dumki jacoba
Transkrypt
dumki jacoba
DUMKI JACOBA Wojciech Jankowski ...a ja Tobie niosę różę zimy znam figle czasu przyjmij ją – za chwilę nas nie będzie... Andrzej Sulima-Suryn Wojciech Jankowski „Dumki Jacoba” Rysunki na okładce i w książce: Jacob A niektóre - Adusia Wydawnictwo: Beskidzka Inicjatywa Anarchistyczna Bielsko-Biała – Bystra Śląska 2005 Wznowienie tej książki to owoc przypadkowego spotkania na szlaku Beskidu Niskiego... ...a może nie ma przypadków Jędrek 2 PROLOG Czerwone skały, omszałe cieki, strugi, strumyki, potoki. Coraz rzadsza, rachityczna roślinność. Wędrowiec rozejrzał się. Usiadł. Musine, Księżycowa Góra, z daleka wyglądała niepozornie. Teraz, kiedy odpoczywał w połowie drogi na szczyt, widział potężny, samoistny świat. Góra i niebo. W oddali ostre, ośnieżone wierchy. Gdzieś tam - hen! - wstążeczka autostrady. Z całego cywilizowanego zgiełku - wątłą wstążeczka. Uśmiechnął się. To była Siła. I ta Siła byłą w nim. Widział, że ludzkie problemy są tylko urojeniem. Że wszystko gra. Odwieczna, cudowna muzyka. - Skoro tak, to nie ma potrzeby iść dalej - ucieszył się. - Troski, dalsza droga, rodzina są bez znaczenia. Wszystko jest! Wszystko Gra! Wszystko Jedno! Podniósł się i wizja prysła. Zaczął schodzić. Słońce znikło. Z każdym krokiem robiło się zimniej. Niewielka, bardzo ciemna chmura zacięła lodowatym deszczem. Skulił się pod jakimś krzakiem. Nie pomogło. - Jeszcze krok i Góra mnie zabije! Czuł to wyraźniej od bicia serca. Zawrócił. Pod górę, w stronę szczytu. Chmura odpłynęła i słońce sypnęło ciepłymi barwami. Spotkał niewielki wodospad. Strugi i krople w nieskończonych pląsach, wirach i zatoczkach. Wszystko we wszystkim. Wieczność i Nieskończoność. - Poświęcisz to, co masz? Flet i worek? Odpowiedzialność? Oceny przyjaciół? W worku miał nóż powierzony w zufaniu przez przyjaciela. Rzucił wszystko w bulgoczącą nieckę. - A siebie...? Skoczył. Woda natychmiast przemoczyła ubranie, obmyła, wchłonęła. - A wszystko? Jesteś gotów? Poświęcić wszystko bez końca? Wodospad bawił się i śpiewał a on baraszkował jak dziecko. Wiedział, że tak, właśnie tak! Miriady kropli błyszczały wraz z nim. z - Zbuduj dom – powiedziała Góra, kiedy dotarł na szczyt. Wracając odnalazł worek z odpowiedzialnością. TIPI ... gdy wchodzisz w las - stajesz się drzewem, co w twojej ciszy się rozrosło, a kiedy nurt przemierzasz łódką - wtedy udziela ci się wiosło...* Było tak. Rok temu, wiosną, kończyło się nam mieszkanie. „My” - to Grażyna, ja i trzyletnia wówczas Adusia. Zimą roiły się różnorakie pomysły na wybudowanie domu, znalazła się nawet odpowiednia polanka. Jak jednak przeżyć czas budowy? Było tak. Od dziecka kochałem się w Indianach, a całkiem niedawno zetknąłem się z „żywymi” tipi, czyli namiotami Indian północnoamerykańskich: stały na zlotach „Rainbow” w Bieszczadach i w pewnej odlotowej wiosce w Pirenejach. W ręce wpadła mi tymczasem odbita na ksero broszurka, jak takie tipi uszyć. Prościzna: dwanaście żerdzi i półkole z. płótna. Skąd płótno? W sklepie za drogie. Było tak. Na rynku stali Ruski i sprzedawali prześcieradła. Za dwie stówy wypchałem prześcieradłami duży plecak, trzy dni zajęło szycie. Potem rozbić „odwrotną” stroną i impregnować parę dni gęstym, żywicznym dymem. W środku dodatkowo „wiatrochron”, łoże z dech i skór dla mamy i taty, takież łóżeczko dla dzidzi, trochę malowideł, stolik, skrzynki na naczynia, narzędzia, ciuchy, książki. Pośrodku serce domu - płonące niemal bez przerwy ognisko. Nagromadziło się trochę fajansów z pobliskiego wysypiska śmieci, jakieś czaszki, ozdoby - i tak powstało „profesjonalne” tipi, osiemnaście metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej. ...drogą od myśli do maszyny; drogą od łódki do okrętu, skąd idziesz, że nie jesteś pewien wierności wymyślonych sprzętów... 3 W życiu nie przeżyliśmy tylu odwiedzin, co w tym „indiańskim” namiocie, rozbitym w lesie na totalnym zadupiu. Trudno było dom budować, browar lał się gęsto. Zadziwiające, jak poważnie traktować mogą ludzie czyjś odlot i zabawę. „Młodzież z oazy” która dziwiła się, że zakupy robimy w wiejskim sklepie, a nie żyjemy wyłącznie ze zbieractwa i łowiectwa. Jakaś oburzona istota ze szkółki plastycznej: „co tu robi ta taczka?! Indianie nie mieli przecież taczek...” Ksiądz, który nie wierzył, że goszcząca u nas kumpela nie jest wcale drugą żoną, usilnie nalegał, byśmy się określili religijnie. - Poganami jesteśmy - palnąłem w końcu i do dziś nie wiem, czy to były jaja, czy nie. Śmialiśmy się potem z Jarasem, który nieopodal rozbił tipi-kawalerkę, że gdzieś tam w „sztabie” wbito w mapę nową chorągiewkę z napisem Poganie. Albo rozpaczliwy jakiś upór, że tak nie można, nie da się żyć bez prądu, urządzeń, telewizora. Dusicie się! Marzniecie! Mokniecie! Często myślę o mamie pewnego kolegi, która zupełnie serio radziła, byśmy do ogniska kupowali węgiel w foliowych workach. „Z drzewem do lasu"... Natomiast dzieci - natychmiast czuły bluesa. Żadnych głupich pytań i rad. Cieszył się też leśniczy i niektórzy miejscowi. W końcu każdy dzieciak klecił kiedyś szałasy albo przynajmniej domy z krzeseł i koców. Instynkt budowania gniazda siedzi w nas głęboko. Szkopuł w tym, że dorośli zwykle zapominają, że życie może być też przygodą i zabawą. Dzieci wiedzą, jak żyć - śpiewają Max i Kelner. Też mam takie wrażenie. *Cytat pochodzi z wiersza W. Fabera, śpiewanego przez M. Grechutę. ZIELONA SZKOŁA Dziewięć lat temu, przez dwa miesiące, pracowałem jako belfer w jednej z gdańskich szkół podstawowych. Byłem „panem” od pracy-techniki i przysposobienia obronnego. Nie wspominam tego okresu najmilej. Przymusowe zajęcia, dzwonki, narzucony program, oszukańcze konspekty, naburmuszone miny, straszone dzieci. Współczuję dzieciakom, które - chcąc nie chcąc - zmuszone były spędzać ciepłe, jesienne dni w twardych ławkach w moim towarzystwie. Na szczęście problem ten rozwiązał radykalnie Sąd Marynarki Wojennej skazując mnie na trzy i pół roku za odmowę służby wojskowej. I choć jako „polityczny” zostałem po roku amnestionowany - nauczycielem być już nie mogłem. I dobrze, bo poza szkolnymi murami życie toczy się znacznie ciekawiej... Minęło dziewięć lat i... znów jestem nauczycielem. W ramach tak zwanych zielonych szkół zjeżdżają w okolicę dzieciaki z rejonów zagrożonych ekologicznie. Mieszkają w paru przystosowanych do tego obszernych domach rodzinnych, z nauczycielami bywają na „ty”, a zajęcia - choć nieprzymusowe - gromadzą zwykle wszystkich. Tematyka zależy od pasji prowadzącego i zainteresowania dzieciaków: zielarstwo, jazda konna, oddziaływanie dźwięków i kolorów, zwierzęta, owady, relaks... Odpoczywamy, bawimy się i - uczymy. Dzieci mają często więcej do przekazania niż nauczyciele, korzyść zatem obopólna. No i w końcu po ciężkiej zimie i przednówku, można w przyjemny sposób zarabiać forsę! Życie w lesie nazwałem zajęcia, które sam prowadzę. Robię to, co i tak robię: budowanie indiańskiego tipi, impregnacja, ozdabianie, meblowanie, rozpalanie ognia i opieka nad nim, pukanie w bębny, posługiwanie się narzędziami, ziołowe herbatki, pop-corn i pogawędki o wszystkim. Dzieciaki pytają - odpowiadam, rozmawiają ze sobą - nie wtrącani się. W opowieściach przy ognisku pulsującym w namiotowym stożku, ożywa zaczarowany świat pierwotnej jedni człowieka i wszechświata. Nie przypuszczałem, że tak wiele pamiętam z przeczytanych niegdyś książek, czy zasłyszanych opowieści. Wielki Duch, szamani, jadalne i lecznicze rośliny, obyczaje, legendy. 4 Lasy i łąki - czułe dłonie Matki Ziemi - dają swym dzieciom pokarm, schronienie, leki, odzież i spokój. Szeroko otwarte oczy dzieci. „Chciałbym się tego wszystkiego nauczyć” - szepce jedenastolatek. Czy którykolwiek belfer może sobie wyobrazić wspanialszą nagrodę? Kiedy na parę godzin przejmuję opiekę nad grupą, nie mam właściwie planu zajęć. Wędrujemy sobie przez wieś i las na Polankę. Wymagam nakryć głowy (chronią przed kleszczami) i paru butelek picia. Po drodze jakaś dziewczynka z niepotrzebnie zabranym tobołkiem pyta: „kto tu jest gentelmanem”. Chłopaki się wymigują, w końcu trafia na mnie. I już leci poważny wykład o życiu koczowników, u których to dobytkiem zajmowały się wyłącznie kobiety i juczne zwierzęta, a mężczyźni musieli mieć zawsze wolne ręce. Nie ma wtedy nadmiaru niepotrzebnych gratów, a wojownicy są gotowi do działań. Dziewczynka zaprzestała szukania gentelmana i dalej - już bez protestów - dźwiga swój tobołek. Inna grupa, z harcerskim podejściem do rzeczy, domaga się konkretnych informacji: co można jeść, w co się wyposażyć itd. Pokazuję im parę listków, pąki, opowiadam o żołędziach, bukwie, wewnętrznych warstwach kory, larwach, owadach. Chodzą, kosztują roślinek, chwalą nowo poznane smaki. W pewnym momencie jeden z chłopców pyta, czy tylko tym się żywię. - Nigdy tego nie próbowałem - odpowiadam. Powiało leciutkim zdziwieniem. Dzięki dzieciakom jaśniej patrzę w przyszłość. Fajne, wrażliwe istoty. Prawda, że większość z nich pierwszy raz bierze do ręki siekierę czy łopatę. Ale nie boją się pytać, nie wstydzą próbować. Nie uciekają od najważniejszych życiowych spraw, świetnie współgrają w grupach. To zupełnie co innego od moich wspomnień ze szkoły i dzieciństwa. Płonie ogień. Dym wypływa przez rozchylone klapy. Na poczerniałych żerdziach majaczą czaszki, pęki włosów, ozdoby, jelenie rogi. Siedzące w kręgu dzieci mają jasne twarze i roześmiane oczy. Mają to, co najistotniejsze z wszystkich „indiańskich nauk”. Chciałbym się tego wszystkiego nauczyć... ROBINSON CRUSOE Pamiętam, jak dziś: lekcja psychologii z dyrektorem szkółki, do której kiedyś chodziłem. „Jankowski, uzasadnij, że praca ma charakter społeczny” zażądał ów człowiek. - Praca nie zawsze ma charakter społeczny - wyrwało mi się. - Na przykład Robinson Crusoe... Nie dane mi było wtedy mówić dalej. Dyrektor tak się wściekł, że chciał mnie ze szkoły wywalić. Minęło dziesięć lat, a wizja jednostki, która potrafi być samodzielna i samowystarczalna, jakoś mnie nie opuściła. Opowieść o przedsiębiorczym rozbitku jest w naszej kulturze żywa od dwóch czy trzech stuleci. Wciąż, biedaki, tęsknimy za ,,rajem utraconym”. Inicjacja. U tak zwanych ludów pierwotnych polega na sprawdzeniu, czy młodzian potrafi dać sobie radę z uzyskaniem tego co do życia potrzebne. No i jeszcze drobiażdżek - kontakt z Absolutem, co wiązało się często z uzyskaniem imienia. We współczesnej degrengoladzie ,,egzamin dojrzałość” polega na żonglerce ściągami, zawierającymi daty, wzory i regułki, których potem nikt nie pamięta. Przesadzam? Pomyślcie: ile z tej wiedzy, którą tłoczono nam w szkołach, rzeczywiście wykorzystujemy w życiu? Podejrzewam, że pół roku niezbyt intensywnej nauki zmieściłoby to wszystko, co naprawdę potem się przydaje. Po co cała reszta? Po co te lata scedzone w twardych ławkach i krzesłach, ciągle niedospane, sraczki przed klasówkami, wkuwanie czyichś kombinacji, kłamstw itd., itp? Coś tu jest popieprzone i to chyba głębiej, niż mogłoby się wydawać. Ognisko domowe zamienione w telewizor, święta - w męcząca bieganinę i nudne nasiadówy. Już niemal każdy aspekt szycia człowieka zamienił się w jakąś ponura, martwą parodię. Pół roku życia w ,,indiańskim" tipi - i już odpadło sporo stereotypów, w których tkwiłem. Żądnego robactwa - owady nie lubią samego zapachu dymu. Nawet kichnięcia w czasie, w kto rym mój statystyczny rówieśnik zdążył pewnie wykupić parę recept (a mieszkałem aż do październikowych przymrozków, sięgających minus siedmiu stopni Celsjusza). Pitraszenie na ognisku smaczniej, fajniej, zdrowiej, szybciej niż na czymkolwiek. A przecież i tipi kiepskie (z ruskich prześcieradeł) i ja żółtodziób. Wyobrażam sobie, ze takiż dom ze skór lub grubej materii plus pokoleniowe doświadczenia - i mamy raj. A przynajmniej coś o niebo bardziej do raju zbliżonego, niż współczesna cywilizacja. W kapitalnej powieści Bergera ,,Mały Wielki Człowiek” jest taki moment, gdy Skóra Ze Starego Szałasu mówi, że wszelkie pierdolce białego człowieka biorą się z mieszkania w kwadratowych domach: 5 w kątach bowiem gromadzą się demony. Jest tez inny fragment, o tym, jak Indian najbardziej wykańczała upiorna regularność kursowania kolei, niezgodna z jakimkolwiek rytmem, który czuli. Mało kto patrzy dziś w gwiazdy, słucha ptaków czy rozmawia z drzewami. Ogłuszeni przez massmedia, w ciągłej pogoni za ,,elektrycznymi szczoteczkami do zębów” zapomnieliśmy, że Ziemia jest żywym organizmem, a Człowiek - współzależna istota. ,,Nie ma na to żadnych dowodów” - żachnie się ktoś. Jasne, że nie ma. Jest za to jeden pewnik: każdy z nas zamieni ie. kiedyś w pył i tę ,,obcą” ziemię użyźni. Nic tu nie pomoże najnowszy model samochodu czy tony ,,odmładzającej” chemii. Na pewno jednak warto jest przystanąć, uspokoić się i zastanowić nad sobą i światem. Może tak pójść do lasu i posłuchać... Dlaczego ptaki są takie radosne? BEZPIECZEŃSTWO Pewien znajomy pracował kiedyś jako ,,naganiacz” jakiejś ubezpieczalni. Spytałem, na czym to polegało. ,,Ano, chodziłem po domach i straszyłem ludzi, co to im się może tyko najgorszego stać.” I ludzie się „ubezpieczali”, a mówiąc ściślej - dawali szmal jemu i jego ,,firmie”. Pragnienie bezpieczeństwa jest w człowieku tak silne, ze gotów jest uwierzyć każdemu, kto bezpieczeństwo zaoferuje. A ,,ubezpieczaczy” było i jest bez liku: armie, policje, mafie, urzędy, zakłady ubezpieczeniowe, banki, producenci, politycy, adwokaci, naukowcy, sądy - uff. Wcale nie wydaje mi się, abym wyczerpał listę tych wszystkich ,,wspaniałych", co to nie chcą, aby się nam wydarzyła krzywda. Nic dziwnego, że ich tylu - wszak ,,ubezpieczenie” to żyła złota. W ,,Siedmiu samurajach” Kurosawy trudno było o kilku prawdziwych obrońców uciśnionych; w życiu bywa jeszcze trudniej. Tak mi się jakoś losy układały, że dezeli pojawiało się się jakie zagrożenie - to zawsze źródłem byli jacyś ,,ubezpieczacze”. A to armia chciała, abym nosił niebieski berecik, a to sądy i kolegia skazywały, więzienia trzymały, komornicy nachodzili, Służba Bezpieczeństwa (!) ścigała i zwijała. Ze złodziejami i bandytami o tyle miałem do czynienia, że nam się razem niezłe siedziało. Czy moje doświadczenia są odosobnione, a inni - ufni - naprawdę cieszą się bezpieczeństwem? Guzik, bo właśnie guzika od munduru Polacy mieli kiedyś nie oddać – tymczasem miliony ludzi zginęły, z wszędzie zostały ruiny i zgliszcza. Warto o tym pamiętać i dzid, kiedy zabezpieczenia przed Rosją niektórzy szukają wojskowych guzikach. Kiedy chodziłem po Pradze i oglądałem jej nienaruszone przez stulecia budowle, siadałem w miłych, spokojnych knajpkach i patrzyłem w oczy uśmiechniętym dziewczynom - to jakoś tak pomyślałem, ze Czesi mieli lepszy i bezpieczniejszy pomysł na wojnę: poddać ie. i pić piwo. W ten sposób - uległością, mądrością, sprytem - małe zwierzątko może zwyciężyć wielkie. Uczą o tym miedzy innymi rosyjskie bajki ludowe. Siedziałem kiedyś na komendzie i spytałem glinę - oficera, czemu niektórych ludzi nigdy nie bija. -,,Pies ugryzie, jak poczuje strach. Inaczej to nie ma sensu” - wyjaśnił ów fachowiec. I tu jest pies pogrzebany. ,,Ugryzie, jak poczuje strach”. Spadnie ten, kto ma zbyt silny lęk wysokości. Złodzieje obrobią tego, kto kratami w oknach i mnóstwem zamków w drzwiach da cynk, że jest co kraść. Nie ma, oczywiście, nienaruszalnych reguł. Każdemu w każdej chwili może się coś przydarzyć. Ale bezspornym faktem jest, że im bardziej się zabezpieczamy, im bardziej czegoś boimy - tym mocniej to przyciągamy. Poczucia bezpieczeństwa me da się kupić, ale można je uzyskać. Gdy dręczy nas jakaś obawa, trzeba zadać sobie pytanie, co może z tego wyniknąć najgorszego. I jeśli najgorsza alternatywa nie jest w stanie nas przerazić - wtedy stajemy się posiadaczami najsolidniejszej, bo prawdziwej polisy ubezpieczeniowej: Gotowości Na Wszystko. A przygotowanych - niebezpieczeństwa omijają szerokim łukiem. Jeśli ,,przypadkiem” nie ominą - będziemy przynajmniej gotowi do obrony. Ale nawet, gdyby żywioły rozniosły nam dom, będziemy mogli (jak Filifionka z opowieści o Muminkach) cieszy się z możliwości tworzenia nowego. I tą radością przyciągać spokój i bezpieczeństwo. Howgh! PRZYPADKI Od pewnego czasu nie wierzę w przypadki. Odkąd nie wierzę w przepadki, wszystko zaczęło się układać z zadziwiającą precyzja. Wydarzania tworzą regularne kręgi. Na szczęście niczego nie umie przewidzieć, dzięki temu nie jest nudno. Przykłady? Trzy lata temu trafiłem tu, gdzie teraz siedzę, tak zwanym przypadkowym autostopem, prosto z południa Niemiec. Kierowca przypadkowo uraczył mnie skrzynką piwa, o czym przypadkowo 6 nawet nie śmiałem marzyć (Mam nadzieję, że dalej mogę już opowiadać bez zaznaczania, że wszystko jest tak zwanym przypadkiem. Innych przypadków niż „tak zwane” nie ma). Pewni znajomi szukali kogoś do opieki nad swoim domem, a my (Grażyna, Adusia – nasza córka, i ja) akurat chcieliśmy zwiać z miasta. Do tego domu wpadł kumpel, który udostępnił nam polankę w lesie, o jakiej nawet nie marzyliśmy, a akurat chcieliśmy zbudować sobie dom. Na początek postawiliśmy tipi, które okazało się najmilszym miejscem, w jakim w życiu mieszkałem. Potem zaczęła powstawać chałupa. Henio-Pilarz, z którym umówiłem się na postawienie ścian i dachu, zachorował, piły mu się rozpieprzyły – katastrofa. Pewnemu gospodarzowi niepotrzebny był agregat prądotwórczy, pomyślał, że może mi się przyda, a ja miałem elektryczną pilarkę. I tak dzięki „katastrofie” mogłem doświadczyć radochy samodzielnej budowy. Zima przyszła w październiku, dom był nie wykończony. Pół kilometra dalej – i zimujemy sobie w kolejnym domostwie, które potrzebowało opieki. Śmieszną opowieść słyszałem niedawno od U. Poznała na studiach I. Pewnego razu wyjeżdżała do swojego chłopaka na wieś. W pociągu spotkała I., która też jechał na wieś. Stały potem razem na tym samym stanowisku PKS-u, wsiadły do tego samego autobusu, ale dziwić się zaczęły dopiero gdy wysiadły na tym samym zadupiu. Na szczęście chłopów było dwóch, znających się zresztą dobrze. „To jakieś oszustwo, na świecie jest stu ludzi!” - wykrzyknął kiedyś J. porażony jakąś serią „przypadkowych” powiązań. Jakiś czas temu siedziałem sam z Adusią w chałupie w środku lasu i skończyło się nam żarcie i forsa. Rozsypałem trochę grosików na naszym domowym ,,ołtarzyku” i z rana - listonosz z przekazem. Tylko mama-Grażyna nie do końca uwierzyła w czary-mary: ona to bowiem zarobiła i wysłała nam ten szmal. Cóż, podobno „nikt nie jest prorokiem we własnym domu”. Podobnie było w zeszłym roku. Knajpa, w której pracowaliśmy, upadla. Rezerw - żadnych, pracy też. Na ma co się dołować, idziemy spać - podsumowaliśmy wieczór, w którym wszystkie troski zwaliły się na kupę. A rano - wiadomość, że jest praca za granicą. Kto podróżuje autostopem, długo może opowiadać o takich wydarzeniach, przy których rachunki prawdopodobieństwa wymiękają. I co z tego? Ano to że – jak mawia Józef Szwejk – wszystko jest w porządku, a jak nie jest w porządku, to i tak jest w porządku, bo przynajmniej coś się dzieje. No i to, że jak śpiewa Jacek Kleyff – dość jest wszystkiego, dojść można wszędzie. Nie warto tylko iść czyimś śladem: co dla jednych pomyślnym wiatrem, innych zwala z nóg. To zresztą też nie jest reguła, bo – co chyba najważniejsze - żadnych reguł nie ma. Przynajmniej nigdy ich nie widziałem. PRZEWODNIK Stuosobowa wycieczka podchodzi do bacy: ,,Baco, poprowadźcie nas w góry!” „ Ja nie przewodnik” - mówi baca. ,,Poprowadźcie; baco, dobrze zapłacimy!” Baca wziął forsę, poszedł w góry, wycieczka za nim. Idzie wycieczka, podziwia przyrodę, nagle - a!a!a - spadła i się zabiła. W sądzie bace skazali na śmierć. Posadzili na krześle, włączyli prąd. Trzaski, dym, snopy iskier. Po chwili baca wstaje, strzepuje zwęglone przewody: ,,A dyć mówiłem, że ja nie przewodnik!” (Kawał z brodą). Na przełomie lat 1988/89 mieszkałem w samotnej, górskiej chałupie. Kumpel, który to gospodarstwo miał na głowie, chętnie i na długo znikał Wtedy zostawałem jedynym opiekunem psa, kotów, dwóch baranów, stadka lam, kilku kóz oraz osła Puchata. Bestie te robiły mi egzaminy. Lamy - z broni niekonwencjonalnej, baran - z refleksu, osioł uczył taoizmu, cap - akceptacji dla seksualnych odpałów, a pies i koty - uważności w życiu, które łatwo stracić. A było to tak. Razu pewnego Stary Lam, duży, biało-rudy samiec, nie chciał na noc do obórki. Ponaglany i popychany - odwrócił się nagle z gardłowym bulgotem i - ghflu! - rzygnął mi w twarz zielonym, śmierdzącym glutem. Uchyliłem się, glut otarł się tylko o ramie, a ja niesiony nieludzkim wkurwieniem dopadłem chaty, nabrałem kubek mydlin z moczących się od dawna skarpet - i do lama. Ta broń musiała go załatwić, bo nigdy więcej się nie stawiał. 7 Majstruję coś kiedyś w rogu obórki, a tu - baran bierze rozpęd! Palec Boży - miałem tęgie buciory, zdążyłem się czegoś chwycić, wystawić obcasy i łup! - baran wymiękł, też się więcej nie czepiał. Osioł Puchat, ten to był niezły jajcarz. Jechałem sobie raz osiołkową dwukółką. Była zima, ale szeroki strumień płynął rześko. Osioł wjechał na środek - i stoi. Ani kroku dalej. Dookoła mojego ,,rydwanu” lodowaty nurt, a ja mam lekkie buty. Zeskoczyłem w końcu wściekły, jak Kaczor Donald, przemoczyłem się, kopnąłem osła w pysk, wytaszczyłem z rzeczki i wróciliśmy do domu. Tam dopiero zobaczyłem, że zwichnąłem sobie stopę. Puchat miał przecięta wargę. Te drobne obrażenia nie sprawiły jednak, byśmy byli obrażeni na siebie. Od tamtej pory wyprawy z osiłkiem - czy to wózkiem, czy sankami – upływały raczej miło. Musiałem tylko uznać oślą naturę: osioł się nie spieszy, a jak się trochę zmęczy - to odpoczywa. I słusznie. Pies Murzyn byt wolny. Miał mnie w dupie, poza tymi tylko momentami, kiedy domagał się michy. Chadzał własnymi drogami. Ale kiedyś ,,razem” byliśmy w lesie. Usłyszałem jego nie tak odległy, dziwny jakiś skowyt. Popędziłem - Murzyn wisiał na stalowej lince przyczepionej do giętkiego drzewka. ,,Podrywka”, pułapka na średniego zwierza. Ciachnąłem drzewko, uwolniłem psa, ledwo zipał. Ładnych parę dni minęło, zanim Murzyn znów mógł szczekać. No i na wspólnych wyprawach trzymał się blisko. Kościsty, brodaty, rogaty, śmierdzący jak diabli cap nie płatał jakichś szczególnych figli. Namolnie natomiast chciał się zaprzyjaźnić. Nie miałem na to żadnej rady, poza kopniakami i unikaniem bezpośredniego kontaktu. (Niedawno A. sprzedała mi patent na namolne capy: wystarczy dmuchnąć w pysk i cap odchodzi. Sprawdziłem - działa.) Jeszcze koty. Dwa nieduże pieszczochy, żarłoki i złodzieje. Znikły gdzieś w środku zimy. Potem w sianie znalazły się ich szczątki - pewnie szczury je załatwiły. Zaznaczyć trzeba, iż panie lamy, kozy i ich dzieci nie interesowały się zupełnie przewodzeniem w stadzie. Chciały czarcia, picia, spokoju i ciepłego, suchego kąta. Miały co chciały, więc cicho siedziały. Koniec? Parę dni temu „wstałem lewą nogą”. Otwieram drzwi - wpada wesoła czeredka: Dingo, Reksio (dwa psy) oraz Grzybek i Kicia (dwa koty). Kłębią się pod nogami, skomlą, miauczą - domagają się żarcia. Czemu akurat ja mam kołować żarcie?! ,,Bo ty jesteś duży, tato” - powiedziała Adusia. Na śniadanie chciała ryżyk z jabłkiem. Czyżbym jednak został przewodnikiem... PODESZWA OD TRAMPKA Wędrowałem sobie kiedyś po Beskidzie Niskim. Była już zaawansowana jesień, bacówki puste, owce powędrowały hen, na Podhale. Puściutko, cichutko, wspaniale. Przy jednej z bacówek stała niewielka szopa. Szopa miała niewielkie drzwiczki. W tych drzwiczkach za górny zawias robiła podeszwa od trampka, przybita gwoździami. Był to znakomity zawias - solidny, bezgłośny i darmowy. Góral, który ów zawias sporządził, z pewnością nad nim nie myślał; po prostu miał drzwi do naprawy i wziął, co było pod ręką. Był Mistrzem Robienia Czegoś z Niczego, nie wiązały go żadne wyobrażenia o estetyce, perfekcji czy prestiżu. Owe góralskie drzwiczki kryją w sobie - że tak walne z grubej rury - Wielki Sekret Wszechświata: WSZYSTKO JEST WSZEDZIE. Wszystko, co w danej chwili potrzebne, jest w zasięgu ręki: leży na śmietniku, w graciarni, w lesie, zawadza komuś w mieszkaniu czy na strychu.. I jak każdy Sekret, tak i ten, jest zwykłym banałem dla ludzi, którzy wypróbowali jego działania w praktyce. Wspomnijmy na przykład Adama Słodowego... Mnożące się ostatnio na świecie ,,szkoły przetrwania” udowadniają, że WSZEDZIE są nie tylko wszystkie potrzebne przedmioty, ale i żywność, woda, leki, mieszkania. Kiepsko z tym jedynie w rejonach totalnie zatrutych przez rożne cywilizacyjne pomysły. Ci, którzy (znowu ,,gruba rura”) idą jakąś tam własną duchową ścieżką - też znajdują wszystko, co im akurat najbardziej potrzebne. Pokusy, demony, dobre i złe wróżki, znaki na niebie, ukryte skarby, smoki, duchy - wszystko to istnieje, spotykamy się z tym codziennie. A jeśli niczym nie stępimy naszej wrażliwości - w porę olejemy pokusy, demony nazwiemy po imieniu, dogadamy się ze smokiem... Może kiedyś odnajdziemy zagubiony skarb? W bajkach często pojawia się motyw trzech braci, idących na poszukiwanie Szczęścia. Trafiają na 8 rozdroże. Są, oczywiście, drogowskazy. I tak najsprytniejszy brat wyrusza ,,drogą prostą i pewna”, średni - wybiera drogę pośrednią, a najmłodszy, prostaczek, w ogóle nie przejmuje się drogowskazami: jedzie ,,drogą bez szans”. Niezależnie od tego, czy celem tej trójki jest księżniczka, smok, skarb, czy wszystko naraz - cel osiąga prostaczek. Dlaczego? Ano dlatego, że żadne ,,drogowskazy” nie mogły ,,zrobić go w konia". Nie uwierzył, że ,,smak raju” - to kupiony batonik czy najnowszy pojazd. Lubił kochać się na łące - ,,jeszcze bielsza biel pościeli” nie była mu potrzebna. A może po prostu ,,śmiał się do słońca i śpiewał do gwiazd, Majster Bieda...” Na pewno też nie lubił tłoku. Wiedział, że drogi proste i pewne nie istnieją, a wytyczające je mody, ideologie czy religie - kłamią. Parę miesięcy temu wyjeżdżałem do Gdańska autostopową ciężarówką. Od strony Elbląskiej teren od dawna jest rozkopany, jakieś objazdy, budowy, beton, syf. Nagle - stoi pałac! Błyszczy szkło, metal, aż kapie od forsy. Zakład Ubezpieczeń Społecznych - pisze na pałacu. Niezłe, co? Kierowca też rzucił jakiś mocny komentarz. I tak sobie myślę, że jeśli ZUS stać na pałacowe wrota - to znaczy, ze wiele zwykłych, mieszkaniowych drzwi wisi na podeszwach od trampek. I że nie wszyscy z wolnego wyboru poznają sekrety Adama Słodowego, ,,sztuki przetrwania” czy życia z dnia na dzień. No, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Opatrzność na szczęście nie nawala, a raczej - prowidęs is gut - jak powiedziałby współczesny Polak. Howgh! ZŁOTA RYBKA Zadawałem czasem znajomym i sobie pytanie, czego by tu chcieć, gdyby się złowiło Złotą Rybkę. Najczęstszym pragnieniem był szmal. Do chęci posiadania pajacu i władzy nikt się nie przyznawał coś tam z bajki o Złotej Rybce do ludzi jednak dotarło. Przez dłuższy czas za najfajniejsze uważałem życzenia pewnego Ruska z kawału: żeby jezioro zamieniło się w wódę (zamieniło się), żeby rzeka wpadająca do jeziora też zamieniła się w wódę (i to życzenie Rybka spełniła). Rusek namyślił się: ,,Daj jeszcze pół litra i będziemy kwita!” Niedawno zapytałem Adusię, swą czteroletnią córeczkę: ,,A gdybyś to ty złowiła Złotą Rybkę, czego byś chciała?” ,,Zjeść ją” - bez namysłu rzuciła Adusia. I natychmiast poczułem, że oto uzyskałem Odpowiedź Ostateczną, która odstawiła w cień Ruska z kawału. A dlaczego właściwie nie chcieć bogactw? Choćby dlatego, że miło jest w spokoju sączyć sobie piwko i że żął mi było kumpla, który nie mógł tego spokojnie robić, bo co chwilę wybiegał przed knajpę zobaczyć, czy mercedesa ktoś nie ukradł. A minimum na życie i tak się jakoś trafia i to bez łaski Złotych Rybek, po których nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. A władza? Tak ie. składa, że im ktoś wyżej w świecie polityki, tym mniej ma władzy nad sobą i swobody w życiu w ogolę. A władzy nad sobą samym - dzięki której można iść przez życie tak, aby nie niszczyć siebie i otoczenia - nie dostaniemy od nikogo. Trzeba się jej dogrzebać samemu w samym sobie. I tyle. Wieczna młodość, wieczne życie. Ludzie owładnięci tą żądzą mają skłonność do marnowania chwili obecnej. A gdy się życia nie marnuje - nie ma czego żałować. Mnóstwo największych głupot i zbrodni ma swoje źródło w leku przed śmiercią, kto wie, czy nie wszystkie. Kilkakrotnie zdarzało mi się rozmawiać o śmierci z dziećmi. Była ciekawość ,,jak to jest potem”, zrozumienie jedności i ciągłości przemian w przyrodzie. Nie ma wyobcowania - nie ma lęku. A gdy się gdzieś pędzi i nie zwraca uwagi na czynione spustoszenie - o, wtedy memento mori musi wzbudzać dreszcz. Tak właśnie pędzi cywilizowany człowiek, stąd i powszechność lęku przed śmiercią. Widziałem kiedyś, chyba w programie Halika, film o pogrzebie indiańskiego dziecka. Wielka balanga, dzieci bawiące się w ulubione gry zmarłego, tańce, muzyka. Pogrzeb - i święto życia. Czuto się, że ci ludzie rzeczywiście osiągnęli życie wieczne, bez łaski Złotych Rybek. W przyrodzie przecież nic nie ginie, choć żadna forma nie trwa wiecznie. Stłuczenie naczynia zaś podobno przynosi szczęście. Howgh! Dużo jeszcze możną by chcieć od