DZIEŃ PIERWSZY W łoskocie i wyciu rozdzieranej atmosfery

Transkrypt

DZIEŃ PIERWSZY W łoskocie i wyciu rozdzieranej atmosfery
DZIEŃ PIERWSZY
W łoskocie i wyciu rozdzieranej atmosfery, przesłaniając gwiezdne niebo wzniesionym horyzontem, planeta z rozmachem
runęła na statek i pomknęła dalej po orbicie, unosząc na swym grzbiecie pomiętą blaszankę i na wpół rozgniecionego człowieka
w kabinie.
To było tylko nieudane lądowanie, lecz właśnie w ten sposób odebrał Oleg moment zderzenia. Był sam na statku wracającym
na Ziemię. Pozostałych osiem gwiazdolotów ekspedycji przebywało jeszcze w układzie Regulusa. I ponad stu kosmonautów.
A jego odesłano na Ziemię za tchórzostwo. Nie za karę, o nie, po prostu tchórz w ekspedycji stanowi zbyt wielkie zagroŜenie.
Komandor Jansen miał rację, gdy zatwierdził decyzję załogi. Pewnie, Ŝe lepiej stracić jeden statek, niŜ ryzykować całą eskadrą.
Lepiej narazić na niebezpieczeństwo jednego człowieka niŜ stu. Błąd Jansena polegał na czymś innym. Oleg nie był tchórzem. To
znaczy, nie był zwykłym tchórzem. Cechowała go ostroŜność, wolał unikać niebezpieczeństw zamiast je przezwycięŜać. Taka
postawa to jeszcze nie tchórzostwo. Kiedy nie było innego wyjścia, znajdował w sobie i śmiałość i męstwo. Olega przytłaczała
zbyt bogata wyobraźnia. Była jego podstawowym talentem, źródłem idei i decyzji. Właśnie dzięki tej zdolności znalazł się
w składzie gwiezdnej ekspedycji. Ale po lądowaniu, w warunkach realnych niebezpieczeństw i ryzyka, ukazała ona swoją drugą
stronę, zmieniła się w źródło strachów i podejrzeń, bezustannie wynajdywała wciąŜ nowe niebezpieczeństwa, w tym równieŜ
całkiem nieprawdopodobne. A Oleg zgodnie ze swym charakterem starał się tych niebezpieczeństw uniknąć. Z zewnątrz wyglądało
to zwyczajne tchórzostwo, na głębokie psychologiczne dociekania czasu i ochoty brakowało, więc odesłano go na Ziemię. Dali mu
statek, obliczyli trasę - tylko sześć zero-przejść do Ziemi, ale w kosmosie nie wszystko da się przewidzieć... "Delta" wyszła
z drugiego skoku zbyt blisko planety. Gdyby to był pierwszy skok, Oleg natychmiast wróciłby do podprzestrzeni, ale po drugim
naleŜało solidnie przeczesać czerpakiem zwykłą przestrzeń, by uzupełnić zapas próŜni - to właśnie rozszczepianie jej cząstek było
źródłem energii dla zero-przejść. Awaria była rzeczywiście powaŜna, lecz wyobraźnia Olega przekształciła ją w nieustający,
koszmarny kataklizm.
...Planeta dosłownie wtargnęła w ekran. Automat włączył silniki hamujące, lecz jeszcze nie zdławiona energia wyjścia
z podprzestrzeni i przyciąganie zbyt bliskiej planety powiodły juŜ "Deltę" po zacieśniającej się spirali. Statek niepowstrzymanie
spadał na planetę, która powitała go grzmiącym rechotem atmosfery przyssanej do rozŜarzonej powłoki. A potem ryk silników
hamujących został przerwany uderzeniem, od którego zapewne zadrŜały pisaki sejsmografów na Ziemi, klatka piersiowa trzasnęła
jak łupina, a złamane Ŝebra przebiły plecy i fotel, by zetknąć się ze zgrzytem z tylną ścianą kabiny. Świadomość skręcona
w wibrujący sznur wyrwała się z ciała i uniosła w niebo wraz z rudym słupem dymu i pyłu, który wzniósł się nad miejscem
upadku.
Minęła wieczność. Było pusto i ciemno jak przed Początkiem, przed wybuchem Praatomu, i tylko nieskończony mrok
rozpościerał się na dwanaście miliardów lat świetlnych wkoło. Potem pojawiła się gwiazdka - ledwie widoczna drobinka szarości
wśród mroku. Powoli jaśniała i rosła, stała się punktem, kulką, kłębuszkiem, piorunem kulistym, grzybiastą chmurą; pęczniejący
obłok wypełnił czaszkę, stał się twardy i pręŜny, rozerwał kruchą kość na dwanaście miliardów odłamków, rozrzucając je
w nieskończonej przestrzeni. Napięte struny nerwów pękły z jękliwym brzękiem, ciało skręciło się z bólu jak brzeg szarpanej rany,
lecz zaraz chlusnęły wodospady zimnego potu, zalały płonący obłok w głowie, przepełniły wyszczerbiony skraj puszki mózgowej
i zatopiły Wszechświat na nieskończoną liczbę parseków i wieczności.
Oleg drgnął i otworzył oczy. Koszmar minął. Przez iluminatory wlewał się do kabiny mglisty świt. Bolało bardzo, lecz moŜna
było wytrzymać. Ciszę naruszył dźwięk - zegar nad pulpitem chodził. Wskazywał, Ŝe od momentu upadku minęło dwanaście
minut. Zdziwił się i to zwyczajne uczucie pomogło mu odzyskać równowagę ducha. Ból zniknął. Pomyślał, Ŝe trzeba wstać,
i przeraził się wyobraŜając sobie odgłos, z jakim będą wychodzić z obicia fotela połamane Ŝebra. Wdrygnął się, na czoło wystąpiły
krople potu, pozostał więc w pozycji leŜącej ściskając oparcia fotela. Ich miękka spręŜystość wróciła mu poczucie rzeczywistości.
Powiedział: "Nie wierzę w te zwidy! Zaraz wstanę!" - i szarpnął się do przodu, dopóki strach nie zdąŜył obezwładnić mięśni.
Na fotelu nie było ani dziur po Ŝebrach, ani teŜ plam krwi. Obmacał pierś i plecy. Ręce były mu posłuszne, ruch nie sprawiał
bólu. Wszystko miał całe. Przysiadł na oparciu i uśmiechnął się wierząc wreszcie, Ŝe jest Ŝywy i cały, a poczucie odzyskanego
Ŝycia napełniło go nieskończoną radością. "Jestem Ŝywy" - powiedział cicho. A potem głośniej, aŜ do krzyku "śywy! śywy!"
Krzyk odbił się głuchym echem za pulpitem, coś tam zadźwięczało, zawibrowało. Radość odpłynęła. "Jestem Ŝywy, lecz jak długo
jeszcze?" Podniósł się znowu i poszedł obejrzeć statek.
Komputer był zniszczony zupełnie. Przy uderzeniu mikromoduły popękały, wysypały się przez otwory w obudowie i leŜały
teraz na podłodze w postaci ślicznych kupek kolorowych okruchów. Układ regeneracji, co prawda, moŜna było odtworzyć.
W ciągu dwóch miesięcy. Ręczne sterowanie ocalało, lecz zostało rozregulowane. Czy to nie wszystko jedno? I tak nie było ani
komputera, Ŝeby obliczyć trasę, ani przyrządów kontrolnych. A co najwaŜniejsze, przemieściły się cewki konwertora. Droga przez
podprzestrzeń była dla "Delty" zamknięta. Zwykłego paliwa starczyłoby na długo, lecz nie na trzysta lat świetlnych. śywność
ocalała, tlenu pozostało w jednym zbiorniku mniej więcej na tydzień. A regenatory trzeba naprawiać przez dwa miesiące.
Czy warto trzymać się Ŝycia? Warto. Lepiej marnie Ŝyć, niŜ pięknie leŜeć w trumnie... CóŜ, będzie miał niezwykle
komfortową trumnę. Na pewno lepiej przed śmiercią zostawić luk otwarty, Ŝeby gorące powietrze dobrze wysuszyło mumię...
A właściwie dlaczego gorące? MoŜe jest wilgotne i chłodne, a po nim pozostanie nie mumia, lecz na wpół zbutwiały szkielet.
A tak w ogóle, co jest na zewnątrz? Dlaczego do tej pory nie zainteresował się tym? Jakby nie było, siła ciąŜenia jest normalna.
Dobre i to...
Wyjrzał przez iluminator. Nic szczególnego. Zwykłe szaro-Ŝółte kamienie i skały bez śladu roślinności, jakieś absurdalne
szaro-róŜowe niebo. Sunęły po nim fioletowe kleksy - chmury, czy co? Wiatr gnał kłęby pyłu zasnuwające niewyraźnie
zaznaczoną linię horyzontu szarą zawiesiną. Podobne do Ŝurawinowego kisielu rozcieńczonego wodą z kałuŜy. "Ech, - westchnął
Oleg, - Ŝeby tym kisielem moŜna było oddychać!" Chciał sprawdzić skład powietrza, lecz analizator oczywiście nie działał.
"Trzeba wyjść na zewnątrz. A jeśli tam jest jakieś Ŝywe paskudztwo?" Od razu wydało mu się, Ŝe we mgle majaczą cienie.
"Nie, to niemoŜliwe, przywiduje mi się ze strachu. Nieczego tam nie ma!" W róŜowej mgle niczego nie było widać, pomyślał
znowu, Ŝe pora wychodzić, i czując przez skórę zagroŜenie poszedł po skafander.
Ubierał się powoli, podświadomie przedłuŜając procedurę. W końcu przyczepił do pasa pistolet laserowy i od razu poczuł się
pewniej.
Stał długo w śluzie przed zamkniętym lukiem i myślał: "Ech, gdyby istniał Bóg! Pomodliłbym się od serca i powiedziałbym:
Panie, uczyń, na Boga, z tego kisielu normalną atmosferę, Ŝeby moŜna było oddychać, Ŝeby była chłodna i świeŜa, Ŝeby od
zachodu pachniało jaśminem, a od południa powiedzmy konwalią... Ech!" Westchnął cięŜko, zacisnął zęby i otworzył luk.
