Indochiny - mochowie.pl

Transkrypt

Indochiny - mochowie.pl
Indochiny
WSTĘP
I.
WOJNA INDOCHIŃSKA
Wojna indochińska miała dwa etapy:
1. Po Klęsce Japonii, która do roku 1945 okupowała Indochiny - w latach 1946-54 wojna
pomiędzy Viet-Minh’em (siłami narodowo-wyzwoleńczymi o zabarwieniu komunistycznym),
którego przywódcą był Ho Chi Minh, a Francuzami aż do klęski Francuzów pod Dien-Bien
Phu i Konferencji Genewskiej w 1954 r która ustaliła warunki pokoju: m.in. przejęcia przez
Viet-Minh terenów na północ od rzeki Ben Hai i pozostawienia pod władzą cesarza BaoDai’a terenów na południe od tej rzeki, odrodzenia królestwa Kambodży oraz królestwa
Laosu.
2. W obydwu krajach, zgodnie z układami Genewskimi miały się odbyć w 1956 r. wolne
wybory. W Genewie powołano Międzynarodową Komisję Nadzoru i Kontroli (MKNiK – w
Wietnamie skrótowo zwaną CIC= Commission International de Control), która miała przede
wszystkim nadzorować przebieg wyborów, a ponieważ do wyborów nigdy nie doszło –
nadzorować współżycie obydwu krajów podzielonego Wietnamu, a także integrację
walczących stron Laosu i Kambodży. Te dwa ostatnie kraje w czasie mojego w Indochinach
pobytu były egzotycznymi królestwami, ale i w nich, szczególnie w Laosie powstała
partyzantka komunistyczna. Laos opanowany został przez komunistów już po moim
odjeździe z Indochin, zaś w latach 70-tych zabawa w komunizm skończyła się fatalnie dla
Kambodży, opanowanej przez komunistów maści chińskiej, którzy pod hasłem powrotu do
korzeni, wyrżnęli ponad milion swoich pobratymców, przede wszystkim przedstawicieli
inteligencji i nawet drobnej burżuazji!
Na szczęście w czasie moich pobytów w Laosie i Kambodży, kraje te były
oazami spokoju, gdzie człowiek mógł spokojnie chodzić po ulicach bez obawy, że coś się
stanie. Pod tym względem obydwa te kraje bardzo się różniły od Wietnamu Płd., ale o tym –
dalej.
II. SYTUACJA W WIETNAMIE PÓŁNOCNYM
Po zawarciu pokoju komuniści w północnym Wietnamie zaczęli się rozprawiać ze wszystkim,
co nie przystawało do ich wizji systemu sprawiedliwości ludowej, m.in. z burżuazją, z
elementem kryminalnym, prostytutkami itp. Fama głosi, że wszystkie znane prostytutki
załadowali w Haiphongu na statek i po prostu zatopili w morzu. Nie zdziwiłbym się, gdyby to
była prawda. Burżuazja północno-wietnamska panicznie uciekała na południe.
Na Północy poburżujskie domy zajęła biedota, która ściągnęła do miast ze
wsi i która nawet niezbyt umiała w nich żyć. Przyzwyczajona była do spędzania czasu pod
gołym niebem i nadal tak żyła: mieszkańcy budynków żyli właściwie na dworze, tam pichcili
w piecykach ustawionych na chodnikach, tam odbywały się spotkania towarzyskie, tam
załatwiali się gdzieś nad wodą, której tam wszędzie pełno, a w mieszkaniach chyba tylko
spali. Taki tryb życia rzucał się w oczy tylko w Wietnamie Płn, w miejscowościach, w
których dłużej przebywałem: w Hanoi, w Haiphongu, Lao-Kay’u, Vinh. Na Południu
zjawisko to występowało sporadycznie.
Na Północy zaprowadzono socjalistyczne porządki: nacjonalizację
wszystkich większych zakładów, kolektywizację wsi, gospodarkę planową a w konsekwencji
ogólną biedę.
W czasie mojego pobytu w Wietnamie nastąpiły zmiany w sojuszach Wietnamu Płn. W.Płn.
wspierany był w swej wojnie z W.Płd. i Amerykanami przez cały tzw. obóz socjalistyczny z
ZSRR i Chinami na czele. W marcu 64 r., tuż przed moim wylotem do Wietnamu doszło do
rozłamu pomiędzy ZSRR i Chinami. Przywódca Chin, Mao-Tse-Tung postanowił pójść do
„socjalizmu” swoją drogą i nie chciał już radzieckich mentorów na czele z Nikitą
Chruszczowem. Właśnie w marcu 1964 r. na jakimś zjeździe KPZR Chruszczow ostro
zaatakował Mao-Tse-Tunga i doszło do okresowego zerwania wszelkich stosunków pomiędzy
partiami komunistycznymi tych krajów. Konsekwencją były perturbacje w dostawach
radzieckiej broni i pomocy drogą lądową – przez Chiny, które te dostawy zablokowały i
ograniczyły się do dostaw drogą morską, a ZSRR nie był potęgą morską i w dodatku łatwo
było zablokować te dostawy przez zaminowanie nielicznych portów wietnamskich, co też
Amerykanie na przełomie lat 60/70 skwapliwie uczynili.
Ten konflikt radziecko-chiński był W.Płn. bardzo nie na rękę, bo Sowieci
autentycznie ich wspomagali i to konkretnie – materialnie, podczas gdy wówczas jeszcze
bardzo słabe Chiny były w stanie wspomagać W.Płn.raczej tylko ideologicznie i w formie
swoich doradców, z którymi w W.Płn. osobiście się stykałem (np. w Vinh). Dosyć szybko
doszło do konfliktu pomiędzy W.Płn. a ChRL, co pod koniec lat 70-tych doprowadziło nawet
do wojny pomiędzy ChRL a krnąbrnym południowym sąsiadem – już zjednoczonym
Wietnamem, n.b. z fatalnym wynikiem dla Chin.
II.
SYTUACJA W WIETNAMIE POŁUDNIOWYM
Na Południu Wietnamu panował system kapitalistyczny w wersji
kolonialnej, a więc bogactwo i skrajna biedota. Sprzyjało to penetracji idei komunistycznych.
Przy wsparciu Północy zaczęły powstawać bojówki komunistyczne, które stopniowo stawały
się regularnymi oddziałami partyzanckimi zwalczającymi system południowo-wietnamski.
Oprócz walk o przejmowanie kontroli nad miejscowościami, komuniści na szeroką skalę
stosowali terror: likwidowali przedstawicieli administracji państwowej i doprowadzili do
tego, że nikt nie chciał być czy to wójtem, sołtysem czy burmistrzem. Byli oni praktycznie
skazani na śmierć, w wyniku czego administracja państwowa nie mogła kierować terenowymi
jednostkami administracyjnymi, które powoli przejmowali komuniści.
Komunistyczne oddziały partyzanckie zwane przez Amerykanów i nas - w
odróżnieniu od Viet-Minh’u – Viet-Cong’em, ponosiły w walkach z siłami rządowymi
znaczne straty. Ludność Wietnamu Płd. po wojnie z Francuzami i odzyskaniu niepodległości
chciała żyć w spokoju i niezbyt kwapiła się do walki czy to po stronie rządowej, czy po
stronie komunistów. Ale komuniści znaleźli na to sposób: po prostu branki we wsiach i na
szosach. Zajmowali wsie lub blokowali szosy i wszystkich zatrzymanych mężczyzn wcielali
do swoich oddziałów. Mężczyźni wietnamscy na Południu byli bez wyjścia: jeśli nie chcieli
ginąć w szeregach wojsk rządowych i ukrywali się przed poborem, to mieli jeszcze większą
szansę zginąć w szeregach Viet-Congu, do którego prędzej czy później się dostawali. Ich
sytuacja była naprawdę bez wyjścia. A mimo to, po otwartym zaangażowaniu się w wojnę
Amerykanów: przede wszystkim dostawami broni i początkowo w formie tzw. doradców
wojskowych, którzy pomagali dowódcom południowo-wietnamskim w organizacji ich
pododdziałów i oddziałów oraz towarzyszyli w walce (jeszcze w roku 1964 było ich tam ok.
12.000) Viet-Cong nie był w stanie opanować Południa. Trzeba było zaangażować siły
północno-wietnamskie. Najpierw działo się to potajemnie poprzez przenikanie do Viet-Congu
dowódców i tzw. ochotników północno-wietnamskich, oraz w formie dostaw broni, a później
już nie kryto się z wysyłaniem do Wietnamu Płd. całych dywizji ze wsparciem artyleryjskim,
czołgowym itd. Ponieważ rzeka Ben Hai stanowiła początkowo pewną przeszkodę, jednostki
północno-wietnamskie przechodziły do Wietnamu Płd. przez Laos tzw. szlakiem Ho-ChiMinh’a. W późniejszym okresie jednostki te nie krępowały się już niczym i przechodziły na
południe mostem pontonowym na rzece Ben-Hai.
Na początku lat 60tych nastąpił w W.Płd. zamach stanu. Cesarz Bao-Dai
musiał emigrować a władzę przejął Ngo-Dinh-Diem u którego boku własną politykę
prowadziła ogólnie znienawidzona jego żona Ngo-Dinh-Nhu. W czasie mojego pobytu w
Wietnamie doszło do kolejnego zamachu stanu, w wyniku którego Diem zginął, a jego żona
uciekła, zaś władzę przejął młody generał Khanh (1963), a po nim generał lotnictwa Nguen
Cao-Ky , po nim zaś generał Thieu.
Ja znalazłem się w Wietnamie w okresie kwiecień 1964 – kwiecień 1965 –
w okresie przejściowym, gdy Amerykanie zdali sobie sprawę, że wojska rządowe nie poradzą
sobie z Viet-Cong’em (dalej zwanym VC) i napływającymi z północy posiłkami
komunistycznymi i rzucili na południe pierwsze regularne oddziały swojego wojska, którego
liczebność na przełomie lat 70tych i 80tych liczyła ok. 500.000 ludzi plus bogaty sprzęt.
Zaczęło się w czasie mojej bytności w Wietnamie od nalotów
amerykańskich na Wietnam Płn. Pierwszy nalot, podobno sprowokowany atakiem Płn-W.
kutrów torpedowych na lotniskowiec amerykański, miał miejsce dnia 6.sierpnia 1964 r. na
miejscowość Vinh, gdzie akurat przebywałem i ten atak przeżyłem (szczegóły dalej). Wkrótce
z morza i powietrza lądować zaczęły jednostki amerykańskie, podwożone pod brzeg W.Płd.
jednostkami desantowymi, tzw. LSM (landing ship men – przewozu wojska i lekkiego
sprzętu) i LST (landing ship tanks- do przewozu czołgów i ciężkiego sprzętu), które widać
było w każdym porcie Płd.W. Amerykanie zdecydowanie panowali nad niebem wietnamskim.
Warto tu wspomnieć, że wkrótce do wojsk amerykańskich dołączyły bojowe oddziały
południowo-koreańskie, a także australijskie jednostki obsługi lotnisk.
IV. MIĘDZYNARODOWA KOMISJA NADZORU I KONTROLI (CIC)
1. Znalazłem się więc w Wietnamie jako tłumacz angielski polskiej delegacji w CIC w
okresie, gdy wiele tam się działo. Dla wyjaśnienia, w skład CIC wchodzili przedstawiciele
trzech państw: przedstawiciele „obozu socjalistycznego”, a więc Paktu Warszawskiego –
Polska, przedstawiciele obozu kapitalistycznego, a więc NATO – Kanada i kraju neutralnego
– Indii, których przedstawiciel zawsze pełnił funkcję przewodniczącego, tzw. chairman’a.
CIC miało swoją centralę w Saigonie i filię centrali w Hanoi ale także filię w Vientiane
(Laos) i w Phnom-Penh(Kambodża) oraz zespoły kontrolne, ale za „moich czasów” już w
znaczniej mniejszej ilości miejscowości niż np. w latach 50-tych. Za „moich czasów” zespoły
kontrolne działały w następujących miejscowościach Wietnamu Płn.:Hanoi, Haiphong, DongDang, Lao-Kay, Vinh, Dong-Hoi.
W Wietnamie Płd. w: Saigonie, Vung-Tau (Cap St.Jaque),Nha-Trang,
Quinhon, Danang (Tourane,Dżo-Linh (na płd. od rzeki Ben-Hai).
W skład grupy wchodził: oficer polski z tłumaczem (Poldel), oficer kanadyjski (Candel),
oficer, hinduski (Indel) – jako Chairman oraz oficer wietnamski jako oficer łącznikowy
(Liaison Officer – w skrócie LO) z władzami danego kraju (na Płn –północno-wietnamski na
południu - vice versa) – z tłumaczem.
Językiem urzędowym był angielski (stąd tłumacz polskiego oficera nawet,
gdy ten oficer znał angielski (co zdarzało się b.b.rzadko).
Prace Komisji (mam tu na myśli grupy kontrolnej) odbywały się wg kiedyś na początku jej
działalności ustalonych reguł, które stopniowo ulegały uproszczeniu. Np. kiedyś na każde
życzenie Grupy stały do dyspozycji samochody (Jeep’y lub Dodge malowane na biało ze
znakami CIC), a w terenach górskich także konie. Za moich czasów zostały tylko Jeep’y i w
W.Płd. także Dodge i to tylko na określone trasy.
Dawno dawno temu ustalono trasy i miejsca kontroli. Za moich czasów w
Wietnamie Płn. dochodziło do kontroli praktycznie tylko tam, gdzie na to zezwolił oficer
łącznikowy. Zawsze znajdował jakieś trudności: a to droga w już fatalnym stanie, a to
uszkodzony samochód, ograniczenia z benzyną itp Na Południu: niebezpieczny teren ulubiona i raczej autentyczna przeszkoda. Tak więc komisja „kontrolowała” wszędzie tylko
to, co pozwolono jej kontrolować (odnosi się to szczególnie do Płn.) bo na Płd. komisję za
moich czasów po prostu „olewano”.
Komisja powinna kontrolować np. dostawy broni i sprzętu. Na Płn. robiono
różnego rodzaju trudności żeby stworzyć pozory, że tam nic nie nadchodzi czy napływa. Na
Płd. pokazywano lotniska zawalone amerykańskimi samolotami różnego typu, w tym
transportowymi. Grupa kontrolna wszystko skwapliwie odnotowywała...no i co ? Krótko
mówiąc, za moich czasów CIC było już fikcją, chociaż stwarzano różne pozory jej
skuteczności.
Kontrole odbywały się wg. pewnych ustalonych procedur. Po ich
wykonaniu spisywano protokół. W przypadku trudności robionych przez LO wpisywano do
protokółów odpowiednie uwagi. Straszakiem na LO była groźba negatywnego zapisu w
punkcie 10, co równało się braku współpracy LO z Komisją. Ambicją Candela w W.Płn. było
udowodnić Wietnamczykom północnym dokonania jakiegoś wykroczenia
przeciw
ustaleniom Konwencji Genewskiej, to samo przyświecało Poldelowi w W.Płd, tylko w
odniesieniu do Wietnamczyków Płd. Szukali pretekstu dla „wlepienia” „10-ki” (co musiała
jednomyślnie uzgodnić cała grupa kontrolna) Zapisy takie czyniono w mojej obecności
kilkakrotnie i na Północy i na Południu. Rozpatrywano je w centrali CIC, wysyłano
odpowiednie noty do rządu wietnamskiego (DRW – Demokratycznej Republiki Wietnamu –
Północ i Republiki Wietnamu Płd.) i niczym one nie skutkowały !
2. Polscy delegaci do CIC (oficerowie) i ich tłumacze byli bardzo przyzwoicie wyposażeni w
subtropikalną odzież, a także w odzież ochronną (np. wojskowe peleryny). Byli dobrze
odżywiani w stołówkach CIC (na wszystkich placówkach w Wietnamie Płn. i w niektórych
Wietnamu Płd.) w których zatrudniano lokalnych kucharzy, którzy sobie tę pracę bardzo
cenili, bo żyli z niej oni sami i ich rodziny i naprawdę bardzo się do niej przykładali !
Oprócz tego dostawaliśmy diety w lokalnej walucie (ich wysokości już nie
pamiętam, ale można było z nich wiele zaoszczędzić ! Było to szczególnie ważne w
Wietnamie Płd., bo tam z oszczędności każdy polski delegat wpłacał do banku w sumie
przynajmniej 1400 US$ na wymarzony samochód. A mimo to nie trzeba było „dziadować”!
Oprócz diet w Wietnamie tłumacze otrzymywali wynagrodzenie w wys.115 US$ miesięcznie,
które przekazywane były bezpośrednie na konto tłumacza w banku PeKaO w Polsce.W owym
czasie, gdy dolar oparty jeszcze był na parytecie złota (1 US$ ≈ 1 g 24 karatowego złota) była
to znaczna kwota. Dla porównania - w kraju zarabiało się wtedy przeciętnie równowartość 30
$ miesięcznie !
Członkowie CIC, a więc i tłumacze korzystali także bezpłatnie z wszelkich
przelotów na terenie Indochin, w tym pomiędzy poszczególnymi krajami Indochin - dwoma
dwusilnikowymi samolotami śmigłowymi z francuską obsługą, wyczarterowanymi przez
CIC. Jeden z tych samolotów już po moim wyjeździe z Indochin spadł. Obsługiwały je ładne
dziewczyny – stewardessy. Jedna z nich zginęła.
Co miesiąc wszyscy członkowie delegacji do CIC dostawali po bardzo
niskich wolnocłowych cenach przydział pewnej ilości francuskiego wina stołowego, koniaku,
whisky, amerykańs-kich papierosów, herbaty Lipton i kawy. I tu uczciwie muszę stwierdzić,
że przydziały te w s z y s c y Polacy sprzedawali: na północy - naszej północno-wietnamskiej
obsłudze, dla której nasze ceny były nadal atrakcyjne i którzy w te artykuły podobno
zaopatrywali najwyższe władze krajowe lub lokalne ( w co wierzę, bo takiego „boy’a” czy
„kucharza” nie było stać na to, by samemu z nich korzystać ).
Na Południu sprzedawaliśmy nasze przydziały w tamtejszych sklepach
„delikatesowych”, które tradycyjnie od lat skupywały od członków CIC ich przydziały. Była
to jednoznaczna kontrabanda, ale stanowiła ona „tajemnicę poliszynela” i jakoś nigdy nikt z
tego powodu nie „beknął”. Po prostu wszyscy z takiego układu byli zadowoleni, polskim
członkom CIC co miesiąc wpływała do kieszeni znaczna kwota, którą można było wydać na
coś dla nich wartościowszego.
Wyśmienicie działała poczta CIC. Obsługiwana była przez specjalistyczne
jednostki pocztowe armii hinduskiej. Stosowane były hinduskie znaczki pocztowe (z
odpowiednim nadrukiem).
Tu na marginesie chciałbym zauważyć, że hinduska obsługa pocztowa
odpowiadała starej brytyjskiej tradycji kolonialnej. N.b. gdy Anders wyprowadził ze Związku
Radzieckiego swoją armię, a wraz z nią całe mnóstwo cywilów: kobiet, dzieci, ludzi starych,
ci cywile, a były ich chyba tysiące, rozesłani zostali do różnych, wówczas jeszcze kolonii
brytyjskich, m.in. dzieci do Indii, wiele osób do obozów dla uchodźców w Ugandzie i Kenii.
W obozach tych działała poczta obozowa obsługiwana oczywiście przez Hindusów i Polaków
i mam w swoich zbiorach trzy autentyczne listy z takiego obozu w Ugandzie do obozu w
Kenii. Zaopatrzone są w znaczki brytyjskiej kolonii indyjskiej, w polskie stemple „poczty
polowej”, w angielskie nalepki cenzury wojskowej i zgodnie z brytyjskim zwyczajem, jako
listy polecone zostały po przekątnej przekreślone „na krzyż”. Prawdziwe unikaty !
Armia hinduska zajmowała się także logistyką na rzecz CIC (m.in. od niej
dostawaliśmy nasze miesięczne przydziały).Wojsko hinduskie, polskie, kanadyjskie czy też
LO północno- wzgl. południowo-wietnamscy - na służbie chodziło w mundurach, poza służbą
– w cywilu. Wśród Hindusów było wielu Sikhów – chodzącej w charakterystycznych
turbanach sekty muzułmańskiej z indyjskiej prowincji Pendżab (=pięć rzek. Pent = pięć !
Przykład językowej więzi indoeuropejskiej. Przykładów takich jest n.b. znacznie, znacznie
więcej). Tłumacze chodzili w cywilu.
Każda grupa kontrolna CIC, a także centrala w Sajgonie wzgl. jej filia w
Hanoi raz w miesiącu wydawała przyjęcie dla lokalnych notabli i innych gości zaproszonych
przez każdego delegata chodzącego w skład grupy. Na Północy gośćmi byli przeważnie
lokalni notable, na Południu – notable, ale też Amerykanie, których zapraszał Candel ! Na
Południu, w niektórych miejscowościach mieliśmy więc z Amerykanami prawie codzienny
kontakt, a przynajmniej raz w miesiącu. Kontakty te były w sumie bardzo ciekawe, ale o tym
dalej.
Raz – w Djo-Linh, na płd.od rzeki Ben-Hai doszło do incydentu, którego
byłem świadkiem i który ujawnił, kto jest kim i spowodował przyśpieszony powrót do Polski
bardzo przyzwoitego polskiego majora O.,ale o tym pod „Djo-Linh”.
Przyjęcia organizowane były w stylu amerykańskim: 2 godziny i ani trochę
więcej no, chyba, żeby było wyjątkowo fajnie ! Nieraz sobie tam myślałem: oj, żeby tak ta
zasada przyjęta była w Polsce !
Wszyscy odświętnie się ubieraliśmy: oficerowie w mundury galowe, ja
oczywiście pod krawatem. Elegancka była także nasza obsługa. Najegzotyczniej wyglądały
mundury niektórych oficerów hinduskich. Trzeba tu zaznaczyć, że elitą wśród oficerów
hinduskich są Sikhowie – członkowie plemienia indoeuropejskiego i sekty religijnej z
Pendżabu (pend = pięć (żab = rzeka). To w przeciwieństwie do przeciętnych Hindusów
dobrze zbudowani mężczyźni, z których wprost emanuje autorytet. Uznawani są za
wyśmienitych żołnierzy i przeważnie robią karierę oficerską.
Nasz chairman (szef) w Haiphongu, Sardul-Singh na przyjęcie ubrał mundur
galowy z tzw. koalicyjką = paskiem przechodzącym przekątnie od pasa na plecach przez
ramię do pasa z przodu. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że z przodu na
pasie tym znajdowały się, jako akcent tradycyjny, skórzane pojemniki na naboje, w których
pan pułkownik Sardul-Singh przechowywał....prezerwatywy.
Na przyjęcie składała się każda delegacja. Miała zresztą na ten cel środki
budżetowe i dostawy . Było więc zawsze wszystko, co trzeba: alkohole (oczywiście whisky,
gin, koniak, piwo imbirowe, soft-drink’i (coca-cola itp.), różnego rodzaju zakąski. Było
zawsze comme il faut.
V. WYJAZD
Wyjazd do pracy za granicą kusił mnie od dawna. Pod koniec lat 50tych
pracował w Wietnamie w charakterze tłumacza w CIC mój serdeczny kolega ze studiów w
Poznaniu – Wojtek Borucki, nie miałem z nim jednak kontaktu i nie wiedziałem, jak to sobie
załatwił.
Mieszkając w Warszawie od czasu do czasu dowiadywałem się, że ktoś tam pracował w
podobnej komisji w Korei, ale nigdy z kimś takim się nie zetknąłem, aż tu nagle
dowiedziałem się, że w CIC, wprawdzie w Laosie, pracuje mąż mojej byłej sympatii z
Varimexu, Lali. Dodzwoniłem się do niej, umówiliśmy się i chętnie mi zdradziła, jak to sobie
załatwić.
Otóż w Varimexie pracowałem przez pewien czas w jednym pokoju z Lalą
i znacznie od nas starszą panią, która była żoną jakiegoś urzędnika ministerialnego. Od Lali
dowiedziałem się, że mężem tej pani jest wysokiej rangi urzędnik departamentu MSZ
(Ministerstwa Spraw Zagranicznych) organizującego wyjazdy do misji zagranicznych.
Wg.rady Lali, należało się zgłosić do sekretariatu tego departamentu w MSZ oferując swoje
usługi w charakterze tłumacza angielskiego. Na pytanie, skąd wiem o naborze tłumaczy –
należy powołać się na wspomnianą panią (oczywiście bez jej wiedzy), a potem już sobie
samemu radzić.
Jak Lala poradziła, tak zrobiłem. Oczywiście nastąpiło pytanie: „a skąd
Pan wie o naborze ?” Oczywiście udzieliłem należytej odpowiedzi i zaproszono mnie na
egzamin z języka angielskiego.
(W tym miejscu muszę podkreślić, jak cenną była rada Lali. Po moim powrocie z Wietnamu,
jeden z moich kolegów w Agpolu radził się mnie, jakby to sobie taki wyjazd załatwić. Z
ostrożności nie podałem mu nazwiska pani, na którą ja się powołałem, bo jej wpływy w MSZ
mogły przecież już wygasnąć.
Poradziłem koledze, żeby się powołał na mnie – jako kolegę, który dopiero
co wrócił z Indochin i powiedział mu, że dobrzy angielscy tłumacze zawsze są w MSZ, z
przeznaczeniem do Indochin mile widziani. Kolega tak zrobił, zapisano jego dane i
przyrzeczono, że jak powstanie zapotrzebowanie, zgłoszą się u niego. Nigdy się jednak nie
zgłoszono !
Egzamin przeprowadził bardzo starszy pan, jak się okazało - były rektor
Szkoły Głównej Służby Zagranicznej w W-wie, która w owym czasie już nie istniała.
Egzamin zdałem. Zostałem więc zaproszony na kurs przygotowawczy, na którym
poinstruowano mnie i podobnych do mnie adeptów o naszych zadaniach, o zasadach
zachowywania się itd.itp.
Na
kursie
tym
spotkałem
kolegę
z
jednej
ławki
szkolnej(dosłownie)gimnazjum Nr. 8 w Łodzi, Jerzego M., zresztą znacznie ode mnie
starszego, którego nie lubiłem ze względu na jego paternalistyczny stosunek do mnie. Los
mnie z tym chłopem kojarzył już na egzaminie w WSHM (Wyższa Szkoła Handlu
Morskiego) w Sopocie (egzamin zdałem z wynikiem dobrym, ale nie zostałem przyjęty „z
braku wolnych miejsc”). Mój koleżka dostał się, a ja nie. Podejrzewam, że pomogło mu
pochodzenie społeczne (chłopskie) i wstawiennictwo ZMP, którego był aktywnym
działaczem, a ja nie. Człowiek ten w czasie studiów był działaczem ZSP (Zrzeszenie
Studentów Polskich), jak się ostatnio okazało – kuźni kadry politycznej naszej obecnej
lewicy, potem był pracownikiem KC PZPR i w kilka lat po powrocie z Wietnamu zrobił
karierę jako ambasador PRL w Indonezji, ale o jego dalszych losach nic nie wiem. W każdym
razie zawsze działał aktywnie społecznie i tam gdzie należy. Jego nazwisko jednak jakoś
znikło po jego powrocie z Indonezji.
W naszej grupie ok. 10 osób byli to potencjalni tłumacze, m.in. p.Jerzy
Chociłowski – redaktor różnych pism geograficznych, specjalizujący się później w krajach
Południowo Wschodniej Azji, a także potencjalni pracownicy administracyjni naszej misji, w
tym nie obyło się bez wtyczki UB.
Cała grupa dostała przydział do Wietnamu. Termin wyjazdu był krótki: wylot 17. kwietnia
1954 do Moskwy, potem do Pekinu i Hanoi.
Na szczęście dyrekcja mojego zakładu pracy, f-my Agpol, wyraziła zgodę
na mój wyjazd i trzeba się było szybko do wyjazdy przygotować.
Mieszkałem w owym czasie z żoną i siedmiomiesięczną córeczką w
wynajętym pokoju z używalnością kuchni i tzw. wygód w willi w Komorowie pod Warszawą.
Wiodło nam się zupełnie dobrze. Odbyłem pierwsze wyjazdy służbowe na Węgry oraz do
Szwecji i Finlandii. Oprócz pracy na etacie w CWF „Film Polski”, a potem w ARHZ
„Agpol”, okresowo wykonywałem różne tłumaczenia (przeważnie list dialogowych do
filmów). Perspektywy po powrocie z Wietnamu były bardzo dobre – pod warunkiem, że
wszystko szczęśliwie się skończy. Przed wyjazdem przenieśliśmy się do mieszkania mojej
teściowej w W-wie przy ul. Srebrnej. W przeddzień wyjazdu odbyliśmy z żoną i córeczką w
wózeczku ostatni długi spacer po W-wie. M.in po Starym Mieście i......w drogę !
VI. MOSKWA I SYBERIA
Lot z W-wy do Moskwy samolotem turbośmigłowym IŁ-em 18 trwał
chyba trzy godziny. Wylądowaliśmy na lotnisku Szeremietiewo. Czekając na autobus do
Moskwy cała grupa poszła na obiad w restauracji lotniska. Jakkolwiek wszystkich nas uczono
rosyjskiego w szkole przez wiele lat, efekty tej nauki nie były najlepsze. Menu było tylko po
rosyjsku i niezbyt wiedzieliśmy, jakie potrawy obejmowało. Zaczęliśmy więc dukać wobec
kelnerki, a ta na nas po rosyjsku: nie udawajcie, że nie znacie rosyjskiego ! I poszła sobie.
Pierwszy kontakt z wielkoruską ! Chociaż nie: pierwszy kontakt z
wielkorusami miałem jako 9-letni chłopak w Bydgoszczy, po jej wyzwoleniu przez Rosjan.
W 3-pokojowym mieszkaniu babci zakwaterowano drużynę żołnierzy radzieckich i do
oddzielnego pokoju – pielęgniarkę radziecką. Dziadkowie wiele z nią rozmawiali i z rozmów
tych pozostało mi w pamięci, że dziadkowie starali się z nią uzgodnić niektóre terminy, np.
jak po rosyjsku pociąg ? Rosjanka nie wiedziała o co chodzi. Wówczas dziadek zaczął
naśladować odgłosy wydawane przez lokomotywę parową i szybko okazało się, że to po
rosyjsku „puojezd”, czyli po polsku pojazd. Nasze języki okazały się bardzo do siebie
zbliżone ! Poza tym Rosjanki nic w Polsce nie dziwiło bo u nich jest wszystko, to co u nas i
w dodatku „wsiewo mnogo ”(dużo). Podobnie zresztą reagowali na nasze pytania
zakwaterowani u babci rosyjscy żołnierze: wprawdzie obiad (typu gęsta zupa ) cała drużyna
(chyba z 8 ludzi) jadło z jednej miski stojącej na środku stołu łyżkami, które po wytarciu w
gazetę trzymali za cholewą buta, ale u nich też było „wsiewo mnogo”. Strasznie dumny
naród. Im biedniejszy, tym bardziej przekonany, że w ich kraju wszystkiego jest „mnogo”, że
w ich kraju wszystko jest najlepsze !Na tym tle powstało wówczas w Polsce wiele dowcipów
antyradzieckich.
Jednak trochę tej dumy (?) przydałoby się nam, Polakom, którzy z kolei
wszystko, co nasze krytykujemy.
Zawieziono nas do Moskwy. Trasa wiodła przez podmoskiewskie wsie z drewnianymi
chatami z malowanymi na niebiesko framugami okien z rzeźbionymi elementami nad oknami
i drzwiami i przez piękne lasy brzozowe. Na tej trasie wiele się od tego czasu zmieniło.
Spędziliśmy w Moskwie dwa dni. Nie pamiętam w jakim hotelu
nocowaliśmy, W każdym razie zwiedziliśmy wszystko, co trzeba i co byliśmy w stanie
zwiedzić w ciągu jednego popołudnia i jednego poranka i ruszyliśmy dalej – do Pekinu.