Złotej Rybki: niesłychanych kochanków/kochanek, żeby nigdy nie chorować, nie czuch głodu i pragnienia. Tylko że wtedy nie moglibyśmy cieszyć się miłością, zdrowiem ani smakiem. Szlachetne zdrowie, nikt się dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz. Taka prawda, mocium panie. Wypada zatem przyznać rację Adusi. Niewątpliwie najmniej zamieszania byłoby, gdyby rybak po prostu zjadł rybę, którą w tym celu złowił. Nie trzeba by wtedy opowiadać bajki o smutnych losach jego i żony. 9 PRZEDNÓWEK Marzec. Czas marzeń o wiośnie. I najcięższa część zimy. Pokrywa zlodowaciałego śniegu powoli wsiąka w ziemie. Gdzieniegdzie odsłaniają się dziurki i korytarzyki - ślady zimowych wypraw myszy. Las - ciemny, wilgotny i zimny - śpi jeszcze, nie zachęca do odwiedzin. Nie widać saren, dzików czy zajęcy, zwykle często spotykanych. Nierzadko natomiast dolatują odgłosy wystrzałów. Polowania. Tu też człowiek szerzy śmierć i przerażenie. J., wędrując przez las w którym podejrzewa obecność myśliwych wrzeszczy lub głośno śpiewa. Wiadomo: myśliwi lubią wódę, a J. nie chce być upolowany. Dla wsi i rozrzuconych gdzieniegdzie pojedynczych gospodarstw („kolonii”) - to przednówek. Kończą się zimowe zapasy żarcia, kończy się opał, pieniądze i pracy nie ma. A w ciężką marcową szarzyznę wkrada się beznadzieja. I czasami człowiek przestaje wierzyć, że istnieje słońce, kwiaty, a życie bywa fajne. M., której samochód utknął nieopodal w grubej warstwie mokrej brei, popija u mnie herbatę. ,,Warto pamiętać, że wszystko co nas spotyka to tylko etap na drodze. Nawet najbardziej mroczny dół. Wtedy można sobie dać radę. Najgorzej, jak wszystko się wali naraz, żyć się odechciewa.” M. wie, o czym mówi. W trudnych dla siebie momentach idzie do lasu i przytula się do brzozy. Brzoza jest piękną, czuła i mądra. Nikogo nie odtrąca, nigdy nie odmawia pomocy. - A mnie dopadło ostatnio w Warszawie - wspominam. – Wpadłem na dwa dni, przedtem długo nie byłem w mieście. A tu tłok, bieganina, smród, hałas, plastikowa paranoja. Odwiedziłem paru kumpli, ci wyciągali flaszki - jakoś grało. Ale rano przyszło wyjeżdżać: kac-gigant gdzieś na wylotowej szosie, samotność aż do bólu, niewiara w autostop, brak szmalu, wszelkie życiowe perspektywy zniknęły w mroku. Przejebane. Wlokłem się kilometrami, bez końca, do Dworca Centralnego. Tam wsiadłem w expres i lody zaczęły puszczać: przejechałem nie tylko bez biletu, forsy, ale i najmniejszych problemów z kanarami. W drodze do domu odwiedziłem A. W kominku płonął ogień, a A. zwierzała się z problemów, przy których mój warszawski kac wydał się pesteczką. I jeśli w ogóle udało mi się jej wtedy pomoc - to tylko dlatego, że sam ledwo co wyszedłem z ,,dołka”. Może po to spotykamy ból i mroki, byśmy w ogóle byli w stanie współczuć i wspomagać? W każdym razie, czym by to nie było - etapem na drodze, lekcją współczucia czy poranna gimnastyką - samochód udało się wypchnąć ze śnieżnej brei. M. pomknęła dalej już bezproblemowo. A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój... - śpiewała kiedyś ,,Budka Suflera”. Pada deszcz ze śniegiem, w dodatku wiało. Wracałem do domowego ciepełka. KIEŁKOWANIE Stary zegar z wahadłem tyka miarowo. Za parę minut wybije północ, a ja jakoś nie mogę zasnąć. Po zimowej ospałości ani śladu, w głowie co rusz kiełkują jakieś pomysły. Niedługo kadzenie strzechy: snopki trzciny, wiązania, mocowania - wszystko to wiruje jak w kalejdoskopie. Żadnej gotowej koncepcji poza ufnością, ze obraz się w końcu wyklaruje i przejdzie czas działania. To samo z drzwiami, oknami, kominem, piecem, polepą. Mnóstwo stów, a każde słowo – dziesiątki wizji. I ciekawość, jak też w końcu się to wszystko ułoży. Pewność, że - jak zwykle - gotowy obrazek będzie zaskoczeniem. Północ. Światło reflektorka oświetla stół. Trzy ciemne okna z półeczkami na rozsady. Pomidory, cukinie, ogórki, kalafiory - to już małe zielone krzaczki. W półmisku z ligniną kiełkuje jeszcze trochę innych nasion. Rano widziałem drzewka i krzaki w sadzie: pokryte pąkami, pojawiają się listki. Ogródek też zielenieje. Jak się nam wszystkim życie ułoży? Mnóstwo nadziei pokładamy w tych roślinkach. Bo chcemy być bogaci, tak bogaci, żeby zarabianie pieniędzy me było bezwzględną koniecznością. To tylko taka idejka, kierunkowskaz, coś w rodzaju Gwiazdy Polarnej. Dom, sad, ogrodu, może par kóz, kury koń. Wszystko to w przymierzu z Polanką, aby nie niszczyć, a po prostu razem żyć. Niemożliwe? Może i tak, ale myślę sobie, że jeśli idejka jest w Porządku, to wszystko samo się ułoży. Dokładnie tak, jak potężny buk wyrasta powoli z małego orzeszka. 10 Życie dla żywych Wystarczy zgasić telewizor I pozwolić... -śpiewał kiedyś Kaman, wrocławski świrus. A wczoraj w TV oglądałem western. Lubię westerny, z wyjątkiem tych beznadziejnych. Tam też była dolinka otoczona drzewami i dom sklecony z okrąglaków. Byli też: farmer, bandyci i Indianie. Niedługo kończy się nam cywilizowana chata; właściciel wraca z ciepłych krajów, gdzie zwyczajowo spędza zimę. Znów rozbijemy na Polance tipi, pojawią się zatem „Indianie”, jak nas tu czasem nazywają. Bandyci mają zmniejszone szanse - na Polankę nie ma wjazdu, wejść można po drewnianej kładce. A to dlatego, że pewnego poranka w zeszłym roku obudził nas nagle kamaz dudniący tuz przy tipi. To załoga pijaków po całej nocy chlania postanowiła odwiedzić ,,Indian”. Jeden z nich (ścigany zresztą obecnie listem gończym) bełkotał uparcie, że chce mnie zabić. Drugi, cieśla z zawodu, mamrotał: ,,toś ty się chłopie z motyką na słońce porwał” - i zataczał się wokół pierwszych ułożonych bali. Inny podreptywał trochę nerwowo, bo ów od zabicia celował mu w stopy nożem. A czwarty, zażenowany, usiłował wręczyć mi piwo. Słowem nieszczególna ekipa. Jako nie zabili, zostawili par browarów, a potem, na leśnej drodze utknęli w rowie, pół dnia szukali we wsi pomocy i nigdy więcej się nie pokazali. Zainspirowali mnie natomiast do sadzenia żywopłotu i zamknięcia wjazdu wszelkim pojazdom. The end. Udział wzięli: czterej bandyci z mnóstwem koni mechanicznych, farmer-Indianin, squaw i dzieci. I co, fajny western? Już za chwileczkę, już za momencik Film o Indianach zacznie się kręcić Uwędzony namiot, uwędzone ciuchy. Słońce i ogień – jedyne źródło światła i ciepła. Księżycowe noce, niesłychane koncerty żab, ptaków i czego tam jeszcze. Kiełki, pąki, owoce. Chwile natchnienia i budowanie domu. Chwile niemocy i bezruchu. Kolorowa Grażynka i wirująca Adusia. Deszcze, upały, zimno, dni samotne i dni pełne gości. Wieczorna faja i pukanie w bębenek do jedynego wierszyka, jaki mi się w tipi spłodził: patrzę w ogień jak pełga i trzaska opowieści o tym co było aż zobaczę w spopielałych obrazkach że to wszystko po prostu ie. Śniło Tak będzie, może trochę inaczej. Nikt nic nie wie. Hejahejahejahej!!! Tymczasem już prawie druga. „Do spania jazda” – jak mawia jeden z tutejszych farmerów. Dobranoc! WIOSENNE ROZRUCHY Pierwsza wiosenna burza przeszła bokiem. Parę razy błysnęło, trochę pokropiło. Nocne przymrozki nie pozwoliły eksplodować zieleni. Powolutku, powolutku, z, dnia na dzień coraz cieplej. Jeszcze czas, żeby posadzić trochę drzewek, uzupełnić sad, żywopłot, krajobraz. Do najbliższego miasta na najbliższy targ mam dwadzieścia parę kilometrów. Miłe szybowanie rowerem przez lasy, szosy i potargane kumulusy. W plecaku lądują sadzonki podstawowych owocowych drzewek. Na targu szybko topnieją fundusze, a chciałoby się jeszcze trochę krzewów i nasion. Mam stertę książek na sprzedaż. W antykwariacie bieda, dawne bestsellery antykwariusz oddaje bez zainteresowania: „Panie, przez pół dnia czasem nikt nic nie kupi”. Za to na ulicy natykam się na dziadka ze sporym drzewkiem w garści. Gadamy chwilę, dziadkowi likwidują działkę, wielki rurociąg ciągną. „Chodź pan ze mną, nakopiesz sobie, co będziesz chciał”. Rzeczywiście - zaprowadził mnie do roślinnego eldorado i jeszcze wręczył łopatkęsaperkę. Dziadek wrócił do domu z siatką książek, a ja zabrałem się do roboty. Po jakimś czasie bagażnik roweru rozpierał dwumetrowy wiecheć porzeczek, agrestów, winogron i paru drzewek. Na kierownicy 11 kosze z sadzonkami truskawek i najróżniejszych kwiatów. Spory zielony pióropusz wyrastał z plecaka. Wracałem w charakterze zielonego kłębowiska na kółkach. Mnóstwo ludzi widząc to, miało niezły ubaw. Tego samego dnia sadziliśmy to wszystko, sad i ogród rozrosły się przepięknie. Przed naszym domem jest maleńkie jeziorko. Parę lat temu zwaliła się w nie olbrzymia, trójpienna wierzba. Z każdej gałęzi wyrosły solidne drzewka, prócz tego mnóstwo zgnilizny, suchych i zbutwiałych konarów i badyli. Nieopisany galimatias, wylęgarnia komarów, nijak do tego podejść. Znajomi kręcili głowami: „Koparka, pilarze, traktor pewnie by coś zdziałał”. Tymczasem pewnego ranka coś we mnie wstąpiło (według Grażyny, zwariowałem). Wziąłem siekierę - i do ataku. Trzy dni trwało to szaleństwoSpod zgnilizny i krzaczorów wyłoniło się śliczne jeziorko. Rosną nad nim dwa solidne klony, dwie brzozy, buczki, dąbek, dzikie róże, czarny bez i trochę malin - wszystko to dusiła zachłanna wierzba. Pokazało się też usłane kamieniami zbocze, gotowy skalniak. Susz i zgnilizna spłonęły w ogniskach. Zdrowe drzewka wierzbowe zasiliły żywopłot. Stos gałęzi w jakieś pół dnia zamienił się w przeplatany płot, zabezpieczający ogródek przed różnymi gatunkami łobuzów. I tak dla ciebie lepiej - bo ja już nie będę Więcej brodził po grząskich i leśnych mokradłach, Kiedy rok się starzeje... Nie będę też mijał Domu Wierzby Staruchy po tej stronie wiosny; Póki wiosna wesoła, póki w swej urodzie Córka Rzeki nie zejdzie, by skąpać się w wodzie. Tolkien „Wyprawa” Z wycieczki do miasta przywiozłem też z dawna oczekiwany prezent - maleńką konewkę dla mojej córeczki Adusi. Tupta teraz krasnoludek, rozmawia z kwiatkami i daje im pić. Kiedy coś sadzę, wystarczy zawołać - Mały Deszczyku, chodź do mnie! I Mały Deszczyk zjawia się, zrasza dołek, korzenie i gada z roślinką. U schyłku dnia, kiedy nie chce mi się już prowadzić nie kończących się dialogów w roli roślinki, Deszczyk - Adusia przestaje się pojawiać. To oprócz zmęczenia i zachodzącego słońca - znak, że czas do domku. Adusia jest niezawodnym Kierownikiem Wyprawy. Parę dni temu jechałem rowerem do sklepu. Stara, wysłużona „Ukraina” trzeszczała na podjazdach, wreszcie niemal u celu - trach! - pękł łańcuch. Pech. Siadłem na schodkach, piję piwo. Kumpel gajowy zajada loda, opowiadam mu o swoich drzewkowych przygodach. „A nie chcesz może jarzębiny? Szwedzka, wielkoowocowa i zwykła...” Jasne, że chciałem. Jarzębina jeszcze w naszym edeniku nie rosła. Dostałem parę sadzonek. Podchodzi zaprzyjaźniony dziadek, witamy się. A co ty tam, w środku lasu, te drzewka sadzisz - mówi. - Tutaj, we wsi, sąsiad jesienią pięćdziesiąt owocowych posadził i tylko jedno się ostało. Zające przecie zimą wszystko pogryzą”. Ujawniam sposób, o którym dowiedziałem się od leśniczego: przy każdym drzewku zatknąć gałązkę tarniny. Tropy zajęcy i saren krzyżowały się gęsto po całej polance, ale do drzewek z gałązką tarniny nawet się nie zbliżały. Dzięki temu wszystko, co posadziłem jesienią, przetrwało, i to bez żadnego płotu. O tym dziadek jeszcze nie słyszał. Zgodziliśmy się, że człowiek uczy się całe życie. Słońce zachodziło czerwonym koliskiem. Na „Ukrainie" przemienionej w hulajnogę spieszyłem, by przed zmrokiem posadzić jeszcze jarzębiny. Na skraju wsi zatrzymał mnie znajomy gospodarz. Kopał ogródek i przezimowało mu sporo dorodnej pietruszki. Do torby z zakupami doszła zatem siatka pietruchy i po wzajemnych „dużo zdrówka” wsiąkłem w mroczniejący las. Wiosenny, ciepły las! KRYZYS Cios przyszedł z najmniej oczekiwanej struny. Na naszą ścieżkę spadły ciężkie kłody. Stężałem w przekonaniu, że nic chcę mieszkać z Grażyną. Grażyna jest pewna, że nie może mnie kochać. Drewniany domek, nasze radośnie uwijane gniazdko, zastygł nieukończony. Piesek Reksio stał się nagle męczącym ciężarem. Okryte skórami łoże w tipi okazało się absurdalnie wielkie. Zabrakło wizji, prysła radość 12 tworzenia. Córeczka Adusia przebywa u dziadków, wróci za tydzień. Jaką sytuację zastanie? ... źle komuś, źle Nikomu w przestrzeni i domu... - zadźwięczała mi w głowie piosenka grupy ,,Bez Jacka". Śpiewane przez nich wiersze pojawiają mi się w szyciu od dziesięciu lat i wciąż je bardzo lubię. Przygasło ognisko. Dorzucam trochę chrustu, dmucham w czerwony węgiełki. Buchnął płomień, zbyt wielki jak na płócienne tipi. Czaszka owcy zakołysała się ostrzegawczo w strumieniu gorącego powietrza. Szybko rozgarniam i zmniejszam ogień. Grubsze polana płoną już spokojnie. Wypierają nocny chłód i nie dopuszczają komarów. W trudnych momentach rzadko pojawia się drugi człowiek – przyjaciel. W zbitce kilkunastu książek czeka jednak niezawodny I Ching, „Księga Przemian”. Tym razem nie stawiam pytań, nie rzucam monet. Otwieram książeczkę ot, tak i spotykam heksagram Sung Konflikt. Ostrożne zatrzymanie się wśród drogi przynosi szczęście. Dążenie do końca przynosi nieszczęście. Można zapobiec konfliktowi jedynie wychodząc oponentowi w pół drogi. Potrzebna jest do tego jasna myśl i wewnętrzna siła. Korzystna pomoc bezstronnego rozejmu. W sytuacjach konfliktowych nie można podejmować ryzykownych przedsięwzięć. Dlaczego prawda jest taka oczywista, a jednocześnie bywa tak trudna, że człowiek ślepnie, usztywnia się i wyczynia głupoty? Dzięki starożytnym Chińczykom, że nie owijali niczego w bawełnę. Tak niewiele przecież trzeba, żeby nie przyczyniać się do destrukcji! W moim przypadku -- zajrzeć czasem do ogrodu, poklaskać Reksia i oświadczyć Grażynie, ze tipi Czejenów jest również jej domem, a w ogóle niech robi, co chce. To chyba wszystko, aby móc spokojnie czekać na rozwój wypadków- I, na przykład, całymi dniami leżeć sobie w hamaku nucąc w górę szlaban „Orkiestry na Zdrowie”, ulubiona piosenkę Adusi. W razie czego mam tę pewność, że wystarczy miesiąc intensywnej pracy, aby w domku dało się przyjemnie żyć. A już na pewno wszystko lepsze od stężałych przekonań. Żyjemy! Jutro nowy dzień, niedziela. Dzieciaki, z którymi mam mieć zajęcia, zabiorę spod wiejskiego kościoła prosto w krainę pogańskich lasów. Może rano wykąpię się w najcudowniejszej łazience wszechświata - wannie ustawionej na głazach pośród dostojnych świerków, pod którą rozpalę ognisko? Korzystałem już z takiego cuda mieszkając w górach, a parę dni temu dostałem w prezencie wannę i zmajstrowałem analogiczną „łazienkę”. Żywy ogień plus woda mają tę moc, że obmywają nie tylko z brudu, ale i z problemów. Przez, zeszyt przedefilował mały pajączek. Zatem kończę. Hej! TRAWA Był środek upalnego lata i środek lasu. Poranek. Jak się potem okazało - 22 lipca. Ćwierkały ptaszki. Gramoliłem się z boku na bok, bucząc powoli w półmroku okopconego na czarno tipi. Coś nie grało. Głosy! Zagęszczające się, obce głosy. Liczne cienie majaczące za płóciennymi ścianami. „Kto tam?!” - zawołałem. „Policja” - oświecił mnie głos. Zgarnąłem na bok leżącą na stoliku fajkę. - Proszę do środka, jeszcze nie wstałem. Nie chcieli wejść ani nawet zajrzeć. Pomimo zaproszeń. Niesłychane!! Tipi i okolica musiała glinę rozmiękczyć. Wylazłem więc w końcu sam, w niebieskich śpiochach frotté z kolorową klapą na dupie i dowodem osobistym w ręku. Policjantów było kilkunastu, niektórzy ze spluwami. Młodsi otaczali tipi, starsi i grubsi stali na górce i dowodzili akcją. Jeden, najstarszy, pokazywał palcem to tu, to tam, na co paru młodszych pędziło we wskazanym kierunku tratując łączkę. Mieli lornetki. Silni, zwarci, gotowi, jak pod Lenino. Trochę się nabiegali. W okolicy posadziłem ponad sto drzewek, przy każdym palik. Sprawdzali, co rośnie przy palikach. Skupili się wszyscy przy tipi, gdy jeden odkrył na przedramieniu kleszcza. - „No tak, roznoszą zapalenie opon mózgowych i tę amerykańską stopniową degenerację stawów” - podzieliłem się informacjami z gazet. Nie tratowali już więcej łąki. „Co pan tam uprawia, jakie rośliny?” - spytał groźnie najgorliwszy z młodych. Wiedziałem, o co im chodzi. Wymieniłem ciurkiem mnóstwo gatunków uprawianych przez siebie roślinek, między innymi konopie. Zdziwili się, że się przyznaję. - „Wie Pan, że uprawa konopi jest zabroniona” - Nie obchodzi 13 mnie to. W swoim ogrodzie na swoje potrzeby mogę hodować, co chcę. Takie stanowisko podyktowałem potem do protokółu. Gliniarze szybko się uspokoili. Pięciu czy sześciu młodszych udało się w końcu zaprosić do tipi. „Panowie, ominie was przygoda odwiedzenia poważnego tipi Czejenów” - powiedziałem i weszli. Siedli w kręgu, rozpaliłem ogień. Pytania i odpowiedzi jak na zajęciach z dziećmi: skąd, po co, jak, do czego, dlaczego, z czego itd. Opowiadam o Indianach, trochę o sobie, o trawie i innych narkotykach. Jeden z nich, sierżant, pracowicie zapełnia całe arkusze papieru. Tak to jest - dostali cynk, zrobili wielką akcję, sam szef przyjechał, żeby zdobyć medal - a tu żenada. Maleńka, stożkowa foliarnia, w środku pomidory, ogórki, cukinie, kalafiory, goździki i kilka nie wyrośniętych konopi. Z medalu - nici, akcja aż śmieszna, szef schował się w cień. Sporządzam dla wszystkich herbatkę z macierzanki, mięty i rumianku, w równych mniej więcej proporcjach. Jest pyszna, poza tym przeczyszcza i odblokowuje kanały. Smakuje chłopakom. Dyskusji nie ma. Dobrze wiedzą, że prawdziwie groźne są oficjalne narkotyki - alkohol i nikotyna, ale na nie państwo ma monopol i tuzy zarabiają wielki szmal. Trawę można sobie posiać w ogródku czy doniczce i nikomu nic nie płacić. Co na to monopoliści? Zakazać, zastraszyć, napuścić policję i „opinię publiczną” na ładne, zielone listki. Swojska trawa zamienia się wówczas w cenny, nielegalny towar, którym handluje mafia: marihuanę i haszysz. Przewalają się góry szmalu, z mafią idzie się dogadać, wszystko jest pod kontrolą i tyle. Ważne i to, że kryminalizacja trawy poszerza niesłychanie pole działania policji. Znów, jak za czasów ścigania „nielegalnych wydawnictw”, można włazić do domu, rewidować, czepiać się, szantażować, werbować kapusiów. I to jeszcze łatwiej niż z. bibułą - palenie trawy i haszyszu jest już w Polsce powszechne. A jak ktoś niepali, to żaden problem podrzucie szczyptę - i mamy człowieka! Trzeba bardzo nie lubić spokojnego życia, aby forsować kryminalizację tak powszechnego i nieszkodliwego zjawiska jak palenie konopi... Wszystko to było dla moich szczególnych gości oczywiste. Pokazywali nowiutką walizkę z różnymi fiolkami do wykrywania wszelkich drągów. Dostali od Amerykanów. Idiotyczne podlizywanie się Ameryce, gdy tymczasem nawet w ordnungowym RFN odczepili się od trawy. Ale cóż - z USA sprzęt i kasa, trzeba się wykazać. Zaprosili zatem Copernicusa - telewizję olsztyńską (nielegalną!) i jak to policja – usiłowali mi wmówić, że nie mam prawa sprzeciwiać się filmowaniu. Ustaliliśmy, że mam prawo wywalić TV, speszony kamerzysta i przestraszona reporterka zaproszeni zostali do tipi na herbatkę. Oświadczyli, że chcą zrobić dobry program, nie żaden gniot pod policję. Jak tak, to zgoda. Rzeczywiście, program był OK. Leciał tego samego dnia. Dobra muzyka, totemy, tipi, dym ulatujący przez klapy, sierżant mówiący, że w biodynamicznych uprawach, jakie prowadziłem, konopia jest bardzo pożyteczna, ja ze swe; strony przyznałem, ze lubię czasem zapalić faję, tudzież wyraziłem potrzebę zmiany idiotycznego prawa o zakazie hodowli konopi. Głupio trochę czuli się policjanci, Tylu chłopów, uzbrojonych, wyszkolonych napada na samotnego leśnego Indianina, który uprawia sobie ogródek. W tym westernie przypadła im rola nieciekawych bladych twarzy. Nie byłoby takich sytuacji, gdyby nie głupie prawo. Przynajmniej niektórzy z tych chłopaków mogliby być dobrymi szeryfami i zjawiać się tam, gdzie są naprawdę potrzebni. Bóg nigdy nie stworzył w Ameryce tak cudownego policjanta. Żadnych podejrzeń, żadnych awantur, żadnego zawracania głowy: był strażnikiem śpiącego miasta, koniec, kropka - wspomina Jack Kerouac spotkanie z. gliną, który napotkawszy śpiących na drodze włóczęgów życzył im dobrej nocy. Tyle, że działo się to w Meksyku, gdzie policja też lubi muzykę, trawę i zabawę, ma zresztą w żyłach indiańską krew. Kiepsko natomiast z naszymi szeryfami, jeśli prawo kształtować będą fanatycy i kameleony, którzy obecnie chcą być bardziej amerykańscy i katoliccy od McDonalda w Częstochowie. Póki co, zaprosiłem policjantów na fajkę pokoju w moim tipi, o ile przyczynią się do legalizacji marihuany. Poszli sobie. Zabrali wyrwane z korzeniami rośliny do analizy w laboratorium. Znów 14 niepotrzebne koszty i wysiłek, bo mówiłem, jak komu dobremu, że to naprawdę porządne konopie indyjskie. Zielona dżungielka w foliami lubiła towarzystwo trawy. Po dwóch dniach zgniły wszystkie kalafiory. Reszta jakoś przeżyła. Ja też żyję. Pozbierałem po policjantach sporo wdeptanych w łączkę petów. I jak za dawnych, dobrych czasów generała Jaruzelskiego - jestem „podejrzany”, „przedstawiono (mi) zarzuty”. Co zrobi z. tym prokurator, zależy od tego, czy w najbliższym czasie przeważy u nas paranoja, czy rozsądek. Mnóstwo innych, ważniejszych spraw także od tego zależy. z RSD-1526/94 KOMENDA REJONOWA POLICJI W Olsztynie, L. dz..., Olsztyn, dnia 3. 08. 1994 r. UZASADNIENIE postanowienia o przedstawieniu zarzutów Wojciechowi Czesławowi Jankowskiemu Podejrzanemu Wojciechowi Czesłnwowi Jankowskiemu s. Czesława ur. 30. 07. 1964r. w Gdyni zam. Sopot ul. Wł. Andersa 10/2 w dniu 28. 07. 1994r. przedstawiono zarzut o to, że w okresie od czerwca do 22 lipca 1994r. na działce leśnej w m. Nowe Kawkowo wbrew przepisom ustawy uprawiał konopie indyjskie mogące służyć do wyrobu środków narkotycznych, tj. o czyn przewidziany z art. 26 Ustawy z dnia 31 01. 1985r o zapobieganiu narkomanii. Podejrzany zażądał uzasadnienia postanowienia o przedstawieniu zarzutów. Za popełnieniem wyżej opisanego czynu przez podejrzanego przemawiają takie okoliczności, jak: 1. Oględziny działki leśnej, którą opiekuje się ww. a także protokół przeszukania tej działki, w wyniku których to czynności ujawniono rosnące zielone krzewy konopi indyjskich, których uprawa jest zabroniona przez Ustawię z dnia 31. 01. 1985r. o zapobieganiu narkomanii. 2. Podejrzany w protokóle przesłuchanie : dnia 22. 07. 1994r. przyznał, że to on założył uprawę konopii. Informacje te podtrzymał w protokóle przesłuchania podejrzanego w dniu 28. 07. 1994r. Powyższe okoliczności wskazują, że zarzut jest zasadny. Sporządził: sierż. Mirosław Chłopicki z Czarne, 12.2.96, Prokuratura Rejonowa, w Olsztynie, WYJAŚNIENIE SPRAWIE, wezwania do osobistego stawiennictwa w Prokuraturze Rejonowej Olsztyn z dn. 12.2.1996 Drogi Panie Prokuratorze! Od kilkunastu lat miewam tzw. kłopoty z organami ścigania. Kiedyś represjonowano mnie za pisanie, czytanie, publikacje i kolportaż. Za domaganie się referendum w sprawie elektrowni atomowej i inne działania ekologiczne. Za organizowanie akcji przeciwko przemocy i militaryzmowi. Mnóstwo ludzi w czarnych, ponurych togach iż równie niewesołymi twarzami ferowało i podpisywało oskarżenia, grzywny i wyroki. Uważałem to za niesprawiedliwość bezprawie. Nigdy nie zapłaciłem nawet złotówki, w więzieniach i aresztach zachowywałem wewnętrzną wolność. Potem okazało się, że „miałem rację”. Smutni ludzie w czarnych togach znów mieli mnóstwo „pracy” - z wypisywaniem i zatwierdzaniem rozmaitych „umorzeń”. Być może powinienem domagać się od nich konkretnych odszkodowań. Minęło parę lat. Mieszkałem sobie w lesie, bawiłem się w Indian, uczyłem dzieci, uprawiałem ogródek. I oto znów stałem się przestępcą. W ogródku, pośród mnóstwa warzyw, znalazło się kilka małych konopii. Żeby to stwierdzić i tak groźnego Wroga zlikwidować - trzeba było kilkunastu policjantów ze sprzętem i Panem Generałem na czele. O Niewiarygodnym Sukcesie nie omieszkano zawiadomić prasy i telewizji. A przeciwko mnie wszczęto śledztwo, czego efekt znajduje się w rękach Pana Prokuratora. Kiedyś, na jednej z rozpraw, skazano mnie na miesiąc aresztu w oparciu o... dwie peruki. Takich „dowodów” dostarczyła wówczas SB. Teraz za „dowód przestępstwa” robi kilka sympatyczny roślinek, wyrwanych z mego ogródka. Przyznam, nie silę się nawet, by coś takiego traktować poważnie. To, że policja szuka łatwych „sukcesów” zamiast zająć się rzeczywistymi zagrożeniami, uważam za karygodne, żenujące, wręcz przestępcze. Kategorycznie odmawiam współudziału w tej maskaradzie. Nie „stawię się”, nie zapłacę żadnej grzywny, w przypadku aresztowania odmówię przyjmowania pokarmów. Ścigać można czyny, coś, co krzywdzi innych. Natomiast kryminalizację pożytecznej, od tysiącleci 15 uprawianej rośliny uważam za idiotyzm. Że narkotyk można z niej zrobić? A z czego nie można zrobić narkotyku albo narzędzia zbrodni? Może by tak zdelegalizować wodę? Może posłużyć do produkcji bimbru czy utopienia teściowej... Tfu, jeszcze ktoś uzna, że to serio... Niech mi Pan wybacza ton tego pisma. I spróbuje zrozumieć zrozumieć. Dość już mam tej głupiej sprawy i ciągłego zatruwania mi życia przez policję. Mieszkam teraz „na końcu świata”, w bezludna beskidzkiej dolinie. Opiekuję się córeczką i zwierzakami. Nie mogę się stad ruszyć, nawet gdybym chciał. Ale nie chcę. Nie chcę w najmniejszym stopniu afirmować absurdu, kłamstwa i niesprawiedliwości. Przed tym podstawowym wyborem stoi również w tej chwili Pan, Panie Prokuratorze. Jakaś decyzję musi Pan podjąć. Nie wiem, jak się Pan nazywa, jak wygląda, ile ma lat, jakie poglądy. Wiem tylko, że ma Pan swoje sumienie I przeżywa Pan radości i smutki tak samo, jak wszyscy. I że cierpi Pan i umiera jak ja i każda istota. Niczego Panu nie sugeruję. Czego Pan nie postanowi - dla mnie będzie w porządku. Wolności nikt i nic nie jest mi w stanie odebrać. Proszę tylko, aby spróbował Pan nie zaszkodzić sobie. „Vita brevis, respice finem...”* Nie ma nic ważniejszego. Słowo „pustelnika”. Gdyby miał Pan ochotę odwiedzić tutejsze góry i choć parę dni pomieszkać w prawdziwej, drewnianej chałupie - serdecznie zapraszam. Gwarantuję czyste powietrze, ciepło i życzliwość. Wszelkiej pomyślności, radości, zdrowia, rozsądku, spokojnego sumienia. Z szacunkiem Wojciech Jankowski * łac.: życie jest krótkie, pamiętaj o końcu. KOWALKA Najstarsza w okolicy. 