Wszystko wyglądało tak samo, jak przez iluminator - kamienie, pył i fioletowe kleksy na szaro-róŜowym tle. Opuścił trap,
zszedł na dół, dla porządku obszedł statek, a potem powiedział sobie: "Przestań się ociągać. Trzeba spróbować powietrza. Jeśli się
nadaje, to dobrze, będziesz Ŝył. Jeśli nie, to nie będziesz. Tyle, Ŝe tydzień wcześniej. To juŜ wszystko jedno." Nie było mu wcale
wszystko jedno, ale wiedział, Ŝe musi się przekonać. Ryzyka prawie nie było - trujące gazy przez filtr nie przejdą, drobnoustroje
równieŜ, a jeśli nie ma tlenu, będzie moŜna od razu włączyć butle... No! Otworzył zawór filtra i lekko pociągnął nosem.
To było powietrze - prawdziwe, chłodne jak w letni wieczór, trochę suche i pyliste. Pachniało trochę kisielem. Oleg zaczął
węszyć. Rzeczywiście pachniało kisielem Ŝurawinowym. Niezły kawał!
Oddychał i cieszył się, Ŝe jednak nie umrze za tydzień. Nie było ani trujących gazów, ani drobnoustrojów, ani Ŝadnego białka.
Indykatory filtrów pozostały czyste. Znów nadleciał poryw wiatru i przyniósł ze sobą lekki zapach jaśminu.
"Do diabła, to jednak halucynacje! A jeŜeli nie? Skąd wówczas ten jaśmin? Autosugestia? Pomyślałem o jaśminie
i zasugerowałem się, Ŝe czuję zapach. W takim razie jestem geniuszem autosugestii. Prawdziwym geniuszem. Jestem
Napoleonem." SkrzyŜował ręce na piersi, wypiął brzuch i opuścił głowę, patrząc wyniośle przed siebie. Brakowało tylko
napoleońskiego kosmyka. Sięgnął w stronę uczesania i naturalnie natrafił na hełm. Ręka ześlizgnęła się po gładkiej powierzchni
i strąciła na ziemię... trójgraniasty kapelusz. Oleg podniósł cesarskie nakrycie głowy i bezmyślnie zajrzał do środka. Na podszewce
widniał złoty napis:
Paryski Obwodowy Kombinat Przemysłowy
Pola Elizejskie 1, tel. 123-45
Był teŜ rozmiar - 59. Pieróg był solidnie znoszony - przetarte zgięcia, plama na podszewce tam, gdzie stykała się z czubkiem
głowy.
To był zupełny idiotyzm. Sztuczki diabelskie. OstroŜnie połoŜył pieróg na kamień, cofnął się kilka kroków i wyszeptał: "Zgiń,
przepadnij!" Kapelusz nie znikał, chociaŜ Oleg bardzo tego pragnął i wierzył mocno, Ŝe pieróg rozpłynie się w powietrzu, kiedy
wypowie klasyczne zaklęcie. Wtedy strzelił do niego z pistoletu. Kapelusz zajął się bladym płomieniem i tlił się długo,
potrzaskując i rozsiewając wokół zapach palonej skóry. Potem wiatr uniósł dym i popiół, a na kamieniu pozostała tylko plama
sadzy. Wszystko to było dziwne i niedorzeczne.
"Jak to tam było na podszewce? Telefon 1-2-3-4-5. Na zielonej łące, raz, dwa, trzy, pasły się zające, raz, dwa, trzy, a to była
czwarta zwrotka, teraz będzie piąta zwrotka. Na zielonej łące..."
Dobiegł go dziwny dźwięk, jak gdyby krótkie parsknięcie. Oleg odruchowo uskoczył i odwrócił się gwałtownie, unosząc
pistolet. Zobaczył zająca. Czy moŜe królika. Ruszał rozdwojoną wargą, węszył, przesuwał się parę kroków i znów przysiadał. "No
tak. Więc i zwierzyna się pojawiła. Najpierw zając, a potem będą wilki i owce, letnicy i inni barbarzyńcy, wypisujący na skałach
"Ola + Kola".
Halucynacje zaszły zbyt daleko. MoŜe było to zatrucie jakimś składnikiem atmosfery. Albo przedśmiertna wizja. Tyle, Ŝe
nietypowa. Powiadają, Ŝe człowiek przed śmiercią widzi swoje Ŝycie, rodzinę, bliskich. A tu jakieś bzdury. Zajączki, króliczki.
Jaśmin. Tylko chypre'u tu brakuje.
I wtedy zapachniało chypre'm. CięŜki, od dzieciństwa nienawistny zapach wypełnił mu płuca. W głowie zawirowało, zrobiło
mu się słabo. Fala mdłości podeszła do gardła. Oleg pospiesznie włączył butle, zaczął oddychać szybko i głęboko. Zapach zniknął,
lecz zawroty głowy nie ustępowały. Wgramolił się do luku i trzymając się ścian powlókł do kabiny. Byle jak ściągnął skafander
i cięŜko zwalił się na fotel.
Mniej więcej po godzinie uspokoił się, wstał i podszedł do iluminatora. Na zewnątrz stało się jaśniej. Kamienie zalewało
jednostajne malinowe światło. Wielkie czerwone słońce odczuwalnie grzało przez szkło. Na dole siedział znajomy królik. "Pewnie
głodny - pomyślał Oleg - przydałaby się marchewka. Pomarańczowa, chrupiąca, z zieloną nacią".
Marchewka pojawiła się. Zawisła w powietrzu i upadła przed królikiem. Ten uniósł zad, przystąpił bliŜej i zaczął szybko
chrupać. Chrupania nie było słychać przez szybę, lecz Oleg wyobraził to sobie, a potem samemu zachciało mu się marchewki. Pod
językiem zebrała się ślina. Odwrócił się ze złością - i zobaczył marchewkę. Wisiała pośrodku kabiny, kołysząc się w powietrzu.
Miał juŜ dość dziwienia się. Złapał marchewkę za nać, otarł rękawem i zjadł. Marchewka była prawdziwa. Trochę niedojrzała.
Oleg spacerował po kabinie, starannie wykonując zwroty przez lewe ramię. Przy chodzeniu lepiej się myślało.
"Kraina czarów. A ja jestem Alicją. Alicja Aleksandrowicz Blinow. Planeta ziszczonych marzeń. Co chcę, to ziszczę. To
znaczy zrealizuję. Ciekawe, jak oni to robią? Właściwie jacy oni? Dlaczego koniecznie oni? Ona - sama planeta. A moŜe to ja?
ZałóŜmy, Ŝe to wzajemne oddziaływanie pola psi z polami planety. Czy to w ogóle waŜne, jak to się odbywa? Dzieje się i tyle.
Jakie to interesujące! No, powiedzmy, daj mi... jabłko!"
Skupił się i wyobraził sobie antonówkę. Jabłko pojawiło się. Kabinę wypełnił wspaniały jesienny aromat. Oleg poobracał
antonówkę w rękach. Była cięŜka i chłodna. "Świetnie!... A gdyby tak na odwrót?" Znowu skoncentrował się i wyobraził sobie, Ŝe
jabłko znika. Kołysze się i rozpływa w powietrzu. Ale nic się nie stało. "No tak. Przeciwnego działania nie stwierdzamy. Wynika
stąd, Ŝe naleŜy myśleć, o czym się myśli, bo inaczej moŜna takie rzeczy nawymyślać..." Zapadł w długą zadumę, a potem
westchnął i zjadł jabłko.
Oleg zbudził się oblany zimnym potem. Na zewnątrz była jakaś podczerwona noc, a w niej, jak odbicie koszmarnych snów,
uwijały się masywne cienie. LeŜał długo, patrząc w czarno-purpurowy krąg iluminatora, a myśli, nieuformowane i bezładne,
absurdalnie piętrzyły się jedna na drugiej, powoli osuwały się i grzęzły w otchłaniach pół snu - pół jawy. Potem znowu zapadł
w sen.
DZIEŃ DRUGI
Rankiem zmontował helikopter i wyruszył na zwiady. W dole przesuwała się monotonna równina. Na tej planecie nie było
niczego oprócz kamieni i pyłu... Po trzech godzinach lotu zawrócił. Coś go niepokoiło. Przypomniały mu się nocne cienie za
iluminatorem, zwidywały się mezozoiczne potwory obracające "Deltę" szkaradnymi łapami. Postarał się oddalić te myśli
i zwiększył szybkość.
Statek był na miejscu. Przewrócił się tylko na bok i pojawiły się na nim zadrapania. Coś zmieniło się wokół - jakby kamienie
inaczej leŜały? A pomiędzy nimi widniał ślad - wyraźny odcisk ogromnej ptasiej łapy. Pazury, łuski - kaŜda wielkości dłoni. "Tak,
strach tutaj myśleć. Doigrałem się... To juŜ nie zając" - wymamrotał Oleg i wrócił do helikoptera.
Po wzniesieniu się na wysokość dwustu metrów zauwaŜył z boku ruchomą plamkę. Wyłączył silnik, lekko oddał ster
i bezgłośnie opadł na gasnących obrotach. Zwierzę było podobne do kangura, tyle Ŝe wielkości dźwigu. Poruszało się płynnymi
susami z uniesionym ogonem. Jakiś drapieŜny dinozaur.
W odległości dwudziestu metrów od zwierzęcia Oleg ściągnął ster i włączył silnik. Helikopter zawył i zawisnął nieruchomo.
Zwierzę odskoczyło, zamarło w groźnej pozie - spręŜone do skoku, z rozwartą zębatą paszczą i wysuniętym do przodu rogiem
sterczącym z końca pyska.
