej lub mniej określa moją rolę boski teatr więcej lub mniej daje mi wolność dochodzę do końca drogi wtedy już nie istnieje szczęście płaskie przestrzenie ile czasu ile dróg ile gwiazd patrzysz na mnie, a ja na ciebie to ja to ty aktor, żebrak, kupiec, zakonnik i ladacznica wszyscy jesteśmy obecni kawa stygnie stolik się kiwa to ja a szczęście… naprawdę – to ty spójrz jeszcze raz na kurtynę bo za chwilę zniknie w moich rękach szczęście więcej lub mniej jest zmierzchem jeśli nie jest brzaskiem w moich rękach ogień rozgrzewa twoje serce to ty spójrz bo zaraz kichnę, na przestrogę 256 4.11.2007 Imię, nazwisko, data Na pamiątkę pewnego wieczoru, w Utrechcie krawężnik jest niski łatwo schodzisz na ulicę szklana wystawa chłodzi twoje czoło zielonooka modelka mruga do ciebie z fotografii dotykasz jej policzków samochód przejeżdża obok ciebie masz długi płaszcz, twoje ręce drżą opierasz się o mur, dotykasz go dłońmi jego chropowaty wzór budzi cię z wieczornego snu najprawdziwsza ściana, przytulasz się do niej coś pewnego na ziemi dom, klatka schodowa ja – chmury ty – szklana wystawa pochylasz głowę, idziesz przed siebie wyjmujesz kartkę z kieszeni uśmiechasz się co na niej możesz napisać imię nazwisko datę dotykasz poręczy mostu woda już blisko, wyciągasz rękę zgnieciona kartka wpada do niej ktoś cię mija wasze spojrzenia spotykają się między dwoma poręczami mostu czy w przestrzeni międzygwiezdnej? zaciskasz dłonie na metalowej poręczy otwierasz szeroko oczy woda jest ciemnozielona światła topią się w niej jak gwiazdy żółte szyby zapraszają cię otwierasz drzwi małego baru 257 łapiesz spojrzenia siedzących przy najbliższym stoliku podchodzisz do okna żółte szkło okien zniekształca twoje marzenia brzuchaty, witrażowy statek wabi cię niebieskim szkłem kadłuba dokąd możesz popłynąć nawet gdybyś mógł go stąd zabrać poprawiasz kołnierz płaszcza światło dnia przygasa już spóźniłeś się, nigdzie nie pojedziesz uderzasz jednym ruchem dłoni w szybę niebieski statek jak chmura szybuje razem z tobą w szklanej podróży światła topią się w niej jak gwiazdy ludzie z baru wychodzą w noc gdzie jest słońce, przed chwilą tu było noc przeraża gapiów nachylają się nad tobą, krzyczą kadłub niebieskiego, szklanego statku zaznacza fale na twojej skroni co na niej może napisać – jedynie imię nazwisko datę 258 Miejsca miejsca wspólnoty myśli nie istnieją idziesz pustą ulicą otulam się płaszczem cichutko – jeden krok za tobą jesteś zmęczony, ziewasz nigdy nie kochałeś mgły gdy stajesz na chwilę pewnie jesteś wzruszony niebem, ciemnym lasem stąd dobrze go widać… zatrzymuję się obok ciebie spoglądam uważnie czy nasze ręce tak samo są ziemskie uśmiecham się do siebie wyrównuję nasze kroki gdy ruszasz przed siebie jesteś jestem nie przyspieszaj ruchu ręki 259 Właśnie teraz nie czytaj wiadomości nie są prawdziwe ktoś ginie ktoś umiera ktoś robi nam na złość ktoś nie wytrzymuje życia miejsca wspólnoty myśli nie istnieją tłum wchłania cię lekko nie przyspieszaj czasu bądź pewien wygranej tylko komedianci są niepewni siebie powtarzając czyjeś wcielenia ty TY druga, inna Osobo nierozpoznawalna i tajemnicza stworzona małymi i dużymi literami możesz iść dalej miejsca wspólnoty myśli nie istnieją nie przyspieszaj 260 Mój i twój ojciec Dla tych, którzy w dzieciństwie sami muszą wierzyć w sny… powietrze jest czyste zbyt przezroczyste zbyt przewidujące nie podnosisz głowy zbyt wysoko niebo przecież na pewno jest twój ojciec obiecał ci małą zabawkę konika na odpustowym straganie nitki z ciastkami zakołysały się pod jego dłonią byłeś zbyt mały by wskazać tego, którego pragnąłeś zerwał takiego ciemnego, bez skrzydeł teraz sam musisz wierzyć w sny przez nieduże, dokładne szkła obserwować świat musisz wtedy nawet konik może być ciemny, bez skrzydeł gdy wróciłeś ze szkoły na wiosnę jakoś matka siedziała przy stole bezmyślnie patrząc w okno już wiedziałeś, ojciec odszedł długo stałeś nad rzeką zanim wyjąłeś ciemnego konika z kieszeni wrzuciłeś go w największy nurt szkoła, studia, praca czas płynął jak twój konik niesiony przez burą wodę obserwować świat musiałeś 261 matka nie powinna do ciebie dzwonić znalazłam go – powiedziała jak wróżka gdzie? – zapytałeś po co? – pomyślałeś może w mieście snów, gdzie ciągle pada śnieg a ty przecież wybrałeś wtedy słodkiego, jasnego konika na długiej nitce, która sięgała prawie twojej dłoni wybrałeś co to znaczy dostałeś – wybrałeś – dotknąłeś – musisz wziąć no dalej... pisz same dobre wyrazy i zdania, określenia, porady mój ojciec nie istniał, zupełnie jak twój nie czaruj mnie odpustowym konikiem to za mało, aby wziąć kogoś za rękę i pójść z nim na zielony spacer między naszymi dłońmi zawsze będzie powietrze zbyt przezroczyste zbyt przewidujące dostaliśmy – wybraliśmy dotknęliśmy – musimy wziąć nitki z ciastkami kołyszą się nad naszymi dłońmi już nie chcemy ich dosięgać znalazłam go – powiedziała wróżka nie trzeba było się trudzić śliczna pani 262 2007 Romeo i Julia Hej zatrzymaj się taksiarzu wsiadaj mała co się tak zastanawiasz, moja Julio może masz jakąś koleżankę to możesz ją wziąć bo ja sam już dwa miesiące jestem to mogę zabawić się dzisiaj z dwiema nawet…. no mała, wsiadaj ty koleś jedź do „Trzech Os” drogo – no niech będzie, ładna jest – warto będzie no mała, poznajmy się Romeo jestem nie otwieraj okna bo tu niebezpieczna dzielnica ja się boję… co ty mała nawijasz nie ogarniasz przestrzeni chyba kto mi tu może podskoczyć ej, już hotel, co ty nie poznajesz – co za taksiarz z ciebie no masz 20 baksów i ciesz się koleś chodź mała – moja Julio widzisz jaki hotel stać mnie, żebyś nie myślała co tak ściskasz torebkę pewnie twój alfons zabiera ci forsę ja nie będę obiecuję miły będę chociaż dzisiaj proszę, wchodź – pani pierwsza tak to się mówi ale noc, cholera, patrz jakie gwiazdy, maj bejbi hej, panie starszy pokój dla mnie i dla tej księżniczki nazwiska? 263 żartujesz tatuśku Romeo i Julia, wystarczy? No to OK. który pokoik, pechowy trzynasty? co ty ptysiu, pogrywasz ze mną ale ja się nie boję chodź mała, pójdziemy schodami nie chcesz? co tak zbladłaś? o nareszcie przytulasz się do mnie, bejbi blue ty koleś co – też wsiadasz do windy? wyglądasz jakby Niki Marmelado był twoim wujkiem co ty żartowałem, schowaj tego gnata o dziewczynę ci chodzi? ona nie moja przecież jest spadaj o… postrzeliłeś ją, ty chuliganie hej tatuśku, dzwoń pan po policję, co się gapisz mała, no – otwórz oczy… moja Julio ty Niki – nie wygłupiaj się przecież ja bez broni jestem no zobacz sam ty kretynie jedna kieszeń, druga… pusta – widzisz palancie patrz dziewczyna wykrwawi się przez ciebie odwieź ją chociaż do szpitala ty Al Capone jakiś no… zupełnie bez rozumu jesteś, nie strzelaj! * Halo… Policja – tak, hotel obok teatru, „Trzy Osy” strzelał mężczyzna – niski, w ciemnoszarym kapeluszu 264 przed chwilą ona – w czerwonej kurtce – blondynka, ładna on – taki – nietutejszy – w granatowej marynarce leżą przed wejściem do windy… ich meldunek – tak, mam, oczywiście Romeo i Julia nie żartuję, proszę pana dlaczego niemożliwe? tak czekam hej taksiarzu, nie zwalniaj bo tu niebezpieczna dzielnica 265 marzec 2008 Seven siedem lat życia na tym świecie czy aż siedem razy? sprawiedliwemu zdarza się to siedem razy dziennie mniej więcej siedem TV Siedem SIEDEM GRZECHÓW GŁÓWNYCH NAUKI POLSKIEJ Klub Siedem Grzechów • Klub o charakterze dyskotekowym. Funkcjonuje w piątki i soboty od godz. 21 Siedem nowych błędów w produktach firmy Microsoft Siedem grzechów głównych marketingu internetowego Zatrucie Internetem „Siedem Grzechów” – zapraszamy również o godzinie 19:00 Siedem zacnych grzechów głównych 1954 – wystawa W siedem osób: Ojciec, matka, siostra, mąż, dziecko, ja i babka Telewizja od rana..... 7 grzechów webmastera siedem chrześcijańskich grzechów głównych siedem innych duchów złośliwszych niż on sam siedem ołówków w piórniku siedem złych duchów. Ona odeszła... siedem butelek na małym drewnianym stoliku grzechów nikt nie przelicza, nikt nie szpera w szufladzie Więcej grzechów nie pamiętam 266 Spotkanie z poetą zapraszam dzisiaj na spotkanie z poetą, który dawno dla nas nie pisał – zawieszenie głosu dlaczego nie pisał? – marszczymy brwi w niepewności międzygwiezdnej nas trzymał zapewne jego ostatni tomik – to 13 wierszy szatańska liczba sam opowie nam o czym jest ten wspaniały zbiorek zapraszamy zachęcające pochrząkiwania westchnienie z pierwszych rzędów moje wiersze czasami są jednozdaniowe poeta jest blady ma krótkie jasne włosy i zadarty nos jeśli rymy poeta zamyśla się to jest w tym zawsze głębszy zamysł ktoś z sali odetchnął głęboko 13 wierszy, jak 13 przykazań – poza tymi oczywistymi głos poety nieznacznie zadrżał Jedenaste: Nie zapominaj Dwunaste: Miej nadzieję Trzynaste: Nie umieraj drzwi otworzyły się nagle pani Halinka z pierwszego piętra mrugnęła porozumiewawczo poeta kiwnął głową już późno sala wynajęta tylko do godziny 18.00 Może podpiszę książki jeśli Państwo chcą chcieli 267 Wiersz każdy może cię oszukać będziesz kłębkiem smutnych chmur każdy może cię zranić wyciągnąć nóż z niewinnej rany krew tryśnie na słoneczną ulicę na twoją nową sukienkę w sierpniu spadają meteoryty miły pewnik przygotowanych marzeń dla mnie nie chcą spadać każdego wieczora albo chmury, albo deszcz przepowiednie chociaż minimalnie chcą zachować twarz zaczynam wiersz od małej litery małą literą go kończę sama przecież nie jestem od nich większa ani ważniejsza wiersz 268 Wpisy to świat jest tragiczny nie My my jesteśmy jedynie dramatyczni nasze teatralne miny śmieszą zawodowych aktorów odejdę w pełnym rynsztunku połamane ołówki wypisane pióra zerwane struny paleta barw wypłowiała wszystko jak wystawa sklepu na bocznej ulicy zmarnowane możliwości No napisz, śmiało Życie Nadzieje No napisz zawsze najlepiej spalić kufry tylko mój ból przechodzi w krzyk nabieram powietrza nie uniosę się ponad nie zniknę przecież nagle daj spokój wciśnij po prostu „Wstecz”. Wpisy niezgodne z zasadami są natychmiast usuwane 269 1 0 0 pojawiamy się z niewiedzy kosmosu nabieramy kształtów i wieku kochamy, cierpimy, piszemy śpiewamy, nudzimy się odchodzimy ciągle w pełni barw postarzali sumieniami łatwo zapominamy i znów mamy skrzydła pajęczyny niewidoczne kiedy pojawiamy się znowu nie pamiętamy niczego wstecz ani tego co będzie jeśli tylko na moment wychylę się z wszechświata nie spotkam cię, bo mam pecha do kochanków tylko święci będą modlili się żarliwie aniołowie będą upokajać mnie przyziemnie chociaż to nie przystoi na nich 1 0 0 jesteśmy jak jedynka w logicznym bezkresie zero jest idealne przeszłość i przyszłość bez tajemnic bez kruchych rozprawek nie uwolnisz mnie od emocji, które nie znajdą rozwiązania w komputerowych programach i pomysłach na przyszłość pisarz zawsze jest