1902 - informuje ryt na belce stropowej. Jedna z dwóch ocalałych w dolinie, po wsi liczącej kilkadziesiąt dymów. Zbudowana z solidnych bali, rozłożysta, wiekowa gospodyni. Ludzie rodzili się, żyli, umierali, toczyły się wojny, pojawiały się i znikały całe wsie - a jej tylko przybywało zmarszczek. W latach siedemdziesiątych mieszkała w niej jeszcze samotna starsza kobieta. Babcia przeprowadziła się bliżej ludzi, do opuszczonego domostwa przylgnęło miano Kowalki. Chałupą zaopiekował się pewien człowiek przejęty buddyzmem zen. Zaopatrzona w nową podłogę i okna, zabezpieczona przed rozkradaniem, z drewnianym warsztatem tkackim i różnymi starociami rozrzuconymi po ścianach i kątach - stała się Kowalka „regionalną izbą”. A bez cudzysłowu przystanią dla spragnionych ciszy, spokoju i samotności. Będzie już miesiąc albo i dwa, jak do mojego tipi stojącego w warmińskim lesie zawitał przyjaciel z wiadomością, że Kowalka wolna, nie ma kto mieszkać, turyści się włamują, coś tam niszczą, coś wynoszą. Jakoś się tym wtedy nie przejąłem. Otaczał mnie rajski zakątek, zarabianie na życie jako Indianin-gawędziarz, choć - opuszczony przez kobietę - nie byłem w stanie tworzyć niczego. Dom z nieciosanych bali, budowany w zeszłym roku z nie znaną mi wcześniej radością, stawał się coraz bardziej obcy. Niewiele roboty zostało aby dało się w nim mieszkać, ale rozbity i bezsilny coraz częściej chlałem i wpadałem w psychicznie doły. Powoli docierała do mnie prosta prawda, że samotne ptaki nie wiją gniazd. Musiałem coś ze sobą zrobić. Grażyna wzięła na siebie opiekę na córeczką Adusią i dała mi wolną rękę. Może by tak wyjechać do Hiszpanii...? „Ja ciebie kocham, tato” - mawiała nieraz córeczka... I wtedy pomyślałem o dolinie, w której przeżyłem już dwa poważne życiowe zakręty. Kumpel, który tam mieszkał - zaprasza. Kowalka wolna. Pozbierałem się. A.S, bratnia dusza, dał mi talizman i dobrą radę: „odstaw toksyny”. Odstawiłem toksyny, zabrałem plecak, hamak, bębenek - i ruszyłem w góry. Autostop, choć nie najłatwiejszy, zaprowadził prosto do celu. Okazało się, że Kowalka - jak moja dusza: dziury, uszkodzone okna i drzwi, brud, śmieci, zakurzone butelki, nawet piec nie działał. Piszczą myszy, bieda i... kiszki, bo oprócz alkoholu i papierosów odstawiłem też jedzenie. Głodówka daje mnóstwo czasu, energii i jasność umysłu. Zacząłem od wykarczowania pokrzyw; odsłoniły się kamienne schodki i weranda. Potem stukałem, kleciłem, zatykałem, czyściłem, zmywałem, kombinowałem, aż dziś - po dziesięciu dniach pracy i głodówki - jestem mieszkańcem przytulnej izby i alkierza. W obszernej sieni - zaczątek spiżarni: 16 ze dwadzieścia słoików z przetworami. U powały suszą się pęki ziół, kuchnia - piec działa wspaniale. Dom - marzenie. Glina i mech zatkały szczeliny, wygładziły kowalkowe zmarszczki. Wdzięczna, wiekowa staruszka jest teraz gotowa przeżyć zimę wraz ze mną i Adusią. Bo zimować będziemy razem z córeczką. Grażyna marzy o samodzielności, chce mieć czas na zarobienie szmalu żeby móc wykończyć dom i żyć na Warmii. Kumpel z żoną mieszka kilkaset metrów obok, mają dziecko w tym samym wieku, wszyscy są zadowoleni. Jest noc. Leżę sobie na niesłychanym łożu w blasku naftowej lampy i czuję się, jakbym tu mieszkał nie wiadomo jak długo. Porządkując i naprawiając ten stary dom, jakby mimochodem leczyłem też siebie. Nie tęsknię do toksyn. Nie dręczy pustka i samotność, bo już nie jestem samotny. Kowalka ciepła i żywa, oddycha spokojnie wraz ze mną. Przemkowi, którego wścibskość okazała się inspiracją, coby poskładać MOŻE NIE WSIO ALE DO KUPY Pewnego dnia na moje górskie zadupie wpadł kumpel celem nakręcenia „gadającej głowy" do filmu o R.S.A. Mieszane uczucia wzbudzał we mnie ten pomysł. Kumpel zadawał znienacka pytania tykające najbardziej osobistych wspomnień czy poglądów, takie włażenie w duszę buciorami, no a mi wpełzła na gębę maska przemądrzałego buca. Żenadę czułem potem okropną i parę dni później wysłałem Do owego kumpla „oświadczenie”, że wszystko co mówiłem do kamery uważam za beznadziejnie głupie. Zażądałem też wpasowania tego „oświadczenia” do filmu. Aliści „nie ma tego złego...” Wspomnienia z owego „wywiadu” drążą mnie do dziś, wyzwalają źródła przemyśleń, zmuszają do zastanowienia Się i spojrzenia na niektóre sprawy pod nieoczekiwanymi wcześniej kątami. Niniejszym spróbuję podzielić się tym i owym. Zatem - siup! O wojsku i więzieniu To chyba jedyne „społeczne” instytucje, w których przetrwały resztki dawnych plemiennych obrzędów inicjacyjnych. Wprawdzie grypsowanie, czy „falowym” obyczajom daleko do np. indiańskiej szkoły życia i śmierci, to jednak może lepsze to, niż nic...? Prawdą jest, że lepszy kontakt mam z ludźmi, którzy w swoim czasie otarli się o „piekło”, „syf” czy inne radykalne przygody i dziś od przygód nie stronią! Sam też nie cofnąłbym swych przeżyć za Chiny Ludowe. O mnóstwie ludzkich spraw nie miałbym zielonego pojęcia, gdyby nie pudła, sądy i areszty. Bo tak naprawdę „w murach” jest wszystko to, co na zewnątrz. Tylko bardziej wyraźne, jaskrawe, przegięte, bez zasłon i ozdóbek. Co nie zmienia faktu, że instytucje te postrzegam jako absurdalne. Wojsko nie broni, a tylko zagraża. Tym bardziej tak słabe, kiepsko uzbrojone i wyszkolone, jak „nasze”. Bo trzeba mieć najebane, żeby będąc ratlerkiem szczerzyć zęby na lwa. Tym bardziej w epoce środków masowej zagłady. No i dlatego, że facet z karabinem przyciąga facetów z karabinami. A facet z piwem i muzyką zwabia kobiety i balangi. A więzienie? Uniwersytet przestępców. Sam jestem dumny, że z ostatniej odsiadki wyniosłem „kazionną” koszulę, mimo dwóch rewizji osobistych. Jest taka stara baśń o duchu uwięzionym w butelce. Przez pierwsze sto lat myślał, że ozłoci tego, kto go uwolni. Przez drugie stulecie – że spełni każde życzenie. A potem została już tylko nienawiść „tego, kto mnie uwolni - zabiję!” Tak właśnie działa mechanizm więzienia. Jeżeli cokolwiek zabezpiecza - to tylko rację bytu policji, urzędników i represyjnego państwa. Olbrzymia większość współwięźniów, z którymi się zetknąłem – to niewinne żuczki w porównaniu z niektórymi klawiszami, policjantami, politykami czy biznesmenami. Cóż, siedzą zwykle „płotki”. „Grube ryby” sądzą i skazują. A gros ciężkich przestępstw, zbrodni i wypadków wydarza się pod wpływem wódy - oficjalnego państwowego narkotyku i podstawowego źródła szmalu. Tymczasem ściga się - uspokajającą marihuanę. Co jednak z groźnymi i niepoprawnymi? Jest taka starodawna i bardzo skuteczna metoda. Działa tam, gdzie trwają zwarte społeczności, między innymi u grypsujących. To bojkot społeczny. Notoryczny 17 skurwiel (albo w ogóle ten, kto łamie prawo i obyczaje społeczności) - staje się dla innych „niewidzialny”. Nie gada się z nim, nie podaje ręki, niech spada... To straszna kara i w odróżnieniu od więzienia czy kary śmierci - rzeczywiście odstrasza od przestępstw. W surowych realiach społeczności plemiennych taki wyrzutek najczęściej ginął. Czasem jednak dawał sobie radę sam, albo tworzył zalążek nowego plemienia. Znaczyło to, że nie jest byle dupkiem i ma silne czary. Czasem mógł nawet wrócić, zostać wodzem czy szamanem, zmienić prawo i obyczaj. Dobra, ale „przychodzi obcy żołnierz i chce ci zgwałcić siostrę...” Wszędzie rośnie legalna marihuana, w świętych gajach stoją beczki piwa, tętnią knajpy i domy uciech, a dzieci zamiast wzorków, dat i regułek uczą się sztuki rozładowywania napięć i na przykład kung-fu. Taką mam wizję. Alternatywną. Howgh! O Kościele Jechałem kiedyś stopem i złapałem małego fiata, którego kierowcą był starszy, siwy ksiądz. Był proboszczem mijanej okolicy. Opowiadał to o tamtych, to o tych, jakie mają problemy, jak próbuje pomóc. Naprawdę pozytywny facet. Dobry król swej parafii. „Kościół jest instytucją totalitarną” - powiedziałem do kamery, i niedługo potem przypomniałem sobie tamtego proboszcza. A potem jeszcze parę postaci. Swojego ojca, Franciszka z Asyżu, Matkę Teresę. I poczułem, jakim idiotyzmem jest radykalny, jednostronny pogląd na coś. Prawda, można się porzygać od widoku obłudy, władzy i bogactwa żerujących na ludzkim lęku przed śmiercią. Ale to przecież nie cały kościół i nie wszystko, co można o nim powiedzieć. Kto wie, ilu ludzi oszalałoby, czy popełniło samobójstwo, gdyby nie nadzieja, jaką czerpią z katolickiej czy innej religii. Wypada tylko zadziwić się nad siłą człowieczeństwa, jeśli potrafi uchować się nawet w ramach dwa tysiące lat mającej martwoty. Gdybym w tej chwili odpowiedzieć miał na pytanie, co sądzę o Kościele, odparłbym, że „nie sądzę aby nie być sądzonym”. Albo, że nic nie sądzę, bo w Kościele jak i we wszystkim istnieją i ścierają się różne różności. A w ogóle zdaje się, że dwa tysiące lat to świetny wiek, żeby uwolnić się w końcu od przywiązania do tak zwanych dóbr doczesnych i na serio zostać świętym i apostolskim. Niekoniecznie powszechnym. Zdaje się zresztą, że innej szansy na przetrwanie Kościół może już niedługo nie mieć. O lęku „Nie bałeś agresji współwięźniów?” - spytał do filmu kumpel, który nigdy nie gibał i pojęcia nie ma o tym. Nie bałem, nie przyszło do głowy i jakoś nie spotkało. Za bardzo napalonym anarchistą byłem. Nuda i bezruch na dłuższą metę przerażały. W sprzyjającym momencie, choć strach duszą potrząsał, życiem i zdrowiem zaryzykowałem, żeby wyjść - ogłosiłem bezterminową głodówkę. Ale gadać o tym głupio, pisać też. Te sprawy i emocje rozumieją i tak tylko ci, co „tam” byli i sami blizny mają. Ludzie pytają o własne lęki i nie kumają, że cudze doświadczenia ich nie rozwieją. „Boisz się śmierci?” - drążył dalej kumpel. Znów głupotę bezczelną walnąłem, że nie, że niby parę razy w halucynacjach umierałem i to straszne nie było. Prawda, umieranie po dużych dawkach psylocybów kojarzy mi się raczej z orgazmem, rozpłynięciem niż grozą i cierpieniem. Ale jak to się ma do konania i „faktycznej” śmierci, po której bliźnim zostaje nasz trup? Nie wiem. I dlatego teraz zapytany o lęk przed śmiercią umówiłbym się na odpowiedź po śmierci. Istnieje jednak coś, czego zarówno „po tej” jak i „tamtej" stronie boję się bardziej niż śmierci. Mianowicie piekła, czyli trwania – życia w strachu. Kołowrotu, z którego chce się uciec, a tymczasem się go napędza. Jeżeli coś wiem, to to tylko, że uciec się nie da. Nigdzie i od niczego. Jesteśmy skazani na walkę i zwycięstwo. Prędzej czy później. Unik niczego nie załatwia, a tylko napędza piekielny kołowrót, przedłuża i wzmaga cierpienie. Miałem kiedyś taką „grzybową podróż", że opuściłem ciało i wpakowałem w diabelski młyn nieskończonych żywotów, wizji, zdarzeń, form, bytów - żadnego wpływu na to. Im bardziej chciałem, żeby się skończyło - tym szybciej młyn się kręcił, tym bardziej męczył. Trwało to - wieczność. I nagle 18 poddałem się, „olewam, niech jest jak jest” - przemknęło przez „świadomość”. I w tym momencie obudziłem się w „tej” bajce, a pełniowa łąka była ciepła i puszysta. Czy to może być jakiś „drogowskaz” dla „innych” na tym „etapie”? Nie wiem. W tych sprawach (i chyba w ogóle) nie ma nic jednoznacznego. Tak naprawdę każde słowo na temat życia i śmierci trzeba by zapakować w cudzysłów. Wszystko co można przekazać na te tematy zawierają dawne baśnie i mity. I oszronione drzewa za oknem. No i więzienne porzekadło: „grunt to nie peniać”. O Wałęsie Ze nie jest mądrym człowiekiem - wyraziłem się „dyplomatycznie”.I znów - nie dość, że żenada, to i durnota. Dziesięć lat wcześniej fajniej zrobiłem pisząc w „Homku”, że facet robi głupoty, w związku z czym na jego temat nie będę się więcej wypowiadał. Przykre w sumie, że małolat - anarchista mógł wtedy przewidzieć i to, że ci, którzy Wałęsie kadzą - jutro zrobią zeń sobie kozła ofiarnego. Bo nie Wałęsa jest problemem, ale kłamstwo jako zasada rządzenia. Całe sztaby ludzi tworzyły Wałęsę. Retuszowano jego bełkot, ukrywano fakty, liczono, że chłopkiem-roztropkiem da się pokierować, oklaskiwano każdą bzdurę i zamykano usta krytyce. Kto nie ocipiałby w takich warunkach i nie uwierzył, że jest mistrzem świata? Śnił mi się niedawno Lechu. Właśnie Lechu, jak go kiedyś nazywacie Wałęsa. Umarł. Miał chore serce i wątrobę, cały organizm wycieńczony od stresów, żarcia i niedospania. Smutno mi się w tym śnie zrobiło. Kij tam, dziwny sen był. Chyba lubię Lecha. Na pewno bardziej od tłumu niegdysiejszych wazeliniarzy, którzy dziś wycierają nim sobie gęby. Głupio mi, że przyłączyłem się do „chóru potępieńców”. Niech żyje Lechu! Życzę mu, aby znów mógł usiąść w ciszy, spokoju i samotności z wędką nad jakąś wodą, co podobno kiedyś lubił. Może raz jeszcze złowi Złotą Rybkę i tym razem nie zażyczy sobie pałacu i władzy...? O policji Zdarzało mi się pełnić funkcje policjanta (kit!) - na organizowanych przez nas „Hyde Parkach”, podczas barmanowania w wiejskiej knajpie i parę razy ot tak. Polegało to na wchodzeniu „między młot a kowadło” i tłumaczeniu tłukom, że istnieją fajniejsze sprawy od rozwalania sobie łbów. Kilka razy widziałem też zawodowych gliniarzy w skutecznych akcjach uspokajająco-rozjemczych. Kilka... A setki razy byłem świadkiem policyjnego zepsucia, paranoicznego strachu przed zwierzchnikami, przestępstw, kłamstw, ciemnoty, prowokacji, upokorzeń i bicia ludzi. Gliniarz to „zderzak” między rządzącymi a rządzonymi. Facet od brudnej, niewdzięcznej roboty. Rozdający wprawdzie kopy, ale i biorący na siebie te, które należą się władzy i prawodawcom. Od których też dostaje kopy. Na gliniarzach na ogół skupia się zbitka nienawiści, lęku i pogardy tych, którym w życiu źle. Przyszło nam żyć w epoce upadku ludzkich obyczajów. To, co niegdyś fajne - dziś zmieniło się w parodię czy wręcz przeciwieństwo. Gliniarze nie są tu wyjątkiem. Powołani do służby w obronie spokoju i porządku - są często podstawowym zagrożeniem. „Ryba psuje się od głowy”. Trzeba zatem szukać przyczyn choroby i od nich rozpocząć leczenie. A taki gliniarz, jakiego dziś mamy - to tylko jeden z objawów naszej choroby. „Dlaczego, jeśli macie tylu szlachetnych mężów, wybieracie takich złych wodzów? Dlaczego ich słuchacie?” - pytali podobno Indianie co normalniejszych białych. U Indian też istniała policja. Były to mniej lub bardziej trwałe, czasem tylko jednorazowo powoływane, stowarzyszenia najbardziej szanowanych wojowników. I na przykład w takich Sześciu Narodach Irokezów każdy wódz mógł być „zdjęty” w każdej chwili przez radę Starszych Kobiet. Nic nie poradzę, że Wielki Duch Przenikający Wszystko przemawia do mnie bardziej, niż „mściwy i zazdrosny” Jahwe. A w Indianach kocham się od dziecka. Lekarstwo, jak zwykle, nie jest skomplikowane. Wystarczy nie kłamać i nie podporządkowywać się kłamstwom i głupotom. Howgh! „Dlaczego uciekłeś z miasta? Jak żyjesz bez cywilizacji? Czym się leczysz?” Kumpel był dociekliwy. Bzdetów nagadałem, gdy tymczasem po prostu tak się złożyło i składa, tu i tak czuję, że to w porządku. Jutra nie planuję, bo po zawaleniu się ostatnich planów ledwo się pozbierałem. A to, czy noszę berecik z wiatraczkiem, kąpię się w przerębli, bawię w Indian, leczę ziołami i uryną - co komu do tego? I tak każdy ma własną drogę do przejścia. Bo moda to demon: zwodzi i utrupia. 19 Dosiadłszy tego drewnianego konia odwróconego do góry nogami właśnie zaczynam galop przez pustkę. Będziesz próbował tropić me ślady? Ha! Spróbuj w sieć pojmać burzę!” Kukoku O RSA i anarchii Fajnie było, choć różnie bardzo. Do tej pory ludzi ze „starej załogi” a zupełnie różnymi drogami poszliśmy. Jasiu, Gal, Skiba, Szebel, Cezar.A „Mać Pariadka”, choć coś tam czasem wkurza, to i tak jest [------] (cenzura antykadzielna). A Anarchizm? Nieźle nakręcony byłem, pamiętam to uczucie i moc, że się może powiedzieć NIE, że nagle tyle spraw prostych, a odpowiedzi oczywiste. Tyle, że jak teraz widzę, było to tylko (?) otwarcie furtki, pierwszy krok najwyżej, żeby móc w ogóle ruszyć z miejsca, żeby iść do TAK. O drodze Idę i idę a owe TAK zdaje się leżeć w czasach, o których pamięć zaginęła, a niejasne odczucia i tęsknoty jeno majaczą. Dobrze jest być głupcem w odpowiednim czasie Jestem Synem Słońca i Zmiennej Kobiety Podążam w pradawne miejsca... To, zdaje się, pieśń Indian Nawaho. I kiedy patrzę na świat telewizora, zniszczeń, bieganiny i ludzi tłoczących się w gaciach nad ciepłym jeziorem - to często myślę „co ja tu robię?!” Zdaje się, że odpowiedź na to pytanie to tylko (?) furtka, pierwszy krok najwyżej żeby móc w ogolę ruszyć z miejsca... I tak dalej. z Iść. Otwierać kolejne furtki. Żeby nie skostnieć w żadnym kościele czy ideologii. Żeby móc powiedzieć NIE wszystkim i wszystkiemu. Pani Anarchii nie wyłączając. Żeby wszystkim i wszystkiemu moc powiedzieć TAK. DZIWNE MIEJSCE ...wolę swoją snów dolinę obok której płynie czas szuka jej, kto był tu raz... „Budka Suflera” Późny wieczór. Naftowa lampa delikatnie maluje przestrzeń izby. Na kolanach usadowił mi się Behemot, czarno-biały kotek. Śpi. Szum czajnika na rozpalonej kuchennej płycie jest absolutnie jednostajny. Zatrzymany czas. Tymczasem dni i miesiące cykają jak sekundy. Sen, mnóstwo snów, poranki, rąbanie drzewa, książki, posiłki. Zapadające znienacka wieczory. Kiedyś wpadłem tu na parę dni, ze śpiworem i w lekkich ciuchach. Minęła jesień, zaczęła zima. Śnieg zasypał cały świat. Drewnianą szuflą wykopałem dwie ścieżki - do studni i do obórki. Prawie 20 miesiąc nie widziałem człowieka. Czas jakiś zastępowałem kierownika w pobliskim schronisku; dzięki temu glinom, które przed świętami zrobiły nalot na chałupę, nie udało się mnie zamknąć. Przeżyłem zatem miłą Wigilię i wariackiego Sylwestra. W styczniu wpadłem do Gdańska, usiadłem pod gmachem bezpieki z napisem „Precz z kolegiami d/s wykroczeń” - i spędziłem miesiąc w areszcie. Potem był tydzień z Grażyną i płytą „Jethro Tull” puszczaną w kółko. Zaproszenie do „okrągłego stołu” wygnało mnie tu z powrotem. Był marzec, w górach jeszcze zima. Znów bezczas, w rytmie pieca i drewnianej chałupy. Wieczorem gadki z kumplem, książki i „Popularne” przypalane od świecy czy lampy. Wpadła Grażyna. Siedemset kilosów pociągami, potem PKS, na koniec kawał drogi pieszo przez śniegi, potoki i noc. Potęga miłości. Kiedy wyjeżdżała - wciąż nie miała okresu. Coś mi w duszy drgnęło, ukłuło w dołku. Zacząłem podejrzewać Jethro Tull. Tydzień czy dwa później jechałem osiołkowym wózkiem do odległego o osiem kilometrów schroniska. W TV miał lecieć „Znikający punkt”. Obejrzałem film. Kowalski rozwalił się na buldożerach i zadzwoniłem do Grażyny. Była w ciąży. Była też z bloku, chciała pralki, lodówki, prądu. Żegnajcie góry i osiołku. Pogrzałem do Trójmiasta. Mnóstwo wydarzeń, twarzy, przeżyć, sposobów mieszkania, zarabiania, mnóstwo różnych różności zlało się w jedną chwilkę. Tylko włosów na głowie mniej, papierosów nie palę, a za ścianą śpi pięcioletnia już prawie córka. Potrafi napisać MAMA, ADA, TATA i KOT. Nie brakuje jej prądu i telewizora. Na dobranoc czytamy bajki. Jest najmniej problematyczną kobietą, jaką w życiu poznałem. Czajnik coś nie szumi. Trzeba dorzucić do pieca. Słychać za to porywy listopadowej wichury i szybkie cykanie zegara. Idzie zima. Jest za piętnaście pierwsza. Spać! PUCHAT Osioł siedzi na klapie. „Siedzieć na klapie” to w więziennej mowie dobijać się do drzwi. Zatem na klapie siedzi osioł. Puchat się nazywa. Nieźle wali, nie da o sobie zapomnieć. Czasami, rozpaczliwymi jakby haustami nabiera mnóstwo powietrza - i jak nie ryknie. iiiIII - ooOOO!! Czas na sianko, znaczy się. I wodę. Lubię bydlaka, jego ryk, uszyska i w ogóle. Ale czasem, kiedy ośla opieszałość czy przekora zaburzają mi rytm działań - wpieniam się. Wrzeszczę, przeklinam, szarpię, w dupę kopię. Jak klawisz. Czyli więzienny dozorca wobec opieszałości czy przekory więźniów. To podobno normalne. Aż za normalne. I dlatego czasem mi głupio. Osiołkiem nazwaliśmy słabo rozgarniętego kolesia, który trafił do naszej celi. Posadzili go za jakieś głupstwo, miał wklęsłe paznokcie i obciachowy tatuaż na nadgarstku, którego chciał się pozbyć. „Gicio” - powiedział pewien garus i oskrobał pudełko zapałek. Osiołek usiadł na taborecie, rękę położył na stole, w zęby dostał zrolowany ręcznik. Obciachowy tatuaż pokryła warstewka siarki. Garus odpalił zasyczało, zaśmierdziało, Osiołek poderwał się, wypluł ręcznik i dmuchał na swój nadgarstek. „Chyba nic” - powiedział po chwili, patrząc na lekkie zaczerwienienie. „Jeszcze raz?” - zapytał garus. Osiołek nie chciał powtórki. Słusznie, bo lekkie zaczerwienienie rychło zamieniło się w paskudny bąbel, a bąbel w jeszcze paskudniejszą ranę. Tatuaż został wywabiony. Puchat ma piętnaście lat. Co najmniej. Czy i ile więcej - nie wiadomo. Przyzwyczajam go na 21 nowo do uprzęży. Parę lat był darmozjadem, a teraz znów ciągnie sanki. Niedawno zjechaliśmy do wioski ze sklepem. „Co to, konik?” - pytały młodsze dzieci, jako że nigdy nie widziały osła. Czułość wzbudza Puchat, uśmiechy, wszyscy go lubią. Każdy czuje się mądrzejszy. Nikt go się me boi. W świecie, gdzie ceni się wielkość, siłę i pośpiech nie jest osioł konkurencja. Nieraz porywał na wycieczkę całe stado koni, kiedy jeszcze pasały się tu hucuły. Uwielbiały jego towarzystwo. Choć, jak zeznaje S., kiedy przyszła do niego grzejąca się klacz - Puchat chciał się tylko bawić. Kopnął w końcu i przepędził namolną babę. Owczarki góralskie raz go pogoniły. Zmykał, przez strumień przemknął, ale gdy psy się w strumieniu znalazły - zawrócił i zaatakował. „Sponiewierał je sakramencko” - opowiadali potem górale. Zyskał sobie osioł uznanie. Wargę górną wywija, zęby szczerzy i - szszyy - dyszy, gdy broi, a myśli, że nikt nie widzi. Brodę ma jak poduszeczka, mięciu tka i delikatną, rzadkim włoskiem porośniętą. Lubi, gdy go tam podrapać. Za uszami też lubi. A gębę ma nieludzko poczciwą. TERAZ I KIEDYŚ Jesień. W ciemne masywy gór wnikają coraz to nowe kolory. Żywe barwy umierających liści. Deszcz siąpi od rana. Po połoninach pełzną gęste chmury. W nieprzemakalnym płaszczu i kaloszach wędruję sobie powoli, raz po raz podnoszę, oczyszczam i wrzucam do torby co apetyczniejszą pieczarkę. Wszystko się zmienia. Czasem przejrzyście aż hen, po horyzont, po chwili widzę już tylko niewielki krąg łąki o rozmazanych krawędziach. Cisza absolutna. Mgła, jak cholera. Ani nieba, ani czterech stron świata. W takich warunkach bardziej się płynie, niż chodzi, a mglista kopuła wciąż taka sama. Jakieś krzaki, tarnina. Jest ścieżka, zwierzęca raczej, niż ludzka. Potem drzewa. I jar, głęboki, poważny jar o stromych ścianach zawalonych pniami. W lesie mgła jest inna, niż na łące, drzewa dają zmysłom jakieś zaczepienie. Nie więcej niż kilometr uszedłem od domu a zdaje mi się, że w tym lesie jestem po raz pierwszy. Buk, właściwie kilka buków zrośniętych w jeden, potężny baobab. Kilka hub wżarło ie. w jego korę. Jedna, o niebywałej wielkości, rzeźbie i rysunku wzbudza moje pożądanie - byłaby z niej świetna półeczka! Stalowym ostrzem próbuję podważyć tę hubę, oderwać od drzewa, nie daje się. Kopniak z kolei uszkadza ją, nici z półeczki... Gdzieś tam w duszy zamajaczyła myśl o profanacji. Buk, huby kapliczki, złote liście, brylantowe krople. Cudne. A ja tu z nożem i buciorem... Sorry... Wycofuję się, wychodzę z lasu. Mgła też się cofa, rzednie. Chyba nawet widać zarys dachu chałupy. Z torbą pełną pieczarek ruszam do ciepłej izby. Zgrzyta piła, tak zwana moja-twoja. Z pasją wspomagam jej ruch, ciągnę, pcham, naciskam. Po drugiej stronie piłowanego kloca majaczy wąsata życzliwość. To dziadek, ojciec ojca. Litwa, wioska między puszczą a rzeką Wilenką. Mam... trzy lata. To pierwsze wspomnienie z dzieciństwa. Podobno wrodziłem się w dziadka. Dziadek też siedział. Puszczał krowę do lasu i pewnego razu wściekły leśniczy zagnał ją na bagna i utopił. Dziadek też się wyciekł: wziął siekierę, zabił leśniczego. Dostał bodajże sześć lat. Późny wieczór, ciemno, tu i teraz, choć już wczoraj. Wracamy z Adusią do domu. Mordka się nie zamyka, ożywiona całodziennymi harcami z rówieśniczka Tosia. „Ciiicho...!” - uciszam córeczkę. Półtora tysiąca owiec koszaruje blisko drogi. Od lasu ognisko, w intencji odstraszania wilków. Poza tym sfora niesfornych owczarków. Właśnie owych piesków nie chciałbym w ciemności spotkać. Przechodzimy bezgłośnie i bez przygód. Za to przy kapliczce, niedaleko domu, zatrzymuje nas dziwaczne auuuhuuuu!!! - Dobry wieczorek - mówię. - Dobry! A to, wilka udawać nie umiem, nastraszyć cię chciałem! Nic me widać, ale po głosie poznaję Dziadka - juhasa - Eee tam - mówię - tyle wszędzie strachów, jeden więcej nie robi. - Ni mo strachów, jakie strachy, ja tam, się nie boje, ni śmierci, niczego. Ino tego Sztywnego, co w samotności potrafi dopaść, tego to się boję. Ale co tam, tylko patrzeć, jak mnie w ziemi pogrzebiom! - Każdego zagrzebią. Może znów się urodzimy? - podsuwam. - Wierzysz w to? - głos Dziadka zabrzmiał wyjątkowo bez góralskich zgrzycików. - A jak to jest w przyrodzie, wszystko umiera, rodzi się w kółko... 22 - E, może i tak, ale najbardziej mnie wkurza, że jeszcze się taki nie znalazł, co by tam był, wrócił i powiedział jak jest! Jest jak jest. Ciemno, trzeba uważać. Natrętne déja vu w zetknięciu z ogniem, lasem, zdarzeniami... Drepczemy do domu. Wszystkie drogi prowadzą do domu. BESKIDZKI OBRAZEK Vyii-oooooo!!! - wydarł się osioł. No tak, nocka nie zapowiadała się najcieplej. Zaprowadziłem go do obórki. Dwie młode kozy przydreptały same. Stara, rogata i czupurna, jak zwykle, czmychnęła. Złapałem kij i popędziłem. - O ty, kurew!!! - krzyknąłem, rzucając w kozę kijem. „Nie przelewki” - pomyślała zapewne, a w każdym razie potruchtała gdzie trzeba. Buf - zamknąłem drewniane drzwi. Fajrant. - Nie można tak do zwiezątka! - zaśmiał się juhas, sąsiad z pobliskiej doliny. Stał na wozie obok wielkiego metalowego baniaka. Do wozu zaprzęgnięty był koń. - E, czasem inaczej nie idzie! - odkrzyknąłem. - A mogę u pana ten fajans zostawić? - Jasne, żaden problem. Zbliżała się zima. Pasterze owiec schodzili do domów, ciężki sprzęt wygodnie im było zostawiać na miejscu. Wyładowaliśmy baniak. Poleży tu sobie, pod świerkami, do wiosny. Niezły bęben. Albo czołg dla dzieci. - A piwo pan wypijesz? - No, hmm... Momencik, wezmę pojazd, żeby wrócić. Zamknąłem chatę, wpakowałem rower na wóz i - wio! - Jak na piwo jedziemy, to Florek jestem. - Wojtek. Konisko człapało niespiesznie, wyłaniał się rogalik księżyca. Jak „P”, znaczy się - przybywa. Do pełni. - Co ty tu robisz - spytał juhas - też piszesz, jak kolega? - Czasem piszę, trochę tylko. - A o czym? - Ostatnio? O śmierci. Jak umierał kot, koza, moja matka... - Jak umierali? - Tak. Jak różne stworzenia umierały, a wszystkie tak samo. Robiło się coraz ciemniej. Do zamglonego księżyca dołączyły gwiazdy. Zajechaliśmy na miejsce, gdzie za stukniecie w okno i dwie monety dostaliśmy parę piw. - Wiś - powiedział Heniek - jak wilk bierze owcę za szyję, to ona przy nim do lasu biegnie. Ani beknie. Dwie nam tak w tym roku poszły. I to w biały dzień, A psy dobre, czujne, Widać, czasem wilk cwańszy, też żyć musi. - I tak dziw, że się uchowały, Tylu myśliwych... - Obok, w województwie, strzelają, ale tu wilka nie wolno strzelać. - A u nas wiosną, bez wilka, koza do studni wpadła i się utopiła. - I nam owca w studio wpadła, głęboka, z dziesięć metrów. Ale o nic nie jebła, pływała i beczała. Usłyszałem, zobaczyłem, ale co? Nie zejdę, przecież. Zawołałem, łańcuch od konia przynieśli. Jakoś tak rzucilim, wokół rogów się zaczepił. Wyciągnelim - i owca żyje. - No to szczęście miała. Z drugiej bacówki cielak w płytka studnie wpadł, tylko dupa wystawała. Nikt nie zobaczył i się cielak utopił. - E, zdróweczko. - Zdróweczko. Pociągnęliśmy po tęgim łyku. Szumiał strumień. Wartki i czysty, niepodobny do tego, co płynęło dalej, na nizinach. W głębi lasu ryczał napalony jeleń. 23 Rykowisko i pasterze wracający do domów. Czyste źródła rzeki, Tak tu jest od wieków. I oby było. Na wieki. KOGO TO OBCHODZI? Czyli zeszłoroczna jesień Za oknem szary, jesienny poranek. Juhas, w brązowej kamizeli i kapelusiku, wymachiwaniem laski zagarnia do kupy owce i krowy. Słyszę pobekiwania, dzwoneczki i przekleństwa. Przed chwilą wróciłem z kąpieli. Jakieś trzysta metrów biegiem do strumienia - jahu!! - ale zimna woda! - i z powrotem. W piecu już buzuje, szykuje się herbatka. Ciekaw jestem, jak długo jeszcze potrwa to nurzanie się w strumieniu, dzień, tydzień, miesiąc...? Zeszłej zimy latałem trochę na golasa po śniegu, jeszcze częściej chadzałem boso. Nie zdziwiłbym się zatem, gdybym za parę miesięcy kąpał się w przerębli. A zaczęło się od zwiniętej w gumofilcu skarpety. Noc, śnieg i mróz. Z lekka pijany wracałem lasem do domu i ze zwiniętą skarpetą było mi niewygodnie. Stanąłem na jednej nodze, ściągnąłem but i straciłem równowagę. Goła stopa wniknęła w puszysty śnieg i... jak fajnie! - zdziwiłem się. Resztę drogi, jakieś pół kilometra, przebyłem boso, zadowolony, z buciorami pod pachą. Nie zmarzłem. Uroiła mi się nawet zgrabna teoryjka. Wszystko zależy od oddychania. Ludzie boją się zimna i kiedy spodziewają się go - reagują skurczem, spłyceniem oddechu, marzną. Tymczasem oddychając spokojnie i głęboko dotleniamy organizm, „dorzucamy do pieca”, i krótki spacerek nago w śnieg i mróz staje się orzeźwiającą przyjemnością. Morsy, jogini i inne świry coś o tym wiedzą. A chodzenie boso, jak zauważyłem, szokuje niezależnie od pory roku. Starsi pamiętają, jak buty na wsi mieli tylko do kościoła i obecne codzienne ich używanie jest jakąś tam nobilitacją. Młodsi idą za modą, a moda kroczy, kroczy w kierunku ciągłego zwiększania potrzeb materialnych i izolacji od natury, a nie na odwrót. Coraz mniej zresztą miejsc, gdzie przyjemnie i bezpiecznie można czuć się bez butów. Jak nie beton to asfalt albo żużel, grozi żelastwo, rozbite szkło. Wychodzisz boso na spacer Wychodzisz boso na świat...! - entuzjazmuje się kapela z Olsztyna, której nazwy nie pamiętam. Bosybosabose. Słowo to wydaje się już jakieś durne, czas skończyć temat. Przed oknem defiluje stadko kóz. Tańsze tutaj, niż na Warmii. Góral mówił mi wczoraj, że za bańkę już można kupić. Jak się tak gwiazdy ułożą, że zamieszkam tu dłużej i znajdzie się kasa, to sklecę małą kozią rodzinkę. Nie ma to jak kozie mleko. A teraz owce, dosłownie dziesięć metrów od okna, skubią zapamiętale swymi śmiesznymi, głupowatymi pyszczkami. Po chwili gwizd juhasa odgania je od chałupy. Przypomina mi się czasem pewien młody gliniarz. Siedział na belce w otworze wejściowym tipi, rzucał niespokojne spojrzenia i raz po raz powtarzał: - To pan tu się poświęca, tak pan się poświęca, poświęca się pan... Śnił pewnie bidula o życiu à la „Dynastia” - a tu taki szok. Cóż, mnie więcej każdy z nas ma tak, jak se pościele. Co kto lubi. Zadziwia tylko to, że gliniarz, który przyszedł wyrwać mi „trawę” z ogródka, mógł mnie wziąć za poświęconego. Święty - zgoda, jak drzewo, kupa i głaz. Ale żeby „poświęcony”? Przyrządzam właśnie niesłychaną potrawę. Zajadam ją od paru dni i wciąż wyśmienicie smakuje. Mam sporo suszonych kań (grzybów) zebranych w czasie głodówki. Suszona kania, polana wodą albo wywarem z fajnych ziół - natychmiast pęcznieje i robi jak świeża. Następnie sporządzam ledwo lejące się ciasto z mąki, wody i przypraw. Na kuchni rozgrzana patelnia z odrobiną oleju. Wlewam trochę ciasta, kładę kanię, tworzy się placek z kanią w środku. Piekę toto na wolnym ogniu, aż się przyrumieni z obu 24 stron. Taka pyszność mogłaby spokojnie oswobodzić słowiańszczyznę od potopu hot dogów i innych hamburgerów. Najlepiej w sojuszu z naleśnikami i plackami ziemniaczanymi. Popędziłem przewalić placek na drugą stronę. Ale złocisty! Jak pachnie! Kania - nieczęsty grzyb, do tego niehodowlany. Ale z równym powodzeniem można w ten sposób potraktować inne grzyby, choćby i pieczarki! Niech żyje niepodległość! Cały dzień łaziłem po lasach i połoninach. Trwa rykowisko; jelenie huczą w głębi lasu. Trafiłem na stratowany teren, połamane gałęzie, wszystko w ostrej woni samczych gruczołów. Szaleją chłopaki, dumnie potrząsają koronowanymi łbami. U schyłku zimy zgubią na szczęście swe piękne korony, dzięki czemu królowanie im nie odbije. Prawdziwy koncert zacznie się po zmierzchu, jelenie wyłażą wtedy z lasu i