Oleg wydobył z kabury pistolet i uchyliwszy drzwi uderzył promieniem prosto między wyłupiaste oczy - Ŝółte, okrutne,
o pionowych źrenicach. Promień chlasnął czaszkę, lecz z niewielkim skutkiem - bestia skoczyła, zaczepiła helikopter końcem rogu
i cięŜko upadła. Oleg o mało nie wypadł przy wstrząsie, utrzymał się jednak i wyrównał maszynę. Od razu dał pełny gaz, bowiem
zwierzę znów skoczyło. Oleg bił promieniem, dopóki dinozaur nie zwalił się na bok. Tryskała z niego czarna krew, ucięta głowa
leŜała obok, a tylna noga, ogromna jak ramię koparki, drgała wciąŜ jeszcze rozrzucając kamienie.
Oleg posadził "Muchę" i ostroŜnie podszedł do zwierzęcia. Pierwszy promień rozciął grubą, pokrytą brodawkami skórę oraz
kości czaszki na głębokość dziesięciu centymetrów, lecz mózgu nie dosięgnął. Oleg miał ochotę sprawdzić to dotykiem, ale
pohamował się, podniósł spory kamień i rzucił nim w otwartą paszczę. Po języku przebiegły drgawki, paszcza zatrzasnęła się ze
zgrzytem. W ciele Olega zawirowało coś zimnego. Odwrócił się i poszedł w kierunku helikoptera...
Statek leŜał na boku, a luk znalazł się pod spodem. Luk awaryjny zaklinował się przy lądowaniu. Nie moŜna było dostać się
do środka. Oleg szarpnął bezmyślnie dźwignię luku awaryjnego, a potem postanowił przepalić zamek promieniem. Trudno topliwy
materiał ustępował powoli. Pomarańczowe krople pryskały na boki, wiatr uniosił gęsty dym. A potem promień zgasł - wyczerpały
się akumulatory. Oleg odrzucił pistolet, usiadł na kamieniach i zapłakał.
Płakał z uczuciem beznadziejności i lęku. Sam na sam z całą planetą. Bez schronienia przed niewiadomym, które mogła
zrodzić jej cudowna siła pod wpływem wypaczonej strachem wyobraźni. Bezbronny, nagi przeciw całemu światu. Mógł oddychać
kisielowatym powietrzem, mógł Ŝywić się płodami swojej wyobraźni, jak przedtem marchewką i jabłkiem. Lecz jak się uchronić
przed innymi wytworami fantazji? Dinozaura zabił, lecz w zamian przyjdą inne potwory, straszne i niezniszczalne...
Łzy obeschły, lecz w gardle pozostał twardy i kanciasty kłębek. Stopniowo rozpacz przekształciła się w tępą obojętność, która
stłumiła myśli i uczucia. Wstał, wyprostował się i poszedł przed siebie, nie myśląc po co i dlaczego. Niewyraźny horyzont otoczył
go ciasnym kręgiem i przesuwał się przy kaŜdym kroku, pozostając dalekim i niedostępnym. Lecz on tego nie widział. Przed
oczyma duszy rysował mu się tylko jeden obraz: bezkresna szaro-Ŝółta pustynia i gdzieś w jej centrum trup pochowany
w pięknym, srebrzystym skafandrze. Z początku całkiem jak Ŝywy, tyle Ŝe z zamkniętymi oczami i szaro-Ŝółtą twarzą, później
ohydne na wpół zgniłe resztki, wreszcie szkielet - a skafander, juŜ nie wypełniony ciałem, będzie płaski jak szmata...
Potknął się i zatrzymał. Potknął się o skafander, nie srebrzysty, lecz szaro-Ŝółty od pyłu. Płaski jak szmata, ledwie unoszący
się tam, gdzie jeszcze były Ŝebra. Oleg nachylił się i otarł hełm z pyłu. Wewnątrz była czaszka - biała, z kilkoma kosmykami
włosów, ciemnymi wyrwami oczodołów i nosa, z opuszczoną ironicznie dolną szczęką...
To były jego zwłoki. Pojął to od razu i przejął go taki strach, jak nigdy przedtem. To juŜ nie była świadoma obawa przed
domniemanym zagroŜeniem i moŜliwą śmiercią, ale bezmyślny, zwierzęcy strach, który zrodził krzyk - ochrypły, przeciągły,
rozpaczliwy - zwierzęce wycie, przerywane straszliwym jękiem przy wdechu...
Zaczął biec, poślizgnął się na kamieniu, upadł, zerwał się, zakręcił się w miejscu bezwiednie zrywając z siebie hełm, upadł
znowu, wydostał się wijąc ze skafandra i popędził ogromnymi susami. Biegł długo i nawet jego wytrenowany organizm nie
wytrzymał. Oddech stał się urywany i cięŜki, krew uderzała do głowy rozrywając zda się naczynia, zalewając mózg i wyciekając
oczodołami. Znowu upadł i stracił przytomność...
Wielka ruda mrówka przebiegła grzbietem dłoni, zatrzymała się, pokręciła się w miejscu jakby węsząc, przedostała się na
źdźbło trawy i znikła. Oleg podparł się rękami i z trudem uniósł. Znajdował się w dolince porośniętej miękką, zieloną trawą. Po
lewej na wzgórzu wiatr kołysał opadające gałęzie dwóch brzóz. Za krętą linią wikliny szemrał strumyk. Wielkie spłaszczone słońce
dotykało juŜ horyzontu.
Oleg wstał i ciągnąc za sobą zmęczone nogi wdrapał się na wzgórze. W oddali, za rozległym zielonym obszarem, ciemniał
las. Gdzieś, chyba na drzewie, zaćwierkał ptak. Poczuł pragnienie i zszedł do strumienia. Strumyk był całkiem wąski i płytki, woda
była czysta i lodowata. Oleg klęcząc pił z dłoni, a gdy cienka struŜka spłynęła do rękawa, roześmiał się z zaskoczenia i radości.
Oddychać było łatwo, pachniało świeŜą zielenią, Ŝywą wodą, rozgrzaną w ciągu dnia ziemią. Zerwał długą trawkę, Ŝuł słodkie
źdźbło juŜ w marszu. Szedł z rękami w kieszeniach, uśmiechając się, wiatr owiewał mu pierś przez rozpiętą koszulę, a zmęczenie
stało się naraz przyjemne, ciepłe i miękkie...
Słońce zaszło, niebo zapałało wszystkimi odcieniami czerwieni, fioletu i bzu. Nad horyzontem zajaśniała długa bladozielona
smuga. Powiało chłodem wczesnego wieczoru. NaleŜało pomyśleć o noclegu. Z pewnością nie zamarzłby w trawie, lecz nagle
przed oczami wyrósł do zenitu czarny napis z kosmatymi zaciekami u spodu: "NOC". Jednocześnie daleki zwierzęcy ryk zagłuszył
szmer strumyka i szelest liści.
Oleg zapiął dokładnie koszulę i skoncentrował się. Nadleciał poryw wiatru i zamarł nagle w miejscu. Powietrze zrobiło się
gęste, mętne i nieprzejrzyste. Zawirowały prądy, ruszyły jakby bezładnie i zastygły, nabierając formy i twardości.
Na stoku wzgórza stała sześcienna betonowa bryła. Ślepe, szaro-zielone ściany wznosiły się wysoko, od frontu słabo
połyskiwały w półmroku wmurowane stalowe drzwi.
Oleg podszedł do drzwi i naparł na nie ramieniem. Obróciły się powoli, z ledwie słyszalnym odgłosem, i stanęły w poprzek
wejścia, przegrodziwszy je w połowie metrową grubością. Oleg wszedł do środka, z wysiłkiem obrócił drzwi z powrotem
i zaryglował masywne zasuwy. Na ścianie namacał kontakt. Rozbłysło światło, zbyt jaskrawe po wieczornym półmroku.
Stopniowo oczy przyzwyczaiły się i dostrzegły lekkie drewniane schodki prowadzące stromo na piętro. Kończyły się przy
poziomej, stalowej płycie. Oleg wszedł na górę i przyłoŜył dłoń do płyty - szczęknął przekaźnik, zawarczał silnik i płyta uniosła się
jak wieko piwnicy. Ukazał się jasno oświetlony korytarz, prowadzący do przestronnego salonu. Oleg przeszedł korytarz, zasunął za
sobą jeszcze jedne stalowe drzwi wyłoŜone dębową boazerią i odetchnął.
Salon wypadł dobrze. Wielki kominek, na ruszcie skrzyŜowane suche drewno. Po lewej szeroki stół z lampą na wysięgniku.
Krzesło z niskim oparciem i poręczami. Przed kominkiem głęboki fotel. Ciąg regałów wzdłuŜ ścian, wypełniony ksiąŜkami. Gruby
zielonkawy dywan. Po prawej drzwi do sypialni. Oleg zajrzał do łazienki i do kuchni, po czym wrócił do salonu.
Przez jakiś czas stał w drzwiach, oparty ramieniem o framugę, z rękami w kieszeniach, i z satysfakcją spoglądał na swoje
mieszkanie. Potem podszedł do regału, wyciągnął ksiąŜkę - były w niej tylko puste strony... Długo chodził wzdłuŜ półek, wyjmując
ksiąŜki na chybił trafił - wszystkie były bez tekstu. Wszystkie prócz jednej, tomiku wierszy zatytułowanego "Purpurowy KsięŜyc".
To były jego własne wiersze, które kiedyś, jeszcze w czasach szkolnych, odesłano mu z redakcji powołując się uprzejmie na
przeciąŜenie poligrafii i plan wydawniczy. Uśmiechnął się krzywo, wepchnął głęboko tomik i poszedł wziąć prysznic.
DZIEŃ TRZECI
Rano Oleg wybrał się do statku. Pas automatu przyjemnie obciąŜał mu ramię. CięŜkie buty mięły trawę wyrastającą w oczach
wąską ścieŜynką wzdłuŜ jego wczorajszej trasy. To była jednak wygodna planeta.
Z daleka zauwaŜył to, co tak wystraszyło go wczoraj: skafander ze szkieletem. Poczekał, aŜ trawa wyrośnie wysoko w tym
miejscu i ominął je. W południe dotarł do statku.
Wszystko było jak wczoraj. Tak samo stał helikopter z otwartymi drzwiami, łopatki śmigła powoli obracały sią na wietrze.