niespełna rozumu siedzi z ołówkiem i kartką, samotny niczego nie w wyobraża sobie wyraźniej tylko kartki są prawdziwe i dwie cyfry 0 1 bez informatycznych przeżyć średniowiecze minęło bezpowrotnie 270 następne epoki jak mozaikę ułożyły dywan dla mnie jestem twoim dłużnikiem – świecie wtedy pokłoni się Bóg człowiekowi bo wytrzeźwieje wreszcie i odwróci się do słońca, nieświadomie cudowny twór naszych biblijnych marzeń po nocach pod poduszką podkładający ręce, aby marzyć, szlochać chusteczki haftowane na tę specjalną okazję Człowiek Bóg 0 – 1 podniesiona fala oczekiwań nasze gadulstwo, nasze emocje w ogóle MY 1 0 0 my rozdzieleni w rozłącznych zbiorach nie spotkamy się, nasze fale nie są wspólne bo gdyby pokryły się ze sobą musiałabym uwierzyć w cud może wszystko zdarza się naprawdę będziesz ze mną nie przeczuwając tego RAZEM będziemy jedynką, najwyższą wartością w elektronicznym cool świecie będziemy czuć słodycz arytmetycznego odcinka AB nirwana – orgazm geometryczny – niedostępny nikomu nierozważnie, na chwilę rozjechaliśmy się w czasie rozbiegliśmy się w przestrzeni niedaleko, na jednej planecie idealne zero i zarozumiała jedynka 271 St. Columba Hospital Z mojej baśniowej podróży po Irlandii szczególnie pamiętam jej zachodnie wybrzeże i cudowne – Sligo, właśnie tam szpital Św. Kolumby dla Nerwowo Chorych został zamieniony z racji komercyjnych zapewne – na elegancki hotel Clarion pojadę tam specjalnie aby uwolnić twoje dłonie od niespodziewanej tęczy od cukrowych, delikatnych szyb kruszą się tak szybko nie będzie ważniejszych rzeczy niż nasza droga przez ogród pełen róż kim jesteście? – zapytasz niespokojnie Różami – odpowiedzą niezmiennie możesz patrzeć na nie bez żalu nie będziesz pytać mnie o nic obejrzysz się za siebie tylko raz wtedy twoje dzieciństwo zniknie na zawsze nie będzie już dręczyć cię w snach dotkniesz żelaznych prętów bramy delikatnie udam że tego nie widzę oboje wiemy, że nad nami tylko niebo WSZYSTKO bezlitosne granatowo-zielone świat w dyfrakcyjnej siatce kolory umowne wartości wirtualne słowniki codzienna prognoza pogody kamienny szpital zostanie za nami biały anioł będzie płynął jak groźna siostra przełożona 272 wrócisz do ogrodu nocą będziesz rzucać kamieniami w okna swojego pokoju kogo chcesz zniszczyć? uda ci się wybić parę szyb szpital będzie wyglądał jak po wojnie żadnej bitwy tu nie było tylko ludzie LUDZIE LUDZIE niedługo uwolnimy się nie martw się, zawsze tak jest chodź, spójrz to takie łatwe twój okaleczony dom pędzi – jak wszystko – przez świat jak jedyny pospieszny pociąg chcesz rozumieć chociaż rozkład jazdy wrócić chociaż raz na poprzednią stację ale pociąg jest pospieszny na stacjach można napić się wody, kupić torebkę owoców ale wrócić mój drogi aniele – nie można pojadę tam specjalnie aby uwolnić twoje dłonie chcę tylko jednego światła zawsze będzie mi go brakować twoja dusza jest zbyt piękna abym mogła ją zapomnieć jesteśmy tak krótko w tęczy nic nie przychodzi nam łatwiej jak odejść słońce dotyka moich policzków, słońce dotyka moich dłoni słońce dotyka twoich dłoni 273 wtedy uśmiechasz się jeden sygnał 999 to twój szpital możesz być spokojny przyjmą cię jeśli tylko wrócisz do żelaznej bramy dostatecznie zmęczony ale ja JA JA JA ja tu nigdy nie wrócę może będę nierozważnie czekać na ciebie ty zagubiony na progu szpitalnej sypialnej sali przybrudzony czerwony dywanik porzucony jak niewielka zabawka, małe krwawe jezioro stłuczone witraże w szpitalnej kaplicy nie obiecują ci znajomości z różami pojadę tam specjalnie aby uwolnić twoje dłonie słowa nie znaczą tyle co ty 274 Konsternacja Telefon dzwoni. Białe niebo zaczyna wirować nad tobą. Właściwie nie wiesz co się dzieje. Biel jest nieprzewidywalna. Zwłaszcza gdy wiruje… Patrzysz przed siebie, szeroko otwierasz oczy, światło wpada do twojego mózgu, robiąc niewiarygodne spustoszenie. Fortepian… fortepian gra… słyszysz go wyraźnie. Skąd biorą się ci, którzy podnoszą głowy do góry i kochają bez ograniczeń? Twój sen jest długi i męczący. Wiatr wieje. Ale i tak widzisz jakąś nieznajomą kobietę dość wyraźnie i znów słyszysz dzwonek... Konsternacja. Dzwonek telefonu w środku nocy. Po omacku naciskasz klawisz z zieloną słuchawką. Masz zamknięte oczy, wysuszone usta… właściwie jeszcze śpisz. W słuchawce cisza… Z trudem rozklejasz powieki... Mrużysz oczy… Usiłujesz dojrzeć numer, nie zapalając lampy. Lisa wzdycha przez sen. Nie chcesz jej budzić. W telefonie nadal cisza. Ktoś najwyraźniej się pomylił. Naciskasz czerwoną słuchawkę. Ona kasuje wszechświat telefoniczny, marzenia, niespodziewane telefony… Kasuje niepewność. Kładziesz telefon na szafce z żółtą, niezapaloną lampką, białą niezapisaną kartką, niedoczytaną książką… Leżysz przez chwilę usiłując zorientować się w sytuacji… Tu okno… Tu szafka z telefonem. Koszmarne, głupie, nocne przeżycie… Okno z ciemnożółtą zasłoną jest zupełnie niewidoczne. Lisa odwraca się na drugi bok, ściąga z ciebie kołdrę. Usiłujesz przyciągnąć chociaż kawałek ciepła do siebie… Ale rezygnujesz. Zaczynasz widzieć okno sypialni coraz wyraźniej. Może tysiące ludzi leży teraz tak samo jak ty. Ale niczego to nie zmienia. Telefon ze świata obudził cię w środku nocy. Może był z innej półkuli, gdzie teraz świeci słońce i ktoś zwyczajnie chciał powiedzieć ci parę miłych słów pijąc koktajl z zaczepioną o posypany cukrem brzeg szklanki cytrynką… ale w ostatnim momencie zorientował się, że teraz u ciebie jest noc i może akurat jeszcze siedzisz przy komputerze, albo czytasz… ale może już śpisz… Zdążyłeś obudzić się, wziąć zaspaną ręką telefon. Telefon jest zawsze gotowy na takie przygody… 275 W jednym momencie, w ułamku sekundy podniosłeś słuchawkę, a ktoś w tym samym momencie nie chcąc przerywać ci zasłużonego odpoczynku wyłączył go. Przestrzeń nieba, miejsca i czasu i twoja konsternacja połączyły się idealnie. Twoje zdziwienie i czyjaś niepewność. Twoja niepewność i czyjeś zdziwienie. Podnosisz się z poduszki, Lisa natychmiast zabiera całą kołdrę. Uśmiechasz się do siebie, bo do kogo o tej godzinie możesz się uśmiechnąć… Niebo za oknem zaczyna jaśnieć. Jest może czwarta. A może jeszcze nie…. – Nigdy tak wcześnie nie wstawałem – myślisz – Bo i po co? A jeśli nawet, to zawsze był to jakiś wyjazd albo zupełnie coś specjalnego. Niech tym razem będzie coś specjalnego. Ubierasz się szybko i wychodzisz na zewnątrz. Jest chłodno. Wracasz i zabierasz z wieszaka kurtkę. Potem idziesz w dół do miasteczka. Jest cicho. Z daleka widać tylko jakiś samochód, który jedzie na ostrych światłach. Wiatr zaczyna wiać, ale za chwilę uspokaja się. Podnosisz rękę z telefonem, który zabrałeś ze sobą. Przezornie! Wyświetlasz numer i patrząc trochę niepewnie wybierasz go. Właśnie, że tak – myślisz. – Halo – mówisz cicho. – Halo – odpowiada niepewny kobiecy głos. – Przed chwilą ktoś do mnie dzwonił z pani telefonu – zaczynasz dość pewnie. – Ja… do nikogo nie dzwoniłam, kto mówi? O kogo panu chodzi? – kobieta dziwi się. Ma miły głos. Masz ochotę z nią rozmawiać. Ciekawe czy pije koktajl z cytrynką? – myślisz przez moment. – Nie wiem, proszę pani, u mnie jest ciemna noc, telefon mnie obudził… myślałem, że coś się stało – przełykasz ślinę. – Ciemna noc? Co pan plecie? – Kobieta wyraźnie nie ma ochoty na żarty. A więc to jednak prawda, z tą jaśniejszą półkulą – myślisz zadowolony z siebie. – Właściwie już wstaje słońce, ale jednak jeszcze miałbym ochotę na sen – mruczysz bawiąc się swoim tekstem. Zwariowałem – myślisz idiotycznie. – To niech pan śpi, po co pan ze mną rozmawia? – kobieta jest zniecierpliwiona. 276 Wtedy po raz pierwszy milczysz. Dlaczego dzwonię? Dlaczego z nią rozmawiam? – myślisz trochę na nią obrażony. Potem skręcasz ulicą w lewo. – Proszę pana, co się dzieje, może pan potrzebuje pomocy? – kobieta, jak to każda kobieta jest zaniepokojona w takiej niepewnej sytuacji. – Nie, proszę się nie martwić, przecież i tak nie może mi pani pomóc, jesteśmy tak daleko od siebie – mówisz zupełnie tajemniczo. – Daleko? A skąd pan dzwoni? – Kobieta jest zwyczajnie ciekawa, a może też podoba jej się mój głos – myślisz zarozumiale. Stajesz przy zawsze otwartej piwiarni, które jednak jest – co nieprawdopodobne – po raz pierwszy zamknięta – może warto było wstać, żeby to zobaczyć – myślisz przez chwilę. – A więc pani nie dzwoniła, może mąż się pomylił? – mówisz śmiało, sondując jej stan posiadania stałego partnera. – Nie… – mówi trochę niepewnie – na pewno z mojego telefonu? – pyta już poważnie. – Tak – dzwonię na odpowiedź, więc nie może być pomyłki – potwierdzasz. – To naprawdę nie wiem i mogę tylko pana przeprosić, że ktoś pana obudził… – mówi cicho. – Nie trzeba przepraszać i tak musiałem już wstać – odpowiadasz. – Tak? Praca? – ona pyta. – Praca? Tak, oczywiście… właśnie idę do pracy – kłamiesz jak z nut… znowu z NUT… Czy to u niej grał fortepian? – A pani pewnie na wakacjach?…. zaczynasz nadziejnie, aby nie skończyć tak szybko. – Skąd! – słyszysz śmiech – szyję… Właśnie kończę ślubną suknię, dla takiej strasznej flądry... – milknie zawstydzona, że powiedziała za dużo. – O! – nie wiesz co powiedzieć – Umie pani szyć? Pytasz może trochę infantylnie, a może bardziej niedyskretnie. – Umiem, jestem znakomitą krawcową! – śmieje się. – Idzie pani gdzieś dziś wieczorem? – pytasz odważnie. – Gdzie? – zapytała trochę spłoszona. – Na kolację, na randkę, na wino, do portu, na pobliskie wzgórze, no – gdziekolwiek… Tam, gdzie będzie to dla pani odpoczynkiem – mówisz odważnie. 277 – Nie… Nigdzie nie idę, oglądam telewizję…. lubię, wie pan – odpowiada trochę zdziwiona, a trochę nakryta na gorącym uczynku. Oglądanie telewizji przecież nie jest zbyt poetyckim zajęciem. – Do widzenia, przepraszam, że przeszkadzałem – starasz się ją zainteresować niespodziewanym pożegnaniem. Telefon przez chwilę milczy. Pod twoimi nogami przepływa wraz z wiatrem olbrzymia foliowa torba na frytki. Koszmar małego miasteczka. – Do widzenia – ona mówi poważnie. Cisza. Ty: Kto pierwszy naciśnie czerwoną słuchawkę? Chcesz skończyć tę rozmowę? Chcesz być sam? Teraz? Na pustej ulicy, bez Lisy, bez ciepłej kołdry, bez sensu… Z foliową torbą na frytki z cebulą i z bekonem pod butem... Bez kosza na śmieci… Cisza. Ona: Chcesz skończyć tę rozmowę? Musisz… przecież zaraz przyjdzie ta wariatka po sukienkę, jeszcze będzie przymierzać… Co to za dziwny facet, ale tak miło mówi... Nikt tak do ciebie nie mówił ostatnio. Ale po co ta rozmowa... Czego on chce, to pomyłka przecież… A jutro jaki dzień? Wtorek? O Boże, nowe zamówienie do skończenia… Dlaczego on milczy? Na pewno już się rozłączył. Na pewno już nacisnął tę czerwoną słuchawkę… Ale telefony migają – JESTEM. Jestem przez chwilę… gdy łączę się z tobą… nawet nie wiesz jak to krótko… Wszystko jest możliwe gdy telefony migają – JESTEM. A potem – choroby, wojna, rak, gruźlica, zabójstwo, i jeszcze jedna wojna, złe wiadomości… Potem… Naciskasz czerwoną słuchawkę. Ona kasuje wszechświat telefoniczny, marzenia, niespodziewane telefony… niepotrzebną nikomu niepewność – 3 x N. Ulica jest pusta. Wstaje słońce. Naprawdę wstaje. Jest cudownie. Nad domem po drugiej stronie ulicy poświata słoneczna – lekko różowa. Przymykasz oczy. Jesteś szczęśliwy. Teraz. Jeden raz. Ostatnio wcale przecież. NAGLE NAGLE NAGLE (a jednak 3 x N)... Telefon dzwoni. Konsternacja. 