ryczą, aż echo niesie. Za oknem kolejny świt. Nie załapałem się tym razem na nocne rykowisko. Zapadłem w hamaku o zmierzchu, zbudziłem o świcie. Tak chyba powinno być. ZIEMIA – PIEKŁO – RAJ Jesienna, chłodna noc i dogasające ognisko. Krążyły ostatnie, wygniecione papierosy i ciche, krótkie opowieści. Ktoś brzdąkał na gitarze. Kilka skulonych sylwetek, kilka par oczu odbijających żar i płomyki. A jednak czas płynął. Coś się działo z niebem. Jaśniało, nabierało barw. W pewnej chwili zza góry trysnęły promienie. Ptaki, początkowo nieśmiałe, teraz śpiewały na całego. Niebo i Ziemia tworzyły wariacko piękny obraz. Chwila po chwili, coraz żywsze, nieprzytomne kolory. - Świt... Nazywany przez niektórych szarówką... – wyszeptała Gosia. W jej głosie dźwięczał zachwyt, i smutek, współczucie. Tak. Świt. Wspomniałem czasy, lata całe, kiedy i dla mnie była to szarówka. Wyrywany ze snu, półprzytomny, wtłaczałem się w nielubiane ciuchy, wpieprzałem szybko śniadanie i pędziłem w szary świt. Do szkoły, do pracy. Głowa kiwała się w autobusach i na lekcjach, potrafiłem spać siedząc i stojąc. Ta umiejętność bardzo ułatwiała życie. Życie? Zdaje się, że to był sen, czasem prawdziwie koszmarny. Kiedyś, w czasach tak zwanej konspiracji, pisałem coś tam na maszynie. Stukałem całą noc, na kocach, żeby zmniejszyć hałas. Świeciła żarówka. W nocy nie groziła rewizja. A „lokal” miał okno na uliczkę prowadzącą do stoczni. O tym, że świta poinformował mnie stukot. Narastający, niesłychany stukot, jakby tysięcy opancerzonych owadów. Uchyliłem zasłonę. Uliczką podążał zbity, milczący tłum. Szary bruk, szare domy, szarzy ludzie. I szarówka. Nikt z nas nie patrzył w niebo. Ci wszyscy ludzie spieszyli, aby na czas odbić swe karty zegarowe. A ja wróciłem do nielegalnego pisania. z „ZIEMIA-PIEKŁO-RAJ” to album z chrześcijańskimi obrazami religijnymi, który nabyłem niedawno w przecenie. Bardzo ciekawy, z obszernym komentarzem Barbary Dąb-Kalinowskiej. Dzieła przeróżne, z przestrzeni ostatnich stuleci. Święci, demony, męczennicy. Boska Trójca, epizody z biblijnej historii. Dzieje ludzkich wizji, tęsknot, lęków, wyobrażeń. Wyobrażeń o Bogu, stworzeniu świata, zwierząt, ludzi. Wyobrażeń o grzechu i świętości, o „wygnaniu z raju”, o zbrodni, karze, życiu, śmierci, zbawieniu... To właściwie duchowa historia naszej - tak, naszej - kultury i cywilizacji. z Cóż. Nie ma pośpiechu. Tysiące lat trwające perypetie „białego człowieka”. Obrazy przedstawiają niemal wyłącznie ludzkie twarze i sylwetki. Bóg Ojciec, Adam, Ewa, Kain, Abel. Totalna samotność Chrystusa, wykrzywione oblicza oprawców, nieobecne twarze apostołów, świętych, męczenników. Na olbrzymiej większości chrześcijańskich obrazów NIE MA ŚLADU INNYCH NIŻ LUDZIE ISTOT!!! Jest pogrążony w ślepym, egocentrycznym cierpieniu człowiek. Opętany „dobrem” lub „złem”, dziwaczny, często pokraczny, nienaturalny. Nie ma przyrody, przestrzeni, pejzażu... Tło, jeśli w ogóle występuje, to raczej ubogie, spłaszczone, nieistotne. „Liczę się JA!” - zdają się krzyczeć obrazy. „Ja – człowiek podobny Bogu, „korona stworzenia”, moje cierpienie, nawiedzenie majaki, zbawienie, dusza...! A reszta? Ziemia, kosmos, związki ze światem? „NIE MA!” Ciało mówi co innego - więc dalej je upokraczać, okrywać szatami albo 25 przynajmniej przysłaniać „co trzeba” figowym listkiem... Są w albumie jaśniejsze iskierki. Ciepłe sceny macierzyństwa, dwa obrazy Williama Blake'a. Jest wreszcie „Odpoczynek Świętej Rodziny w czasie ucieczki do Egiptu” Runge'a z 1806 r. Józef podsyca ogień, Maria zaciera dłonie, niemowlę baraszkuje. Rośnie ukwiecone drzewo poznania - dobra i zła, życia i śmierci. Pejzaż po horyzont i cudowny, barwny świt. Wschodzące słońce. Piękny, normalny obrazek. Ktoś wreszcie odetchnął, otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Ówże obraz pomógł mi jaśniej spojrzeć na chrześcijaństwo, „białego człowieka”, „europejską kulturę". Otóż - zobaczyłem proces. Nie tę czy inną religię, nawiedzenie Pawła, słowa, historie, obrazy, dogmaty - ale dziejący się wciąż proces. Życie. Czy w religii czy w naszych ciałach i umysłach - trwa nieustający proces rozwijania się, wzrostu, poszerzania perspektyw. Od samotnego, egocentrycznego cierpienia - poprzez delikatne przebłyski - po pełne otwarcie na pejzaż, światło, otoczenie. Od zadawania bólu, ranienia siebie i innych - poprzez czerpanie przyjemności i korzyści - po nieograniczone współczucie i miłość. Od cierpienia w fazie embrionu i narodzin - poprzez pazerność oseska - po dojrzałego, spełnionego człowieka. Od ściskanego, pęczniejącego, rozrywanego nasionka i wysysających wszystko, „egocentrycznych” korzeni - poprzez pędy, gałązki - po cudowne kwiaty i owoce. z Ot, króciutka historyjka. Chrześcijaństwa i Kościółka. Trzech mędrców odnalazło dojrzały owoc. jego nauka była nasieniem, które padło na twardy, surowy grunt. Korzenie długo tonęły w bólu i ciemnościach. Zagarniały, co się dało, oplątywały wszystkie ziarnka piasku, wysysały minerały, wchłaniały energię kobiet i Ziemi, dusiły inne rośliny. Pojawiły się pędy, listki, gałązki, l pierwsze, pojedyncze kwiaty. Błękitny Franciszek, fioletowy Eckhart, biała Teresa, pomarańczowy Merton, tęczowy de Mello. Fruwają owady, zawiązują owoce, kształtuje mnóstwo nasion. Jasne, zdarzają się przymrozki, szaleństwa żywiołów, ludzie drzewa ścinają. Ale spoko, wszystko w porządku. „Nic w przyrodzie nie ginie”. Nic nie jest martwe. Wszystko żyje, gra, rozwija się. A właściwie - kreci w kółko. Bóg, Duch i dzieciaki. Umysł, idea, zjawisko. Nasiona, rośliny, owoce. Projektor, światło i obrazy. Wesoła, Święta Trójeczka. Wsio rawno. Panta rhei. Wszystko płynie i wraca do źródeł. A my? Bawimy się. W egoistyczne, ślepawe oseski, smutne czy rozbrykane dzieci, w mniej i bardziej dojrzałych dorosłych. „ENTLICZEK - PENTLICZEK - NASIONKO - NOCNICZEK – NA KOGO - WYPADNIE - NA TEGO BĘC! JESTEŚ - PENTLICZEK - JESTEM - ENTLICZEK - JAK SIĘ PRZYWIĄŻESZ -TO MOŻESZ – PĘC! Tłum wchodzący we wrota Raju w „Sądzie ostatecznym” Memlinga przypomina pracowników w pochodzie do kart zegarowych. Tyle, że schody z kryształu, rozsypane klejnoty i brama bogato rzeźbiona. Straż przemysłowa jest uskrzydlona, a ludziska gołe i miast kombinezonów fasują habity. Fajnie, nie? Ale co robić, kiedy alternatywą jest Piekło, straszące na przeciwległym skrzydle tryptyku? Piekło. Kłębowisko nagich ciał spychanych w ogień przez diabły. A te diabły, to panie, zwierzęta musiały kochać, bo ogony, szpony, rogi i płetwy majom! Lubię zwierzęta. Orły, kozy, węże, ryby kojarzą mi się jak najlepiej. Ogień też w porządku, ogrzać się można, strawę ugotować. Uważać trzeba, i już. A sędziowie, bramy, uniformy, strażnicy? Hmmm... Może to i Raj, ale na pewno nie jedyny. Jest Ziemia. Co tu jest piekłem i co rajem...? Wolna wola. „Wybór należy do Ciebie”. Na tym polega cały sekret. I być może egzamin - do następnej klasy. Egzamin, który każdy z nas musi zdawać sam. Absolutnie sam. z Jeszcze jedna króciutka opowiastka. Żył kiedyś Człowiek, który bardzo kochał. I szedł przez świat w zgodzie z głosem serca i oddechu. Pomagał wszystkim spotykanym na drodze. Ale czasy były trudne. Sprzedany przez przyjaciela, skazany przez sędziów i kapłanów, męczony przez strażników, wzgardzany przez tłum, opuszczony przez wszystkich... Nie załamał się. Wbrew rodzicom, modzie i religii, na przekór osobistym zachciankom i pokusom. Wbrew głupocie, nienawiści, lękom i słabościom 26 otaczających Go ludzi. Kochał bezgranicznie, jak rodzice dzieci, które przecież „nie wiedzą, co czynią”. Może umarł na krzyżu, może wrócił w Himalaje. Z Jego ofiary uczyniono symbol władzy, kłamstwa, podboju, zniszczenia. Krzyżowano Go na ścianach sądów, więzień, na sztandarach rozmaitych armii. Nieomal dwa tysiące lat po śmierci potępiany jest przez tysiące sprawiedliwych ludzi. Przez ten cały czas bierze na Siebie fale i oceany ludzkiej ślepoty i paranoi. Kto? Co? O co chodzi? O Ciebie, o mnie, o wszystkich. O to, co w nas najistotniejsze. Co absolutnie samotne, znające ból, piekła i mroki. I dzięki temu właśnie mogące widzieć, współczuć, kochać. I broń Boże nie potępiać. Nigdy. Nikogo i niczego. z Serce, myśli, oddech. Ze wszystkich sił starają się przebić przez skorupę, wyjrzeć na światło, zakwitnąć. Zagrać jedną, kapitalną muzyczkę. Wystarczy nie przeszkadzać, nie gwałcić ciała, mowy, umysłu. Usiąść, spokojnie, cichutko. Budzą się ptaki. Świta. Nieskończone piękno Wschodzącego Słońca. Oby każde z nas mogło je zobaczyć. Obyśmy widzieli wszyscy. KONIEC ŚWIATA Mama pierze, a tata czyta gazetę - wydukało już któreś z kolei dziecko na pytanie o zdanie złożone współrzędnie. - Daj inny przykład, nie możesz wymyślić innego?! - wściekała się pani R., nauczycielka polskiego. Mieliśmy po jedenaście lat i baliśmy się okropnie. „Mama pierze a tata czyta gazetę". Tak pisało w podręczniku i nikt nie znał innego „zdania złożonego współrzędnie”. -Siadaj, dwója!!! Do tej pory nie lubię gramatyki. I prawie nic z niej nie pamiętam. A dwója, drogie dzieci, to kiedyś tak, jak teraz jedynka. Pada śnieg a wiatr maluje zaspy. Zaspy są malownicze, ale „taki śnieg to nie do iścia” - jak wysapała Ada brnąc dzielnie u mego boku. Wczoraj pojawił się listonosz. Przyszedł pieszo, co najmniej dwanaście kilometrów przez puszystą, falistą, arcybiałą pustynię. W służbowej torbie miał „Czas Kultury” i zawiadomienie o nadejściu paczki. Gorąca kawa nieco go ożywiła. „Aaa, dzieci” wytłumaczył sobie moją niezgodę na zapalenie papierosa i poszedł. Zawiadomienie o paczce zatknąłem pod stropową belkę. Cóż, trzeba będzie odebrać. Co najmniej dwanaście kilometrów do poczty i tyleż z powrotem. Niech no tylko przestanie sypać. Jakiś czas temu połamało drzewa. Rozdarło pnie, ukręciło konary, zostawiło kikuty, rany i połamane gałęzie. Żaden tajfun. Tylko marznąca mżawka, padająca kilka dni. Lód zatapiał świat, a jego brzemię wciąż rosło. Drzewa kłaniały się nisko i niżej, coraz to inne nie wytrzymywało napięcia i pękało z trzaskiem, a lawina lodowych kryształów zdawała się szeptać - cichooo. Potem przyszła odwilż i to, co przeżyło, mogło się wyprostować. Za górami i lasami ludzkie mrówki zabrały się do odbudowy linii energetycznej. Tym razem kabel zakopują w ziemi. Bo betonowe słupy łamało łatwiej niż drzewa. Teraz wszystko otula śnieżna wata. Opatrunek jest sterylny i piękny. Ciichooo. Tak cicho, że słychać to, co w uszach albo kosmosie. Zdaje się, że wszystko gra. IKONA I TOTEM Dziwne to wszystko. Życie, śmierć, drzewo, gwiazdy. Co się robi, kim się jest, skąd i dokąd idzie. Wszystko dziwne. Pod warstewką słów i codziennej krzątaniny spoczywa Wielka Tajemnica. Czytałem ostatnio rozmowy z Jerzym Nowosielskim, „znakomitym malarzem, znawcą teologii prawosławnej”, jak przedstawił go rozmówca. Miałem wrażenie, jakbym w czasie tej lektury coraz bardziej oddalał się od istoty rzeczy. W wypowiedziach Nowosielskiego powstaje znany nam świat, upadają anioły, rodzi się życie, ludzie zostają wypędzeni z raju, wykwitają, dzielą się i łączą najróżniejsze religie, kościoły, filozofie. Z piernikowej chatki chrześcijaństwa i hinduizmu Nowosielski ułamuje smakujące mu kawałki. Z zadziwiającym uporem układa to wszystko w prywatną kapsułę ratunkową pod 27 nazwą „Mój Chrystus”. Śmiałe poglądy, oceny, rady, uczone pojęcia, filozoficzne i teologiczne szufladki tworzą nieprzeniknioną zasłonę. Co osłaniają? Cudowną ikonę? A może tylko lęk przed przyznaniem, że właściwie to nic nie wiadomo... Nie wiadomo. Pamiętam z filmu „Kosmiczne jaja” moment, kiedy dyktator mającej wybuchnąć planety przekonuje się, że jego prywatną kapsułę ratunkową już ktoś zajął. „Kimże jesteś, że ośmielasz się szukać ratunku przed Dyktatorem?!” Masywna, kobieca postać odwraca się. Ma zarośniętą twarz i groźne spojrzenie. „Jestem Kobietą z Brodą” - cedzi. Dyktator przeprosił i czmychnął. Ale ja już, się z nikim o nic nie kłócę, nikt już mnie nie może obrazić ani wyprowadzić z równowagi. Ja się już pokumałem z nieskończonością i wiecznością, mnie już śmierć nie dotyczy, bo choć jeszcze jestem na świecie, to już dawno umarłem... Hrabal, „Kim jestem” Poważnym impulsem do refleksji nad życiem i śmiercią było dla mnie kilka zdań Stefana Kisielewskiego. W jakiejś książce czy felietonie przerwał on nagle swój politvczno-ekonomiczny słowotok i napisał, jak to patrzył kiedyś w gwiazdy. Pomyślał, że są one oddalone o ileś tam milionów lat świetlnych. To znaczy, że od iluś tam milionów lat mogą nie istnieć, mogły rozpaść się w pył, zgasnąć, zginąć - a my je ciągle widzimy, dla nas wciąż świecą! Dla mnie, zaciekłego wówczas anarchisty o kanciastej, czarno-białej wizji wszystkiego, było to coś w rodzaju naukowego dowodu na wieczność, wieczne istnienie, życie. Kiedy parę lat później w psylocybowym olśnieniu zobaczyłem, że kosmos istnieje również w najdrobniejszym przedmiocie, że gwiazdy to atomy i wszystko jest nieskończone - wydało mi się to równie oczywiste. Jak się potem okazało jest to może oczywiste, ale nie w tej kulturze, religii i nauce. I tak zostałem Indianinem. Wyrwane z gazety: jedna tylko nasza galaktyka posiada 1,6 mld gwiazd podobnych do słońca i otoczonych planetami; w całej zaś widzianej części Kosmosu astronomowie naliczyli ok. 100 mld rozmaitych galaktyk... Szare komórki zamknięte w jajowatych głowach tych, co to wszystko liczyli - musiały eksplodować. Stąd pewnie wzięła się słynna teoria Wielkiego Wybuchu jako początku Wszechświata. Lecę jak orzeł Mój lot jest tak wysoki Krążę we Wszechświecie Na skrzydłach w czystym świetle (pieśń wojownika) Pewien kumpel z Warmii opowiadał mi kiedyś sen, który mocno nim poruszył. Otóż leżał sobie, spał i nagle - wyszedł z ciała. Widział siebie śpiącego, potem dom, okolicę - leciał w górę. Kontynenty, chmury, ziemia - pojęcia góry i dołu straciły sens, a on leciał dalej. Układ Słoneczny, Galaktyki, Droga Mleczna, dalsze nieznane obszary – oddalał się, aż w końcu z wielkiej odległości zobaczył, że wszystko to jest wspaniałą, drewnianą maską. Obudził się na powrót w starym indiańskim cielcu. Z kosmicznej podróży przywiózł wizję drewnianej maski. Przymierza się powoli do wyrzeźbienia wielkiego Totemu. ZWIERZĘTA I DEMONY Jeden z moich uczniów zawsze walczy ze wszystkimi. Teraz pragnie tylko odejść i żyć z dala od wszystkich. Powiedziałem: bardzo dobrze. Wtedy będziesz mógł walczyć z górami, drzewami, skalami. Będzie to dobra nauka dla ciebie. Chang Sik Kim, Mistrz Shim Gum Do, sztuki walki zen Trzykrotnie już, w trudnych życiowych momentach, los wyrzucał mnie w góry. Tutaj, z dala od ludzi, hałasu, kłębiących się spraw i problemów, nieoczekiwanie pojawiały się nauki. Okazywało się, że wszystko to, o co obwiniałem otoczenie, co przeszkodzało mi tam, w „świecie ludzi” - nosiłem cały czas 28 w sobie. Że całe „zło”, „wady” czy słabostki widziane i piętnowane u innych - to moje własne ukrywane cechy. Głównymi nauczycielami w tej szkole były zwierzęta. Teraz jestem jakby w trzeciej klasie. Podstawówki. Ze świadomością, że tylko z pustym, otwartym umysłem mogę się czegoś uczyć. Że tylko jako kompletny głupek mogę widzieć i doceniać skarby oferowane przez każdą chwilę, sytuację czy zjawisko. Że tylko absolutna niewiedza może być naczyniem dla prawdy. I że opróżnienie naczynia może przynieść radość, ale - jak mówi porzekadło - „dopiero stłuczenie naczynia przynosi szczęście”. Spróbuję opowiedzieć, jak do tego doszło. Jak rozmaite zwierzaki ze świętą cierpliwością uczyły ślepego, zagubionego człowieczka. Klasa I To było siedem lat temu, po strajku w Stoczniu Gdańskiej. Szukałem dystansu i wytchnienia. Od początku stanu wojennego kręciłem się w wirach konspiracji, kontestacji, gliniarzy, ulotek, zadym, sądów i aresztów. Wyznawałem ostre, anarchistyczne poglądy i czarno-biało postrzegałem świat. Uczestnicząc we wspomnianym strajku miałem okazję zobaczyć „od kuchni” tak zwaną wielką politykę. Nie wyglądało to pięknie - i wyjechałem w góry. Mieszkający tu kumpel czasami znikał, korzystając z okazji, i wtedy zostawałem opiekunem psa, kotów, kilku lam, kóz, barana i osła. Była jesień, potem zima, zwierzaki trzeba było karmić, poić, doić, wypuszczać, zaganiać, wyrzucać gnój. Osioł robił czasem za „zwierze pociągowe”. Kląłem, wrzeszczałem, szarpałem, nieraz kopami i kijem częstowałem. Inaczej nie szło. Zwierzaki postrzegałem jako głupie, krnąbrne, złośliwe, agresywne. Codzienna, ciężka walka o przewodzenie w stadzie. A potem znów trafiłem do aresztu. I dostałem zaproszenie do Okrągłego Stołu. Kusiła „wielka polityka”. Czegoś tam jednak zwierzęta musiały człeka nauczyć, bo po kilkudniowych zmaganiach z pokusami wróciłem do nich, na bezludzie. Odkryłem w sobie żądzę władzy, sławy, kasy, popularności. To, z czym całymi latami walczyłem, o co oskarżałem polityków. Uciekłem przed demonami. No, niezupełnie. Nie wiedziałem wtedy, że przed tym towarzystwem uciec się nie da. Że dla wolnego i silnego człowieka me istnieją niedobre sytuacje; wszędzie i zawsze można zrobić coś pożytecznego. Można być w porządku politykiem, można być pełnym pychy i złości pustelnikiem. Tymczasem przestraszyłem się - samego siebie - i zrobiłem unik. Demony schowały się głębiej i czyhały na nową okazję. Klasa II Niedługo potem znów mieszkałem w mieście. Z dziewczyną i dzieckiem. Trzeba było zarabiać szmal. Kumpel rozkręcał firmę księgarską, zaprosił do współpracy. Firma rozrastała się, chłopaki przywdziewali garnitury. Koledzy z piaskownic, szkół i opozycji zaczęli się podgryzać i tytułować: Pan Prezes, Pan Kierownik... Inni kłaniali się przestraszeni. Coś nie grało. Wziąłem urlop, żeby odwiedzić swych Mistrzów. Niedługi, ze dwa tygodnie. Wiosenna zieleń, kwiaty, szmer potoków. Zwierzaki na łąkach i w oborze. Jakoś nie wkurzały. Kozy i lamy miały młode. I dopiero teraz, sam zostawszy ojcem, poczułem ciepłą, wspaniałą aurę, jaką dorosłe bydlęta otaczały maluchy. No i wszystko grało - bez mojej władzy, wrzasków, buciorów i kija. Bez rozwijającej się firmy, biznesu, taksówek, komputerów, restauracji, garniturów. Grało. Wróciłem z urlopu - i natychmiast zwolniłem się z pracy. Klasa III Życie w mieście przestało nam się podobać. Chciałem zbudować dom, uprawiać ogród, hodować kozy i kury. Znalazło się miejsce – iście bajkowa, leśna polanka. Stanęło tipi, rosła drewniana chata, cudownie obradzał ogródek. Aliści połowica przestała być grzeczną, posłuszną dziewczynką. Jej bunt był totalny, żywiołowy, bezpardonowy. Koniec „patriarchatu”. Wymiękłem. Nie widziałem sensu i możliwości kończenia domu, ani dalszego życia razem. A czasami i życia w ogóle. I wyjechałem w góry. Tu, gdzie mieszkamy do tej pory, z córeczką. Wiedziałem już, że w sobie muszę szukać korzeni destrukcji i cierpienia. Że w końcu w całej pełni muszę się dobrze poczuć sam ze sobą. Dostałem pod opieką starą chatę, osła i kilka kóz. Potem jeszcze kota i psa. Trafiły się też wspaniałe książki: Louise L. Hay, Thich Nhat Hanh, Sogjal Rinpocze... Ujawniły się demony - nienawiść, gniew, pożądanie, głupota, chciwość, zazdrość, pycha... Chałupa też była w kiepskim stanie. Remontując i sprzątając ją - mimochodem leczyłem i oczyszczałem siebie. „Sprzątałem” medytacją, mantrami, postami, rozmyślaniem, tańcami, modlitwą. Dzielnie pomagała córeczka: tańce z bębenkiem i śpiewami nazywały się „dziecięcą balangą”. Przylepiałem w różnych miejscach karteczki przypominające o uwadze. Wiedziałem, że nie mam innego wyjścia, że 29 trzeba „odwracać” wady, krok po kroku ujawniać i „odwracać” demony. W każdej chwili, w każdej sytuacji brać na siebie, a właściwie - ujawniać w sobie wszystko, co tylko pomyślę niedobrego o innych. I znów nieocenionymi Mistrzami okazały się zwierzęta. Początkowo często wpadałem w gniew. A to osioł nie chciał wejść do obórki, to kotka zrzucała pokrywkę, kozy czmychały na wszystkie strony i paskudziły do wiadra z woda. Ale przeciwnikiem nie były już te czy inne zachowania zwierząt. Był gniew i inne demony i z nimi musiałem sobie radzić. Oddycham i jestem spokojny Oddycham i uśmiecham się Wszystko tutaj i teraz Ta chwila cudowna jest - śpiewałem często zainspirowany przez Thich Nhat Hanha. Do tej pory jest to mój ulubiony wierszyk. Oddychałem utożsamiając się z „negatywnym uczuciem” - i „rozpuszczałem” je, pozwalając wypłynąć spokojnie. W gniewie, jak w falach na oceanie, kryje się spokojna toń... Na drzwiach obórki narysowałem Śmieszka. Przypominał o oddychaniu wyżej przytoczonego wierszyka. Po jakimś czasie starczała świadomość „oddycham”, aby wchodzić między zwierzęta w spokojnym, pogodnym nastroju. I - o dziwo - skończyły się kłopoty i wszelka krnąbrność. Okazało się, że zwierzaki sprawiały problemy bojąc się agresywnego głupca, czuły po prostu niedobrą energię. Kochane, sympatyczne sierściuchy. Może i głupiutkie, ale nie bardziej, niż większość z nas. Chyba mnie lubią, nie pielęgnują urazy, choć mogłyby mieć ku temu powody. Są „tu i teraz”. I jeśli tylko jestem w pełni obecny, spokojny, łagodny to i one są w porządku. Świat jest odbiciem twojej świadomości - usłyszałem kiedyś naukę. Tego też uczą zwierzęta. I dzieci. I wszyscy, których uważamy za słabszych, gorszych, głupszych, irytujących. Uważajmy. W ich szeroko otwartych, przerażonych oczach odbijała się nasze twarze. I umysły. z Cóż, siedzę w tej trzeciej klasie, drugi rok. Wciąż się uczę. Bo i Mistrzowie wymagający. Są wśród nas, zawsze byli. Tuż obok i jeszcze bliżej. Ze wszystkich sił, w każdej chwili starają się pomóc nam wytrzeźwieć, obudzić się, otworzyć oczy. Są wszędzie - „na lądzie, w wodzie i w powietrzu”. Stają przed nami - w ciałach zwierząt, „młodszych braci”, zdanych na naszą opiekę, różnorakie uczucia i emocje. Są jak zwierciadło, w którym możemy się przyjrzeć. Patrzmy uważnie, póki czas, póki możemy patrzeć. Co dalej? Nie wiem Nic nie wiem. Niech się dzieje. To cudowne uczucie. Być może cały koszmar dziejący się na Ziemi, to tylko... koszmar, upiorny sen, projekcja oszalałych umysłów. Naszych „małych umysłów”. Spienionych bałwanów i fal, zapominających o spokojnej toni, z której się wyłaniają. Której są cząsteczką. Którą... są. Którą jesteśmy. A może nikt nas nigdy z raju nie wyrzucał? Tylko sami się wyrzucamy, w każdej chwili, zrzucając winę za klęski, ból i demony na „węże”, kochanków, dzieci, wirusy, białych, czarnych, bogatych, biednych - innych? Może z obłędnym uporem uganiamy się za szczęściem i Bogiem po świątyniach i religiach, a tymczasem codziennie kopiemy Go w zad, zabijamy w rzeźniach i na polach bitew, torturujemy w laboratoriach, gnębimy w dzieciach, kobietach, podwładnych, słabszych, trujemy w swych ciałach, umysłach, oceanach, rzekach, wycinamy w lasach... Albo zasłaniamy - obwiniając o coś siebie czy innych. „Jestem winny”, „jestem zajęty”. Stop. Dość uciekania. Jestem odpowiedzialny, za wszystko. I już. Może... wystarczy usiąść. Przestać mącić, zdobywać, kombinować i pozwolić wygładzać się Toni. „To nic. Water”! Cicha, spokojna toń medytacji. Rozpuszcza tamy, problemy i demony. „Nic to” - jak powiedział Pan Michał wylatując w powietrze. Wszystko możliwe. Czary, jaja i odloty. Gdzieś tam pewnie Ktoś się śmieje, kręci głową nad upartym gramoleniem się szczeniaków. Ślepych, brudzących pod siebie i próbujących jedno przez drugie dorwać się do cycka. A rodzicielska miłość jest nieograniczona. Absolutnie. Czasem warknie, roztrąci urwipołciów. Żeby pokazać, ze nie trzeba walczyć i deptać innych, że jest więcej cycków i dla wszystkich starcza miejsca. Spokojnie. Wszystko ma swój czas i właściwe miejsce. Odpowiadającą rocznikowi i poziomowi klasę. Pewnie, to tylko gadanie. Ale może ta garść wspominek i rojeń przyniesie komuś pożytek? 30 Czworonogom, dwunogom, wielonogom, beznogom, nibynożkowcom. Wszystko jedno. Jedno i to samo. Nie wierzysz? To spójrz komuś w oczy. Z bliska, uważnie. Kogo tam widać? I kogo widać w Twoich oczach? „Żaden dowód”? Tak, w słowach trudno o dowód. Może już lepiej nie gadać, nie szukać dowodów, a po prostu wejść do wody. Zanurzyć w wannie, rzece, jeziorze, morzu. Ciało. To w większości woda. Tak jak ciała wszystkich innych istot. Pijemy, sikamy, pocimy się, myjemy. Płyną obłoki. Pulsują źródła i serca. Wszystko płynie. Wszystko gra. Wszystko jedno. z Kotka Matylda odeszła niedawno do Krainy Wiecznych Łowów. Wcześniej łowiła myszy w naszej wiekowej chałupie. Teraz myszy mają raj. Nie boją się nas. Córeczka przyznała, że głaskała myszkę po futerku, palcem i patykiem. Parę dni temu wyganiałem mysz z kartonu z cebulą. Przeszła na stół. Palcem dotknąłem jej noska. Obwąchała ciekawie i zabrała się do obgryzania. Nie dałem, zabrałem palec. Posypałem trochę kaszki. Poczciwe zwierzątko. Nie zmartwię się jednak, jeśli Wielki Mistrz objawi się tu w postaci kota. Niech się dzieje. Grunt to równowaga. A przedwczoraj kopnąłem osła w zad. Był wyjątkowo, ale to wyjątkowo opieszały. LUDZIE DROGI I ŚMIETNIKI Siedem lat będzie, jak trafiłem tu po raz pierwszy. Gwido - kumpel z opozycji - zaprosił kilkanaście osób na zlocik integracyjny. Po paru dniach usłyszeliśmy w radiu, że w Gdańsku strajk. Na koń! Już następnego dnia dotarliśmy do Gdańska i tam różnymi sposobami ówże strajk wspomagaliśmy. To, co z tego i następnego strajku wynikło, nie harmonizowało jakoś z górskimi pejzażami. Potem glina chciała mnie zamknąć, wróciłem zatem na bezludzie i mieszkałem tu pól roku. W okolicy polował generał Kiszczak. Następnie żyłem kolejno w pudle, w Sopocie, na włóczęgach i na Warmii. Zdążyłem się zakochać i rozstać, budować dom, posadzić drzewa i wszystko to zostawić. Znów siedzę w górach, z pięcioletnią córeczką. G.Z. tymczasem opuścił nie tylko mieszkanie i żonę, ale przeleciał przez ocean i założył nową rodzinę w Stanach. Pracuje w teatrze, studiuje, tłumaczy między innymi bajki Singera. Przez kilka lat poznał tam tylko kilka osób. Przyleciał na parę tygodni z teatrem. Byli na Ukrainie, wpadł do nas ze swą wspaniałą córką. Piliśmy piwo z grzybami, gadaliśmy godzinami, z wyciem kąpali w lodowatym strumieniu. Nasze córki też z miejsca się polubiły. Zostawił tłumaczoną przez siebie „Drogę człowieka” Bubera. „Dżekobowi, żeby coś ze mnie zostało na Kowalce” - wypisał na pierwszej stronie. Plączą się człowiecze drogi. Drugi dzień zmagam się z przywleczoną z Ukrainy grypą. Brodziłem kiedyś korytem wartkiego potoku wytyczającego jedyną drogę w gęsto zalesionej dolinie. Piękno nie do opisania. Rzeczka tworzyła gdzieniegdzie piaszczyste lachy otoczone ścianami zieleni. W jednym z takich miejsc wykąpałem się, po czym wywaliłem w cieplutkim piasku i chyba zasnąłem. Zbudziła mnie czyjaś obecność. Patrzę - okrągłe oczy, czarne skrzydła. Ogromne ptaszysko wzbija się do lotu. Wymiękłem, jakbym zobaczył pterodaktyla. Czarny bocian, rzadki już ptak, przestraszył się jednak bardziej - kołując między drzewami szybko zniknął mi z oczu. Cóż, człowiek nie jest tym, co zwierzątka lubią najbardziej. Trudno się dziwić. To między innymi wejście do owej doliny wytypowano niedawno pod wysypisko śmieci dla odległego o dwadzieścia parę kilometrów miasta. Mieszkańcom pobliskich wiosek obiecano utrzymanie zimą drogi i powiększenie szkoły. Szczęściem tuziemcy nie dali się kupić i jak dotąd zgodnie protestują. Jest też nadzieja, że niedługo zakończone zostaną prace nad utworzeniem w okolicy parku narodowego. Nie wiadomo jednak, czy nie trzeba będzie rozkręcić ekologicznej zadymy poszerzającej wyobraźnię gminnych urzędników, sprawa bowiem nie jest rozstrzygnięta. Swoją drogą - dobrze ludziom robi zaangażowanie w jakiś fajny cel. Błyszczą im oczy, zawierają przyjaźnie i znajomości, życie nabiera barw. Pamiętam to z czasów Ruchu „Wolność i Pokój”, teraz z przyjemnością widzę, jak chory pomysł ze śmietnikiem uzdrawia i integruje tutejszą społeczność. I dobrze. 