CW8.Szalik - WordPress.com
Transkrypt
CW8.Szalik - WordPress.com
Kasia Biela Szalik Tak wygląda „pierwsze wydanie” tego opowiadania: Miała takie długie i puszyste blond włosy. Farbowane, ale wyglądały naprawdę dobrze. Może dlatego, że okalały owalną twarz, a może dlatego, że kontrastowały z podkreślonymi tuszem, gęstymi, czarnymi rzęsami. Miała niesamowicie duże oczy, które wciąż kierowały się w stronę chłopaka stojącego tuż przy niej. I uśmiechała się szeroko. Emanowała z niej jakaś energia, entuzjazm. Wydawało się, że miała w sobie tyle chęci do życia, że to wszystko, co działo się dookoła, nie miało żadnego znaczenia. Ani korek na błyszczącej po deszczu ulicy, ani ludzie ściśnięci w koszmarnej duchocie autobusu. Ona po prostu była piękna. Gwałtowne hamowanie. Kołtun kapturów, szalików i toreb. Grymasy na twarzach. „Gdzie się pan pchasz?!”, „Niech się pani trzyma! Od tego są uchwyty.” Niech to się już skończy. Dojedźmy już do przystanku. Odniosłam wrażenie, że na podłodze nie ma już miejsca na moją prawą stopę, więc balansowałam na lewej. Dotykałam nosem ręki kurczowo zaciśniętej na ostatnim wolnym kawałku poręczy. Dlaczego pomalowałam paznokcie na popielato? Byłam przekonana, że rano ten lakier wydawał mi się granatowy. Beznadziejny on jest. Jakiś taki matowy i odpada. W ogóle nie powinnam malować paznokci, bo są za małe i brzydkie. Te ręce… Zamknęłam oczy. Próbowałam odsunąć od siebie gwar i przestać myśleć o tym, jak bardzo jest mi gorąco. Chciałam odseparować się od rzeczywistości. Udało mi się wreszcie znaleźć kawałek wolnej przestrzeni na podłodze. Mogłam stanąć na dwóch nogach i przenosić ciężar ciała z jednej na drugą, wtapiając się w tłum i poddając się ruchom autobusu. Po jakimś czasie usłyszałam, jak pojazd odetchnął z ulgą i poczułam, że stanął. Masa ludzka zaczęła wypływać na zewnątrz. Miałam nadzieję, że zdążę wysiąść, zanim kierowca zamknie drzwi. W końcu poczułam, że mogę zaczerpnąć powietrza. Przez chwilę patrzyłam bezmyślnie przed siebie. Moją uwagę przykuł czerwony szalik blondynki, która przed chwilą stała koło mnie w autobusie. Teraz szła, nie, raczej lekko podskakiwała jak szczęśliwe dziecko na placu zabaw. Trzymała za rękę swojego chłopaka. A ja stałam na chodniku zgrzana i nieszczęśliwa. Musiałam poprawić czapkę. – Przepraszam – ktoś mnie nagle zaczepił. Odwróciłam się i zobaczyłam wysokiego mężczyznę w popielatym płaszczu. – Chyba zostawiłaś szalik. Na siedzeniu, w autobusie – powiedział i podał mi kłębek czegoś miękkiego, co na pewno nigdy nie należało do mnie. Wyciągnęłam rękę zdezorientowana i niezdolna do myślenia. Przez przypadek nasze dłonie spotkały się na ułamek sekundy zaplątane w bezpański szalik. Potem spotkały się nasze oczy. A potem on odszedł, zanim zdążyłam mu cokolwiek wyjaśnić albo chociaż podziękować. Wczoraj, przedwczoraj, a może w ogóle miesiąc temu poszłam z mamą na spacer. Pamiętam, jak w pewnym momencie zatrzymałyśmy się przed witryną sklepu z ubrankami. Ile tam było cudności! Na dole wystawy, na wysokości moich oczu stały błyszczące, czarne lakierki na małym obcasie, a obok nich wysokie kozaki z futerkiem. Wydawało mi się, że gdybym go dotknęła, to tak jakby mi ktoś pozwolił sprawdzić, jak to jest położyć rękę na chmurce. Potem, wyżej