278 Pytasz mnie o Natalię... Pytasz mnie o Natalię... nawet nie myślałem, że ktoś może mnie jeszcze o nią zapytać. Przestała dla mnie istnieć dawno temu. Oczywiście, ty przecież nie wiedziałaś. Ostatnio byłaś na tym Sylwestrze, gdzie po północy wypadły szyby z okna i... na pewno wtedy widziałaś nas razem. Potem, o ile pamiętam, chyba musiałaś wynieść się z naszej szkoły. Byłaś w ciąży. Ale chłopak, którego wybrałaś był w porządku. Przypomina mi się też jakaś dyskoteka... Chyba przyszliście razem – ty już z widocznym brzuszkiem, w zielonej, odważnej sukience... a my z Natalią – jak dwa niewinne zajączki przyglądaliśmy się wam w podziwie... Byłaś taka bohaterska – mieszkaliście już razem, chodziłaś do jakiejś wieczorowej szkoły i zdawałaś na studia razem z nami. Ja nie zdałem, pracowałem trochę na poczcie, trochę grałem na saksofonie, zawsze to najlepiej umiałem. Natalia zaczęła studiować fizykę. Poznała długowłosych intelektualistów, o których byłem cholernie zazdrosny. Ale przecież nie o tym chciałem ci napisać. Na poczcie było okropnie, tylko kilka tygodni wytrzymałem... Wychodziłem po Natalię wieczorami – zajęcia miała długo... myślę, że jej koledzy byli zawiedzeni, że jakiś facet czeka na ICH piękną koleżankę... ale ja... ja musiałem na nią czekać... kochałem ją... nie musisz pytać... Zawsze ją kochałem. Może ty wiedziałaś, może wszyscy o tym wiedzieli. Po jej trzecim roku zaczęliśmy rozmawiać z rodzicami o ślubie – sama chciała. Natalia – długonoga i długowłosa blondynka – nie wierzyłem, że kiedyś będzie moją żoną. I nagle okazało się, że nasz ślub jest już w maju – załatwialiśmy formalności. Wtedy ty urodziłaś już swoją ukochaną córeczkę. Chcieliśmy, abyś była naszym świadkiem. Zgodziłaś się. No i wybraliśmy ci oczywiście do towarzystwa, jako drugiego świadka – Michała – on zawsze był nawiedzony, ale wierzyliśmy, że nie będziesz się z nim nudzić. Pytasz mnie o Natalię, a ja przypominam sobie ciepły, wiosenny dzień naszego ślubu. Trzymałem jej chłodną i rękę – spoglądałem na nią, na jej zakrytą białym, dużym kapeluszem – twarz. Może to dziwne, ale dobrze pamiętam to, że musieliśmy powiedzieć „tak” – to przecież 279 zwyczajne. Za plecami czułem i słyszałem głosy przyjaciół... nie wypadało się odwrócić. Spojrzałem na Natalię, była blada, przymknęła oczy, wyglądała tak jakby za chwilę miała zemdleć. Patrzyłem na nią – otworzyła oczy, ale nie widziała mnie. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, o tym czy ona mnie kocha... dlaczego chce ze mną być... Może jak każda dziewczyna przed ślubem – upominana przez przewidująca matkę postanowiła związać się z kimś kto będzie o nią dbał. Ale może myślała o tym czy nie mija ją jakieś inne przeznaczenie – czy jestem jedynym najlepszym wyborem... Oboje powiedzieliśmy „tak”... Pamiętam delikatne firanki w pokoju, w którym zostawiliśmy torty dla gości. Gdy otworzyłem drzwi, Natalia weszła aby zabrać talerz z tortem, gdy już trzymała go w rękach – wiatr powiał od okna i już Natalia była w kremie – patrzyła na mnie przerażona, ale ja zamknąłem za sobą drzwi. Najpierw dotknąłem tortowego kremu – potem delikatnie dotknąłem językiem jej dłoni... Przestań – powiedziała, musimy wrócić. A noc poślubna? – uśmiechnąłem się – niczego nie musimy... Jak noc, przecież jest popołudnie... przytuliłem ją, wyjąłem z jej rąk talerz... za oknem słychać było bawiące się dzieci, szczekanie psa... goście w drugim pokoju jedli rosół na weselny obiad. A my kochaliśmy w bitej śmietanie z tortu. Jej suknia była miękka, całowałem ją bez opamiętania... Nawet nie wiem co stało się z tortem, kiedy wreszcie wyszliśmy do gości. Mój Boże, łzawe wspomnienie. Jej zarys ust i jasne włosy opadające na policzki... Jej palce tak delikatne jak nic, co mogłem sobie wyobrazić. Pytasz mnie o Natalię, a we mnie budzi się znów ta sama złość. Tak smakuje strata i bezradność, że nie zaczniemy niczego od początku... Wiedziałem to, gdy marszczyła brwi. Pozostała we mnie świadomość tego, że do mnie nie wróci... Ale ja też nie byłem w porządku. Na koncertach były różne dziewczyny, kiedy było już ciemno, wszystkie były chętne. Wychodziły skądś jak jakieś duchy... Drzwi nie zamykały się nad ranem. Moja obrączka nie chroniła mnie – mówiły, że jestem przez to ciekawszy – jedyny żonaty facet w zespole. A ja wcale w żadnym zespole nie byłem... Pracowałem zazwyczaj tylko jako towarzyszący saksofon, aby trochę zarobić... 280 Może seks nie jest grzechem. Bo dlaczego właściwie miałby być. Żadnej z tych dziewczyn nie pamiętam. Jak grzechów – mówię ci szczerze – według znajomej regułki... A my coraz rzadziej kochaliśmy się z Natalią, ale czułem się bardziej z nią związany niż kiedykolwiek przedtem. Często myślałem o tym, abyśmy wreszcie mieli dziecko – u facetów takie myśli? Ale ona dbała o wszelkie zabezpieczenia, bardziej niż ja – bo ja starałem się być niefrasobliwy... że niby przypadkiem – wtedy była na mnie naprawdę zła... Pytasz mnie o Natalię... Czy ona mnie kochała? Chyba najczęściej się nad tym zastanawiam, jeśli myślę o niej... nie wiem... wydawało mi się, że tak... albo ja ją kochałem zbyt mocno... i moje uczucia przeniosły się na nas oboje... Rozstaliśmy się kilka lat temu... Pytasz mnie o Natalię... A ja mam zupełnie nowe życie – jakby rzeczywiście można było tak zrobić. Ulepić sobie to życie ze wszystkich wspomnień i ze wszystkich nowych wyobrażeń... Jakby planety mogły ustawić się nagle w innym szeregu – człowiek myśli, że wszystko jest ważne... najważniejsze białko w kosmosie... śmieszne. Ja i moja nowa żona... Jest miła i kocha mnie – tak przynajmniej egoistycznie myślę. Na początku musiałem jej dużo tłumaczyć, właśnie o Natalii... Nie mam żadnych jej zdjęć, nie mam jej telefonu... Nie pytaj mnie o Natalię, proszę... 281 Taniec Nie mieliśmy odwagi odezwać się do siebie od pierwszego momentu naszego spotkania. Nasi znajomi wpadli na wspaniały pomysł pójścia do pobliskiego pubu. Wiedziałam, że to nie dla mnie. Ale dziewczyna z zielonym kołnierzem przy kurtce wzięła mnie zdecydowanie za rękę. Wiem, że przez chwilę patrzyłeś na mnie uważnie. Czułam twój wzrok, chociaż miałeś ciemne okulary. W pubie oddaliśmy płaszcze i kurtki do szatni. Dziewczyny czesały się przed lustrem i śmiały się dość głośno. Sala była półmroczna, niewielka i przyjemna. Usiedliśmy przy barze, któryś z twoich kolegów – wysoki blondyn – zamówił drinki, za chwilę zrobiło się trochę mniej oficjalnie. Ktoś wyciągnął nas do tańca, wszyscy kiwali się w takt jakichś wolnych, nastrojowych rockendrolli. Zrobiło się jeszcze ciemniej, poczułam, że pieką mnie policzki, było mi stanowczo za gorąco i jeszcze alkohol… Co ja tu właściwie robię? Nawet nie wiedziałam gdzie jesteś. Obok mnie, tańcząc zamaszyście, co chwila potrącał mnie, blondyn od drinków. Potem przepraszająco uśmiechał się do mnie z nadzieją. Skończyła się rockowa muzyka i ze sceny, po chwili, popłynęły wspaniałe jazzowe standardy. Głosy gości i oklaski mieszały się ze sobą. Papierosowy dym zastygł w przygaszonych światłach. Ktoś dotknął nagle mojej dłoni. Nawet nie zauważyłam, kiedy do mnie podszedłeś. Spojrzeliśmy na siebie przez moment, ale to ty pierwszy odwróciłeś się w zakłopotaniu. Wydawało mi się, że jestem sparaliżowana – twoim pomysłem, żeby tańczyć, a może niesamowitą muzyką… Wtedy sam położyłeś moją rękę na swoim ramieniu. To było jeszcze bardziej ekscytujące. Wydawało mi się, że jesteś zbyt blisko, moja dłoń dotykała klapy twojej marynarki. Muzyka stała się gorąca, mimo to, wszystkie tańczące pary kręciły się – obok nas – wolniutko. Wtedy przytuliłeś mnie naprawdę. Na skroni poczułam twój policzek. Moje palce zacisnęły się odruchowo na twoich. Schyliłeś się, dotknąłeś mojej dłoni ustami. Nie śmiałam poruszyć się. Wtedy spojrzałeś na mnie odważniej. Zrobiło mi się gorąco, prawie wstrzymałam oddech. 282 Nie wiedziałam, czy to moje, czy twoje serce tak szaleje. Bo czyjeś serce biło mocno… Obejmowałeś mnie delikatnie, ale zdecydowanie. Taka niespodziewana bliskość była zupełnie nie do zniesienia. Czułam, że muzyka obojgu nam uderza do głowy. Szalone dźwięki traciły poczucie rzeczywistości razem z nami. Nie wiem kiedy, dotknęłam dłonią twojej koszuli. Poczułam twój oddech, westchnąłeś. Dotknęłam cię delikatnie, poczułam ciepło twojej skóry. Już wiedziałam, że nie ma powrotu. Nie ma końca… Najpierw pochyliłeś się, aby dotknąć ustami mojego policzka, ale tylko na moment, dla dezorientacji… bo za chwilę całowałeś mnie gwałtownie. Kolory ciemnej zieleni zmieniły się na jasnoniebieskie plamy… poczułam zawrót głowy, zrobiło mi się słabo. Gdy otworzyłam oczy, nadal ściskałeś moją dłoń. Mój najdłuższy w życiu pocałunek trwał. Światła zapaliły się jaśniej. Zespół przestał grać. Sala szalała. A my byliśmy w jednym w uścisku, w natchnieniu dawania sobie takiej wyszukanej rozkoszy – bo czy nią nie jest pocałunek w tańcu? Otworzyłam szerzej oczy, stojący obok mnie ludzie patrzyli na mnie od czasu do czasu. Byłam sama. Podniosłam dłoń i dotknęłam jeszcze wilgotnych ust. Para obok gapiła się na mnie w jakimś niemiłosiernym zdumieniu. Spojrzałam na nich z nienawiścią. Zobaczyłam, że przy barze stoi blondyn i kiwa do mnie. Odwróciłam się zdecydowanie i zaczęłam iść w kierunku wyjścia. Zatrzasnęłam za sobą drzwi pubowej sali i oparłam się o ladę szatni. – Pani wychodzi? – raczej stwierdził niż zapytał szatniarz. Podeszłam do lustra. Spojrzałam na moją zupełnie białą twarz. W lewym oku tusz beznadziejnie rozmazany. Szatniarz bez słowa podał mi kurtkę. Uśmiechnął się. Wyjęłam szalik z rękawa… zaczęłam zakładać kurtkę. Drzwi prowadzące na salę uchyliły się. Wyjrzał z nich ciekawie blondyn od drinków. – Musisz już iść? – zapytał cicho z przymrużonym filuternie okiem. Przewiązałam kurtkę paskiem i spojrzałam na niego wyniośle. Zamknął drzwi tak cicho jak je otworzył. W tym momencie sala zafalowała od gwałtownej, głośnej muzyki. – A ten… pan? – odwróciłam się do szatniarza już prawie od drzwi wyjściowych. 