(więcej o Moskwie z moich pobytów tam także w roku 1975 i 1988 we wspomnieniu
zatytułowanym MOSKWA)
Lot samolotem Aerofłotu,TU-104 – był moim pierwszym doświadczeniem
lotu samolotem odrzutowym. Bardzo dobrym doświadczeniem ! Lot trwał ok.9 godzin z
międzylądowaniami w Omsku, Tomsku i Irkucku. W czasie międzylądowań wyprowadzano
nas na posiłek w budynku danego lotniska. Duże wrażenie robiła wielka ilość różnych, w tym
odrzutowych, chyba cywilnych, samolotów na tych lotniskach, szczególnie w Omsku.
Pamiętam moją refleksję, że gdyby Polska miała tyle i takich samolotów,
ile ich stało tylko na lotnisku w Omsku, bylibyśmy potęgą lotniczą w Europie! Z potęgą
techniczną kontrastowały dworce lotnicze. Stanowiły je niewielkie budynki w stylu
tzw.socrealizmu. W poczekalni na ławkach siedzieli ludzie skromnie odziani w kufajki
(pikowane żakiety), kobiety w chustach na głowie, a towarzyszyły im podobnie biednie
wyglądające bagaże. Z jednej z toreb wystawały np.głowy żywych gęsi, których gęganie
towarzyszyło nam w samolocie na trasie Tomsk- Irkuck.
Dla Sybiraków samolot był właściwie jedynym, a przy tym tanim środkiem
komunikacji, stąd tak dobrze rozbudowane lotnictwo na Syberii. Ubogo było także w
restauracjach. Zapamiętałem restaurację na lotnisku w Irkucku: niewielkie pomieszczenie,
czaj podawany w szklankach w dużych, typowo rosyjskich, bogato zdobionych metalowych
oprawkach. Gdyby nie ich „bolszaja technika”, można by pomyśleć, że są bardzo, ale to
bardzo zacofani !
Warto jeszcze wspomnieć, że jakkolwiek minęła już połowa kwietnia,
Syberia nad którą lecieliśmy, cała pokryta była śniegiem. Nie lecieliśmy zbyt wysoko. Widać
było rzeki, lasy, ale przede wszystkim setki, jeśli nie tysiące kilometrów pustych przestrzeni,
na których śnieg pofałdowany był jak piasek w płytkim falującym morzu ! Musiały to być
duże „fałdy” bo jakby nie było, widziałem je z wysokości na pewno większej niż 1000 m.
Po Irkucku znów nastąpiły lasy, a po nich piaszczyste pustkowia północno
wschodnich Chin i...wreszcie Pekin !
VII.
CHINY
( kwiecień 1964 (4 dni ) i lato 1975 – 1,5 m-ca)
Z lotniska odebrał nas ambasadzki mikrobus, który zawiózł nas do
znajdującego się na terytorium ambasady w Pekinie hotelu. W Pekinie panowała już wiosna !
Ambasada polska położona jest w południowo-wschodniej części
miasta. Zajmuje ona znaczny teren – na zasadzie wzajemności, gdyż ambasada chińska w Wwie także zajmuje znaczny teren. Na terenie eksterytorialnym ambasady znajdują się budynki
ambasadzkie, piętrowy hotel z dużą stołówko-restauracją, przed hotelem bardzo przyzwoity
basen pływacki, z jednego boku – kilka budynków mieszkalnych pracowników ambasady. Na
wschód od ambasady znajduje się park, a w nim pagoda zamieniona na restaurację. Lubiłem
tam jadać, gdy byłem w Chinach ponownie w roku 1975, a więc po 11 latach (!).Obok
różnych dań serwowano tam wyśmienite pierożki z mięsem w sosie sojowym Palce lizać i to
za „psi” pieniądz !
Park ten zapamiętałem m.in. także dlatego, że zetknąłem się tam po raz
pierwszy w życiu z gimnastyką chińską – tai-chi. W krzakach co
chwilę widać było
przeważnie starszych ludzi – mężczyzn i kobiety - którzy b a a r d z o, b a a r d z o
w o l n o wykonywali jakieś bardzo dla mnie dziwne ćwiczenia. Dzisiaj zna je już cały
świat i także znane są i uprawiane w Polsce. Wówczas jednak – 1964 r. – było to dla mnie i
dla moich kolegów coś bardzo niezwykłego !
Innym nowym wrażeniem był otaczający ze wszystkich stron odgłos
cykad, który nas już nigdy, także, a nawet szczególnie w Indochinach nie opuścił. Odgłos był
różny, pewnie w zależności od gatunku cykad. Np. w Kambodży, gdy jechaliśmy
mikrobusem z miejscowości Siem Reap do nieodległego, słynnego Angkor-Vatu, po lewej
stronie szosy ciągnął się mur, a za nim jakby jakiś sad (?). Dobiegał stamtąd odgłos pracy piły
tarczowej. Byłem przekonany, że to pracuje piła tarczowa, gdy jednak intensywność odgłosu
po kilkuset metrach nie zmalała, zapytaliśmy się kierowcy – Kambodżańczyka, co to ? To
cykady !
Odgłos wydaje rój cykad – dużych owadów spokrewnionych z konikami
polnymi, ale grubych, o krótkich odnóżach. Co dziwne: rój składający się z tysięcy owadów
znajdujących się na okolicznych drzewach rozpoczyna swój „jazgot” jednocześnie i
jednocześnie go kończy ! Na czym polega koordynacja ich działania ?
W Pekinie mieliśmy przebywać 4 dni. Ambasada zorganizowała nam trzy,
prawie całodzienne wycieczki (do Świątyni 500 złotych Buddów, do Pałacu Letniego i
Badaling’u – muru chińskiego). Nie pozwoliło to mnie i mojej grupie na dokładne zwiedzenie
Pekinu.
Pekin, Plac Tien-An-Men, przed
gmachem parlamentu
Pokręciliśmy się oczywiście po Placu Tien-An-Men, odwiedziliśmy sklepy
na pekińskiej „Chmielnej” – Wan-Fu-Dżin, kupiłem trochę złotych wyrobów, a przede
wszystkim przypatrywałem się ludziom.Pierwsza wycieczka pozostanie mi na zawsze w
pamięci ze względy na moją przygodę pod koniec wycieczki.
Świątynia 500 Złotych Buddów to właściwie kompleks licznych pagód
na zboczu góry pod Pekinem. W pagodach oczywiście mnóstwo Buddów, jakkolwiek nie
pamiętam, bym widział tam jakieś złote posągi. Ambasadzki mikrobus zatrzymał się na rynku
miasteczka nieopodal wzgórza z pagodami.
W miasteczku zrobiło na mnie wrażenie kilka znajdujących się przed sklepami dosłownie
hałd jakiejś rośliny (na oko 3 x 10 m x 1 m wysokości). Tłumacz wyjaśnił, że to kapusta
chińska. Z tym, że z kapustą chińską, którą dzisiaj sprzedaje się u nas, nie miało to nic
wspólnego. Nie wiem, co to była za roślina, ale jej ilość dawała pogląd o problemach
wyżywieniowych Chin !
W obrębie świątyni 500 Złotych Buddów
Schodziliśmy już ze wzgórza. Ja pstrykałem zdjęcia i akurat gdy
schodziliśmy, skończył mi się film. Na dole zatrzymałem się, żeby wkręcić nowy film.
Trochę to trwało i nasza grupa z chińskim tłumaczem odeszła, ja jednak nie przejmowałem
się tym, bo do miasteczka było tylko kilkaset metrów. Po wkręceniu do mojego „Zenita”
filmu postanowiłem zrobić pierwsze zdjęcie. Skierowałem więc aparat na schody prowadzące
z góry z pagodami. W tym momencie na schodach znaleźli się trzej chińscy żołnierze.
Ucieszyłem się, że będę miał zdjęcie z żołnierzami i...pstryknąłem. Żołnierzom bardzo to się
nie spodobało. Podeszli do mnie i zaczęli nerwowo gestykulować i mówić po chińsku.
Domyślałem się, o co chodzi, udawałem jednak „Greka” licząc, że się ich
pozbędę. Ale się przeliczyłem. Szanowni żołnierze wzięli mnie pod boki, a jeden szedł za
mną i popychając zaprowadzili mnie na posterunek milicji, który znajdował się na rynku,
akurat tam, gdzie stał nasz mikrobus. Na moje szczęście ! Koledzy i tłumacz zauważyli naszą
grupę i tłumacz szybko przybiegł mi na pomoc.
Żołnierze chińscy
Przetłumaczył mi życzenie żołnierzy, że nie zgadzają się aby byli na mojej
fotografii i żądają wydania im filmu. Zmartwiłem się, bo to był przecież zupełnie nowy film,
a w ogóle to tych filmów miałem niewiele i w Wietnamie podobno trudno je było dostać.Z
drugiej strony bałem
się, żeby Chińczycy nie potraktowali tego jako incydentu
dyplomatycznego. Co było robić: aparat otworzyłem, film wyjąłem prześwietlając go i
oddałem go żołnierzom. Na szczęście incydent „rozszedł się po kościach”.
Pałac Letni zrobił na mnie duże wrażenie, szczególnie kilkaset metrów
długa, drewniana, rzeźbiona i malowana kryta galeria spacerowa. Kompleks obiektów
pałacowych położonych wokół jeziora, w części na zboczu wzgórza pokrytego wówczas
kwitnącymi biało drzewami oraz biała marmurowa „łódź” na jeziorze Kunming na zawsze
zostaną mi w pamięci.
Badaling to mała miejscowość ok.80 km na północny-zachód od Pekinu,
gdzie udostępnia się turystom dobrze zachowany odcinek muru chińskiego. Duża rzecz !
Szczególne wrażenie robi widoczny na odległość wielu kilometrów przebieg muru z basztami
po zboczach gór i świadomość, że biegnie on w ten sposób przez tysiące kilometrów i że
podobno nawet jest widoczny z kosmosu !
Czas w Pekinie szybko upłynął i nadszedł dzień odlotu do stolicy Wietnamu
Płn.- Hanoi.
Lecieliśmy tam dwusilnikowym samolotem typu albo Dakota albo Li-2 (prawie identyczne i
jednakowo głośne). Lot odbywał się na niedużej wysokości z dwoma międzylądowaniami w
Chinach: w Wuhanh i Nanning. Na pewnym odcinku lotu (przypuszczalnie nad południową
prowincją Guangsi ) lecieliśmy nad terenem usianym wyrastającymi z płaskich pól lub prosto
z wody pól ryżowych potężnymi stożkowatymi tworami skalnymi, które są ulubionym
motywem starego (i współczesnego) chińskiego malarstwa !
To był widok niepowtarzalny i chłonąłem go czując, że zdarza mi się to ten
jedyny raz w życiu ! Podobne twory skalne, ale znacznie mniejsze, wystają z morza w słynnej
zatoce Halong w Wietnamie Płn. gdzie także miałem szczęście być.
Wreszcie lądowanie w Hanoi, przejazd jedynym wówczas stalowym
mostem nad rzeką Czerwoną i hotel w centrum miasta.
Na chińskim murze
Lato 1975
Cztery dni pobytu w Pekinie w roku 1964, w tym trzy prawie
całodzienne wycieczki (do Świątyni 500 złotych Buddów, do Pałacu Letniego i Badaling –
muru chińskiego), nie pozwoliły mnie i mojej grupie na dokładne zwiedzenie Pekinu.
Pokręciliśmy się oczywiście po Placu Tien-An-Men, odwiedziliśmy sklepy na pekińskiej
„Chmielnej” – Wan-Fu-Dżin, kupiłem trochę złotych wyrobów, a przede wszystkim
przypatrywałem się ludziom.
Byłem tam ponownie latem roku 1975 i spędziłem wówczas w Chinach
– w Pekinie i Tientsinie półtora miesiąca, organizując polską wystawę gospodarczą w
Tientsinie. Przy murze chińskim w Badalingu widać już było więcej turystów niż w 1964 r.,
jednakże samych Chińczyków. Dzisiaj widać tam podobno tłumy „długonosych”, (czyli
Europejczyków i ich białych potomków z USA i innych części świata). W 1975 r. po pobycie
na murze chińskim zwiedziłem jeszcze niedaleko położone grobowce Mingów.
Droga do grobowców Mingów
Zwiedziłem jeden z nich – położony bardzo głęboko pod ziemią, a
także towarzyszące mu muzeum z przedmiotami znalezionymi w grobowcach i spacerowałem
drogą prowadzącą do grobowców obsadzoną wielkimi białymi rzeźbami zwierząt (koni,
słoni, wielbłądów, lwów) i ludzi (chyba kapłanów i rycerzy). Duża rzecz ! Nawet
„dosiadłem” wielbłąda. Niedaleko znajduje się wielki zalew zamknięty potężną tamą.
Jak zwykle obserwowałem też ludzi. W 1964 r. Chińczycy byli ubrani
biednie, szaro, jednolicie, wojsko chodziło w „pepegach” – trampkach. Kolory jakby były
zabronione (!?) Widać było Chińczyków z prowincji: wyróżniali się strojami ludowymi.
Spotykało się staruszki z małymi stópkami w charakterystycznych bucikach. Ludzie i dzieci
byli ponurzy. Zrobiło to na mnie duże wrażenie szczególnie, że za kilka dni zetknąłem się z
innymi skośnookimi, także bardzo biednymi, ale bardzo radosnymi, szczególnie z
roześmianymi od ucha do ucha dziećmi – Wietnamczykami.
Po 11latach, w 1975 r. widać już było pewne zmiany: na wystawach
sklepowych widać było już ubrania w stylu europejskim, buty skórzane (!),sukienki z
kolorowych (ukwieconych) materiałów, ale wszystkie o identycznym kroju ! Było to coś
nowego, ale nie widziało się tych nowalijek na ulicy. Co innego zrobiło na mnie w 1975 r.
wrażenie: byłem w Chinach w pełni lata ok.40 dni. Ludzie (i ja) byli lekko ubrani. Jeździłem
po Pekinie autobusami i trolejbusami, zaś w Tientsinie, gdzie spędziłem przynajmniej
miesiąc, tramwajami z Chińczykami.
Wiedziałem, że w całym kraju występowały wielkie ograniczenia w
używaniu prądu. Na rodzinę, o ile sobie przypominam przypadała 1 żarówka 25 W ! Nie
wolno było używać energii elektrycznej do urządzeń domowych, nie wolno było prasować !
Charakterystyczny był wieczorem widok pekińskich alei: pod wielkimi, mocno świecącymi
latarniami gromadziły się dzieci, ale nie po to, żeby rozrabiać, ale żeby się pilnie uczyć ! Otóż
wrażenie zrobiła na mnie wielka czystość Chińczyków: chodzili w rzeczach strasznie
wygniecionych , ale czystych ! W środkach komunikacji miejskiej, przeważnie zapchanych,
nie „czuło się” ludzi. I jeszcze rzecz godna uwagi: w środkach komunikacji Chińczycy,
młodzi i starzy, w tym kobiety, ustępowali mi miejsca siedzącego. Bardzo mnie to krępowało
i oczywiście odmawiałem. Zastanawiałem się, kto ich tej „grzeczności” wobec „długonosych”
nauczył ?
W owym czasie zauważało się już także zmiany architektoniczne w
Pekinie: pierwsze wysokościowe domy mieszkalne – wówczas jeszcze dla rodzin
cudzoziemskich dyplomatów, powstał pierwszy chyba hotel w stylu europejskim, kopano
metodą odkrywkową metro (głęboki na chyba 30 m rów ciągnący się przez miasto, a na jego
dnie potężna betonowa „rura” !). Europejczycy mogli wreszcie także kupować atrakcyjne
wyroby chińskie i światowe – w tzw. „Sklepie Przyjaźni” leżącym niedaleko n/ambasady.
Było tam wiele atrakcyjnych, w tym cenowo wyrobów, których w mieście nie uświadczyłbyś!
W Pekinie miałem wówczas swoją stałą bazę w hotelu ambasadzkim i
jeździłem stąd do Tientsinu, odległego o ok.140 km, gdzie organizowałem polską wystawę
gospodarczą.
Mając w Pekinie dosyć dużo wolnego czas, zwiedziłem to miasto
bardziej gruntownie: przede wszystkim cały dzień poświęciłem na zwiedzanie kompleksu
cesarskiego Pałacu Zimowego, w którym nasze ogrodowe i parkowe tuje, to duże rozłożyste
drzewa! Poza tym to coś jednorazowego ze względu na styl i wielkość. Tego nie potrafię
opisać. To trzeba zobaczyć!
„Zaliczyłem” Świątynię Nieba i „Środek Świata” i stare miasto z
murem i bramą wjazdową. tzw. Wieżą Bębnów.
Zwiedziłem także kilka Hutongów, czyli dzielnic mieszkaniowych.
Ciekaw jestem, czy one jeszcze dzisiaj istnieją. Przed trzydziestu laty wyglądały tak jak w
dalekiej przeszłości. Miały zresztą różny charakter zabudowy. Wrażenie zrobił na mnie
Hutong niedaleko naszej ambasady: wzdłuż ulicy, po obydwu jej stronach ciągnie się na
wysokość parterowego domu mur, w tych murach co ok. 20 m znajduje się brama (raczej
furtka), a za bramą, szczytem do muru stoi dom, zaś przed domem małe podwórko – mały
zamknięty świat chińskiej rodziny.Za następną bramą podobnie: dom, małe podwórko itd. itd.
Idąc ulicą widzi się po jednej i drugie stronie tylko mur z bramami, a nad murem wznoszą się
w regularnych odległościach dachy domostw. Na ulicach Hutongów nie widać wielu ludzi, za
to mnóstwo na nich dzieci. Charakterystycznym ubiorem chińskich maluchów są rozcięte z
tyłu spodenki. W razie potrzeby, gdy kucają, same się rozwierają !
Mury wydają się być typowe dla Chin, bo to mury w Hutongach (a
więc indywidualnych domostw), mury rozdzielające prowincje (taki mur, wysokości ok. 1,5
m przebiegał w poprzek terenu przylegającego do wzgórza z pagodami 500 złotych Buddów i
wspinał się na to wzgórze, mur Chiński....
Kraj murów, kraj w którym wszyscy się od wszystkich odgradzali i
chyba dopiero teraz jesteśmy świadkami włączenia się Chin do społeczności
międzynarodowej!
Ale w Pekinie budowane już były bloki mieszkalne. Jak w nich
wyglądało wewnątrz – nie wiem.. Charakterystyczne jednak było, że z okien i to bardzo
nierówno wystawały różnej długości dymiące rury pieców !
Chińskie „starocia”
Do Tientsinu – wówczas podobno 4-milionowego miasta portowego
leżącego nad dużą rzeką ok. 140 km na wschód od Pekinu, pojechałem raz pociągiem, potem
jednak chętnie wożono mnie tam samochodem ambasadzkim, zaś pociągiem wracałem do
Pekinu!
Szybko zorientowałem się, co było przyczyną tej skwapliwości
kolegów z ambasady.
Otóż w owym czasie (1975) w Pekinie było już dosyć dużo
cudzoziemców – przeważnie dyplomatów i pracowników ambasad. Istniał, więc duży popyt
na wszelkie „starocia” chińskie, które można było z Chin swobodnie wywozić. Popyt
powodował stopniowe zmniejszanie się podaży i wzrost cen. Np. mój szef z Polexpo (firma
specjalizująca się w organizowaniu polskich targów i wystaw za granicą, w której przez trzy
lata pracowałem jako organizator takich imprez) przed podjęciem pracy w naszej firmie
pracował 4 lata w polskiej ambasadzie w Pekinie.
Jego hobby były „starocia” i wcale mu się nie dziwię! Jego pensja była
ok. 10 razy wyższa od pensji Chińczyka, a ceny w Chinach dostosowane były do możliwości
Chińczyków! Wszystko dla niego było tanie, żywność kupował po cenach bezcłowych w
„Friendship Store” lub kupował gotowe posiłki w ambasadzkiej stołówce-restauracji – też
niezwykle taniej!
Zostawało mnóstwo pieniędzy na „rozkurz”. Wydawał je m,in, na
„starocia”: stare meble, starą porcelanę, stare zegary, chińskie dzieła sztuki. Kupował czasami
starocia w nienajlepszym stanie, które, mając wiele czasu i tzw. smykałkę, doprowadzał do
idealnego stanu ! Gdy wracał do Polski, swoimi „starociami” wypełnił cały wagon kolejowy !
Gdy odwiedziłem go kiedyś w jego warszawskim, małym, chyba 3pokojowym, mieszkaniu zrobiło mi się go wręcz żal: mieszkanie zawalone „starociami”
chińskimi i np. starą porcelaną rosyjską. Wszystko od Annasza do Kajfasza, przy tym
niepraktyczne, bo np. nie wiem jakie miało być praktyczne zastosowanie pięknego stolika
typu „jamnik” ,którego blat cały był w wypukłościach, bo wyłożony był wykonanymi w
półszlachetnych kamieniach „owocami” : gronami winogron z nefrytu itp. A więc na blacie
nic nie można było postawić ! Mój szef był człowiekiem niewątpliwie dalekowzrocznym. W
każdym razie w czasie, gdy ze sobą współpracowaliśmy zupełnie nie było w Polsce
zapotrzebowania na autentyczne „starocia” chińskie. Wszyscy zresztą byli zbyt biedni, a w
istniejących państwowych sklepach, współczesnej sztuki chińskiej i wyrobów użytkowych
było mnóstwo, ale nie było na nie mody. Nie istniało też żadne muzeum sztuki chińskiej.
Nieraz się zastanawiam, co z tymi jego autentycznymi skarbami się stało. Oby on lub jego
potomkowie mieli z nich pożytek!
W podobnej sytuacji byli pracownicy polskiej ambasady w czasie
mojego tam pobytu. W mieszkaniach dwojga pracowników ambasady rzucały się w oczy 19wieczne zegary i inne starocia. Mogli „starocia” kupować w Pekinie, ale były już przebrane, a
przede wszystkim - coraz droższe. Natomiast w miastach prowincjonalnych - dokąd
cudzoziemcy nie docierali, bo każdy wyjazd do takiego miasta wymagał uzyskania przepustki
z Chińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zaś uzyskanie przepustki wymagało
uzasadnionej potrzeby wyjazdu do danego miasta – „staroci” było w bród. Zawalone nimi
były liczne tam komisy, do których oddawała je zubożała dawna burżuazja chińska, zaś ceny
dostosowane były do chińskich możliwości nabywczych! Dla amatorów „staroci” po prostu
raj!
Warto przy tym zaznaczyć, że od 1858 r. gdy kolonialne kraje
europejskie: Anglia, Francja, a później także Niemcy cesarskie narzuciły Chinom otwarcie na
handel z Europą ,w Tientsinie przez dziesiątki lat znalazły się wojska oraz personel
administracyjno -handlowy tych krajów. Po odzyskaniu niepodległości w 1911 r. wojska te
odeszły, ale to i owo po nich zostało m.in. budownictwo, ale też stare europejskie wyroby,
gdyż w Chinach niczego nie wyrzucano. Wszystko miało swoją wartość i przechodziło z
pokolenia na pokolenie, a w moich czasach – do komisów w nadziei, że może kogoś będzie
stać na kupno takich „staroci”. Tientsińskie komisy były nimi więc zawalone !
Gdy o mojej misji w Tiensinie rozeszła się w ambasadzie wieść, zaraz
znalazły się osoby, które uważały, że powinny mi towarzyszyć. Ponieważ wystawa, którą
organizowałem była uzgodniona pomiędzy rządem polskim i chińskim, ja przepustkę
uzyskiwałem (za pośrednictwem ambasady) bezproblemowo. Ambasada jednak uważała, że
powinni mi towarzyszyć dwaj przedstawiciele ambasady - specjaliści ds. handlowych w
branżach, które w Tientsinie miały by zaprezentowane, polski tłumacz, no i kierowca
samochodu. W ten sposób samochód był „legalnie” zapchany, a ja bardzo zadowolony, bo
miałem towarzystwo, w tym pana, który już kiedyś w Tientsinie był i był dobrze
zorientowany w tamtejszych komisach!
Pierwsza podróż do Tientsinu samochodem odbyła się w strugach
deszczu. Na przedmieściach miasta ulice były odcinkami zalane na prawie metr wodą. W
pewnym momencie silnik samochodu stanął. Gdyby nie chłopcy chińscy, dla których
„długonosi” byli prawdziwą atrakcją i którzy samochód z wody wypchnęli, pewnie
musielibyśmy brodzić w wodzie po pas, a niezbyt byliśmy na to przygotowani.
Odwiedziliśmy w Tientsinie dwa komisy. Obydwa zapchane wszelkim
dobrem od telewizorów, aparatów fotograficznych, zegarków i biżuterii – po autentyczne
starocia: starą porcelanę, stare XIX-wieczne zegary i wspaniałe XIX-wieczne srebrne zegarki
kieszonkowe nakręcane kluczykami wykonane w różnych krajach Europy itd. itp.
Ja do zakupów nie śpieszyłem się. Miałem tam zostać, zaś koledzy z
ambasady mieli tego samego dnia wrócić do Pekinu. Patrzałem i uczyłem się od nich ! W
drugim komisie jednak nie zdzierżyłem, gdy kolega z ambasady wskazał, mówiąc „czigo” (=
to) na piękny, złoty, współczesny maleńki damski zegarek otoczony 8 brylantami, z piękną
złotą, jak się potem okazało 18karatową bransoletką który wyceniony był na 240 yuanów (4miesięczne średnie wynagrodzenie Chińczyka, niecałe ½ miesięczne ówczesne
wynagrodzenie pracownika ambasady, moja 8-dniowa dieta). Stałem tuż za nim. Gdy bardzo
długo i dokładnie oglądał ten zegarek, ja starałem się przekazać mu telepatycznie: „nie kupuj,
nie kupuj...” by samemu kupić (!). Jednak kupił, czego do dzisiaj nie mogę zapomnieć!
Ja później już sam odkryłem jeszcze jeden, nie leżący w centrum
miasta komis, w którym było wiele atrakcyjnych rzeczy, np. pięknych starych, a tanich mebli
(!) Ale jak je stamtąd zabrać ! Kupiłem tam ładne futro, podobno ze świstaków.
W Tientsinie
Koledzy z ambasady zawieźli mnie do hotelu i odjechali do Pekinu.
Mój hotel był przeznaczony wyłącznie dla cudzoziemców. Przez większość mojego ogółem
ok. miesięcznego pobytu tam, byłem w nim jedynym gościem !
Dużo po Tientsinie chodziłem i jeździłem tramwajem, którego chyba
jedyna linia przebiegała obok mojego hotelu. W mieście nie rzuciły mi się w oczy jakieś
szczególne zabytki. Całe centrum miało dosyć europejski charakter, z wielopiętrowymi
budynkami chyba z przełomu XIX. i XX.w. Otaczały je hutongi, choć nie takie, jak w
Pekinie, natomiast koło jakiejś fabryki zobaczyłem kilka szczurów wielkich jak nasze koty,
które wcale się mnie nie bały!
W samym centrum, przy placu miejskim wznosi się wielopiętrowy dom
towarowy. Organizacja jego wnętrza bardzo oddawała oszczędność Chińczyków i warta jest
opisu.
Otóż, jeśli chodzi o wyroby techniczne, można tam było kupić chyba
wszystko to, co u nas w Polsce. Wszystko produkcji wyłącznie chińskiej! Np. długie stoisko,
a w nim radia: małe, duże, kieszonkowe, – co dusza zapragnie. Obok zaś podobnie długie
stoisko z częściami zapasowymi do odbiorników radiowych! Podobnie z innymi wyrobami:
chińskie aparaty fotograficzne – imponujący wachlarz wyrobów – a obok stoisko z częściami
zapasowymi do nich, dalej stoisko z zegarkami: kieszonkowymi, naręcznymi, stojącymi – co
dusza zapragnie – i znów stoisko z częściami zapasowymi. To samo dotyczyło wiecznych
piór, długopisów, rowerów itd.itp. Bardzo oszczędny naród!!!
Z tym domem towarowym wiąże się moja przygoda: pierwszy i zresztą
jedyny raz w życiu nie byłem w stanie porozumieć się z ludźmi i byłbym zabłądził ! Otóż
dom towarowy ma dwa wejścia/wyjścia. Wszedłem do niego za dnia z jednej strony, a
wychodziłem – nie wiem z której, gdy było już ciemno. Gdy wyszedłem straciłem orientację i
nie wiedziałem, w którą stronę pójść, żeby trafić do hotelu.
W środku placu ruchem drogowym kierował milicjant. Podszedłem,
więc do niego i mówię: „Tundże (towarzyszu), hotel” rozkładając bezradnie ręce. Towarzysz
milicjant jednak tylko pokiwał głową. Na to ja: składając ręce i kładąc na nich głowę:„
Tundże, hotel, szuszi, szuszi (spać)”. Reakcja była identyczna. Nie pozostawało mi nic innego
jak zaryzykować. Ryzyko polegało na tym, że centrum Tientsinu w ogóle nie było oświetlone,
domy z ciemnymi wystawami i oknami i jedynym źródłem światła były małe paleniska przed
domami. Na których, zamiast wewnątrz domów, Chińczycy coś tam pichcili. Chiny wówczas
nie były już dla Europejczyków bezpieczne, zdarzały się rozboje !Nie miałem jednak wyjścia.
Postanowiłem pójść w jedną stronę, a gdybym nie trafił na linię tramwajową – cofnąć się i
pójść w drugą stronę – aż do skutku. Na szczęście trafiłem na linię tramwajową, wzdłuż której
już łatwo trafiłem do hotelu !
Niedaleko mojego hotelu znajdował się tientsiński „Frienship store”
(odpowiednik naszych ówczesnych PEWEXów) z tym, że w chińskich Friendship store
płaciło się yuanami. Od „długonosych” nie wymagano nawet paszportu. „Frienship store” w
Tientsinie był dobrze zaopatrzony i stale pusty (!) Pożyczając od kolegi z ambasady pieniądze
(które potem spłaciłem złotymi) i mogłem sobie po raz pierwszy w życiu pozwolić na kupno
dla żony brylantowej biżuterii !
Moje rozmowy z Chińczykami związane z organizacją imprezy
polskiej odbywały się w moim hotelu. Prowadziliśmy je w języku rosyjskim, a raczej
Chińczycy po rosyjsku – ja zaś raczej po polsku z rosyjskimi końcówkami, ale świetnie się
rozumieliśmy, aż do momentu, gdy zapytali mnie czy „gruza bezopasnyje ?(towary
bezpieczne?), na co ja oczywiście: „ niet, opasnyje”, zapominając, że w tym akurat przypadku
nie można w j. rosyjskim parafrazować polskiego bezpieczny/niebezpieczny. U nich jest
odwrotnie: niebezpieczny = opasnyj, bezpieczny – bezopasnyj. Moja odpowiedź bardzo
zaniepokoiła moich rozmówców: „oczeń niecharaszo !” W tym momencie zreflektowałem się
i skorygowałem moją odpowiedź.
Mój misja w Tientsinie dobiegła końca pod koniec sierpnia, gdy
przyjechała polska ekipa techniczna przygotowująca wystawę. W kilka lat później rejon
Tientsinu nawiedziło straszne trzęsienie ziemi, które kosztowało życie ok. miliona ludzi !
Wielokrotnie byłem w rejonach potencjalnie zagrożonych trzęsieniami
ziemi i jakoś mnie to doświadczenie omijało, aż do czasu zamieszkania przeze mnie
w.....Katowicach!
