Wstêp - Bliżej Przedszkola

Transkrypt

Wstêp - Bliżej Przedszkola
Wstêp
Kiedy podejmowaliśmy z mężem decyzję, że nasz sześcioletni synek pójdzie do pierwszej klasy, kierowaliśmy się przede wszystkim obawą przed podwójnym rocznikiem. Był rok 2011, od 2012 w szkole miały
znaleźć się wszystkie sześciolatki. Nikt nie wiedział, jak to zostanie rozwiązane, czy nie będzie problemu
z miejscem w szkole rejonowej, wszyscy wieszczyli, że podwójny rocznik oznacza w przyszłości dwukrotnie więcej kandydatów do gimnazjum, liceum, na studia... A poza tym Piotruś liczył, czytał, pisał, był
bardzo towarzyski, śmiały, wygadany i nauczycielki z przedszkola zapewniały nas, że w szkole sobie poradzi.
Zapisaliśmy go do szkoły rejonowej, która na szczęście ma bardzo dobrą opinię i jest świetnie zorganizowana. Przede wszystkim jest bezpieczna – uczniowie klas pierwszych i drugich uczą się w wydzielonej części, a na korytarzach
w czasie przerw i lekcji zawsze jest pani woźna, która czujnie obserwuje hol i ma na oku uczniów młodszych klas
wychodzących do łazienki. Wielkim szczęściem było, że Piotruś trafił do klasy złożonej z samych sześciolatków, pod
opiekę cudownej, wyrozumiałej pani, która ma doświadczenie w pracy z sześciolatkami, bo na początku kariery zawodowej uczyła w zerówce. Nasz synek dobrze odnalazł się w szkole, zarówno wśród rówieśników, jak i nauczycieli,
pomogła mu duża otwartość i swoboda w nawiązywaniu kontaktów.
Podstawowym problemem, przed którym stanęliśmy, była konieczność systematycznej pracy w szkole i w domu.
Życie towarzyskie tak pochłaniało Piotrusia, że na lekcjach nie robił prawie nic, zatem do domu przynosił zadania
oraz zaległości. Obiektywnie nie było tego dużo – pół strony szlaczków, jedno, dwa ćwiczenia w kartach pracy, ale
niechęć, z jaką syn siadał do zadań, powodowała, że odrabianie lekcji zajmowało nam 2-3 godziny. Starałam się, żeby
– jeśli tylko pogoda pozwalała – zaraz po lekcjach wybiegał się w parku, bo bardzo tego potrzebował. Szkoła nie
była w stanie zaspokoić ogromnej potrzeby ruchu sześciolatków – oczywiście dzieci w pierwszej klasie nie siedziały
w ławkach przez kilka godzin, miały przerwy, część czasu spędzały na dywanie, w naszej szkole miały dodatkową
godzinę wychowania fizycznego, ale to i tak za mało. Brakowało dostępu do boiska, które wtedy było w budowie,
zatem podczas pobytu w świetlicy dzieci głównie siedziały w sali. Godzina spędzona na świeżym powietrzu zaraz
po wyjściu ze szkoły była niezbędnym warunkiem, żeby Piotruś w ogóle usiadł do lekcji – inaczej nieznana siła
podrywała go z krzesła co półtorej sekundy. Kompletnie nie był zainteresowany nauką, chciał się wybawić, wyhasać
z bratem, a nie znowu siedzieć nad zeszytami. Wabiłam go do stołu prośbą i groźbą, a gdy tylko na moment odeszłam od niego, natychmiast zrywał się i pędził do brata do drugiego pokoju. To był jakiś obłęd! Miałam ochotę
złapać zaostrzony ołówek i przybić mu rękę do stołu.