były eleganckie spodnie i szerokie spódniczki, w kratkę albo gładkie. Pewnie świetnie by się w nich tańczyło. Jeszcze wyżej na wieszakach wisiały ciepłe płaszcze, w których można by się tak przyjemnie schować. A całkiem na górze czapki z kolorowymi pomponami i szaliczki w wesołymi frędzlami. Chciałam jeszcze chwilę postać przed tą wystawą, bo lubiłam wymyślać różne historyjki o wróżkach, które mają takie sukienki, co szemrają w czasie lotu i o królach w ogromnych, grubych płaszczach. Ale mama powiedziała, że na nas już czas. Pewnie nie chciała, żebym zapamiętała te wszystkie cudności. Myśli, że to smutne patrzeć na coś, czego nie można kupić. Może faktycznie trochę tak jest. Mój szalik był ładny, ale trochę za krótki i niewystarczająco miękki. Zresztą dostałam go po mojej starszej siostrze. Poszłyśmy dalej, a koło nas przeszły dwie dziewczynki w różowych kurtkach. Wymachiwały błyszczącymi torebkami i śmiały się do siebie jakby opowiadały sobie kawały. Żałowałam, że skręciły w drugą stronę. Chciałam jeszcze chwilę na nie popatrzeć. A może nawet podeszłabym i zapytałabym, czy mogę sobie z nimi poskakać? Pomyślałam, że chętnie wróciłabym już do domu, bo zrobiło mi się zimno, ale mama powiedziała, że musimy jeszcze wejść na chwilę do piekarni. Tam wcale nie było tak ciekawie. Stałyśmy w długiej kolejce. W pewnym momencie podeszła do mnie taka ładna pani i pokazała mi nowiutki szalik. Trzymała go w bardzo zgrabnej ręce, a paznokcie miała pomalowane na taki kolor, jaki ma nocne niebo u babci na wsi. Zapytała, czy nie chciałabym, żeby ten szalik był mój. Odpowiedziałam jej „tak”, a ona podała mi go, uśmiechnęła się i wyszła z piekarni. Owinęłam go sobie wokół szyi i od razu zrobiło mi się cieplej. Nawet kolejka przestała być taka nudna, bo zaczęłam sobie wyobrażać , jak to jest być księżniczką. Gładkie jasne ściany, a na ich tle sztalugi z płótnami. Kilka ukończonych martwych natur i pejzaży, reszta jeszcze wysychała. Na środku, na pierwszym planie portret kobiety. W kącie, w cieniu jeden z wielu autoportretów. Gdzie niegdzie stare pędzle i palety. Kolory raczej przyszarzałe. Półcień. Jedno centralne światło punktowe. Robiło mi trochę smutno, gdy wchodziłem do mojej starej pracowni. Żal mi było tych niedokończonych pejzaży pokrytych kurzem. Nie miałem siły ich nawet wyczyścić, a co dopiero domalować brakujące elementy. Widocznie taka jest kolej rzeczy. Młodość nie trwa wiecznie. W pewnym momencie trzeba się pogodzić z tym, że praca idzie wolniej, a potem, że w ogóle ustaje. - Edmund! Chodź! Obiad! – jej głos nadal brzmiał tak melodyjnie, jak wtedy, gdy usłyszałem ją po raz pierwszy. Z pewnym trudem udało mi się dojść do salonu. Opadłem na krzesło, na którym zawsze siadałem. Przedmioty potrafią być czasem jak starzy przyjaciele. Nagle zrobiło się głośno. - Cześć dziadziu! Wiesz, co się wczoraj wydarzyło? A może to było przedwczoraj? – moja wnuczka wbiegła do pokoju, a jasny kucyk zatańczył w rytmie jej kroków. – Rysowaliśmy w przedszkolu krajobrazy takie, jak ty! Można sobie było wybrać, czy chce się malować jezioro, czy góry albo plażę. Wybrałam góry. Ty też byś tak wybrał, prawda? – wskoczyła mi na kolana. - Oczywiście, że tak. Szczyty są piękne i majestatyczne. - Wiedziałam! Mamo, słyszysz? Mówiłam