Stan Obleżęnia-raport z Arakanu w `Tygodniku

Transkrypt

Stan Obleżęnia-raport z Arakanu w `Tygodniku
28 świat Birma: nowe zderzenie cywilizacji
Tygodnik powszechny 50 | 9 grudnia 2012
Suthep Kritsanavarin / ZUMAPRESS / forum
Birmańska muzułmanka ze społeczności
Rohingya – według ONZ, najbardziej
prześladowanej mniejszości na świecie;
Rangun, rok 2009.
Stan oblężenia
L
ynn, młody pracownik międzynarodowej organizacji, jest rozgoryczony.
– Zachód pyta, co zmieniło się
w Birmie od wiosennych wyborów
uzupełniających, które okrzyknięto
przełomem, bo były wolne – mówi
Lynn. I zaraz sam sobie odpowiada:
– Dla zwykłego człowieka nie zmieniło się nic!
Poza tym, że po zniesieniu sankcji przez Zachód po raz pierwszy od 50 lat można w sklepie
kupić legalnie colę, a na ulicach Rangunu widać
więcej dobrych aut.
Lynn pokazuje terenowego lexusa, przejeżdżającego koło baru w Rangunie, w którym
siedzimy. Owszem, w stolicy widać pojedyncze
zmiany; choćby to, że po raz pierwszy dolary
można legalnie wymienić w banku. Ale Rangun
odbiega od realiów na prowincji.
Ekonomiczne otwarcie kraju i pierwsza od
wielu dekad nadzieja na reformy polityczne
zbiegły się z wybuchem nienawiści między
birmańskimi buddystami a muzułmanami.
Wygląda na to, że Birma staje się miejscem,
gdzie obserwujemy otwarte już „zderzenie”
dwóch Azji: buddyjskiej i islamskiej.
Widać to zwłaszcza w stanie Arakan, w północnej części kraju, przy granicy z Bangladeszem. Choć ludność Birmy składa się głównie
z buddystów (90 proc.), a mniejszość islamska
liczy tylko około 4 proc., to tutaj, w Arakanie,
proporcje są inne. 60 proc. mieszkańców regionu to buddyjscy Arakańczycy, a 40 proc.
to Rohingya; takim mianem określają siebie
miejscowi muzułmanie. Według birmańskiego
prawa Rohingya – jest ich w Birmie około
miliona – nie mają więc statusu mniejszości.
Zresztą buddyjska większość uważa nawet
nazwę Rohingya za sztuczną – i birmańskich
muzułmanów nazywa po prostu Bengalczykami.
Sittwe bez muzułmanów
Wszystko zaczęło się w czerwcu, gdy wśród
społeczności buddyjskiej w Arakanie rozprzestrzeniła się plotka, że muzułmanie zgwałcili
buddyjkę. W wyniku zamieszek między buddystami a muzułmanami zginęło wtedy około
stu osób, spalono 3 tys. budynków, a 70 tys.
ludzi, głównie muzułmanów, uciekło z domów
do obozów dla uchodźców.
Wprawdzie birmańska armia przywróciła potem względny spokój, ale atmosfera w Sittwe,
stolicy regionu, daleka była od normalności.
Miasto – jeszcze niedawno miejsce koegzystencji dwóch kultur i religii, buddyzmu i islamu
– wyglądało teraz tak, jakby muzułmanie nigdy
Przywykliśmy, że pojęcie
„konfliktu cywilizacji”
odnosi się do Zachodu
i islamu. Tymczasem
właśnie rodzi się kolejne
„zderzenie”: Azji
buddyjskiej z Azją islamską.
Dziś jego areną – i to krwawą
– stała się Birma.
Aleksandra Kłosińska
z rangunu i arakanu (birma)
tu nie mieszkali. W istocie, większość z nich
przebywała już w obozach dla uchodźców.
Jedyna dzielnica, w której pozostali nieliczni
już muzułmanie, odgrodzona była drutem
kolczastym i pilnowana przez wojsko. Inne
dzielnice muzułmańskie straszyły ruinami
spalonych budynków.
Przed dziewiętnastą miasto zamierało. Potem
widać było już tylko psy i wojskowe patrole.