Kiedyś, w naszym mieszkaniu na trzecim piętrze siedząc na klozecie w
ubikacji nagle poczułem, że klozet wraz ze mną, zresztą w zupełnej ciszy, jakby przesuwał się
po posadzce. W tym momencie usłyszałem krzyk żony z pokoju „Jurek, czujesz ?!” . Innym
razem schodziliśmy po schodach i nagle usłyszeliśmy krzyki z mieszkań i odgłosy
rozbijających się naczyń. Było to silne trzęsienie, w obydwu przypadkach w wyniku ruchu
górotworu z epicentrum na południe od granic miasta.
VIII.
WIETNAM
1. Kraj
Wietnam, który rozciąga się południkowo na ponad 2 tys.km, jest bardzo
zróżnicowany krajobrazowo i ludnościowo.
W części północnej graniczącej z Laosem, Chinami i Zatoką Tonkińską (w
tym przepiękna zatoka Ha-Long) dominują pokryte lasami góry. Na południe od Hanoi
zaczyna się Annam z wąskim pasem nadmorskiej niziny i oddzielającymi go od Laosu, a dalej
na południe – od Kambodży – górami. Na południe od Saigonu rozciągają się niziny delty
Mekongu i tzw. Cochinchiny.
Ha - long
Występuje tu wiele ciekawych krajobrazowo regionów, poczynając od
Północy – niepowtarzalna zatoka Ha-long z mnóstwem wyrastających z morza pokrytych
drzewostanem skał, zwana przez Wietnamczyków „grzbietem smoka”.
Góry przeważnie pokryte są subtro-pikalnymi lasami, chociaż często widać
ślady rabunkowej gospodarki rolnej, polegającej na wypalaniu lasów i zakładaniu w ich
miejsce tarasów ryżowych. Rzucało się to szczególnie w oczy w drodze z Lao-Kay do ich
„Zakopanego” – Cha-pa. Tam drzewa porastają łyse góry tylko na ich grzbietach, tworząc
jakby grzebienie. Jednakże w czasie jazdy pociągiem z Hanoi do Lao-Kai przejeżdżaliśmy
przez gęste subtropikalne lasy, a w czasie kilku lotów z Hanoi do Saigonu i z powrotem
lecieliśmy nad bezkresnym leśnym dywanem, w którym nie widać było żadnego śladu
ludzkiego życia. Te setki kilometrów gęstego lasu robiły wrażenie !
Ciekawy krajobrazowo jest środkowy rejon Wietnamu, w pobliżu miasta
Vinh. Mnie i moje-go oficera zawieziono tam do wioski, w której urodził się Ho-Chi-Minh,
która położona jest u stóp gór o kształcie głów cukru.
Na południe od rzeki Ben-hai (mnie więcej od połowy kraju) wzgórza
miejscami podchodzą do samego brzegu morskiego. Szczególnie piękny jest nadmorski rejon
Vung-tau (Cap St.Jaques). Odcinek szosy z miasta na plażę północną wiedzie tam wzdłuż
brzegu morskiego stromym zboczem góry, zaś z drugiej, południowej strony miasta, na
zboczach wzgórz nadmorskich wznoszą się luksusowe wille południowo-wietnamskiej
burżuazji i notabli, m.in. Gen.Kiema.
Dochodzące do morza wzgórza tworzą piękne zatoki z piaszczystymi
plażami, nad którymi pochylają się palmy. Widoki jak na tanich pocztówkach !
Przy podwieczornym, czystym niebie bardzo charakterystycznym jest widok
morskiego (a więc wschodniego) horyzontu rozświetlanego gdzieś bardzo bardzo daleko
błyskawicami ! Trwa to godzinami ! Przy zupełnie czystym niebie !
2. Klimat
Klimat podzwrotnikowy podlegający wpływom monsunów. Przede
wszystkim długość dnia jest mniej więcej stała. Ranek (robi się jasno) zaczyna się ok. godz.5tej - 6-tej, wieczór (robi się ciemno) zaczyna się od 18tej-19tej. Ponieważ Wietnam
rozciągnięty jest południkowo na ok. 2000 km, poszczególne sezony w poszczególnych
regionach kraju ulegają odpowiednim przesunięciom czasowym. W każdym razie w kwietniumaju panowała piękna pogoda.
Charakterystycznym jest na wybrzeżu morskim, że przy czystym niebie,
wieczorem zawsze widać daleko na horyzoncie morskim wyładowania atmosferyczne (błyski
). W czerwcu przeżywałem w Saigonie porę deszczową. Przejawiała się ona tym, że
codziennie przez przynajmniej półgodzinny okres lał intensywny deszcz, potem niebo
rozchmurzało się i znów świeciło słońce. Okres deszczu powoli się przesuwał w czasie.
Najpierw lało rano, a potem codziennie później –aż do wieczora.
Taki solidny półgodzinny deszczyk wspaniale odświeżał powietrze i nie
miałbym nic przeciwko temu, aby pora „deszczowa” trwała tam przez cały rok. Potem znów
robiło się normalnie, czyli gorąco i nocą i w dzień. W Dżo-linh (na południe od rzeki BenHai) pamiętam temperaturę sięgającą +49°C ! W baraku, w którym mieliśmy swoje kwatery
„chłodził” tylko wolno obracający się pod sufitem wiatrak. Pamiętam, że w ciągu dnia
leżałem na swoim łóżku tzw.„martwym trupem” niezdolny do niczego. Po upałach
następowały tajfuny, które przychodziły z nad morza. Każdy miał swoją nazwę. Przeżyłem
dwa tajfuny: słabszy w Vinh (W.Płn.) i bardzo silny w Quinhon, (patrz:Quinhon -W.Płd.).
Określone zjawiska przyrodnicze powtarzały się w Wietnamie z określoną
częstotliwością i ludność była na nie przygotowana. Różna jednak był siła tych zjawisk i np.
silny tajfun, nie daj Boże połączony z powodzią, tamtejsza ludność przeżywała bardzo ciężko
i tajfun taki wiązał się czasami z licznymi ofiarami.
Jesienią i zimą temperatura trochę spadała – do poziomu mniej więcej
naszej letniej temperatury. Nie zapomnę, gdy w styczniu jeździliśmy na plażę w Vung-tau
(ok.110 km na wschód od Saigonu), kąpaliśmy się, opalaliśmy leżąc na rozkładanych
leżakach i popijając sobie przynoszone przez dziewczęta z pobliskiego baru Coca-Colę oraz
zajadając papaję, a jednocześnie czytając najnowszą, sprzed kilku tygodni gazetę polską
donoszącą o ciężkich mrozach w Polsce, o zaspach w lubelskim itp.!
A jednak wolę nasz środkowo-europejski klimat z czterema porami roku, w
którym następują zmiany, w którym każda pora roku stwarza pewne problemy, ale też daje
wiele radości, gdzie wiadomo, że będzie zima – okres radosny dla dzieci i uprawiających
sporty zimowe, ale po niej będzie zielona i kwiecista wiosna, a po wiośnie lato z wyjazdami
na łono przyrody, kąpielami w morzu, rzece lub jeziorze, ze zbiorami runa leśnego, potem
jesień z leśnymi spacerami i dalszymi zbiorami grzybów leśnych. Coś w naszej naturze się
dzieje, a tam owszem też, ale tamte zjawiska przyrodnicze zbyt często skierowane są przeciw
człowiekowi.
3. Ludzie
Typowymi Wietnamczykami są Annamici żyjący na terenach nizinnych
wzdłuż wybrzeża morskiego.
W górach, które zajmują granice zachodnie Wietnamu z Kambodżą i
Laosem oraz Północ oddzielającą Wietnam od Chin i Laosu, żyją najrozmaitsze plemiona
górali o zupełnie innym pochodzeniu etnicznym. Różnią się bardzo od Annamitów tak
wyglądem, językiem jak i poziomem kulturalnym. Np. Annamici są przeważnie szczupli,
cieńkokościści (piękne kobiety !), podczas gdy „górale” wietnamscy (wzdłuż całej zachodniej
granicy Wietnamu aż do granicy chińskiej) i ludy na zachód od Wietnamu aż po Thailandię i
Birmę są raczej grubokościści, przysadziści, o raczej okrągłych twarzach i grubszych rysach.
Górale żyją dosyć prymitywnie. W Wietnamie Płd. kobiety – góralki chodzą
top-less (!). Jeszcze niedawno polowano używając łuków ! Górale, a przede wszystkim
góralki wielu plemion nadal noszą piękne stroje ludowe, szczególnie w Wietnamie Płn.
Plemiona górskie zawsze były wykorzystywane przez Wietnamczyków Annamitów, którzy także narzucali im swój język i swoją kulturę. W Wietnamie Płn. Górale
w dużej ilości zeszli do opuszczonych przez burżuazję miast i zmieszali się z Annamitami, na
południu Wietnamu nadal jednak żyli swoim życiem i serdecznie Wietnamczyków nie znosili.
Wykorzystali to Amerykanie, którzy tworzyli z górali antykomunistyczne
oddziały. Centrum wojsk „góralskich” pod amerykańskim dowództwem było duże miasto
Pleiku, na płaskowyżu w środkowo-zachodniej części Wietnamu Płd. Oddziały te sprawiły
wiele kłopotów komunistom. O takim oddziale górali dowodzonym przez aktora, Marlona
Brando mówi amerykański film „Czas apokalipsy”. Bardzo dużo w nim fantazji i
udziwnienia, ale kanwa jest prawidłowa.
„Żydami” Azji Południowo-Wschodniej, w tym w Wietnamie, są
Chińczycy. W Wietnamie Płn. specjalnie nie rzucają się w oczy. Po „urodzie” poznają się na
nich tylko osoby z doświadczeniem. W Wietnamie Płd. jest ich mnóstwo, szczególnie w
Sajgonie, którego duża dzielnica Cholon jest dzielnicą wyłącznie chińską, a liczy ona z całą
pewnością kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców. Mieszkają nie tylko tam. Do Żydów
europejskich upodabnia ich także pełnienie pewnych prawie że przypisanych do nich
zawodów, np. zawodów wolnych: lekarzy, prawników, ale także zawodu złotników. Prawie
każdy sklep złotniczy należy do Chińczyka !
Podobnie, jak Żydzi w Europie ( i nie tylko), Chińczycy nie są tam lubiani;
już nie tylko jako konkurencja, ale także z przyczyn historycznych. Wietnam, jakby nie było,
przez setki lat znajdował się pod panowaniem chińskim i walka z Chinami, powstania
wietnamskie, sukcesy w walce z Chinami traktowane są w historii tego kraju jako okresy
wielkiej chwały tak, jak nasze momenty przewagi nad germanizmem czy rusycyzem.
Tak jak w Polsce w dawnych czasach, obok Żydów i Cyganów występował
jeszcze jeden lud o smykałce handlowej – Ormianie, rolę tych ostatnich w Wietnamie pełnią
(na północy pełnili) Hindusi! Kiedyś odwiedził naszą placówkę w Haiphongu bardzo stary
Sikh, podobno ostatni Hindus w tym mieście. Mam z nim nawet zdjęcie. Na południu
Wietnamu do Hindusów należy prawie cały handel bławatny (jak go dawniej zwano), a więc
handel materiałami i wyrobami konfekcyjnymi. Krawcami już są Wietnamczycy.
Warto także nadmienić, że w Wietnamie, tak Płn.,a przede wszystkim Płd.
spotyka się wielu ludzi o rysach europejskich. Dopiero przy próbie nawiązania z nimi
kontaktu okazuje się, że to rodowici Wietnamczycy, potomkowie ojców – Francuzów, a w
czasie mojego pobytu w Wietnamie Płd. – także już ojców Amerykanów ! Nie chciało się
wprost wierzyć, że te maluchy o blond włosach i pociągłych, typowo amerykańskich
twarzach – to mali Wietnamczycy. Amerykanie jako tatusiowie byli wówczas w Wietnamie
Płd. cenieni: bardzo dbali o swoje okresowe żony i o swoje dzieci. Podobno po wycofaniu się
Ameryki z Wietnamu Płd. Amerykanie ściągnęli do USA tysiące takich rodzin. I dobrze, bo w
Wietnamie ludność miejscowa pogardzała po-francuskimi czy po-amerykańskimi bękartami.
Te biedne dzieci nie miały tam żadnych perspektyw życiowych !
4. Języki
Językiem urzędowym jest oczywiście wietnamski. Pismo – kiedyś chińskie,
chyba pod wpływem Francuzów zastąpione zostało literami łacińskimi. W dzielnicy Sajgonu,
Cho-Lon mówi i pisze się po chińsku i zresztą wszyscy Chińczycy są przynajmniej
dwujęzyczni. Górale mówią swoimi językami, podobno zbliżonymi do tajskiego.
Inteligencja wietnamska zna jeszcze dobrze francuski i w czasie, gdy tam
przebywałem, szybko uczyła się angielskiego. Do języka wietnamskiego weszło zresztą wiele
terminów francuskich określających nowo-powstałe pojęcia, przede wszystkim techniczne.
Dla przykładu: garaż – to po wietnamski „garat”. Z doświadczonymi handlowcami można
zresztą na Południu targować się i „dogadać” żargonem wietnamsko-francuskim.
5.
Religie
Religią dominującą w całym Wietnamie, podobnie jak w Kambodży i w
Laosie, jest buddyzm. Wielowiekowe tradycje buddyzmu znajdują swoje odbicie w licznych
starych, przepięknych świątyniach i pagodach (kaplicach) buddyjskich w chińskim stylu w
których zawsze palą się liczne trociczki, nawet w Wietnamie Płn.
Dosyć silny, przede wszystkim jednak we większych miastach, jest kościół
katolicki wprowadzony tu przez Francuzów. W Hanoi istnieje katedra, trochę w stylu
paryskiej Notre Dame, zaś w Saigonie jeszcze większa katedra, wokół które uroczyście
obchodzone są ważne święta katolickie, np. Boże Ciało. Duży kościół widziałem także w
Hue.
W Wietnamie Płd. aktywnie działa także sekta religijna starająca się
powiązać to co istotne we wszystkich czołowych tam religiach, ale także to, co decyduje o
losach świata: niektóre systemy polityczne – to Kao-Dai, której symbolem jest nie krzyż, a
swastyka (hinduska). Zwiedziłem duży nowoczesny kościół tej sekty w Vung –tau. Wnętrze,
jak w typowym kościele katolickim tyle, że nad ołtarzem wisi przynajmniej 5 portretów:
Chrystusa, Buddy, Stalina ...i niestety nie pamiętam już ich dalszych „świętych” polityków.
Występuje pewna różnica w obyczajowości katolików i buddystów. W
każdym razie buddyści prowadzą życie bardziej swobodne, co szczególnie sobie chwalą
mężczyźni – obcokrajowcy.
Zewnętrznym przejawem buddyzmu są także liczni mnisi buddyjscy
wędrujący w swoich szafranowych strojach „gęsiego” ulicami miast i niosącymi duże miski
na dary żywnościowe. Charakterystyczne jest to, że tylko pierwszy z nich się rozgląda.
Pozostali patrzą w pięty swojego poprzednika.
Bardzo różnią się pochówki buddystów i katolików. Ci ostatni chowają
swoich zmarłych na cmentarzach – jak w Polsce i Europie. Buddyści spalają zwłoki swoich
umarłych i chowają ich na miejscach publicznych, a najchętniej na własnej ziemi. Grób
buddysty to kopczyk o średnicy od 1 m do kilku metrów – we zależności od pozycji
społecznej nieboszczyka. Te kopczyki widoczne są wszędzie !
W Wietnamie Płd.właściciele pól ryżowych chowają swoich zmarłych na
tych polach i groby zajmowały tam coraz większe połacie ryżowisk ! W Wietnamie Płn.
chyba ta tradycja została zabroniona, bo nie widziałem tam grobów na ryżowiskach. Zgodnie
z kultem przodków buddystów, kopczyki buddyjskie są starannie pielęgnowane przez szereg
pokoleń. Kiedyś, lecąc nad Wietnamem Płd.samolotem, zwróciłem uwagę na niezwykłość
krajobrazu tego kraju: cały pokryty jest kopczykami: małymi, dużymi – wygląda to jak
powierzchnia księżyca tyle, że zielona.
N.b. w czasie pierwszego pobytu w Kambodży - w Phnom-Penh,
uczestniczyłem tam w kremacji zwłok polskiego ambasadora, który miał tam wypadek
samochodowy i zginął. Ale o tym więcej pod: „Phnom-Penh”.
6. Rolnictwo
Cały Wietnam pokryty jest ryżowiskami: na równinach i w górach. Poletka
ryżowe otoczone są podwyższonymi miedzami, na których często widać wieśniaków
pracowicie nawadniających swoje poletka. Metod nawadniania jest wiele, wszystkie zaś
oparte na intensywnej i jednostajnej pracy ludzkiej. A w ogóle to uprawa ryżu to dla
polskiego chłopa byłaby jak zły sen: zbiory na północy odbywają się dwa razy w roku, na
południu zaś, np. w delcie Mekongu – trzy razy w roku ! A ile przy tym pracy !
Najpierw trzeba przygotować pole pod zasiew sadzonek ryżu, a więc trzeba
poletko zaorać prymitywnym, często drewnianym pługiem ciągnionym przez dwa bawoły,
zabronować i dokonać siewu ryżu. Wszystko to w wodzie po kolana ! Wkrótce ryż wyrasta
na wysokość 30 - 50 cm i wówczas należy źdźbła ryżu z ziemi wyjąć po to, aby je ponownie,
ale luźniej zasadzić na innym, większym poletku, lub na kilku poletkach, oczywiście także
wcześniej zaoranych i zabronowanych przez brodzącego w wodzie wieśniaka. Potem
następują żniwa, ale nie z zastosowaniem maszyn, czy choćby kos. Nie ! Jak za dawnych lat
stosuje się sierpy !
Potem ryż wiąże się w snopki, suszy i wreszcie młóci, często rozkładając go
na drogach, po których jeżdżą wozy, czy samochody, przeważnie jednak przepędzając po
ryżu bawoły. Potem ten tak wymłócony ryż poddawany jest czyszczeniu przez podrzucanie
jego porcji na wietrze, który wydmuchuje plewy. I taki cykl powtarza się dwa do trzech razy
w roku ! Horror !
7.
Przemysł
Na Północy w pobliżu granicy chińskiej wydobywa się w górach metale
kolorowe i na dużą skalę – węgiel. Za „moich czasów” przemysł był raczej bardzo słabo
rozwinięty. To, co mogę zaświadczyć w oparciu o własne obserwacje, to rozwijające się
wzdłuż wybrzeży całego Wietnamu szkutnictwo, bo trudno chyba inaczej nazwać dobrze
rozwiniętą budowę drewnianych dużych łodzi i kutrów rybackich
8. Fauna
Na szczęście miałem w Wietnamie przede wszystkim do czynienia ze
zwierzętami domowymi, ale w górskich lasach nadal występują tygrysy, nadal hoduje się tam
słonie robocze. Podstawowym zwierzęciem roboczym jest bawół błotny. Konie i psy widzi
się rzadko. Te ostatnie chyba dlatego, że hodowane są dla celów konsumpcyjnych.
Wieczorami na asfalcie szos i ulic, nawet w centrum miasta, wylegują się
duże węże. Nie wiem, czy jadowite, czy nie. Na wszelki wypadek bardzo uważaliśmy w
czasie wieczornych spacerów np.w Dżo-Linh – po południowej stronie rzeki Ben-Hai.
W Dżo-Linh wiele czasu spędzałem na polowaniu siatką na motyle i ważki.
Były przepiękne: duże i kolorowe. Miałem znaczny ich zbiór, ale zostawiłem go w Saigonie.
Fruwały też piękne kolorowe ptaki. Ale były także szczury, duże jak koty, stonogi oraz
karaluchy o grubości i długości palca. Obrzydlistwo ! Zaś we wszystkich pomieszczeniach
uwijały się po ścianach i sufitach gekony.
Prawdziwy przegląd fauny wietnamskiej dawał targ na jednej z ulic
Saigonu. Można tam było kupić wszystko od myszy poprzez różne małpy po...małego
niedźwiedzia tybetańskiego (z białą literą V na klatce piersiowej)!Taki maluch, wielkości psa
Tchou-Tchou, kosztował 5000 piastrów (co stanowiło równowartość obecnych ok. 500 zł) ! A
pewnie można by się jeszcze potargować ! No ale z takiego malucha wyrósłby normalny duży
miś !
Warto jeszcze wspomnieć o masowo w Wietnamie łowionej faunie morskiej
i wodnej. Ta morska to różne ryby, i to czasami jakie ! Do 2 m długie ! Kraby, krewetki,
głowonogi (mątwy i ośmiornice). Ale także inne, niejadalne stworzenia, np. znalazłem na
brzegu mors-kim (w Vung-Tau) wyrzuconą przez morze meduzę o średnicy ok. 1 m (!), a jej
ciało nie było żadną galaretą, a zwartym, chropowatym ciałem, którego nie można było
przebić inaczej, jak nożem ! Albo też wyrzucony przez morze głowonóg o kształcie bardzo
dużego kopyta końskiego z długim ogonem (!)
Warto tu wspomnieć o specyficznej metodzie łowienia ryb u wybrzeży
Wietnamu. Otóż we względnie płytkiej wodzie, w odległości kilkudziesięciu metrów od
brzegu, w czasie odpływu buduje się tam wsparte na wbitych w dno drewnianych słupach
platformy stanowiące podstawę dla dźwigni - długiego drągu. do którego końca przyczepiona
jest za rogi kwadratowa, płaska sieć o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Sieć tę
zanurza się na pewien czas w wodzie, a po podniesieniu drągu i wynurzeniu się sieci –
wyjmuje się z niej połów. Platform takich jest mnóstwo wzdłuż wybrzeży Wietnamu. W
mojej obecności, na plaży tuż na północ od ujścia do morza rzeki Ben-Hai, wyłowiono w ten
sposób dosyć dużo ryb i dokonano ich selekcji. M.in. wrzucono z powrotem do morza pokryte
kolcami ryby, które po ich wyłowieniu napełniły się powietrzem jak balonik i nie były już w
stanie zanurzyć się w wodzie. Biedactwa unosiły się na fali i tak ginęły.
Warto jeszcze wspomnieć, że chłopi uprawiający ryż narażeni są przy
wykonywaniu prac polowych na kontakt z dużymi krabami, które celowo hodowane są na
ryżowiskach dla celów wiadomo...kulinarnych
9.
Flora
Flora zdominowana jest przez drzewa liściaste. Drzewa iglaste, tzw. sosnę
austalijską o miękkich, delikatnych a długich igiełkach, spotkałem tylko w lasku nadmorskim
w Quinhon (pewnie importowana). W lasach występuje wiele odmian drzew, których nazw
nie znam, rzucają się natomiast w oczy potężne tzw. żelazne drzewa. Spotyka się drzewa
„chodzące” - fikusy, jakie widziałem w Hanoi. Wszędzie natomiast występują różne odmiany
palm, które na południu tworzą wręcz lasy.
drzewo „chodzące”
Bardzo bogate jest poszycie leśne. Wręcz trudno sobie wyobrazić
poruszanie się w nim. Nie są to lasy zagospodarowane tak, jak nasze polskie, gdzie planowo
dokonuje się wycinki starych drzew, sadzi się nowe, usuwa się wyłomy i po lesie można
spacerować. Uczciwie przyznaję, że po lesie wietnamskim nie chodziłem, a tylko widziałem
go z bliska. Po moim doświadczeniu z próbą wejścia do odwiecznego lasu w Kanadzie (w
parku narodowym w prowincji Quebec), gdzie „dno” lasu pokryte było wszystkim, co przez
wielki tam opadało, w tym zmurszałymi pniami dużych drzew, a wszystko to pokryte było
mchami i to nierówne „dno” uginało się pod stopami – wyobrażam sobie jakie musiało być
poszycie lasu wietnamskiego i jakie problemy mieli tam walczący ze sobą żołnierze
amerykańscy i wietnamscy.
10. Owoce
W Wietnamie Płn. nie uświadczyłeś jabłek, pomarańczy, mandarynek,
cytryn, truskawek, śliwek, moreli, brzoskwiń ani szereg innych tak popularnych w Europie
owoców ogrodowych, polnych czy leśnych. Niektóre rosły wysoko w górach, gdzie panował
bardziej umiarkowany klimat (np. brzoskwinie w Cha-Pa –przy granicy chińskiej lub w DaLat – w górach Wietnamu Płd.). W Wietnamie Płd. można było kupić importowane owoce
np. jabłka, cytrusy i ziemniaki i in. ale ceny ich były odstraszające !
Tak popularne u nas różnego rodzaju cytrusy rosną tylko w klimacie tzw.
śródziemnomorskim, (= w rejonach między równoleżnikami ograniczającymi europejski
region śródziemno-morski i w krajach o podobnym położeniu tak na półkuli północnej, jak i
południowej ) podczas gdy w Wietnamie panuje klimat podwzrotnikowy. Wiele tam owoców
niezwykle cenionych np. mango, czy traktowane jako delikates owoce chirimoya, no i
wszędzie na południu występujące orzechy kokosowe, ale także u nas w ogóle nieznanych,
np. potężne jakby nieforemne grapefruity (tzw owoce chlebowe - ale niesmaczne), itd., itp.
Dużym powodzeniem cieszyły się lokalne arbuzy. Cytryny zastępowały
limonki.
Na ulicach miast, szczególnie na południu Wietnamu czy w innych miastach
Indochin spotyka się wielu sprzedawców kokosów i ananasów, którzy na miejscu bardzo
sprawnie obcinają czubek kokosa lub skórkę ananasa tak, że po pocięciu owocu na plastry,
mają one kształt wieloramiennych gwiazdek .
11. Wyżywienie.
Jak już wspomniałem, na wszystkich placówkach grup kontrolnych w
Wietnamie Płn, a także w Hanoi CIC zatrudniało zawodowych wietnamskich kucharzy. W
Wietnamie Płd., za wyjątkiem Saigonu, musieliśmy się żywić we własnym zakresie - w
ramach przyznanej diety. Śniadania i kolacje pichciliśmy tam sobie z moim oficerem sami, na
obiady chodziliśmy do jakiejś restauracji lub do na stałe wynajętej stołówki, np. w hotelu w
Vung-Tau (Cap St.Jaque) jedliśmy w stołówce wojska amerykańskiego (!) Ogólnie biorąc
byliśmy karmieni bardzo dobrze i smakowicie. Na deser zawsze były jakieś owoce, a poza
tym kupowaliśmy sobie duże ilości owoców: w Wietnamie Płn. przede wszystkim na targu, w
Płd. – w sklepach lub na targu. Warto przy tym zauważyć, że na placówkach, na których
obsługiwani byliśmy przez wietnamskich kucharzy i tzw. room-boy’ów posiłki, a już
absolutnie obiad, były celebrowane na modłę anglosaską.Np. nie do pomyślenia było, by do
obiadu usiąść w krótkich spodniach. Przed obiadem LO uzgadniał z pozostałymi oficerami,
czy siadamy z „long sleeves” czy w „short sleeves (w koszulach z długim lub krótkim
rękawem).
Jeśli chodzi o posiłki, to tak w Hanoi, jak i we wszystkich innych
miejscowościach Wietnamu często podawano jajecznice, kraby faszerowane, potężne
krewetki (tiger shrimps),wspaniałe ryby (zupełnie pozbawione ości jakby kotlety schabowe z
ryb, bo też pochodzące z ryb o długości 1-1,5 m !), no i drób.
Potrawy z kury czy kurcząt, przeważnie w ostrych sosach chili, podawane
były tak często, że po powrocie z Wietnamu do Polski, przez kilka lat nie mogłem patrzeć na
potrawę z kurczaka !
Z owoców serwowano np. arbuzy, banany (bardzo różnych odmian takich,
których u nas nie uświadczysz (!) w tym smażone), kokosy, ananasy, owoce liczi (rosnące
tam masowo na krzakach tak, jak u nas śliwki mirabelki) i papaje – odmiana melonów
rosnących na drzewach. Te ostatnie były moim przysmakiem z tym, że były one
nieporównanie większe od papai sprzedawanych obecnie u nas.
Bywały papaje o długości do pół metra. Wyciskało się na nie sok z limonek,
bo papaja jest raczej mdła w smaku. Do wszystkich dań serwowano ryż. Ziemniaki były w
Wietnamie Płn. nieosiągalne, a w Wietnamie Płd. – horrendalnie drogie.
12. Zdrowie
Przed wyjazdem do Wietnamu ostrzegano nas przed całą gamą
niebezpieczeństw dla zdrowia i pouczano, jak im zapobiegać. Oczywiście dostaliśmy całą
serię różnych zastrzyków i zabrałem też ze sobą całą paczkę nadmanganianu potasu.
Najbardziej niebezpieczna wydawała się być ameboza, różne świństwa
znajdujące się w wodzie rzek czy jezior itp. Można zarazić się lambriami, przede wszystkim
w bananach.Na wszelki wypadek wszelkie owoce z których trzeba było zdjąć skórkę tak ja,
jak i moi koledzo najpierw myliśmy w roztworze nadmanganianu potasu. Bułki, chleb –
odkażaliśmy opiekając je. Ostrzegano nas przede wszystkim przed ananasami, gdyż ziemia
jest w Wietnamie nawożona nawozami naturalnymi, m.in. odchodami ludzkimi, a ameboza
jest tam chorobą pospolitą, choć dla tamtejszych organizmów ludzkich nie tak groźną, jak dla
Europejczyków.
Ameba jest z ananasów szczególnie trudno zmywalna, gdyż podobno zbiera
się w zagłębieniach tego owocu. Co z tego, kiedy wielokrotnie znajdowaliśmy się w sytuacji,
gdy po prostu nie było warunków do odkażania, a bardzo chciało się zamiast pić - zjeść jakiś
soczysty, a smakowity owoc.
Obcinanie skóry ananasa wykonywane jest przez ich sprzedawców ręcznie.
Ręce, które dotykały skóry owocu, potem dotykają jego miąższu; rąk tych nikt nie myje przed
przystąpieniem do obcinania skóry następnego ananasa ! Mimo ostrzeżeń, trudno nam było
się oprzeć kupnu na ulicy i zjedzeniu tak oczyszczonego ananasa. Wydaje mi się więc, że aby
zarazić się amebozą trzeba po prostu mieć dużego pecha. Nie znam nikogo z pośród moich
kolegów, kto zaraziłby się w Indochinach amebozą, lambriami itp. Chorobą weneryczną –
owszem ! Żartowaliśmy sobie, że z wietnamskiej odmiany syfa „wzmocnionego” odmianą
francuską, japońską, amerykańską i Bóg jeden wie jeszcze jaką, trudno będzie się
wykaraskać. Na szczęście tylko bardzo nieliczni mieli pecha !
Oczywiście zdarzały się przeziębienia i choroby z innych powodów. Sam
nie chorowałem, ale w ramach swojego „dyżuru” opiekowałem się w Sajgonie przez jeden
dzień bardzo chorym kolegą – J,Chociłowskim.
Na północy mieliśmy dostęp do lokalnych wietnamskich ośrodków zdrowia,
były one jednak tak fatalnie wyposażone (np. rdzewięjący sprzęt, co w tamtejszym klimacie w
owym czasie raczej nie powinno dziwić), że wręcz unikało się ich. W Saigonie chorych
przyjmowali polscy lekarze, za wyjątkiem stomatologa -Wietnamczyka, u którego można
było się leczyć bezpłatnie (w koszt ICC), a który był w y ś m i e n i t y !
Jeśli już miała się komuś przydarzyć choroba, to lepiej, by zdarzyło się to w
Wietnamie Płd. Tu po prostu stały do dyspozycji leki z całego świata – plus lokalne leki
homeopatyczne. Na Północy było pod tym względem bardzo niedobrze.
Przy okazji opisuję niejednokrotnie obserwowaną przeze mnie wietnamską,
ludową metodę zwalczania bólu głowy: otóż należy palcami jednej ręki mocno pocierać czoło
„pacjenta” od zewnątrz do środka (nad nosem), aż na środku powstanie rana !
Przypuszczalnie ból tej rany eliminuje ból głowy !?