ci, że dziadziu też wybrałby góry. Tylko wiesz co, dziadziu? – spojrzała na mnie błyszczącymi oczami o barwie orzecha laskowego. – Tobie wychodziły jakieś takie ładniejsze. Moje się trochę rozmazały w śniegu. - Na pewno twój obraz jest przepiękny. To, co rozmazane i niedopowiedziane też jest bardzo cenne – przytuliłem ją, żeby się rozchmurzyła. - Dziadziu! – zawołała w pewnej chwili, jakby coś się stało. – Nie jest ci zimno? Masz takie zimne policzki. Poczekaj… Zsunęła się z moich kolan i pobiegła do przedpokoju. Zaraz potem wróciła i opatuliła mnie miękkim szalikiem. Powinien spotkać jakiegoś muzyka. Albo nie, lepiej naukowca. Chodzi o to, żeby mógł poczuć coś nowego. Albo odkryć. To zaraz – poczuć, czy odkryć? To znaczna różnica. Ale może da się to jakoś połączyć… Od początku. Chłopak wyjeżdża. Aklimatyzuje się w nowym miejscu. Efekt obcości. Chce spełnić marzenia i znaleźć pracę. Jego los musi się potoczyć tak, by po powrocie z wyjazdu… Nie, wtedy wyjdzie jakiś tani Bildungsroman. Nie będę umiała tego dobrze dalej poprowadzić… - Polecony ma być? - Jestem na poczcie. Straszny tłum, wiesz, jak przed świętami. Nie wiem, czy przyjadę na czas… Nie mogłam się skupić. Ta opowieść nie dawała mi spokoju, ale termin odebrania awizo nabazgrany na małej kartce również miał wobec mnie spore wymagania. Nie pozostało mi nic, jak tylko siedzieć i patrzeć, jak na wyświetlaczu zmieniają się litery i cyfry. I myśleć o bohaterach, którzy nie chcieli ze mną współpracować. To pewnie kwestia zmęczenia. A może po prostu jestem zbyt dobra dla tych wszystkich postaci i nie chcę, by stały w miejscu. Albo jestem zbyt oderwana od rzeczywistości i marzy mi się dobra powieść, której tak naprawdę nie potrafię napisać. W pewnym momencie zwróciłam uwagę na starszego mężczyznę. Wykrzywiał się na prawo i lewo, jakby próbował się schylić. Widać było, że przysparzało mu to ogromnego trudu. Chyba miał chory kręgosłup. Zaczęłam się zastanawiać, co właściwie robił. Wreszcie zrozumiałam. Spadł mu znaczek! Poderwałam się z zimnego, plastikowego krzesła i podbiegłam do niego, żeby mu pomóc. Pewnie już męczył się od dłuższego czasu, a ja głupia, ślepa się nie zorientowałam. Tylu ludzi dookoła, wszyscy ślepi… - Może pomogę panu wrzucić listy do skrzynki? Zdaje się, że jest gdzieś na zewnątrz – wzięłam koperty, by mógł swobodnie chwycić laskę. – Przepraszam! Bardzo przepraszam, chcielibyśmy przejść – próbowałam przecisnąć się przez tłum. W końcu udało nam się wyjść. Odetchnęliśmy z ulgą, a zaraz potem listy wylądowały w skrzynce. Pożegnałam się i skierowałam się z powrotem do drzwi. - Proszę pani! – zawołał za mną mężczyzna. – Proszę wziąć ten szalik – podał mi miękkie zawiniątko. – Idealnie pasuje do pani torebki. Znacznie lepiej niż do mojej starej siatki – popatrzył na mnie i odszedł. Wróciłam na pocztę i uśmiechnęłam się do siebie. Nota od autora Ostatnia – pusta – strona nie jest błędem edytorskim. Przypadkiem nie jest również to, że osoba mówiąca w ostatniej części opowiadania to pisarka. Symbolizuje ona w pewnym sensie mnie oraz wszystkich tych, którzy tworzą teksty. Drogi Czytelniku, puste miejsce to zachęta, byś dopisał swoją część tej historii. W jakich okolicznościach dotarł do Ciebie szalik?