Tylko trawa, której tu wcześniej nie było, zakryła juŜ podwozie. Oleg wspiął się do kabiny i usiadł w fotelu, by odpocząć i zebrać
myśli. A potem stworzył krety. Mało przypominały prawdziwe, ale kopać umiały i kopały we właściwym kierunku - wyryły rów
pod statkiem aŜ do samego luku i od razu popełzły w głąb ziemi - nie były więcej potrzebne.
Oleg podniósł pistolet walający się koło rufy i wszedł do statku. Przede wszystkim odszukał zapasowe akumulatory
i naładował pistolet. Potem przystąpił do remontu. Naprawiać było łatwo - wszystko, czego brakowało, powstawało na miejscu.
Ale pracy i tak było sporo, do wieczora tylko na dobre zaczął.
Powrotny lot do zamku zajął mu dziesięć minut. Helikopter wylądował pośrodku czarnego kwadratu na płaskim dachu, winda
opuściła go na piętro, dach zasunął się szczelnie. Oleg zatankował maszynę czystym izooktanem i poszedł na kolację. Potem zabrał
się do czytania swoich wierszy z małego tomiku, poczuł wstyd i połoŜył się spać. Ale sen nie nadchodził. Rozbolała go głowa.
Wstał, narzucił na ramiona kurtkę i poszedł do salonu. Było przyjemnie stąpać bosymi nogami po miękko kłującym dywanie.
Usiadł przy stole, zapalił lampę. Siedział, wpatrując się w czysty papier. Głowa bolała nadal i w ogóle było mu podle na duszy.
Potem zmarzły mu nogi - od kominka ciągnęło. "MoŜe by tak rozpalić?" Poszedł do komika, pstryknął zapalniczką, zbliŜył ogień
do drewna. Kora odstająca od polana zajęła się, rozpaliła i zgasła. Spróbował znowu - nie wychodziło. "Do diabła, jak ci biedni
lordowie się męczyli!" Podrapał się po głowie, stworzył kanister z benzyną i polał nią drewno. Zmiął kilka arkuszy papieru,
podpalił i z daleka rzucił do kominka. Płomień buchnął z donośnym hukiem, zaśpiewał w kominie, fala gorąca uderzyła w twarz.
Drwa się zajęły, płomień zmalał. Oleg odsunął fotel, ułoŜył się na dywanie podpierając pięściami podbródek i zapatrzył się
w ogień. Zmieniające się odcienie płomieni urzekały go i uspokajały, ból głowy stopniowo przechodził. Kiedy drwa się dopaliły
wstał, przeciągnął się i poszedł spać.
DZIEŃ CZTERNASTY
Remont był zakończony. Statek juŜ nie leŜał, lecz stał wycelowany w zenit, zbiorniki były pełne, wszystkie układy
odtworzone i wyszykowane. Oleg usiadł za pulpitem i zaczął naciskać guziki, przesuwać dźwignie, obracać przełączniki.
Zaświeciły okienka wskaźników, wskazówki wychyliły się, zapstrykały przekaźniki. Statek oŜył. Zaczął pracować układ
termoregulacji. Upał męczący Olega od południa zmienił się w miły chłód. A nastrój stał się rześki i radosny. To była ostatnia doba
na planecie, pracy pozostało całkiem niewiele. Właściwie za godzinę moŜna startować, ale wtedy musiałby czekać na orbicie komputer potrzebował czasu na obliczenia. Obijać się dodatkową noc w stanie niewaŜkości to Ŝadna przyjemność. A poza tym
bardzo pragnął pobyć jeszcze trochę w zamku. Była w tym pewnie i podświadoma nieufność wobec "Delty" - przecieŜ juŜ raz
wpędziła go w kłopoty - i równie nieuświadomiona wiara w niezniszczalny beton i stalowe płyty zamku. Oleg skończył pracę
wcześnie i odleciał do domu z mocnym postanowieniem odespania się.
W nocy obudziło go uczucie niepokoju. Ocknął się od razu, przez pewien czas leŜał w półśnie, lecz wreszcie zbudził się
całkiem, a niejasny niepokój przybrał nagle konkretne kształty. Zapomniał zamknąć zewnętrzne drzwi! Co prawda spał twardo
i prawdopodobnie nic mu się nie śniło, nie było więc podstaw do obaw. Ale nad ranem sen stałby się lŜejszy, mogłoby mu coś się
przyśnić, a wtedy... Wstał, zapalił światło i poszedł do wyjścia. Wszędzie było cicho i spokojnie. Stalowe drzwi salonu odsunęły
się miękko. Oleg nacisnął guzik w korytarzu. CięŜka płyta nakrywająca schody zaczęła się obracać, gdy nagle potęŜny cios od dołu
zerwał ją z osi. Z otworu wynurzać się zaczęła ogromna, wielkości człowieka wieloroga głowa, paszcza się rozwarła i wionęła na
Olega śmierdzącym oddechem, a za głową poczęła się wysuwać gruba, łuskowata szyja. Oleg krzyknął i rzucił się z powrotem.
ZdąŜył zamknąć drzwi salonu i oparł się o nie nabierając tchu, lecz zaraz upadł przwrócony potęŜnym uderzeniem z zewnątrz.
Ciosy następowały jeden po drugim, trzeci wywaŜył drzwi wraz z kawałkiem ściany, a w otworze ukazał się bezmyślny, okrutny
pysk i rzucił się na Olega. Ledwie zdąŜył przetoczyć się w inne miejsce, zawadziwszy ręką o zimną łuskę, i ukrył się pod stołem.
Głowa obracała się powoli w poszukiwaniu niedoszłej ofiary, a on, zerwawszy nakrętkę z kanistra, przewrócił go na podłogę,
skoczył na czworakach do drzwi sypialni i rzucił w benzynę zapalniczkę. Wybuch płomieni zatrzymał na chwilę potwora, a Oleg
porwał ze stołu pas z laserem i popędził do windy. Gonił go szum ognia, trzask i wycie poŜaru. Dach rozsuwał się powoli, winda
ledwie pełzła w górę, lecz wreszcie luk się otworzył, silnik zawył i "Mucha" skoczyła w niebo wprost z dna szybu.
Oleg włączył reflektory i popatrzał w dół.
Zamek jakby dwukrotnie zwiększył swoją długość. Obok niego wyrosła obła, połyskująca metalicznie góra. Podrygiwała
i chwiała się, zamek chwiał się takŜe, pokrywały go czarne rysy. Dach pękł, wydobyły się stamtąd płomienie, a potem wyrosła
z niego długa szyja, masywna i błyszcząca jak rakieta przed startem; wciąŜ się wydłuŜała, prostowała, łeb z otwartą paszczą
kierował się w stronę helikoptera... Oleg rzucił maszynę w bok, jej śladem wytrysnął z paszczy długi strumień ognia, wygiął się
w łuk i sypiąc fajerwerkiem upadł w dół, na trawę. Trawa zapaliła się. Oleg mknął na pełnych obrotach, za jego plecami wzbijały
się w niebo strumienie ognia; widział, oglądając się, Ŝe ognisty smok długimi susami gna za nim.
Oleg wylądował obok statku. Ustawił dźwignie w połoŜeniu startowym, przesunął rączkę gazu i wyskoczył. "Mucha" wzbiła
się skośnie do góry i powoli ruszyła nabierając wysokości, podczas gdy Oleg wpadł do kabiny i, lewą ręką zaciągając pasy,
uruchamiał prawą układ startowy. Trzeba było czekać dwadzieścia minut, zanim statek będzie gotów do startu. Rozbłysły ekrany
lokatorów. Na prawym w postaci zielonej kropki przesuwała się "Mucha" - nagle spadła w dół i zniknęła. Oleg włączył infrawizor
i zobaczył wielką, ciemną plamę tam, gdzie dogorywał helikopter. Potem plama rozdwoiła się i druga część, zrazu ledwie
dostrzegalnie, zaczęła coraz szybciej ciemnieć i powiększać się. Smok zbliŜał się. Oleg od razu włączył nagrzewanie, choć było na
to za wcześnie. Ręka spoczywała na dźwigni ciągu, lecz wciąŜ czekał, zacisnąwszy zęby, bo statek nie był gotów. Jeszcze chociaŜ
trzy minuty... Smok był juŜ zupełnie blisko. Oleg dał mały ciąg. Z dysz uderzył płomień, zwęglił w mgnieniu oka trawę i uniósł pył
w powietrze. Smok przystanął i wypluł strugę ognia, która nie doleciała do statku. Dwie i pół minuty. Strumienie ognia lizały juŜ
pancerz. Dwie minuty... śeby tylko nie podszedł do statku! Półtorej... Kilka uderzeń z bocznej dyszy - jeśli go nie odpędzą, to choć
zatrzymają. Piętnaście sekund... dziesięć... pięć... Jak to długo - pięć sekund! Nareszcie! Włączył pełną moc, statek skoczył w górę,
przeciąŜenie przygniotło go. "Ciekawe, czy ktoś juŜ startował nago, czy teŜ jestem pierwszy? Do diabła, jak cięŜko... Ale przecieŜ
trzeba wejść na orbitę... Program dla komputera... Cholera, guzik zardzewiał, czy co, niesposób go wcisnąć... A niech cię!"
Komputer połknął program i przejął sterowanie.
DZIEŃ PIĘTNASTY
O 10:30 czasu pokładowego Oleg wystartował ku Ziemi. NaleŜało rozpędzić się do roboczej prędkości czerpaków
próŜniowych. Po dwudziestu godzinach akumulacji moŜna będzie wykonać pierwszy skok. Potem jeszcze trzy bezpieczne wyjścia
w pustej przestrzeni między spiralnymi ramionami Galaktyki - i wreszcie Ziemia. Ojczyzna. Planeta, na której moŜna mieć
wyobraźnię, moŜna mieć sny. Na której nie trzeba się bać. MoŜe później, gdy powróci ekspedycja, spotka Lenę. I zrobi coś
takiego... udowodni jej, Ŝe tępa, bezmyślna odwaga nie jest najwaŜniejsza. Rzecz jasna tam, na Ziemi, nie będzie juŜ Alicją, ale ma
głowę na karku i dokona czegoś, nawet bez cudów. Na przykład powróci na tę przeklętą planetę z kompleksową wyprawą.