Apteki Płn.Wietnamskie pełne są różnych leków homeopatycznych,
różnych suszonych roślin, korzeni (rzekomo żeń-szenia), węży w słoikach itp.
13. Życie erotyczne
Zacytuję tu list w odpowiedzi mojemu bratu, Janowi, którego ta
problematyka zainteresowała:
A propos chińskich czy wietnamskich „gejsz”.
W komuniźmie dziewczęta i kobiety są bezpłciowe. Jakieś skoki w bok, a nie daj Boże
„gejszostwo” jest bezwzględnie tępione. Przecież za naszej komuny też nie było oficjalnych
prostytutek. Istniały tylko „cichodajki”. Formalna prostytucja była nie do pomyślenia !
To samo w Chinach i w Wietnamie Płn.. Piszę zresztą we wspomnieniach,
że podobno czerwoni załadowali prostytutki z Hanoi na statek i wytopili w morzu, jak
szczury ! Chyba że zdążyły uciec do Wietnamu Płd. Taki stosunek do tych dziewcząt w
krajach, gdzie panuje buddyzm, a więc także w Wietnamie Płn., jest co najmniej dziwny i
nienaturalny, bo u buddystów sprawy seksu są traktowane jako bardzo naturalne ! Nie ma
tak chrześcijańskiego zakłamania. No ale tzw. komunizm to „religia” bardziej rygorystyczna
nawet niż katolicka !
W każdym razie w Wietnamie Płd. panował buddyzm bardzo liberalny, a
stąd do prostytucji krótka droga. Mało tego, w Wietnamie byłe prostytutki, które czegoś się tą
ciężką pracą dorobiły, były cenione jako żony, dlatego każda, póki młoda, ciężko pracowała
by kupić sobie dom ! Może nazwa dom jest zbyt górnolotna, ale było to coś murowanego,
parterowego, dwupokojowego z kuchnią, bardzo ubogo wyposażonego, krytego przeważnie
blachą przytrzymywaną ciężkimi kamieniami ! U takiej „byłej” w mieście Quinhon, jako
grupa CIC mieliśmy stołówkę i jadaliśmy u niej obiady ! Nb. w Quinhon cała grupa CIC
chodziła na „dziewczęta” na zasadzie, że jak Polaka ciągnęło, to namawiał do towarzystwa
Kanadyjczyka po to, żeby ten nie mógł na Polaka donieść i podobnie było z Kanadyjczykiem,
no a Hindus, chairman i polski tłumacz z braku laku musieli im towarzyszyć. Będę o tym
pisał we wspomnieniach.
Świadczenia „gejsz” płd.-wietnamskich były dla cudzoziemców bardzo
tanie: tzw. „short-time”- rzędu 200-300 Pis (piastrów) = 2-3 US$, cała noc – rzędu 500 –
1000 Pis.
„Gejsze” raczej nie oferowały swoich usług na ulicach, bo przegoniłaby je
policja. Czyniły to w restauracjach, w hotelach, na plażach itp. Świadczenia swoje
realizowały w hotelach lub w wynajmowanych przez siebie mieszkaniach.
W Sajgonie podobno była „dziewczynka” bardzo ambitna, która z
kontaktów z Polakami opracowała dla swojego użytku słownik wietnamsko-polski i
odwrotnie, żeby móc sobie z klientem podyskutować !A w ogóle w Sajgonie istniała
instytucja „przechodnich” żon.
Polacy, czy inni cudzoziemcy którzy mieli tam przebywać dłuższy czas, np.
pół roku, zatrudniali dziewczynę na „ etacie żony”, która mieszkała ze swoim „mężem” w
pokoju hotelowym, pichciła, robiła zakupy itd itp. Dostawała też miesięczną pensję, na
tamtejsze warunki zupełnie przyzwoitą. Gdy facet musiał wyjeżdżać, często przekazywał
dziewczynę swojemu następcy. Dochodziło jednak także do autentycznych miłości !
Pamiętam scenę na sajgońskim lotnisku Tan-Son-Nhut, gdy żegnająca swojego „męża”
dziewczyna strasznie rozpaczała i tamtym zwyczajem rzucała się na ziemię i wyrywała sobie
włosy z głowy. Więcej szczegółów będzie we wspomnieniach, ale o innych, bo ja oczywiście
sprawowałem się po bożemu !
IX. WIETNAM PÓŁNOCNY
1. HANOI
W Hanoi, jako mojej bazie na północy, w drodze do poszczególnych grup
CIC przebywałem przynajmniej pięć razy po kilka dni. Poniższe wspomnienia są więc sumą
wrażeń z tego miasta.
Pierwszym wrażeniem w Wietnamie, które pozostało w mojej pamięci, jako
kontrastujące z Chinami, to uśmiechnięci ludzie i radosna grupa dzieci na lotnisku (!),
przecież tak samo biednych, ale radosnych !
Radosne dzieci wietnamskie
W drodze do Hanoi przejechaliśmy rzekę Czerwoną starym, jeszcze
pofrancuskim stalowym mostem. Zawieziono nas do starego hotelu w centrum miasta
wynajętego przez CIC. W Hanoi istniał dla cudzoziemców jeszcze tylko jeden hotel, lepszej
klasy.
Powitał nas znajomy już z Pekinu „jazgot” cykad. Obszerny pokój hotelowy
wyposażony był w duże łóżko (tzw. małżeńskie) z moskitierą, stół i szafę. Posadzka pokoju,
jak i łazienki/
ubikacji była wyłożona terakotą. Chodziło po niej kilka potężnych (długości ok.5 cm)
brązowych, skrzydlatych owadów z długimi „wąsami”. W ogóle się mnie nie bały, a ja też je
zawsze omijałem, bo zabicie takiego owada butem pozostawiałoby zbyt wiele „mięsa”. Potem
się dowiedziałem, że to lokalne karaluchy !
Po raz pierwszy zetknąłem się też z chodzącymi po ścianach i po suficie
jaszczurkami o cielistym kolorze, długości do 15 cm. Goniły się po suficie i wydawały
„ćwierkające” dźwięki. Nigdy żadna nie spadła. To odmiana gekonów, które bywają też
bardzo duże (ok.40 cm długości) i wydają głośny dźwięk:”e-o” (stąd gekon). Z tą dużą
odmianą zetknąłem się w hotelu w Phnom-Penh – w Kambodży.
Następnym doświadczeniem była poranna, o 5tej rano, ogólnonarodowa
„pobudka” rozlegającym się z systemu głośników w całym mieście hymnem Wietnamu
Płn.(do dziś pamiętam jego melodię), zaś zaraz po hymnie dla całego narodu radio nadawało
gimnastykę z wyliczaniem: „mot, haj, ba, bon” (raz, dwa, trzy, cztery) i naród gimnastykował
się tak, jak umiał, choć gimnastyce tej poddawali się tylko niektórzy.
Hanoi jest bardzo dużym i ładnie rozplanowanym miastem, jednak w
„moich” czasach było bardzo zaniedbane, o czym już wcześniej wspominałem. Od przejęcia
Hanoi przez Viet-Minh Ho-Chi-Minh’a i ucieczki tamtejszej burżuazji na południe, co miało
miejsce 10 lat przed moim tam pobytem, chyba niczego tam nie zbudowano i z całą
pewnością niczego nie odnawiano. W centrum miasta jest duże jezioro, a na nim wysepka z
małą pagodą na słupie – symbolem Hanoi.
Kapliczka na palu – symbol Hanoi
Miasto położone jest na nizinie i otoczone jest podmokłymi terenami, na
których uprawia się ryż. Na wyżej położonych terenach uprawia się na ziemi różne warzywa,
a także owoce, np. ananasy, arbuzy czy melony. W mieście było mnóstwo sklepów, w tym
prywatnych i było tam na co wydać pieniądze !
Ruch w mieście był znaczny, ale przede wszystkim pieszy i rowerowy.
Samochodów poruszało się bardzo niewiele. Na ulicach w wielu miejscach rozkładali swoje
warsztaciki mechanicy rowerowi. Rower był w owym czasie marzeniem każdego
Wietnamczyka. Zresztą nawet gdzieś 10 lat później spotkałem w Warszawie studenta
wietnamskiego, który wracał do kraju. Żona obdarowała go całym workiem różnej odzieży,
ale jego cichym marzeniem było przywieźć do Wietnamu rower ! W owych czasach rower w
Polsce był dosyć drogi i takiego prezentu mu nie sprawiłem.
Pobyt rozpoczęliśmy od wizyty naszej grupy w kierownictwie polskiej
delegacji do CIC - filii w Hanoi, w budynku w centrum miasta, a później w polskiej
ambasadzie.. Każdy z nas dostał swój przydział do odpowiedniej grupy kontrolnej. Niektórzy
od razu do Sajgonu, inni do grup kontrolnych w Wietnamie Płn.
Ja dostałem przydział do grupy w Haiphongu – głównym mieście portowym
Wietnamu Płn. Miałem jednak kilka dni na pokręcenie się po Hanoi. Zacząłem od sklepów
zapoznając się z tym, co oferowały. Po wizycie w jednej z księgarń, gdzie m.in. oferowano
zeszyty z wklejonymi znaczkami wietnamskimi, zdecydowałem się zacząć zbierać znaczki
wietnamskie. Kupiłem wszystkie zeszyty ze znaczkami, a nawet uzupełniłem zakup
znaczkami w lokalnym sklepie filatelistycznym. Na te stare znaczki wietnamskie (od lat
40tych XX. w.) wydałem ok. 15 US$. Po roku, będąc w drodze do kraju w Paryżu,
sprzedałem je za ok. 100 $. Z kolei w sklepie z wyrobami chińskimi kupiłem zbiór znaczków
chińskich z tzw. najlepszego okresu filatelistycznego. Zapłaciłem za nie niewiele, a
sprzedałem je w Danangu w Wietnamie Płd. południowo-wietnamskiemu LO (oficerowi
łącznikowemu), za dobrą cenę. Potem żałowałem, bo w Polsce dostałbym za te znaczki
jeszcze lepszą cenę. W każdym razie mój zbiór znaczków północno-wietnamskich
uzupełniałem tak w Wietnamie Płn. (np. w Haiphongu ) jak nawet w Wietnamie Płd. i miałem
z tym wiele radochy, no i wymiernego pożytku bo dongi – walutę niewymienialną wymieniłem w Paryżu na wymienialne franki !
W Hanoi zetknąłem się po raz pierwszy z florą subtropikalną: z palmami
kokosowymi, bananowcami, drzewami papai, a także z tzw. drzewami wędrującymi: po
prostu naszymi fikusami, które tam mają wielkość naszych dużych dębów czy buków, ale z
gałęzi wypuszczają w dół liany, które po zetknięciu się z ziemią ukorzeniają się, tworząc
nowe grube pnie itd. itd. W ten sposób jedno drzewa składa się właściwie z kępy grubych
drzew, albo rozrasta się wzdłuż nawet na 10 m ! Takie potężne drzewo rośnie w sercu Hanoi
nad jeziorem. Sfotografowałem je ze stojącym przed nim przy rowerze starym
Wietnamczykiem z charakterystyczną u starych Wietnamczyków rzadką bródką a’la Ho-ChiMinh i w typowym wietnamskim stożkowatym kapeluszu ze słomy ryżowej.
Na Dalekim Wschodzie, od Chin, Japonii, Filipin – po Azję PołudniowoWschodnią w różnych krajach stosuje się na wsi różne nakrycia głowy. Wszystkie one czymś
się różnią, przy czym wietnamskie stożki są charakterystyczne. Podobnie charakterystyczna
są kaski armii północno-wietnamskiej. Model ich oparty jest niewątpliwie na francuskich
korkowych kaskach tropikalnych. Kaski takie stosowane były (może jeszcze są ?) wyłącznie
przez wojsko północno-wietnamskie.
W czasie kilkudniowego pobytu w Hanoi zorganizowano nam wycieczkę w
okolice miasta do kompleksu pagód. Wracając przejeżdżaliśmy koło katolickiej katedry
Hanoi. Pagody wydawały się być opuszczone i zaniedbane. Wewnątrz katedry nie byłem, ale
słyszałem, że katolicy są w Hanoi bardzo aktywni.
Wieczorami chodziliśmy do ambasady francuskiej na pokazy filmów
francuskich. Członkowie CIC mieli tam wstęp bezpłatny, a przy okazji mogli chłonąć
atmosferę Europy.
Nie wiem ile w Hanoi jest kin, ale w wietnamskim kinie byłem tylko raz ( w
Haiphongu) i to na wietnamskim filmie. Było to coś tak prymitywnego, że już więcej do kina
wietnamskiego nie odważyłem się pojść.
2. HAIPHONG
Był koniec kwietnia. Nadszedł termin wyjazdu do Haiphongu (ok. 130 km
od Hanoi). Jechałem tam jeepem CIC wraz z hinduskim majorem Sardul Sing’em (a wiec
Sikhem), który miał być chairmanem grupy w Haiphongu. Podróż minęła nam w milczeniu.
Ja byłem onieśmielony. Po raz pierwszy zetknąłem się z chairmanem grupy. Niezbyt
wiedziałem, co mi wolno,a co nie. W Haiphongu oczywiście ‘rozkręciłem’ się.Przebywałem
tam ok.miesiąca.
Haiphong to duże i ładne miasto i port rzeczny, bliski ujścia rzeki do morza,
a więc przyjmu-jący duże statki morskie. Wiele tam ładnych willi i domów, chyba jednak
zamieszkałych nie przez ich pierwotnych właścicieli, którzy uciekli na południe, bo bardzo
zaniedbanych. Oprócz rzeki z portem, przez miasto przepływa kanał pełniący funkcję
ubikacji. Ot na oczach wszystkich schodzi się nad wodę i kuca. Nb.Wietnamczycy
(mężczyźni) także sikają kucając.
Nieprzyjemne wrażenie robi woda w basenie portowym. Woda w rzece
podlega pływom morskim. Przy odpływie ukazuje się dno basenu portowego : brunatny muł
pełen gramolących się w nim krabów. Nad samym morzem odpływ powoduje, że sampany,
czy kutry po prostu stoją na dnie, czasami nawet przechylone, czasami podpiera się je
belkami. W czasie przypływu wszystko wraca do normy.
Grupa zajmowała ładną willę w centrum miasta, przy alei prowadzącej do
portu. Dwa pasma jezdni rozdzielał szeroki pas spacerowy prowadzący wśród drzew
‘ognistych’ - właśnie na czerwono kwitnących akcji. Po przekwitnięciu kwiaty, podobnie jak
w przytpadku naszych polskich pseudo-akacji tworzą strąki, ale te wietnamskie to były
potężne, sięgające pół metra i więcej długości drewniane strąki, których nasiona po
wyschnięciu, przy poruszeniu strąkiem pięknie w nim grzechotały !
Willę naszą od frontu i z boku otaczał ogród, w którym m.in.rosły
bananowce.Początkowo zajmowałem pokój na parterze, którego okna wychodziły na grupę
bananowców z dojrzewającymi kiściami bananów !
Moim polskim szefem był najpierw kapitan Z. z Warszawy.- który młodość
spędził jako partyzant Batalionów Chłopskich. Zaraz po wojnie wstąpił do Ludowego Wojska
Polskiego, gdzie awansował do stopnia kapitana. Gdy w okresie terroru stalinowskiego
zaczęto się rozprawiać z wszelką partyzancką konkurencją komunistycznej Armii Ludowej, a
więc przede wszystkim z b.partyzantami AK, z partyzantami Batalionów Chłopskich, a np. na
Pomorzu - Gryfa Pomorskiego (odgałęzienie AK – do którego należeli moi św.pamięci
wujowie z Lipusza k. Kościerzyny), kapitan Z. został z wojska zwolniony.
Okres po zwolnieniu wspominał jako najgorszy okres swego życia. Musiał
się imać różnych prac, a znał się tylko na wojaczce. Po dojściu do władzy Gomułki członków
B.Ch. przywrócono do łask, kapitan Z. ponownie przyjęty został w charakterze zawodowego
oficera do wojska i pewnie w formie zadośćuczynienia jego przeżyciom – wysłano go do
Wietnamu na ‘zarobek’= po samochód, bo dla oficerów nawet wysokiej rangi,podobnie jak
dla innych zwykłych śmiertelników, np. dla mnie i moich kolegów, jedyną możliwość
sprawienia sobie samochodu dawał pobyt albo w Komisji w Korei, albo właśnie w
Wietnamie.
Stronę kanadyjską początkowo reprezentował kapitan Smith. LO był
Kapitan Lam, zaś jego tłumaczem – Quinh.Po ok. dwóch tygodniach nastąpiła zmiana obsady
oficerów :Poldel’em został mjr B. zaś Candel’em Komandor Ppor. Andrew.
Przed willą w Haiphongu
W Haiphpong miałem pierwszy bezpośredni i codzienny kontakt z
Wietnamczykami : z Kapitanem Lam’em, zakochanym w swoich dwóch 3 – 5-letnich
córeczkach, z którymi w czasie pozasłużbowym często zjawiał się w willi, oraz z jego
tłumaczem, Quinh’em. Ponieważ znał angielski, próbowałem z nim rozmawiać o różnych
aspektach życia,
oczywistych dla Europejczyka, ale okazało się to raczej niemożliwe
. Okazało się np., że biedak, jakby nie było człowiek wykształcony, nic o
świecie, z którego pochodziliśmy, nie wiedział. Dla przykładu : pokazałem mu kiedyś jakiś
stary egzemplarz polskiego czasopisma ‘ Film’ pytając, czy grywają u nich filmy z aktorkami
przedstawionymi na zdjęciach – z Giną Lolobrigidą i Brigitte Bardot. Okazało się, że twarze i
nazwiska tych wówczas najsłynniejszych na świecie aktorek nic mu nie mówią ! Dla niego,
podobnie jak dla wszystkich Wietnamczyków z Północy były to postaci zupełnie nieznane !
Wkrótce zrozumiałem z czego to wynika. Po prostu kraj ten był kompletnie odcięty od reszty
świata, a jego ludzie zdani wyłącznie na to, co podawała i przedstawiała ich prasa, ich radio i
ich kino.
Telewizja tam wówczas jeszcze nie istniała. Byli kompletnie oderwani od
świata. Nawet nie wiedzieli, że odbyły się pierwsze loty ludzi (Gagarina i Sheparda) po
orbicie okołoziemskiej pomimo, że sam widziałem w Wietnamie Płn (w Lao-Kay) świecącą
na nocnym niebie głowicę rakiety z podążającym za nią w pewnej odległości ostatnim
członem rakiety nośnej (rakiety radzieckiej).
Prasa nic na ten temat nie podawała, jakieś magazyny ilustrowane nie
istniały, prywatnych odbiorników radiowych nie było – zdani byli tylko na tzw. ‘kołchoźniki’,
czyli głośniki zainstalowane na ulicach i we wszystkich pomieszczeniach służbowych i chyba
wszystkich mieszkaniach,zaś wkrótce miałem się także przekonać, że nawet gdyby mieli
odbiorniki radiowe, niewiele by im to dało : stacje radiowe w Azji Płd.-Wsch. miały tylko
bardzo mały zasięg i nastawione były wyłącznie na swoich bardzo lokalnych słuchaczy.
Kinematografia także miała spełniać wyłącznie funkcje propagandowe i
nikt by tam grosza nie wydał na jakiś film europejski, czy nawet radziecki, amerykańskiego w
ogóle już nie wspominając. Zdani byli na własną produkcję, tak prymitywną, że jak już
wspomniałem – dla nas nie do przyjęcia. Nb. bawiła mnie reakcja widzów na sceny uważane
przez nich jako zadziwiające, robiące wrażenie. Wówczas cała sala głośno cmokała !
Krótko mówiąc Wietnamczycy z Północy zdani byli wyłącznie na
informacje przekazywane im przez ich władze. Podobnie zresztą było też w Chinach. Nie
można się więc dziwić, że ludzie ci niewiele o świecie wiedzieli ,a to co wiedzili, wynikało z
dopuszczonej do nich prawdziwej wzgl. zafałszowanej informacji, w którą po pewnym czasie
zaczynali wierzyć. To dokładnie tak, jak było przed i w czasie wojny na terenie ZSRR.
Ludzie wiedzieli tylko to,w co kazano im wierzyć i szczerze wierzyli, że ich nędza to szczyt
światowych osiągnięć !
W Haiphongu prowadziliśmy dosyć bujne życie. Codziennie odbywały się
kontrole w porcie, gdzie przedstawiano nam konosamenty statków handlowych które
wpłynęły. Wśród statków bywały także polskie, np. " Dżakarta " – zbudowany w Stoczni
Gdańskiej dziesięciotysięcz-nik, który potem, w 1967 r w czasie wojny izraelsko-arabskiej
(tzw. wojny sześciodniowej ) miał pecha znaleźć się na jeziorze będącym elementem Kanału
Sueskiego, i stał tam tak długo, że kompletnie zardzewiał, i trzeba go było pociąć na
” żyletki ” .
W porcie byłem niejednokrotnie sam, gdyż jako członka CIC wpuszczano
mnie tam bezproblemowo.Kiedyś, przechodząc koło ”Dżakarty” na wysokości z 10 m (statek
był już rozładowany) zauważyłem marynarza wychylającego się zza reelingu o znajomej mi
twarzy.
Toż to chyba mój kolega szkolny, z 8-mej i 9-tej klasy Gimnazjum tzw.
Jezuitów w Gdyni - Orłowie, Ciszek, zresztą syn jedynego piekarza w Witominie !
Krzyknąłem na niego ”Ciszek” !Był bardzo zdziwiony, że znają go w
Haiphongu i początkowo niezbyt mnie kojarzył. Od naszej wspólnej nauki minęło, jakby nie
było 15 lat (!). Spędziliśmy w jego kajucie na statku na wspominkach i opowieściach o
naszym życiu całe popołudnie. Przede wszystkim dzięki niemu poznałem los marynarza
polskiego.A marynarzom wszyscy zazdrościli : i tego, że za darmo zwiedzają świat, że
zarabiają złotówki i dolary i jeszcze mogą sobie ”dorobić ” i tego, że :
...marynarz w noc się bawi,
w hamaku we dnie śpi,tralala,
czy to na Bałtyku,
czy na Pacyfiku
ze swego losu drwi !
Otóż taki rejs z Gdyni do Japonii wówczas trwał trzy miesięce, gdyż Kanał
Sueski był wówczas zamknięty i trzeba było opływać całą Afrykę.Tyle samo trwał powrót z
postojami w portach chińskich, wietnamskich, w Singapore, Adenie i już nie pamiętam gdzie.
Cały rejs trwał więc ok. pół roku. W tym czasie młodzi marynarze tęsknili za swoimi bliskimi
w kraju, (Ciszek nb.za swoją młodą żoną, która akurat była w ciąży i urodzić miała w czasie
jego pobytu na morzu), ”odbijało” im na statku, dochodziło do bójek, pijatyk itp.
Jednocześnie wszyscy tylko kombinowali, jak tu zarobić i dorobić. Otóż
pensję złotówkową wypłacano ich wskazanym przez nich bliskim. Na statku zaś szeregowym
marynarzom raz w miesiącu wypłacano zarobek w dolarach : 1 US$ dziennie (załoga
wyższej rangi otrzymywała więcej), a więc 30 $ miesięcznie.
Należy tu zaznaczyć, że w owym czasie dolar amerykański oparty był na
parytecie złota i 1 US$ ≈ 1 g 24 karatowego złota !I kurs ten znajdował odbicie w cenach np.
biżuterii, gdzie za 1 gram wyrobu w złocie 18 karatowym płaciło się w Wietnamie ok.200 –
250 Pis (piastrów) ≈ po kursie oczywiście czarnorynkowym 2 – 3 US$ Czarnorynkowy kurs
dolara w Polsce wynosił w owym czasie ok. 70 zł, a więc przeciętna miesięczna pensja Polaka
odpowiadała ok. 30 US$ !
Marynarze dążyli umiejętnie do pomnożenia swojego dolarowego zarobku.
A więc np.w Japonii, w strefie wolnocłowej kupowali aparaty fotograficzne, w Hong-Kongu radia tranzystorowe, pończochy damskie, krawaty plastikowe (sic !) itp.To wszystko starali
się sprzedać w jakimś mniej rozwiniętym kraju, np. w Wietnamie – w Haiphongu
(pończochy, krawaty plastikowe).
Za zarobione pieniądze kupowali w Wietnamie biżuterię z jadeitu, którą za
super pieniądze sprzedawano Chińczykom w Singapore. Tam znów coś kupowano i
sprzedawano w Adenie itd. itp. Pamiętam, że wraz z moim oficerem pomagaliśmy
marynarzom z ”Dżakarty” przemycać ich zakupy na statek, bo wietnamskie władze celne
potrafiły na wejściu do portu rozebrać ich do ”rosołu”, my zaś byliśmy nietykalni. Nie
dziwota, że marynarkę handlową nazywano wówczas w Polsce marynarką handlującą. Z
drugiej strony nie można się dziwić, że marynarze starali się pomnożyć swoje nędzne zarobki.
W końcu, ja też do tego dążyłem !
Z ”Dżakartą”, która stała w Haiphongu dosyć długo, cała grupa CIC
utrzymywała przyjazne kontakty. Odwiedzaliśmy dowództwo statku, zapraszani byliśmy na
pokazy filmowe w salce na statku, zaś załoga statku rewizytowało nas w naszej willi.
wizyta załogi Djakarty
Od mojego kolegi za 15 US$ kupiłem kieszonkowe radio japońskie. Bardzo
się cieszyłem z jego posiadania. Po powrocie do willi natychmiast je włączyłem. Niestety
łapałem tylko lokalną rozgłośnię wietnamską i nic poza tym. Owszem, słychać było na
niektórych falach jakieś ledwo słyszalne ”miauczenie ” – dalekowschodnie granie. Podobnie
było w Hanoi. Kiedyś tylko późno w nocy złapałem....niemiecką Deutsche Welle po
polsku ! ! ! To chyba było jakieś odbicie fali ? ! Trzeba było słuchawkę przykładać do ucha i
tak czy tak ledwo było słychać, ale jakaż to była radość usłyszeć w radio polski język. Nawet
jeśli z niemieckiej ”szczekaczki”. Uznałem, że Ciszek wlepił mi jakiś bubel. Dopiero w
Saigonie okazało się, że radio łapie i to głośno wiele stacji ! Ot, po prostu, Wietnam Płn. sam
się odciął od świata !
Inny polski statek w Haiphongu (nie pamiętam już jego nazwy) wspominam
ze wstrętem.
Otóż jacyś marynarze z tego statku zatrzymani zostali do kontroli przez
wietnamskie służby celne i rozebrani do naga.W owym czasie Wietnam Północny był po
stronie Chin i krytycznie podchodził do ZSRR i krajów z nim związanych. Akcja celników
mogła być więc w pełni uzasadniona, ale też pewną szykaną wobec polskich ”towarzyszy”.
W każdym razie załogę tak to wzburzyło, że ogłosiła strajk wyjściowy.
Dziwny to jednak był strajk, bo niby sami go ogłosili, ale gdy komisja (czyli
my) na zaproszenie kapitana odwiedziła kiedyś statek, chyba cała załoga była w sztok pijana i
do mnie i mojego oficera podchodzili pojedyńczy marynarze żebrząc, żeby ich zabrać ze sobą
do miasta ! Oczywiście nikogo nie wzięliśmy ze sobą.
Haiphong był ważnym portem dla naszej marynarki handlowej. Zawijały
tam statki chińsko-polskiej spółki armatorskiej, ”Chipolbroke” oraz PLO (Polskich Linii
Oceanicznych) z tym, że statki Chipolbroke’u były przeważnie statkami starymi, parowymi,
statki zaś PLO były przeważnie najnowszymi produktami polskich stoczni. Odwiedziliśmy
kiedyś taki statek należący do Chipolbroke’u. Okazało się, że, o ile pamiętam, tylko kapitan i
I.oficer był Polakiem, resztę załogi stanowili Chińczycy !
Wg relacji kapitana Chińczycy mieli swojego przywódcę, I.Sekretarza
Partii, który ciągle organizował jakieś masówki wyłącznie chińskiej załogi, jednak na pracy
statku to się nie odbijało.
Obaj armatorzy posiadali w Haiphongu swoje delegatury.Chipolbroke
reprezentowali wówczas pp. Wianeccy, zaś PLO, pp.Smólscy. Odwiedzaliśmy ich całą grupą
Komisji i mile te wizyty wspominam.
W Haiphongu zwiedziliśmy tamtejsze muzeum i po raz pierwszy zetknąłem
się z czymś, czego jeszcze nie znałem : kiedyś na targu zauważyłem na stoisku mięsnym
jakieś dziwne tuszki (bez skóry) ni to zajęcy, ni to królików...W każdym razie były to małe
tuszki i miały....czarne noski ! Po prostu psy – przysmak Wietnamczyków z Północy i zresztą
także Chińczyków. Psy hodowane tam są nie dla towarzystwa, jako przyjaciele – jak u nas,
ale na potrzeby kuchenne
.Zszokowało mnie to, ale przyzwyczaiłem się do tego ich zwyczaju. Później,
w Lao-Kay (na granicy chińskiej) mieliśmy kwaterę niedaleko ubojni psów. Nie widziałem,
jak się je zabija, ale opowiedziano mi, że : przed ”egzekucją” psa wiesza się za tylne nogi na
kiju tak, aby przednie nogi prawie sięgały ziemi. Biedne psisko chce dotrzeć do ziemi i
oprzeć się na niej, przebiera więc przednimi nogami i oto chodzi :przebierając nogami, pies
powoduje napływ krwi w dolne części ciała. Podcina mu się gardło i całą krew zbiera do
naczynia. Co kraj, to obyczaj !
Mój Ojciec, który po wojnie zajmował się skupem żywca i jego dostawą do
rzeźni w Gdyni –Obłużu opowiadał kiedyś wstrząśnięty, jak przywiózł na ubój partię owiec.
Krowy i świnie zabijano elektrycznością, owce natomiast walono po prostu młotami w łeb.
Uderzona owca klękała na przednich nogach i padała. Podobno ostatnia owca jeszcze przed
jej uderzeniem młotem sama klęknęła...
Z Haiphongu robiliśmy całą grupą wycieczki : kiedyś do Do-Son – małej
miejscowości nadmorskiej, kiedyś słynącej z pięknej plaży. Może kiedyś. W czasie naszego
tam pobytu było pusto, brudno i lepko – wszędzie na plaży pełno mułu.
Drugą wycieczkę zorganizowano nam do Zatoki Halong. Duża rzecz !
Wspominałem już ten prawdziwy cud przyrody : dziesiątki wystających z morza skał
pokrytych roślinnością i podobno zamieszkałych przez małpy. Niestety przy samych skałach
nie byliśmy, nie było już czasu. Podziwialiśmy je z daleka z tarasu ładnego nadmorskiego
hotelu.
Zatoka Halong
Pod koniec maja 1964 r. wezwano mnie do Hanoi, skąd samolotem CIC
poleciałem via Vientiane (Laos) i Phnom-Penh (Kambodża) do Saigonu, a z tamtąd wkrótce
do Hue i dalej samochodem przez Quang-Tri do Obozu wojskowgo Dżo-Linh – blisko rzeki
Ben-Hai – po jej południowej stronie.
3. LAO-KAY
Na placówce kontrolnej CIC w Lao-Kay znalazłem się w połowie czerwca
1964 r po pobycie na placówce w Djo-Linh w Wietnamie Płd. i w Sajgonie i przebywałem
tam do połowy lipca.
Podróż z Hanoi do Lao-Kay odbyłem pociągiem. Lao-Kay leży nad granicą
z Chinami. Dzieli je tam tylko rzeka Czerwona, która potem wpływa do Wietnamu Płn.i jest
jego główną rzeką (podczas gdy w Wietnamie Płd. główną rzeką jest Mekong z jego odnogą –
rzeką Sajgon, nad którą leży stolica kraju.).