Najgorszy w tym czasie był brak wsparcia. Mąż uważał, że nie należy zmuszać syna do odrabiania zadań i że powinien
sam zmierzyć się z konsekwencjami swojego zaniedbania (czyli nazbiera mu się tyle zaległości, że do wakacji się nie
obrobimy). Z kolei wśród rodziców panowała zmowa milczenia – borykaliśmy się z podobnymi problemami, ale nikt
o nich nie mówił. Kiedy w akcie desperacji zadzwoniłam do znajomej mamy, usłyszałam:
– No jest dobrze, pracujemy, wolno, ale syn się stara... – Ani słowa o tym, że przy biurku nie wysiedzi i wierci się jakby
miał mrówki w tyłku. „No to pięknie” – pomyślałam i załamałam się kompletnie. – „Tylko moje dziecko nie nadaje się
do szkoły, co myśmy narobili!” Kilka miesięcy później spotkałyśmy się na kawie – trzy mamy z jednej klasy. I dopiero
wtedy żale i frustracje popłynęły szeroką strugą, dopiero wtedy okazało się, że wszędzie jest podobnie.
Dziś zastanawiam się, dlaczego nie zwróciłam się do wychowawczyni syna – teraz, po roku, gdy już się dobrze
znamy, taki krok wydaje mi się oczywisty, ale wtedy przyjęłam taktykę zaciśnięcia zębów: trudno, mleko się wylało,
dziecko poszło do szkoły (ze wszystkimi konsekwencjami), trzeba sprawę załatwić w domu i nie zawracać głowy
nauczycielowi, tym bardziej że wychowawczyni Piotrusia i tak wykazywała się ogromnym zrozumieniem dla rozbrykanej natury sześciolatków. No i przecież nie będę się wychylać, skoro wszystkie dzieci sobie radzą, to przecież
nie powiem głośno, że moje dziecko wprost przeciwnie!
Nie twierdzę, że te problemy muszą dotyczyć wszystkich dzieci. Są wszak dzieci zdolne i wyjątkowo dojrzałe, ale one
zawsze mogły iść wcześniej do szkoły, jeśli rodzice uznali to za stosowne. Systemowe rozwiązanie ma ten mankament,
że zmusza do posyłania do szkoły wszystkich dzieci, bez względu na stopień gotowości szkolnej, a jeśli do ewentualnych
deficytów dodać normalną dla sześciolatków ruchliwość i słabe mięśnie, to rodziców i dzieci czeka trudny rok.
Pierwsza klasa za nami. Widzę, jak ogromnych postępów dokonało moje dziecko, ile umiejętności opanowało – i jestem z niego bardzo dumna. W maju Piotruś miał już dobre nawyki – sam doszedł do tego, co powtarzałam mu od
września, że warto odrobić lekcje w świetlicy, bo wtedy w domu ma się już czas tylko na zabawę. Im bliżej siódmych
urodzin, tym większe skupienie, spokój i poczucie odpowiedzialności mu towarzyszyły. Tego wszystkiego nie było
w pierwszych miesiącach nauki.
Jak widać na przykładzie mojego dziecka, sześciolatek w szkole poradzi sobie świetnie, choć będzie go to dużo kosztować. Potrzebuje przy tym wiele zrozumienia i wsparcia od najbliższych – zarówno rodziców, jak i nauczyciela, pod
opiekę którego trafi. Celem tej książki jest uświadomienie nauczycielom pracującym do tej pory z siedmiolatkami,
że ekspresyjne zachowania sześcioletniego ucznia nie wynikają ze złej woli dziecka czy braku wychowania. Ono nie
może usiedzieć w ławce, bo taka jest jego kondycja fizyczna i psychiczna. Bardzo bym chciała, by tę książkę przeczytali
nauczyciele klas I-III, dla których sześciolatki to terra incognita. Znajdą tu Państwo podstawowe informacje na temat
dziecka w tym wieku i opisy najczęstszych problemów z sześcioletnim uczniem. Ta książka ma być także wsparciem dla
rodziców, często załamanych, że szkolna kariera ich dziecka wygląda inaczej, niż im się wydawało, gdy słyszeli optymistyczne zapewnienia ministerialne.