Koniecznie naleŜy się tym zająć. Jeśli rozwiąŜemy zagadkę cudów, tajemnicę tego chytrego pola, i nauczymy się je wytwarzać...
Nawiasem mówiąc, ta przyszła ekspedycja będzie raczej wesoła. Najpierw spotkają plującego ogniem smoka, a potem napłodzą
własnych. MoŜe dobierać uczestników na zasadzie braku wyobraźni? Czy wiele wtedy zbadają?... Zresztą gdzie takich znaleźć?
Chyba, Ŝe roboty. Zresztą one tak czy owak mają ekranowane mózgi... Stop. Mam. Ekran!... Nie, to głupie, przecieŜ statek nie
ekranuje. A moŜe tłumik? Najprymitywniejszy dławik. Siatka na głowie, w siatce słaby prąd. Jakieś drgania wysokiej
częstotliwości - i problem rozwiązany!
Tak się ucieszył, Ŝe nie od razu usłyszał sygnał alarmu. Ale naraz umilkły silniki, nastąpiła niewaŜkość, w fotelu oŜyły
spręŜyny, aŜ wyrŜnął głową w sufit. Sufit odrzucił go z powrotem, Oleg chwycił się fotela i utrzymał na miejscu. Co to? Rzut oka
na pulpit - skończyło się paliwo. Wyłączył się teŜ komputer - Ŝadna lampka nie świeci. Co się dzieje? Szarpnął drzwi maszynowni
i od razu wszystko zrozumiał. Było tam niemal pusto. Zniknęło wszystko, co zostało zainstalowane przy remoncie. A raczej to, co
było stworzone, wymyślone. Było jak pierwszego dnia, nawet gorzej, wyrzucał przecieŜ zepsute części, zamieniając je
wymyślonymi. A teraz wszystko zniknęło. Gdzieś syczał gaz, gdzieś kapało, ciurkało... Widocznie statek przekroczył granicę
magicznego pola i dlatego to, co stworzone, uległo destabilizacji. Rozsypało się, wyparowało... I znów, jak piętnaście dni temu,
puchła na ekranach Ŝółta planeta, gotowa do połknięcia rozbitego statku.
DZIEŃ DWUDZIESTY SZÓSTY
Oleg zbudził się wcześnie i oparłszy się łokciem o poduszkę długo patrzał na śpiącą Lenę. śona... Kochana... Oto ona - tuŜ
obok. Dotknął palcem ręki leŜącej na kołdrze. Jaką gładką ma skórę! Ciekawe, czy tylko ona, czy wszystkie kobiety? Nie wiedział.
Najpierw był za młody, by wiedzieć. Potem była Akademia - pięć lat katorŜniczej pracy. Wtedy tylko przysłuchiwał się
rozmowom innych. Słuchać było nieprzyjemnie - nie podobało mu się, jak mówili, choć ciekawiło go bardzo, o czym mówili.
Zaraz po ukończeniu Akademii trafił do ekspedycji, a wtedy jedyną kobietą stała się dla niego Lena. Daleka i obca. Nieskończenie
droga, lecz wcale przez to nie bliŜsza. A teraz jest przy nim. Ona? Tak, ona! Prawdziwa. Prawie... Ale to niewaŜne, teraz całe jego
Ŝycie jest takie - niemal prawdziwe.
Lena pojawiła się któregoś wieczoru, gdy zapomniał włączyć generator tłumika. Teraz kładąc się spać zawsze włączał
generator, noce mijały spokojnie, bez niemiłych wizyt. W ogóle wszystko szło łatwiej. Tamtego dnia zdąŜył napełnić zbiorniki i
wylądował pomyślnie. Od razu zbudował dom głęboko pod ziemią, wyhodował las i trawę, poprowadził strumień. Potem stworzył
helikopter, poleciał na miejsce poprzedniego lądowania i zebrał wszystkie prawdziwe części. Po trochu remontował "Deltę" - siłą
rozpędu, gdyŜ niemoŜliwe było odtworzyć ją w całości, a na wymyślonych częściach nie poleci się daleko. Zaraz pierwszego dnia
zrobił siatkę ekranującą i generator. Działały świetnie, był teraz o wiele spokojniejszy.
A potem zjawiła się Lena. Przyśniła mu się tamtej nocy. Nie taka, jak naprawdę - uprzejma, lecz obca, ale taka, jaką chciał ją
widzieć.
Zasnął w fotelu przed kominkiem i przyśniło mu się, Ŝe śpi w fotelu przed kominkiem. Późny wieczór. Lena podchodzi do
niego, głaszcze po policzku, mówi: "Alik, wstawaj, pora kłaść się spać!" - i śmieje się. Nie otwierając oczu wyciąga rękę,
przyciąga ją do siebie. Ona opiera się, potem lekko przysiada na poręczy, nachyla się nad nim, łaskocze długimi rzęsami. Serce
wypełnia mu czułość. Nigdy w Ŝyciu nie było mu tak dobrze... Lena wstaje i zaczyna nim potrząsać, śmieje się, krzyczy:
"Wstawaj, dosyć udawania!"
Oleg zbudził się i otworzył oczy. Ogień na kominku przygasł, było ciemno, lecz rozpoznał ją od razu. Zerwał się i zapalił
światło. ZmruŜyła powieki, ręką zasłoniła oczy. Oleg namacał ręką generator - tak jest, wyłączony! Przygryzł wargę. Wymamrotał:
"Poczekaj, Lena, zaraz się obudzę." Co robić? Co jej powiedzieć, jak objaśnić?
Jej oczy przywykły juŜ do światła, opuściła rękę i patrzyła na niego z uśmiechem, lecz nagle oczy jej zmieniły wyraz,
rozejrzała się, uśmiech stał się zakłopotany i bojaźliwy, a potem zniknął zupełnie.
- Oleg... PrzecieŜ jesteś Oleg, czy tak?
- Oczywiście, Oleg, któŜby inny? - uśmiechnął się prawie naturalnie.
- Poczekaj, niczego nie pamiętam, niczego nie rozumiem... Gdzie jesteśmy? PrzecieŜ to nie "Gamma". A czemu jestem
w fartuchu? Gdzie są wszyscy? Co się stało?
- Lena, wiesz co.... usiądź, dobrze? A ja wszystko wyjaśnię po kolei.
Posadził ją w fotelu, sam usiadł na dywanie, bokiem, Ŝeby móc cały czas patrzeć jej w oczy. Skuliła się, podwinęła nogi
i naciągnęła na nie poły fartucha.
- Zimno? Poczekaj, zaraz przegarnę...
Podrzucił w palenisko kilka cienkich polan i rozdmuchał ogień.
- No i co, lepiej? A teraz posłuchaj. Rozumiesz, zachorowałaś na czwartej planecie. Złapałaś jakieś paskudztwo, rodzaj
letargu. Eugene niczego nie mógł zrobić, łączności z Ziemią nie było, więc połoŜyli cię do hibernatora, ale po dwóch miesiącach
puls zaczął słabnąć, coś tam jeszcze się pogorszyło, i wtedy Jansen postanowił odesłać cię na Ziemię. Powierzył to mnie.
- A czemu tobie?
- No... Nie wiem, tak zdecydował. Więc polecieliśmy na "Delcie". Najpierw było źle, ale potem zauwaŜyłem, Ŝe twój puls
ustabilizował się i w ogóle poprawiły się objawy. MoŜe wpłynęła na to anabioza, moŜe przyspieszenie, a moŜe zero-przejścia, kto
wie? Wtedy nawinęła się ta planeta. Rozumiesz, wyszedłem, oczywiście, za blisko gwiazdy, ale liczyć się z tym, Ŝe przed samym
nosem wyrośnie planeta... Usiłowałem hamować, paliwo się skończyło, lądowałem przymusowo. Po statku tylko wspomnienie
pozostało... A potem odkryłem, Ŝe to niezwykła planeta. Jakieś pola, czy co. Krótko mówiąc, materializują się przedmioty.
Pomyślisz o czymś i to powstaje. Zbudowałem dom, przeniosłem cię do niego, nastawiłem hibernator na budzenie, ale ty wciąŜ
spałaś. Wyremontowałem "Deltę", poleciałem - chciałem powiedzieć, oboje polecieliśmy, ale w odległości około trzech tysięcy
pole osłabło, wszystko, co wytworzyłem, wyparowało, trzeba było znów lądować. Znowu zbudowałem dom, znów zacząłem łatać
statek - nie wiem po co, i tak na nim lecieć nie moŜna. A potem doszłaś do normy, lecz jeszcze spałaś - po prostu spałaś, a teraz
obudziłaś się. No i ...
- Dziwne... Niczego nie pamiętam i zupełnie nie odczuwam, Ŝe byłam chora. Wszystko jak zwykle, tylko luka w pamięci...
Ale to głupstwo, przejdzie. NajwaŜniejsze - czy dobrze zrozumiałam? Utknęliśmy, tak? Nie moŜemy się stąd wydostać ani posłać
sygnału?
- Tak. I będziemy musieli Ŝyć tutaj nie wiadomo jak długo.
Oboje umilkli, zapatrzyli się w ogień. A potem Oleg powiedział:
- Lena... Jeszcze coś...
- Co?
- Lena... - głos nagle odmówił mu posłuszeństwa, odchrząknął. - Okłamałem ciebie. Wiem, dlaczego Jansen posłał właśnie
mnie. Wiedział, Ŝe ja... Ŝe ja kocham ciebie... Więc mnie wysłał, - odwrócił się i patrzał na nią w napięciu. A na jej twarzy
trwoŜliwe zamyślenie powoli zmieniło się w uśmiech.
- Ach, Oleg, Oleg... Wszyscy o tym wiedzieli oprócz mnie. Niczego mi przecieŜ nie mówiłeś. MoŜe teraz mi powiesz?
- Lena! - przyskoczył do niej, uchwycił za rękę. - Lena! Kocham cię! Ciebie jedyną, nikogo przedtem nie kochałem, ciebie
pierwszą i będę zawsze, póki Ŝycia... Lena...