283 Spojrzałam na niego kątem oka, podnosząc w jego stronę lewą dłoń, a prawą kładąc już na klamce. – Ten pan, który był razem z państwem wyszedł dawno, chyba pół godziny temu – odpowiedział mi kłaniając się prawie w pół, jak na starych, archiwalnych, czarno-białych filmach. – Taki pan, w ciemnych okularach… – krzyknął jeszcze za mną. Ale zamknęłam już drzwi. Chociaż słyszałam co powiedział. Ulica była pusta. Mgła unosiła się upiornie nad kanałem z lewej strony. Kostka brukowa była śliska. Włożyłam ręce do kieszeni. Wydawało mi się, że za zakrętem ulicy słyszę głos trąbki. Kto może grać o tej porze? Za mną trzasnęły drzwi pubu, widocznie ktoś też zrezygnował z zabawy, tak jak ja… ale ja chyba zrezygnowałam naraz ze wszystkiego. Szłam wolno przez zamgloną ulicę. Uciekłeś zanim cokolwiek mogło zdarzyć się, bo nic oprócz głodnych siebie spojrzeń nie groziło nam przecież… Pewnie oszczędziłeś mnie przed nieszczęściem czekania, tęsknoty, listów, niepewności… nie ma… nie ma… dzisiaj księżyca… To teraz opowiedz mi kiedy wyszedłeś z pubu. Założyłeś płaszcz przy szatni, poprawiłeś kapelusz przed lustrem. I wyszedłeś tak jak ja – w mglaną nierzeczywistość…. Poszedłeś w lewo, nie tak jak ja, w górę ulicy… w kierunku mężczyzny grającego na trąbce. Gdy dochodziłeś do domu słychać było szum znad zatoki. Chyba będzie sztorm, bo wiatr wzmagał się od wczoraj. Wszedłeś do ogrodu i na schody, jak zwykle tupiąc na werandzie. Dzieci pewnie spały. Wszedłeś do ciepłego domu. Powiesiłeś kurtkę. W pokoju było cicho, na piętrze też. Wszyscy spali, już po 24.00. Na dole paliło się światło w kuchni a w pokoju gościnnym – w kominku – dopalał się ogień. Usiadłeś przy nim z ulgą. Patrzyłeś na dogasający ogień z rezygnacją i nadzieją… Lisa pojawiła się nagle, położyła ręce na twoich ramionach, przełknąłeś ślinę. – Jak było?… późno wróciłeś… powiedziała. – Byłem jeszcze w pubie… z nimi – odpowiedziałeś patrząc w ogień. Ścisnąłeś mocno jej ręce. – Chodźmy spać – spojrzałeś na nią. 284 Weszła na piętro. Sprawdziłeś kominek i kuchnię. I drzwi – czy zamknięte.…Teraz opowiem ci kiedy wyszedłem z pubu. Założyłem płaszcz przy szatni, poprawiłem kapelusz przed lustrem. Wyszedłem, zanim cokolwiek mogło zdarzyć się, chociaż nic oprócz głodnych siebie spojrzeń, nie groziło nam przecież… Wszedłeś na schody. Otworzyłeś drzwi do sypialni. Lisa chyba już spała. Usiadłeś przy oknie. Otworzyłeś je. Szumiał wiatr i morze. Przez chwilę myślałeś o mnie – przecież tańczyłam obok ciebie. Chciałeś nawet dotknąć mojej ręki… Może zatańczyć ze mną… – Zamknij okno, zimno mi… Lisa szepnęła cicho. Nagły podmuch wiatru zakołysał okiennicą. Przyniósł chłód i jakieś dalekie dźwięki. Wydawało ci się, że to głos trąbki… 285 Ech… życie, życie jak pociąg, przyjechało nagle… Pociągi na stacjach, pociągi we mgle… niewidoczne tory, tory we mgle pamięci. Dlaczego pamięć jest jak mgła… może wtedy wszystko widać inaczej, na pewno nie lepiej… ale nie szkodzi… Wychodziłam na spacery z moją babcią na łąki z pachnącymi kwiatami… Przechodziłyśmy przez pustą kolejową stację… lipcowe powietrze drżało, ptaki śpiewały gdzieś – może to był skowronek – ale on przecież zazwyczaj śpiewa na wiosnę? Drzwi od jasnego budynku stacji zachybotały niepewnie, ale nikt zza nich nie wyszedł. Na peronie było pusto, tylko chwasty wyrastały z popękanego asfaltu. Stanęłam blisko białej, ostrzegawczej linii – zza budynku wybiegła para rozgorączkowanych ludzi i niespodziewanie na peron wjechała hucząca lokomotywa – zjawiła się chyba z kosmosu – prychnęła białą parą – wtedy ludzie krzyknęli do siebie – moje nogi w żółtych sandałkach oblekły się w jasną mgłę, zamknęłam oczy, było mi ciepło, nagle powietrze przeszył przeraźliwy świst – jak we śnie – za późno – podniosłam dłonie do uszu – para zakryła mnie, było mi słabo i bałam się okropnie – moja babcia rzuciła się do mnie – złapała mnie w chwili gdy upadałam na asfaltowy peron. Ech, życie – życie – jak pociąg – przyjechało nagle – obudziło mnie – chciało zacząć wszystko, ale ja byłam jeszcze w raju... chodziłam po kwietnych łąkach. Spóźnieni ludzie wsiedli do pociągu pokrzykując do siebie i machając przez okno do zdziwionego zawiadowcy. To pewnie ci, którym zawsze się udaje. Moja babcia tuliła mnie do siebie, czułam jej ciepłą, brązową sukienkę w kratkę. Ciemnozielony pociąg przejeżdżał obok nas powoli, bez dodatkowych świateł, bez wszechwiedzących, docelowych tabliczek – moja babcia podniosła głowę – pewnie do nieba – do tego niewrażliwego na ludzkie błędy, nieba… w niebieską, niewiadomą atmosferę, w coraz bardziej rozrzedzone powietrzne pierwiastki – przecież podobno nic nam nie grozi… tylko nicość… 286 Potem powoli poszłyśmy, tak daleko aż skończył się peron i weszłyśmy na polną drogę. Pamiętam kwiaty – rumianki, maki, chabry – zboże – potem wysoki kolejowy nasyp zmienił krajobraz. W oddali stały pociągi – tylko niektóre jechały obok nas, a te pędzące gdzieś przed siebie zjawiały się bardzo rzadko. Babcia prawie nigdy ze mną wtedy nie rozmawiała. Może myślała o dalekich, niemożliwych podróżach – a może o tym, że nie może nigdzie pojechać – pewnie byłam jednym z ważniejszych powodów. I wszystko… dom, pies, brak pieniędzy… i ten powojenny świat – nieprzyjazny – więc obie stałyśmy nieruchomo – na kolejowym nasypie – trawa była ostra – czułam ją w sandałkach. Nasze splecione dłonie, okrywało słońce – już nie takie dokuczliwe, zachodzące, pomarańczowe – piękne i ciepłe. Pamiętam ten pociąg – przyjechał od horyzontu obok nas – do jaśniejszego jeszcze nieba. Pachniały suche od słońca trawy – wtedy wypuściłam babciną rękę – zeszłam na tory – zbliżałam się do pociągu, ale nie tak jak Anna Karenina – tylko w pełnym dniu mojego dzieciństwa – w przykrótkiej sukience w kratkę, w schodzonych sandałkach – wtedy pociąg stanął – drzwi otworzyły się – odwróciłam się do mojej babci – stała i patrzyła na mnie. Byłam spokojna – wsiadłam do środka – pociąg ruszył szybciej niż przypuszczałam. Otworzyłam okno na korytarzu – owionął mnie wiatr – tak o tym piszą romantycy? No więc tak pewnie było – chociaż wiatr był zimny – przymykałam oczy – w oddali zaczęła się bitter-sweet symphony – nic już nie skończy się dopóki pociąg nie stanie.. Potem zamienię dziecinną sukienkę na żółte, sztruksowe spodnie, a później na szary płaszcz i elegancki kapelusz – garderoba jest za wagonem restauracyjnym – możemy próbować wszystkiego. My – My – którzy jedziemy tym pociągiem pośpiesznym – bo przecież śpieszymy się do końcowej stacji – co za bzdury, po co właściwie? Niektórzy mają tylko pociąg osobowy – a nieliczni taki z zarezerwowanymi miejscami – z wagonami z pościelonymi kuszetkami i z kawą. Może mieli gorzej w poprzednim życiu, nie zazdrośćmy im. A niektórzy jadą pośpiesznym z biletami na osobowy, liczą pewnie na szczęście i brak konduktora. Oni zawsze wygrywają, pewni siebie i swoich wyobrażeń. Ja na przykład nie miałam poprzedniego życia, niczego nie pamiętam i wielu ziemskich rzeczy nie rozumiem, wiele spraw cieszy mnie bez sensu – i wiele pociąga ponad miarę, bo nigdy ich nie przeżyłam. Teraz to jest dla mnie pierwszy raz… 287 Gdy wychylam się przez okno widzę moją babcię, jeszcze przez chwilę – bo to ja odjechałam pociągiem – zdradziłam ją i moje dzieciństwo z jabłoniowym ogródkiem… Gdzie teraz jestem – czy zaledwie za zakrętem czy już w garderobie przebieram się do następnego wcielenia? Niewątpliwie jestem w tym pędzącym pociągu, widocznie jestem tam – bo nie pamiętam powrotu – drzwi do przedziału za mną – oddechy ludzi – a przede mną okno – za oknem – las – łąka… Życie, życie – spóźniające się pociągi, brudne stacje… frytki w barze i fasolka po bretońsku. Aż do następnego razu, aż do następnej stacji – co się stało – to pewnie tak musiało być – moja babcia – odprowadziła mnie do tego pociągu, teraz będę już duchem, jego ciepłą parą. W moim przedziale zdejmuję płaszcz i zakładam jasną kurtkę, może dzięki temu teraz będzie wiosna – myślę. Nagle na korytarzu słyszę hałas. Ktoś krzyczy, trzaskają drzwi. Pociąg zaczyna gwałtownie hamować… Czuję niepokój, Boże czy to już – myślę dramatycznie, co się dzieje… gdzie dojechałam… Dochodzę do okna – otwieram je – pociąg stoi chyba w szczerym polu. Słychać jakieś pokrzykiwania, otwieranie okien i drzwi. Zamykam oczy i oddycham głęboko, bo powietrze jest cudownie miękkie i wilgotne. Nagle drzwi mojego przedziału otwierają się i ktoś w ciemnym ubraniu i w kapeluszu wpada do środka… to tylko moment i czuję jego mocną dłoń na ramieniu… Wyrywam się ale nie mam tyle siły – on wypycha mnie na korytarz i mimo, że próbuję złapać się jakiegoś uchwytu doprowadza mnie do wyjścia i wyrzuca, najzwyczajniej wyrzuca mnie z pociągu… upadam na trawiasty nasyp kolejowy. Pociąg rusza, ze zdziwieniem myślę, że nadal żyję… bo niewątpliwie żyję przecież.. W oddali widzę jakąś postać, ale w ciemności i we mgle nawet nie wiem nawet czy to kobieta czy mężczyzna… Wstaję, bo pęd mijanych wagonów mnie przeraża. Gdy usiłuję zrobić pierwszy krok – pociąg wydaje przeraźliwy gwizd – zakrywam uszy – krzyczę, ale to nie pomaga. W głowie wibruje mi ten przeraźliwy, jednostajny dźwięk. Pamiętam stację z lipcowym, rozedrganym powietrzem, moje dziecinne żółte sandałki i białą mgłę… Wreszcie ostatni wagon mija mnie. Hałas ucina się jakby ktoś go przeciął nożem. Gdzie ja jestem, przecież nie poradzę sobie, chyba że nastanie świt. Przypominam sobie, że we mgle ktoś stał – zaczynam 288 wytężać wzrok – jest jakaś postać – nawet teraz wydaje mi się, że wyciąga do mnie rękę. W niedowierzaniu przecieram oczy… To mężczyzna… Jakbym go znała… myślę mrużąc oczy – słyszę jego głos – chodź do mnie, przeżyjemy twoje życie jeszcze raz – co on mówi, jeszcze raz? Jak to jeszcze raz? – wtedy myślę o Woody Allenie, z którego zawsze śmiałam, się, że bał się ponownie przeżywać swojego życie… znów rewie z Kaczorem Donaldem na lodzie, nie warto… Idę w kierunku mężczyzny, staję przy nim blisko… – Poznajesz mnie? – uśmiecha się przyjaźnie. Ma ciemne oczy i siwe włosy. – Chyba tak, chociaż… mówię niepewnie, skąd ja go znam – serce bije mi jak szalone… Dlaczego jestem taka niespokojna? Mężczyzna ujmuje moją zmarzniętą dłoń… – Kochałaś mnie kiedyś… pochyla głowę jakby zawstydzony. – A.. z moich ust wydobywa się tylko pierwsza, głupia litera alfabetu – już wiem, już wszystko pamiętam. Boże, co to było za beznadziejne uczucie, te długie, puste wieczory, samotne noce i muzyka, muzyka… bez opamiętania… i to zatracenie we mgle… przecież on jest tą mgłą na pewno – Ale ja go w ogóle nigdy nie poznałam, więc skąd on… o mnie wie – myślę zmieszana. – To ja – uwierz, wiem, że trudno – ale jeśli coś nie spełni się w twoim życiu, trzeba to powtórzyć… nikt tego nie wie… ale teraz już wolno ci wiedzieć… uśmiecha się znów tym uśmiechem, przy którym wzdycham – ale zaraz szukam chusteczki – udaję, że mam katar, bo łzy płyną mi z oczu. A on? On uśmiecha się ciepło i wszystkowiedząco. – Dlaczego teraz już wolno? – odważam się na pytanie. Ale mężczyzna, który zabrał mi kilka lat życia, nie odpowiada. – A ty? Przecież tobie też coś się nie spełniło… nie wierzę ci – mówię dzielnie. – Ja też kochałem kogoś – jego uśmiech gaśnie, tylko na chwilę dotyka czarnego kapelusza… – Dlaczego jesteś tutaj – ze mną, a nie z kimś kogo kochasz – może wszystko jest możliwe – jakieś rozdwojenie jaźni? – żartuję głupio, bo on wcale już nie chce ze mną rozmawiać i ostentacyjnie odwraca się w kierunku torów. – Jasnowłosa kobieta odjechała tym pociągiem – szepcze niespodziewanie. 