31 TALIZMANY Na początku był niebieski guzik. Pierwsza czy druga klasa podstawówki. Znalazłem gdzieś metalowy guzik, takie pół kulki obciągnięte płótnem. Nosiłem go w kieszeni. Szczególnie interesujący stawał się w trakcie przesiadywania w twardej, kościelnej ławie. Głucha monotonnia mszy toczyła się gdzieś obok, a ja bawiłem się guzikiem. Jedna z ław miała cechę szczególną: małą deseczkę przybitą w rogu, tworzącą malusieńki schowek. Tam chowałem mój guzik, po jakimś czasie była to już jego stała kryjówka. Podczas obowiązkowych nabożeństw zawsze starałem się usiąść przy schowku i sprawdzić, czy tajemnica się nie wydała. I choć raz ujęty przez „wrogie plemię” zdradziłem ów Wielki Sekret - guzik zawsze był na miejscu. Dzieciakom z „wrogiego plemienia” nie chciało się widocznie sprawdzać zdobytej informacji. Może ten pierwszy talizman wciąż tam spoczywa...? Więcej takich bliskich sercu przedmiotów przewinęło mi się w dzieciństwie: malutki, ołowiany święty Antoni, kieł lisa, czarny kamyk z dziurkami. Kiedyś zużyłem wszystkie ojcowskie „ząbki” (metalowe podkówki do butów), nabijając je pracowicie na krótką listwę; nazywało się to Laską Wodza i cenione było w podwórkowych zabawach. Ciekawe, że tato nigdy mnie za owe „żabki” nie ochrzanił, nie wiem, czy sam byłbym tak tolerancyjny wobec swojej córeczki. Kieł lisa i czarny kamyk towarzyszyły mi długo - dwa, trzy lata temu powędrowały dalej w charakterze bardzo poważnych prezentów dla bliskich osób. Talizman zrobiony z kawałka skóry w okresie buntowniczo-anarchizującym zawierał symbolikę, która po latach przestała mi się podobać; wisiał na żerdzi w pierwszym roku mieszkania w tipi, potem gdzieś go porzuciłem. Od paru lat nosiłem tak zwany woreczek z lekami (kto nie wie, co to takiego, niech przeczyta jakąś powieść o Indianach). Zgubiłem go na „urwanym filmie”, w trakcie pijaństwa połączonego z wywoływaniem deszczu. Nad ranem przewaliła się burza, choć deszczu niewiele, ale dobre i to. Zgubienie „leków” zasygnalizowało, że przesadzam z alkoholem i tracę czujność. W końcu lipca stuknęły mi trzydzieste urodziny. Jedynym prezentem jaki dostałem, był niewielki, barwny kilim. Asia, wspaniała istota, przez parę dni tkała go specjalnie w tym celu. Kolorowe indiańskie wzory wniosły sporo światła w mroczną beznadzieję, w której wówczas tkwiłem. Andrzej Suryn, poeta, powitał nas ongiś w lesie przyniesionym na liściu łopianu, upieczonym przez siebie chlebem. Niedawno, przed wyruszeniem w góry, dostałem od niego talizman z kła morsa; odwdzięczyłem się noszonym od paru lat naszyjnikiem. Ów talizman wraz z indiańskim kilimem zajmują obecnie honorowe miejsce w mym nowym domostwie, o ile można tak nazwać dziewięćdziesięcioletnią chałupę. To ciekawa sprawa spojrzeć na siebie poprzez historię swoich talizmanów. Podejrzewam, że życie każdego człowieka upływało i upływa w kręgach mocy tych tajemniczych przedmiotów. Bajki i mity pełne są opowieści o cudownych gadżetach. Dziwaczne przedmioty, pozyskiwane w jeszcze dziwniejszych okolicznościach - ratowały z najgorszych opresji, pomnażały siły, leczyły, karmiły, dawały wszystko, co potrzebne. Niewiele wspólnego z tym ma masowa produkcja i sprzedaż „przedmiotów na szczęście”. Talizman nie musi, chyba wręcz nie powinien, być atrakcyjny, kosztowny czy modny. Ważne, aby ofiarowany był w odpowiednim momencie, w odpowiedniej intencji, przez odpowiednią osobę; można go też znaleźć albo zrobić samemu. Istotne są uczucia, jakie wzbudza w nas kontakt z takim przedmiotem. W tym sensie piórko ofiarowane w dobrej intencji przez bliską sercu istotę może być bezcenną, czarodziejską różdżką opromieniającą nasze życie. Warto pamiętać, że więcej mocy uzyskujemy dając, niż biorąc. Dlatego, gdy nasz talizman spełni już swą rolę, lub gdy spotykamy kogoś bardziej potrzebującego - nie wahajmy się ze zrobieniem miłego prezentu. Magia jest żywa, płynna, zmienna. Chęć wyłącznego posiadania powoduje, że z czasem zamiast talizmanów mamy tylko kupę bezsensownych gratów. Jak Tytus de Zoo, uginający się pod brzemieniem mnóstwa pozbieranych na szczęście podków. Fajnie czasem poczytać komiksy z Tytusem. 32 GURU, GÓRY I GÓRALE Spore chałupy budowali Łemkowie. Część mieszkalna łączyła się zwykle z gospodarczą. Mnóstwo miejsca, mnóstwo zakamarków. Tak właśnie wygląda domostwo, w którym obecnie żyję, Niedawno odkryłem niewielki stryszek nad chlewikiem. Trochę siana, ślady jakichś kunowatych, stare ciuchy, wiadro i plik gazetowych papierzysk. Z ciuchów wybrałem fajne spodnie, wiadro przyda się do studni, papierzyska położyłem przy kibelku. Służą jako lektura podczas codziennych posiedzeń. Dzisiejszego wieczoru takim właśnie sposobem dotarły do mnie nauki sławnego guru Rajneesha. Tako rzecze guru Rajneesh – korespondencja własna z Indii Lucyny Winnickiej znajdowała się w dwóch kolejnych, starych numerach „Przekroju”. Przede mną okryty czerwonym pluszem stolik, sklecony z żeliwnej podstawy maszyny do szycia i drzwiczek od jakiejś szafki. „Ale tu piknie, a syćko kombinowane” - zadziwł się niedawno zwiedzający chatę juhas. Ano piknie. Po wczorajszym deszczu - dziś cieple, jesienne słoneczko. Babie lato błyszczy na trawce i pokrzywach. Wszystko błyszczy. Z palików wytyczających granice gospodarstwa wyrosły rachityczne wierzby. Zielone kule na drągach. Albo inne, rozczapierzone, niczym szpony Baby Jagi. Bzyknęła mucha. Odległy warkot motocykla. Adam i Ewa w momencie gdy zjedli jabłko wiadomości, stracili kontakt z rajem. Trzeba utracić umysł, aby znaleźć się z powrotem w raju. Wtedy zaczniesz się śmiać, bo nikt cię stamtąd nie wyrzuci, tylko ty sam poprzez swoją wiedze i metoda... Trzeba zwymiotować ten owoc wiadomości. Doświadczaj, bądź uważna, wtedy umysł zniknie. To właśnie Rajneesh podsłuchany przez Lucynę Winnicką. Rzucał potem dowcipami, paradoksami, wygłupiał się, próbował rozruszać ponad tysiącosobową ekipę wpatrzonych w siebie słuchaczy. Muszę opowiadać wam dowcipy, bo obawia się, że jako ludzie bardzo religijni zanadto chcecie być serio.(...) Człowiek musi być odrobinę szalony, bo inaczej nie odważy się przeciąć więzów i być naprawdę wolnym – zacytował Greka Zorbę. Ocho, słychać gramolenie i westchnienie. Adusia się obudziła. Trzeba utulić. Kochany Ryjek życzy sobie makaronik na mleku. W izbie zawrzało: córka pędzi sikać - tato po drewno. Adusia ubiera się i czesze - ja rozpalam w piecu, pitraszę i podciągam parę razy na trapezie. Kiedy toto piszę - na kuchennej płycie bulgocze już czajnik. Koniec pisania, czas śniadania, l po śniadaniu. Słyszę głosy, liczne. Patrzę na drogę - idzie wycieczka, ze dwa tuziny, jaskrawe kolory i ogromne plecaki. Przed takim tłumem zamyka się większość drzwi. Bądź sam - mówi Rajneesh - to jedyna prawdziwa rewolucja. Wymaga odwagi, Jeżeli uświadomisz sobie swoją samotność, wtedy uświadomisz sobie również samotność innych. Wtedy wiesz, że próba posiadania kogoś innego jest wykroczeniem Wraz z niezachłannością przychodzi współczucie i surowość obyczajów. Przychodzi do ciebie niewinność. Stuk - puk, wszedł Dziadek, najstarszy z juhasów, z petem w pożółkłych paluchach. „Przepraszam, że tak jest, ale u nas się nie pali.” „Rozumiem” - zaśmiał się Dziadek i wrzucił peta do pieca. Usiadł sobie, pogadaliśmy, zaprosił nas do bacówki na żętycę. Podreptaliśmy z Adusia. Wielkie, białe owczarki tym razem nawet nie warknęły. Siedliśmy przy ogniu, napełnili nam dzbanek do domu, kubek dali do wypicia na miejscu. Opowiedziałem o mieszkaniu w tipi, podobne życie, jak u nich: ten sam zapach dymu, żywy ogień, a na zimę do domu. Pytali o buddyzm, czuć było nieufność, a ja, choć prywatny poganin, starałem się tę nieufność odrobinę; osłabić. Odrobinę, bo od dawna nie mam złudzeń, by dało się rozwiać kłębowiska uprzedzeń, projekcji i lęków z jakimi „lud” odnosi się do „innych”. Pasterze owiec na dobitkę miesiące i lata spędzają wyłącznie w męskim gronie. Nic dziwnego, że we wszystkim dopatrują się orgii. „mieszania krwi”, „wspólnych żon” itd. Najczęściej wstyd im o tym mówić, ale grymasy sprytu na twarzach świadczą, że „swoje wiedzą”. 33 Na pożegnanie dostaliśmy kawałek bundza, to jest świeżego, owczego sera. Bhagwan Shree Rajneesh jest tak zwaną postacią kontrowersyjną. Największe emocje wywołało oczywiście swobodne podejście jego sannyasinów do seksu. Moralność czy amoralność seksu zależy od ciebie. Jaki jesteś. Seks niemoralny to seks udarty z miłości i ci, którzy nam zarzucają niemoralność, właśnie taki seks znają - stwierdza jeden z redaktorów aśramowego wydawnictwa. Zostaliśmy wychowani przez wieki w gotowości. zabijania, uczono nas umierania za naród, za kawałek sztandaru, za honor i religię. Nie uczyliśmy się jak żyć. Moje postanie: porzućcie język śmierci. Politycy mówią językiem śmierci, rewolucja przemawia językiem śmierci, ja mówię żyj i rób coś, co pomaga żyć innym. Ta garść dni, którą otrzymałeś - to cenny dar Boga - nie trać go. Tyle Rajneesh. Nie wszystkie jego wypowiedzi wyczytane w „Przekroju” trafiły mi do gustu, przytoczyłem te, które trafiły. Nie obchodzi mnie przy tym, czy człowiek ten był psycholem, świętym, zbieraczem forsy czy starym capem. Wszystko możliwe. Ale pewne jest, że tych parę zdań guru Rajneesha umiliło mi nieoczekiwanie jedno z kibelkowych posiedzeń. I za to mu jestem wdzięczny. WIDOK Z MOJEGO OKNA Tak brzmiał tytuł wypracowania zadanego nam ongiś w szkole. Z okien kamienicy, w której wówczas mieszkałem, widać było inne kamienice, podwórko, ogródek, chodnik, przechodniów, kilka drzew, kawałek nieba. Minęło co najmniej dwadzieścia lat. Kawał czasu i chwilka zarazem. Szyby ozdobione pędami fasoli i pęczkami aksamitek. Za szybami łąki, góry, lasy. Ogródek, podwórko, resztki kuźni, studnia, droga, dolina, rzeka. Drzewa, mnóstwo drzew. Nie ma domów, nieczęsto widuję ludzi - lubię siedzieć za kuchennym stołem, na wymoszczonej kocem ławie i gapić się przez okno. Parę dni temu w ten właśnie sposób żegnałem gości i witałem świt. Goście już dawno odeszli, zrobiło się całkiem widno, a na drodze pojawił się pies. Skąd ten pies? - pomyślałem. Turyści idą czy co? Szafran, wilczur i jedyny już poza kotami towarzysz, spał spokojnie pod piecem. I całe szczęście, bo za tamtym „psem” szybko pojawiły się następne. Bure, wielkie, o zwieszonych nisko łbach i prostych, puszystych ogonach... WILKI! - kapnąłem się. Dotąd widywałem tylko ich ślady. A tu nagle - trzy naraz, za oknem, ze dwadzieścia metrów od chaty. To była zgrana załoga. Trzymały się razem, uszanowały symboliczną, palikami wytyczoną granicę podwórza. Obiegły chatę wzdłuż tego „ogrodzenia” i zatrzymały się naprzeciw innego, „wschodniego” okna. Opuściłem już wygodną ławę, stałem przy owym drugim oknie i patrzyłem. Patrzyliśmy na siebie. Trzy dorodne wilczyska. Nieco trójkątne pyski, mądre ślepia, smukłe, harmonijnie zbudowane ciała. Widać było, że są u siebie w domu. A naprzeciw ja - człowieczek, niezdarny, słabowity zmarzlak, bezpieczny za szklaną taflą, w ogrzanej ogniem izbie. Czułem się trochę jak malec marzący o przyjęciu do bandy straszaków, jak uczeń w obecności mistrza. A już na pewno nie jak „korona stworzenia”. Po chwili, niespiesznie, ruszyły wilki w stronę lasu. Wspaniałość ich ruchów przywiodła mi na myśl Indian, Robin Hooda, zbójników, wszystkich bohaterów dzieciństwa i wszystko, co ukochałem, podziwiam i podziwiałem. Dzikość, harmonia, wolność. Tutaj nie wolno do was strzelać. Ale niedaleko, za przełęczą, jest już inne województwo. Tam ludzie zabijają wilki. Uważajcie. Parę dni później jadłem w towarzystwie śniadanie - a tu ruch jakiś na drodze. - Co to? - spytałem kumpla siedzącego naprzeciw okna. - Myśliwy, goni łanie - odpowiedział rzeczowo. Rzuciliśmy się do drugiego okna, zza którego oglądałem niedawno wilczyska. Po podziwianej wtedy gracji nie było śladu: łąką człapał otyły mężczyzna w kapelusiku, gumofilcach i pękatej kurtce. Do tego dźwigał strzelbę. Stado jeleni czmychało w popłochu i rychło skryło się za wzgórzem. Myśliwy zawrócił. Gdyby tylko wiedział, gdyby mógł zobaczyć, jak groteskowo, jak beznadziejnie pokracznie wygląda... Nie dowiedział się, nie zobaczył. Niedługo potem na drodze pojawiły się samochody. Zielone, terenowe, z zielonymi, podstarzałymi facetami. Mieli strzelby, butne miny i przyczepę na myśliwską zdobycz. I ani śladu gracji. Ani śladu. Niestety. 34 PAN PIERDOŁKA Kończył się październik, zbliżało Święto Zmarłych. Czasy środkowego Gierka. Harcerska drużyna dostała rozkaz: uporządkować mogiły pozostałe w lesie po II wojnie światowej. Nasz zastęp był mało ambitny, nie chciało się łazić daleko. Doszliśmy do miejsca, gdzie przydrożna skarpa załamywała się w niewielką zatoczkę. Usunęliśmy liście, saperką usypali kopczyk, zatknęli krzyż z brzozowych patyków. Gałęzie jedliny i płonący znicz dopełniły dzieła. Na skraju lasu powstała profesjonalna partyzancka mogiła. Grób Pana Pierdołki. Jakieś dziesięć lat później odkryłem, że ów dziecięcy kawał przyjął się jak najpoważniej: na mogiłce leżały kwiaty, stał blaszany krzyż. Miejsce sprzyjało refleksjom, czasem kogoś przyprowadzałem i opowiadałem historię o leniwych harcerzach. Miło było zapalić faję. W czasie ostatniej przednówkowej biedy sprzedałem Pana Pierdołkę. Odwiedziłem Trójmiasto w poszukiwaniu jakiegoś szmalu i kumpel zaproponował mi pieniądze za opowiedzenie tej historyjki przed kamerą. Miał pomysł i zlecenie na film o Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego, formacji, którą kiedyś współtworzyłem. Pan Pierdołka pasował mu do koncepcji. W lesie leżał jeszcze śnieg, spotkaliśmy nawet kilka nadtopionych bałwanków. Były równie ulotne, jak niegdysiejsi żołnierze. Pan Pierdołka i my. Gadałem o tym przed nieobliczalnym okiem kamery. Kumplowi się podobało, ja czułem się głupio. Może dlatego, że ta dziwaczna mogiłka stała mi się z czasem bliska. Może dlatego, że kamera w ogóle kiepsko na mnie działa, spina, onieśmiela, rozstraja. Nijak przewidzieć, kto to zobaczy i usłyszy, jak przyjmie i do czego wykorzysta. Parę dni temu przed moją górską chałupę zajechała poważna zachodnia bryczka: ówże kumpel od filmu z dwoma innymi kolesiami chcieli czegoś jeszcze o RSA, więzieniu, glinach, Wałęsie, Kościele. Tak jakby dekadę ludzkich przeżyć dało się zamknąć w filmowej migawce. Ilekroć sobie przypomnę, co mówiłem - czuję żenadę. Zdaje się, że najlepiej zrobi ten, kto oleje film o RSA, wyłączy telewizor i zajmie się oglądaniem własnego życia. Chociaż nigdy nie wiadomo. Podczas koncertu Żarnowiec '92 zbyt ostro oblewaliśmy zwycięstwo nad elektrownią atomową. Grupa „Praffdata”, z którą ledwo co wpełzłem na scenę, odstawiła totalną porutę. Tymczasem człowiek montujący z tego film dokonał cudu: tak podobierał dźwięk i obrazy, że wyszło super. Podobno film o RSA ma montować ten sam czarodziej... Tymczasem najlepszym jak się zdaje by za to wykupić dolinę i założyć indiańską osadę... Koledzy z telewizora nie odnieśli się ze zrozumieniem do potrzeb współczesnej alternatywy. Zapakowali sprzęt i wyjechali tego samego dnia. Zostawili zupki w proszki i cisteczka z gandzią. Na parę godzin wszystko zrobiło się śmieszne. SEN I JAWA Bartkowi i Ewie - Tata, ale mi się śniło! Poranek. Otworzyłem oczy. Adusia, Najwspanialsza Córeczka Wszechświata, podskakiwała w swej pociesznej piżamce. - No, opowiedz... - Tu byliśmy, w domu. I przyszli dobrzy ludzie z pistoletami... - Z czym?! - Ale to byli dobrzy ludzie - uspokoiła mnie córeczka. - Zrobili nam w ścianie drzwi, o tu pokazała alkierz. - Żebyśmy mogli uciec, jak przyjdą policjanci, żeby nam wlepić mandat, albo cię zamknąć w więzieniu... Odechciało mi się spać. - I co dalej? - zapytałem. - No i przyszli policjanci - wykrzyknęła uradowana Adusia. – Ale my zobaczyliśmy ich przez okno. Nie musieliśmy uciekać, mogliśmy tak normalnie wejść w ściany, mieliśmy czarodziejskie różdżki! O! Córeczka przybrała pozycję, dzięki której zobaczyłem, jak łatwo weszliśmy w ściany. Pomysł 35 podobał mi się. - Policjanci nas nie widzieli? - Nie widzieli. I pytali „gdzie oni są, żebyśmy mogli im wlepić mandat?”. A my byliśmy pod podłogą, gdzie myszy mają domki. I myszy zaczęły uciekać, bo przyszedł wielki szczur. To był troll, prawdziwie. I ja z nim walczyłam moim żółtym nożykiem, a! o! a! Groźna twarzyczka wirowała, rączki i nóżki wymierzały ciosy. Oglądałem najprawdziwszy taniec wojenny. - A ty wziąłeś swój duży nóż, wyskoczyłeś /. podłogi i pozabijałeś policjantów! Ha! A ja zabiłam szczura! I jak już zrobiliśmy porządek, to Mikołaj przywiózł choinkę, taką dużą, i dużo prezentów! I ja byłam wystrojona, taka duża, sześcioletnia! - No dobra, myjemy się - obwieściłem wyłażąc z ciepłego łóżka. z Z lasu wybiegał czerwony zygzak. Na przymarzniętym śniegu wyglądał, jak ślad pędzelka. Ucieczka nie udała się - zygzak kończyła spora, krwawa plama. Kucnąłem. Chyba myśliwy, chyba kulka, chyba dorżnięty i wykrwawiony futrzak. Zwierz niewielki, może lisek. Na twardej zmarzlinie nie odcisnęły się żadne tropy. Czyste niebo i parę białych obłoków. Jaskrawe Słońce i Ziemia jak skrzący kryształ. I gdzieś w tym wszystkim koślawy, szkarłatny wykrzyknik z wielką kropą. Życie zakończone kleksem. Kucałem, patrzyłem, a plama nabierała kształtów. Jak w popularnym teście na skojarzenia. Kojarzyło się i kojarzyło, chciało się śmiać i płakać, istnieć i zniknąć. Mruczałem Święta Sylabę, Sobie, Światu i Temu, co zostało ze zwierzaka, Tuż obok sapał wilczur, coraz bardziej podniecony krwią. Nazywa się Szafran. W końcu dal susa. Spod psich łap tryskały rubiny. Żarł łapczywie i z nieopisaną rozkoszą. Plama zamieniała się w różową dziurę i kolejne skojarzenie. A żywot zabitego futrzaka potoczył się dalej - w Szafranie. z - Chyba wrócę do wegectwa - powiedział Bartok, - Ale już nie ze wstrętu do miecha. Jakoś głupio byłoby pogardzać tym - wskazał na talerz - życiem. Na obiad jedliśmy kaszankę z cebula. KROPKA Wysiadłem przed ostatnim przystankiem. Dalej już szlaban, celnicy i Słowacja. Wracałem z miasta z plecakiem karmy i kości dla psa. Przygrzewało słonko. Droga pląsała przez kolorowe lasy i góry w rześkim, jesiennym powietrzu. Gdzieś tam natknąłem się na flaszkę po winie, zapalniczkę i ślad po małym ognisku. Drwale? Pijani czy co? Pstryknąłem zapalniczką - działała - i trafiła do kieszeni. Flaszkę położyłem na pobliskich metrówkach. Dla jakiegoś pojazdu mogłaby być niebezpieczna. Potem było przejście przez strumień i zaczęło się błocko. Breja wymieszana przez deszcze, traktory i stada wracających na Podhale owiec. Skokami, przez krzaczory i zagajniki, jakoś dało się przejść. Koniec błocka, koniec lasu i samotne, powykręcane drzewa. Brzozy i sosny w przedziwnych wygibasach, trwające tu na przekór wiatrom, burzom i zamieciom. To już szczyt beskidzkiej magury. Rozległa łąka z widokiem na raj. Faliste połoniny, góry, lasy, bez śladu cywilizacyjnych pomysłów. No, niezupełnie. Zdaje się, że jacyś faceci mieli kłopoty i dostrzegli tu niegdyś punkt strategiczny. Przeskoczyłem przez pozostałości ich ciężkiej pracy: zygzakowaty, żołnierski okop. Każda piędź ziemi jest grobem - wszędzie, ale szczególnie w Beskidzie Niskim. Pierwsza wojna, druga. Setki tysięcy chłopaków przebijało się tutaj na rozkaz i bez rozkazu. A w malującej się poniżej dolinie jeszcze pół wieku temu tętniło życie. Otoczone sadami chałupy, pola uprawne, knajpa, szkoła, cerkiew, cmentarz. Pozostał cmentarz, zdziczałe jabłonie, śliwy, grusze; trochę ruin, zawalone piwnice i studnie. Ot i studnia. Cembrowana kamieniami, niebezpieczna czeluść przykryta byle jak gałęziami. Ostrożnie zajrzałem do środka. Niegłęboka - ze trzy metry, bez wody. Na dnie, przysypany złocistymi liśćmi, leżał pies. Czarny, podpalany, martwy. Nie cuchnął, znaczy - świeży. Sam tu raczej nie wpadł pomyślałem - i poszedłem dalej. Mnóstwo w okolicy starych studni, wiele dróg i ścieżek. Ale owego dnia szedłem jedną drogą i zajrzałem do jednej studni. Nie ma przypadków. W chacie czekał kumpel. To on zabłądził w lesie, zgubił zapalniczkę i pił 36 wino. Od innego kumpla dowiedziałem się, że żyjącą w sąsiedniej chacie sukę-przybłędę zabrali górale. Miała cieczkę i ich psy nie chciały iść za owcami. Nazywała się Kropka. Przyjazny, radosny pies Czarny, podpalany. Szła za każdym, nie chciała się trzymać chałupy. Następnego dnia zjechali inni goście. Przy okazji grzybobrania zrobiliśmy wycieczkę do wspomnianej studni. Ciężkim drągiem rozgarnąłem liście okrywające psiego trupa. Kropka. Prawie na pewno. I prawie na pewno załatwiona siekierą. Cóż... Może to i lepsze niż schronisko, porzucenie byle gdzie czy wyręczanie się weterynarzem. Lepsze? Gorsze? Komu pomoże takie gadanie? Kropce? Kropka. Co na to Kropka? Czarna, podpalana, z wciąż merdającym ogonem, lgnąca do wszystkich - pilarzy, turystów, górali. Nieraz ją od siebie goniłem. Tym razem nie uszła daleko, choć znacznie dalej niż zwykle. Leży sobie, już nie cierpi, powoli rozpuszcza się w ziemi. Może tam, na dnie studni, trafiła na lepszy świat i lepszych ludzi? Prawie na pewno. Pamiętam taką bajkę... DYNIA Matce Co było najpierw - nasionko czy dynia? Oj, to zdaje się istota wielu ludzkich sporów. Spierać się nie będę, ale żeby jakoś zacząć bajeczkę, zacznę od nasionka. Na początku było nasionko. Biaława, płaska, sucha łezka, zagubiona pośród paru innych w kupionej gdzieś tam paczuszce. Nasionka trafiły do ziemi, skiełkowały, wypuściły liście i pędy. Chłód, ciągłe deszcze i brak słońca nie są tym, co dynie lubią najbardziej. Toteż roślinki rozwijały się słabo. Z wyjątkiem jednej, pochodzącej z nasionka, od którego zaczęła się ta opowieść. Tej jednej roślince wszystko zdawało się sprzyjać. Zasilana krowim, oślim i ludzkim nawozem szybko przekształcała się w zieloną gęstwinę. Kwitły kwiaty, brzęczały owady, zawiązywały się małe, żółciutkie kuleczki z czuprynkami wysychających płatków. Ale kuleczki marniały i gniły. Przetrwała tylko jedna, ta, która zawiązała się pierwsza i o której jest ta bajeczka. Rosła. Była jak piłeczka pingpongowa, piłka do tenisa, piłka do nogi. Pęczniała tuż za oknem, przez które wschodziliśmy z córką do ogródka. Miło było odwiedzać Dynię, pogłaskać, pochwalić dorodność i piękno. Córeczka prawiła jej komplementy, dzięki czemu Dynia zrobiła się jak piłka lekarska. Nastała jesień. Córka wyjechała do miasta, liście Dyni więdły i trzeba było ściąć owoc. Ciężką, pomarańczową banię umieściłem w stojącej na stole dzieży. W towarzystwie bliskich krewnych patisonów i cukinii - prezentowała się wspaniale i świadczyła o ogródkowym dostatku. Pewnego dnia zjawili się goście i pomyślałem, że czas Dynię zjeść. Wydrążyłem ją nożem i łyżką, zostawiając jak najcieńsze ścianki. Wyśmienite były placki z utartej Dyni, mąki, jajka i przypraw, Znakomicie smakowała Dynia duszona z marchewką, podawana na słodko z ryżem, ociupinką imbiru i cynamonu. A w wydrążonej bani wyciąłem oczy i szeroko uśmiechniętą gębę. I umieściłem Panią Dynię nad piecem, żeby sobie podeschła. Mijały dni. Dynia kurczyła się, marszczyła, aż nastało Święto Zmarłych. jako, że zmarli to najbliżsi w dolinie sąsiedzi, poszliśmy z goszczącymi wówczas kumplami odwiedzić cmentarz. W nieruchomej, nocnej czerni migotało już kilka lampek. Majaczyły stare, kamienne, łemkowskie nagrobki. Jedną beziminienną mogiłę z żelaznym krzyżem ktoś ozdobił kwiatami i jedliną. Kucnąłem, zapaliłem świeczkę i nakryłem płomyk Dynią. Ożyły wykoślawione oczy i ironiczny, starczy uśmiech. Niezliczone zmarszczki opowiadały historie o żywych i umarłych, o nasionach i owocach. O dążeniach, pragnieniach, miłości, bogactwie, biedzie, nienawiści. O Ojcu, Braciach, Siostrach. O gwiazdach ukrytych za chmurami i o tych błyszczących na niebie. Milczeliśmy groby milczały, milczała ciemność i nieliczne światełka. Tylko Dyma mówiła. „To było Jej Święto, Jej Czas. Czas poza czasem, poza rytmem serc i oddechów, poza życiem i śmiercią. - Łykniesz? - kumpel podsunął mi flaszkę. Łyknąłem, chuchnąłem i duch gorącą falą powrócił do ciała. A potem powolutku wróciliśmy do domu z Następnego dnia zabrałem z cmentarza jeszcze bardziej skurczoną, nadpaloną Dynię. Stoi teraz przede mną na stole. Wygląda, jak tysiącletnia Mała Mi, ta z „Muminków”. Jedno oko cwaniacko zmrużone, drugie szeroko otwarte. I wciąż, skubana, się śmieje. Jaja sobie robi. Jak zwykle. 37 Z całej tej historii została też garść porządnych, wysuszonych nasion. Możliwe, że w przyszłym roku, za oknem, znów pojawi się piękna, pękata Dynia. Dziecko i Matka Nasionka. WODA ŻYCIA Miałem plus minus siedem lat i sikałem gdzieś pod płotem. - A wysikałbyś się przy dziewczynie? - drżącym głosem spytał kolega z podwórka. No, nie. To było nie do pomyślenia. Siki, mocz, szczochy, szczyny. Brud i syf, znaczy się. Wstydliwe paskudztwo wyciekające z wstydliwej części ciała. Upalne lato, ubiegłoroczne. Jak zwykle siedziałem nad jeziorem i jak zwykle piłem piwo. Przykuśtykał kumpel z kumpelą. Wywalili się na motorze i mieli zdarte kolana. Kumpel też browarzył i co rusz odlewał się na swą ranę. - Co ty... - przyuważyłem go. - Jak co, urynoterapia! - odparł. Przyznam, zatkało mnie troszkę. Tym bardziej, że jego rana szybciutko się zagoiła. Kumpela natomiast stosowała środki konwencjonalne. Tydzień później widziałem ją jeszcze z poduchowatym tamponem na babrzącym się kolanie w żółto-fioletowych specyfikach. Początek zimy, tej, która właśnie się kończy. Po raz pierwszy od miesięcy wylądowałem w mieście i brodziłem po księgarni. Wszystko jak nie drogie, to gówniane. Aliści „Zasady urynoterapii” rzucił mi się w oczy podtytuł niewielkiej książeczki. Miała sympatyczną okładkę i cenę też. Nabyłem. Przeczytałem „jednym tchem”. Ale jaja - pomyślałem. Książeczka nosi tytuł „Woda życia”. Ukazała się w Anglii jeszcze w 1944 r. Jej autor J.W Armstrong, spodobał mi się. Fajnie pisał, żył i działał. Jego wizja Oficjalnego Świata Medycznego jako fabryki szmalu utrzymującej monopol na swe mało skuteczne a dochodowe praktyki - jest nader anarchistyczna. I realistyczna. To, co pisze o władzy, wojnie, prawie, państwie, kościele - tez niezłe, bez złudzeń. Pokora wobec tajemnic natury wzbudza szacunek. A wyniszczający tryb życia - stres, nałogi, niezdrowe żarcie - to i moim skromnym zdaniem główne przyczyny chorób. Wstrętu do moczu pozbyłem się parę lat wcześniej dzięki psylocybom. W jakiejś książce o szamanizmie przeczytałem, że większość substancji psychoaktywnych wydalana jest z moczem. Dlatego czarodzieje po walnięciu grzyba wypijali jeszcze swój mocz albo dawali do wypicia innym. Zatem lat temu kilka, podczas grzybowego lotu, walnąłem kontrolnie pół litra świeżutkiego moczu. Miał przyjemny, lekko słony smak i jakąś taką czystość, rześkość w sobie. Doznania te przypisywałem zmienionej mocno percepcji. Aż do niedawna. Niedługo po przeczytaniu książeczki o urynoterapii dostałem zapalenia uszu. Dwa lata temu spotkała mnie już ta „przyjemność” na Warmii, też zimą. Już wówczas nie używałem chemii i leczyłem się jakieś półtora miesiąca gorącymi okładami i świętą cierpliwością. No a teraz spróbowałem metody Armstronga. Ścisły post, wypijanie całego wydalanego moczu, ewentualnie uzupełnianie czystą wodą. Efekt niesłychany - po kilkunastu godzinach ból znikł zupełnie. Pościłem cztery doby, parę razy przemyłem uryną uszy, aż ostro woniejący wysięk przestał co rusz je zatykać. Czułem, że przydałoby się jeszcze trochę kuracji, ale jeść mi się zachciało i dałem spokój. Ból już nie wrócił, przez czas jakiś trwał niewielki, mało dokuczliwy wodnisty wyciek z obu uszu. I tak niespiesznie i bezboleśnie słuchawki wracały do normy. Co najfajniejsze - psylocybowy odbiór smaku moczu potwierdził mi się „na trzeźwo”. W późniejszych doświadczeniach odkryłem też, że jeśli je i pije się zdrowe dla organizmu rzeczy - świeży mocz ma całkiem przyjemny, łagodny zapach, jest jasny, przejrzysty, orzeźwiający. Raz w tygodniu praktykuję Dzień Uwagi. Połączyłem to-to z opartym na moczu postem. Promieniuje na cały tydzień. Obżarstwo i pośpiech w jedzeniu i piciu odpada, ostatnio - to dopiero! – odstawiłem niedopite piwo. Drugie, co prawda, ale jak na mnie - sukces niesłychany. Częstokroć, kiedy zastanawiam się, co by tu wypić - wybór pada na słoiczek ze świeżutkim, żółciutkim moczykiem. 