Większość trasy linii kolejowej Hanoi-Lao-Kay o długości ok.300 km
przebiega przez teren górzysty, w większości zalesiony pierwotnym lasem.Jechałem sam
wśród samych Wietnam-czyków, z którymi ze względu na barierę językową nie miałem
żadnego kontaktu. Mogłem ich tylko obserwować. Dłuższy czas jechałem w wagonie z
piękną Wietnamką. Patrzeliśmy na siebie, dyskretnie uśmiechaliśmy się do siebie i tyle...
W drodze powrotnej z Lao-Kay do Hanoi, na jednym z przystanków byłem
świadkiem pełnego rozpaczy rozstania dziewczyny ze swoim chłopakiem, który w grupie
poborowych jechał do Hanoi, a potem być może dalej – jako « ochotnik » do Wietnamu Płd. ?
Poza tym o tej dosyć długiej trasie trudno coś więcej powiedzieć. Góry, lasy, czasami w
pobliżu rzeka Czerwona.
W Lao-Kay mieszkaliśmy w budynku we wschodniej części miasta, Do
zachodniej części trzeba było przejść wiszącym mostem nad tu już szeroką rzeką Czerwoną.
Mile wspominam naszego wietnamskiego LO (oficera łącznikowego) i jego córeczkę Nanh,
która przypominała mi moją córeczkę – Dorotkę, a także naszego kucharza, który nauczył się
już niektórych słów po polsku. W każdym razie kurczak w jego wersji to była " kurba
panienka ", przy czym to b wymawiał bilabialnie, tak jak Hiszpanie. Było to więc bilabialne
w.
Niedaleko naszej kwatery była hodowla psów. Słychać było szczekanie i ich
pisk, ale nie chodziłem tam, bo powiedziano nam, że to ubojnia psów (piszę o tym w
rozdziale poświęconym Haiphongowi).
Wspomnieć należy, że w Lao-Kayu po raz pierwszy zetknąłem się z
wietnamskimi góralami plemienia Meo.Tak mężczyźni, przede wszystkim jednak kobiety,
chodzili w bardzo ładnych strojach ludowych od głowy po stopy. Kobiety często nosiły na
szyi wiele srebrnych obręczy.
W Lao-Kay skończyła się moja dobra passa przyjaznych stosunków z
moimi przełożonymi. Trafiłem tam na pułkownika J., byłego górnika z Sosnowca, takiego, co
to nie matura, lecz chęć szczera zrobiła z niego oficera.Wyjątkowy ciemniak, z którym potem
jeszcze nie raz musiałem się stykać. Ostatni raz – w Polsce, w roku 1982 w czasie stanu
wojennego, gdy już mieszkałem w Katowicach. Wyczytałem wówczas w gazecie,że z
intencją przyczynienia się do zwiększenia wydobycia węgla (którego wydobycie za komuny
zawsze było zbyt niskie, podczas, gdy teraz, gdy jest ono znacznie niższe, uważane jest za
bardzo wysokie !) przyjechał do Sosnowca towarzysz pułkownik J. Aby wspomóc górników
w sosnowieckiej kopalni ! Biorąc pod uwagę, że szanowny pułkownik w 1964 r, gdy byliśmy
razem w Lao-Kay, był już panem w sile wieku (przynajmniej 50 lat), to w roku 1982 musiał
mieć przynajmniej 68 lat, a więc pociechy produkcyjnej z niego chyba wielkiej nie było, ale
jaka propagandowa...
Towarzysz pułkownik poinformował mnie, że bardzo bardzo chciałby się
uczyć angielskiego. W związku z tym czytaliśmy polską wersję protokołów CIC, ja, w
ramach jego nauki miałem je tłumaczyć na angielski i towarzysz pułkownik porównywał
moje tłumaczenie z oficjalną angielską wersją protokołów. Gdy tylko występowała jakaś
różnica pomiędzy moją wersją, a oficjalną angielską wersją protokołów, towarzysz pułkownik
zgłębiał przyczyny takiej różnicy. W pewnym momencie stwierdziłem, że jeśli chce się uczyć
angielskiego, to po mojemu, bo jego metoda wskazuje raczej na jego chęć nauczania mnie
angielskiego.
Odmówiłem dalszego porównywania angielskiej wersji protokołów.
Towarzysz pułkownik lubił także dzielić się ze mną swoimi poglądami, a trwało to czasami
bardzo późno w noc (np. do 2-giej).W pewnym momencie zbuntowałem się i powiedziałem
mu, że idę spać, bo następnego dnia od samego rana miałem tłumaczyć. Poglądy jego w
dodatku były dla mnie nie do przyjęcia. M.in. deklarował się jako komunista popierający
" linię " Mao-Tse-Tunga, podczas, gdy polska racja stanu oparta była na " linii "
moskiewskiej (Chruszczowa) – anty-Mao-Tse-Tungowskiej. Od tego czasu ignorowałem
pogadanki towarzysza pułkownika.
Byłem ostrożny w wypowiedziach, ale postanowiłem nie dać się
ciemniakowi " zgnoić " , choćbym nawet został odesłany do kraju. Szczytem było, gdy
zgodnie z programem kontroli, grupa miała się udać do dosyć odległej miejscowości w
sytuacji, gdy wg.LO : " drogi nie nadają się do jazdy samochodami, zaś koni już od dawna nie
trzyma się i w tej sytuacji kontrola nie może się odbyć ".
Na to towarzysz pułkownik do Candela i Indela (za moim pośrednictwem):
ależ Panowie, jesteśmy przecież doświadczonymi oficerami i nie obce są nam długie
przemarsze. Uważam, że na miejsce kontroli możemy pójść pieszo. Niby prawda, ale kontrole
do tej miejscowości nie odbywały się już od dawien dawna.Wprawdzie nie wykreślono ich z
programu, i wnoszono o ich odbycie bo były w programie, ale nikt nie spodziewał się że
jeszcze kiedyś się odbędą, bo czym ? Była to typowa gra pozorów, jakiej wiele było za moich
czasów w CIC. W świetle tego było oczywistym, że kontrola czy to jakimś pojazdem, czy
pieszo niewątpliwie się nie odbędzie.
Towarzysz pułkownik polecił mi jednak towarzyszyć sobie w treningach
marszowych przed kontrolą.
Zdecydowanie odmówiłem i towarzysz pułkownik trenował sam, a kontrola
oczywiście nie odbyła się. Wkrótce towarzysz pułkownik został odwołany do Sajgonu,
mianowano go szefem operacyjnym i powierzono kierowanie pracami wszystkich grup
kontrolnych ! Od oficerów, z którymi przyszło mi potem współpracować dowiedziałem się,
że ostrzegał ich przede mną , a oni po współpracy ze mną wyrażali zdziwienie negatywnym
stosunkiem do mnie towarzysza pułkownika.
Kiedyś w Sajgonie towarzysz pułkownik wezwał mnie do siebie na
rozmowę. Wiedziałem, że w razie co, mogę liczyć na opinie innych współpracujących ze mną
oficerów. Rozmowa była grzeczna, towarzysz pułkownik ostrzegł mnie, że w przypadku
jakichś skarg na mnie, poniosę konsekwencje i... na tym się skończyło, jeśli nie liczyć skarg
na towarzysza pułkownika, z którymi moi oficerowie dzielili się ze mną.
Wszystko na szczęście ma swój kres.
Po wyjeździe towarzysza pułkownika z Lao-Kay zastąpił go bardzo równy
ppłk.Tryścień. Wreszcie odżyłem. Odbywaliśmy długie spacery nad rzeką Czerwoną na
odcinku, gdzie stanowiła granicę z Chinami. Po jej chińskiej stronie, żyli tacy sami ludzie, jak
po naszej – wietnamskiej tyle, że mówili pewnie po chińsku, a ich bawoły także ryczały , ale
pewnie po chińsku. A jakie problemy stwarzało przekroczenie granicy ! Stykałem się z tym
wcześniej także w Polsce : w PGR Owczary pomiędzy Słubicami i Kostrzyniem. U nas
przekroczenie granicy z bratnią NRD było jeszcze większym problemem : m.in. występował
wielometrowej szerokości pas ziemi zaoranej i codziennie bronowanej.Podobnie było np.w
Złotym Stoku na granicy z Czechosłowacją :płoty z drutu kolczastego, wieżyczki
obserwacyjne, ale tu ludzie mogli podchodzić i uprawiać ziemię przy samym płocie. Ten płot
sprawiał jednak, że po naszej stronie mówiono po polsku, a za płotem już tylko po czesku !
Jak to dobrze, że problem granic w Europie właściwie już nie istnieje przynajmniej dla nas Europejczyków !
Kiedyś, w wielkie tajemnicy przed Candelem i Indelem LO zorganizował
dla Poldeli (czyli Ppłka Tryścienia i dla mnie)jako bliższym mu ideologicznie, wycieczkę do
wietnamskiego Zakopanego – Cha-Pa, leżącego wysoko w górach, które w Płn.Wietnamie
sięgają 3000 m ! Jechaliśmy jeepem drogą wijącą się na zboczach gór coraz wyżej i wyżej.
Trasa była ciekawa, gdyż dawała pogląd o skali dokonanych przez ludzi zniszczeń w
drzewostanie. Jadąc kilkadziesiąt kilometrów rzadko napotykaliśmy siedziby ludzkie.
Widać czasami było w dolinach małe wioski lub pojedyńcze chaty, za to na
każdym kroku widać było ślady działaności ludzkiej : zbocza gór dosłownie ogołocone z
drzew po to, by utworzyć niewielkie, tarasowate poletka ryżowe. Poletka te nawadniane były
wodą z wysoko położonych źródeł doprowadzaną do najwyżej położonego poletka rynną z
bambusa, a potem już coraz niżej z poletka na poletko. Drzewa wieńczyły już tylko same
grzbiety gór. Nikt tam nie zajmował się jakąś rekultywacją lasu. Ot, po latach zostaną gołe
góry.
Przypomniał mi się wykład Prof. Gniadka z literatury greckiej, w ramach
którego opisywał krajobraz starożytnej Grecji jako krainy pokrytej lasami, podobnie jak i
pokryte lasami wzgórza wokół Aten. Wzgórza te widziałem na własne oczy : goła skała !
Rabunkowa gospodarka leśna cechuje wszystkie kraje biedne na wszystkich
kontynentach. Potem słyszy się o błotnych obsunięciach ziemi i licznych ofiarach ludzkich !
Cha-Pa ma z Zakopanym tylko tyle wspólnego, że leży w górach i że
mieszkają tam plemiona górskie Meo, czyli górale.I to wszystko. Tam tylko się mieszka. Brak
restauracji, rozrywek i jedyną radość sprawia widok gór, małych koników,oraz małych
czarnych, o siodłowatych grzbietach świnek. Dzięki tamtejszemu klimatowi, w rejonie Chapa uprawia się niektóre występujące w Europie owoce : np.brzoskwinie i morele, podobno
także truskawki. Tylko jak je z tamtąd dowieźć do najbliżej leżącego Lao-Kay, już nie
wspominając odległego o kilkaset kilometrów Hanoi ! Nasz jeep oblegany był przez tamtejszą
młodzież i był tam chyba jedynym samochodem od miesięcy !
Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Cha-Pa, na płaskowyżu bliżej
granicy z Laosem, leży Dien-Bien-Phu, ale tam nie byłem.
4. VINH
Z Lao-Kay’u via Hanoi trafiłem do nadmorskiego miasta Vinh leżącego
mniej więcej w połowie długości Wietnamu Płn. Polecieliśmy tam z Hanoi samolotem
dwusilnikowym (DC-3 lub Li-2) i lądowaliśmy na lotnisku polowym (bez budynku lotniska),
utwardzonym chyba jeszcze przez Francuzów perforowanymi blachami stalowymi.
Miasto znacznej wielkości (ok.100 tysięcy mieszkańców, obiekty
przemysłowe) leżące kilka kilometrów od brzegu morskiego. Kilkakrotnie pojechaliśmy na
plażę, która jest tam bardzo ładna, bo piaszczysta, oddzielona od lądu stałego wydmami.
Moim oficerem był znany w sajgońskim środowisku Poldeli bardzo pewny
siebie Ppłk.G.który pełnił jakąś ważną funkcję w sztabie polskim w Sajgonie i pobyt na
placówce w Vinh traktował jako praktykę.
Indel’em był mjr Gill (Sikh), Candel’em – Mjr.McKay.Nazwiska LO i jego
tłumacza już nie pamiętam, za to dobrze pamiętam naszego kucharza i tzw. room-boy’a –
" Jana", bo tak było nam łatwiej go nazywać, a i on do tego polskiego imienia już się
przyzwyczaił. Oj, nazwę tego miasta zapamiętam do końca życia !
Vinh – z room-boy’em "Janem" w
"pelerynce"
Mieszkaliśmy w tzw. willi – parterowym budynku w kompleksie kilku
identycznych budyn-ków. Pomniędzy nimi rosły sosny australijskie, Wietnamczycy uprawiali
warzywa, rosły bananowce i krzaki liczi. Tuż przy naszej „willi” usypany był i pokryty darnią
schron naziem-ny. Zastanawiałem się, co to za schron, czyżby jakiś relikt z czasu walk z
Francuzami ?
W Vinh nie przepracowywaliśmy się. Z nudów, jak zwykle,
opowiedzieliśmy sobie nasze życiorysy ze wszelkim i szczegółami i tak dowiedziałem się, że
mój szef to doświadczony oficer frontowy, który z II.Armią WP przeszedł szlak od Lublina
do Budziszyna, a potem służył w Wojskach Ochrony Pogranicza. Gdzieś na południowej
granicy Polski w czasie strzelaniny z przemytnikami poważnie ranna została jego żona.
Krótko mówiąc człowiek, który z niejednego pieca jadł.
Candel służył na wojnie koreańskiej, zaś Indel walczył z Chińczykami w
czasie ich najazdu na północne, górskie rejony Indii. No, a ja na tle ich doświadczeń miałem
tylko skromne doświadczenia dziecka (8-letniego) z bombardowań amerykańskich na Gdynię,
w tym jednego ciężkiego, w czasie którego zginęło ok.1100 osób i Niemcy musieli założyć
dla tych ofiar nowy cmentarz. W wieku 9 lat przeżyłem także zdobywanie przez Rosjan
Bydgoszczy.
Życie przebiegało w Vinh spokojnie, dopóki nie przeżyliśmy tam tajfunu.
Nie był to jednak jakiś ciężki tajfun. Nieporównywalny z tajfunem ,który przeżyłem w
październiku tego samego roku w Quinhon (Wietnam Płd.). Wrażenie zrobiły na mnie
odgłosy wydawane po tajfunie przez tamtejsze żaby, które nazywaliśmy krowimi. Żab tych
nie widziałem, choć były pomiędzy naszymi budynkami, natomiast ich „kumkanie” to był
odgłos jak ryczącej krowy !
I tak jedna sobie ryczała, a druga jej odpowiadała ! Następnym
sympatycznym doświadczeniem była zapoznanie się z wietnamską „peleryną” noszoną przez
Jana. Była to „peleryna” z źdźbeł ryżowych. Jak się okazało – bardzo skuteczna. Nie mogę do
dzisiaj zapomnieć dosyć dużego (mniej więcej 1m x 0,75 cm) blatu stołu z czarnej laki
przepięknie inkrustowanego masą perłową w scenki rodzajowe. Blat nie miał nóg i porzucony
był na dworze na zapleczu naszej willi. Mogłem go sobie wziąć, ale co z nim zrobić ? jak go
wywieźć do Hanoi a stamtąd do Sajgonu itd. – aż do Kraju ? Blat był piękny i co z tego ?
Kiedyś LO zorganizował dla całej grupy wycieczkę do miejsca urodzenia
Ho-Chi-Minha. Pokazano nam pięknie odnowioną chatę, w której się urodził, największe
wrażenie zrobiły na mnie jednak góry otaczające wieś, w której ta chata stała. Były one
kształtem zbliżone do stożkowych gór w Chinach, o których pisałem już wcześniej.
Dnia 5 sierpnia 1964 r udałem się do miasta po jakieś zakupy i na pocztę.
Akurat dostałem list z Polski ze zdjęciem mojej kochanej, 2,5-rocznej córeczki – Doroty.
Wracałem w porze obiadowej i zauważyłem, że do miasta zbliżają się chmury burzowe.
Cała grupa siadła do obiadu. W pewnej chwili dały się słyszeć silne huki.
Panowie oficerowie przerwali jedzenie i zaczęli nasłuchiwać. Ja ich uspokajałem, mówiąc, że
to na pewno grzmoty burzowe. Gdy jednak huki rozległy się blisko nas, zerwaliśmy się
wszyscy od stołu i wybiegliśmy na dwór, a tam na niebie hasały na maksymalnej szybkości
odrzutowce: amerykańskie odrzutowce ! Rzuciliśmy się do schronu. Ja z moim oficerem,
oboje bez koszul, skuliliśmy się w jego końcu, Candel – u wejścia do schronu, zaś Indel po
prostu położył się na zewnątrz na ziemi ! Samolotów było kilka. Leciały na pełnej szybkości
wydając nie ryk silników, a dosłownie gwizd o wysokiej częstotliwości. Od czasu do czasu
wystrzeliwały spod skrzydeł rakiety. Do huku samolotów i wybuchów rakiet dochodził huk
wystrzałów z dział przeciwlotniczych. Sądny dzień !
Mój oficer był pod silnym wrażeniem tego nalotu. Ja jakoś byłem
wewnętrznie przygotowany na wszystko, a może po prostu nie miałem wyobraźni, lub też
uspokajająco podziałało na mnie zdenerwowanie mojego oficera ? W każdym razie byłem
bardzo spokojny.W czasie gdy samoloty robiły nawroty do kolejnego ataku, wstawaliśmy i
obserwowaliśmy, co się dzieje. Nawet żartowałem, że niejedna żona pomogłaby tym na
górze, żeby nas załatwić, bo dostałaby odszkodowanie w wys. 20.000 US$ !(na taką sumę
byliśmy ubezpieczeni). Gdy samoloty znów leciały w naszą stronę, kuliliśmy się w naszym
schronie, a na zewnątrz rozlegały się coraz bardziej do nas zbliżające się wybuchy i odgłosy
odłamków uderzających w dachówki naszej willi ! Mój oficer był maksymalnie
zdenerwowany, Nie był w stanie się opanować. W życiu nie widziałem tak przerażonego
człowieka ! Cały czerwony, spocony, drżał dosłownie jak osika. W najmocniejszych
momentach obejmowałem go i uspakajałem, zresztą bezskutecznie.
Nie zapomnę reakcji ludności wietnamskiej. Zaraz za parkanem naszej
placówki stały normalne wietnamskie domy mieszkalne, a tuż przy naszym parkanie
wykopane były rowy ochronne – w czasie nalotu równo z poziomem gruntu zalane wodą.
Wietnamczycy wskakiwali do tych rowów: dzieci, młodzież, dorośli, a także staruszkowie !
Nigdy nie zapomnę wskakującej do wody ledwie chodzącej staruszki i tego
upodlenia ludzkiego. Potem nad wodą wystawały jedynie ich głowy.
Myśmy mieli schron naziemny, a więc suchy. Gdy po nalocie poprosiliśmy
LO, żeby wykopano nam schron w ziemi, oczywiście czyniono to, a jakże z tym, że po dwóch
dniach cały schron do poziomu gruntu zalany był wodą ! Takie tam były warunki. Na
szczęście nie musieliśmy już z niego korzystać.
Po kilkunastu minutach nalot wreszcie się skończył. Najspokojniejszymi z
naszej grupy byli Hindus i ja. Kanadyjczyk, MaKay był czerwony jak burak, ale nie
wykazywał innych objawów zdenerwowania. Natomiast zaraz po powrocie do swojego
pokoju włączył dosyć prowokacyjnie na cały " gaz" swoje nagrania amerykańskiej muzyki.
Jeszcze tego samego dnia LO zwrócił się do nas z prośbą o dokonanie wizji
zbombardowanych miejsc. Zawieziono nas do stacji zbiorników paliw, gdzie spadły dwie
rakiety i podobno zginęły cztery osoby. Same zbiorniki paliw, o ile sobie przypominam, nie
ucierpiały. W mieście niewątpliwie było jeszcze wiele śladów po wybuchach bomb i rakiet,
ale podobno atak był mało skuteczny i nam ich nie pokazano.Natomiast chwalono się, że
zestrzelono ileś tam amerykańskich samolotów, ja jednak widząc amerykańskie samoloty w
akcji, żadnego zestrzelenia nie zauważyłem. Ot,propaganda !
Z wiadomości przekazanych nam przez McKay’a o przyczynach nalotu
wynikało, że podobno był to amerykański odwet za próbę ataku w Zatoce Tonkińskiej
wietnamskich łodzi torpe-dowych na amerykański lotniskowiec. Był to jedyny nalot, który
przeżyłem w Wietnamie Płn. Później przebywałem już tylko w Wietnami Płd. i o
amerykańskich masowych nalotach na Wietnam Płn. tylko słyszałem z radia, zaś w czasie
mojego pobytu na placówce w Danang (Tourane) widziałem amerykańskie fighter-bomber’y
(samoloty myśliwsko-bombowe) obładowane pod skrzydłami rakietami i bombami, lecące na
północ. Leciały z niedalekiego lotniska nad naszą willą na jeszcze niedużej wysokości. Był to
widok, który robił wrażenie mocą tych samolotów (ich ryku) i siły rażenia !
Nalot na Vinh nasunął mi także inne myśli : mianowicie, że Wietnamczycy
Płn. byli na taki nalot przygotowani : przygotowane były schrony, przygotowana była
artyleria p-lotnicza. Wskazywało by to, że chyba nie byli zupełnie bez winy i spodziewali się
kontrakcji amerykańskiej ! W Vinh zetknęliśmy się też z doradcami chińskimi Armii
Płn.Wietnamskiej.
Po nalocie przez kilka dni ogłaszano alarmy – identyczne jak niemieckie
alarmy w Gdyni. Początkowo po alarmie kryliśmy się w naszym naziemnym schronie,
ponieważ jednak nic po alarmach nie następowało, z biegiem czasu przestaliśmy się nimi
przejmować.
Bywało, że alarm następował w czasie popołudniowej sjesty.
Wyskakiwałem wówczas, zupełnie nieprzytomny, błyskawicznie z łóżka, spod moskitiery i...
do schronu. Te alarmy sprawiły, że jeszcze przez długi czas, także w Wietnamie Płd. byłem
bardzo podenerwowany. Jakiś alarmo-podobny hałas budzący mnie ze snu, np.uruchamianie
jedynego w mieście motocykla tuż za naszym parkanem powodował reakcję jak wyżej.
Tak więc jakiś ślad po nalocie pozostał we mnie przez dłuższu czas. W
każdym razie po nalocie Ppłk G. mnie unikał, a ja w Wietnamie o jego postawie w czasie
nalotu nikomu nie wspominałem.
Jeszcze jedno wspomnienie z Vinh : chyba 3 września obchodzi się w
Wietnamie Płn. święto narodowe. W każdym razie zapowiedziano nam, że następnego dnia o
godzinie 5-tej rano ( !) zawiezieni zostaniemy na stadion miejski, gdzie odbędą się
uroczystości. Tak też się stało.
Obudzono nas o 4,30 i zawieziono na wypełniony ludźmi duży stadion z
trybunami. Wygłaszano przemówienia, a jakże, a potem odbyła się defilada ludności.
Prowadził ją mężczyzna prowadzący motocykl z koszem – nasz "sąsiad" zza parkanu.
Tak wczesna pora uroczystości miała dwa aspekty : zakładano, że o tak
wczesnej porze nie odbędzie się atak lotniczy, a po drugie panowała wówczas znośna
temperatura, bo w ciągu dnia sięgała 40°C.
Na Vinh skończyła się moja służba na Północy. 23 września samolotem z
Vinh do Hanoi (via Dong-Hoi), a potem z Hanoi via Vientiane i Phnom-Penh znalazłem się w
Sajgonie, by do końca mojego pobytu w Indochinach – do końca marca 1965 pracoiwać w
Wietnamie Płd.
5.
SAIGON
W Sajgonie, jako mojej bazie na południu w drodze do poszczególnych
grup CIC, ale także okresowo pracując w centrali CIC i w lokalnej grupie kontrolnej CIC ,
przebywałem dłuższy czas, rzędu ogółem ok. 2 miesięcy. Poniższe wspomnienia są więc
sumą wrażeń z tego miasta.
Miasto duże, bardzo ładne. Centrum bardzo handlowe. Handlowano w
sklepach, a także przed sklepami, gdzie szło się chodnikiem wśród straganów lub towarów
rozłożonych wprost na ziemi. Na ulicach duży ruch samochodowy, w tym wielu małych, pofrancuskich taksówek, skuterów, przede wszystkim jednak ruch rowerowy, w tym licznych
ryksz rowerowych.
Przylot na lotnisko Tan-Son-Nhut robił wrażenie: mnóstwo wówczas
supernowoczesnych amerykańskich samolotów transportowych i bojowych. Jeep CIC zawiózł
mnie do hotelu Des Nations w centralnym punkcie Saigonu. Był to stary, jeszcze po-francuski
hotel. Wkrótce przeniosłem się do nowoczesnego hotelu Catinat (wysokościowiec).
Sajgon, aleja Nguyen-Hue z
widokiem na Pałac Policji
Obydwa hotele położone były przy pięknej alei Nguen-Hue prowadzącej od
„Pałacu Policji” – bardzo charakterystycznego budynku - do portu. Centralny plac Saigonu
tworzyło skrzyżowanie z drugą aleją, Le-Loi, bardzo handlową, prowadzącą od teatru – za
„moich czasów” – parlamentu, do krytego i otwartego rynku Sajgońskiego.
Znaną ulicą handlową była równoległa do alei Nguen-Hue ulica Tu-Do
(odpowiednik katowickiej ul.Staromiejskiej, a jeszcze lepiej – warszawskiego Nowego
Światu ! ), prowadząca od portu do placu przed teatrem-parlamentem. Na jej rogu z placem
stał hotel Majestic – cały zajmowany przez doradców amerykańskich. W mieście znajdowało
się kilka eleganckich hoteli zajmowanych przede wszystkim przez wojsko amerykańskie, ale
też np.przez niektórych członków CIC .
Przed teatrem-parlamentem
Z miejsc i obiektów godnych wymienienia wspominam: pałac prezydencki,
piękną katedrę katolicką, ogród zoologiczny z ciekawą fauną Południowo-Wschodniej Azji i
jej mórz, a po drodze do ZOO przechodziło się obok amerykańskiej ambasady. Już wcześniej
wspomniałem ulicę, na której specjalizowano się w handlu wszelkimi zwierzętami. Nie
można też nie wspomnieć o porcie na rzece Sajgon, z częściowo bardzo azjatycką zabudową
domami na palach.
Zupełnie oddzielnym tematem jest dzielnica chińska Cho-Lon we
wschodniej części Sajgonu. Byłem w niej tylko raz w celach wyłącznie poznawczych. Nie
znalazłem w niej nic specjalnie interesującego: niskie budownictwo, wszędzie tylko handel,
handel, rozrywka i chińskie napisy. Załatwiało się tam podobno różne dziwne interesy.
Typowy widok ulicy sajgońskiej I.
Warto przy okazji opisać typowy sklep w Wietnamie Płd., ale w ogóle też
w całej Płd.-Wsch.Azji. Sklep taki (no, może za wyjątkiem sklepów złotniczych) jest typu,
jak go nazwałem „garażowego” tzn. względnie wąski, a głęboki, z przodu na całej szerokości
otwarty, a na noc zamykany zasuwą, jak nasze garaże.
Ludzie w Sajgonie robili bardzo dobre wrażenie: ubrani po europejsku, ale
też, szczególnie kobiety – w stroje wietnamskie. Czasami spotykało się starsze kobiety i
starszych mężczyzn ubranych w stroje staro-wietnamskie – w jakby chałat i czarny jakby
turban. Kobiety, jak wszędzie na świecie, w zależności od statusu społecznego i możliwości
finansowych starały się wyróżniać ubiorem i dodatkami.
Zadbane kobiety nosiły piękne jedwabne auđaje (czyta się [audzaje]), czyli
długie do kostek, po obydwu bokach od dołu do pasa rozcięte sukienki na przeważnie białych
wzgl. czarnych, szerokich atłasowych spodniach. Wiele kobiet i mężczyzn „z ludu” nosiło
charakterystyczne wietnamskie stożkowe nakrycia głowy.
Ubiory Wietnamczyków na Południu w kroju niby nie różniły się od strojów
noszonych na Północy. Na północy jednak kobiety nosiły auđaje raczej tylko od święta. Na co
dzień chodziły w spodniach i bluzkach o jakości nieporównywalnie gorszej od tej na
Południu. Biedne !
Jeszcze jedno spostrzeżenie: w całym Wietnamie ludzie prości żują liście
betelu z jakimiś dodatkowymi składnikami. Podobno działają, jak kawa: pobudzają,
odświeżają, a przy okazji odkażają jamę ustną. Jednocześnie jednak powodują wydzielanie się
ciemnoczerwonego barwnika, który po pewnym czasie zamienia się w czerń. W związku z
tym często widać na ulicach kobiety z czarnymi zębami. Starszym kobietom nie odbiera to już
nieistniejącej urody, młode zaś wyglądają o k r o p n i e ! Jakby w ogóle były bezzębne.
Wśród Poldeli opowiadano, że w czasach kolonialnych Wietnamki w ten
sposób chciały się obrzydzać i zniechęcać do molestowania ich przez Francuzów. To raczej
bajki. Betel żuty jest na całym Dalekim Wschodzie.
Bardzo elegancka była w Wietnamie Płd. policja: w białych, dobrze
skrojonych mundurach (na północy w zielonych i bezkształtnych). Dobrze umundurowane też
było wojsko Płd.Wietnamskie. Po prostu na Południu rzucał się w oczy pod każdym
względem wyższy poziom. Ale też widać było duże kontrasty: ludzi wyraźnie zamożnych i
biedotę, w tym ludzi śpiących w nocy z dziećmi na ulicy (mam dowód na zdjęciu z alei
Nguen Hue !) Na Północy takich kontrastów nie było. Tam po prostu wszyscy byli jednakowo
biedni.
Jak wspomniałem, w Sajgonie byłem kilkakrotnie, raz krócej, raz dłużej w
drodze na jakąś prowincjonalną placówkę CIC. Przez pewien czas pracowałem w Sajgonie w
centrali polskiej delegacji CIC, przez pewien czas - jako tłumacz w tzw. II.grupie kontrolnej
w Sajgonie.
Typowy widok ulicy sajgońskiej II.
Żyło mi się w Sajgonie bardzo dobrze. Stosunki koleżeńskie z polskimi
pracownikami cywilnymi i z oficerami układały się bardzo dobrze. Wszyscy się znaliśmy,
pomagaliśmy sobie w razie potrzeby. Po „spławieniu” do Laosu (Vientiane) zdemaskowanego
kapusia bezpieki, mieliśmy też do siebie jakie takie zaufanie, choć pewnie nie był to jedyny
„delegat” wiadomego urzędu.
Pracy nie było wiele, zwiedzaliśmy miasto, robiliśmy zakupy itd. Nie było
przejawów jakiejś zawiści.
Krótko mówiąc pobyt w Wietnamie był w gruncie rzeczy bardzo
przyjemny, choć na Południu wiązał się z pewnym ryzykiem. No cóż: qui ne risque n’a rien
(kto nie ryzykuje, nic nie ma). O bombardowaniu w Vinh już wspomniałem, o zasadzce na
szosie w drodze z Sajgonu do Vung-tau (Cap St,Jaque) jeszcze wspomnę. W Sajgonie
niejednokrotnie dochodziło do zamachów na miejsca uczęszczane przez amerykańskich
doradców, a później zwykłych żołnierzy..Po służbie chodzili oni w cywilu. Niczym się od
nich nie różniliśmy i też narażeni byliśmy na ataki. W każdym razie, spacerując po mieście
chodziliśmy jak cowboye z opuszczonymi i dosyć szeroko rozstawionymi rękami stwarzając
pozór, że mamy ze sobą broń, a tej nikt z nas nie miał !