289 – Dlaczego nie wsiadłeś? – wstrzymuję oddech. – Nie wolno mi… Twoje życie, twoje życie już… kończy się... chrząknął… nie mogłem – skończył cicho. – No nie, ja nie chcę żadnej twojej miłości, żadnego drugiego życia, zostaw mnie – krzyknęłam, czułam się upokorzona. – Zostałeś tu bez sensu ze mną – będziesz mnie nienawidzić, każde życie kiedyś się skończy, nie chcę – chciałam go uderzyć w złości, dotknęłam jego ramienia i… Nagle poczułam ciepły powiew – to było jak para z pociągu… leżałam na peronie, próbowałam się podnieść, obok mnie nie było nikogo, gdy wstałam czułam jak bolą mnie obtarte kolana… poprawiłam krótką, kraciastą sukienkę, jasnoniebieska kokarda z mojego warkocza spadła – podniosłam ją. Jakiś kolejarz biegł w moim kierunku, poprawiając czapkę… – Dziewczynko, dziewczynko, nic ci się nie stało… ty tu jesteś sama? – zdenerwowany krzyczał podniesionym głosem. – Sama? – rozejrzałam się… w lewej dłoni ściskałam tylko jasnoniebieską kokardę. Wtedy rozpłakałam się. 27 listopada 2007 290 Autor jest gentlemanem, w wieku średnim, o wysportowanej, młodzieńczej sylwetce, obliczu intelektualisty i skroniach naznaczonych przez czas srebrnymi stygmatami dojrzałości. Z całej Jego postaci emanuje pogoda ducha i wewnętrzny spokój, które wraz z absolutnym poczuciem humoru oraz ujmującym sposobem bycia tworzą harmonijna kompozycję. Autor został obdarzony przez Stwórcę ścisłym, analitycznym umysłem przeprowadzającym procesy wnioskowania z bezwzględną logiką i bezlitosną precyzją. Nie dziwi więc fakt, że uzdolnienia owe zostały ukoronowane dyplomem uniwersyteckim na wydziale matematyki. Ten analityczny umysł w połączeniu z artystyczną duszą tworzy niekonwencjonalny mikst, czyniąc ich posiadacza najlepszym humanistą wśród matematyków oraz najlepszym matematykiem wśród humanistów. Autor darzy gorącym uczuciem Matkę Naturę. Natura zaś, w zamian za bałwochwalczą miłość, adoptowała Go na specjalnych prawach i odsłania przed nim tajemnice, które niewielu ludzi ma prawo poznać. Wyznając filozofię piękna, doskonałości i mocy, buja autor ciągle w obłokach, tropiąc wszystko, co wspaniałe, wzniosłe, godne celebry. Terenem tych eksploracji wewnętrznych są, oznaczone białymi plamami na mapach dokonań ludzkości, niezbadane przestworza duszy. Jej szczyty niezdobyte, na które mężowie śmiertelni oczu nie podnoszą oraz bezdenne głębie, których nawet spojrzeniem nie sondują. Do takich celów drogę trzeba wytyczać i przecierać w pojedynkę. Samotność jest jednak przywilejem wszystkich, którzy nie mieszczą się w ciasnych ramach paradygmatów. W życiu autora istotną rolę pełni walka. Życie bowiem codziennie zdziera z Niego haracz cierpienia. Nieustanne branie się z życiem za bary wydało wspaniałe owoce – żelazną odporność psychiczną oraz umiejętność patrzenia na rzeczywistość ze stosownym dystansem i humorem. Wojciech T ulwin , Zakopane 291 Świt Cisza… Cisza wielka Cisza granicząca z absolutem. Ptaki odmawiają poranny Ojcze Nasz Szumi na dnie doliny potok Niemy za dnia. Wiatr obudzony ze snu Przeciąga się w wierzchołkach drzew. Bóg nie stworzył jeszcze człowieka I stąd ta pełna harmonia. Świt – to czas dla wyznawców Wschodzącego słońca. Świt – to czas dla wybranych, Którzy mają świat cały dla siebie, Nic nie posiadając Gorce 2007 *** Wzlatywałem ku marzeniom By szybować w nich Swobodnym lotem, Gdy rzeczywistość stawała się Wrogim żywiołem… Jej bystry nurt skuł teraz Twej obecności Lód pierwszy i kruchy. Jednak powrót na ziemię Nadal rodzi lęk… 292 Zbyt często przekraczałem Granicę tych dwu światów, By wiedzieć, w którym z nich jesteś ty Wzlatywałem ku marzeniom By szybować w nich dzień i noc, Gdy praocean życia stawał się Wrogim żywiołem… Teraz skuł go szklaną taflą Twej obecności Lód pierwszy i kruchy Czy mogę więc Zmęczony długim lotem Stopę ostrożnie postawić w rzeczywistości? Gladiatorzy Co powinni czynić Gladiatorzy samotni? Gdzie mają wzrok I oręż skierować? Skoro w walce Radość ich jedyna Szczęście ich jedyne W marzeniu W niespełnieniu zaś ukojenie i przekleństwo 293 Pustynia samotności Płynę w wiecznym nurcie TU i TERAZ Żegnając wszystko, co dzień przyniósł. Zanim zmierzchu jego pora nadejdzie. Domyślam się jedynie smutków i radości Ludzi zwykłych – kiedy mignie czasem Cień ludzki na horyzoncie odległym – Witając okiem świeżym świt następny Bez tłumów, na mej Pustyni Samotności Wolność od znanego Witam gorąco: Nowe doświadczenia Nowe problemy Nowe znajomości Żegnam ozięble: Stare przywiązania Stare ekscytacje Stare miłości. Pozbywam się wszystkiego, Co oswojone i bezpieczne Pragnę wolności Od znanego Gniazda wić Nie zamierzam… 294 Rapsod dwudziesty pierwszy Z krwi i stali …Chlubili się sławą Achaje, ponieważ Achilles Znów się pojawił, a długo unikał bitwy mozolnej. Z Trojan każdemu zaś drżenie straszne ugięło kolana, Tak przerazili się, widząc szybkonogiego Pelidę Jaśniejącego w krąg zbroją. Jak Ares był, mężobójca! HOMER – ILIADA Achilles siedzi wbity w kanapę i boi się nawet pomyśleć o tym, że będzie musiał wyjść z mieszkania... Piersi gniecie trudny do zniesienia ciężar. Oddycha z wysiłkiem. Z trudem również zmienia pozycję ciała, gdy mięśnie spina bolesny kurcz. Czeka już dwie godziny, by lek zaczął działać. W korytarzu stoi wypchany plecak – jego widok przeraża...! Jest – jak głośny krzyk! Jest – jak nocny alarm!! Jest – jak zwiastun nieszczęścia!!! Paraliżujący lęk. Wszystkie plany biorą w łeb. Wszystko jest skomplikowane. Wszystko trzeba zaczynać od początku... Schować się w jakimś ciasnym kącie. Nic nie widzieć. Nic nie słyszeć. Nic nie czuć... Nie czuć tego rozdygotania wewnętrznego. Nie słyszeć zegara odmierzającego cierpienie. Nie widzieć plecaka, przypominającego o konieczności opuszczenia bezpiecznego schronienia... Nie myśleć o niczym. Zasnąć. Odpłynąć. Przestać istnieć... Wszystko inne jest lepsze od tego, na co jest teraz skazany. Musi jednak myśleć. Musi czuć, słyszeć i widzieć. 295 Musi wyjść z domu; musi przemykać między ludźmi, na granicy utraty równowagi; musi jechać dwoma autobusami, iść wiele kilometrów, przetrwać samotnie w Górach, na odludziu, noc... Musi wyjść naprzeciw wszystkim własnym lękom. Jest to jedyny sposób, by nie zrobiły z Niego, dygocącego, ludzkiego strzępu... Achilles wiedział już wczoraj, że spadnie śnieg... Miał swoisty barometr, który bezbłędnie wskazywał na tego typu zjawiska atmosferyczne. W przeddzień opadów, przez kilka godzin nie działały Mu leki, a całą górną połowę ciała, spinały kurcze mięśni. Oględnie rzecz ujmując – bardzo bolesne... Było to nader interesujące zjawisko. Własne mięśnie pozbawiały oddechu, wyłamywały ramiona z barków, deformowały żebra, zginały w pałąk... Kurcze były tak silne, że świadomie nie potrafił uzyskać identycznego napięcia, nawet na kilka sekund. Mimo całej powagi sytuacji, śmiać Mu się czasem chciało, gdy patrzył na siebie... Co robił, kiedy musiał przejść ten „magiel”? Łapał powietrze niewielkimi porcjami do płuc i pojękiwał cicho. Czasem – gdy cierpienie było zbyt duże, nawet jak dla Niego – odreagow ywał „milczącymi łzami”. Cały ten spektakl przebiegał w samotności. Cały ten spektakl przebiegał dyskretnie. Cały ten spektakl przebiegał cichutko... Życie toczyło się, jakby nigdy nic. Telewizor zasuwał na maksymalnych obrotach. Dziewczynki szalały, przez nikogo nie kontrolowane... Bardzo trudno było wtedy Achillesowi utrzymać dyscyplinę myślową. Marzył o śmierci i czuł się zawiedziony, gdy nie przychodziła. Ostatnim Świadomości przebłyskiem, resztką kontroli nad sobą, usiłował opanować sytuację. W natłoku negatywnych myśli, na których się łapał – On, niepoprawny optymista – usiłował zrobić porządek. Nie ma nikogo, kto chciałby pomóc. Nie ma nikogo, kto mógłby pomóc. Nie ma nikogo... Narasta wewnętrzny krzyk: – Po jaką cholerę są ci wszyscy ludzie, tuż za ścianą? 296 Narasta wewnętrzna agresja...! Gdyby był w stanie zrobić krok. Gdyby był w stanie zrobić ruch. ROZNIÓSŁBY TO WSZYSTKO NA STRZĘPY...!!! Usiłuje się dźwignąć... – daremnie! Usiłuje wziąć głębszy oddech.,. – bez skutku! Żadnych innych doznań – tylko palenie w mięśniach!! Żadnych innych doznań – tylko rozżarzony walec, przetaczający się z jednej strony na drugą...!!! Jak długo jeszcze? Jak długo...? Jak...? I raptem refleksja. Przecież On jest bardzo silny psychicznie! Przecież On nie zna nikogo silniejszego od siebie! Dźwiga się wewnętrznie. Skąd w Nim tyle energii do walki? Skąd tyle w Nim radości, gdy dostrzega, jak pierzcha kolejna destruktywna myśl? Nie jest jeszcze w stanie zrobić świadomego ruchu, ale już „stoi na nogach”. Nie jest jeszcze w stanie zrobić świadomego ruchu, ale już „porusza się” w wybranym kierunku... – Przyszłość jest przed ludźmi o żelaznej odporności psychicznej – myśli Achilles i czuje, jak psychika podążając za umysłem, czyni go człowiek iem „z krwi i stali”... * Fala ostrych mrozów utrzymywała się już ponad tydzień. Cała rodzina Achillesa uznała za swój święty obowiązek, dowiedzieć się, czy idzie w Góry. Telefon nie przestawał dzwonić... Kiedy padała Jego twierdząca odpowiedź, zaczynało się wydziwianie, próby wywierania nacisku lub podawanie w wątpliwość poczytalności. Roztaczano przed Nim nęcące wizje najbliższej przyszłości, kiedy to zreumatyzowany, z amputowanymi palcami rąk i nóg, bez uszu i nosa, stanie się ciężarem dla najbliższych. 