Przesunęła się w fotelu, wyciągnęła wolną rękę i pogłaskała go po policzku, tak jak wtedy we śnie.
Siedzieli długo obok siebie, objęci, całowali się i mówili najbardziej czułe i niemądre słowa.
- Alik... Będę mówić do ciebie Alik, dobrze?
- A ja do ciebie?
- A jak chcesz?
- Nie wiem. Jeszcze nie wymyśliłem. Moim zdaniem Lena będzie najlepiej.
- Moim zdaniem równieŜ.
Roześmieli się oboje, potem ona odsunęła się, zmarszczyła brwi, zlustrowała go krytycznym spojrzeniem i z wielką powagą
oznajmiła:
- A ty nie pasujesz do mnie. Dzieciak jeszcze jesteś...
- Ty teŜ!
- To moja sprawa, kim jestem. Siądę i wymyślę sobie innego, właściwego - szpakowatego, wysokiego, zgrabnego, z orlim
spojrzeniem.
- Nawiasem mówiąc, Lena, wiesz co: weź tę rzecz, - zdjął siatkę, odpiął generator i podał jej, - nałóŜ i jak najrzadziej
wyłączaj. Inaczej powymyślasz nie wiadomo co. Na przykład ja, kiedy pierwszy raz wylądowałem, zanim jeszcze wymyśliłem ten
ekran, czego tutaj nie nastwarzałem...
Zamilkł, skupił się i stworzył drugi komplet. Lena otworzyła szeroko oczy ze zdumienia.
- Słuchaj, jak ty to robisz?
- Jak? Całkiem prosto. Skoncentruj się, wyobraź sobie jak najwyraźniej, ze szczegółami, mocno zapragnij - i pojawi się.
- Spróbuję, co?
- Dobrze, tylko siatkę zdejmij.
Lena siedziała zmarszczywszy brwi, patrząc z napięciem przed siebie, a potem nagle odwróciła się do niego i z zakłopotaniem
spytała:
- Słuchaj, a co?
- W jakim sensie: co?
- No, co stworzyć?
- A czego byś chciała?
- Nie wiem... MoŜe ciastko?
- MoŜe być ciastko, - uśmiechnął się, wspominając swoje pierwsze próby - marchew i jabłko; z jakiegoś powodu ją teŜ
pociąga jedzenie.
Lena widocznie nie skoncentrowała się zbyt dobrze - nic nie wychodziło. Stojąc za jej plecami, Oleg wyobraził sobie
podłuŜną rurkę eklera, polaną czekoladą. Teraz wyszło. Lena niezdecydowanie wyciągnęła rękę.
- Alik, ale ja przecieŜ chciałam ciastko migdałowe, a to jest z nadzieniem...
- No... pomagałem ci.
- Słuchaj, nigdy więcej nie wtykaj nosa w moje ciastka! Nie będę go jeść! Niech zniknie!
- Nie da rady. Na odwrót nie moŜna. Trzeba będzie zjeść, łapeczko.
- Sam sobie zjedz!
- No cóŜ, Ŝadna ofiara nie jest zbyt wielka dla ukochanej kobiety! Lena, a moŜe ty naprawdę chcesz jeść? Pościsz juŜ tyle
miesięcy!
Posadził ją znów w fotelu, a sam szybko zastawił stół talerzami i półmiskami. Pośrodku, między dwoma wysokimi
kieliszkami, pojawiła się butelka szmpana. Krzątał się, a w głowie natręnie krąŜyła jedna myśl: "Dlaczego Lenie nie wyszło?
Jeszcze nie przywykła? Czy teŜ nadaje się tylko moje psi-pole z hipertrofią wyobraźni? Czy moŜe dlatego, Ŝe ona... nie jest
prawdziwa?" Przy ostatnim zdaniu poczuł ból w sercu.
- No i jak?
- Hm... Słuchaj, "stoliczku nakryj się", a gdzie serwetki?
- O BoŜe, jakŜe ja tak... Całkiem zdziczałem bez kobiecej ręki. Jak wam dziękować, szlachetna pani...
- Dobrze, dobrze, nie podlizuj się. Słuchaj, skoro juŜ zajęliśmy się gospodarstwem, pokaŜ, gdzie co masz.
Oleg oprowadził ją po domu.
- To sypialnia, to kuchnia, to łazienka, a to wyjście na górę. Ten guzik od drzwi, a ten od windy, - zademonstrował ich
działanie.
- Alik, a na co takie drzwi?
- Rozumiesz, przecieŜ ci juŜ mówiłem: napłodziłem z początku róŜnych świństw - jaszczury, krety, gdzieś krąŜy Smok
Gorynycz - pancerny, plujący ogniem, zburzył mój pierwszy dom. Tak Ŝe to na wszelki wypadek. I pamiętaj: ani kroku na górę bez
broni. Generator miej zawsze włączony, jasne? A w ogóle, na razie lepiej beze mnie nie wychodź.
Chłodny tusz bił po skórze. Oleg nachylił się, podstawiając plecy. Przyjemnie... Potem zawinął się w ręcznik kąpielowy,
usiadł na skraju wanny i zamyślił się. Jest więc szczęśliwy... I od tej myśli stało mu się tęskno i cięŜko.
DZIEŃ CZTERYSTA SIEDEMDZIESIĄTY PIĄTY
Saszka najadł się juŜ i usnął. Jest jednak bardziej podobny do Olega - nosek zadarty, brewki bielutkie. Dobry chłopczyk,
spokojny. Tylko przez pierwszy miesiąc spać nie dawał, a potem - jak ręką odjął. Szybko przybiera na wadze. Tylko jakoś
rozwinięty ponad wiek - piąty miesiąc, a juŜ ząbkuje. Gryzie przy ssaniu... A tak w ogóle, to będzie chyba mądrym chłopcem,
kiedy nie śpi, rozgląda się wokół, uśmiecha się, potem chmurzy się, palce liczyć zaczyna. Spogląda na kaŜdy po kolei, porusza
nimi jakby zaginał. Czy juŜ nie czas siatkę pod kapturek zakładać? Kto wie, kiedy dzieci zaczynają myśleć? Trzeba naradzić się
z Alikiem.
Lena usłyszała cichy brzęk windy. Trzasnęły drzwi. Teraz na pewnie zasuwa tę koszmarną płytę - no tak, właśnie przebiegł
przez podłogę lekki wstrząs. Kroków nie słychać - dywan je wycisza. Lena liczy: dwanaście, trzynaście, teraz otworzą się drzwi...
Drzwi się otworzyły i wszedł Oleg. Nachylił się nad łóŜeczkiem, czule musnął wargami rumiany policzek. Potem usiadł przy
Ŝonie, objął ramieniem, przytulił czoło, zmęczony opadł na na poduszkę.
- Maluchu, powiedz tacie dzień dobry!
- Zaraz tu dam jednej cioci po głowie. I niŜej. Lena, przecieŜ tak nie moŜna, tyle razy ci mówiłem, zamykaj drzwi.
- Wiecznie się czegoś boisz...
- Głuptasie, przecieŜ nie o siebie się boję. Zalezie tu, nie daj BoŜe, jakieś paskudztwo...
- No dobrze, więcej nie będę, panie mój i władco! A jak tam twoje przewagi? Czy przyniosłeś na kolację myśliwskie trofea?
Czy wiele kości słoniowej zebrałeś?
- Właśnie. Gorynycz zeŜarł słonicę. Maszę. I sawannę podpalił. Wypaliła się aŜ do jeziora. A to diabeł niklowany!
- Posłuchaj, zabij go. śadnego poŜytku z niego, same szkody.
- JuŜ po wszystkim. śal mi było z początku, bądź co bądź unikalne zwierzę. A potem zdecydowałem: jeśli będzie trzeba,
stworzę nowego. Ale jaki Ŝywotny się okazał - cztery rakiety w niego wsadziłem, a on jeszcze drygał! A szare teŜ niezłe! Nie
minęło pięć minut, a juŜ były na miejscu!
- Alik, a moŜe je takŜe?
- Nie moŜna, inaczej twoje jelonki się rozmnoŜą, całą roślinność wyjedzą, chorować zaczną. Niech podtrzymują równowagę
ekologiczną.
- Jakiś ty rozumny, wiedzący i przewidujący!
Oleg przyciągnął Lenę, objął i pocałował. PołoŜyła mu głowę na ramieniu, zaczęła wodzić palcem po jego podbródku
i docinać mu, Ŝe wiecznie chodzi nieogolony. Objął ją mocniej i zaczął całować wargi, policzki, szyję. Wymknęła mu się
i oznajmiła:
- Nic z tego, nic z tego, pora na kolację.
Poprawiła fryzurę przed lustrem i umknęła do kuchni. Oleg poszedł za nią, stanął w drzwiach w ulubionej pozie - oparty
ramieniem o futrynę, z rękami w kieszeniach. Przyglądał się, jak nakrywała do stołu. Pozostała tak samo szczupła i zgrabna, jak
przed urodzeniem Saszki, a twarz jeszcze wypiękniała. Nie wspomniała nigdy tego, co było dawniej, przed jej pojawieniem się
tutaj. Czasem tylko rozmawiali o Ziemi, lecz rzadko: starali się o niej nie mówić.
- Tak, Lena, Ziemia nas nigdy nie usłyszy - fale nie przechodzą.
- A choćby i usłyszała - komu to potrzebne po trzystu latach?
- No, przynajmniej dowiedzą się o tej planecie.
- Chyba Ŝeby. A skąd wiesz, Ŝe fale nie przechodzą?
- Rano wprowadziłem "Deltę" na wydłuŜoną orbitę. Lokator łapał ją do trzech tysięcy, a potem jak noŜem uciął. Po dwóch
godzinach, kiedy odległość zmalała, proszę bardzo, wszystko w porządku. A ze statku, z prawdziwego nadajnika, sygnał dochodził
cały czas.
- Teraz teŜ jest na orbicie?
- Tak, zostawiłem nadajnik włączony. Oczywiście do Ziemi nie sięgnie, ale moŜe ktoś będzie przelatywał. Usłyszy S.O.S.,
wyląduje i zabierze nas na Ziemię...