Wspomnę tu przy okazji los pewnego polskiego majora, który w
towarzystwie dwóch tłumaczy jechał jeep’em z Quang-Tri do Djo-Linh. Już za Quang-Tri
nagle zostali ostrzelani z broni maszynowej. Kule trafiły w jeepa, ale nikt nie został nawet
ranny. Natomiast jedna z kul przeszyła otok czapki naszego oficera i zdarła mu skórę na
czubku głowy ! Major podobno padł nieprzytomny ..... ze strachu. Trzeba go było cucić i
okazało się, że na tle swojego w gruncie rzeczy wielkiego szczęścia, coś się biedakowi
poprzestawiło w głowie. Nie nadawał się już do pracy na placówce w Djo-Linh i trzeba go
było odesłać do Sajgonu.
Tam pod opieką polskich lekarzy przyszedł do siebie, ale pozostał mu uraz i
poznaliśmy go jako człowieka z przeczuciami. Ot, na spacerach po Sajgonie w grupie
kolegów oficerów i tłumaczy miewał złe przeczucia. Informował o nich kolegów i nalegał,
żeby gdzieś się skryć, w każdym razie zejść z ulicy, bo czuje, że stanie się coś złego.
Zatrzymywali się w kafejce, ale ponieważ nic się nie działo, po pewnym czasie, mimo jego
ostrzeżeń, kontynuowali spacer. Sytuacje takie się powtarzały i szefostwu polskiej delegacji
nie pozostało nic innego, jak przedterminowo odesłać go do kraju. Szefem tej delegacji był
wówczas Dyrektor Departamentu w MSZ, pan Spasowski, który później został polskim
ambasadorem w USA, a gdy w 1981 r. „wybuchł” w Polsce stan wojenny – odmówił powrotu
do kraju.
Polska misja w CIC w Sajgonie przysporzyła władzy „ludowej” jeszcze
przynajmniej jeden ogólnie znany kłopot: przebywający w Sajgonie (nie wiem w jakim
okresie) Ppłk.Kukliński poszedł na współpracę z amerykańskim wywiadem i potem
przekazywał Amerykanom super tajne materiały Układu Warszawskiego.
Dygresja na temat kadry oficerskiej
Nawiasem, przypatrując się w Wietnamie oficerom hinduskim, kanadyjskim
i amerykańskim, a także polskim, których n.b. także miałem możliwość obserwowania w
kraju, doszedłem do wniosku, że wśród naszych polskich oficerów było stanowczo zbyt wielu
ludzi słabych. Przeważnie była to kadra oficerów jeszcze frontowych lub byłych partyzantów,
ludzi, którzy stali się żołnierzami i potem oficerami zwykłym zrządzeniem losu.
Byli to często ludzie niewykształceni, czasami zupełnie przypadkowi, dla
których wojsko było jedyną możliwością zarobienia na chleb zgodnie z po wojnie głoszonym
hasłem: nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Ich zarobki w wojsku były
zresztą niskie i dlatego bardzo się starali, żeby dostać się na placówkę zagraniczną, bo tylko
ona stwarzała możliwość dorobienia się, choćby tylko samochodu, bo mieszkanie to każdy
oficer dostawał.
W przeciwieństwie do nich Hindusi, Kanadyjczycy, czy Amerykanie
świadomie wybierali zawód wojskowego. Pawie każdy oficer - Kanadyjczyk, czy Amerykanin
miał jakieś doświadczenie bojowe. Przeważnie każdy oficer amerykański był przedtem
zawodowym żołnierzem. Jako oficer, zgodnie z przepisami amerykańskimi, musiał raz na
siedem lat spędzić rok w którejś z amerykańskich baz za granicą. Mogła to być baza –
przechowalnia, np. w RFN, ale też mogła to być baza w kraju objętym wojną. Z informacji
uzyskanej w Vung-Tau od znajomego porucznika amerykańskiego polskiego pochodzenia,
p.Gilewicza wynika, że w Wietnamie wszyscy tzw. tyłowi wojskowi (pracownicy sztabu,
łączności, zaopatrzenia itp.) objęci byli programem udziału przez jeden dzień w tygodniu w
akcji helikopterowej. I znów – mogła to być akcja „ulgowa” np. obserwacyjna, ale też bojowa,
np. wsparcia lotniczego dla jednostek naziemnych, akcja ratunkowa itp. wiążąca się z
konkretnym niebezpieczeństwem. Po tych ludziach widać było, że to są żołnierze gotowi na
wszystko.
Z takim wojskiem można prowadzić wojnę, gdyż wybrało ono swój zawód i
było duchowo przygotowane na wszelkie ryzyko. Ale też pełniąc służbę w Stanach, żyło ono
jak ludzie ! Własny dom, samochód itp. to była dla nich normalka. Podobnie pozytywnie
oceniam wojsko kanadyjskie – także zawodowe. Pamiętam oficerów kanadyjskich, którzy
robili wrażenie np. zahartowaniem. W ogóle nie do pomyślenia był wśród nich (zresztą
podobnie jak i u Amerykanów) oficer niski wzrostem lub np.z brzuszkiem ! Już sam sposób
noszenia czapek wskazywał, z kim ma się do czynienia. Żyli , a przynajmniej wielu żyło z
myślą o doskonaleniu się jako żołnierze.
Hindusi bardzo od oficerów amerykańskich czy kanadyjskich odstawali. Po
prostu reprezentowali zupełnie inne podejście do życia i wojska. Korzystnie wyróżniali się
swoją jakby pogardą do życia Sikhowie. Anglicy docenili ich walory już dawno. W czasach,
gdy W.Brytania była mocarstwem kolonialnym, trzon kadry oficerskiej w wojskach
kolonialnych, ale także trzon kolonialnej policji w koloniach brytyjskich w Azji, a nawet w
Afryce stanowili Sikhowie. Wśród oficerów indyjskich innego pochodzenia zetknąłem się z
kilkoma tzw. „filozofami” wyznających jakieś idee fix, a najgorsze, że jeden z nich do takich
idei był w stanie przekonać mojego oficera ! Ja dzięki materialistycznemu światopoglądowi
byłem odporny na hinduskie filozofie życia, ale mój oficer (było to w Danang) przyjmował te
hinduskie dyrdymały za dobrą monetę pomimo, że w czasie tłumaczenia, komentowałemu
wypowiedzi Hindusa. Mój oficer był jakby w transie. Gdy po pewnym czasie zorientował się,
że poglądy Hindusa zupełnie nie idą w parze z jego stylem życia – wystąpił u niego gniew i
antyhinduizm.
Mimo całego szacunku, ze względu na trudną drogę życiową polskich
oficerów, z którymi miałem do czynienia, uważam, że nowoczesne wojsko nie powinno się
opierać na ludziach dobranych w trudnych warunkach wojennych, choćby w takich
warunkach wykazali się dzielnością, nawet bohaterstwem. W wyniku II.Wojny Światowej
wielu przyszłych oficerów WP zostało nimi „ siłą rozpędu” . Wielu nie miało wręcz wyboru:
jako młodzi ludzie walczyli z Niemcami w partyzantce, albo zaraz po wyzwoleniu
wschodnich rubieży Polski, zostali powołani do wojska i bardzo szybko wysłani na front. Ci
młodzi ludzie nie mieli kiedy uczyć się jakiegoś zawodu, a wojsko zapewniało jako-taki byt.
Przed wojną kadra oficerska była autentyczną elitą. Oficerowie często
kontynuowali ziemiańskie tradycje, wielu pochodziło ze sfer inteligenckich, a pozostali
musieli legitymować się przynajmniej maturą. O oficerce tej mówiło się wiele dobrego, choć i
złego, ale niewątpliwie stanowiła ona niedościgniony wzór dla żołnierza z ludu, który przed
wojną nie mógł nawet marzyć o awansie oficerskim, podczas gdy w pierwszych latach
powojennych powstała dla niego szansa, bo kadra oficerska była nieodzowna, a było jej brak:
albo zginęła na frontach, albo wymordowano ją w ZSRR, albo pozostała na zachodzie, a jeśli
już wróciła – dla nowej „ludowej” władzy była podejrzana i szybko się jej pozbywano w mało
elegancki, a nawet zbrodniczy sposób.
Dla byłego frontowego żołnierza, czy nawet już po wojnie – żołnierza
poborowego z ludu, czasami nawet bez ukończony szkoły podstawowej, powstała wielka
szansa tym bardziej, że głoszono hasło: „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z Ciebie oficera”
i jednocześnie stworzono im godziwe, jak na owe czasy, warunki bytowe. No i namnożyło się
tych oficerów z chęci szczerej i potem był z nimi problem. Oj, był !
Wybór zawodu żołnierskiego winien wynikać z ich predyspozycji
fizycznych i psychicznych i być absolutnie świadomym. Z drugiej strony Państwo, żeby od
zawodowego żołnierza i oficera mogło dużo wymagać, powinno mu bardzo dużo dać
awansem i umieć go duchowo podbudować. W końcu żołnierz i oficer musi być nastawiony
na to, że w razie potrzeby musi narażać swoje życie i dawać przykład innym. Musi też mieć
wewnętrzny spokój, że w najgorszym razie nie stanie się krzywda jego najbliższym.
W czasie mojego pobytu w Indochinach motorem działania naszych
polskich oficerów, obok należytego wykonanie powierzonych im obowiązków było przede
wszystkim dorobienie sobie na kupno upragnionego samochodu ! Ot, tak przyziemnie, po
prostu. Efektem tego były bardzo nieżołnierskie, już nie mówiąc nieoficerskie reakcje
niektórych oficerów na niespodziewane wojenne sytuacje. Świadkiem takiego niegodnego
oficera zachowania byłem też niejednokrotnie w kraju. Tu zawsze na tym samym tle: wódka,
która obnażała faktyczną naturę oficera.
Sytuacja z obsadą oficerską stopniowo poprawiała się wraz z napływem
młodszych, wykształconych kadr. Obcowanie np.z oficerami GZP (Głównego Zarządu
Politycznego WP), dokąd, pod koniec lat 60-tych miałem przydział jako rezerwista, było
prawdziwą przyjemnością !
Przypuszczam, że wiele lat doświadczeń na różnych akcjach za granicą
niewątpliwie wiele naszą kadrę nauczyło. Kto wie, czy nie należałoby zastosować sloganu
werbunkowego do armii, z którym zetknąłem się w Anglii w latach 60tych: „Zwiedzaj z nami
świat !”, obawiam się jednak, że nasze Państwo długo jeszcze nie będzie w stanie zapewnić
żołnierzowi i oficerowi zawodowemu tego, co mu się należy za to, co od niego oczekuje.
Djo-Linh [dżoliń]
Do Djo-Linh leciałem samolotem Caravelle (w owym czasie francuski cud
techniki lotnictwa odrzutowego) Płd. Wietnamskich linii lotniczych via Hue – dawną stolicę
Wietnamu, z międzylądowaniem w Pleiku. Z Hue do Djo-Linh (ok.120 km) jechaliśmy
jeep’ami CIC.
Hue – nad rzeką Perłową
Lotnisko w Hue leży na południe od miasta. Przejeżdża się obok pięknego
katolickiego kościoła i mostem nad rzeką Perłową. Zasadnicze miasto wraz potężną cytadelą
z pałacem dawnych cesarzy wietnamskich rozciąga się po północnej stronie rzeki.
Na rzece mnóstwo sampanów (tamtejszych mieszkalnych łodzi ), nad rzeką
mnóstwo piorących w niej Wietnamek.
Miasto stare, cytadela o kilkuhektarowej wielkości z wysokimi murami
bastionów obronnych otoczona jest fosą o szerokości przynajmniej 30 m, a w niej mnóstwo
liści i kwiatów lotosu.Cytadela jest, a raczej była wewnątrz ciekawa. W jednym miejscu
zebrano różne stare figury i rzeźby cesarzy i ich członków dworu oraz stare armaty. Użyłem
czasu przeszłego, gdyż kilka lat późnej Vietcong (z amerykańska: VC) podstępnie zajął
cytadelę i wiele czasu i amunicji zajęło Amerykanom i Południowym Wietnamczyków
odbicie cytadeli. Sprawa ta była dla obydwu stron prestiżową i niewątpliwie odbiło się to na
stanie obiektu i jego zabytków.
pałac cesarski w Hue
Hue zwiedzałem poźniej jeszcze raz z jednym starszym i wysokim rangą
Candelem , który mnie zaprosił tam, pewnie dla kurażu, na wycieczkę. Pojechaliśmy jeepem
CIC. Okazało się, że szanowny Candel miał tylko jeden cel: antykwariat po zachodniej stronie
fosy. Trafił tam bezbłędnie (pewnie dostał namiary od innego Candela). W antykwariacie,
pełnym różnych wyrobów w stylu chińskim, zamknął się z antykwariuszem na jakiś czas, by
wyjść od niego z paczuszką zawiązaną sznurkiem. Nie był w stanie jej ukryć, a ja nawet nie
chciałem wiedzieć, co kupił. Może narkotyki ? Choć na narkomana to on nie wyglądał.
Z Hue trasa do Djo-Linh prowadziła przez miasto prowincjonalne QuangTri – bazę amerykańską - i Dong-Ha. To za Quang-Tri doszło do incydentu, w którym
zaatakowano konwój CIC i doprowadzono do załamania psychicznego jednego z naszych
oficerów, o czym już wspomniałem wcześniej.
Z Dong- Ha szosa do Djo-Linh i rzeki Ben-Hai prowadzi prosto, jak strzelił.
Djo-Linh to mały obóz wojskowy leżący przy szosie nr 1 (łączącej Sajgon z Hanoi) kilka
kilometrów na południe od strefy demarkacyjnej i granicy na rzece Ben-Hai. Położony był na
południowym zboczu góry w odludnym, bezleśnym, ale za to pokrytym licznymi kępami
krzewów i wysokiej roślinności terenie. Na obóz (nazywany przez nas kampem – od „camp”)
składało się kilka baraków, w tym jeden – dowódcy obozu i jednocześnie LO, jeden barak
zajmowany był przez dwie grupy kontrolne CIC ( a więc było dwóch Hindusów –
chairman’ów, dwóch Candeli i dwóch Poldeli, a z nimi oczywiście dwóch polskich
tłumaczy), kilka baraków zajmowała chyba kompania wojska południowo-wietnamskie
stanowiącego naszą ochronę. W obozie mieliśmy problem z wodą. Była do obozu dowożona
w cysternach. Wodę pitną uzyskiwaliśmy z kanadyjskich filtrów wody wyglądających jak
duże brezentowe worki.
Teren uważany był za niebezpieczny. Obóz był ogrodzony drutem
kolczastym - zasieki dochodziły do samych okien baraków, chroniony był przez
wartowników, zaś w nocy wartownicy pełnili służbę w okopach ! Do najbliższej
miejscowości na południe było kilka kilometrów, podobnie do wioski nad samą Ben-Hai i do
jedynego mostu na tej rzece.
Teren podlegający kontroli CIC był bardzo rozległy i obejmował stronę
południową i północną rzeki, stąd dwie grupy kontrolne.
Atmosfera w obozie była dosyć napięta. W nocy czasami słyszało się gdzieś
daleko jakieś krzyki, strzały. Kiedyś w nocy, śpiąc przy otwartym oknie (oczywiście pod
moskitierą, jak wszędzie w Wietnamie, usłyszałem nagle przy oknie jakiś brzęk i ruch.
Obudziłem się natychmiast. Zwykle miałem pod ręką silną latarkę, zaświeciłem nią w
kierunku hałasu i co widzę ? Na parapecie stoi duży szczur, którego pewnie zwabiła kiść
bananów na stole. Przy tych bananach stały dwie butelki coca-coli. Szczur zupełnie nic sobie
nie robiąc z mojego świecenia, próbował pazurami przyciągnąć do siebie banany, te zaś
uderzały w butelki i stąd te dźwięki. Odpędziłem drania dopiero wstając z łóżka. Ale jak on
się dostał na parapet okna? Po drucie kolczastym ? Szczurów zresztą było tam wiele.
Harcowały w ciągu dnia na poddaszu. Biegały tam i z powrotem.
Nic sobie z nich nie robiliśmy, bo co mieliśmy zrobić ? Kiedyś jednak jeden
z Candeli strasznie się przeraził, gdy w czasie sjesty poobiedniej jeden z biegających
szczurów przez dziurę w suficie spadł prosto na moskitierę Candela. Co tam się działo !
Szczur nie mógł się z tej moskitiery wyplątać i strasznie piszczał i rzucał się, Candel zaś
biegał od pokoju do pokoju wołając pomocy.
W Djo-Linh fauna była dosyć bogata: stonogi długości ok.10 cm i 1,5 cm
grube ! W godzinach wieczornych długie węże na szosie wylegające się na ciepłym asfalcie !
Bardzo się ich pilnowaliśmy w czasie wieczornych spacerów.
Były tam także przepiękne, duże motyle.
W czasie wolnym od zajęć, zupełnie sam wybierałem się w okolice obozu
(zwanego kampem). Niedaleko, w dużej kępie krzaków znajdował się duży grób, okrągły
pagórek o średnicy z 10 m. Musiała tam leżeć jakaś ważna osoba, gdyż grób wietnamski to
zwykle okrągły pagórek o średnicy 1 – 1,5 m. W kampie znalazłem siatkę na motyle i
polowanie na motyle bardzo mnie „wciągnęło”. Były naprawdę przepiękne. Zebrałem ich
kilkadziesiąt, nawet zabrałem do Sajgonu z myślą o ew. zabraniu ich do Polski, ale w końcu
zostawiłem je.
Biedna była ludność w wioskach przylegających do rzeki Ben-Haj po
obydwu jej stronach. Po obydwu stronach stały potężne rusztowania obwieszone głośnikami
lub plakatami propagandowymi, każdy o powierzchni kilkudziesięciu metrów ! Głośniki co
pewien czas ryczały muzykę i przekrzykiwały się hasłami propagandowymi, zaś plakaty
przedstawiały np. po stronie południowej wielką platformę na kółkach, a na niej ogromnego
Mao-Tse-Tunga, którą ciągnęły i pchały masy małych jak mrówki Wietnamczyków, zaś MaoTse-Tung poganiał ich wielkim biczem. Po stronie północnej natomiast był plakat
przedstawiający przerażonego żołnierza amerykańskiego kucającego z opuszczonymi
spodniami i robiącego wielką kupę (bardzo realistycznie przedstawioną ) do swojego hełmu,
zaś wokół niego stali dzielni żołnierze (bo-doi) północno-wietnamscy mierzącymi do biedaka
z karabinów z nałożonymi bagnetami. Podobne, bardzo prymitywne plakaty wisiały w
każdym mieście Wietnamu Płn.
Ponieważ z Djo-Linh brak było drogi nad morze i zresztą teren był
niebezpieczny, na plażę jeździliśmy na drugą stronę – do Wietnamu Północnego. Plaża była
tam czysta i bezludna. Oczywiście zawsze towarzyszył nam północno-wietnamski LO z
tłumaczem. Na plaży tej z bliska przypatrywaliśmy się popularnej w całym Wietnamie
metody łowienia ryb z drewnianych platform budowanych w znacznej odległości od brzegu,
o czym piszę w rozdziale „Fauna”.
Dygresja o nieroztropnych oficerach
W Dżo-Linh prowadziliśmy też życie towarzyskie: zapraszani byliśmy do
baraku Płd.Wietnamskiego LO na dobrą muzykę z taśm magnetofonowych. Panu LO zwykle
towarzyszyły dwie panienki z Dong-Ha. Na dwa dni przed moim stamtąd wyjazdem akurat
przypadł termin przyjęcia. Ponieważ były tam dwie grupy, organizowano w miesiącu dwa
oddzielne przyjęcia, każde w innym terminie.
Tradycyjnie zaprosiliśmy lokalnych notabli wietnamskich, LO, zaś Candel
zaprosił swoich znajomków – Amerykanów z bazy w Quang-Tri. Przyjęcie tak dobrze się
rozkręciło, że Amerykanie zaprosili do swojej bazy obydwie grupy kontrolne. Panowie
oficerowie uzgodnili jednak, że trzeba być odpowiedzialnym i że jedna grupa powinna na
wszelki wypadek zostać w Djo-Linh. Następnego dnia po południu pojechała grupa, w której
nie byłem tłumaczem, jednakże polski oficer z tej grupy, major O. (oficer GZP = Głównego
Zarządu Politycznego WP) miał następnego dnia rano o godzinie 7,00 wraz ze mną samolot z
Hue do Sajgonu. Powinniśmy więc wyjechać z Djo-Linh do Hue następnego ranka około
godziny 5-tej.
Z majorem O. pojechał mój kolega tłumacz, który zresztą przyleciał do
Wietnam z moją grupą. Około 19 wieczorem przyjechał Candel (ten, z którym byłem w Hue i
który robił na mnie wrażenie pracownika kanadyjskiego wywiadu) i na zapytanie mojego
oficera, co z resztą, dowiedzieliśmy się, że Hindus i Poldel z tłumaczem świetnie się bawią w
Quang-Tri z dziewczętami, są solidnie wstawieni i pewnie tak zaraz nie wrócą. Wiedzieliśmy,
że od godziny 20 do 5 tej rano nikt szosą nie jeździ z braku bezpieczeństwa. Oboje z moim
oficerem byliśmy „cali w nerwach” nie mówiąc już, że mój oficer był święcie przekonany, że
doszło do celowej prowokacji, na co wskazywał wczesny powrót Candela.
Niewiele tej nocy spałem. Wyglądało na to, że tylko ja sam zostanę
zawieziony samochodem do Hue ( ok. 120 km !). O 4,30 byłem już „na nogach”. Nagle, ok.
5tej rano z okien mojego pokoju, z którego widać było całą szosę prawie aż do Dong-Ha
zobaczyłem daleko, daleko światła samochodowe. Wybiegłem przed bramę kampu. Ciemno
(rozjaśniało się dopiero ok. 6 rano). Nasi strażnicy w okopach, a coraz bardziej zbliża się 6
świateł. Wreszcie dojeżdżają trzy odkryte amerykańskie jeepy. Na każdym, oprócz kierowcy czterech żołnierzy amerykańskich w hełmach i pełnym rynsztunku bojowym, z bronią
maszynową gotową do strzału: dwóch siedziało na zewnątrz na błotnikach jeepów, a dwóch z
tyłu i zwróconych do tyłu.
W jeepach całe skrzynie granatów i pasy amunicji, a w środkowym
jeepie....dwóch pijaniutkich oficerów (Poldel i Chairman Hindus ) oraz mój koleżka tłumacz.
Ja już wcześniej spakowałem rzeczy majora O. tak, że dosłownie zaraz po
ich przyjeździe wsiedliśmy do naszego jeepa i ruszyliśmy do Hue, dokąd zajechaliśmy na
lotnisko na czas i bez żadnych problemów. Po jako takim wytrzeźwieniu major O.
opowiedział mi z grubsza jak było, jak bardzo Amerykanie byli gościnni, jak ich zaprosili do
baru z panienkami, a gdy już chcieli wracać do kampu, powiedziano im, że niestety jest po
godzinie 20tej, szosa jest niebezpieczna i przyrzeczono, że pojadą dopiero o 4 rano. Co mieli
zrobić ?Przespali się podobno w jakimś burdelu, o czwartej rano ich obudzono i zgodnie z
przyrzeczeniem przywieziono do kampu.
Postępowanie majora O. w Quang-Tri z pewnością nie było roztropne, ale
Amerykanie byli pewnie tak serdeczni i tak dobrze tam się czuł, że pewnie się zapomniał. Nie
on jedyny !
Major O. był ogólnie lubiany przez kolegów oficerów i tłumaczy, także
przeze mnie, dzięki swojej bezpośredniości i serdeczności. Ponieważ przed swoim karnym
zjazdem do Polski nie zdołał zebrać na koncie kwoty niezbędnej dla zakupu samochodu,
koledzy oficerowie pomogli mu, pożyczając mu brakującą kwotę.
Po kilku latach, gdy jako rezerwista, zresztą bezpartyjny, dzięki znajomości
kilku języków przydzielony zostałem do Wydziału Propagandy Specjalnej GZP, zapytałem
moich kolegów oficerów o majora O.Z dużą przyjemnością się dowiedziałem, że wrócił do
pracy w GZP i nadal tam pracował. Spotkałem się z nim tam i z uśmiechem wspominaliśmy
jego niefortunną wietnamską przygodę.
Znam historię kapitana, z którym zresztą potem współpracowałem w QuiNhon, który właśnie w Dżo-Linh tak się zaprzyjaźnił z Amerykanami, że zaproszony przez
nich, latał amerykańskim helikopterem bojowym na zwiad nad terenem opanowanym przez
VC !
A co by było, gdyby ten helikopter został przez VC zestrzelony i na jego
pokładzie znaleziono by zwłoki oficera w polskim mundurze ? Już słyszę wyjaśnienie władz
polskich, że „polski oficer, członek grupy kontrolnej CIC, został przez Amerykanów porwany
i w czasie przewożenia go do amerykańskiej bazy helikopterem, helikopter został zestrzelony
przez jednostki wietnamskich sił narodowo-wyzwoleńczych. Cześć jego pamięci !” Kapitan
jednak nie poniósł żadnych konsekwencji. Był to młody człowiek, podobno pupil jakiegoś
generała, który go wysłał do Wietnamu na zarobek i tam chronił.
Dygresja o „kapusiu”
Sprawa przygody majora O.w Quang-Tri „rozeszłaby się” pewnie „po
kościach” gdyby nie jego tłumacz. Otóż po kilku dniach mojego pobytu w Sajgonie,
środowisko Poldeli obiegła wiadomość ze szczegółami o przygodzie majora O. w Quang-Tri.
Major początkowo jakoś jakby boczył się na mnie, być może myśląc, że źródłem tej
informacji byłem ja w oparciu o jego krótką relację. Na szczęście wśród naszych rodaków
trudno jest utrzymać tajemnicę, nawet służbową. Wkrótce wszyscy się dowiedzieli, że
tłumacz, który towarzyszył w Quang-Tri majorowi O., przysłał do dowództwa Poldeli w
Sajgonie z własnej ”dobrej” woli szczegółowy raport z przygody w Quang-Tri. Całą winę
zwalił na majora. Można by przyjąć, że działał na zasadzie samoobrony, bo mógł się liczyć z
tym, że ja taki raport napiszę i wówczas, gdyby on nie napisał, mógłby ponieść jakieś
konsekwencje, ale później się okazało, że ten człowiek lubił swoją działalność.
Sprawa stała się w polskim środowisku w Sajgonie tak głośna, że trzeba
było jej „ukręcić łeb”: major O. został pierwszą okazją karnie odesłany do kraju, zaś tłumacz
– donosiciel, z którym żaden oficer już by nie współpracował, odesłany został do Vientiane,
gdzie w tamtejszej filii bazy sajgońskiej pełnił obowiązki chyba zaopatrzeniowca.
Tak się złożyło, że z człowiekiem tym, a raczej z opowieścią o nim,
zetknąłem się kilka lat później w.....Kolonii, w RFN. Byłem tam służbowo z ramienia
Animexu na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jako delegat centrali handlu
zagranicznego miałem obowiązek zameldować się u Radcy Handlowego i powiadomić go o
mojej misji. W owym czasie, gdy PRL nie uznawało jeszcze RFN-u, Biuro Polskiego Radcy
Handlowego, najpierw we Frankfurcie/M. a potem przeniesione do Kolonii, pełniło
nieoficjalnie funkcje nieoficjalnej ambasady polskiej w RFN. Była to jedna z najważniejszych
polskich placówek dyploma-tycznych, zaś Radca Handlowy w Kolonii był zawsze wysokim
rangą urzędnikiem MSZ. Niewiele jednak miał do powiedzenia w sprawie doboru swojego
personelu. Tym rządziło MSW, a pośrednio „nasza” partia.
Dostawali się tam różni ludzie. Przez trzy lata w Biurze Radcy Handlowego
we Frankfurcie i potem w Kolonii pracowała.....moja matka ! Bezpartyjna (!),już starsza i
samotna pani. Najpierw pełniła funkcję sekretarki Radcy, a po problemach ze zdrowiem –
pracownika BRH. Wybrano ją z pośród wielu kandydatek. Walorami jej było to, że
doskonale, w mowie i piśmie znała niemiecki, a także angielski i francuski (pracowała w
Łodzi w CHZ „Skórimpex” jako korespondentka w tych językach), była samotna i starsza, a
więc nie narażona na jakieś męskie podchody „wrogich sił” no i nie wnosiła ze sobą balastu w
postaci męża, którego trzeba by zatrudnić na placówce itp.
Na placówce tej pracował później mój kolega z MHZ, a także mój były
współpracownik z chz „Animex”, towarzysz M. o znanym po swoim wuju, ministrze,
nazwisku, który w tym samym czasie, co ja – kierownik Działu Wystaw i Targów, był w
.”Animexie” kierownikiem działu Administracyjnego. Człowiek na poziomie bywalców
budki z piwem ! Niedługo jednak popracował w Animexie. Wkrótce wysłany został na
placówkę do Kolonii w charakterze jej administratora.
W czasie mojego pobytu w gabinecie Radcy Handlowego wszedł do niego
nagle bez pukania i trochę wzburzony towarzysz M. zobaczył mnie, kiwnął ręką na powitanie
i od razu zaczął Radcy coś relacjonować, gdzie co drugim słowem było k...., p... itp.
bluzganie. Widać było po Radcy, że nie wie, co ma ze sobą zrobić, a cóż mógł temu
towarzyszowi zrobić ?
Później od kolegi z MHZ dowiedziałem się, że oprócz takich, jak tow.M.
który podobno kompromitował się na targach frankfurckich, mieli na placówce jeszcze
innych towarzyszy
odbiegających od poziomu pozostałych i tu padło nazwisko mojego
„kolegi – kapusia” z Wietnamu i opowiedział mi sytuację, w której doszło do ujawnienia jego
i jego żony roli na placówce.
Otóż mój kolega-kapuś był na placówce w Kolonii pracownikiem
administracyjnym, jego żona zaś sprzątaczką placówki. Przed Nowym Rokiem młodzi,
przeważnie wykształceni pracownicy placówki, w tym mój kolega z MHZ, postanowili
przygotować na przyjęcie noworoczne żartobliwy program ze skeczami. Włożyli w to
przedsięwzięcie wiele trudu, opracowali dowcipne skecze, podzielili pomiędzy siebie role
i....tekst programu kolega mój włożył po prostu do swojej szuflady. Nie upłynęło wiele dni,
gdy nagle do Radcy Handlo-wego wpłynął telex z Ministerstwa Spraw Zagranicznych
informujący, że Ministerstwo z treścią tekstów programu noworocznego zapoznało się i nie
wyraża wobec nich sprzeciwu.
Na placówce nastąpiła konsternacja. Skąd Ministerstwo wiedziało o
planowanym programie i znało teksty ? Szybko wydedukowano, że teksty mogła z szuflady
wyjąć tylko sprzątaczka i wkrótce zresztą rola i jej i jej męża stała się tam ogólnie znana.
Trzeba się ich było pozbyć. Wysłano ich na urlop do Kraju i tam „na szczęście” kolega kapuś
miał wypadek samochodowy, w którym został ranny i już na placówkę nie wrócili. Życzono
mu jak najgorzej.
Oczywiście opowiedziałem koledze historię z Wietnamu, która jeszcze
bardziej utwierdziła kolegę o roli mojego kolegi-kapusia i jego żony. Pewnie takich jak oni
było na tej placówce więcej i zawsze tacy istnieją. Ot taka ich praca z tym, że niektórzy wręcz
lubią popisywać się swoją ”spostrzegawczością” i prowadzą swoją działalność w niezmiernie
prostacki sposób.