297 Dejdameja już dawno machnęła ręką na Jego szaleństwa. Ograniczała się co najwyżej do narzekania, że ma wszystkiego dość... Najbardziej drażniło ją to, że Achilles wraca z Gór nocami, zabłocony i śmierdzący dymem z ogniska. W jej przekonaniu powinien, niezależnie od wszystkiego, prowadzić przyk ładny tryb życia na łonie rodziny. Wszystko, co poza ten schemat wykraczało, zasługiwało na potępienie. Od kilkunastu dni Achilles męczył się ze sobą. Wiedział, że tak, czy inaczej, podejmie próbę. Wiedział to od chwili, kiedy nieopatrznie przemknął Mu przez głowę pomysł, by... Bał się tej ostatniej próby – próby mrozu! Im większy jednak ogarniał Go lęk, tym bardziej oczywista stawała się konieczność – próby tej – podjęcia... Przeżywał męki przed każdym wyjazdem w czasie kanikuły. Teraz – mrozy dochodziły do trzydziestu stopni!!! Chętnie wykorzystałby każdy pretekst, usprawiedliwiający przed samym sobą, by tylko nie iść... Wiedział jednak, że nie oszuka siebie. Liczyły się bowiem tylko te obietnice, które sam sobie składał. Liczyły się bowiem tylko te tajemnice, które nosił w głębi duszy. W piątek od rana, chodził po mieszkaniu jak ranny lew... Tłem do wszystkich Jego odczuć był paraliżujący lęk przed nieznanym. Na przemian brały w Nim górę: – Pogarda dla siebie samego, że nie może podjąć decyzji. – Wściekłość na siebie samego, że nie może podjąć decyzji… – Paraliżujący lęk przed podjęciem decyzji... I kółeczko zamykało się w bardzo elegancki sposób! By oderwać myśli od dręczącego tematu, wyciągnął z szafy plecak i rozpoczął niespieszne przygotowania do sobotnio-niedzielnej eskapady. Dejdameja, która już od kilku godzin nie odzywała się do Niego demonstracyjnie, wyraźnie zdwoiła czujność i oko jej błysnęło... Rozmowa tym razem była jednak bardzo krótka: – Znowu szykujesz się w Góry? – zapytała ironicznie. Przytaknął ruchem głowy... – W taki mróz?... Czyś ty zgłupiał zupełnie? 298 Nie usiłował jednak wyjaśniać obszernie motywów podejmowanych decyzji, bo wiedział z długiego doświadczenia, że to tylko zaognia sytuację. – Tak!... W taki mróz właśnie!... Jeśli nie rozumiesz dlaczego, tym bardziej nie będę ci tłumaczył... – A ja mam znowu sama siedzieć w domu? – kontynuowana Dejdameja, podnosząc coraz bardziej głos. – Nie sama! Tylko z dziećmi!... Kilka razy nie poszedłem w Góry tak, jak sobie życzyłaś, ale nie zauważyłem, byś skorzystała z Mojej obecności w jakiś szczególny sposób. Jak zwykle – oglądałaś przez pół dnia telewizję, a w przerwach robiłaś awantury... – skonstatował bezczelnie Achilles, głosu nie podnosząc. – Bo chciałam, abyś wreszcie zrozumiał, co do ciebie mówię. – Ależ Ja doskonale wiem, co jest grane... Ty chcesz, bym Góry złożył w ofierze na ołtarzu naszego małżeństwa... – Wydajesz niepotrzebnie pieniądze i tracisz czas! – Chodzę w Góry tyle lat, ile ty żyjesz na Świecie... Nie ukrywałem przed ślubem, że jest to dla Mnie sposób na życie... – Myślałam, że dasz się zmienić... – Za naiwność trzeba płacić... – złośliwie skonstatował Achilles i roześmiał się. – Więc nie zostaniesz w domu? – Nie! – Żeby cię wreszcie szlag trafił!!! Achilles stał przez moment osłupiały, po takim dictum... W poprzednich „dyskusjach”, Dejdameja nie używała jeszcze argumentów o podobnym wydźwięku. I nagle, w tym twardym, jak skała człowieku – zapłakało niespodziewanie małe Dziecko, wysyłane w ciemności nocy, których zawsze tak się bało – na śmierć!!! Wytarł więc Dziecku łzy i próbował uspokoić, ale słowa rzucone przez Dejdameję – jak cierń – utkwiły głęboko w sercu i myśli... – Żeby Mnie wreszcie! – Żeby Mnie...!! – Żeby...!!! Powtarzał w myśli usłyszane słowa, zadając sam sobie, dodatkowe cierpienie. Nie mógł wyrwać grotu tej strzały, która utkwiła głęboko 299 w sercu. Nie mógł usunąć go z myśli, gdyż po każdym powtórzeniu słów owych, grot zabójczy wbijał się w myśl, coraz głębiej i głębiej. Teraz już nie Dejdameja raniła Go. Rzuciła Mu – co prawda – gniewnie i niebacznie w twarz to, co jej „ślina wściekłości” na jęzor niewyparzony przyniosła, bo nie mogąc dosięgnąć w inny sposób, choć słowem nienawistnym ranić próbowała... Teraz – On sam, stał się swoim największym wrogiem, bo słowa te powtarzał, a ich trująca śmiertelnie zawartość rozchodziła się wraz z krwią serdeczną, po całym organizmie. – Żeby Mnie...! – Żeby Mnie...!! – Żeby Mnie...!!! Przy każdym serca uderzeniu słyszał. – Żeby...! – Żeby...!! – Żeby...!!! Z oddechem każdym trucizną przesiąkał. Zamilkł i ucichł zewnętrznie – grotem śmiertelnie zraniony. Wewnętrznie – także już pieśń żałobną – nie wiedząc o tym, śpiewał... Spojrzał na zegarek... Dochodziła godzina śmierci! Podjął postanowienie. – Nie będzie siedział tutaj do rana... Nie pojedzie w Góry pierwszym autobusem! Umrze bowiem wcześniej, niż śmierć Mu pisana... Musi ruszyć na noc. W ciemności... W nieznane... W mróz... Pojedzie pociągiem i autobusem ostatnim. Tutaj bowiem, zakatowałby do rana sam siebie, myślami własnymi. A tam – w czynie – może trochę wytchnienia – od bólu Sobie zadawanego – znajdzie,.. Poszedł do łazienki – wziął kąpiel ostatnią. Poszedł ku szafie – wyjął bieliznę świeżą. Ogolił się starannie... Nikt nie rzuci Mu w twarz, że poszedł nieprzygotowany na spotkanie ze Śmiercią. 300 Ubrał się bez zbędnego pośpiechu... Bez zbędnego pośpiechu plecak spakował, Dziewczynek główki jasne pogłaskał. Wzrokiem, po raz ostatni ogarnął to, co pozostawiał... Z czołem podniesionym ruszył – w Nocy Wiecznej ciemności... Kolejny raz – zanim zdążył pomyśleć – zwalił się na wyślizganą drogę... Wstawał z upadku długo i mozolnie. Najpierw z pleców przepłynąć na brzuch. Potem na kolanach i dłoniach wesprzeć, by z kijków pomocą dźwignąć się do pionu... Dawno już minął ostatnio zabudowania na dnie, doliny, mógł liczyć tylko na siebie i Boską Opatrzność. Szarpało Nim potężnie. Każdy krok okupiony był pełną koncentracją. Każdy krok okupiony był męką... Nic nowego! Stały element gry! Cierpienie wkalkulowane w życie. Wszystko to znał na pamięć... Zdumiewało Go jednak, skąd bierze siły, by wstawać z kolejnych upadków? Kiedy szedł w Góry, wszystko, co mogło stanąć na drodze do celu, nie miało znaczenia. Kolejny raz – zanim zdążył pomyśleć – runął na wyślizganą drogę... Grzebał się z upadku długo i mozolnie. Najpierw z pleców przepłynąć na brzuch. Potem na kolanach i dłoniach wesprzeć, by z kijków pomocą dźwignąć się do pionu... Droga lśniła w świetle księżyca... To ściągane przez wozaków od strony Gajówki olbrzymie pnie sprasowały śnieg, nadając mu zwierciadlaną fakturę. Achilles miał coraz większe kłopoty z koordynacją ruchów. Każda noga tańczyła, w sobie tylko właściwym rytmie. Wyślizgana powierzchnia, na której musiałby się poruszać ostrożnie, nawet przy pełnej sprawności, teraz czyniła marsz prawdziwą ekwilibrystyką... Ostatni raz – zanim zdążył pomyśleć – padł na wyślizganą drogę... Dźwigał się z upadku długo i mozolnie. Najpierw z pleców przepłynąć na brzuch. Potem na kolanach i dłoniach wesprzeć, by z kijków pomocą powrócić do pionu! 301 Dowlekł ciało do pnia leżącego na skraju drogi... Zdjął plecak... Siadł... Spod klapy wyjął raki. Jeden – po drugim – zgrabiałymi od mrozu paluchami, do butów je przymocował! Wstał... Zarzucił plecak... Podniósł oparte o kloc kijki. Ruszył z wolna... Fale kurczów gnały przez ramiona i brzuch, szarpały również nogami, wygasając dopiero przy stopach, gdyż teraz nie miały już nad nimi mocy sprawczej. – Pełen komfort – odetchnął. Już nie mielił śniegu butami. Podrywało Mu – co prawda – kolana pod brodę, ale uzbrojone w tytanowe kolce buty, nie rozjeżdżały się. Parł bokiem, do przodu. Raz lewym... Raz prawym... Był to jedyny sposób, by wyprowadzić pląsającą nogę we właściwym kier unku... Mróz przybierał na sile... Zlane potem ciało, reagowało silnym dreszczem przy każdym postoju. Kłęby pary buchały z ust i nozdrzy Achillesa. Szedł nieustannie... Krok – za krokiem. Krok – za krokiem. Krok-za krokiem... Kilka kroków w prawo. Kilka kroków w lewo. I znów w prawo. I znów w lewo. Maleńkimi kroczkami... Kątem oka dostrzegał, mijające Go drzewa. Oznaczało to, że poruszał się cały czas. Mijały kolejne sekundy. Mijały kolejne minuty. Mijały kwadranse kolejne... Szedł w transie, powtarzając jak modlitwę: – Za chwilę dojdę do wąwozu! – Za chwilę dojdę...!! 302 – Za chwilę...!!! Szarpanie wygasało niezauważalnie... Kiedy skręcił wreszcie z drogi na dnie doliny, we wznoszący się stromo wąwóz, odzyskał prawie pełną sprawność. To była nagroda: – Za niezłomność. – Za wysiłek. – Za wiarę... Kończyło się podejście na Polanę... Achilles pozostawiał za sobą rów, wyorany własnym ciałem. Śnieg był głęboki, sięgający miejscami powyżej bioder... Jeszcze tylko kilka kroków i miał już przed sobą, nieskalaną śladem żadnym, wznoszącą się nieco łagodniej, płaszczyznę polany. Ponad morzem śniegu wystawały tylko dachy szop, oświetlone blaskiem Księżyca. Z daleka przypominały skorupy szalup ratunkowych, bo też tylko w ich wnętrzu, przy cieple ognia, mógł znaleźć ocalenie człowiek... Mróz w siły urastał!!! Dobierał się do ludzkiego ciała Ordynarnie i bezpardonowo Kąsał na wszystkie strony, niby wściekłe, osaczone zwierzę. Achilles czuł, że „puszcza” Mu tabletka – teraz jednak, nie było czasu na postoje... – Za kilka minut w szałasie. – Za kilka minut... Parł do przodu z taką desperacją, że żaden z przeciwników nie dotrzymałby Mu pola, gdyby zuchwale odważył się w szranki z Nim stanąć. Lecz Achilles nie myślał teraz o innych przeciwnikach. Walczył z przeciwnikiem najtrudniejszym i najbardziej nieobliczalnym – ze sobą samym...!!! Wyszczerzone, zaciśnięte zęby. Piana na wykrzywionych ustach. Głuchy charkot oddechu w gardle. Pękające z bólu płuca...! Serce – jak rozklekotany dzwon – mający urwać się za chwilę i pociągnąć do upadku, dzwonnicę całą... – Jeszcze dziesięć kroków. 303 – Jeszcze pięć. – Trzy. – Dwa. – Juuuż!!! Zwalił się na kolana przy progu szopy – ostatnim, desperackim rzutem na taśmę – niezdolny wykonać już ani jednego ruchu... Miał dotrzeć przecież tylko tutaj... Przez jakiś czas leżał, przygnieciony ciężarem plecaka. Oddech uspokajał się powoli. Serce zwalniało obroty... Teraz – marzył tylko o jednym. – Odpocząć chwilę. – Odpocząć chwilę. – Odpocząć... Głowa opadła Mu w śnieg! Zimny kompres podziałał otrzeźwiająco! – Zasypiam...? – Zamknąć oczy tylko na chwilę... Tylko na chwilę... Znów ocknął się z nosem w śniegu!! – Zamknąć oczy na chwilę, to zamknąć oczy na wieki!! – dotarło do Niego w ostatnim przebłysku Świadomości. Przepłynął morze śniegu, czyżby miał utonąć przy brzegu samym...??? – Ooo, nie...!!! – dał sobie odpowiedź. W środku jednak, coś kusiło słodziutkim głosikiem: – Tylko chwileczkę..., tylko chwileczkę... i zaraz wstanę... Głowa osuwała się powoli w śnieg... Przysnął niebezpiecznie na kilka minut!!! Ocknął się już po raz ostatni. Wiedział, że jeżeli nie wykorzysta tej szansy, to rano znajdą Go sztywnego, tutaj, przed progiem... Jakie to jednak miało znaczenie...??? – Wreszcie kołysze Mnie w swych ramionach Ta, ku której szedłem przez całe życie – kołatała w głowie gasnąca myśl. – Boże Drogi! Jak bezpiecznie czuję się teraz. Wszystkie problemy stracił y na znaczeniu... Dejdameja...? Wreszcie nie będę słuchał jej wrzasku!... Dziewczynki...? – Dziewczynki!!l – Moje Córeczki Kochane!!! – Nie zobaczę Ich już nigdy. – Do serca nie przygarnę... 