- S.O.S. ... To zdaje sią po angielsku "Ratujcie nasze dusze"?
- No nie, po prostu umowny ciąg liter. Uzgodniono to kiedyś na międzynarodowej konferencji...
Przypominał sobie róŜne interpretacje tradycyjnego sygnału nieszczęścia i przyszła mu do głowy jeszcze jedna: "Save
ourselves".
Oleg zasnął w fotelu przed kominkiem. Notatnik upadł na podłogę, ręka zwieszona przez poręcz nabiegła krwią, ukazały się
nabrzmiałe Ŝyły. "Jaki on przemęczony" - pomyślała Lena. Wyłączyła górne światło i podeszła podnieść notes. Oleg coś
niewyraźnie zamruczał przez sen, poruszył się i odwrócił na prawy bok. Siatka przesunęła mu się na głowie i Lena zobaczyła
czerwone ślady tam, gdzie druciki wpijały się w skórę. "I jeszcze ta straszna siatka, jak on ją znosi?" OstroŜnie zdjęła siatkę
z głowy męŜa i wsunęła do kieszeni kurtki.
DZIEŃ CZTERYSTA SIEDEMDZIESIATY SZÓSTY
Pierwszą rzeczą, którą Oleg zauwaŜył rano po wyjściu na powierzchnię, był statek. Jego dziób błyszczał nad zagajnikiem
w promieniach wschodzącego słońca. Z początku nie uwierzył, ale gdy przebiegł zagajnik i zatrzymał się na jego skraju, statek
ukazał się cały - wysoki, wsparty na trzech potęŜnych podporach wduszonych w osmalone kamienie. Luk był otwarty, a w dole
stały dwie figurki w skafandrach.
"CzyŜby juŜ? CzyŜby koniec? Statek. Ludzie. A moŜe tylko podobni do ludzi? Niech to będą ludzie!" Stał niezdecydowany,
a potem rzucił się naprzód, pobiegł krzycząc i wymachując rękami. ZauwaŜyli go.
Ostatnie dwadzieścia metrów Oleg przeszedł. ZdąŜył juŜ wypatrzeć na korpusie statku napis "Orion-Beta". ZbliŜywszy się
przystanął i cicho powiedział:
- No cóŜ, witajcie, rodacy.
Spojrzali po siebie i coś powiedzieli. Przez hełmy głos nie dochodził. Wtedy sięgnął do pustej wewnętrznej kieszeni,
wyciągnął stamtąd notes i długopis i napisał: "Podnieście szkła, tutaj jest bezpiecznie". Tamci znowu spojrzeli po sobie naradzając
się. Ten z lewej podszedł, wziął notes i napisał: "Kim pan jest?" - "Jestem członkiem załogi "Regulusa-Gamma", miałem awarię.
Oleg Blinow". Znów się naradzili, gestami zaprosili go na statek. Oleg skinął głową.
W śluzie dali Olegowi maskę i włączyli przedmuch. W końcu wewnętrzne drzwi otworzyły się, nieznajomi unieśli szybki
hełmów, rozbierali się spoglądając ciekawie na Olega. A on zachłystywał się radością:
- Chłopaki... Ziemianie kochani... Tak długo na was czekałem...
Ten, który pisał w jego notesie, podszedł, uścisnął go, a potem, trzymając za ramiona, zapytał:
- Pan jest Russian? Niezbyt dobrze umiem mówić Russian... Jesteśmy z United States.
- Jaka to róŜnica, u licha! Do diabła, przecieŜ on nie rozumie... To wszystko jedno, obojętne, undifferent, rozumiesz? I can
speak English, but my English is not so good...
Tamci roześmieli się, poklepali Olega po ramionach, przedstawili się: Tom Drake, Jim Collins. Potem zaprowadzili go do
sterowni.
Kapitana Oleg rozpoznał. Był to Steele T. Davidson, dowódca trzech wypraw gwiezdnych, Bohater Ziemi. Oleg przedstawił
się:
- Oleg Blinow, planetolog. "Regulus-Gamma".
- Steele Davidson, komandor. "Orion-Beta".
- Mr Davidson, chciałbym porozmawiać z panem w cztery oczy.
Amerykanie, spoglądając po sobie, wyszli ze sterowni. Ostatni dokładnie zamknął za sobą drzwi.
- Mr Davidson, - zaczął Oleg.
- Nazywają mnie Steele.
- Dobrze, Steele... Proszę mi powiedzieć, czy leci pan na Ziemię?
- Tak.
- Chciałbym na Ziemię. Mój statek jest uszkodzony.
- Widzieliśmy go na orbicie, wysłuchaliśmy zapisu.
- Tak. MoŜecie zabrać mnie ze sobą?
- Oczywiście, Oleg.
- Ale, widzi pan, nie jestem tu sam. Mam Ŝonę i dziecko.
- Zabierzemy i ich, naturalnie.
- Nie, Steele, oni muszą tu zostać. Nie mogę panu powiedzieć wszystkiego, ale... oni nie mogą stąd odlecieć.
- Nie boi się pan zostawić ich na tej planecie?
- Nie, tu jest bezpiecznie, są dobrze urządzeni. Ale zabrać ich nie mogę. I wyjaśnić tego dokładniej teŜ nie mogę.
- Czy nie uwaŜa pan, Oleg, Ŝe brzmi to dziwnie?
- Oczywiście, Steele, lecz na razie nic więcej nie mogę powiedzieć.
- A co pan powie na Ziemi?
- Tam będę mógł powiedzieć prawdę - całą prawdę.
- Przypuśćmy. A co pan powie im?
- Powiem, Ŝe lecicie z Ziemi, Ŝe zawiadomicie o nas bazę, Ŝe przyślą po nas statek. Odlecę z wami, ale oni nie będą o tym
wiedzieć. A potem wrócę po nich.
- Tak... A co ja powiem załodze?
- To samo. Albo to, co pan uzna za stosowne. A teraz - Oleg wstał, - zapraszam pana i całą załogę do mojego domu. MoŜna tu
chodzić bez skafandrów. Planeta jest całkowicie bezpieczna pod względem atmosfery i mikroorganizmów. Blastery na wszelki
wypadek zabierzcie.
Davidson nacisnął guzik wezwania. Załoga zebrała się w sterowni.
- Panowie! Nasza trasa uległa zmianie. Musimy zbadać ten układ. Leci z nami jako pasaŜer Oleg Blinow. Jesteśmy teraz
wszyscy zaproszeni do pana Blinowa. Na wachcie pozostają Tom i Kenneth. Ogolić się, załoŜyć mundury wyjściowe.
Wychodzimy bez skafandrów. Blastery wziąć ze sobą. Pytania? Rozejść się.
Kiedy znów zostali sami, Davidson odwrócił się do iluminatora i zapytał beznamiętnie:
- Odpowiada panu to, co powiedziałem, panie Blinow?
- Tak, sir, w zupełności.
Obiad był bardzo udany. Amerykanie chwalili wszystko - dom, kuchnię, gospodarzy, a zwłaszcza gospodynię.
Z przyjemnością zajmowali się Saszką - nosili go na rękach, śpiewali mu niezrozumiałe piosenki, a on wesoło gaworzył,
wytrzeszczał oczka i liczył ich na palcach.
W rogu stołu Davidson rozmawiał z Leną.
- No cóŜ, Mrs Blinowa, zbadanie układu planetarnego zajmie minimum dwa miesiące. Przy tym zdołamy zebrać tylko
pojedyncze fragmenty, jak to się mówi, okruchy informacji. MoŜliwe, Ŝe potrwa to dłuŜej, lecz niewiele. Maksimum pół roku.
O ile wiem, czekaliście znacznie dłuŜej?
- Tak, jesteśmy tu juŜ półtora roku.
- Ale widzę, Ŝe nieźle się urządziliście.
- Och, to wszystko zasługa Olega.
- Jak to? Sam? Czy to moŜliwe, aby jeden człowiek zdziałał tak wiele? To prawdziwy cud!
- Oczywiście, cud. Czar-mar.
- Słucham?...
- No, - Lena roześmiała się, - tego Ŝaden cudzoziemiec nie zrozumie, nawet tak wspaniale władający językiem, jak pan... Jest
taki stary idiom: czary-mary. Spotyka się go często w bajkach, zawsze w liczbie mnogiej. A Oleg Ŝartem zmienił mu liczbę na
pojedynczą: czar-mar.
- Teraz zrozumiałem i w przyszłości zawsze będę mówić czar-mar i czary-mary. Ale największym cudem na tej planecie jest
nasza czarująca gospodyni. Czy nie tak, panowie?
Panowie odpowiedzieli aprobującym pomrukiem.
- A teraz, - Davidson wstał, - czas na nas. Jutro o osiemnastej czasu pokładowego startujemy.
- Przyjdziemy, - powiedział Oleg. - A teraz odprowadzę was.
Oleg wracał powoli do domu. Czuł się jak łajdak. Konieczność rozstania z Leną i Saszką przytłaczała go. A on przekonał sam
siebie, Ŝe to konieczność. Ścierały się w nim dwa pragnienia: wrócić na Ziemię, Ŝyć jak wszyscy ludzie i na zawsze zapomnieć
o strachu, oraz drugie: pozostać tutaj, z ukochanymi ludźmi, na tej planecie, gdzie nauczył się być władcą, lecz pozostał
niewolnikiem - niewolnikiem swego strachu. Wrócić i stać się człowiekiem. I Ŝyć samotnie. Albo pozostać z kochanymi ludźmi.
Lecz czy oni są ludźmi? Oni nie są prawdziwi. Sam ich stworzył. A Saszka? Jest prawdziwy, czy nie? A moŜe w połowie?
Odlecieć - i zdradzić. Choć nieprawdziwych, lecz ukochanych. I kochających. Czy teŜ pozostać uczciwym wobec nich i siebie i zostać tu na zawsze, całe Ŝycie tęsknić do błękitnego nieba i prawdziwych ludzi. A tych nienawidzić...