Qui-Nhon
Cały październik 1964 r. spędziłem na „grupie” w Qui-Nhon- nadmorskiej
miejscowości gdzieś w połowie Wietnamu Płd. Miejscowość była otoczona ze wszystkich
stron górami i Viet-Congem. Była silną bazą amerykańską. Dojechać do niej można było
tylko samolotem, ew. morzem. Po przylocie zamieszkałem w przydzielonej CIC willi nad
nadmorską ulicą.
Qui-Nhon – w moim pokoju, przed
zdjęciem Dorotki
Mieszkaliśmy, każdy w swoim własnym pokoju, na piętrze, skąd spoza
leśnego pasa sosen (australijskich) widać było morze. W lasku co krok kryły się ładne bary z
dziewczęcą obsługą plażowiczów. Za laskiem była piękna półkolista plaża, nad którą
pochylały się palmy kokosowe. W znacznej odległości z prawej strony był niewielki port i
baza amerykańska, z lewej zaś w nieznacznej odległości – wioska rybacka i mnóstwo łodzi na
brzegu. Z willi do morza mieliśmy ok. 100 m. Idealna miejscowość wczasowa !
Codziennie po powrocie z „kontroli” portu i lotniska, cała grupa chodziła na
plażę. Morze było wspaniałe, na plaży i w wodzie śliczne dziewczęta – żyć nie umierać !
Czasami jednak w wodzie pływało ludzkie g..., a czasami od strony morza widać było
wypiętą w stronę morza gołą d... – bo rybacy i ich bliscy traktowali morze jako swoją
ubikację !
Na plaży czasami odpoczywali także Amerykanie. Pamiętam jednego
młodego Amerykanina, który przychodził z niezbyt ciekawą Wietnamką w bardzo
zaawansowanej ciąży. Bardzo o nią dbał !
Po niedawnych doświadczeniach w Vinh i ze względu na panującą w QuiNhon atmosferę zagrożenia ze strony VC byłem tam jakiś taki podenerwowany. Kiedyś, w
czasie sjesty, gdy leżałem i spałem, nagle wiatr zatrzasnął z całej siły drzwi od werandy. Huk
spowodował, że w mgnieniu oka, zupełnie nieprzytomny zerwałem się z łóżka, wydostałem
spod moskitiery i znalazłem się na werandzie, na której stał mój oficer – młody kapitan. Ja go
pytam, co to za wybuch, a on w śmiech !
W Qui-Nhon po raz pierwszy zetknąłem się z ochotnikami australijskimi,
którzy obsługiwali australijskie samoloty transportowe wspierające siły płd.wietnamskie i
amerykańskie.
Nie obyło się w Quin-Nhon bez przygód. Były ich trzy:
1) Przeżyłem tam najsilniejszy w moim życiu tajfun. Wiało tak silnie, że z
naszej willi pozrywało dachówki i zanim dach wyremontowano spaliśmy z moim oficerem na
jednym łóżku typu „małżeńskiego” na którego stelażu do moskitiery rozłożyliśmy nasze
wojskowe płaszcze przeciwdeszczowe. Siła wiatru sprawiała, że trudno było nam otwierać
drzwi na werandę Tajfun ten był tak silny, że rosnące przy naszej ulicy palmy kładła się
równo z zie-mią, by po tajfunie się podnieść. Oglądałem później wiele filmów o tajfunach, ale
nigdy nie widziałem tak bardzo wygiętych palm ! Gdy minęła główna fala tajfunu poszedłem
nad brzeg morski, a tam o brzeg rozbijały się 3-4 metrowe fale. Potęga natury robiła duże
wrażenie !
W mieście tajfun poczynił znaczne szkody. Przede wszystkim pozrywał
dachy. Najlepiej zachowały się dachy najbiedniejszych domów: blacha przyciskana na górze
kilkoma ciężkimi kamieniami.
2) Jak już wspomniałem, miasto otoczone było górami, lasami i VietCongem. Kiedyś VC zorganizowało prowokację. Zmusiło bowiem Bogu ducha winnych
okolicznych wieśniaków do najazdu na miasto drogą morską, a więc na łodziach. Strzały od
morza wywabiły mnie na werandę naszej willi, a z niej widać było na morzu kilkanaście
łodzi, jakby piróg, pełnych wiosłujących ludzi: mężczyzn i kobiet, zbliżających się od morza
do brzegu. Na brzegu czekała już na nich policja. Gdy zbliżyli się do brzegu na odległość
strzału, policja otworzyła ogień po powierzchni wody, który na szczęście zniechęcił biednych
wieśniaków do kontynuowania akcji. Biedni ludzie znajdujący się między młotem a
kowadłem, tumanieni i wykorzystywani przez siły „narodowo-wyzwoleńcze”.
3) Inną przygodę przeżyliśmy pewnego popołudnia, gdy wraz z moim
oficerem (już następcą kapitana) spacerowaliśmy główną ulicą miasteczka. W pewnym
momencie zaczęły się jakieś bliskie wybuchy. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ulica
momentalnie opustoszała. Weszliśmy do pierwszej z brzegu restauracji i tam przez ok.15
minut przeczekaliśmy te wybuchy. Po ich ustaniu wróciliśmy do naszej willi. Później
dowiedzieliśmy się, że nie były to wybuchy w mieście, a huki wystrzałów amerykańskiej
artylerii strzelającej w góry, w kierunku wykrytego przez lotnictwo zgrupowaniu partyzantów
VC. Huk był tak donośny, że naprawdę nie wiadomo było, czy to wybuchy w mieście, czy
wystrzały artylerii.
Qui-Nhon – przed naszą willą
Qui-Nhon miało dla całej grupy jeszcze jeden aspekt: całą grupą
chodziliśmy tam „na dziewczynki” = do tamtejszych burdeli, ale zawsze kończyło się to
niewinnie, bo każdy z członków grupy bał się, że jego postępowanie zostanie wykorzystane
przeciwko niemu przez innego członka grupy.
Przede wszystkim jadaliśmy u ex prostytutki, która zbudowała sobie domek
= osiągnęła szczyt swoich marzeń i maksymalnie zwiększyła swoje szanse na zamążpójście.
Któryś z naszych poprzedników - chairman’ów (=Hindus) wynajął ją do serwowania dla
całej grupy obiadów i tak już pozostało. Za jej pośrednictwem grupa poznała dziewczynę „w
potrzebie”, która nas zaprosiła do siebie do domu zapewniając, że każdy będzie miał swoją
dziewczynę. I faktycznie tak było z tym, że każdy patrzył na zachowanie drugiego.
Najodważniejszym okazał się mój młody kapitan (ten od lotów
amerykańskim śmigłowcem), który z inicjatorką imprezy udał się do jej „komnaty” i co tam
robili – nie wiem. W każdym razie pozostali członkowie niezbyt kwapili się do seksu, bo
trzeba by uprawiać seks grupowy, a na to niezbyt nas było stać tym bardziej, że chairman,
pułkownik hinduski był już panem leciwym. W pewnym momencie młoda dziewczyna, która
mu usiadła na kolanach, zaczęła odczuwać efekty swoich wysiłków i z uśmiechem
demonstrować je podnoszeniem w górę palca. Na to Hindus: „Panowie, już dalej nie
wytrzymam. Wracamy !” Co też chętnie uczyniliśmy, wcześniej płacąc dziewczynom tak,
jakby spełniły swój kobiecy „obowiązek”.
Innym razem udaliśmy się całą grupą do znanego w miasteczku burdelu.
Był wieczór ,ale burdel był zupełnie pusty. Była tylko stara burdel-mama, która nam
wytłumaczyła, że spodziewają się „racji” = obławy policji i zaleciła przyjście później. Gdy
wychodziliśmy, nagle z nad szerokiego okapu nad wejściem do budynku zaczęły sięgać do
nas w dół ręce dziewcząt, które na tym okapie leżały jedna obok drugiej, czekając aż minie
czas obławy. Zachęcały nas, aby odwiedzić je później, ale jakoś minęła nam ochota.
Jeszcze innym razem, jak zwykle cała grupa udała się do jeszcze innego
burdelu. Przyjęła nas bardzo godnie burdel-mama – pani w wieku ok. 40 lat, u której grzech
emanował wręcz z twarzy. Dziewczęta akurat były zajęte z Amerykanami. Mój szef zaraz
zajął się konwersacją z burdel-mamą i wcale mu się nie dziwię, ale na konwersacji się
skończyło, gdyż jedna z dziewcząt wraz z koleżanką zaprosiły nas do ich (?) jednopokojowego mieszkania, w którym stało jedno duże łoże typu małżeńskiego. Zaczęliśmy się
dopytywać, gdzież to będziemy grzeszyć, a było nas czterech. Na to panienka wytłumaczyła,
że one dwie będą obsługiwać jednocześnie dwóch z nas leżąc w poprzek łoża,, a potem
przyjdzie kolej na następnych dwóch. Grupie to zupełnie nie odpowiadało. Daliśmy
dziewczynom na pocieszenie jakąś kwotę i rozczarowani wróciliśmy do willi. Jakoś nam,
jako grupie, pod względem seksualnym się nie wiodło. Były chęci, ale działając w grupie nie
było szansy na ich spełnienie.
Ogólnie biorąc wspominam Qui-Nhon z dużą przyjemnością ze względu na
jego walory nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej. Chętnie bym tam kiedyś wrócił !
Danang (franc.Tourane)
Listopad spędziłem na „grupie” w Danang – chyba drugi, największym
miastem południowo-wietnamskim, leżącym nad morzem w północnej części Wietnamu Płd.
(ok. 200 km na płd. od rzeki Ben-Hai). Jak zwykle trafiłem tam via Sajgon, a więc samolotem
z Qui-Nhon do Sajgonu, kilkudniowa przerwa i znów samolotem na północ – do Danangu.
Mieszkaliśmy tam w willi leżącej w centrum miasta, a należącej do pp.
Schweitzer’ów – on obywatel francuski, ona – starsza pani – Wietnamka. Ich mieszanej krwi
córka, też już w wieku ok.40 lat. Była to rodzina wybitnie inteligencka. Pana Schweitzera
nigdy nie poznałem, gdyż uciekł do Francji, ale obcowanie z paniami Schweitzer było
prawdziwą przyjemnością.
Obok członków naszej grupy, w willi mieszkało młode małżeństwo
hinduskie: on – nauczy-ciel angielskiego, ona - prześliczna kobietka, niezwykle atrakcyjnie
wyglądająca w swoim sari. Pani Schweitzer od czasu do czasu organizowała spotkania
towarzyskie z tańcami. Na pierwszym z tych spotkań koniecznie chciałem z tą ślicznością
zatańczyć i zatańczyłem !Ale tylko raz i więcej już nie chciałem ! Ta śliczna istotka
wydawała tak ostrą woń potu, że po prostu trudno było mi się skoncentrować na tańcu i
rozmowie z nią. A była to osoba kulturalna, z całą pewnością codziennie się myła....
Od tego czasu trochę zacząłem rozumieć zwolenników apartheidu. Nie
żebym ich popierał. Po prostu zdałem sobie sprawę, że pewne cechy rasowe są dla innej rasy
nie do zniesienia. Wcale bym się nie dziwił, gdybyśmy my, tzw. biali śmierdzieli innym
rasom ludzkim. Po prostu przekonałem się na własnej „skórze”, że niektóre rasy ludzkie
odróżniają się od innych nie tylko zewnętrznie, ale też np. ...zapachowo.
Willa nasza znajdowała się na północ od lotniska w Danang, które,
podobnie jak i port zajęte były przez Amerykanów, jako że Danang stanowił silną bazę
amerykańską. Z lotniska tego często startowały amerykańskie myśliwce bombardujące
(fighter-bomber) do lotów nad Wietnam Płn. Robiły kolosalne wrażenie tak rykiem silników,
gdyż nad willą leciały zwykle jeszcze na niskiej wysokości, jak i ładunkiem rakiet i bomb pod
skrzydłami !Biedni adresaci tych ładunków !
Czasami nad naszą willą przelatywały całe eskadry małych bojowych
helikopterów lecących na akcje przeciwko VC. Widać je było w Wietnamie Płd. wszędzie i to
całymi stadami. Zapewniały skuteczne wsparcie bojowe siłom lądowym, no i były
gwarantem szybkiego wycofania z pola walki rannych i zabitych. Wojna ta była chyba
pierwszą, w czasie której na tak dużą skalę zastosowano różnego typu helikoptery !
Lotnisko i port objęte były naszymi „kontrolami”. Lotnisko zawsze
zawalone było różnymi amerykańskimi samolotami bojowymi i transportowymi, port zaś –
barkami desantowymi LSM i LST (Landing Ship Men i Landing Ship Tanks) i innymi
okrętami wojennymi. Na lotniskach Wietnamu Płd. niejednokrotnie stały samoloty
transportowe bez jakichkolwiek oznakowań. Nazywano je samolotami linii Air America.
Były to samoloty CIA które wykorzystywano do różnych tajnych misji, przede wszystkim w
bliskim Laosie i w Kambodży. Nikt się tam nie przejmował jakimiś międzynarodowymi
kontrolami.
W mieście dominowała zabudowa parterowa i 1-piętrowa. Nie wyróżniało
się niczym specjalnym spośród innych miast wietnamskich.
Danang – w muzeum ludu Cham (Tram)
Atrakcją było dla mnie istniejące tam muzeum historyczne koncentrujące
się na reliktach po ludzie Cham [Tsham]. To lud pochodzenia thaiskiego nadal żyjący w
Kambodży. W najlepszym okresie swojej historii stworzył Angkor-Vat i wiele innych
słynnych miast-świątyń. Kiedyś panował także w środkowym Wietnamie, ale Wietnamczycy
Cham’ów pokonali.
Czas w Danang’u szybko zleciał i po miesiącu wróciłem do Sajgonu, gdzie
pracowałem w centrali Poldeli w CIC i okresowo także w sajgońskiej grupie kontrolnej, zaś
trzecią dekadę grudnia spędziłem na wycieczce grupy Poldeli do Kambodży, ale o tym
później.
Vung-Tau (Cap St.Jaque)
W Vung-Tau znalazłem się w styczni 1965 r. Ta nadmorska miejscowość na
zawsze pozostanie mi w pamięci ! A to dzięki przygodzie w czasie jazdy tam w konwoju CIC,
a także dzięki wyjątkowemu urokowi jej i jej okolic.
Wzgorze świątynne pod Danangem
Vung-Tau leży w odległości ok.110 km na zachód od Sajgonu, na
północnym skraju delty potężnej rzeki Mekong . Jest dla Sajgończyków najbliższą nadmorską
miejscowością letniskową. Miejscowością letniskową Sajgończyków w górach zaś jest Dalat,
znaną z tego, że mieszkają tam górale, których kobiety chodzą top-less i że rosną tam różne
owoce typowe dla klimatu środkowo-europejskiego (np. brzoskwinie, morele itp.) Niestety –
nie zwiedziłem Dalat.
Do grupy w Vung-Tau udawało się dwóch członków CIC: Indel (nowy
chairman grupy) i polski tłumacz, czyli ja. Jechaliśmy otwartym jeepem: ja z tyłu, Indel z
przodu - obok kierowcy – żołnierza płd.wietnamskiego w pełnym uzbrojeniu i w hełmie.
Towarzyszyły nam dwa samochodu półciężarowe Dodge, jeden z przodu, drugi z tyłu.
Wszystkie samochody białe, należycie oznakowane znakiem CIC. W dodge’ach jechały dwie
drużyny wojska płd.wietnamskiego w pełnym rynsztunku bojowym, z bronią maszynową i
karabinkami szybkostrzelnymi.Ta obstawa była o tyle uzasadniona, że VC od czasu do czasu
organizowała blokady na tej szosie rekwirując samochody i siłą wcielając wszystkich
złapanych Wietnamczyków do sił „narodowo-wyzwoleńczych”. Krótko mówiąc,
Wietnamczycy, choćby nie wiem jak obojętni wobec wojny, lub np. ukrywający się przed
wcieleniem do armii płd.wietnamskiej, prędzej czy później dostawali się do armii, nie
koniecznie tej, w której chcieliby być. A jak się już tam dostali, to musieli „tańczyć, jak im
zagrano”. Los płd. wietnamskich mężczyzn (zresztą płn.wietnamskich także) był nie do
pozazdroszczenia !
Był piękny dzień. Byliśmy już mniej więcej w połowie drogi, gdy nagle z
obydwu stron szosy, z odległości ok. 100 m rozległ się zmasowany ogień z broni
maszynowej. Rzuciłem się na podłogę jeepa, choć nie stwarzało to żadnej osłony, gdyż w
jeepie nie było drzwi i w ogóle tył samochodu jest podniesiony. Rzucając się na podłogę
kątem oka zaważyłem z jednej strony drogi miejsce, skąd strzelano: widać było kurz i dym
na odcinku ok. 20 m. Zauważyłem też, że kierowca nasunął szybkim ruchem ręki hełm na
czoło i dodał gazu. Strzelanina zrobiła się niezwykle intensywna, gdyż na oślep zaczęła także
strzelać nasza obstawa. Po kilkunastu sekundach, po przejechaniu ze 100 – 200 m strzelanina
skończyła się.
trasa kontroli
Samochody gnały tak szybko, jak były w stanie, aż dojechaliśmy do tzw.
wioski strategicznej i będąc już daleko od miejsca ataku, zatrzymaliśmy się tam.
Co to jest wioska strategiczna: widziałem ich wiele w Wietnamie Płd. To
wioska-obóz wojskowy otoczona wałami ziemnymi ze stanowiskami ogniowymi, zasiekami
itp. systemami obronnymi.
Wioska, przy której stanęliśmy, przewyższała pod względem obronności
inne, które widziałem. Przypominała obwałowaniami taką polską prasłowiańską wioskę typu
Biskupin lub Łęczyca: wysoki wał ziemny z wkomponowaną weń bramą, przed wałem
głęboka fosa zalana wodą, zaś nad fosą wystające z wału ostro zakończone pale.
Gdy zatrzymaliśmy się przed bramą do wioski, panował tam straszny
rozgardiasz. Strzelanina wszystkich zaalarmowała: wietnamski oficer wzywał coś (pewnie
helikoptery) radiotelefo-nem, żołnierze obsadzali szczyty wałów,
Chłopi spędzali z pola bawoły.
Wiedząc że minęliśmy strefę zagrożenia, wyszliśmy z samochodów i
zaczęliśmy siebie i je oglądać. Kule nikogo z nas, ani z obstawy nie trafiły ! Mało, nawet nie
drasnęły żadnego samochodu !To dziwne. Przy tak zmasowanym ogniu trudno było nie trafić,
jeśli już nie w naszego jeepa, to przynajmniej w duże dodge. A jednak nie było najmniejszych
śladów po pociskach ! Mało: gdy rzuciłem się na dno samochodu, z głowy spadł mi mój
ulubiony słomkowy kapelusz. Gdy staliśmy przed wioską podszedł do mnie jeden z żołnierzy
obstawy z tylnego dodge’a i wręczył mi mój kapelusz !Podobno zatrzymali się, żeby go
podnieść !!
Wszystko to było dziwne, choć ciągle miałem w pamięci przygodę
polskiego majora na trasie z Quang-Tri do Djo-Linh, którego konwój także został
zaatakowany, zaś sam major ledwie uszedł z życiem !
Wydaje mi się, że atak na nas był prowokacją rządową, gdyż nazajutrz
sajgońskie dzienniki ze szczegółami opisywały „atak Viet-Congu przeciw członkom CIC”,
pisały o nie respekto-waniu przez VC międzynarodowego nadzoru i kontroli w Wietnamie itp.
Najważniejsze, że wszystko szczęśliwie dla mnie się skończyło !
Pobyt w Vung-Tau rozpoczął się nienajlepiej. Był problem z
zakwaterowaniem. Mieliśmy mieszkać w nieciekawym budynku, ale grupa nie wyraziła na to
zgody. W zamian zaoferowano nam willę, jednak tak drogą, że centrala CIC w Sajgonie nie
wyraziła zgody na jej wynajęcie. Ostatecznie zamieszkaliśmy w dużym hotelu zajętym prawie
wyłącznie przez amerykańskich tzw. doradców armii południowo-wietnamskiej. Miało to
swoje zalety, ale też wady.
Zaletą było to, że hotel był dobrze strzeżony przez policję wietnamską, że
istniała tam duża stołówka dla amerykańskich doradców, w której można było sobie wykupić
obiady i że na parterze znajdowały się pomieszczenia klubu z różnymi grami, kilkoma stołami
bilardowymi, zaś wieczorem codziennie wyświetlano jakiś ciekawy film amerykański. Wadą
był łatwy (pomimo straży) dostęp do hotelu z ulicy i ryzyko jakiegoś ataku ze strony VC. Ja z
moimi kolejnymi oficerami nie przywiązywaliśmy do tego większej wagi, ale amerykański
porucznik polskiego pochodzenia p.Gilewicz, z którym się zaprzyjaźniliśmy, zapytany przez
nas, dlaczego nie uczestniczy w życiu towarzyskim w klubie, ani w pokazach filmowych
stwierdził, że tam nie chodzi, gdyż jest to miejsce niebezpieczne !
Znajomość z tym porucznikiem była dziwna: mówił biegle po polski, choć
urodził się we Lwowie (!) w czasie wojny, skąd jego rodzice tuż po wojnie uciekli z nim na
zachód i w końcu dostali się do USA. Niewątpliwie pochodził z rodziny inteligenckiej. Po
pewnym czasie otrzymali obywatelstwo amerykańskie, w domu jednak zawsze rozmawiało
się po polsku, a nasz porucznik także bardzo dużo czytał po polsku i mówił tak wyszukanym
literackim językiem, że musiałem się pilnować, żeby przynajmniej mówić poprawnie, bez
różnych neologizmów, które zaśmiecały nasz język. Niejednokrotnie zapraszaliśmy go do
jednego z naszych pokojów, on natomiast nas nigdy nie zaprosił do siebie. Kiedyś poszedłem
do niego, żeby mu przekazać aktualną polską prasę, która do nas w Wietnamie docierała, choć
przynajmniej z dwutygodniowym, a nawet miesięcznym opóźnieniem. Zastanowiło mnie, że
stanął w drzwiach w sposób jednoznacznie zabraniający mi wejścia do pokoju. Pewnie
zajmował się jakąś tajną działalnością.
W czasie mojego pobytu w Vung-Tau współpracowałem z dwoma
kolejnymi oficerami, obydwoma bardzo sympatycznymi, jednakże jeden z nich był na tyle
ciekawym człowiekiem, że warto o nim trochę więcej napisać.
Miał bardzo kolorowe życie. Przed wojną, jako młody komunista pojechał
do Hiszpanii walczyć w obronie republiki hiszpańskiej. Został tam adiutantem gen.Karola
Świerczews-kiego -”Waltera”, który był dowódcą jednej z międzynarodowych brygad, a
potem dywizji ochotników.
O wojnie domowej w Hiszpanii w latach 1936 do 38 wiele wiedziałem.
Były to jednak informacje oficjalne. Od mojego szefa dowiedziałem się o wielu sprawach, o
których nie miałem pojęcia. Np. o tarciach pomiędzy dowódcami brygad międzynarodowych
i o podobno coraz wzrastającej roli komunistów pochodzenia żydowskiego, którzy podobno
zaczęli stopniowo obsadzać wszystkie dowódcze stanowiska.
Gdy gen.Franco rozprawił się z komunistami, kto żyw, uciekał za granicę.
Gen Walter uciekł do ZSRR. Całe oddziały republikańskie i brygad międzynarodowych
uciekały do Francji. We Francji utworzono dla nich obozy, z których wydostali się dopiero po
napaści Niemiec na Francję. Jako uchodźcy nie byli mile widziani we Francji pod rządami w
Vichy. Zasilili więc antyhitlerowską partyzantkę francuską, tzw. Maquis. Tam mój oficer
poznał swoją późniejszą żonę. Oboje przeżyli.
Po wojnie odnalazł ich we Francji gen.Walter, który jako generał radziecki
polskiego pochodzenia współtworzył w ZSRR I.Armię W.P., a potem już w wyzwolonej
części Polski utworzył i dowodził II. Armią W.P. Po wojnie został wiceminist-rem obrony.
Pamiętał o swoim adiutancie z Hiszpanii i ściągnął go z żoną z Francji do Polski. Niedługo
jednak nacieszyli się sobą. Wkrótce, w 1947 r. gen.Walter, który dowodził akcją „Wisła”
przeciw partyzantce ukraińskiej (UPA)w Bieszczadach, zginął w zasadzce.
Mój oficer został na tzw. łasce losu. Niezbyt miał się na kim oprzeć i kariery
w wojsku nie zrobił. Po latach udzielono mu pomocy wysyłając „na zarobek” do Wietnamu.
Oficer ten był człowiekiem bardzo otwartym, widzącym rzeczy takimi,
jakimi były. Znał dobrze hiszpański, a jeszcze lepiej francuski i świetnie dawał sobie radę w
Wietnamie, szczególnie z tamtejszą płcią piękną.
Kontrole trwały nie dłużej jak 2 – 3 godziny. Reszta dnia należała do nas.
Pogoda była wyśmienita – jak u nas w pełni lata. Wprawdzie w samym miasteczku była
piękna półkolista plaża, nad którą pochylały się palmy, nam jednak najbardziej podobała się
plaża w pewnej odległości od miasta. Dojeżdżało się do niej piękną, krętą drogą na zboczu
góry, która dochodziła do samego brzegu morskiego. Na zboczu tej góry stała bateria
skierowanych w stronę morza starych dział francuskich, pochodzących chyba jeszcze z
XIX.w. Byłyby ozdobą niejednego europejskiego muzeum wojskowego ! Za górą rozciągała
się bezkresna, bardzo szeroka piaszczysta plaża, nasza plaża. Wietnamczyków tam spotykało
się niewielu, nie licząc Wietnamek obsługujących plażowiczów z licznych barów
rozmieszczonych na obrzeżach plaży. Dominowali Amerykanie, których nazywaliśmy
„wujami”, a wśród nich my, członkowie CIC. Hobby młodych „wujów” było surfowanie po
falach morskich.
Oprócz plażowania, uganiania się za krabami i za innymi stworzeniami
morskimi (vide rozdział:”Fauna”), mieliśmy niejednokrotnie okazję obserwować manewry
armii płd.-wietnamskiej i amerykańskiej prowadzone z lądu w kierunku morza. Dużo było
przy tym huku i dymu, hałasu robionego przez całe flotylle helikopterów typu Huey , ale
przynajmniej zapewniało to nam jako-takie bezpieczeństwo na plaży, bo w razie jakiegoś
ataku na Amerykanów, nikt nie pytałby nas, czy jesteśmy z innych krajów.
Na plaży pod Vung-Tau, styczeń 1965
Szczególnie wspominam chwile błogiego lenistwa plażowego: słońce praży,
morze szumi, na stoliczku papaja z limonkami, coca-cola lub inny napój, np. „bamiba”, jak
nazywano piwo wietnamskie od jego marki „33” – po wietnamsku; ba-muoi-ba, w rękach
gazeta polska sprzed iluś tam tygodni, a w niej przerażające wieści z Polski o mrozach i
zaspach śnieżnych w Rzeszowskiem blokujących ruch drogowy.
Ale też dobrze pamiętam chwile, gdy późnym popołudniem wraz z moim
oficerem poszliśmy nad morze na spacer. Trzeba tu powiedzieć, że Vung-Tau leży na
północnym krańcu wielkiej zatoki morskiej, do której wpływają różne odnogi Mekongu i jego
nut główny. Po pewnym czasie usiedliśmy sobie i zaczęliśmy zjadać kupione przez nas
pieczone muszle, mule.
Nagle nad południowym brzegiem zatoki ukazały się trzy amerykańskie
fighter-bomber’y i z odległości przynajmniej kilku kilometrów obserwowaliśmy prowadzoną
przez nie akcję: samoloty nalatywały na coś, czego nie było widać,pikowały i zrzucały
bomby. Z ziemi unosiły się pióropusze eksplozji, ale duża odległość sprawiała, że huk
eksplozji był prawie niesłyszalny. W każdym razie przez przynajmniej 15 minut
obserwowaliśmy z dala, jak na filmie, akcję bojową w której być może ginęli ludzie – VC – i
nie robiło to na nikim, ani na nas, ani na licznych Wietnamczykach w naszym pobliżu
żadnego wrażenia.
Nasuwa mi się jeszcze wspomnienie południowo-wietnamskich alkoholi.
Jak wcześniej wspomniałem, dobre francuskie koniaki i wina, czy szkockie
whisky z naszych przydziałów sprzedawaliśmy do wietnamskich „Delikatesów” . Na własny
użytek kupowaliśmy tanie produkty południowo-wietnamskie: koniaki o pięknych
francuskich nazwach, rumy z wietnamskiej trzciny cukrowej, whisky wietnamskie – a jakże –
i inne alkohole. Wszystkie jednak miały jedną wspólną cechę: zapach rumu ! Bo oparte były
na alkoholu z trzciny cukrowej. Od tamtego czasu mam awersję do wszelkich rumów !
Na tym w gruncie rzeczy mógłbym skończyć moje wspominki z Wietnamu,
chociaż byłem tam jeszcze w lutym, marcu i kwietniu, przeważnie jednak w Sajgonie, gdzie
mój pobyt opisałem zbiorczo. W międzyczasie, w trzeciej dekadzie grudnia 1964 byłem na
wycieczce w Kambodży i dwudniowej wycieczce w Vientiane, w Laosie.
Laos
Dokładnie nie pamiętam kiedy byłem w Vientiane. Ot, przebywając w
Sajgonie wiedziałem, że regularnie latające na trasie Sajgon-Phnom-Penh-Vientiane-Hanoi i z
powrotem dwa samoloty dzierżawionych przez CIC nie zawsze są wypełnione do końca
pasażerami i że można sobie ustalić dogodny dla linii lotniczej i siebie termin lotu do
dowolnej w/w stolicy. Oczywiście bezpłatnie ! Ponieważ miałem prawo do kilku dni urlopu,
za zgodą swojego szefostwa postanowiłem „zaliczyć” Vientiane i dokonać tam trochę
zakupów, bo Vientiane słynęło z taniego złota i tanich kamieni: topazów, turkusów, rubinów i
szmaragdów. Dokonałem odpowiednich ustaleń z linią lotniczą i poleciałem do Vientiane
sam, z perspektywą powrotu tym samym samolotem dnia następnego. Nocleg uzgodniłem z
delegaturą Poldeli w Vientiane telegraficznie.
Laos był królestwem, które w czasie mojego pobytu w Wietnamie
borykało się z różnymi problemami: z samowolą Wietnamczyków, którzy po laotańskiej
stronie przechodzili do Wietnamu Płd. i do Kambodży, z partyzantką antywietnamską
wspieraną przez amerykańską CIA, a potem z partyzantką komunistyczną. Vientiane leży
nad górnym biegiem Mekongu, tuż przy granicy z Thailandią. Jest to stolica administracyjna
kraju, jednakże stolicą królewską był Luang-Prabang leżące dalej na północ.
Vientiane nie wyróżniało się niczym szczególnym: typowe
dalekowschodnie miasto, a w pojęciu europejskim – miasteczko, z przeważającymi
parterowymi, a najwyżej jednopiętrowymi domami, z typowymi „garażowymi” sklepami. A i
ceny okazały się nie tak rewelacyjne, jak koledzy je reklamowali. Pochodziłem trochę po
mieście, dokonałem pewnych zakupów, m.in. ciemnozielonego jedwabiu na sarong, gdyż
wszystkie kobiety chodziły tam w sarongach i pomyślałem, że może z tego wyjść ciekawa
suknia dla żony.
N.b. suknia z tego materiału jakoś w Polsce nie budziła zachwytu i
obok bardzo wielu innych rzeczy, po kilku latach prawie nową podarowaliśmy ją poznanemu
w Warszawie biednemu studentowi północno-wietnamskiemu, który ubolewał, że ze
stypendium nie może na nic odłożyć i że wróci do kraju z pustymi rękami. Jego największym
marzeniem było przywieźć z Polski rower, no ale na podarowanie mu mojego roweru nie
zdecydowałem się, bo w owych czasach niełatwo było kupić u nas rower.