304 Nadludzkim wysiłkiem uniósł głowę. Zmusił się do otwarcia oczu. Dźwignął ciało na czworaki... Na klęczkach zrzucił plecak. Wyjął klucz od szopy... Wpełzł przez uchylone drzwi do środka. Wciągnął wypchany wór... Po omacku znalazł świecę i zapalił ją... Teraz przebrać się, bo jest cały mokry. Wyjął suchą koszulę, spodnie i ręcznik. – Najpierw góra, czy dół? – zadał pytanie... Zrzucił ciężki od potu sweter i koszulę. Półnagi, dygocąc z zimna, wytarł ciało ręcznikiem. Nałożył suchy przyodziewek... Teraz spodnie... Rozsznurował buty. Z wysiłkiem zwlekł przemoczone od śniegu, nogawice. Rzucił je na pryczę. Nałożył drugie... Kiedy dopinał ostatnie guziki, potworny kurcz zgiął Go w pałąk... – Tabletka!!! – przypomniał sobie. Lecz na tabletkę było cokolwiek za późno... Chciał, czy nie – musiał teraz zapłacić odsetki za zwłokę... Doczołgał się do pryczy... Siadł na jej brzegu, otworzył wibrującą ręką drzwiczki pieca kuchennego. Wrzucił kawałek kory brzozowej. Zapalił zapałkę i przytknął do suchego płatka. Zaskwierczało i zaświeciło. Ogieniek rósł coraz bardziej. Z największym wysiłkiem dołożył kilka kawałków drewna... Fale kurczów przelewały się przez Niego. Morze ukropu – który wsączał się do żył – wciągało coraz głębiej... Nie czuł zupełnie mrozu. Oparł szeroko rozstawione łokcie na stole. Splótł dłonie i pochylił głowę. Ktoś patrzący z boku mógłby powiedzieć, że się modli. Ten szczególny stan fizyczny – jakim Stwórca naznaczał Go – wymagał szczególnego stanu ducha. Ten stan ducha – w rzeczy samej – modlitwę przypominał. Ani tego stanu ducha, ani tego stanu fizycznego, nie dostępowali zwykli śmiertelnicy. Faktem tym mógł się Achilles czuć pokarany lub wyróżniony... wybór należał do Niego. Myśli umykały co chwilę, ślizgając się po gładkiej powierzchni autodestrukcji. Każda pojedynczo w swoją stronę gnała. Wszystkie zaś razem – na manowce... 305 Szarpany w kierunkach różnych, nie był w stanie utrzymać równowagi ducha. W tej szaleńczej jeździe, nie miał możliwości skorzystać z nieprzebranych zasobów spokoju wewnętrznego, który pozwalał zobaczyć wszystko, z odpowiedniego dystansu. Wszystko bowiem działo się w tempie zawrotnym! Zanim spostrzegł, że zmierza w złym kierunku, już leżał w pyle drogi, wleczony przez swe własne rumaki myśli... Z największym wysiłkiem dźwigał się do pozycji, w której mógł ogarnąć wzrokiem całość... Bliski sukcesu – padał znów! I znów dźwigać się zaczynał – by paść ponownie... W tej nieustającej, szaleńczej karuzeli, chwytał wreszcie oddech głębszy. Jednym oka rzutem całość ogarniał. Sił ostatkiem lejce ściągał. Wołał sam, do siebie: – Koncentruj się na celu! – Koncentruj się na celu!! – Koncentruj się na celu!!! Wstawał wreszcie psychicznie na nogi i chwilę wytchnienia zyskiwał... Wtedy do siebie samego modlitwę znów wznosił, z wiarą coraz większą, po każdym przesunięciu paciorka tego różańca, powtarzając: – Jestem Zwycięzcą! – Jestem Zwycięzcą!! – Jestem...!!! Został Zwycięzcą tylko dlatego, że samemu sobie nie uległ. Nie wiedział jednak, ile jest tu Jego rzeczywistych zasług, a ile Boskiej pomocy... Kiedy mógł wreszcie i fizycznie stanąć na własnych nogach, pozbierał porozrzucane części garderoby, które ściągnął wcześniej... Mokre spodnie i koszula były teraz, jak stalowy pancerz – nie dały się zgiąć. Wyłupał młotkiem z blaszanego kubła kilka brył lodu i wrzucił je do czajnika. Podłożył pod blachę... Siadł przy kuchni, grzejąc się w cieple otwartego paleniska. Jego We wnętrzne Dziecko, bojąc się nocy, mrozu i przyszłości, zaczęło płakać znów... Wziął je więc w ramiona, przytulił i kołysał uspokajająco... Od nocy owej słuch wszelki po Achillesie zaginął... 306 Rapsod dwudziesty drugi Schody do eremu Aż się podniesie Alkinoj i tymi słowy przemówi: „Iżeś Odysie, przestąpił spiżowe progi mojego Pałacu o stropach wysokich, myślę że już się skończyła Tułaczka twoja w tej drodze powrotnej do domu, acz tyle Zniosłeś utrapień...” HOMER – ODYSEJA Kiedy umiera nasze „EGO” – rodzi się wyższe duchowe Ja. Przestajemy być dzieckiem ziemskich Rodziców, stajemy się wówczas całkowicie DZIECKIEM BOGA... Zrzucamy sieci neurotycznych zależności i kajdany nałogowego szukania oparcia w innych. Przekraczamy próg własnej indywidualności... Problemy rozwiązujemy w duchu Dobra i Miłości, bez agresji i przemocy, bo krzywdzić siebie i innych już nie chcemy. Zadajemy pytania i sami na nie odpowiadamy. Do siebie się modlimy i sami sobie wsparcia udzielamy. Nie wychodzimy już z pomocą do ludzi. To ludzie sami zaczynają szukać w nas oparcia. Wystarczy, że jesteśmy i nic czynić nie musimy... Emanuje z nas Wolność, Autentyczność i Moc – rozświetlając drogę wszystkim, którzy idą nią razem z nami... Fragmenty „dzienników pokładowych” Odyseusza. 28.VI.99 Coraz częściej milczę... Coraz częściej spędzam czas sam... Osiągnąłem taki stopień porozumienia ze sobą, że kiedy mam do wyboru – samotność czy towarzystwo – wybieram samotność. Milczenie i samotność stały się przywilejem. 307 Tylko w milczeniu i samotności mogę zobaczyć – co we mnie samym... Tylko w milczeniu i samotności mogę posiąść największe Wszechświata tajemnice... Są one bowiem zapisane w księdze, do której mam dostęp w ciszy, samotności i milczeniu. W ciszy, samotności i milczeniu wyruszam w podróż daleką, która nie wymaga ode mnie zmiany miejsca. Wyruszam na poszukiwanie Prawdy, Dobra i Piękna. Wyruszam na poszukiwanie Boga i siebie samego. Zataczam krąg ogromny i wracam do punktu, z którego wyruszyłem, lecz choć punkt jest ten sam, to Ja ten sam już nie jestem. Każda taka wyprawa daje coraz większe rozumienie zasad, na których opiera się funkcjonowanie Wszechświata – czyli Mnie samego. Sam dla siebie jestem bowiem Wszechświatem. Sam dla siebie jestem przestrzenią nieograniczoną. Poruszam się w niej swobodnie, jeśli znam zasady. Z każdej takiej wyprawy ogromne skarby przynoszę. Coraz większy spokój. Coraz większą radość. Coraz większą pokorę... Przestałem nawracać bliźnich na swoją „religię”. Umilkłem, ucichłem i zarzuciłem większość działań, by nie powiększać chaosu panującego wokół. Słucham, patrzę i milczę... Milczę – bo o czym rozmawiać mógłbym z ludźmi, majaczącymi jak dzieci w gorączce? Milczę – bo o czym rozmawiać mógłbym z ludźmi, broniącymi do upadłego swych więzień bez krat? Milczę – bo o czym rozmawiać mógłbym z ludźmi, zdecydowanymi na to, by dać gardło za swe życiowe kłamstwa? Laska widzenia Świata takim, jaki jest, to dar ogromny, ale z chwilą, gdy dar ten przyjąłem, skazałem się na banicję. Poszedłem na dobrowolne wygnanie w Samotność Wielką... Czyż może być bowiem Samotność większa od tej, która skazuje na wygnanie wśród ludzi? Czyż może być bowiem Samotność większa od tej, która zamyka usta i do milczenia zmusza, gdyż nie chcę już głosić półprawd. 308 Nie chcę już ust swych fałszem kalać. Nie chcę czcić bałwanów i posłuch dawać prorokom fałszywym. Nie chcę wyć w trwodze z zawodzącym tłumem i cień brać za Istotę żywą... Prawdy bowiem głosić nie mogę – mówię już innym językiem. Radością swą głodujących nie obdzielę... Za głoszenie Wielkiej i Radosnej Nowiny, nie ja pierwszy zawisnąłbym na krzyżu. Spokojem swym nikogo nie ukołyszę... Wezmą Mnie za bluźniercę, gdy wraz z nimi szlochać i użalać się nie będę. Idę więc przez życie w Samotności Wielkiej i Radosnej zarazem, nie dotykając powietrza. Idę w tłumie jak Istota bezcielesna – nie potrącam bowiem nikogo. W swej Samotności Wielkiej i Radosnej pozbyłem się potrzeby przynależności do stada. Zacząłem się pozbywać również ciężaru własnego Ja. Uległem przeżywaniu chwili obecnej. Bez rozmyślania o tym doświadczeniu. Bez pragnienia, by coś powróciło. Bez pragnienia, by coś nie wydarzyło się. Rzeczywistość nie niesie już – ani dobra, ani zła. Tylko ja sam mogę cechy owe nadać zdarzeniom przychodzącym, zabarwiając je odpowiednim kolorem w myśleniu swoim. Czas zaczyna przemieniać się dla Mnie w blask Wieczności. Zyskałem żywotność i Wolność orła, nad rozległym wąwozem szybującego... Patrzę z wysokości tej na Świat i dostrzegam, jak oddalam się od wszystk iego, co krępowało i więziło do tej pory... 10.VII.99 Proces „ewolucji duchowej” przebiega nierównym, sobie właściwym tempem – zgodnie z Naturą... Ja – nie kreuję już własnego rozwoju, czynią to Siły Wyższe! Zdarzają się regresy trwające wiele dni... Nie zauważam ich na początku. Nie dostrzegam często także wtedy, gdy brnę już po ich mulistym dnie. 309 Wzrok odzyskuję dopiero wtedy, gdy równowagę tracić zaczynam, bo stopy Mi więzną... Wreszcie regres dobiega końca, a Ja mogę zauważyć jak wąska była krawędź, po której poruszałem się. Jak często naruszałem tę granicę niedostrzegalną, oddzielającą zwycięstwo od klęski. Dostrzegam – jak niewiele dzieliło Mnie – nie od kroku nawet, lecz od ruchu niezauważalnego, mogącego przesądzić o utracie równowagi. Analizując później cały proces, dostrzegam, że wykorzystałem sekundę każdą balansując na krawędzi ryzyka. Analizując później cały proces, dostrzegam, że wykorzystałem każdy cal przestrzeni, za którą ciemność się kryła. Wykorzystałem każdą sekundę i cal przestrzeni każdy tak, że nie było już miejsca na sekundę następną, na stopy drgnienie, na oddech najlżejszy... Wykorzystałem każdą sekundę i cal przestrzeni każdy tak, że krzyk w gardle rodzić się zaczynał... Krzyk – który ma wydać ciało do lotu nie nawykłe. Mogłem dokładnie zobaczyć – czego w Moim życiu widzieć nie chcę. Mogłem wyraźnie usłyszeć – czego w Moim życiu słuchać nie mam życzenia. Mogłem boleśnie odczuć – czego doświadczać nie spodziewam się... Mogłem zobaczyć! Mogłem usłyszeć! Mogłem odczuć! Mogłem zobaczyć, usłyszeć i odczuć przez chwilę. Nie sądzone Mi było jednak: widzieć, słuchać i doświadczać dłużej – ponad istotną potrzebę... W sekundzie ostatniej spły wała bowiem na Mnie Łaska opamiętania. W sekundzie ostatniej Czyjeś mocarne dłonie odbierały Mi niebezpieczną zabawkę. W sekundzie ostatniej ze zgrozy oniemiały, mogłem zachłysnąć się swoim pierwszym oddechem i krzyk pierwszy wydać w Wolności Nowej... 310 11. VIII.99 Egzystuję coraz bardziej świadomie... Procesy, którym podlega cały Mój organizm, przestały ograniczać się do mechanicznego podtrzymywania życia – czyli wegetacji. Egzystencja bowiem – to wegetacja plus Świadomość celowości własnego istnienia. Optymalne warunki do wegetacji otrzymujemy od Stwórcy. Nad rozwojem Świadomości każdy musi już pracować sam... Dostajemy od Boga prezent w postaci życia. To, co z życiem tym zrobimy ma stanowić nasz – dla Boga – prezent... Kiedyś sam usiłowałem sterować własnym rozwojem. Wymuszałem na sobie coś, co Mi się słusznym wydawało. Szło to opornie, bo jaką przyszłość mogłem wykreować, ułomnym, ludzkim myśleniem? Miałem jednak złudne poczucie własnej – nad sobą – pracy. Zmęczyło Mnie to w takim stopniu, że kiedy poznałem metodę zmian zgodnie z Naturą, zaakceptowałem ją ze względu na prostotę. Miałem obserwować tylko własne myśli, emocje i uczucia bez oceniania. Jedynym wysiłkiem, na który musiałem się zdobyć, było odrzucenie wszelk iego wysiłku. Koncepcja rozwoju wewnętrznego zgodnie z tym, co Natura dla nas przew idziała, była logiczna, spójna i prosta... Zaakceptowałem ją swym ścisłym umysłem, pod względem formalnym stanowiła bowiem doskonałą całość. Przestałem stosować silną wolę do wymuszania zmian na sobie. Przestałem myśleć o drodze, którą miałem iść w życiu i wypatrywać następnego skrzyżowania. Przestałem zaznaczać własne położenie na mapie zmian... Nie patrzyłem już w gwiazdy, by wykreślać własną trasę; lecz po to, by Dzieło Stworzenia podziwiać! Pomknąłem górę jak balon, po wyrzuceniu balastu... Złapałem wiatr w żagle i ruszyłem bez wysiłku z olbrzymim przy spieszeniem. Nie wiedziałem z jaką prędkością się poruszam? Nie wiedziałem na jakiej jestem wysokości?? Nie wiedziałem dokąd gnam??? Zmiany zaczęły zachodzić poza Moją Świadomością. 