– Za złamanie godziny policyjnej grozi pół
roku więzienia. Niedawno graliśmy z kolegami
w piłkę, jeden nie zdążył w porę dotrzeć do
domu. Policja zatrzymała go kwadrans po dziewiętnastej, dostał pół roku więzienia – mówił
25-letni Aung, buddysta.
Jednak wszystkie te środki bezpieczeństwa
i nawet drakońskie kary na niewiele się zdały:
pod koniec października zamieszki wybuchły
ponownie. Znów zginęło kilkadziesiąt osób,
znów płonęły całe ulice i znów tysiące – głównie
muzułmanów – uciekały z domów. Świadkowie donosili, że część uciekinierów próbowała
przedostać się nielegalnie do Bangladeszu.
Human Rights Watch opublikowała zdjęcia
satelitarne, na których widać całkowicie spalone dzielnice. Razem z Amnesty International
po raz kolejny wezwała też rząd w Rangunie
(rząd buddystów), by chronił Rohingya przed
prześladowaniami.
ONZ (nie)mile widziane
W Arakanie widać, że konflikt między buddystami a muzułmanami przynosi też ogromne
straty w lokalnej gospodarce. – Większość in-
teresów prowadziłem z muzułmanami, teraz
straciłem połowę obrotów – mówi biznesmen
z północy prowincji. – Przed wybuchem konfliktu miałem stu uczniów, obecnie mam tylko
trzydziestu – żali się Aung Ko, właściciel szkoły
angielskiego w Sittwe.
Choć w Birmie cudzoziemcy zwykle wywołują uśmiech na twarzach mieszkańców, to dziś
w Sittwe od razu wyczuwa się nieufność wobec
ludzi z Zachodu. Turystyka właściwie zamarła,
a jedynymi obcokrajowcami są pracownicy
organizacji międzynarodowych. Arakańczycy uważają ich za stronniczych: twierdzą,
że w obecnym konflikcie opowiadają się po
stronie muzułmanów.
Rzecz jasna, pracownicy ONZ – poruszający
się praktycznie tylko między hotelami i obozami dla uchodźców, dla własnego bezpieczeństwa – zaprzeczają, jakoby wspierali tylko jedną
stronę. – Pomoc rozdzielamy sprawiedliwie,
ale nie jesteśmy w stanie nic zrobić, jeśli ktoś
nie chce jej przyjmować – zapewnia pracownik ONZ z Arakanu. Niektórzy Arakańczycy
z obozów dla uchodźców odmawiają bowiem
przyjmowania pomocy, w proteście przeciw
rzekomej stronniczości ONZ.
Kto jest winny?
Choć jest to konflikt między dwoma mniejszościami zamieszkującymi Arakan, w istocie największym winowajcą jest jednak rząd
w Rangunie. Ten, który – od momentu przejęcia władzy przez wojskowych w 1962 r. – prowadzi politykę „birmanizacji” kraju. Wcześniej,
zaraz po roku 1948 – gdy Birma uzyskała niepodległość, po okresie kolonialnej podległości
Wielkiej Brytanii – Rohingya posiadali status
mniejszości, stracili go jednak po 1962 r.
Dziś w niechlubnym „rankingu”, prowadzonym przez ONZ, Rohingya – społeczność
mająca przecież własną tożsamość, kulturę
i historię (wywodzą się z arabskich kupców
i imigrantów) – to najbardziej dyskryminowana mniejszość na świecie.
W Birmie nie mają żadnych, nawet podstawowych praw obywatelskich. Nie wolno im
podróżować do innych regionów kraju, nie
mają prawa do edukacji czy nawet zawierania
małżeństw (sic!). Do przymusowej pracy
zmuszani są nie tylko dorośli, ale też dzieci.
Nawet państwowe gazety określają Rohingya
pojęciem „czarnuchy” – co ma podkreślać ich
obcość wobec tożsamości birmańskiej, czyli
buddyjskiej.
– To nie my odmawiamy muzułmańskiej
ludności jej praw – mówi z rozgoryczeniem
Su Su, pracownica arakańskiej organizacji
pozarządowej. – My chcemy, żeby ich prawa
były respektowane, żeby mogli chodzić do
szkoły i swobodnie podróżować. Ale to rząd
im tego odmawia. W efekcie my, Arakańczycy,
zostajemy sami z problemami, a rząd ma na
kogo zrzucić winę.