38 „Czarną” kawę i herbatę odstawiłem zupełnie. W okolicach Nowego Roku zjadłem sporo słodyczy. Mocz zrobił się ciemniejszy, przykry w smaku i zapachu. Coraz rzadziej używam cukru. Chyba całkiem po oleje. Cóż jeszcze. Budząc się rano nie mam „kapcia w gębie”, oddech jest świeży, zęby białe. Efekt paru łyków z płukaniem ust na dobranoc. No i po raz pierwszy od kilkunastu lat nie swędzi mnie głowa. Ogoliłem się na zero i nacierałem głowę stara uryna. Mam specjalny słoiczek. Łojotok is dead. Przednówkowe, swędzące chropowatości pojawiające mi się odkąd pamiętam na dłoniach i przegubach znikają szybciutko po kilku natarciach. Uryny, nie czołgów O tym, że wszystko jest wszędzie wiem niby od jakiegoś czasu. Ale żeby za bajkową „Wodą Życia" uganiać się przez całe spisane dzieje i przez ten cały czas mieć ja w sobie i wylewać z obrzydzeniem i pogardą, tego - o ludzkości! - nie spodziewałem się za Chiny. Cóż, życie figle płata i wdzięcznym za tak ciekawy film być trzeba. A teraz kubełek zimnego moczu na ewentualne gorące głowy entuzjastów - społeczników. Umoczenie buzi we własnym moczu jest, póki co, dla większości ludzi progiem nie do przeskoczenia. Było w końcu trochę tych cywilizacji, w których ideologie i kościoły wciąż truły o grzeszności i brudzie ciała, człowieka, istnienia. Funkcje płciowe i wydalnicze przeniesiono w sferę tak zwanych brzydkich słów. Smutne to, głupie, tragiczne, aż żenujące, ale na wydzielinach ludzkiego ciała ciąży niezwykle silne kulturowe tabu. Istny „Cherubin z mieczem ognistym”. Można by przypuszczać, że w obliczu choroby cierpiący przełamie się i oleje Cherubina. Nieczęsto to się zdarzą. I nie chodzi tu wyłącznie o kulturowe tabu. Chory tak naprawdę najczęściej nie chce być zdrowy. Bo zdrowie to miłość, odpowiedzialność, uwaga. Tego właśnie długo się oduczaliśmy. Łatwiej (pozornie) oddać się do naprawy specjalistom, na których można psioczyć za swe cierpienie. I dostać zwolnienie z nielubianej pracy czy szkoły. Specjaliści nie namawiają na ogół do zmiany trybu życia, diety, niszczących człowieka i środowisko zajęć i zachowań. Dowartościują chore niebożątko rytuałami operacyjnymi, migotaniem i szumem skomplikowanych i kosztownych urządzeń, przepiszą mnóstwo kolorowych, drogich, najlepiej zachodnich specyfików. Skupiają się na skutkach, me przyczynach. Choroby i dolegliwości to alarmujące, acz przyjazne w gruncie rzeczy sygnały, że coś nie gra, że coś musimy w życiu zmienić. Tymczasem medycyna oficjalna i większość z nas traktuje je jak obcych, wrogów do zniszczenia. Następne sygnały są zwykle silniejsze, coraz silniejsze. Aż w końcu choroba zostaje zlikwidowana - razem z pacjentem. Mówiąc przykładowo i obrazowo, ale - niestety - nie zmyślając: chorym z obżarstwa klientom różnych McDonaldów proponuje się specyfiki „na odchudzenie” czy „przyśpieszenie trawienia”, albo operacyjne wycinanie sadła. Potem można jeszcze przeżyć kilka poważniejszych operacji. Ludzki organizm jest zadziwiająco odporny. Wszyscy odpowiadamy za taką sytuację. Gdyby zaproponować obżartuchowi zmianę diety, umiar i powolne przeżuwanie - pójdzie do innego lekarza i innemu zapłaci. Popyt rodzi podaż. Podaż nakręca popyt. Wszystko jedno. Wszystko Jedno, tymczasem ciało i duszę traktują specjaliści oddzielnie. Od duszy są specjalni specjaliści ze specjalnymi urządzeniami, prochami, klinikami. Ba, różne części ciała mają różnych specjalistów. Dostrzeżenie prostego faktu, że człowiek jest jednością przekracza możliwości większości z nich. A Jedność Wszystkiego ze Wszystkim to już archaiczny zabobon. Czasy archaiczne skończyły się symbolicznym i boleśnie namacalnym wygnaniem Człowieka z Raju. Nie polegało to na tym że Raj nagle znikł. Raj jest. Wszystko jest. Znikła tylko Miłość. Pojawił się podział „na dobro” i „zło”. Nienawiść do życia, zohydzenie seksu, kobiety, narządów płciowych i ciała w ogóle, jego funkcji, nagości, wydzielin, wszelkie totalizmy, wojny, gwałty, zbrodnie, niszczenie Ziemi, brak szacunku dla pokarmu, zwierząt, roślin, dzieci - wszystko co niszczy nas i naszą Planetę ma jedno źródło: BRAK MIŁOŚCI DO SAMEGO SIEBIE. Nie wierzysz? Jest takie proste ćwiczenie. Stań przed lustrem. Blisko. Patrz sobie w oczy i powtarzaj: „kocham i akceptuję siebie”. Prosto w oczy, sobie samemu. Sobie samej. Jak się czujesz? Jak siebie widzisz? Co masz w oczach? Niezłe, co? Jeśli o mnie chodzi, to początkowo oczy chciały gdzieś zwiać, potem zobaczyłem w nich głęboki smutek. Trwało czas jakiś, dużo chęci i trochę pracy wymagało, żebym po jakimś czasie mógł walić w bęben i bez żenady, na full śpiewać: Kocham i akcepuję siebie Kocham i akcepuję ciebie Kocham i akcepuję cały świat 39 Kocham i akcepyuję tak tak tak A to dopiero pierwszy kroczek, jak czuję. W porównaniu z Aborygenami na przykład, jesteśmy cienkimi Bolkami i totalnymi prymitywami. Ci na określenie miłości znali mnóstwo pięknych słów. Książeczka Armstronga miała już w Polsce co najmniej dwa wydania. Rozeszły się. W księgarniach pojawiło się też kilka innych tytułów. Sporo ludzi leczy się w ten sposób, Urynoterapia to, jak się zdaje, „patent” stary jak świat. A jednak cicho o tym, jak makiem zasiał. Wstydzą się ludzie. Jeśli piją czy też zewnętrznie stosują mocz – to cichcem, żeby nikt się nie dowiedział, „bo co by ludzie powiedzieli”. Tymczasem pozbycie się fałszywego i niemądrego wstydu, wstrętu do siebie, swego ciała i tego, co z niego pochodzi, nabranie pewności siebie, jawność, jasność, otwarcie - to być może sprawy w urynoterapii najważniejsze. W każdej terapii zresztą. W życiu, zdrowiu i szczęściu. Howgh! GRYZONIE Obudziłem się w środku nocy. Spokojny oddech śpiącej córeczki, okno zarysowane księżycem, myślą się różne różności. Wstałem, żeby się odlać i wyszedłem przed chatę. Ależ widoczek! Przejrzyste, nieruchome powietrze, pełniowa jasność, na wszystkim szron. Struga moczu w absolutnej ciszy. Wróciłem do izby, zapaliłem lampę. Na zaokiennym termometrze minus dziesięć stopni. Pierwszy mróz w tym roku. W domu cieplutko. Niedawno przeżyliśmy inwazję myszy szukających mety na zimę. Pchały się wszystkimi dziurami, chrobotały, tupały, przeszkadzały spać. Nagle znikły. Goszczący u nas Faustyn wyjaśnił tę zagadkę: „człowieku, ale masz tu szczura” - wykrzyknął po pewnej słabo przespanej nocy. Wielka ponoć bestia buszowała po kuchni i F. próbował ją spłoszyć klaskaniem. Zaciekawiony szczur zbliżył się do jego łóżka i gdzieś tam schował. Zeszłej zimy szczury pogryzły nam kartofle w piwnicy. Wyniosły się, kiedy jeden z nich, spory tłuścioch, zginął w zastawionej przeze mnie sprężynie. Teraz też zastawiłem pułapkę, z kawałkiem apetycznej kiełbaski. Szczur wyczuł widać mordercze intencje, bo od tej pory się nie pokazuje. Na przeznaczoną dla niego przynętę złapała się mysz; znalezionego w pułapce trupka wrzuciłem do pieca. F. jest malarzem i miał kiedyś kłopoty z myszami śmigającymi mu po pracowni. Łapał je żywe w „eko-łapkę”, znakował kolorową kropeczką i wywalał na dwór. Wszystkie wracały. Miałem kiedyś podobny pomysł. Z czterościennej tarki do warzyw, deski i moździerza skleciłem łapkę-pudełko. Dwie myszy złapały się żywe. Była ostra zima, nie miałem ich gdzie wypuścić. Wyrok internowanie do wiosny. Dostawały żarcie i picie, musiały tylko siedzeć w wymoszczonym trocinami słoiku. Miłe zwierzątka, czyściły futerka, tarmosiły uszka, bawiły się. Pewnego dnia mniejsza mysz zagryzła i nadjadła większą. Po paru dniach sama zdechła. Szklany dom okazał się ciężkim kryminałem. Wyrzuciłem go na śmietnik. Innym razem schwytana mysz podrzuciłem kotu. Nie był głodny, bawił się długo, aż. krwawy strzępek przestał się poruszać. Pierwszy promień słońca ukłuł mnie w oczy. Wciąż minus dziesięć stopni, za oknem miriady błyskotek. Słychać chrobotanie. Znowu myszy. jakoś nie przeszkadzają. Żarcie trzymam w słojach i szczelnych szafkach, czasem zatkam jakąś dziurę. Szczur też jakby zniknął. Tymczasem w pułapkę złapała się druga mysz. Zmiażdżony kark, wytrzeszczone oczy, drobina kału ma aksamitnym futerku. Powędrowała do pieca, jak jej poprzedniczka. Pułapkę rzuciłem między narzędzia. IZDEBKA Była w chałupie graciarnia. Zasyfiona komórka z oknem zabitym dechami, przegniłą podłoga, sypiącym sufitem. Przymierzałem się powoli, żeby coś z tym zrobić. Pewnego dnia zachciało mi się sprzątać. Odbiłem dechy z okna, wpadło powietrze i światło. Objawiła się fura śmieci, słoików, butelek, kilka fajnych znalezisk. Śmieci spaliłem albo zakopałem, za flaszki dostałem parę stów. Zarysowała się smutna, wilgotna komnatka. Innym razem zachciało się położyć podłogę. Na strychu uchowało się trochę desek i jakoś poszło. Z nową, jasną podłogą zrobiło się całkiem sympatycznie. 40 Ale wciąż leciało z sufitu. Jedna z belek stropowych groziła zawaleniem, nie miałem nic na wymianę. Wysilać się, szukać? Ee, co ma być, to będzie - uspokoiłem się. Mijały tygodnie, remont stał w miejscu. Zrzucę przynajmniej stary sufit - pomyślałem. Wlazłem na strych i zanurkowałem w półmetrowej warstwie izolacyjnej słomy, gruzu i kurzu. Trafiły się tam też porozrzucane puzzle, z których udało się ułożyć kawał kuli ziemskiej. A potem znalazła się belka: zdrowa i mocna, idealnie pasująca w miejsce starej. Bogowie sprzyjają! Poszło, jak burza. Dnia zabrakło, tak się chciało robić. Newa belka, nowe deski, płyta, pasy folii, na to stara warstwa izolacyjna. Solidny, ładny, cieplutki suficik! A jak przyjemnie w środku! Prawdziwa krasnoludzka izdebka! Minęło trochę czasu. Izdebka ma podwójne okno. I wziernik do alkierza, przez który wpada ciepło. Trochę półek i poziomy drąg na ubrania. Obszerny podest robiący za łoże i stół. Wzrosła też moja wytrzymałość na gości. W każdej chwili mogę być zupełnie sam, oddzielony od domowego harmidru. Wieczór. Po szybie pełza zielony, ulistniony pęd fasoli. Belki, deski i okienko rysują maleńką, przytulną przestrzeń. Obrazek stary, jak świat. I czasem zdaje się, że jest tu wszystko, czego dusza zapragnie. Absolutnie – wszystko. MANIFEST ANTYRADYKALNY Dużo jest partii politycznych, dużo ruchów społecznych, mnóstwo aktywistów, roi się od postulatów, pomysłów i żądań. Słowa zwykle brzmią pięknie, programy obiecująco. Wystarczy jednak parę lat życiowych doświadczeń, aby przestać wierzyć słowom. Wczorajsi opozycjoniści dziś są rządem, menele dyrektorami, a w jakimś westernie widziałem, jak wszystkie kurwy z salonu zamieniły się w totalne dewotki. Takie jest kosmiczne prawo: wszystko się kręci i zmienia w swoje przeciwieństwo. Wyobraźmy sobie monetę. Na awersie hasło „Polska dla Polaków”, na rewersie - „Zabić skina skurwysyna”. Hasła niby różne, tak różne, że właściwie identyczne. To dwie strony tej samej monety. Akcja rodzi reakcję. Grzesznik jest tworem świętego. Pornografię produkuje kulturowo - religijna pruderia. Złodzieje istnieją dzięki bogaczom. Policja dzięki złodziejom. Wojujący ateizm wzmocnił zanikający kościół. Kilku ostrych anarchistów to racja bytu dla setki gliniarzy. A nadopiekuńcze ciotki wychowują życiowe dupy. Zbyt często u podłoża naszej aktywności leży nie współczucie dla cierpiących, ale strach, nienawiść i pogarda wobec tych, w których upatrujemy przyczynę cierpień. Im głębsze są te uczucia, tym głębiej przyjdzie spadać. Aż do dna. Aż staniemy się tym, co zwalczamy, a raczej zwalczaliśmy. Bo ci, którzy szturmują pałace - rychło w nich zamieszkują. Ci, którzy burzą - nie nauczą się tworzyć. Gdy kogoś nazwiemy swym wrogiem - staniemy się jego lustrzanym odbiciem. Dlatego wojownik oczyszcza się przed walką i nie walczy z tym, kogo nie szanuje. A żeby w ogóle zostać wojownikiem - trzeba najpierw pokonać własny strach. Howgh! Najwięksi tak zwani skurwiele to bardzo skrzywdzone dzieci, które nie potrafią poradzić sobie ze strachem, nienawiścią, pogardą. Ich cierpienie dosłownie nie mieści się w pale - i tryska na zewnątrz. Nikt nie pogłaskał po główce Hitlerka, kiedy malował urocze akwarelki. Nie przyjęto go do szkoły plastycznej, został narodowym radykałem, trafił za to do pudła - i napisał „Mein Kampf”. Strach nienawiść - pogarda. Coraz szybszy łoskot rozpędzającej się lokomotywy... Życie nie jest na szczęście ani białe, ani czarne, brunatne, czerwone czy zgniłozielone. Nie jest też beznadziejnie szare. Życie to feeria barw. Wszędzie i we wszystkim dojrzeć można kolorki. Trzeba się tylko uspokoić i patrzeć. Nie wściekać, nie bluzgać, nie machać ideowymi chorągiewkami. Menel, dyrektor, kurwa, dewotka, skin, grzesznik, święty, złodziej, bogacz, glina, ksiądz, anarchista, nawet prezydent, papież i ciotka Paszczaka każdy ma w sobie coś sympatycznego. Jeśli zobaczymy to w nich, odkryjemy to też w sobie. I wtedy dopiero można będzie powalczyć już nie „przeciw”, ale o coś naprawdę fajnego. Panie i Panowie. Wyluzujmy się. Ten sen może być naprawdę piękny. Na zdrowie! 41 NOCNE WIZJE Wsłuchuję się w ciszę. Ciszę? Nawet płomień lampy ma swoją piosenkę. Bulgocze wino. Szumi czajnik. Wszystko gra. No i to wszechobecne, delikatne buczenie. Stąd się biorą i tu znikają wszystkie dźwięki. Jest noc i znów jestem sam. Znów, czyli jak zwykle. Z braku życiowej słodyczy wchłonąłem tabliczkę czekolady. Parę dni trwało złudzenie, że jednak razem, wspólna droga, rodzina, dom, spokój, może i szczęście. Złudzenie prysło, została cisza. Cisza i samotność. Jak wszystkie dźwięki wyłaniam się i znikam w ciszy. Jak wszystkie obrazy pojawiam się i znikam w przestrzeni. Jestem ciszą i pustką. I czekoladą „Olimpijską” wchłoniętą z braku życiowej słodyczy. Jestem kupą całego tego fajansu, który tu, wszędzie, dookoła, wydaje się tak realny, a niedługo odpłynie, odpływa, jak sen. Sen. Zatłoczony wagon, transport do Auschwitz. Mnóstwo przerażonych ludzi, jestem i ja i ta, którą kocham, kochałem albo tak mi się tylko zdawało. Trafiamy w miejsce bez złudzeń. Sześcian z betonu, u góry atrapy pryszniców, lada moment rzucą gaz. Wokół ścisk i panika, ale w środku mam ciszę. „Ludzie! - krzyczę - po co się rzucać, to nic nie pomoże. Możemy sobie usiąść, spokojnie. Przy posadzce szybciej nas trafi i już...!” Zgiełk ucichł, ludzie usiedli. Zacząłem śpiewać... om ah hum wadżra guru padma siddhi hum... Śpiewałem, a betonowe mury upodabniały się do drżącego w upale powietrza. Aż znikły. Siedzieliśmy na przyjaznej, zielonej łące. A potem, choć nie było strażników, ze śmiechem przełaziliśmy przez resztki kolczastego płotu. Obudziłem się w łóżku zmajstrowanym ze starego warsztatu tkackiego, w środku stuletniej chaty, zagubionej w zagubionej dolinie. I cieszyłem się jak wariat. Właściwie nie wiem czemu. Bo czy mantra rozwiała koszmar? Czy siła spokoju i oddania przeniosła nas w czasie o tyle lat, by Auschwitz znów stał się zieloną łączką? A może gaz spłynął niepostrzeżenie i wszystko, co dalej, to majaki umarlaków? Może gdzieś tam, na betonowej posadzce, zostały nieruchome, poskręcane ciała? Może to wszystko wciąż się dzieje, może teraz śnię, że coś piszę, może... Cisza i pustka. Płomień lampy popykuje wyraźnie i głośno. Długopis, kartka w kratkę i zeszyt. Podkładka jest piękna książka pod tytułem „Sny. Nocne wizje”. Wydawnictwo „Artes”, seria „Zwierciadło ducha”. Autorzy - David Coxhead i Susan Hiller. Książkę otwiera mit o stworzeniu świata Indian Uitoto z Kolumbii. Na początku Słowo wydało z siebie Ojca. Nic poza złudą nie istniało na początku; Ojciec dotknął złudzenia, uchwycił coś tajemniczego. Nic nie istniało. Za pośrednictwem snu Ojciec nasz Nai-mu-ena (ten, który jest snem lub śni) podtrzymywał ułudę swojego ciała, długo dumał i głęboko się zastanawiał. Nic nie istniało, nawet jeden patyk, aby podeprzeć złudzenie, wiec Ojciec nasz przymocował je do nici snu i utrzymywał za pomocą swojego oddechu. Próbował sięgnąć dna zjawy, ale nic tam nie było. Nic nie istniało. Potem Ojciec raz jeszcze zbadał dno tajemnicy Przewiązał puste złudzenie do nici snu i przyłożył w to miejsce magiczną substancje. Za pomocą snu trzymał je niczym włókna surowej bawełny. Potem dosięgnął dna ułudy i kilka razy tupnął w nie nogą. W końcu usiadł na wykonanej przez siebie ziemi Cóż, czemu nie. ... wczoraj jest ledwie wspomnieniem wczorajszego dnia, jutro zaś snem dzisiejszym... - powiedział Khalil Gibran ustami swego „Proroka”. Tyle jest wspaniałych książek. Tylu kapitalnych ludzi, tyle piękna, zjawisk, snów. Tyle tajemnic i niespodzianek. Co jest grane? Co tu jest w ogóle grane?! Dobrych snów! KOŚCIÓŁ, KOŚCIÓŁEK, ŚWIĄTYNIA Miałem dziesięć lat. Czas „przyjęcia do Komunii świętej”. Potworny stres przed pierwszą 42 spowiedzią. Granatowy garniturek, w którym nic nie było wolno. Zegarek i tysiąc złotych w prezencie. Stół, biały obrus i skupiona na mnie uwaga rodzinnych gości. Na fotografii z tamtego momentu jestem skurczonym, zamkniętym w sobie dzieckiem ze sporym krucyfiksem przyczepionym do butonierki. Na szczęście było też Gniazdo. Mieściło się na starym drzewie o krępym pniu i gęstej koronie, rosnącym na sąsiednim podwórku. Z kilku desek skleciłem tam ławeczkę i stolik, do kory przybiłem maleńki, metalowy krzyżyk. Wiedziało o tym tylko kilku najbliższych kolegów, żaden dorosły. Siedziałem tam sobie godzinami, bez stresów i garniturków, fajnie i niewidzialnie. „Paciorki”, o ile pamiętam, kierowałem do Pana Boga; tyczyły problemów w szkole i domu. Prosiłem, przepraszałem, obiecywałem i jeśli kiedykolwiek byłem chrześcijaninem, to chyba tylko wtedy. Były też, niestety, przymusowe msze. Głowa opadająca na wszystkie strony, ołowiane powieki i czas stojący w miejscu. Do tego nieobejrzany „Teleranek” z filmami o Czterech Pancernych czy Cochisie. Gdzieś tak od piątej klasy podstawówki nie musiałem już chodzić na poranne msze dla dzieci. Odkryłem, że w sąsiedniej parafii o jedenastej jest msza trwająca tylko pół godziny, bez kazania i po łacinie. Był tam też balkon w ciemnym kącie w sąsiedztwie organisty. Drewniane smocze łby trzymały w zębach rury wielkich żyrandoli, na organach grał pan G., wyrzucony z naszej szkoły nauczyciel muzyki, a ja mogłem spokojnie drzemać. Bierzmowanie. Do ceremonii potrzebny był ktoś, kto pocałuje biskupa w rękę. Nie było chętnych. Ksiądz w końcu kogoś wybrał tłumacząc, że chodzi o pocałowanie relikwi, która jest w pierścieniu. Jakoś nie trafiło mi to do przekonania. Nie znosiłem całowania w rękę. Poczułem obłudę i diabli wiedza co jeszcze. Był koniec podstawówki, koniec z chodzeniem na msze i lekcje religii. Zostałem „wojującym ateistą”. Kolejny przełom, znacznie delikatniejszy, nastąpił po siedmiu latach w trakcie pobytu w areszcie śledczym. Cele nie miały więcej niż dziewięć metrów kwadratowych, a siedziało nas po siedmiu i ośmiu, czasem po parę miesięcy. Uwielbiam spać i czytać, a z tym akurat problemu nie było, choć leżenia za dnia teoretycznie zabraniano. Był tam Świadek Jehowy siedzący jak i ja za wojsko, cierpiący na klaustrofobię. Kiepsko wyglądał. Przyznał, że tylko wiara powstrzymuje go od samobójstwa. Zobaczyłem, że religia może czasem człowiekowi pomóc. I przestałem być „wojujący”. W sierpniu 1988 strajk w Stoczni Gdańskiej zakończył się tak, jak poprzedni, pochodem od bramy do Kościoła świętej Brygidy. Na czele niesiono wielki krzyż. Cynicznie reżyserowane, do tego wtórne widowisko miało świadczyć o „moralnym zwycięstwie” i otrzeć łzy zrobionym w konia strajkowiczom. Od tamtego momentu coraz więcej żałosnych poczynań uzyskuje w Polsce religijną oprawę. Straszą poświęcane radiowozy i komisariaty. Czuć obłudę i diabli wiedzą, co jeszcze. Zaroiło się od „wojujących ateistów”. W 1947 roku z wielu beskidzkich dolin zniknęły całe wsie. Po wysiedlonych Łemkach pozostały niemal wyłącznie kapliczki i cmentarze. Rzeźbiony w piaskowcu Chrystus ma często poczciwą, chłopską twarz. Albo Święta Rodzina, spokojna, kochająca siebie i nielicznych wędrowców. Mnóstwo ciepła bije od tych opuszczonych pomników dominującej tu niegdyś wiary, jest też maleńki kamienny domek. Dwuskrzydłowe drzwiczki, za mmi komnatka na dwie, trzy osoby. W ścianach wnęki z niedawnymi malunkami; Pan Jezus z góralami i stadem owiec, anioł o bladym, zaciętym obliczu próbujący pochwycić umorusanego, sympatycznego diabla. Dwa pieńki do siedzenia i dwie skrzyżowane gałęzie na ołtarzyku. Wpadłem tu nocą pierwszego listopada zapalić świeczkę i podumać. Znikły bogate i dumne cerkwie, rzesze wiernych i kapłani. Pozostał szanowany przez wszystkich samotny domek – kapliczka. Niemasowy, niepanujący i bez forsy. Najfajniejszy kościół, w jakim w życiu byłem. Kościółek - jak mawia mój tato. Świątynia. WYCIECZKA Na końcu świata przyszło mieszkać. Najbliższa wioseczka – cztery kilometry. Najbliższe miasto 43 słowacki Bardejow. „Starówka, jak z Rumcajsa” - zachwalał A.S. Pomyślałem, że jakby ktoś wpadł z samochodem, to fajnie byłoby pojechać i zobaczyć. Razu pewnego, późno w nocy, zjawiło się trzech kumpli. Byli pod wrażeniem rozświetlonych wiejskich cmentarzyków i mnogości mijanych po drodze kapliczek. Mieli porządny pojazd, takiegoż fioła i kasę. Następnego dnia, pobudzeni kąpielą w strumieniu, ruszyliśmy do Bardejowa. Przekroczenie granicy okazało się poważną sprawą i trwało jakiś kwadrans, choć poza nami innych chętnych nie było. Czujni, dociekliwi celnicy - gdzie, po co, na ile - zaglądanie do bagażnika, pytania o forsę, dokładne sprawdzanie i stemplowanie paszportów, opuszczanie i podnoszenie szlabanów. Słowem - szit. Dalej też szit: betonowe sześciany i inne potworki w tym stylu skutecznie szpeciły beskidzki krajobraz. Ale Bardejov - cacko. Szybko znaleźliśmy radykalną kuflotekę. „Čapujeme piwo Smadny Mnich” - pisało dookoła grubasa w habicie wiszącego nad barem. Čapujących było sporo, barmanka rozłożysta, a wnętrze pasowało raczej do kufajek niż garniturów. Zamówiliśmy po kuflu, ale okazało się, że kumple mają korony, które już w Słowacji nie chodzą. Musieliśmy skoczyć do banku. Bank był nowoczesny: szkło, metal, plastik, monitorki, strażnicy, każdy banknot sprawdzany w elektronicznym sprzęcie. Urzędnicy arcypoważni - w swej kapitalistycznej liturgii. Zacząłem już snuć rozważania o przeginaniu pały i wspominać fatalny na Słowacji auto-stop, na szczęście napiliśmy się w końcu znakomitego, ciemnego browaru i świat stał się przyjaźniejszy. Nie ma już w Słowacji karteczek na stolikach, na których kelner odhacza wypijane piwa - trzeba płacić od razu przy najmniejszym zamówieniu. Nie sprzedaje się tez nigdzie papierosów na sztuki „walka z przemytem” - wyjaśniła pewna sprzedawczyni. Bardejowski rynek, kamienice, ratusz. - piękne, rzeczywiście Rumcajsowo, ale z. nadejściem wczesnego, zimowego wieczoru wszystko pustoszeje. Kilkoro hippisów z gitarą śpiewa cichutko przy uśpionej fontannie, działa świetna lodziarnia... i koniec. Żadnej balangi, nigdzie. Zapytany o fajna knajpę przechodzień zaprasza do swojego samochodu. Wsiadamy we dwóch, jedziemy kawałek za starówkę. Na wzgórzach panoszą się mieszkalne bloki, a my lądujemy w przeciętnej piwiarni z kilkunastoma pijakami w środku. Szybki kontakt z faciami przy stoliku: Słowaki - Polaki, Polaki, Słowaki, aż palnąłem w końcu, że ja nie Polak - ojciec z, Litwy, matka Kaszubka, a w ogóle to w górach teraz mieszkam. Zdziwili się. - A wiesz ty - mówię do słowackiego patrioty - kto był twój dziadek? - Nie wiem nawet, kto ojciec - przyznaje. - I ja nie wiem! - dorzuca drugi. Wyluzowali, narodowo-alkoholowa chmura odpłynęła. Józek, mężczyzna o poczciwych oczach, z dumą opowiada o swojej „satelicie” i licznych programach w telewizorze. Po piwkokwadransie żegnamy się i wychodzimy. W punkcie wyjścia - knajpie ze „smadnym mnichem” - spotykamy A. i M., resztę naszej wycieczki. Już we czterech idziemy do sklepu nocnego, w którym A i M. zabajerowali tajną sprzedawczynię i chcieli ja nam pokazać. Dziewczyna rzeczywiście w porządku, bała się tylko starszej, sierioznej kierowniczki wyłaniającej się czasem z zaplecza. Ale i tak miło było popijać butelkowe, najmilej w całym Bardejowie. Wracamy. Pod przejście graniczne podjeżdżamy powolutku: w snopach świateł biegnie ogłupiały zając. - Zgasić silnik! - rzuca pierwszy celnik. - A muzyka może grać? - pyta kumpel. - Może. Puszczamy na fuli jakiś czad, otwieramy drzwi i wychodzimy się przewietrzyć. - Co przewozicie? - Kapustę! Nie, dwie kapusty! I ziemniaki, pięć kilo! Osiem piw! Siedem! Czosnek! Chleb! Mąkę! Jesteśmy podchmieleni i absolutnie szczerzy. Zrobiliśmy w Bardejowie normalne zakupy i mamy co wykrzykiwać. Majestatyczny wzwód szlabanów otwiera drogę do ojczyzny. Żyjemy! Zostało jeszcze parę piw. 44 GÓWNO Zawsze były z tym problemy. Srający w pieluchy gówniarze, Własnych pieluch nie pamiętam, ale wagę problemu doceniłem, kiedy sam zostałem ojcem, Dowiedziałem się o tym. przez telefon. I trzeba było spadać z gór bo tam, w miejcie, była Pralka Automatyczna. Pamiętam za to białe paski w majtkach. A na białych paskach wieczne, brązowe smugi. Wstyd. Mało fajne kible w szkole. I konieczność zgłaszania potrzeby. Kiedy wszystkie kabiny były zajęte, narobiłem w gacie i musiałem wędrować do domu. Kible publiczne, brak srajtaśmy, skrawki gazet, poświęcane chusteczki do nosa. Paskudne pisma ilustrowane – nie raz hamujące dopiero na plecach. Kiedy pierwszy raz zamieszkałem na pustkowiu, nauczyłem, się myć tyłek. Woda. Było to - me przesadzam - jedno z największych życiowych odkryć. Teraz, jeśli nie mam możliwości obmyć się po kupie odczuwam poważny dyskomfort z Ojciec od zawsze uprawiał ogródek. Często namawiał nas, byśmy „walili kupkę na kompost”. Krzywiłem się, podobnie jak reszta rodziny. Ot, dziwactwo. Klozet załatwiał sprawę łatwiej i szybciej. Do czasu. Do czasu, aż pojawiły się pytania. Miedzy innymi takie: gdzie to wszystko leci, kiedy pociągnę za spłuczkę? z Sopot to urocze miasto leżące nad zasraną Zatoką Gdańską. Pożegnałem je i wraz z dziewczyna i dzieckiem zamieszkaliśmy w lesie. Za kibelek robiła łopatka-saperka. Szło się zawsze w inne, przyjemne miejsca, podważało kawałek darni, załatwiało i dołek zamykało. Super. A razie niepogody albo ataku komarów można było cupnąc na nocniku dzidzi i zakopać później. Był tam też ogród i różne rośliny. Odkryłem, że słoneczniki uwielbiają, jeśli grzebać wokół nich kupy. Znów żyjemy w górach, w drewnianej chacie bez prądu. Sąsiadka ma pralkę automatyczną, którą raz nawet podłączyła do agregatu. Zakryła pralkę serwetą, kiedy opowiedziałem jej dowcip o żonie sołtysa. Sołtysowa potrzebowała trzeciej pralki, bo na dwóch bujała się jej balia. Latem, przy domu, wyrosły wielkie słoneczniki. Sympatyczne, krągłe gęby gapiły się w słonce i bardzo cieszyły się z naszych gówienek. Jesienią skubaliśmy pyszne nasionka. AUTOBIOGRAFIJKA – TOŻSAMOŚĆ KLASERA Ofiarodawcom i posiadaczom etykietek; wszystkim - czyli sobie Zamiast osobistych wycieczek Był jak klaser. Od dziecka zbierał naklejki. Ma ręce, nogi, głowę, tułów i coś jeszcze. Naklejki są różnego koloru, kształtu i wielkości. Różni są też producenci i ofiarodawcy naklejek. I bardzo różne są ich intencje. Pierwszą, jaką pamięta, podarowała mu Mama: Kochany Kubuś. Potem dostał inne: Bulak Kapuśta, Cichy Spokojny Dzieciak, Skarb, Cholera Jedna. I tak dalej. Klaser rozrastał się, poszerzał krąg dawców. Sam też nie skąpił nalepek - kpiarskich, poufałych, trafnych, złośliwych. Siła by gadać. Koledzy zrewanżowali się Muzykiem, Puzonem, Dżekobem. Od nauczycielek dostał Uczniów: Wzorowego, Przeciętnego, potem - Dziwnego i Leniwego. Pewnego razu miał odnieść dziennik i dostał naklejkę Zasługującego Na Zaufanie Jak Nikt. A akurat myślał o wpisaniu paru ocen. Stan wojenny zmobilizował go do wyprodukowania wielu tysięcy nalepek. Na jednej z pierwszych widniała twarzyczka w okularach i podpis Uwaga - Zboczeniec. Teraz wie, że mógł to sobie nalepić na czole. Podobnie, jak wszystkie inne etykietki, którymi zdarza mu się obdarzać otoczenie. W tamtych czasach zdobył też Cichą Wodę, Ekstremistę, Anarchistę, Konspiratora, Ateistę, 45 Hippisa. Kiedy opierał się jakimś tam politycznym poleceniom - dyrektor szkoły z hałasem podarował mu Oportunistę. Wspomnienie o tym człowieku rozjaśniło się, kiedy odkrył, że naklejkę Bojaźliwego Nieszczęśnika już posiada. Poborowego dawali wszystkim po zajrzeniu między nogi. Pracował na papierek Wariata, ale po wizycie w wariatkowie zamienił się z rzecznikiem rządu na Zdrajcę i Dezertera. W efekcie dostał Kryminalistę, a od złodziei - Pacyfistę. Potem różne oficjalne ciała wciskały mu Chuliganów, Zakłócaczy Spokoju, Agentów Wrogich Sił i różne takie, masowo zwykle i byle jak produkowane. Starsi koledzy chcieli za to wpiąć medale, ale uciekł. Bał się, że od medali mógłby się przeciążyć, podziurawić i rozlecieć. Przyjaciel podarował mu wówczas drugiego Dezertera. Bolało, póki się nie pogodził i nie polubił tej nalepki. Od losu dostał Tatę, od dzieci i lasu - Indianina. Od policji - Narkomana. Od dalszych znajomych - Świra. Do Nieczułego Pijaka i Hulaki pewna urocza koleżanka dołożyła Pierdolonego Chuja. Klaser zrobił się brodaty, pochylony i ciężki. Najwyższy czas, aby wkleić Pustelnika. Przeczucia, wizje, wspomnienia, lekcje i sny okazały się tak szczodre, że wypełniły go po brzegi. Nie zabrakło nalepek rzadko ujawnianych, jak Faszysta, Ciota, Morderca, Oszust, Sadysta, Masochista, Dureń, Kurwa, Złodziej, Łajdak czy Śmierć. Znalazł się też Komin Fabryczny, Mucha, Drzewo, Rzeka, Bomba, Gówno i Autostrada. Niby wszystko. Brakowało tylko Tego Czegoś, Któremu ktoś przypiął kiedyś etykietkę Mściwego i Zazdrosnego Jehowy. Miejsce przeznaczone na tę nalepkę wciąż wypełniało dużo emocji. Pewnego razu, na przedświcie, coś się stało. Tożsamość, przebudzenie i poranna kąpiel. Nalepki rozmyły się w krople, bruzdy ciała i słoje podłogowych desek. Właściwie może je oglądać wszędzie i w każdej chwili, choć chyba przestał być klaserem. A choćby i był, to nie zbiera już naklejek. Dziękuje każdemu, kto obdaruje go etykietką. Przypatruje się ofiarodawcy. Uważnie ogląda obrazek. A potem nakleja go sobie na czole. Poranną kąpielą rozpoczyna Nowy Dzień. To wszystko. Howgh! MEMENTO W BANALNYM TRYPTYKU Bydel Pojawił się jako mała, futrzana kulka. Biegał za sznurkiem i pił mleko. Potem był wielkim kocurem, pieszczochem, łobuzem, kumplem, ojcem, królem podwórka. Razem dorośliśmy, ale on się zestarzał. Pewnego dnia dostał wpierdol od młodego intruza. Położył się przy śmietniku. Nie jadł, nie pił. Miał już trzynaście lat. Spróchniałe zęby, wyliniałe futro. Smród, ropa i robaki w babrzących się ranach. „Zanieś go do uśpienia” - słyszałem. Nie, wolę sam. To w końcu kumpel. Napuściłem wody do wanny. Ubrałem rękawice. Wziąłem Bydelka i zanurzyłem powoli w wodzie. A potem przycisnąłem go do dna. Eksplozja życia, rozpaczliwa walka. Że aż tyle tego w tym półtrupie?! Ciężki bęben serca. Może zostawić, nie zabijać... Cisza. Bezruch. Bąbelki z kociego pyska. Drżenie. Moje. Kurwa mać... Kurwa mać... Wziąłem szpadel. Kopałem grób a na schodach stali rodzice. Milczeli. Belcia Poszła na emeryturę, ostatnie dziecko dorosło. Paliła „Klubowe", piła kawę, spała, wtapiała w telewizor. Gasły oczy, nieruchomiały nogi - „Wszystko gówno” - mawiała. Kończył się kilkudziesięcioletni serial. Ostatni odcinek rozegrał się w szpitalu. Trwał miesiąc. Maszyny, skalpele, zastrzyki, kroplówki. Parę dni przed śmiercią wymknęła się do kibelka na peta. Łobuziak. Zawsze mi się to w niej podobało. O tym, że nie żyje, dowiedziałem się w Belgii. Kolisty błysk radości, rozpaczy i wszystkiego co pomiędzy. No i uczucie, że to już było. Upiłem się, wytrzeźwiałem, napisałem wierszyk. Zrobiłem laurkę. Tydzień później, o świcie, znalazłem się na cmentarzu, po którym snuł się skacowany grabarz. - Gdzie leży... - Panie, kto by pamiętał, tylu ich teraz grzebiem - machnął