311 To było wspaniałe i ekscytujące! Straciłem jednak poczucie, że Ja się zmieniam. Coś we Mnie podlegało zmianom. Raz szybciej... Raz wolniej... Bywało, że dryfowałem. Płynąłem tam, gdzie Mnie nie wiatry lecz prądy niosły. Patrzyłem na żagle, którym wiatr kształtu nie nadawał. Czekałem cierpliwie, aż bogowie mórz i oceanów uznają, że mogę znów ruszyć z impetem przed siebie. Przychodził wreszcie moment wyczekiwany... Przychodziła chwila radosna, w której czułem na twarzy pierwszy powiew następnych zmian. Przychodziła chwila, gdy kończył się regres, a Ja mogłem znów – z prędkością pełną – ruszyć ku Przylądkowi Dobrej Nadziei. Po każdym regresie następował jakościowy skok do przodu. Zmiany nie zachodziły płynnie, w sposób uporządkowany. Nie mogłem już pracowicie wykreślać swojej trasy na mapie Świata... Straciłem kontrolę nad własną pozycją; w zamian za to, zyskałem swobodę. Przestałem dźwigać ciężar odpowiedzialności za własny rozwój. Otrzymałem w darze przywilej podziwiania – dech w piersi zapierających widoków – z bocianiego gniazda swego okrętu. Z podrzędnej pozycji „palacza okrętowego”, awansowałem do pozycji „Pasażera Klasy LUX”... Poprzednio – zajęty ciągłym dorzucaniem paliwa do ognia, pod kotłem, nie miałem czasu, ani możliwości na oglądanie widoków... Teraz – na najwyższy pokładzie, w pełnym słońcu, mogłem rozkoszować się Pięknem całym i Radość całą czerpać z podróży – Życiem zwanej... 8.IX.99. Zmiany zachodzą samoistnie, w zasadzie bez Mojego udziału. Zachodzą w sobie właściwym czasie, tempie i kolejności... Prawdziwym błogosławieństwem stał się fakt, że mogę patrzeć „chłodnym okiem” na to, co zachodzi wokół i nie przejawiam najmniejszej ochot y, by wychylać głowę poza ten przyjazny – otaczający jak kokon – krąg. A na zewnątrz – jak to na zewnątrz – kotłuje się ostro... Aura – niesprzyjająca dla każdego żywego organizmu. 312 Fronty arktyczne omijają jednak terytorium suwerennego państwa, które stworzyłem. Nie muszę już wystawiać straży, by strzegły nienaruszalności granic; nikt bowiem nie posiada władzy nad emocjami i uczuciami, doświadczanymi przeze Mnie. Nikt nie ma już mocy sprawczej, by warunki rozejmów dyktować, bo wojny prowadzić przestałem. Otaczam się „Zwierciadłem Miłości”, skutecznie odbijającym wszystkie negatywne wibracje i zabezpieczającym przed atakami. Nie udowadniam już nikomu swoich racji... Na dyskusje nie tracę czasu. Uznaję prawo bliźnich do posiadania własnego punktu widzenia i wyznawania swojej prywatnej „religii”. Uważam, że każdy człowiek jest suwerennym państwem. Stanowi własny kodeks praw i używa własnego języka. Wszelkie dyskusje – to akademickie spory o wyższości Świąt Bożego Narodzenia, nad Świętami Wielkiej Nocy... A wokół, aż wrze od sporów! Najczęściej omawiane są sprawy, na które żaden z dyskutantów nie ma wpływu. Jest to oczywista strata czasu i energii. Ja zamilkłem już dawno i milczenie owo tak Mi do gustu przypadło, że przysłuchuję się jedynie polemikom. Nie tracę energii, ani czasu. Zapadłem głęboko we własne wnętrze i nie zamierzam uściślać czyichś wypowiedzi, ani ścieżek jego życia prostować. Osiągnąłem kolejny stopień na schodach rozwoju wewnętrznego, dając bliźnim prawo do głoszenia własnych Ewangelii. Z dnia na dzień, maleją Moje szansę na porozumienie z „Resztą Świata”... Przepaść dzieląca od „szablonowo” myślących ludzi, powiększa się z każdą upływającą chwilą. Ja – wiem, że do świata złudzeń i iluzji nie wrócę już. Oni – nie wiedzą, że postacie, które obserwują na ścianach swych jaskiń, są tylko cieniami Rzeczywistości... Prawdę – dającą Wolność – można poznać tylko wtedy, gdy wypuści się z dłoni wszystko, co przeszkadza. Prawdę – dającą Wolność – można poznać tylko wtedy, gdy zrzuci się z pleców wszystko, co kark do ziemi zgina. Życie – realizowane na poziomie „upiornego snu”, który śni większość – nie zasługuje na to, by je przeżyć!!! Wolność – którą było dane było Mi osiągnąć – jest warta każdej ceny!! I Ja tę cenę zapłaciłem bez sprzeciwu... 313 Udaję się teraz na PUSTYNIĘ SAMOTNOŚCI i nie wiem, czy powrócę stamtąd kiedykolwiek...??? ŻEGNAJCIE...! Jest to ostatni zapis w „Dziennikach pokładowych” Odyseusza... 314 Kraina Fantazji Jest dziwny cudów kraj. Odcięty rzeką, Której nie przejdzie, kto latać nie umie, Śni pod niebiosów błękitną powieką, Jak oko, które myśl Bożą rozumie. (L. Staff) Jest dziwny cudów kraj – Kraina Fantazji – gdzie nie mają wstępu wyznawcy religii „codzienności i konformizmu”, stojący twardo oboma stopami na ziemi oraz podążający wraz z tłumem szeroką drogą „do nikąd”. Elitarna Kraina Fantazji dostępna jest dla nielicznych, poruszających się samotnie wąską ścieżką, nie wahających się oderwać od przyziemności oraz codzienności i gotowych w każdej chwili wzlecieć na wyżyny, choć skrzydła – w przeciwieństwie do stóp, mających oparcie na twardym gruncie – o powietrze jedynie oprzeć można. To właśnie wybitne jednostki zmieniały zawsze bieg historii. Bezbarwne, szare tłumy pełniły zaś w jej biegu, co najwyżej rolę „mięsa armatniego”. Codzienność i przyziemność osacza wszystkich swych wyznawców, czyniąc życie w tłumie innych pełzających istot, ciężką poniewierką; powinnością pozbawioną szerszych perspektyw. Życie na niebotycznych Wyżynach Fantazji dostarcza oszałamiających widoków, lecz za przywilej ów płacimy brzęczącą monetą samotności, królewskie orły bowiem nie latają stadami… Samotność można traktować jak przywilej lub katorgę, wszystko zależy od punktu widzenia, który przyjmiemy. Ja nie czuję się zagubiony, choć życie zdziera ze mnie regularnie haracz samotności. Jest to konsekwencja drogi, którą wybrałem i filozofii, jaką sobie wypracowałem. Moja Kraina Fantazji i moja Rzeczywistość są jak dwa Światy Równoległe, a nie jak dwie odrębne Galaktyki. Nie można przeprowadzić między nimi linii demarkacyjnej, ani zaznaczyć jej przebiegu na sferach mego Wszechświata. 315 Metaforyczna „Rzeka” łączy bowiem, a nie oddziela. Metaforyczna „Rzeka” – zbiór figur stylistycznych – integruje Rzeczywistość z Fantazją w taki sposób, że obie zyskują nowe znaczenie. Metaforyczna „Rzeka” – płynna granica-spójnia – pozwala na metafizyczne traktowanie realiów Rzeczywistości oraz realne podejście do metafizyki Fantazji. Proza życia zostaje obleczona w monarsze szaty Poezji, przez nadanie sferze profanum znamion Misterium, zaś wyżyny Sacrum stają się miejscem stałego bytowania Istoty Ludzkiej, czyniąc strawą Jej codzienną pokarm Bogów: ambrozję i nektar... Większość cierpień i frustracji, jakie sprowadza na siebie człowiek, ma źródła w zafałszowanej percepcji Rzeczywistości zewnętrznej; totalnej nieznajomości Rzeczywistości wewnętrznej i praw nią rządzących oraz panicznej ucieczce przed Milczeniem, Ciszą i Samotnością. Zwycięstwo jednak odniosą tylko ci, którzy odważą się na Sa motność, ponieważ aby żyć pełnią życia, czerpiąc radość z Wolności, należy odrzucić lęk przed samotną wędrówką. Samotność bowiem jest uczynkiem Miłości wobec nas samych, gdyż przywraca w naszej Rzeczywistości ład. Ożywia zdolność do postrzegania i miłowania całego Boskiego Stworzenia. Niszczy złudzenie, że Ty i ja jesteś my oddzieleni. Przywraca poczucie humoru. Daje również niezbędny dystans, potrzebny do właściwej oceny rangi dotykających nas problemów... Ponadto, w zacisznej grocie naszego serca znajdziemy wszystko, czego szukaliśmy dotąd bezskutecznie, a szlachetny stan Milczenia dokona ponownej integracji. To, co uczynimy dla siebie w Milczeniu, Ciszy i Samotności, uczynimy również dla jakości relacji, w które będziemy z bliźnimi wchodzić. Jeśli bowiem nie zaakceptujemy w pełni siebie, to nie zaakcentujemy w pełni nikogo, a póki będziemy stawać na przeszkodzie sami sobie, nie liczmy na cud żaden. Czas na cuda przyjdzie wtedy dopiero, gdy przyjmiemy jako aksjomat pierwszy i podstawowy, Prawdę następującą: „Wszystko, czego w życiu doświadczamy, ma swoje głębokie uzasadnienie, a bolesne doświadczenia służą rozwojowi.” Spróbujmy jedynie nie opatrywać zachodzących zdarzeń etykietkami, noszącymi napisy: „dobre”, lub „złe”, a Sens powróci na miejsce swe odwieczne, Rzeczywistość zaś, straci kolec jadowy. A Samotność..? Cóż Samotność... 316 Samotność jest wielką Prawdą i koniecznością przykrą. Przykrości wszelkie skończą się jednak w chwili, gdy Samotność zostanie przyjęta z całym dobrodziejstwem inwentarza, bowiem Wolność stanie się naszym przywilejem, wtedy dopiero, kiedy nie będziemy potrzebować Bliźnich w charakterze „lasek emocjonalnych” i przestaniemy u nich szukać nałogowo oparcia oraz o akceptację zabiegać. Dopiero wtedy, gdy Samotność da nam siły do samodzielnego poruszania się, staniemy na progu prawdziwego Życia. Łuski spadną nam z oczu. Ostrokrawędzista Rzeczywistość uwie rać przestanie. Pojawi się Wolność z nieodłącznymi towarzyszkami: Miłością, Prawdą, Pięknem... Świat Fantazji przestanie pełnić rolę przechowalni i jedynego schronienia w ciągłej ucieczce przed Życiem. Świat Fantazji będzie dla nas od tej chwili Kopalnią Diamentów, a Diamentami owymi udekorujemy królewskie insygnia i wspaniałe szaty koronacyjne, naszej własnej, przyjaznej oraz olśniewającej Rzeczywistości... 317 Głos Wydawcy „Cała Polska Czyta Dzieciom” to hasło kampanii uświadamiającej, że codzienne czytanie dziecku jest nieprzecenionym darem Rodziców dla jego emocjonalnego, duchowego i intelektualnego rozwoju. W naszej kampanii zachęcamy Państwa nie tylko do codziennego czytania dziecku i sobie, ale także do codziennego pisania, do dzielenia się z Czytelnikami swoimi przemyśleniami, doświadczeniami i nadziejami. Pragniemy, by Spotkania Literackie stwarzały przestrzeń, w której znajdują miejsce galaktyki i wszechświaty naszych Autorów. Ich małe i duże historie. 318
Podobne dokumenty
Spotkania literackie tom 3 pod redakcj
Miejskim Ośrodku Kultury w Nowym Targu. Zarzucił mi ktoś niedawno, że ta nasza publikacja w zasadzie nie ma tytułu, no bo co to znaczy „Spotkania literackie”, to tylko forma działalności... Niepraw...
Bardziej szczegółowo