Wycieczka niewiele pozostawiłaby w mojej pamięci, gdyby nie
przygoda, która mnie tam spotkała. Otóż placówka Poldeli w Vientiane znajdowała się z dala
od śródmieścia, przy jednej z szos wylotowych. Obładowany zakupami zatrzymałem rikszę
rowerową i kazałem się zawieźć do CIC. Okazało się, że nikt tam nie rozumiał niektórych
wietnamskich terminów. Tłumaczyłem młodemu Laotańczykowi, że jestem Balan (Polak) i że
chcę zajechać do CIC Balan, czy coś w tym rodzaju. Zakładałem, że w Vientiane niewiele jest
placówek zagranicznych i że Chłopak „chwyci” o co mi chodzi. Przynajmniej robił takie
wrażenie.
Zapadał już zmrok. Ja w rikszy z przodu, chłopak na rowerze za mną.
Najpierw jechał ulicą, ale potem zjechał na drogę prowadzącą miedzą pomiędzy polami
ryżowymi. Pomyślałem, że wiezie mnie na skróty. Bardzo się zaniepokoiłem, gdy
znaleźliśmy się w szczerym „polu”, a raczej wśród pól ryżowych, a pojedyńcze budynki
wiejskie widać było gdzieś daleko. Byłem więc sam na sam z młodym człowiekiem który,
gdyby chciał, mógł mnie od tyłu trzasnąć w łeb i zwłoki wrzucić do wody pola ryżowego !A
ja byłem zupełnie bezradny, bo gdybym chciał zrezygnować z dalszej jazdy dokąd,
obładowany torbami z zakupami, miałbym się udać ? W żaden sposób nie można się tam było
z nikim porozumieć ! Taka sytuacja zdarzyła mi się w życiu tylko jeszcze jeden raz – w 1975
r. w Tientsinie, w Chinach (vide Chiny, Tientsin).
Po pewnym czasie zamajaczało jakieś większe gospodarstwo. Mój
rykszarz zatrzymał się i zapytał, czy to tu (tak przynajmniej mi się wydawało). Ja
zaprzeczyłem, a on poszedł do gospodarstwa, pewnie po jakąś instrukcję. Za chwilę wrócił i
zaczął mnie wieźć przez pola ryżowe z powrotem do szosy, a potem już szosą do kwatery
CIC. Następnego dnia taksówka zawiozła mnie do portu lotniczego i szczęśliwie wróciłem do
Sajgonu.
Kambodża
CIC od czasu do czasu organizowała wycieczki do Kambodży. Udało
mi się „załapać” na wycieczkę w trzeciej dekadzie grudnia 1964 r. Wycieczka obejmowała
kilkudniowy pobyt w Phnom-Penh, udział tamże w kremacji zwłok ambasadora polskiego w
Kambodży oraz kilkudniową wycieczkę do odległego o ok.300 km Angkor-Vat’u. Wszystko
w koszt CIC, chyba pod pretekstem, że stanowiliśmy delegację z Sajgonu na kremację
ambasadora.
Grupa wycieczkowiczów liczyła ponad 10 osób pod kierownictwem
„opiekuna” z Polskiego MSZ. Do Phnom-Penh przylecieliśmy samolotem CIC i
zamieszkaliśmy w najelegantszym tam, jeszcze po-francuskim hotelu. Pogoda przez cały
czas była super. Po całodziennym zwiedzaniu miasta, największą frajdę mieliśmy w
spędzaniu do późnej nocy wolnego czasu w ogrodzie na zapleczu hotelu z basenem z idealnie
czystą, podświetloną wodą. Stoliki stały pod palmami. Serwowano dobre potrawy, dobre
napoje, w przerwach między jedzeniem i piciem – kąpiel...po prostu sielanka. Przy okazji
poznałem tam jeszcze jedną odmianę gekona – o długości ok. 0,5 m i bardzo głośno
wydającego swoje „e-o”.
Hotel podpadł mi tylko pod jednym względem: boye dosyć natrętnie
oferowali usługi lokalnych „gejsz”. Gdy jeden z kolegów zareflektował na „usługę”, boy
kazał zapłacić sobie. Tego było już za wiele. Wieść szybko się rozeszła wśród nas, w związku
z czym, w ramach protestu zachowywaliśmy wstrzęmięźliwość seksualną i boye nic (chyba )
nie zarobili.
Phnom-Penh to piękne, położone nad Mekongiem miasto, w którym
nowoczesność centrum, porównywalna z paryską, sąsiadowała z bielą specyficznego thaiskokambodżańskiego stylu budownictwa pałaców królewskich i świątyń oraz licznych, różnej
wielkości strzelistych stup – grobów mnichów.
Phnom-Penh
Nad Mekongiem rozciągały się przepiękne, wysadzone palmami bulwary !
W centrum – wielopiętrowe, nowoczesne (na owe czasy – bo z lat 20 –
30tych) budynki i imponująca, nowoczesna hala targowa. Najbardziej zaskoczony byłem
targiem pod odkrytym niebem, zresztą także w centrum miasta: tak czystego targu nie
widziałem nigdy w życiu, ani w Polsce, ani gdzie indziej na świecie. W centrum targu
znajdowała się, wkoło estetycznie od targu oddzielona, restauracja pod otwartym niebem. Aż
chciało się tam posiedzieć. Phnom-Penh był śliczny, tamtejsi ludzie, raczej grubokościści i
niewysocy - bardzo mili, uśmiechnięci i przyjaźni. Rzuciło mi się w oczy, że w kinach grano
wiele filmów chińskich, a więc filmów, o których my Europejczycy nie mieliśmy w ogóle
pojęcia.
Być może wynikało to z kunktatorskiej polityki księcia Sihanouka
opartej na zasadzie: Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Kiedy Kambodża pod ciosami chińskiej
odmiany komunizmu ginęła, książę Sihanouk korzystał z azylu w Chinach i w Korei
Południowej ! Dziwny to był człowiek ! Piękne były także willowe dzielnice podmiejskie
Phnom-Penh’u.
I jeszcze jedno, raczej zabawne spostrzeżenie: ponieważ nasz pobyt
tam miał miejsce w okresie przedgwiazdkowym, pewnie z myślą o turystach niektóre miejsca
w mieście miały dekoracje przedświąteczne, np. wielkich mikołajów w gruby czerwonych
futrach i takichże futrzanych czapach !
Przede wszystkim Phnom-Penh był dla nas oazą spokoju, gdzie nie
trzeba się było obawiać jakichś wrogich niespodzianek . Gdy dzisiaj, znając dalsze losy tego
miasta i jego mieszkańców wspominam je, trudno mi wprost uwierzyć, że w Kambodży kryło
się tyle nienawiści i prymitywnego okrucieństwa, którego ofiarą padło ponad milion ludzi !
Przyczyną był chyba bardzo niski poziom kulturalny i materialny wsi
kambodżańskiej, widocznie tak bardzo kontrastujący z poziomem rozwoju miast (zresztą
bardzo nielicznych), że łatwo było wywołać „proletariacką” zawiść i jej konsekwencje.
Nasuwa mi się samo porównanie wsi rosyjskiej z życiem tamtejszych miast. Kontrast
niewyobrażalny !
Stupy w Phnom-Penh
W Kambodży tego kontrastu jednak nie zauważyłem, może dlatego, że
jechaliśmy tylko szosą łączącą Phnom-Penh z Siem-Reap i dalej z Angkor-Vatem,
uczęszczaną przez wówczas jeszcze nielicznych, ale jednak – turystów. O całym interiorze
Kambodży nie mieliśmy pojęcia.
W Phnom-Penh uczestniczyliśmy w kremacji zwłok polskiego tam
ambasadora, czy też Chage d’Affairs (już nie pamiętam). Człowiek ten podobno „w stanie
wskazującym na spożycie...” spowodował wypadek samochodowy, w którym zginął. Przewóz
zwłok do Polski byłby dosyć skomplikowany. Postanowiono więc, że do kraju trafią jego
prochy, w związku z czym trzeba było spalić jego zwłoki.
W uroczystości kremacji zwłok, i to w stylu orientalnym, brałem udział
tylko ten jeden raz. Następnym razem pewnie będę brał udział jako podmiot takiej
uroczystości, ale już „w stylu europejskim” i to o wiele, wiele skromniejszej.
Ważne kremacje odbywały się w Phnom-Penh w rejonie pałaców
królewskich, świątyń i licznych stup – a więc jakby na ich cmentarzy osób zasłużonych, w
specjalnym wysokim pawilonie. W odległości ok.50 m przed pawilonem stała kryta trybuna z
miejscami siedzącymi dla przynajmniej 200-tu uczestników kremacji.
Kremacja odbyła się w dzień. Było bardzo gorąco. Uczestnicy zebrali
się w obrębie zacienionej trybuny i prowadzili ze sobą raczej niesmutne rozmowy. Przed
pawilonem kremacyjnym a trybuną stała w szpalerze asysta wojskowa. Wśród „żałobników”
krzątali się kelnerzy z chłodnymi napojami. Po części oficjalnej z przemowami, kelnerzy
zaczęli rozdawać wykonane z cienkiego jak fornir drewna „kwiatki”. Kwiatki te należało
złożyć na stojącej na stosie drewna trumnie, żeby się lepiej paliła! Po ceremonii składania
„kwiatków” nastąpiła właściwa kremacja. Trwała ona z dwie godziny. Po niej pracownicy
ambasady zbierali do urny nieliczne szczątki po nieboszczyku.
Pawilon
kremacyjny
Wyjazd do Angkor-Vatu nastąpił w wigilię wigilii. Jechaliśmy tam
wynajętym mikrobusem –Volkswagenem. Niedaleko za Phnom-Penh’em przepłynęliśmy
promem bardzo szeroki Mekongu trasa była nieciekawa: prowadziła niziną na północ od
jeziora Tonle-Sap. Jezioro to ma specyficzną cechę: połączone jest rzeką z Mekongem i w
okresie suszy znacznie się kurczy oddając wodę do Mekongu, zaś w okresie monsunów
nadmiar wody z Mekongu wpływa do jeziora i obszar jego powiększa się nawet
czterokrotnie!
Jedynym urozmaiceniem krajobrazu były od czasu do czasu małe
wioski domów na palach o szpiczastych dachach, podobne do obecnie popularnych w Polsce
domków letniskowych typu „Brda”, ale znacznie większe. Stały przynajmniej dwa do trzech
metrów nad ziemią. W każdym razie gdybym kiedyś dojrzał do budowy daczy, a nawet
domu, chętnie widziałbym ich architekturę zbliżoną do kambodżańskich domów na palach.
Tamtejsze budownictwo wskazywało na jak znaczne wylewy jeziora
ludność była przygotowana, ale wylewy te były tam rzeczą normalną tak, jak kiedyś w
Egipcie wylewy Nilu.
Było już pod wieczór. Mijając znaczne miasto Siem-Reap (niedaleko
granicy z Thailandią), już blisko Angkor-Vatu, w pewnym momencie przejeżdżaliśmy wzdłuż
jakiegoś parkanu z poza którego słychać było wysoki dźwięk piły tarczowej. Gdy jednak po
przejechaniu przynajmniej kilometra dźwięk ten ani trochę nie osłabł, zaczęliśmy się
zastanawiać, co to i zapytaliśmy kierowcę – Kambodżańczyka. Ten spokojnie wyjaśnił, że to
cykady !
Ściemniało się już, gdy zajechaliśmy do Angkor-Vatu. Nasz hotel płaski kompleks budynków znajdował się w odległości ze 100 m od brzegu fosy i głównego
wejścia do kompleksu Angkor-Vat’u. Fosa zaś była także szeroka na przynajmniej 100 m !
Zalana była wodą na której pływały liście i kwiaty lotosu. W czasie, gdy tam zajechaliśmy,
akurat pojono w wodzie fosy kilka słoni.
Kompleks Angkor-Vatu robi wielkie wrażenie i jest to chyba
największa świątynia spośród położonych w okolicy podobno ok. 40 świątyń, w tym
Kompong-Thom oraz Bajon, które w ciągu kilku dni naszego tam pobytu i mając cały czas
do dyspozycji nasz mikrobus, także zwiedziliśmy.
Angkor-Vat
Najlepiej kompleks świątyń w Angkor-Vat przedstawiają i komentują
liczne filmy wyświetlane w telewizji, przede wszystkim w programach „Discovery”, ale i
innych. Nie zamierzam tu konkurować z ich autorami, dla porządku jednak wypada mi
powiedzieć, że świątynie te były elementami stolicy Khmerów, która rozkwitała wraz z
państwem Khmerów w okresie naszego średniowiecza. Religia tego państwa, tak jak zresztą
także religia sąsiedniej Thailandii zdominowana była przez indyjski braminizm, stąd też styl
budownictwa sakralnego i administracyjnego był tu w owym czasie prawie identyczny ze
stylem analogicznych budowli do dzisiaj istniejących w Indiach, szczególnie w południowych
Indiach. W połowie poprzedniego tysiąclecia państwo Khmerów zajęte zostało przez Thajów,
a na wschodzie – przez Wietnamczyków i na zawsze upadło, zaś miasta-świątynie
opustoszały i zarośnięte zostały przez dżunglę. Odkrycie w II.poł. XIX.w tych cudów dla
współczesności zawdzięczamy francuskiemu podróżnikowi. Było to odkrycie na skalę
jeszcze późniejszych odkryć miast-świątyń w Meksyku, czy Macchu-Picchu w Peru.
Wielkość i rozległość poszczególnych świątyń daje pewien pogląd o
wielkości i sile państwa, w którym powstały. Z drugiej strony każe przypuszczać, że coś tak
wielkiego można było stworzyć tylko przy pomocy siły niewolniczej !
Prawie wszystkie świątynie zbudowane są tarasowato. Wszelkie
powierzchnie pokryte są płaskorzeźbami, bardziej lub mniej wypukłymi. Te płaskie to postaci
różnych bogiń (?) i tancerek w typowych do dzisiaj dla thajskich i kambodżańskich tancerek
jakby tiarach na głowach i w tanecznych pozycjach. Na jednej ze świątyń dolny bok pokryty
jest na długości przynajmniej 20 m i wysokości ok. 3 m bardzo plastycznymi scenami
bitewnymi przedstawiającymi m.in. ówczesne „czołgi” – słonie bojowe a walce. Górne
części niektórych świątyń przedstawiają ogromne oblicza ludzkie, pewnie władcy, albo
jakiegoś boga, albo też władcy-boga, bo podobno tak czczono władców. Często występuje
bóg-wąż, zwany Naga, zaś w górnych partiach świątynnych zawsze znajduje się symbol
płodności – phallus, mniej więcej metrowa jakby kolumienka, którą czci się do dzisiaj w
świątyniach hinduskich.
Angkor-Vat II
Duże wrażenie robiła jedna ze świątyń, na której murach wyrosły
drzewa, zwane tam żelaznymi, których korzenie dosłownie oblewały te mury ! Duża rzecz.
Mury
obrośnięte
żelaznymi”
drzewami
Zwiedzanie kompleksu Angkoru zajęło nam kilka dni. W chwilach
wolnych chodziłem po pobliskim lesie, gdzie obserwowałem całe stada małp. Przy hotelu
stało także kilka klatek z małpami i innymi zwierzętami. Pomiędzy hotelem a fosą kręciło się
wielu sprzedawców wyrobów lokalnych z kości bawolej, słoniowej i bambusu. Ja kupiłem
sobie kuszę.
Niewątpliwie gwoździem programu wycieczki okazał się jednak
występ królewskiego baletu w noc wigilijną, w połowie kamiennego przejścia przez fosę do
bramy głównej Angkor’u, który turystom zafundował książę Sihanouk. Piękno tańca
kambodżańskiego (zresztą analogicznego w całej Azji Południowej i PołudniowoWschodniej, która kiedyś znajdowała się pod wpływem Indii i Braminizmu, trudno opisać: to
piękne ruchy rąk, dłoni, nóg, stóp, głów i oczu, nie wspominając już piękna i bogactwa
strojów tancerek. A do tego otoczenie: z obydwu stron woda, z tyłu na ciemnym niebie
majaczące wieże Angkor-Vatu...
Drugi raz byłem w Kambodży, ale już tylko w Phnom-Penh, w związku
z wylotem stamtąd do Europy samolotem TU-104 Czeskich Linii Lotniczych. W pamięci
utkwił mi następujący obrazek w holu lotniska: na ławce siedziało dwóch bardzo przyzwoicie
ubranych oficerów kambodżańskich. Nagle jeden z nich jakoś tak ustawił nogę, że mogłem
zauważyć zelówkę jednego buta. Z tym, że to nie była zelówka, to była wielka dziura w
zelówce i goły spód stopy pana oficera! A więc oficer miał but tylko na wierzchu, a pod
spodem chodził na bosaka ! Wiele to mówiło o stanie armii kambodżańskiej i tłumaczyło
upadek tego kraju pod ciosami komunistów.
Trasa do Pragi Czeskiej wiodła z międzylądowaniami w: Rangunie
(Birma), Bombaju (Mumbaju) w Indiach, Dahranie w Arabii Saudyjskiej, Kairze (Egipt).
W Pradze czeskiej, którą już znałem, nocowałem w dużym hotelu na
prawo od Wełtawy (po stronie Hradczan). Następnego dnia miałem stamtąd lot do Paryża,
gdzie umówiłem się z moją ówczesną żoną. Spędziliśmy tam tydzień i oddzielnie (ja
samolotem, żona pociągiem) wróciliśmy do Warszawy, gdzie powitał mnie głos mojej
liczącej już prawie trzy lata córeczki, Dorotki. Było to bardzo przyjemne wrażenie. Gdy
wyjeżdżałem miała rok i 7 m-cy, woziliśmy ją w wózeczku spacerowym, znała tylko kilka
podstawowych słów, a tu strasznie żywa i taka rezolutna gadułka!
Zakończenie mojej przygody indochińskiej odbyło się po przyjeździe
mojej żony, w mieszkaniu mojej teściowej w W-wie, na ulicy Chmielnej 22. Przybyli nasi
najbliżsi przyjaciele i moi najbliżsi współpracownicy.
Przyjęcie na Chmielnej
Przygoda ta miała dla mnie jeszcze jeden pozytywny aspekt: w wyniku
reorganizacji przedsiębiorstwa, w którym pracowałem (Agencja Reklamy Handlu
Zagranicznego „AGPOL”), ze stanowiska Kierownika Sekcji – przed wyjazdem,
automatycznie awansowałem na Kierownika Działu !
Epilog
W roku 1975 moja współpraca z Wojskiem Polskim tak w Wietnamie, jak i w
Kraju, szczególnie na rzecz GZP WP, uhonorowana została przyznaniem mi odznaczenia:
brązowego medalu „Za Zasługi dla Obronności Kraju”.
W roku 1976 komunistyczne władze Demokratycznej Republiki Wietnamu
(Północnego) przyznały mi „Medal Przyjaźni”, zaś komunistyczne władze Republiki
Wietnamu Południowego (przed zjednoczeniem obydwu krajów) przyznały mi „Order
Wyzwolenia II klasy”.
Zastanawia mnie tylko tytuł przed moim nazwiskiem na obydwu dyplomach
towarzyszących odznaczeniom: „HUY ......”.Czyżby kryło się za tym coś dwuznacznego?
Odznaczenia te miały niewątpliwie charakter pamiątkowych i niewątpliwie
otrzymali je wszyscy Polacy, którzy kiedykolwiek służyli w misji CIC w Wietnamie.
Moje odczucia w Wietnamie sprzyjały zdecydowanie Południu, które Wietnam
Płn,, a więc komuniści, jednoznacznie chcieli przejąć na swoich warunkach. Nie idealizuję tu
władz Wietnamu Płd. i tamtego systemu, różnica jednak pomiędzy standardem życiowym
ludzi na Południu i na Północy tak bardzo się różniły na korzyść Południa, że wprost żal było
oddawać ten kraj komunistom. W dodatku metody walki partyzantki komunistycznej w
Wietnamie Płd., w tym bezwzględny terror, wsparcie udzielane tej partyzantce przez Północ,
najpierw z zachowywaniem pewnych pozorów, a wkrótce zupełnie jawna agresja jednostek
północnych z czołgami, artylerią i inną ciężką bronią sprawiały, że tak w Wietnamie, jak i po
powrocie do kraju byłem po stronie Południa i zaangażowania USA w tym kraju.
Angażując się w obronę Wietnamu Płd., podobnie jak w przypadku Wojny
Koreańskiej, Amerykanie chcieli zahamować tzw. efekt domina, tzn. stopniowego
przejmowania przez komunistów krajów ościennych. W Korei z wielkim trudem i dużym
kosztem amerykańskiej siły żywej udało się to. W Wietnamie Płd. Ameryka zaangażowana
była od chwili dokonania podziału kraju w 1954 r poprzez wsparcie polityczne i materialne,
zaś militarnie – za prezydentury Kennedy’ego, który wysyłał do Wietnamu Płd. sprzęt
wojskowy i doradców, których liczba sięgała w 1964 r 12.000. Byli wśród nich autentyczni
doświadczeni doradcy wietnamskich dowódców od szczebla plutonu wzwyż, ale także
obsługa sprzętu specjalistycznego, w tym latającego.
Nie zapobiegło to jednak infiltracji tzw. ochotników z Wietnamu Płn. Armia
Płd. Wietnamska niezbyt skora była walczyć ze swoimi „braćmi” z Północy. Była słabo
umotywowana ideologicznie i politycznie, podczas gdy na aspekty te ogromny nacisk kładli
komuniści. Doszło do tego, że po śmierci Kennedy’ego prezydent L.Johnson postanowił
zaangażować Stany Zjednoczone w Wietnamie w sposób badziej skuteczny wysyłając na
pomoc rządowi Wietnamu Płd. wojsko, którego ilość po ok. roku przekroczyła 500 tys ludzi !
Za tym poszła cała machina wojenna USA. Początkowo walka z północną
infiltracją była bardzo trudna. Trzeba było pilnować granicy na rzece Ben-Hai, przede
wszystkim jednak ponad 1000 km górskiej i pokrytej dżunglą granicy z Laosem i z
Kambodżą, gdyż siły północno-wietnamskie po swojej północnej stronie przechodziły granicę
z Laosem i szły na południe po stronie laotańskiej tzw. szlakiem Ho-Chi-Minh’a, by potem
przekraczać granicę Laosu z Wietnamem Płd. w dowolnym dla siebie miejscu, a wkrótce
poszły po stronie laotańskiej dalej na południe – do Kambodży, by atakować Wietnam Płd.
także z Kambodży. Laos nie był w stanie stawić północnym Wietnamczykom jakiegokolwiek
oporu, zaś Kambodża, w której swoją kunktatorską politykę „niezależności” i „neutralności”
prowadził książę Sihanouk – po prostu nie chciała Płn.Wietnamczykom przeszkadzać. Ci zaś
w kambodżańskiej strefie nadgranicznej rządzili się, jak u siebie. Zresztą Wietnam był
zawsze historycznym wrogiem Kambodży i pewnie Sihanouk myślał sobie: a niech się biją
między sobą, choćby z baz w moim kraju. Wkrótce skończyło to się źle tak dla niego samego,
jak i dla całego jego kraju.
Amerykanie panowali na niebie. Atakowali Wietnam Płn. z powietrza
zmierzając do osłabienia jego potencjału przemysłowego i wojskowego, atakowali z
powietrza i z ziemi zgrupowania VC i wojska płn.-wietnamskiego na szlaku Ho-Chi-Minha.
Skutecznie bronili swoich baz w Wietnamie Płd. atakowanych przez wojska północnowietnamskie (np. słynna bitwa o Khe-Sanh).Strategia ich polegała na zwalczaniu sił
nieprzyjaciela na lądzie wszędzie tam, gdzie to możliwe i zapobieganiu dostawom broni dla
sił północno-wietnamskich, gdyż własny potencjał Wietnamu Płn. pod tym względem był
bardzo ograniczony.
Jeśli chodzi o dostawy materiałowe, władze Wietnamu Płn. miały problemy
natury politycznej: po konflikcie pomiędzy Chruszczowem i Mao-Tse-Tungem (kwiecień
1964), komuniści wietnamscy stanęli po stronie Chin i w czasie mojego tam pobytu wszelki
radziec-ki personel techniczny i wojskowy był z Wietnamu Płn. wycofywany i zastępowanym
perso-nelem chińskim. Szybko się jednak okazało, że komuniści wietnamscy źle na tym
wyszli: Chińczycy nie przepuszczali przez swoje terytorium kolejowych dostaw radzieckich
dla Wietnamu Płn., sami jednak nie byli w stanie w sposób wystarczający zastąpić dostaw
radzieckich. Komunistom wietnamskim nie pozostało nic innego, jak pogodzić się z
towarzyszami radzieckimi, co oczywiście odbiło się na układach Wietnamu Płn. z Chinami, a
po kilku latach doszło nawet do wojny Wietnamu Płn. z Chinami (!), w której Chińczycy
okazali się stroną słabszą !
Ponieważ drogi lądowe przez Chiny były zablokowane, Rosjanom dla
wspierania Wietnamu Płn. pozostała droga morska. Amerykanie szybko jednak zorientowali
się w sytuacji. Wprawdzie statków radzieckich nie atakowali, ale zaminowali trasy dojazdowe
do głównych portów płn.wietnamskich. W ten sposób praktycznie biorąc zahamowali
wszelkie dostawy do Wietnamu Płn. a stamtąd dla sił płn.-wietnamskich walczących w
Wietnamie Płd.
Jednocześnie Amerykanie zaatakowali bazy płn.wietnamskie na terenie
Kambodży, a w samej Kambodży doszło do puczu wojskowego, który obalił księcia
Sihanouka, władzę natomiast przejął pro-amerykański kambodżański gen. Lon-Nol. W
Kambodży rozpoczęły się rzezie mieszkających tam i znienawidzonych Wietnamczyków.
Krótko mówiąc z początkiem lat 70-tych Amerykanie zaczęli panować nad
sytuacją w Wietnamie i kto wie, jakby się ta wojna skończyła (moim zdaniem Amerykanie
byli bliscy pełnego zapanowania nad sytuacją), gdyby nie rozwój sytuacji w samych Stanach
Zjedno-czonych.
Tu mianowicie, żeby sprostać potrzebom wojny wietnamskiej, w miejsce
zawodowej służby wojskowej wprowadzono
obowiązkowy zaciąg, co większości,
potencjalnym rekrutom ,się nie podobało, bo narażało ich na ryzyko udziału w konflikcie
wietnamskim, na śmierć lub kalectwo w walce w sprawie, która przeciętnego Amerykanina w
ogóle nie obchodziła. Wojna wietnamska prowadzona była nie w bezpośredniej obronie USA,
a gdzieś tam na drugim końcu świata – w obronie jakiegoś Południowego Wietnamu, któremu
Amerykanie nie pozwalali się połączyć z jakimś Wietnamem Północnym. A tu prasa
codziennie donosiła o ofiarach na tej wojnie wśród Amerykanów !A propaganda
komunistyczna też nie spała ! Komu, kto nie jest żołnierzem zawodowym, a w tym
charakterze – wojna i śmierć lub kalectwo to jego ryzyko - by się chciało ginąć w sprawie,
która go w ogóle nie obchodziła ?
Zaczęły się ucieczki potencjalnych rekrutów za granicę i na dużą skalę
demonstracje antywo-jenne w Stanach Zjednoczonych i poza nimi.. Nastroje antywojenne
wykorzystane zostały w propagandzie przedwyborczej Ryszarda Nixona i jego doradcy
Kissingera. Nixon wybory prezydenckie wygrał przyrzekając, że wycofa Amerykę z
Wietnamu i przyrzeczenie przedwyborcze dotrzymał. Wraz z Kissinger’em zrobili wszystko,
by z Wietnamu się wycofać, w sytuacji dla Wietnamu Płn. beznadziejnej, w sytuacji gdy,
moim zdaniem, Wietnam Płn. już nie był w stanie długo angażować się w Wietnamie Płd.
Ameryka, która w Wietnamie utraciła ponad 50 000 zabitych żołnierzy i setki
tysięcy rannych, wycofała się z Wietnamu pozostawiając go na łasce komunistów. Utraciła
także wiarygodność jako kraj, który jest w stanie przeciwstawić się komunistom.
Po kilku latach nadeszła chybiona akcja USA (desant) w Iranie, chybiona
interwencja USA w Somalii, zaś aktualnie trwa interwencja USA w Afganistanie i Iraku.
Jestem bardzo ciekawy, jak te interwencje się skończą: czy Ameryka będzie do końca
konsekwentna i stanie się wiarygodna czy też, utraciwszy kilka tysięcy żołnierzy, „rakiem”
wycofa się z tych krajów, pozostawiając je na łasce losu. Co z tego, że USA to
najpotężniejsze państwo świata, gdy naród wybiera sobie prezydenta, który angażuje się w
jakąś awanturę, w której traci życie wielu Amerykanów i potem sam, wzgl. jego następca z tej
awantury „rakiem” się wycofuje, pozostawiają ludzi danego kraju, którzy się po stronie
amerykańskiej zaangażowali i cały kraj na łasce losu – na łasce komunistów (jak w
Wietnamie) lub jakichś muzułmańskich ekstremistrów.
W 1973 r. doszło w Paryżu do rozmów pomiędzy USA i stronami
wietnamskimi: komunista-mi z Północy i tzw. Tymczasowym Rządem Wietnamu
Południowego, w wyniku których Amerykanie z Wietnamu Południowego się wycofali.
Powołano jednocześnie nową Komisję Nadzoru i Kontroli – a jakże – w bardziej
rozszerzonym składzie, ale ponownie z udziałem Polski. W Polsce znów ogłoszono nabór
tłumaczy do tej komisji. Początkowo zgłosiłem się, przeszedłem nawet badania lekarskie. W
międzyczasie dostałem jednak tak atrakcyjną pracę - jako organizator polskich wystaw i
targów za granicą w „POLEXPO”, że z ponownego wyjazdu do Wietnamu zrezygnowałem.
I dobrze zrobiłem ! To nowa Komisja oczywiście niczego nie była w stanie
nadzorować, ani dopilnować. Stanowiła listek figowy mający zasłonić aktywność
komunistów na Południu, którzy w końcu, w 1975 r zajęli Sajgon. Jak się potem
dowiedziałem w polskim zarządzie Komisji i w poszczególnych grupach kontrolnych
panowały fatalne stosunki międzyludzkie, donosy, kłótnie, karne odsyłanie ludzi do Polski
itp.
Z powyższych rozważań wynika przynajmniej jedna nauka: wszelkie
międzynarodowe komisje powoływane dla rzekomego nadzoru i rzekomej kontroli wdrażania
pokoju w jakimś rejonie świata to bluff, gdyż istnienie ich zawsze służy jednej ze stron – tej
bardziej perfidnej, której takie komisje nie są w stanie, albo dla świętego spokoju – nie chcą
się przeciwstawić. A że przy tym grupa ludzi – członków i pracowników Komisji dobrze na
tym wychodzi – to już inna sprawa...
-
<>
-

Podobne dokumenty

smak gorz

smak gorz o sytuacji wietnamskich uchodêców, podczas której obecny b´dzie tak˝e Nguyen Tung Lam, jeden z uchodêców wietnamskich, któremu polscy urz´dnicy odmówili uznania jego praw. Nguyen Tung Lam jest boha...

Bardziej szczegółowo

Contents - Azja

Contents - Azja a ostatnio o nim jakby zapomniano, tak w Polsce, jak i szerzej, na arenie międzynarodowej. Zupełnie niesłusznie! Jest on jednym z największych i najszybciej rozwijających się państw Azji Południowo...

Bardziej szczegółowo