ręką. Biuro było nieczynne. Nie powiem, żebym nie lubił cmentarzy. Spokojnie, ciche parki. Rosną drzewa i nikt nie gania za pierdołami. Powietrze jakby ciut gęstsze. Raz tylko, kiedyś, widziałem grabarzy bawiących się wesoło w 46 strzelaninę. Imiona, nazwiska, daty. Tysiące grobów. Sprawdzałem te ze stosami kwiatów i wieńców. Sporo ich było. W końcu znalazłem. W miejscu, gdzie od dawna leżał Jej młodszy brat. Krzyż, Świętej Pamięci i tak dalej. Zapaliłem kadzidełko, usiadłem, otworzyłem browar. Właściwie już wcześniej chciałem pogadać. Wszystko jasne. Jesteś. I co? Idź do światła, jasnego światła. Potem przyszedłem tu z Tatą. Wyjąłem piwka. - Wypada to...? - Jasne, też by się napiła. Ulałem trochę na grób. Siedzieliśmy, piliśmy. Tato ocierał łzy i opowiadał. Po raz pierwszy w życiu rozmawialiśmy o seksie. Koza Kiepsko z nią było. Nie jadła, nie piła. Weterynarz wzruszył ramionami: „z kozami trudno o diagnozę”. Coś tam wstrzyknął, coś zostawił, odjechał. A koza położyła się w kącie obórki. Pewnego ranka zastałem tylko sztywniejące ciało. W otwartym oku dreptała mucha. Tłuste, niebieskie muszyska uwijały się też w nozdrzach. Wywlokłem trupa na dwór. Świeciło słońce, ćwierkały ptaszki. Wszystko grało. PS. Dlaczego o śmierci? Tak jakoś. Nic bardziej realnego nie przyszło do głowy. - Lekarz, daje mi tylko kilka miesięcy życia - wykrztusiła. - Czy możesz mi pomóc? Ja umieram. Ku jej zdumieniu Rinpocze zaczął chichotać. A potem powiedział cicho ze współczuciem: - Widzisz, wszyscy umieramy. To tylko kwestia czasu. Po prostu niektórzy umierają wcześniej, niż inni. Sogjal Rinpocze: „Tybetańska Księga Życia i Umarłych”. Wspaniała książka. Jest w księgarniach. Gorąco polecam. DOŁEK Za podkładkę robi „Księga Skrzatów”, palą się dwie świece. Siedzę goły na łóżku, bo nie mogę spać. Piszę, żeby coś robić. Żeby ruszyć się jakoś z ciemnego dołka, w którym siedzę od paru godzin, a może i wieków. „To cześć, krasnoludek!” - pożegnali mnie dziś menele żłopiący bełty pod sklepem. Bełty zowią się „D'jabolo”, sklep stoi pośród budynków byłego PGR-u, a menele byli najebani i męczący. Trzeźwi też byliby męczący. Jak męczące jest ich życie i deszcz padający od dwóch miesięcy. Jak męcząca jest beznadzieja, samotnicze majaki i wszystko, co się roi w tym pierdolonym umyśle, świecie, wsio rawno. I co? Kogo to obchodzi? Każdy ma dość własnych paranoi. To pewne, jeśli w ogóle coś może być pewne. Ale wylew dobrze robi. Już lepiej. Coś mi się zdaje, że ciągle za często udaję wesołka. Kiedyś, latami nie pozwalałem sobie na płacz. To dopiero był horror! Ale i teraz ciągle zdarzają się jakieś bloki przed ujawnianiem uczuć. Wkurwia coś, dręczy, aż dusza wyje - a ja pupci dupci, „dobre miny” stroję. Niby, żeby kogoś nie zranić, a potem całemu światu chce się nabluzgać. Uczy się człek, uczy, uczy, uczy, i coraz w tym wszystkim głupszy. Może i o to chodzi, żeby zgłupieć doszczętnie. Ot, przerwałem pisanie, mysz zaszurała. Ułamałem szczyptę sera, zastawiłem sprężynę. Nie zdążyłem usiąść - trzask! - zwierzątko is dead. Wrzuciłem trupka do sieni, skąd dwa małe koty usiłowały wskoczyć do izby. „Kurwa! Wypierdalaj!” - ryknąłem za najsprytniejszym, czmychającycm na wszystkie strony. Pewnie po to, by znów móc nasrać w pościel czy pod łóżko. Koty miały rozwiązać problem myszy. Plagi myszy, setek myszy panoszących się po domu i ogrodzie, gryzących nawet plastik, zapałki czy papierosy. Nie mówiąc o warzywach. I słonecznikach, które podgryzane zwalają się raz po raz w błoto. Los Popiela nie wydaje mi się już bajeczką. A myślałem, że wszystko gra bez zabijania. Gówno. Przed sprężyną i kotami użyliśmy też trucizny. „Z przynętą hormonalną, atrakcyjną dla gryzoni” - jak pisało na pudełku. Myszy, zażywszy owej atrakcji, snuły się potem półżywe, ćwierćżywe, aż zdechły. Niektóre dobijałem. Jedną, leżącą pod oknem, dokumentnie objadły mrówki. Na ołtarzyku leży teraz 47 malutka czaszka. Jakiś czas temu kumpel robił parapetówę (tyczkowe?) swego tipi. A z południa wędrowała burza. Jaka burza! W życiu takiej nie widziałem. Z ziemi tryskały ogniste słupy, na niebie wyświetlał się układ nerwowy z pędzących zawijasów i płomieni. Przed tipi siedzieli Czesi, Niemcy i Polacy i w czterech językach burczeli z zachwytu. Wszelkie fajerwerki mogły się schować. Pomyślałem, że Wakan Tanka ma nieograniczone możliwości, by wprawić w osłupienie bezczelnych ludzików. Szczególnie, że raz po raz walą się Jego ulubione drzewa, puszcze całe, wyrzynane przez nienasycone gryzonie. Homiki sapiensiki. Brudzące powietrze, rzeki, oceany. Paskudzące nawet w kosmosie. Halucynacja? Bzdura? Dołujące pieprzenie? Nie wiem. Nic nie wiem, ale czasem drżę. Patrzę i drżę. Z zachwytu, grozy, furii, miłości. No i z zadziwienia, że to wszystko jedno. A Wieża Babel ludzkiej pychy i ignorancji znów chwieje się w posadach. Dobra, wystarczy. Przyjmuję schronienie w nieustającej świadomości śmierci. To najpewniejsze ubezpieczenie, na jakie wpadłem po długich poszukiwaniach. Umieram, jak wszyscy. „Nie znam dnia ani godziny”. Ciężko czasem, męka jak diabli. Ale i to mija. Wszystko przemija. Ty, ja, myszy, burze, drzewa, narody, planety, euforie, deprechy. Przemija, umiera, w każdej chwili. Jawi się, błyska, znika. Płynie. Przyjmuję schronienie w nieustającej świadomości śmierci. To jakieś jaja! Ani śladu po psychicznym dołku od którego zaczął się ten tekst. Skórek drepcze po stoliku. Świecą dwie wypalone do połowy świece. Jest fajowo. Spokojnie. Cicho. Coś mi się zdaje, że „memento mori” może być najbardziej życiodajnym i optymistycznym hasłem. Paradoks? Jak wszystko. Ho! „Nie mów Ho/p/ dopóki nie przeskoczysz.” Leżał ten „Dołek” w rękopiśmiennych bazgrołach, nim go znów wygrzebałem. Teraz, parę miesięcy później. W porządku się wydał. Tylko go nieco poszerzę. O informację, że kotki już nie paskudzą, są ciepłymi przytulankami, a populację myszy utrzymują na przyzwoitym poziomie. Na końcu kartki, na której kreślę to-to ołówkiem, widnieje optymistyczne haiku. Przepisane kiedyś tam, skądś tam, długopisem. O takim dniu jak dzisiaj można powiedzieć: Również przeminie Shiei Wczoraj zagrzebałem w ziemi mnóstwo cebulek. Wiosną, być może, zakwitnie mnóstwo pięknych żonkili. A dziś to, póki co, wszystko. HO! Zosi BULGOT Bul-bul-bul. Od kilku dni bulgocze wino. Ściślej mówiąc - przyszłe wino. Na razie to szklany baniak wypełniony fermentującym sokiem. Jabłka, cukier, trochę tarniny, ryżu i rodzynek. Jak dobrze pójdzie, będzie z tego sporo uciechy. Bul-bul-bul. Wino potrzebuje ciepła, tak zwanej pokojowej temperatury. Mam więc dla kogo taszczyć drewno, piłować, rąbać, palić w piecu. Prawda, jeszcze psie żarcie trzeba gotować, kotom czasem coś dać. No i sobie ciepełkiem dogodzić. Bul-bul-bul. Pewnie niedługo przestanę to słyszeć, jak nie słyszę tykania zegara. Może więcej w przestrzeni takiej muzyki, której nie słyszę, bo ciągle gra? Kaskady dźwięków, darów, błogosławieństw. Tu, tam, wszędzie, dla każdego. Jak często doceniam powietrze albo wodę? A niechby tylko zabrakło... Bul-bul-bul. Teraz przypomina mi to początek któregoś z nagrań Pink Floydów. Kiedyś w górach, w miejscu tak pięknym, że aż..., zadźwięczał w bezkresie początek Atomowego Serca Matki. Ze szczegółami, narastająca, monumentalna muzyka. Ludzie uważający się za konkretnych powiedzieliby, że to halucynacje słuchowe, a ja bym się z nimi nie spierał. Tak. Jakiś czas później zapragnąłem przeżycie powtórzyć. Wziąłem „łokmena”, kasetę ze wspomnianym nagraniem i udałem się na wspomniane miejsce. Pogoda sprzyjała, wszystko jakby tak samo, tylko od wyrzucenia nieszczęsnego 48 „łokmena” musiałem się powstrzymać - nie mój był. Bul-bul-bul. „Nie wejdziesz dwa razy do tej samej wody”. To stare porzekadło. Ale zrozumiałem je dopiero po przygodzie z Pink Floydami. A po jakimś czasie doszedłem do wniosku, że sztuka życia to sztuka puszczania. Albo lepiej - nie- chwytania, nie-przywiązywania się. Ani do szczęścia, ani do nieszczęścia. Jest wino - w porządku, jest wino. Nie ma wina? W porządku, nie ma i już. Wszystko płynie, bulgocze, a każdy bulgot inny i świeży jak poranek. Pocałunki, wzruszenia, śmiech, łzy, szalone balangi, doły, olśnienia. Dziecko - pierwsze słowa, pierwsze kroki. Powtórzyć? Byli tacy, co próbowali powtórzyć Woodstock.. Wszystko perfekcyjnie i profesjonalnie przygotowali, tak jak ja z „łokmenem”. Nawet tańczące golasy były. I co? Żenada, jak... Sorry, „o gustach się nie dyskutuje”. Bul-bul-bul. Cała sztuka w tym, żeby nie przywiązywać się również do nieprzywiązywania. Na szczęście jest Mistrz. Wystarczy pójść nad strumyk czy rzeczkę. Albo tylko wyobrazić sobie rzeczkę i siebie jako kropelkę wody. Płynie rzeczka, płynie. Kropelka razem z innymi. Plum! Plasnęła ryba ogonem i kropelka znalazła się nagle sama na gorącym od słońca kamieniu. Pss - wyparowała. Nieszczęście? Czemu, wyparowałem i już. Może spadnę z deszczem na kąpiące się Tahitanki albo wyląduję w baniaku z winem? Co by nie było - jest w porządku. Zdaje się, że nikt i nic nie ma innego wyjścia, niż po prostu być w porządku. Czasem ktoś bardzo stara się nie być w porządku. Na przykład niszczy wsie i wypędza ludzi z okolicznych dolin. Dużo, dużo cierpienia. Ale i tak wychodzi w porządku: w dolinach niepodzielnie króluje przyroda, a wypędzeni rzadko chcą wracać. Widać i ludziom życie jakoś się ułożyło. Ktoś inny bardzo stara się być O.K. Wzorowo pracuje, ładnie i modnie się ubiera, nie pije, nie pali, nie je mięsa. Albo chodzi brudny, jara „popularne” i wódę zagryza kiełbasą. Żeby się dopasować, żeby być w porządku, jak sąsiedzi, koledzy, koleżanki. Dużo cierpienia. Ciągły lęk przed czyjąś drwiną, oceną, odrzuceniem. Ale prędzej czy później i tak wychodzi w porządku. „Przepełnia się czara goryczy”. Wali człek pięścią w stół: a dajcie wy mi wszyscy spokój! Przestaje się bać samotności, odkrywa siebie i zaczyna sobie wierzyć. Zaczyna wierzyć... Zaczyna widzieć Porządek. No i raz po raz spotyka przyjaciół. Tu, tam, wszędzie, we wszystkim. Bul-bul-bul. Bulgocze baniak, pali się lampa. I co? Ani baby, ani córki. Odeszły. Mieszkają sobie w Wielkim Mieście. W porządku. Pochodzi dzieciak do porządnej szkoły, pozna języki, dobrobyt, cuda cywilizacji. Las, ogródek, rzeki, góry już zna. I wieś i tipi i drewnianą chatę. Kocha drzewa, jaszczurki, wilki, koty, chmurki - wszystko, tatę wariata też. W porządku. Tata nauczy się być sam. Córka znając różne klimaty będzie mogła wybrać. A baba? Może kiedyś znajdzie się bliska dusza, dla której komfort to nie tylko własna wygoda, ale i nieszkodzenie innym. A jeśli nie? W porządku. Widocznie sam muszę się te-go nauczyć. Bul-bul-bul... Czy z tego bulgotania jest jakiś pożytek? Na pewno, wszystko w porządku. Na środek zimy szykuje się słodkie winko. Zdróweczko! DOM Budowałem, odkąd pamiętam. Z krzeseł i koców. Pod stołem, w szafie, na szafie. Z innymi dzieciakami kleciliśmy szałasy, kopaliśmy „bunkry”, uwijaliśmy na drzewach gniazda, ryliśmy nory w stogach siana. Potem namiot. Piwniczne pakamery. Wreszcie własny pokój. I podróżny hamak z foliowym daszkiem - domek mieszczący się w kieszeni. Dom. Przystań wolna od lęku i zamieszania. Miejsce, w które nie włazi to, co groźne, niechciane, nieproszone. Intymny, bezpieczny światek. Podstawowa potrzeba każdej chyba istoty. Odkąd pojawiło się dziecko, potrzeba domu stała się wręcz obsesją. Kawalerski pokój w mieszkaniu rodziców zmienił się w rodzinne gniazdko. Nie był to najlepszy pomysł. Ani dla dziadków, ani dla połowicy, ani dla mnie. Świetnie czuła się tylko córka. Parę lat później ujawniła swój sekret: „ja to się w każdym świecie dobrze czuję”. Mama i tata nie byli jednak na takim poziomie. Pragnęliśmy własnego domu. Pewni ludzie nabyli gospodarstwo na wsi, ale mieszkać w nim chcieli dopiero jako emeryci. Potrzebowali kogoś, żeby tam żył i stróżował. Co to był za dom! Odpadający tynk, niewyraźni sąsiedzi, wokół lasy i mokradła. Koczowaliśmy tam na zmianę z bratem i kumplami. Kapciami tłukliśmy myszy. Gromadziłem narzędzia i materiały. Pewnego razu, kiedy parę dni nikt nie mieszkał, odbył się włam z 49 demolką. Jacyś dobrzy ludzie (jak mawiał Ha-Nocri) ukradli, co chcieli. Czego nie chcieli - zniszczyli. Spalili książki, farbę wlali do studni, wybili szyby. Straciłem wówczas wszystkie narzędzia, co do śrubokręta. W lesie dyndał powieszony pies. Nie, nie mój, jakiś tam, ale wszystkiego do kupy starczyło, aby olać nieszczęsne domiszcze, okolicę i jej mieszkańców. Inni ludzie szukali kogoś, żeby pomieszkał w ich domu zimą. Też na wsi, ale w innej, znacznie zdrowszej okolicy. Dom był porządny, po remoncie, z łazienką i białymi ścianami. Mieszkało się super. Ale przyszła wiosna, zjawili się właściciele. I na białych ścianach odkryli parę kresek i odcisków rąk naszej córeczki. Straszne. Wiosnę, lato i jesień przeżyliśmy w tipi. Uszyte z ruskich prześcieradeł, impregnowane dymem, rozpięte na dwunastu żerdziach - okazało się rewelacją. Sprzęty, tkaniny i skóry pochodziły z darowizn i wysypiska śmieci. Złodzieje przestali być groźni. Pośrodku płonęło ognisko. I nikt poza nami nie miał tu nic do gadania. Nie chcieliśmy więcej żyć „u kogoś” ani pracować w przemyśle. Cywilizacja mierziła, przeczuwaliśmy Armagedon. Powstał plan: chata + ogród + sad + kozy + kury = raj. Teraz wiem, że gdyby rzeczywiście nadszedł jakiś „armagedon”, to na dachu przydałby się jeszcze karabin maszynowy. Mógłbym bronić zapasów przed głodnymi. Na przykład przez tydzień. „Tylko po co wtedy ten tydzień?” - zamyślił się kumpel, z którym o tym gadałem. Niemniej ruszyła budowa. Czułem się, jakbym Boga za nogi ucapił. Rosły drewniane ściany, rosła dusza, rysował dach. Ogród obrodził, drzewka zieleniły. A potem prysło natchnienie. Grażyna, dotychczasowa połowica, poleciała swoją drogą. Resztkami sił zamykałem dach. Zimowaliśmy w kolejnym, potrzebującym opieki domu. I wiosenne zetknięcie z właścicielem znów było niemiłe. Kolejny rok w tipi upływał w oparach alkoholu, balang, rodzinnej i osobistej dezintegracji. Jedno fajne, że były dzieci i zajęcia „zielonych szkół”, które mogłem prowadzić. Opowiadałem o lesie, świecie, Indianach. Siadywaliśmy w tipi, przy ognisku. I choć egoistyczny raj zamienił się w piekiełko - to dzięki temu zaistniała szansa, by otworzyć się na „resztę świata”. Przy domku nie robiłem nic. Grażyna gdzieś leciała, bez kontaktu. Męczyliśmy się nawzajem. Do tej pory nie wie, gdzie leci. I ja nie wiem. Nie ma planów. Staram się patrzeć i nie przeszkadzać. Niech się dzieje. Może być, że patriarchalne przegięcie dogorywa i wyłania się coś nowego. Albo bardzo starego. Wszystko jedno. Los przerzucił mnie w góry. Jest tu chata, w której żyję drugi rok. Stuletni rzęch przeistoczył się w ciepły, przytulny dom. Poprzednią zimę spędzaliśmy razem z córeczką. Właśnie wtedy powiedziała, że w każdym świecie czuje się dobrze. Tu też. Najbliżsi i jedyni sąsiedzi mieszkają za górką, pół kilometra w dół doliny. Ale mają córką w tym samym wieku, co nasza. Jeden dzień dzieciaki świrują tu, drugi - tam. Wszystko gra. Teraz też zimujemy z córeczką. Śpi za ścianą razem z mamą. Dwie kochane, poczciwe mordki. Grażyna niedługo wyjeżdża. Pozostanie nam zacne towarzystwo kóz, osła, psa i kota. A tak w ogóle - nikt nic nie wie. Jesteśmy zasypani. Droga, przy której żyjemy nie będzie odśnieżana. I dobrze. Znakomity czas i okazja, żeby patrzeć i słuchać, co jest grane. Jasna, pełniowa noc. Gdyby nie mróz, mógłbym pisać na dworze. Śnieg lśni blaskiem Księżyca, a Księżyc - Słońca. Słońca nie widać, ale gdzieś tam jest. Świetliki gwiazd i śniegowych kryształków. Żar w piecu, na stole lampa. A wszystko w oczach. Niedługo świt. Choć nigdy nic nie wiadomo. Dom. Przystań wolna od lęku i zamieszania. Podstawowa potrzeba każdej chyba istoty. Zawsze był, jest, czeka. Właśnie tu, właśnie teraz. Gdziekolwiek jesteś wejdź cicho do domu - napisał jakiś poeta. A siedząc w tym miejscu ujrzysz przebłysk piękna we wnętrzu swego ciała i na zewnątrz, kiedy ogrodów jeszcze nie było i gdy już nie będzie. - dodaje Kabir. Cuda, cuda, panie dzieju. Kabir żył pięćset lat temu w Indiach. Uwielbiam jego wiersze. Przysłał mi je niedawno kumpel z Ameryki. Przytoczę jeszcze jeden, na zakończenie. Klejnot przepadł w błocie a wszyscy go szukają. Jedni na wschodzie, drudzy ma zachodzie, 50 jedni w rzekach, drudzy pośród kamieni Ale Kabir, sługa, poznał się na nim i owinął go w sercu rąbkiem płaszcza. Cudowne światełko. Jak miło je odbijać! Tyle, na razie. Pokój Twemu Domowi. Wszelkiej pomyślności. Bywaj! OPOWIEŚĆ BUKOWEGO WZGÓRKA Ludziom, Drzewom i Bogom Słońce spalało lasy i łąki, zdawało się to nie mieć końca. Trawy wyschły i zrudziały, drzewa traciły liście. Zwierzęta i ptaki schroniły się w głębinach puszczy, gdzie w zarośniętych jarach sączyły się wątłe źródełka. W Dolinie, ponad korytem zamarłej rzeczki, stało kilka chat. Pociemniałe bale z oczodołami okien i niesfornymi, słomianymi strzechami. I ani żywej duszy. Mieszkańcy Doliny zebrali się na Bukowym Wzgórku. Kilku krępych, brodatych mężczyzn. Kilkanaście kobiet o surowej, wyrazistej urodzie. Trójeczka niemowląt w przewieszonych przez szyje chustach. Gromadka podlotków i dzieci. Wszyscy półnadzy, spoceni, znękani nieznośnym, upałem. Obok, w cieniu drzew, stały dwie wychudzone szkapy, zaprzęgnięte do drabiniastego wozu. Niemrawymi ruchami oganiały się od gzów. Parę wilkowatych psów dyszało z wywieszonymi jęzorami. A ludzie stali nieruchomo, skupieni wokół Tego, Który Widzi Cztery Strony. Posąg, wyrzeźbiony w cześniowym* pniu, przewyższał mężczyzn o dwie głowy. Słoje i sęki drewna wtapiały się w rysy Czterech Twarzy Boga. Światowid patrzył ponad głowami ludzi. Widział dalej, więcej i cztery strony jednocześnie. Dlatego Mu ufali. Dlatego i teraz przyszli do Niego. Po raz ostatni. Pożegnać się przed drogą w nieznane. Przemówił Najstarszy. Siwy, długowłosy Starzec, odziany w sięgającą kolan, konopną koszulę. - Ty, Który widzisz tak wiele... Spójrz na nas. Twoje dzieci odchodzą. Zostawiają domy i odchodzą. Zostawiają Dolinę, lasy, góry. Zostawiają Ciebie i odchodzą. Nie mamy co jeść. Wyschła rzeka, umierają źródła. Od czterech Księżyców nie padają deszcze. Bogowie i Duchy nie słuchają naszych próśb. Ty patrzysz w cztery strony. Ale ogień płynie z nieba i pali, co na dole. Zjedliśmy zwierzęta. Polowania nie udają się. Co zasiane, nie wzeszło. Twoje dzieci odchodzą. Ja zostaję. Mój płomyk dogasa. Przy Tobie złożę swe kości. U stóp Światowida stała kamienna misa z tlącym się żarem, obok leżały pęki ziół. Starzec ukląkł. Nucąc cicho, kruszył zioła i wrzucał je szczyptami do misy. Pozwolił, by obmyły go wonne, niebieskawe smugi. A potem obiema dłońmi ujął kadzielnicę i wstał. Zbliżył się do tych, którzy stali przed Obliczem Poranka. Śpiewał bez słów, z zamkniętymi ustami, przejmującą, znaną wszystkim melodię. Głowy pochylały się, dłonie zbierały pasma Dymu, dotykały serc, gardeł i twarzy. Skupione dzieci, poważni i smutni dorośli. Ci, których obmył Dym, dołączali swe głosy do Pieśni. Najstarszy kroczył powoli, jak Słońce. Minął Oblicze Dnia, potem Wieczoru. Gdy stanął przed obliczem Nocy, śpiewali już wszyscy. I tam złożył kadzielnicę. Przed Obliczem Widzącym w Ciemności. Jego Mocy najbardziej potrzebować będą ludzie, aby kiedyś doczekać Poranka. Starzec dorzucił jeszcze trochę ziół. W objęciach Dymu Światowid rozmywał się i wyłaniał. Falował z Pieśnią i sercami ludzi. Potęga przepełniała ciała, umysły i cały świat. Ale przyszedł czas, że uleciał Dym i zamilkła Pieśń. Najstarszy przemówił raz jeszcze. - Twoje dzieci są czyste. Ich serca są jasne, ich mowa prawdziwa, ich ciała zdrowe. Idą tam, gdzie nie mogą śpiewać o Tobie. Tam, na dole, nad Dużą Rzeką, mieszkają już inni ludzie. Mają żelazne ubrania i miecze. Mają Boga zawieszonego na dwóch kijach. Wybijają zęby każdemu, kto Mu się nie pokłoni. Twoje dzieci tam pójdą i pokłonią się. Tam muszą zbudować swe domy. Tam jest woda, ryby, 51 zwierzęta, tam Ziemia rodzi potrzebny im pokarm. Pokłonią się i pozwolą oblać wodą. Ale Ciebie nic im nic zabierze. Tyś jest w czterech porach roku, czterech stronach świata, w obliczach dnia i nocy. Jesteś w Ziemi, Wodzie, Ogniu i Powietrzu. Twoje Święte Twarze były tu zawsze i będą też, kiedy znikną ludzie. Nie pozwól im zbłądzić. Niech pamiętają, że wszystko, na co patrzą, uświęca Twoje spojrzenie. Bądź z nimi. Nie pozwól o Sobie zapomnieć. Starzec westchnął. Spokojnym wzrokiem ogarnął skupionych w kręgu ludzi. - Tak. A teraz idźcie. Idźcie, już czas. Podchodzili do Najstarszego, dotykali i obejmowali go, szeptali coś, mówili, a on kładł im ręce na głowach. Po raz ostatni spoglądali w nieodgadnione twarze Światowida. Odeszli. Objuczeni tobołkami, z przeładowanym skrzypiącym wozem i psami biegającymi w kółko. Śladem zwiadowców, którzy poszli wcześniej. Czasem ktoś odwracał się i uniesieniem dłoni pozdrawiał stojącego przy Posągu Starca. Córki, synowie, wnuki, prawnuki. Ich mężowie i żony. Odchodzili, na zawsze. W końcu zanikło nawet skrzypienie drewnianych kół. Czoło starego człowieka wsparło się o pierś Bóstwa. Posągiem wstrząsnął głęboki, najgłębszy szloch. Ale Cztery Twarze wciąż patrzyły spokojnie i przed siebie. Dalej, niż widzieli ludzie. Dalej, niż mógł widzieć Najstarszy. z Mijały stulecia. W Dolinie powstawały i znikały wsie, wyrósł las, rzeczka zmieniała łożyska. Zdarzały się susze i powodzie, i długie, mroźne zimy. Potem ścięto las i znów zbudowano wieś. Przechodziły wojny -jedna, później druga. Wieś znikła, w Dolinie znów nie ma ludzi. Są zwierzęta, rośliny i ptaki. I pstrągi w wartkim strumieniu. I... Tak. Jest jeszcze Ktoś. Na porośniętym buczyną wzgórku stoi stary, czteropienny buk. Jego korzenie już dawno wchłonęły resztki minerałów, pozostałe po Starcu i cześniowym Posągu. Cztery potężne pnie splotły się i razem dźwigają jedną, rozłożystą koronę. Kora uwypukliła się miejscami w dziwaczne naroślą, jakby oczy, twarze... Nikomu nie chciało się ścinać tak pokręconego i sękatego drzewa. Buk po prostu rósł. Widział zbójców, pastuchów i żołnierzy. I krzyże, które potem obsypały wzgórek- i po latach rozsypały się w proch. Gościł dziki ryjące w poszukiwaniu pysznych, bukowych orzeszków. Wciąż zasiewały się nowe drzewka. A on rósł. Rośnie, trwa. Korzenie przenikają Ziemię we wszystkich czterech kierunkach. Ku dołowi. Korona otwiera się na cztery strony świata. I ku górze. A potężny pień łączy to wszystko - od czeluści po przestworza. Dziesięć kierunków. I ciągły przepływ czterech darów - ziemi, wody, ognia i powietrza. Stary, pokręcony buk. Może kiedyś jakiś wędrowiec rozpozna w nim Boga. Ale jemu jest wszystko jedno. On widzi dalej niż ludzie. Dalej i szerzej od Światowida. Sięga wyżej i głębiej niż Ten, Którego Krzyż już zbutw ał i Którego metalowa figurka rdzewieje nieopodal pod mchem. Stary, Poczciwy Buk, po prostu tu rośnie. Jest. Bardziej, niż jakikolwiek Bóg, Którego może sobie wyobrazić Człowiek. Grażynie i Adusi *cześnia – ludowa nazwa czereśni DOM WOJOWNIKA Wiem tylko, że wszyscy muszą się zmieścić. Każdy człowiek, każda istota. Czas na sen, posiłek, spokój, ciepło... Dla nikogo i niczego nie może zabraknąć miejsca... Spojrzał w górę, potem w dół. I w cztery strony Świata. Usiadł. Westchnął. Jego oczy wtopiły się w moje. Będziesz potrzebował dwunastu żerdzi - powiedział. - Prostych, sprężystych, gładko ociosanych. Dostaniesz je od Lasu. Poprosisz o dar na budowę domu. Podziękujesz im za istnienie. Ale wybieraj tylko te, którym trudno żyć. Chore, uszkodzone, rosnące zbyt gęsto. Przeproś za to, że je zetniesz. I obiecaj, że za każde ścięte drzewo posadzisz trzy młode i zdrowe... Mówił długo. A może tak mi się tylko zdawało. Starałem się nie uronić ani słowa. Dość miałem cierpień i szamotaniny. Chciałem zbudować Dom. A On wiedział jak. Wszystko wiedział. Słuchałem. A 52 potem poszedłem do Lasu. I robiłem dokładnie tak, jak mówił. Szybko znalazłem to, czego potrzebowałem. Las był chory. Niektóre wybrane drzewka już nie żyły. Mocne i sprężyste odkładałem na Dom. Zbutwiałe i kruche posłużą na opał. Zabrałem się do ciosania sęków i zdejmowania kory... Dziękuję. Przepraszam. Proszę. Trzy najgrubsze, najmocniejsze żerdzie. Nie żałowałem czasu na ich wygładzanie. No, gotowe. Równomiernie rozstawione, mocno wsparte o Ziemię i połączone solidnym węzłem. Wspaniały, potężny trójnóg. O tym właśnie mówił. Jak? Zaraz... Dziękuję, przepraszam, proszę. To podstawa. Tu i teraz. Zawsze i wszędzie, chwila po chwili. Wobec wszystkich i wszystkiego. Melodia tych stów kieruje ciałem, mową i umysłem Wojownika. Dziękuję, przepraszam, proszę. Od wygładzenia, związania i ustawienia tych żerdzi zaczyna się budowa Domu... Pracowałem dalej, nad cieńszymi żerdziami. Każda była równie ważna, każda musiała być mocna, gładka i sprężysta. Pot wsiąkał w przepaski na czole i biodrach. Dłonie twardniały od toporka i noża. Słońce zataczało gigantyczny łuk, który - jak wszystko - był częścią Kręgu. W śpiewie ptaków i muśnięciach wiatru słyszałem Jego głos... Mówił: - Podstawa... to tylko pierwszy krok. Początek zaledwie. Trójnóg, o który wspierać możesz inne żerdzie, tworzące konstrukcję Domu. Potrzebujesz odwagi i samodzielności. Musisz umieć być sam. Silny i wytrwały nawet wtedy, gdy nie ma nikogo i niczego, o co można się oprzeć. Tylko wtedy możesz być oparciem dla innych. Tylko wtedy możesz być Wojownikiem. W pełni wartościową żerdzią, integralną częścią Domu i samym Domem. Kto wspiera? Kto jest wspierany? Pojmij i wygładź tę żerdź, spokojnie i dokładnie. - Nie możesz miotać się w zmiennych wiatrach, czy dygotać z zimna. Musisz trwać spokojny i niewzruszony, w zgodzie ze wszystkim, co spotykasz. Bunt wzmaga tylko chaos i cierpienie. Przemiany dokonać możesz jedynie akceptując to, co jest i takim, jakie jest. Jesteś, jaki jesteś i pozwalasz innym być takimi, jakimi są. Takiej żerdzi nic nie złamie. Nawet wicher i burza muszą się do niej dostosować... To tajemnica przemiany. Jeden z sekretów Domu, i kolejna żerdź. Pojmij i wygładź ją starannie. - Motywację masz dobrą. Dom dla wszystkich. Dobro dla wszystkich. Szczęście i dostatek dla wszystkich. Jeśli nie zgubisz współczucia i życzliwości - przebudzisz siebie i innych. To dużo więcej, niż można wymarzyć. Jeśli jednak potępisz choć jedną istotę, choć jedną myśl czy słowo... Jeśli powiesz „nie ja", to „on" czy „ona" są winni... O, to jak próchno w mocnej na pozór żerdzi. Wystarczy jedno spróchniałe miejsce, aby pod byle naporem żerdź pękła... Pamiętaj, nie ma drobiazgów. Wszystko jest istotne. To, co chciałbyś odrzucić - jest istotne tym bardziej. Dom musi mieścić wszystko i wszystkich. Żerdź musi być zdrowa i sprężysta na całej długości. Obejrzyj i wygładź ją dokładnie. - To twoje miejsce i twój czas. Tu i teraz. Patrz, słuchaj. Nie ma nic innego. To jest to. Tyś jest tym. Jak cicho... Nic nie wiem...! To mądrość. Dzięki niej możesz wiedzieć wszystko. Próchno, wady, słabostki? Tylko dzięki nim uczysz się i odkrywasz moc. To pomocnicy. Prawda, spróchniały pień nie nadaje się na tipi. Ale jeśli jest dostatecznie gruby, może być gotowym, przytulnym schronieniem. Bo!, emocje, niepowodzenia? To nauczyciele. Starają się powiedzieć ci o czymś, czego nie słyszysz. Pokazać, czego nie widzisz. Niczego nie odrzucasz, o nic nie walczysz. To, co jest - to właśnie to, co potrzebne. Masz wszystko. Już. Hej, hej! Rozpoznaj i gładź tę żerdź w ciszy ulubionej pieśni! - Wszystko przychodzi, wszystko odchodzi. Wyłania się, błyska, znika, twoje ciało też. I moje. I wszystkie przedmioty, istoty, zjawiska. Co trwa? Co jest grane? Zwróć się ku temu, poznaj To. Wtedy nie będzie już nic, czym nie mógłbyś się podzielić, czego nie oddałbyś w potrzebie. Odkryjesz szczodrość. I wieczność. Zezwolenie na przepływ, na życie. Rzeka jak perlisty śmiech! Kwitną kwiaty, rosną drzewa. Wszystko dla wszystkich. Chcesz jabłko? Weź sobie. Weź tę żerdź, okoruj i wygładź dokładnie. Nie zapomnij posadzić drzewka. Trzech drzewek. Trzydziestu sześciu... Niech się darzy...! Plecy rozbolały od schylania się i wysiłku. Wyprostowałem się, przeciągnąłem. On też tu był. Spokojny, jak zawsze. Przyglądał się pracy, leżącym i stojącym żerdziom. Ten ledwie dostrzegalny uśmiech... Kiedyś w ogolę bym Go nie zauważył. Zwilżyłem osełkę, naostrzyłem nóż, i zabrałem się za 53 następną żerdź. - Nieźle ci idzie. Domek się kroi. Co myślisz o tych, którzy walczą o betonowe klatki? O żołnierzach, kapłanach, kawiorze, telewizji... Spocząłem na Niego. I nie przerywałem pracy. Ciosałem, nuciłem, ciosałem. ... słuchałem, słucham wszystko gra każdy orze jak może Patrzę, patrzę widzę cię... i pamiętam o pokorze... a żerdź robiła się coraz gładsza. Ech, drugi raz zaciąłem się w dłoń. Osikałem ją. Dobrze, że zawsze jest lekarstwo. Pojawił się Gość. Dużo mówił. Okazało się, że wszystko co robię tłumaczy 378 strona „Filozofii egzystencjonalistycznej” Grubakheima. Nic szczególnego, ale gdybym przeczytał jeszcze drugi tom i inaczej trzymał toporek... O, tak... W ostatniej chwili uchroniłem żerdź od zniszczenia. Tak, to moja wina. Ciosam, gładzę. Gość gada. Cud, że żyje. Czyli jakoś sobie radzi. Gada. Chyba o tym nie wie, ale uczy. Uczy, że cierpliwość musi być absolutna. Mówi i mówi. Gada. A może już tylko toporek stuka, w brzuchu burczy, ptak świergoli... Tę żerdź gładziłem szczególnie starannie. - Uważaj! - szepnął Ten, który tu był, a którego Gość nie zauważał. I którego omal nie przeoczyłem w Gościu. - Uważaj...! Odłożyłem narzędzia, rozpaliłem ogień. Zaparzyłem ziółka i zaprosiłem Gościa na herbatę. Jak pił, to nie gadał. Spojrzałem mu w oczy. Trochę strachu i ocean dobroci. Kto wie, czy to nie brakujący samuraj. Albo przyszły wódz Apaczów. - Uważaj! Żadnych ocen. Tylko uważaj! Dobra, uważam. Człowiek pije, tipi nie zając. Fajnie się poczułem. Czas był na odpoczynek i trochę płynu. Być może dzięki Gościowi uniknąłem poważniejszych skaleczeń. Wszystko ma swój czas i właściwe miejsce. Tylko uważać, żyć i uważać. Pogadaliśmy. Gość poszedł. Kończyłem gładzenie żerdzi. Spokojnie i z uwagą. Ostatnia żerdź. Co za pomysł w ogóle? Słońce zachodzi, niedługo zjawi się Księżyc. Wszystko gra i tak, czy buduję Dom, czy śpię, albo czytam Grubakheima. Wszystko wyłania się z Pustki i w Pustce znika, choć pełny łeb rzadko to pojmuje. Pusta bańka w lot załapuje wszystko. No i żerdź gładziutka. Dokładam do reszty. Wyłonił się Dom. A On się śmieje. No, uśmiecha, delikatnie. Już. Wszystkie w komplecie. Dwanaście żerdzi. Dziękuję, przepraszam, proszę. Odwaga, akceptacja, współczucie i mądrość. Szczodrość, pokora, cierpliwość. Uważność i świadomość pustki. Wszystkie mocno wsparte o Ziemię. Łączące się w jednym punkcie i z bezgranicznym oddaniem otwarte ku Niebu. Jest i Łysy. Złoty, wielki i okrągły. Jasny swoim i nie swoim światłem. Jak wszystko, co błyszczy dookoła. Wszystko, co każdą chwilą tka pokrycie tipi. Domu Wojownika. Powietrze, woda, ogień. Ziemia, Góra, dół i cztery strony Świata. Wszystkie istoty i zjawiska. I to, co najbardziej istotne. Dom. Z wejściem od strony Wschodzącego Słońca. P.S.: O czym jest ta bajeczka? O budowaniu tipi? O pracy nad sobą czy akceptacji wszystkiego? O szukaniu Domu i swego miejsca w Świecie? I gdzie jest ten „Dom Wschodzącego Słońca” - „na końcu Świata”? Domów jest mnóstwo. Sposobów budowy i kształtów konstrukcji również. Mnóstwo jest dróg poznania i wyzwolenia. I jeszcze więcej bajeczek. Komu wierzyć? Sobie. Opowieści, którą w ciszy wybija mi serce. Temu, co najjaśniejsze, najistotniejsze we mnie, w Tobie, we wszystkim. To jest. To jest tu. Jeśli całym jestestwem czuję Ziemię, jeśli trzymam się prosto i w równowadze, a umysł z ufnością otwieram ku Niebu... Wtedy jestem. Jest Dom. Dom, w którym dla nikogo nie brakuje miejsca. Jak drzewo, mocno zakorzenione w Ziemi, z solidnym pniem i rozłożystą koroną. Dostaje wszystko, co potrzebne. Nie musi walczyć, biegać, zdobywać. Nie dzieli podróżnych na łysych, włochatych, dobrych czy złych. Każdemu ofiarowuje schronienie, kwiaty czy owoce. Bywa niełatwo. Są burze, pioruny, ludzie niszczący lasy i siebie. Niech jasnym światełkiem na trudne chwile będą nam słowa Aczarii Szantidewy: Kogokolwiek spotkam powinienem patrzeć na niego z 54 otwartym sercem i miłością myśląc: zaufawszy tej istocie osiągnę pełne rzebudzenie. HO! REFLEKSJE Z „GÓRY” „Góra” to tytuł powieści. Autor - Steve Noding, wydawnictwo - „Kleks", rok wydania -1993. Książkę tę przysłał mi A.