– Kiedy zaczęły się zamieszki, zawieźliśmy
naszych muzułmańskich sąsiadów, Bengalczyków, na posterunek policji. Baliśmy się, że coś
może się im stać – opowiada Aung Ko, który
konsekwentnie używa tylko takiego właśnie
określenia: Bengalczycy.
Co się stało z sąsiadami? Tego Aung Ko nie
wie: – Nie mamy z nimi kontaktu, pewnie są
w obozie uchodźców.
Khaing Kaung, jeden z prominentnych
arakańskich działaczy demokratycznych
i długoletni więzień polityczny, mówi: – Nie
wyrzekamy się dialogu z Bengalczykami. Gdybym miał taką możliwość, chętnie uczyłbym
w zamieszkanych przez nich osiedlach, np. na
temat równouprawnienia. Bo wśród muzułmanów zamieszkujących Arakan wskaźnik edukacji jest bardzo niski, a dyskryminacja kobiet to
wielki problem. Jeśli ich społeczność nie będzie
edukowana, jaka jest szansa, że jakikolwiek
międzykulturowy dialog odniesie sukces?
Ale zaraz wraca do znanego tutaj tonu: – Nikt
nas nie rozumie i nie chce zrozumieć. Chciałbym, żeby obcokrajowcy wypowiadający się na
temat konfliktu w Arakanie mieli przynajmniej
jakieś pojęcie o historii naszego regionu. Nie
zaprzeczamy, że wielu muzułmanów mieszka
tu od dekad [w istocie od stuleci – red.].
Chcemy tylko, żeby świat widział, że przez
granicę z Bangladeszem przechodzi ich coraz
więcej, wpuszczanych przez skorumpowanych
celników. Bengalczyków jest tu coraz więcej,
a populacja arakańska staje się coraz mniejsza,
czujemy się spychani.
To dopiero początek
Arakańczycy są rozżaleni, gdyż podczas niedawnych zamieszek w zachodnich mediach byli
zwykle portretowani jako nietolerancyjni rasiści, podpalający domy sąsiadów-muzułmanów.
– Wiele informacji w zachodnich mediach było
krzywdzących dla tej części arakańskiego społeczeństwa – uważa także Lynn z Rangunu.
Co dalej z Arakanem? Na to pytanie nikt
nie zna dziś odpowiedzi. Na razie wojsko
stara się separować obie społeczności. Ale jak
długo kilkadziesiąt tysięcy ludzi może mieszkać w obozach dla uchodźców? I kto ma ich
utrzymywać? A poza tym, na dłuższą metę
separacja przyczynia się tylko do radykalizacji
obu stron. Wśród Arakańczyków od miesięcy
krążą plotki, jakoby swoją komórkę terrorystyczną zakładała tu Al-Kaida.
– Prawdziwy konflikt w Arakanie dopiero
się zaczyna – twierdzi Lynn. – To region
ubogi rolniczo, brak żywności będzie jednym
z czynników napędzających spór. A poza tym,
potrzebne jest rozwiązanie regionalne, w skali
Azji – dodaje.
I nie tylko Azji. To również pytanie, jak powinny zareagować zachodnie rządy, które tak
chętnie mówią dziś o birmańskiej drodze do
demokracji. Jeśli Zachód chce wspierać demokratyzację Birmy – a nie tylko zapewniać sobie
teren przyszłych inwestycji – nie może, jak dotąd, unikać poruszania w rozmowach z rządem
w Rangunie kwestii konfliktu w Arakanie. Bo
winę ponosi tu nie tylko etniczno-religijna
nienawiść, lecz także władze kraju.
Inaczej Arakan stanie się „poligonem” radykalizmu – narastającego dziś zarówno wśród
buddystów, jak też muzułmanów. h
>>ALEKSANDRA KŁOSIŃSKA jest absolwentką
Uniwersytetu w Cardiff i Europejskiego
Międzyuniwersyteckiego Programu Praw Człowieka.
W Birmie przebywała w ramach programu
współrealizowanego ze środków programu polskiej
współpracy rozwojowej „Wsparcie Demokracji 2012”.

Podobne dokumenty