Płakał i przeklinał głośno, serce ściskało mu się w męce, lecz i łzy i próby znalezienia właściwego rozwiązania były tylko
targiem z własnym sumieniem. JuŜ dawno wybrał i postanowił - jeszcze wtedy, gdy rozmawiał z Davidsonem. A nawet jeszcze
wcześniej, kiedy tylko ujrzał statek.
DZIEŃ CZTERYSTA SIEDEMDZIESIĄTY SIÓDMY
PoŜegnali juŜ Amerykanów i wycofali się na skraj zagajnika. Lena trzymała na rękach śpiącego Saszkę. Oleg spojrzał na nich
i nagle zrozumiał, Ŝe niczego tak bardzo nie pragnie, jak zostać tutaj z nimi.. Lecz natychmiast zdławił w sobie tę myśl
i powiedział:
- Lena, poczekaj chwilkę, zapomniałem czegoś. Machnę się teraz na statek i wrócę, tylko na dziesięć minut.
I nawet nie pocałował ich na poŜegnanie.
W śluzie "Oriona" zatrzymał się, oparł ramieniem o ścianę i zamknął oczy. Skoncentrował się. Stał tak kilka sekund.
Otworzył oczy. Obok niego, oparty ramieniem o ścianę, stał człowiek w wytartym kombinezonie. Właśnie podniósł głowę,
spojrzał w prawo, potem w lewo i obrócił się twarzą do Olega.
- Oleg, cicho przemówił Oleg, - to ty... czy ja? Do diabła, jak się zwracać do siebie samego?
- Tak, Oleg, to ja. To znaczy ty.
- Ty przecieŜ wszystko wiesz, wszystko rozumiesz?
- Tak, wszystko wiem, wszystko rozumiem.
- Zrobisz wszystko jak trzeba. I jeszcze coś: stworzyłem ciebie nie całkiem takim, jakim sam jestem. Ty jesteś lepszy.
Uczciwszy, odwaŜniejszy... Ty przecieŜ kochasz ich, prawda? Nie będzie dla ciebie problemem - odejść czy pozostać.
- Oczywiście, Oleg. Nie bój się. Powodzenia!
- Tobie teŜ. No, idź!
Objęli się mocno i pocałowali. Potem bliźniak odwrócił się i lekko wyskoczył na zewnątrz. Luk zamknął się. Oleg otworzył
wewnętrzne drzwi i wsiadł do windy. Na górze zajrzał do sterowni i zameldował się:
- Jestem tutaj, komandorze, wszystko w porządku.
- Damn it, - podskoczył Davidson, - jeśli to pan, to kto tam biegnie do zagajnika? - stuknął palcem w ekran.
- To teŜ ja... Czy panu nie wszystko jedno, komandorze? Po prostu jeszcze jeden czar-mar. Na tej planecie jest wiele czarów...
- Czary-mary, co? Well...
- JuŜ czas, komandorze. 17:57. Znajdzie się wolna koja?
- Tak. Piąta kajuta, druga koja. Proszę się pospieszyć.
Oleg, cięŜko dysząc po biegu, stał obok Leny i patrzał na statek. Właśnie zakłębił się dym pod dyszami, wzbił się obłok pyłu,
z którego wspiął się w górę dziób "Oriona", zatrzymał się na moment wsparty na słupie ognia, ruszył powoli nabierając szybkości,
kolumna ognia wyrastała z kłębów dymu, wznosząc na sobie rakietę - i wtedy nadbiegł nieskończony grzmot, a wir powietrza
zerwał liście z drzew. Oleg ledwie zdąŜył chwycić ręką pień,a drugą przytulić Ŝonę do siebie.
W powrotnej drodze sam poniósł Saszkę, kolejny raz dziwiąc się, jaki on cieplutki.
Oleg poprosił Davidsona o odszukanie "Delty". Chciał zabrać swój skafander próŜniowy i kilka drobiazgów. Komandor zrazu
odmówił, lecz Oleg przekonał go, obiecując zatankować "Oriona" dodatkowym paliwem ze zbiorników swego statku.
Manewrowali przez kilka godzin, zanim silny radar nie odnalazł w oddali "Delty".
Tankowanie przebiegło pomyślnie, zbiorniki "Oriona" zapełniły się. Davidson stwierdził, uśmiechając się uprzejmie:
- Bardzo hojnie opłaca pan swój przelot.
- Nie warto mówić o takich drobiazgach!
- Proszę wybaczyć, Mr Blinow, ale dziwny z pana człowiek.
- Owszem, sir, ostatnio po kolacji sam to zauwaŜyłem.
- Well, - zamruczał Davidson i pokręcił głową.
Wyruszyli w kierunku Ziemi o trzeciej, a o 3:25 Oleg wypadł z koi i zobaczył, jak nikną w czerni kosmosu ściany kajuty.
ZdąŜył zatrzasnąć szybkę swego hełmu i jakiś czas leciał wstrzymując oddech, podczas gdy gwiaździste niebo koziołkowało wokół
niego
"Wszystko to miraŜ! Wszystko! Teraz juŜ koniec! I niech juŜ tak będzie, zasłuŜyłem na to" - szeptał Oleg w rozpaczy.
Wszystko zniknęło, wszystko - i statek, i Davidson, i Tom, Jim, Kenneth... Wszystko było złudzeniem, przedłuŜeniem snu. "CóŜ,
pewnie czas umierać", - powiedział sobie i wyciągnął rękę w stronę zatrzasku hełmu. Lecz wtedy zwalił się na niego strach przed
śmiercią - bezkształtny, ogromny i nieskończony jak kosmos. W uszach wibrował krzyk - nie wiedział, czy to on sam krzyczy, czy
woła go śmierć. I tak, jak tonący płynie resztką sił, dając z siebie wszystko w porywie rozpaczy, tak właśnie Oleg - wszystkimi co
do jednej komórkami swego ciała - szarpnął się do Ŝycia. "Nie, jeszcze nie wszystko stracone! Mogę jeszcze wrócić, wylądować!"
Ruchami rąk zorientował swoje ciało i włączył silnik plecakowy, ale paliwo szybko się skończyło, a do planety było ponad trzy
tysiące.
Potem były dwie godziny oczekiwania. Dwa miliony wieczności, dwa miliony prób oŜywienia silnika, dwa miliony śmierci
i narodzin. A kosmos zrywami rzucał się na niego, zgniatając go do rozmiarów molekuły, niechętnie wyzwalał na moment,
pozwalając zbudzić się nadziei, po czym znów zgniatał go tak, Ŝe dla nadziei nie było juŜ miejsca.
Po dwóch godzinach był tak blisko planety, Ŝe silnik znów zadziałał, a planeta wciąŜ pełzła na niego wypełniając sobą
przestrzeń, potem usłyszał pierwszy szelest atmosfery opływającej skafander i zaczął stwarzać spadochrony. Co prawda rwały się
na strzępy, lecz on tworzył ciągle nowe, dopóki wreszcie nie zawisł pod kopułą, a wiatr powoli poniósł go ku ziemi rozświetlonej
pierwszymi promieniami świtu.
DZIEŃ CZTERYSTA SIEDEMDZIESIĄTY ÓSMY
Oleg wstał wczesnym rankiem, gdy na niebie rozbłysły najwyŜsze obłoki. Zagajnik przesłaniała mgiełka, w szaroniebieskiej
trawie lśniła rosa. Z zadowoleniem oglądał nowy dom. Półmetrowe belki zrębu porosły mchem, nad błyszczącymi oknami nawisał
słomiany, kostropaty dach. W gnieździe na wysokim kominie krzątały się bociany.
Wydało mu się nagle, Ŝe nad kominem płynie jasny dymek. Skąd? Nikt nie palił w piecu... Przyjrzawszy sią uwaŜniej,
zrozumiał swój błąd. W oddali opadał powoli spadochron. "Ktoś miał pecha", - pomyślał Oleg i popędził do helikoptera.
Gdy doleciał na miejsce, człowiek zdąŜył juŜ wytłumić spadochron i mocował się teraz z uprzęŜą. Był w skafandrze i hełmie,
stał tyłem, dlatego Oleg nie od razu go rozpoznał. Wyskoczył z kabiny i zatrzymał się zmieszany:
- To ty? Skąd? PrzecieŜ odleciałeś... Czy teŜ jesteś trzeci?
- Odleciałem! Do diabła!... Wszystko złudzenie... Niczego tu nie ma prawdziwego oprócz mnie, idioty. Uwierzyłem jak
bałwan... Wszystko to miraŜe, bękarty, stworzenia takie, jak ty i ona!
Oleg stał zwiesiwszy ręce, nie znajdując słów, a tamten, znów odwrócony i pochylony nad spadochronem, umilkł. Potem
zastygł, jakby jakaś nieoczekiwana myśl przyszła mu do głowy, i głuchym, dziwnie obcym głosem powiedział:
- Bardzo cię przepraszam, ale nie jestem trzeci. Jestem pierwszy. I jedyny!
Odwrócił się gwałtownie i wzniósł rękę z pistoletem, a oczy Olega poraziła oślepiająca gwiazda...
Wiatr uniósł popiół, lecz opalone kości pozostały. Trzeba było je zakopać.
Oleg wylądował helikopterem na podwórzu i długo patrzał na nowy dom. "Tak, tamten rzeczywiście był lepszy - nie bał się.
A przy tym mógł tworzyć. CóŜ, nic dziwnego. PrzecieŜ to byłem ja, chociaŜ nieprawdziwy. Był tym, co we mnie najlepsze. A ja go
zabiłem..." Zacisnął zęby i poszedł do starego domu.
Lena jeszcze spała. Przemknął się chyłkiem do łazienki i długo szorował ręce w gorącej wodzie. WciąŜ zdawało mu się, Ŝe na
dłoniach ma popiół i piasek, więc tarł dalej ręce szczotką i mydłem myśląc o tym, Ŝe przeŜyje jeszcze wiele lat i kaŜdego dnia
będzie starał się zmyć piasek i popiół ze swoich rąk...
Sbornik naucznoj fantastiki 21 (1979)
Tłumaczył Andrzej Prószyński (Galactica 5)

Podobne dokumenty