Ż. Żebym poczytał (sobie) i może coś napisał (do „Zielonych Brygad"). Dzięki. Czytałem „jednym tchem”. Do późna w nocy. Nieokologicznie wypalałem naftę, zakłóciłem rytm domu, doby i własnego organizmu. Literacko może nie jest „Góra” nadzwyczajna. Ot, nieco fantastyczna opowiastka, kłująca czasem naiwnością wizji i opisu. Ale porusza sprawy podstawowe: życie - śmierć, jednostka - społeczeństwo, szczęście - cierpienie, przemoc – pokój, człowiek - środowisko, ziemia kosmos. No, może jeszcze trochę innych „drobiazgów”. Na ten problem nie starczało życia dziesiątków tysięcy filozofów przez dziesiątki tysięcy lat - zauważa bohater powieści. Ale zarówno on jak i inni muszą odpowiadać na pytania i wybierać - w każdej chwili, krok po kroku. Jak ty, jak ja, jak wszyscy. Życie jest nieustającą lekcją. Od odpowiedzi na podstawowe pytania o świat i nasze w nim miejsce zależy „być albo nie być”. A może i znacznie więcej. Dlatego cenne jest wszystko, co kieruje rozszalałe myśli ku spokojnym źródłem. Ku Górze. Lektura „Góry” tak właśnie działa. Fabuła? Pewien major i poborca podatków wspinają się na Górę, na której niewielka wspólnota żyje sobie jak w raju. Mają ogrody, sady, kozy, las, wspólne domy i narzędzia. Są starcy, dorośli, hoża młodzież i dzieci. Sielanka trwa od kilku pokoleń, w całkowitej niemal izolacji od ludzi „na dole”. Zdarzało się, że jakiś młodzian opuszczał Górę, ale zwykle szybko wracał. Jedyną i najcięższą karą była zresztą banicja. Groziła za użycie przemocy. Poborca podatków jest służbistą. Jak twierdzi - nie stracił posady nawet w czasie okupacji, nieprzyjaciel też potrzebował pieniędzy. Mieszkańcy Góry płacą mu dla świętego spokoju, raz na dwa lata, pieniędzmi uzyskanymi za królicze futra. I poborca znika. Inaczej major. Ma za zadanie odszukać czterech żołnierzy, zaginionych podczas niedawnej wojny. Węszy, wypytuje, szuka śladów. Mimochodem wsiąka w życie społeczności. Tubylcy są nieufni, ale prawdomówni. Urzędowe śledztwo prowadzi majora w sfery pradawnych tajemnic, najgłębszych ludzkich pytań. Ociera się o śmierć i harmonijne życie, poznaje miłość i poczucie nieskończoności. Los czterech żołnierzy zostaje wyjaśniony, choć wieśniacy woleliby zapomnieć, że kiedyś zmuszeni byli zabić. Uważają to za swą hańbę, klęskę, objaw strachu i bezsilności. Ci czterej przynieśli na Górę wojnę. Gwałcili, kradli, masakrowali, jak w typowym przykładzie stawianym często pacyfistom: „co byś zrobił, gdyby...” Cierpliwość wieśniaków była rzeczywiście święta. Ale w końcu jakiś potworny, ciemny instynkt wylał się z nas jak lawa opowiadał mędrzec-lekarz. Zatłukliśmy go na śmierć, rozszarpaliśmy. Tak zginął ten „najgorszy”, dowódca, „diabeł”. A właściwie tylko opętane, nieszczęsne ciało dwudziestoparolatka, typowego „dziecka wojny”. Bo tego „złego” nie da się zabić. „Potworny, ciemny instynkt” drzemie w każdym z nas. Tu, w naszym, umyśle, tkwią korzenie wojny, przemocy, cierpienia. Nie da się uciec ani na Górę, ani na inną planetę. Wszystko, co robimy, mówimy, myślimy - dotyczy wszystkich istot. Czy na Górze, czy w dolinach - jesteśmy razem. Jednym... Sorry, to „nie wyznanie wiary”. Tylko parę góralskich objawień. Albo urojeń, jeśli wolisz. Wszystko jedno. „Góra” też nie udziela gotowych odpowiedzi. Wiem wszystko, a nic nie rozumiem - stwierdza bezradnie oficer po zakończeniu śledztwa. Tak samo jak ja - przyznaje lekarz, który tragedię przeżył. I chwała Bogu za to, że czasem wszelkie prawa i teorie nie przydają się do niczego. W takich momentach stajemy sam na sam ze sobą. Znika granica między dobrem i złem, nie ma się czym podeprzeć. A wybrać musimy. Nic nie robić - to też wybór, nie zawsze najfajniejszy. Trudna sprawa. Bez szans. Absolutna samotność. Tak źle, tak niedobrze. Lęk szarpiący trzewia. W głowie pustka. Nie ma nic, tylko chaos. Taki moment jest jak dzień stworzenia. Oczywiście, można wciąż biec, pędzić za czymś, udawać, że nie ma śmierci, uciekać, nie przyjmować odpowiedzialności. Któż z nas nie śnił takiego koszmaru? Uciekam przed psami, potworami, mordercami - a koszmar trwa, obłęd nabiera mocy i rozpędu. Oko za oko! Ząb za ząb! Zabić tę kurwę, i tych, i tamtych! Zabić ich wszystkich! Demony się kłębią, w miejsce uciętej głowy wyrastają następne... Męka bez końca. Piekło, które sami sobie stwarzamy. Można inaczej. Żyć, śnić, wszystko jedno. Gdzieś tam, poza chaosem, rozpaczą, wątpliwościami, 55 za siedmioma górami, lasami, rzekami - jest jeszcze Coś. Spokój i przestrzeń. Czyste Źródło Wszechrzeczy. Jeśli nie utracimy z Nim kontaktu, jeśli nauczymy się utrzymywać przytomność i uwagę, jeśli zachowamy jasny umysł, współczucie, dobre intencje - wtedy nawet najciemniejszy instynkt i największe wkurwienie będą jak wiosenna burza. Oczyszczająca, wspaniała, życiodajna. Boska. A „diabeł”? Stary towarzysz. „Nie widziałeś diabła? Spójrz na swoje ego!” - poradził ktoś słusznie. Ego. Złudzenie, że jestem czymś odrębnym. Że mogę być szczęśliwy czyimś kosztem. Że to nie ja zawiniłem, to ona. Że to tamci niszczą i trują. Że jak zabiję Abla, to będę miał wszystko. Że ja, Abel, jestem lepszy od Kaina. Że ich cierpienie to nie moja sprawa. Że mam rację, a inni się mylą. Ja, moje, dla mnie - a reszta nieważna. Ego. Urojenie, pułapka - i szansa na powrót. Do Źródła. Do Naszego Prawdziwego Domu. Człowiek jest wiecznym wędrowcem. Idąc, myśli przed każdym zakrętem, że za chwile znajdzie dom, który stanie się jego gniazdem... To jeszcze jedn cytat z „Góry”. Prawda, o której warto pamiętać, jeśli na jakimkolwiek etapie chcielibyśmy zakończyć: hura, jestem na mecie! Tak czy owak - idziemy. Nawet najwyższa góra nie odetnie nas od nizin. Idziemy, dopóki „ostatni skurwiel” i najmniejsze źdźbło trawy nie znajdą się we Wspólnym Domu. Dopóki nie skończy się cierpienie ostatniej istoty. Niemożliwe? Nie ma innego wyjścia. To wszystko i tak się dzieje. Jest. Tak mi się przynajmniej wydaje. Czasami. I niezupełnie serio. Od myśli, że stoi na pyłku w przerażającej czarnej nicości, zrobiło mu się dziwnie. To major, bohater powieści, uświadomił sobie nagle, że stoi na Ziemi, mikroskopijnej cząsteczce Kosmosu. A schodząc w dolinę odnalazł swoje miejsce: ... opisze historie Góry, wszystko, co tam widziałem i przeżyłem. Może dzięki temu świat choć trochę się odmieni. No tak. Objawienia, gdy o nich mówić, często brzmią ciut żenująco. I dobrze. Kolejny dzwoneczek, żeby nie łapać się na czyjeś słowa, ale patrzeć, słuchać, uważać. Doświadczać - i iść. Spokojnie, przytomnie, na własnych nogach. Naprzeciw pytaniom, problemom, tajemnicom. Tu, teraz, chwila po chwili. Cudowną drogą życia i śmierci. Cień i światło, cień i światło. Mimo potknięć muszę z uporem iść naprzód. Tędy się wznoszę, nawet jeśli droga prowadzi w dół. To już naprawdę ostatnie słowa z „Góry”. Bon voyage! z Miała być recenzja, a coś sporo gadania wyszło. Dało się przeczytać? Uważasz, że to bzdury? A może przyznajesz rację? Pieprzenie. Odetnij słowa i zbyteczne myśli, a cały wszechświat będzie twoim domem - radzi Seng Ts'an, Trzeci Patriarcha chan. Ale to fragment zupełnie innej książeczki. DZIECI ZIEMI Uff. Przeczytałem. Blisko trzy tysiące stron, pięć grubaśnych tomów. Cykl „Dzieci Ziemi” Jean M. Auel. „Klan Niedźwiedzia Jaskiniowego”, „Dolina koni”, „Łowcy mamutów”, „Rzeka powrotu”, „Wielka wędrówka”. Nie dokonałbym tego, gdyby nie zima. Do tego samotna, w zawianej śniegiem dolinie. A zima to czas na długie opowieści. Zawsze tak było. Nawet 25 tysięcy lat temu, kiedy to lodowiec pokrywał czwartą część Ziemi. J.M. Auel podjęła odważną próbę ożywienia tamtych czasów. Czasów, o których tak niewiele wiemy. Są wykopaliska, garstka specjalistów, mnóstwo hipotez. Autorka zadała sobie niemało trudu, żeby pozbierać, co tylko się da. Odwiedzała muzea, naukowców, uniwersytety. Brnęła przez biblioteki, lasy i wzdłuż Dunaju. Spała na lodzie, uczyła się zbieractwa, rzemiosł, rozpalania ognia. A białe plamy, które wciąż przecież dominują w naszych wyobrażeniach o życiu w odległych czasach, uzupełniła intuicją. Efekt, jak na mój gust, jest nadspodziewany. I jak się zdaje znacznie bliższy tak zwanej rzeczywistości, niż na przykład wyobrażenia Karola Maya o życiu Indian. A przecież May pisał o czasach sobie współczesnych. Bohaterów powieści J.M. Auel oddziela od nas rzeka setek pokoleń. Niewyobrażalny potok istnień zwierzęcych, ludzkich, roślinnych. Choć w czasie geologicznym to zaledwie parę minut, a w obliczu wieczności - mniej niż chwilka, to jednak poważenie się na obrazowe opisy życia w epoce lodowcowej jest wyczynem nie lada. Szamańskie wizje, misteria i podróże do wspólnych wszystkim istotom korzeni są przy tym tak żywo przedstawione, że podejrzewam Autorkę o penetrację najbogatszej biblioteki świata - własnego umysłu. Niektóre partie powieści czyta się jak instrukcje „szkół przetrwania”. Mnóstwo rzetelnej wiedzy o pozyskiwaniu pokarmu, wody, leków, ognia, 56 odzieży, schronienia. Tym cenniejszej, że wolnej od militarno-zdobywczej paranoi, dominującej dziś w tak zwanym survivalu. Fabuły nie będę streszczał, żeby nie popsuć komuś ewentualnej zabawy. Na tym poziomie są to porządne, przygodowe powieści, takie, jakie lubię od dziecka i jakich krytycy literaccy szczęśliwie nie zauważają. Czego tam nie ma! Niesłychana różnorodność kultur, rozmaitych „patentów” na życie, współżycie, pracę, zabawę, wychowanie. Rozładowywanie konfliktów, rasizmów, uprzedzeń. Miłość, zazdrość, przyjaźń, nienawiść. Ziemianki, jaskinie, namioty. Życie w samotności i w rozmaitych społecznościach. Dominacja mężczyzn, dominacja kobiet, patriarchat, matriarchat, partnerstwo. Wyrób narzędzi, broni, odzieży. Polowania, zbieractwo, medycyna. Zgromadzenia, na których może mówić tylko ten, kto trzyma laskę Mówcy; odwieczny sposób na uniknięcie kłótni i przekrzykiwania się. Tabu, prawo, obyczaje. Łamanie prawa, przekraczanie tabu, ewolucja obyczajów. Kary, klątwy, inicjacje. Szamani, przywódcy, wojownicy. Seksualne misteria, „odchyły”, „normy”, cierpienia i spełnienia. Mamuty, jaskiniowe lwy i niedźwiedzie, włochane nosorożce, szablozębne tygrysy, ogromne jelenie i mnogość innych stworów. Noże, dzidy, proce, miotacze oszczepów, drewniane świdry do rozpalania ognia, krzesiwa, rzeźby, malowidła. Brudasy i czyściochy, Święte drzewa, totemy, talizmany. Święta, balangi, modlitwy i dziękowanie za każdy dar Matki. Wspaniały, przebogaty, zaginiony świat. Nieprawdopodobnie odległy - i bliski zarazem. W drewnianej, oświetlonej i ogrzanej ogniem chacie, z baranią skórą pod głową, świat wyczarowany przez J.M. Auel zdawał mi się znacznie bliższy, niż cały cywilizacyjny zgiełk. Może wystarczy odrobinkę zmienić fale i całe techno-party zaniknie, jak upiorny sen... przychodzę stamtąd jestem tym idę tam Czasem, chodząc po lesie, miewam wrażenie, że stare potężne drzewa wciąż tu są, tuż, obok. Szumią. I że tak naprawdę wszystko gra. Muzyka wiatru, potoków, ptaków. Nieskończona przestrzeń Nieba i ziemi. Nieustający koncert starej, kochanej załogi. z Cykl „Dzieci Ziemi” J.M. Auel udostępniło polskiemu czytelnikowi Wydawnictwo Zysk i S-ka. Tłumaczyły Małgorzata Koraszewska i Maria Duch. Do mej chałupy przyniósł te książki listonosz, a wysłał Andrzej Żwawa, a wszystko to dzięki nieustającym pląsom ziemi, wody, ognia i powietrza. Dziękuję bardzo. SZKOŁA Jestem w szkole. Korytarze, tłumy, hałas, nerwy, nuda, strach. Nikt nie wie, że już dawno tę szkołę skończyłem, „chodzę” więc drugi raz, bez sensu i perspektyw wyjścia z „zaklętego kręgu”. To koszmarek, który śnił mi się już parę razy. Stało się, że „wiek szkolny” osiągnęła córka. Z miejsca, w którym żyję, do najbliższej szkółki jest sześć kilometrów tak zwanej kiepskiej drogi. Poza tym „skazywanie dziecka na wiejską szkółkę” zdawało się być nienajlepszym pomysłem. No, a mama pojęła za męża faceta z Hamburga i zapragnęła żyć w tym wielkim mieście. Dziecko zabrała ze sobą. Konie uciekają. Nie goń ich. Jeśli są naprawdę twoje - wrócą same. Gonione - uciekają jeszcze dalej. To mniej więcej powiedział mi I Ching. Tatusiowe serducho trochę się uspokoiło. Tym bardziej, że zgodnie z umową właśnie dziecko miało decydować, gdzie i z którym rodzicem chce mieszkać. Do hamburskiej szkoły trafiła Ada nie znając słowa po niemiecku. Ale nauczyciele tam światli, dzieci kontaktowe i rozgadane, w telewizji mnóstwo bajek, niezłe podręczniki i inne pomoce - to i po dwóch miesiącach „szprechała” Ada, jak stara. Nie brakło też minusów: niemiecki „ordnung”, wilgotny klimat, nadmiar telewizora, komputerów i miejskiego jedzenia... Pobladło trochę dziecko i często chodziło zakatarzone. Ale były też baseny, wesołe miasteczka, fajni koledzy i koleżanki, w porządku 57 „ojczym” i mnogość spełnianych, materialnych zachcianek. Odwiedzały mnie z mamą w ferie i wakacje i tak to szło przez półtora roku. Potem okazało się, że mama znów gdzie indziej szuka szczęścia, a w otoczeniu i małżonku dopatruje się przyczyn swego złego samopoczucia. I znów dziewuchy trafiły tu, w krainę spokoju i ciszy, skąd można było nie wyjeżdżać już dziesięć lat temu. No, ale widocznie wszyscy potrzebowaliśmy tej szkoły, wielu trudnych życiowych lekcji, aby choć trochę zmądrzeć i zacząć doceniać to, co jest. Zapisaliśmy Adę do wiejskiej szkoły. „Nie ma problemu!” – machał ręką sympatyczny brodacz, dyrektor szkoły, broniąc się przed formalnościami, o które dopytywała Grażyna. Jako posiadacz belferskich papierów zadeklarowałem, że w razie zamieci czy innych trudności z dotarciem nadrobimy materiał w domu. I tym razem nie miała Ada trudności z odnalezieniem się w nowym środowisku. Szkoła to właściwie wiejska chałupa. Za oknami studzienny żuraw, cerkiew, cmentarz, parę domów. Dyrektor rano rozpala w piecach, schodzą się dzieci i nauczyciele. Osiem klas po kilkoro dzieci w każdej, cztery salki lekcyjne. Po paru dniach nie chciała już Ada słyszeć o niemieckiej szkole i powrocie do miasta. Niezależnie od pogody, choć nie musi, po prostu chce chodzić do szkoły. Śmiesznie prosta okazała się też sprawa drogi, było nie było, dwa razy po sześć kilometrów dziennie. Początkowo jeździliśmy samochodem Grażyny. Ale przyszła zima, oblodzenie i w podjazdach pod górę „miejskie” autko nie miało szans. Koła buksowały, Grażyna klęła i gazowała, ja kląłem, pociłem się i pchałem „pierdolone pudło” od tyłu. A Ada, raz za razem, spokojnie, powtarzała: „Puście mnie, pójdę sama”. Dotarło to w końcu do rodzicielskich, zakutych łbów. Poszliśmy razem, potem odprowadzaliśmy dzieciaka na zmianę, rychło wszyscy zaczęliśmy codzienne, godzinne przecież zaledwie spacerki po malowniczej, beskidzkiej drodze. Często, pomimo zimy, dawało się jeździć rowerkiem i droga do szkoły zrobiła się całkiem krótka. Po pewnym czasie zaprzestaliśmy odprowadzania i Ada śmigała tam i z powrotem jak najbardziej samodzielnie. - Jak tam w szkole? - spytałem kiedyś córkę, gdy zaróżowiona od mrozu wróciła do domu. - W szkole jak zwykle, fajnie, ale po drodze widziałam lisa! I łanie, ale z daleka! Po czym, nie pamiętam kolejności, zajęła się skakaniem na skakance i ćwiczeniem krakowiaka. Albo czytaniem starych, porządnych baśni, grą w chińczyka czy szachy. Z tym, że te ostatnie, spokojne zajęcia, to już dużo później, pod wieczór, po wyczerpaniu niespożytej, dziecięcej energii. Żartuję czasem, kiedy brykanie córki nieco mnie zmęczy, że zapiszę ją do szkoły w jeszcze dalszej wsi, to może po powrocie będzie ciut spokojniejsza. Nadrobiło dziecię „polski” materiał bez problemu, zebrało pochwały od nauczycieli, którzy - co tak rzadko w zatłoczonych miastach - LUBIĄ TO, CO ROBIĄ. No i zdało do trzeciej klasy. z Minął rok. Skończyła Ada trzecia klasę. Tymczasem stołeczne władze postanowiły zlikwidować lub zredukować mnóstwo wiejskich szkół. Nazywa się to „reforma oświaty” i uzasadnia - rzecz jasna dobrem dzieci, rodziców, wsi, miast, społeczeństw, a nawet całej Unii Europejskiej. Wyrok wydano też i na naszą małą, poczciwa szkołę w Krzywej. Protesty nie pomogły. Walczyć się nie chce. I trzeba było spadać z gór... z Cholera, to już było. Morze, Sopot, pokoik w suterynie. I szkoła, do której zapisałem Adę - sam kiedyś do niej chodziłem. Spirala? Zamknięte kółeczko? Samotna dżdżownica, która po długich podziemnych wojażach w końcu Spotkała Tego Jedynego... - Idiotko, jestem twoim drugim końcem! - rzekła jej własna dupa. Albo głowa. Wszystko jedno. z „Nawet pojęcie jedności we wszystkim stanowi zawadę i duszące sidła, które zagrażają pierwotnej jedności ducha” - powiedział ongiś roshi Shun-ryu Suzuki. Jego twarz i książeczka o „umyśle początkującego” inspirują mnie od lat. Ale aby spotkać się z żywym przekazem jego nauk - trzeba było zostawić góry, chałupę i raz jeszcze zaufać Grażynie. A Grażyna zawiodła mnie prosto do szkoły roshiego Jakusho Kwonga. Mistrz siedział spokojnie w drugim 58 końcu kraju, gdzieś pod Szczecinem. Spojrzałem mu w oczy. Było w nich wszystko. I wszystko łączyło się właśnie w tym momencie. Życie to tęgi figlarz. Trafiłem do szkoły, w której uczy się oddychania, siedzenia, jedzenia, pracy, szacunku, chodzenia, współgrania z innymi. A w Sopocie czekał Gal, u którego rozpocząłem naukę jazdy konnej. I w jednym i drugim przypadku okazałem się kompletnym greenhornem. z Co dalej? Kto to wic? Życie się toczy, rzeki płyną. Zdaje się, że wszystko jest możliwe... Nawet, o dziwo, i to, że czasem coś możliwe nie jest. Czasem, szczególnie na wsiach, widuję babcie i dziadków o promiennych, cudownych obliczach. Aż serce rośnie i żyć się chce. Każde z nich ma swoja opowieść, nieraz bardzo, bardzo smutną. Co takiego zobaczyli, co przeżyli, że w ich oczach jest tyle spokoju, ciepła, miłości...? „Człowiek uczy się całe życie” - powiedział pewien stary Włoch, u którego kiedyś pracowałem. Niby banał, ale w ustach starego człowieka nabiera wielkiej głębi. SŁOWO O DARZENIU Skąpcowi którego duszę w sobie Jestem otwarty na wszelką obfitość niech płynie ze mnie wszelka obfitość... Darzenie to zezwolenie na swobodny przepływ materii, myśli, czynów. Otwarcie na wszystko i nieprzywiązywanie do niczego. To radość z darzenia i bycia darzonym. Poczucie jedności ze wszystkimi istotami i skarbami Wszechświata. I szacunek dla nich. To praktyka współczucia. Wolność. Sprawiedliwość. Podstawa współistnienia. Akceptacja życia. Życie. ...Kocham i akceptuję siebie kocham i akceptuję ciebie kocham i akceptuję cały świat kocham i akceptuję TAK - TAK – TAK... TAK drzewiej bywało. Nikt nic nie posiadał, ale każdy miał wszystko. Obfitość wszelkich dóbr pozwalała każdemu na korzystanie ze wszystkiego. Spotkać potrzebującego i obdarować go! Trudno o większą radość i święto! ...dziękuję za wszystko przepraszam za wszystko proszę o wszystko co potrzebne... Życie jest jak rzeka. Źródła niewyczerpane. Tamy i zapory wstrzymując nurt tworzą martwe bajora. Przywiązania i blokady w umyśle mają ten sam skutek. To, co nazywamy złem i występkiem - to efekt oddzielenia od nurtu. Lęk przed swobodą, „puszczeniem się”, zmianami. Moja własność! Moje poglądy! Moja wiara! Mój pomysł! Moja wina! Moje dzieło! MOJE!!! No i mamy: błoto, w którym dusimy się od zabójczych wyziewów. Zazdrość, nienawiść, rywalizacja, zbrodnie, wojny. Choroby, cierpienia, stres. Zaśmiecony umysł, zbolałe ciała, zagracone domy, niszczone lasy, zatruwane rzeki. Zabijana ziemia. ...kocham i jestem kochany jawnie, czule, radośnie i szczęśliwie... Szczęście, piękno, wszelkie dobra - są żywe i nieprzebrane. Darzą wszystkich. W rękach posiadacza zamieniają się natychmiast w bezwartościowe strzępy. Jak motyl w zaciśniętej pięści. ...Oddycham i jestem spokojny 59 oddycham i uśmiecham się wszystko tutaj i teraz ta chwila cudowna jest... Tymi słowami możesz powitać poranek. Nowy dzień. Wstań, przeciągnij się, rozstaw szeroko ramiona. Oddychaj głęboko i spokojnie. Weź prysznic. Mów, śpiewaj albo myśl którąś z proponowanych tu piosenek. Rozejrzyj się po swoich przedmiotach. Pomyśl o przyjaciołach, znajomych, krewnych, sąsiadach. Może z książki, którą już przeczytałeś ktoś się ucieszy? Może nie używasz wszystkich naczyń, a komuś ich brakuje? Może masz trzy kurtki, a ktoś nie ma żadnej? Przetrząśnij szafy, półki, szuflady, strych, piwnicę. Zobacz jak mało przedmiotów w istocie używasz. Jak wiele z tych niepotrzebnych rzeczy w innych, potrzebujących rękach, zamieniło by się w skarby! ...to co potrzebne samo przychodzi z szacunkiem oddaję co mam... Niech nikt, kto cię odwiedzi, nie odejdzie bez prezentu. Jeśli wiele nagromadziłeś - możesz ogłosić imprezę Prezent Dla Każdego. Albo zrobić przed domem „wystawkę”. ...będę prosić o dobro dla ciebie ono przyjdzie, gdy będę siedział przy tobie ono stanie się, kiedy będę tu siedział... (indiańska pieśń uzdrowienia) Usiądź. Wyprostuj plecy. Oddychaj. Przeglądaj zakamarki swego umysłu, spokojnie, bez pośpiechu. Osiągnięcia? Poglądy? Wiedza? Grzechy? Krzywdy? TWOIE? Przecież, gdyby ich nie było nigdy byś ich nie spotkał. ...przebaczam wszystkim, wszystkiemu i sobie krzywdy doznane i wyrządzone... Nie ma winnych i niewinnych. Wszystko jest, było i będzie. Puść, odpuść, uśmiechnij się. Jeśli ci trudno - narysuj Śmieszka, takiego na przykład: Spójrz na niego zaraz po przebudzeniu. Albo kiedy ci źle. Hej! Zrób choć grymas! No? ...nie wiem nic, nie mam nic przyjmuję, oddaję, tańczę... Tańcz, śpiewaj, oddychaj. Dziękuj, przepraszaj, proś, pozdrawiaj. Otwórz. Darz. Ani się obejrzysz, jak dookoła ciebie wydarzać się zaczną prawdziwe cuda. ...wszystko jest, wszystko gra, wszystko jedno umysł, ciało, dom i świat - wszystko jedno... Nie zwlekaj. Czas najwyższy. Tylko cuda mogą nam pomóc ...zawsze i wszędzie początek i koniec tutaj i teraz początek i koniec... Czas na porządek. Darz ty. Darz Bóg. Howgh! 60 EPILOG OPOWIEŚĆ O KROPLI WODY Uzdrawiającej Pieśni i wszystkim ludziom Dawnych Dróg Upadek był bardzo bolesny. Nie widziała deszczu. Ziemi i spragnionych roślin. Czuła tylko swój ból. Ziarna piasku kaleczyły ją, rozdzierały na strzępy. Przepływała przez niezliczone źródła, potoki, rzeki, oceany, arterie. Niezliczone zakręty, upadki, ciosy, śmierci i zmartwychwstania. Nieskończony strach, ból i samotność. Pewnego razu obudziła się i zobaczyła rzekę. Przypomniała sobie źródło. I ocean. I niebo. I chmury. I wszystkie istoty, których była cząstką. Rozejrzała się. Płynęły obłoki, migotała woda. Dźwięczał śmiech i grała muzyka. Była tym wszystkim! Jedną w jednym! Wiecznym, beztroskim pląsem! Żadnego bólu, żadnych zmartwień. Płomień miłości rozgrzał ją. Wyparowała. Była w niebie. Skądś tam dochodziły lamenty i wołania o pomoc. Zbyt szczęśliwa by posłuchać... Przywiązana do Nieba... Stężała od chłodu... Skropliła się... Spadła. Upadek był bardzo bolesny. Który to już raz? Nic nie pamiętała, nic nie widziała. Oszalała od bólu, strachu, samotności. W piekielnej męce czas płynie wolno. A bywa, że stoi w miejscu. Przenikała przez piaski, płynęła potokiem, rzeką, wpadła do oceanu. Była cząstką niezliczonych roślin, ryb, potworów i wszelkich dziwnych stworzeń. Pewnego razu zabłysła w oku człowieka. Człowiek siedział na górze, a jego serce ogarniało świat. Dźwięczał śmiech i grała muzyka. Był Jednym w Jednym. Był kroplą w wiecznym, beztroskim pląsie. Niebo i Ziemia. Chmury, deszcze, źródła, potoki. Ocean, rośliny, istoty, zjawiska. Słońce, Księżyc, gwiazdy. Płomień miłości i wzlot. Chłód egoizmu i upadek. Wszystko to widziała. Wszystko to czuła. Była tym wszystkim. A człowiek modlił się. - Wakan Tanka... Dziękuję Ci. Dziękuję za wszystko... Za słońce i Ziemię. Za życie i ciało. Za powietrze, za ogień, za wodę i sen... Za radość i ból. Za las. I zwierzęta. I ptaki. Za głód i dostatek. Za białych ludzi i ich smutne miasta. Dziękuję, że sprawiasz to wszystko, abym mógł otworzyć oczy... - Wakan Tanka... Wielka Tajemnico... Przepraszam. Tyle zniszczeń, cierpień, strachu, nienawiści... Wybacz mi, obmyj swym blaskiem. Proszę, przyjmij mnie. Przyjmij każde słowo i czyn, każdą myśl i uczucie. Proszę, przyjmij wszystko co mam i mieć będę. Proszę, choć nic nie posiadam i jestem tylko ulotną kropelką... - Wakan Tanka... Ty, Który Przenikasz Wszystko... Proszę, natchnij mnie mocą i światłem. Niech już nigdy nie ranie i nie niszczę. Niech się stanę kroplą w Twych zdrojach, promykiem w Twym blasku... Niech zawsze jestem tam, gdzie to najpotrzebniejsze, gdzie najwięcej cierpienia, samotności, bólu... - Wakan Tanka... Ty jesteś...! Ty wiesz, czego trzeba Twym dzieciom... Niech się dzieje...! Po twarzy Wojownika spływała powoli czysta, słona kropelka. Świeciło Słońce. Kropelka robiła się coraz mniejsza i mniejsza. Aż wyparowała zupełnie. z Od tego czasu zdarza się, że w potokach deszczu spływają na ziemię krople inne niż wszystkie. Są trochę słone. Bo też noszą w sobie ziemską sól, o której nigdy nie zapominają. Wypływają z górskich źródeł i podążają swą wielką drogą. Nie stronią od zatęchłych bajorek. Ich obecność sprawia, że zakwitają kwiaty a w wodach odbija się świat. Czasem pojawiają się w oczach kochającego, oddanego Człowieka. I wtedy mogą wyparować. Do nieba. Do naszego prawdziwego domu. Czarne, Najdłuższa Noc Roku i Wigilia Odrodzenia Słońca 61 SPIS TREŚCI Talizmany Guru, góry i górale Widok z mojego okna Pan Pierdołka Sen i jawa Kropka Dynia Woda życia Gryzonie Izdebka Manifest antyradykalny Nocne wizje Kościół, kościółek, świątynia Wycieczka Gówno Autobiografijka - tożsamość klasera Memento w banalnym tryptyku Dołek Bulgot Dom Opowieść bukowego wzgórka Dom wojownika Refleksje z „Góry” Dzieci ziemi Szkoła Słowo o darzeniu Epilog. Opowieść o kropli wody Prolog Tipi Zielona szkoła Robinson Crusoe Bezpieczeństwo Przypadki Przewodnicy Podeszwa od trampka Złota rybka Przednówek Kiełkowanie Wiosenne rozruchy Kryzys Trawa Kowalka Może nie wsio ale do kupy Dziwne miejsce Puchat Teraz i kiedyś Beskidzki obrazek Kogo to obchodzi? Czyli zeszłoroczna jesień Ziemia-piekło-raj Koniec świata Ikona i totem Zwierzęta i demony Ludzkie drogi i śmietniki 62