Dorota Smoleń
W tym roku stanęłam przed identycznym dylematem jak ten, który opisuje Dorota. Moja córka Gabrysia ma
sześć lat. Jest odważną, otwartą dziewczynką, bardzo szybko się uczy, nie ma najmniejszych problemów z nawiązywaniem kontaktów z rówieśnikami. W dodatku sama nauczyła się czytać i pisać. Do dziś nie wiemy, jak
to się stało – po prostu Gabrysia przychodziła do nas co jakiś czas z książką i pytała, jaka to literka. Po kilku
tygodniach była w stanie samodzielnie napisać listę zakupów. Mogłoby się wydawać, że mamy w domu idealną
kandydatkę do pierwszej klasy. A jednak nie byliśmy z mężem pewni, czy nasza córka poradzi sobie w szkole podstawowej
jako sześciolatka. Dlaczego?
Jestem psychologiem. Pracowałam z wieloma sześcio- i siedmiolatkami. Rok różnicy dla dzieci w tym wieku stanowi najczęściej przepaść rozwojową – przeciętny siedmiolatek jest wyższy, cięższy, szybszy, sprawniejszy fizycznie i o rok dojrzalszy
emocjonalnie niż przeciętne dziecko sześcioletnie. Czy na pewno nie zrobimy naszej córce krzywdy, posyłając ją do szkoły
rok wcześniej? Sześciolatek nie jest przecież tak wytrwały, jak jego o rok starszy kolega. Potrzebuje raczej natychmiastowych
efektów swojej pracy, szybciej się zniechęca. A my marzymy o tym, by szkoła była dla naszych dzieci miejscem, gdzie czują się
szczęśliwe i zainspirowane – czy wiek rozpoczęcia edukacji nie stanie się przeszkodą na drodze do tego celu?
Długo się nad tym zastanawialiśmy, bo pojawiła się w nas obawa, że w 2014 roku szkoły ponownie się przepełnią. A może
kolejny rząd znowu coś pozmienia i sześciolatki do szkół jednak nie trafią? Z drugiej strony chcieliśmy, by nasza córka miała
jeszcze ten rok między szóstymi a siódmymi urodzinami na wzmocnienie poczucia własnej wartości, zbudowanie przekonania o własnej kompetencji, na rozwój fizyczny i zażywanie nieskrępowanej wolności we wszystkim, co się wiąże z zabawą
i ruchem, który w doskonały sposób przygotowuje dzieci do uczenia się.
Bardzo ważna była dla nas opinia wychowawczyni przedszkolnej Gabrysi, która jest pedagogiem waldorfskim (do takiego
właśnie przedszkola chodzą nasze dzieci). Rozmowa ta bardzo nas uspokoiła i upewniła w intuicyjnym przekonaniu, by
podarować naszej dziewczynce kolejny rok na rozwijanie tych umiejętności, które kształcą się w zabawie i pracy na rzecz
rodziny i grupy, a które trudniej byłoby pielęgnować w rytmie szkolnych zadań i lekcji.Własnoręczne lepienie bułek, tkanie na
krosnach, zbieranie i suszenie ziół, zabawy kamieniami, kasztanami i krążkami ciętego drewna rozwijają u dziecka zdolności
manualne, uczą wytrwałości i cierpliwości, a przy tym budują poczucie sprawczości i wiarę w swoje możliwości, ponieważ
efekt w postaci własnego wypieku, pięknego zielnika czy utkanego materiału jest dla dziecka sam w sobie nagrodą.
Umiejętność pisania i czytania nabędzie przecież prędzej czy później każde dziecko. Na dojrzałość szkolną składa się jednak
nie tylko gotowość intelektualna malucha do podjęcia wyzwań, jakie niesie za sobą szkoła, ale i gotowość jego ciała, a przede
wszystkim – ducha, czyli dojrzałość emocjonalna, umiejętność radzenia sobie z porażkami, wiara we własne siły. Czy sześciolatki w szkole to dobry pomysł? Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi dla wszystkich dzieci. Bardzo lubię tę metaforę:
„Dziecko jest jak piękny kwiat. Jeśli będziemy ciągnąć go za listki w górę, wcale nie sprawimy, że szybciej urośnie”.
Karolina Piękoś, psycholog*
*Wypowiedzi i komentarze psychologa Karoliny Piękoś wyróżnione są w książce niebieskim kolorem.
10