Goœciniec przy magierze poprawiony
Transkrypt
Goœciniec przy magierze poprawiony
GOŚCINIEC PRZY MAGIERZE Gościniec za moich szczenięcych lat była to zwykła wiejska droga na dwie ledwie fury szeroka ze stale niezniszczalnym błotem, „bruknalami” co wystawały, by bose nogi ranić. Gościniec był w zwykły dzień, ale juŜ w niedzielę nie był gościńcem, a stawał się „kościelną drogą”. Na ten jeden dzień się przemieniał, choć był taki sam. Gościniec choć kamienny, wypełniony piaskiem i kurzem w czasie suchym, w słotę stawał się zgoła inny, z wielkimi oknami bajor, błocka, dziur wypełnionych brudną wodą, oblepiającej mazi. Był rok moŜe 1950. Okres Wielkanocny - pamiętam święcenie pisanek, bo skąd było wziąć kiełbasę. Było ciepło, bo na głowie miałem kapelusik, który „pilum” zwałem. Tak ochoczo pędziłem, przejęty rolą i funkcją, Ŝe zahaczywszy o kamień czy korzeń upadłem. Skarb cały w postaci sera, masła i pisanek w koszyku zawarty po gościńcu się potoczył. Wyglądałem jak „półtora nieszczęścia”, z krwawiącym palcem, rozbitym nosem, cały w kurzu. Przyszło mi się wstydzić i przed księdzem chować, aby do „święcenia” nieszczęśliwie poturbowanych skarbów nie pokazywać. Takimi gościńcami szło się na skróty, tylko starszym znane na odpust do Starej Wsi przez RóŜankę. Byłem wówczas mały, ludzi było mrowie, fur i bryczek całe błonia, dopchać się do przodu nie było prawa. NajwaŜniejsze było, aby się nie zgubić. Widziałem tylko procesję, a za grosze szparowane w chusteczce na guzy związanej uciechę największą sobie sprawiłem w postaci garnuszka wody po ogórkach, bo spiekota i ciŜba była straszna. Zupełnie inny wymiar miała odległość, pojęcie stajania czy mili bo o kilometrach nikt nie słyszał. Przejście 15-20 kilometrów pieszo w jeden dzień było czymś zwykłym, normalnym dla dorosłego człowieka. Podobnie i czas miał jakby inny wymiar „słonkiem” mierzony. Gościniec przynosił co jakiś czas coś nowego, dziwnego, niezwykłego. Wiele widział, kiedy smutnie świadkował „zaśniętym w Panu”, odprowadzanych na wieczny spoczynek lub gdy szło lub jechało-wesele. Na nim moŜna było nawet dostać „weselną szyszką” od „Iwaszki”, rzucającej je z wozu. Tu właśnie Fil Bronek walił w brzuchaty bęben, tu właśnie Gustek Helonów cuda na poniemieckiej harmonii wygrywał, a spec był do harmonii i śpiewu wielki. Na gościńcu właśnie Dolek z Halicza na trąbce siarczyście trąbił tak, Ŝe echo na dwa czy trzy kilometry się rozchodziło. Tędy w tęgie zimy woŜono w saniach świątecznych „załupkami” zwanymi, opatulonych w przepastne poduszki chorych do „dochtora” Sidora, który nigdy lekarzem czy felczerem nie będąc, więcej ludzi uratował niŜ dzisiaj całe grono lekarzy. Konie, oblepione śniegiem wyglądały jak parujące zjawy. Furmani opatuleni marzli w nogi, a zlodowaciały i zbity śnieg z pod kopyt walił w wygięte przody sań wyścielone słomą i sianem. Gościniec łączył wszystko co Ŝyło. On do, domu prowadził snopy, gnój na pole dźwigał, podskakiwały na wozach worki z ziemniakami. Tędy deptali ludziska i dzieci do kościoła, szkoły czy do spółdzielni, jak na sklep mówiono. Bywało, Ŝe gościniec się zbuntował i nauczycielski rower uszkodził, jego „władzy” koło od wozu ustąpiło, czy nawet stalową oś traktora zwycięŜył. Taki to był siłacz i figlarz ten izdebski gościniec. A Ŝe mocarny był wielce, na długo jeszcze ślad po sobie zostawił, bo do dziś reszta ramy i kadłub z silnika samochodu wojskowego na jego poboczu w chaszczach leŜy. Miał on, ten gościniec „małŜonkę” przy sobie w pobliŜu, która przytulała się do niego, to znów odchodziła, by ponownie wrócić. Była to rzeczółka, na początku strumyk z magierowskiego lasu wypływający i od niego do dziś Magierą zwana. Magiera choć skromna, potrzebna była, bo i wodę dla ludzi i bydła dawała. Tu właśnie słychać było jakby afrykańskie bębny koncertowały, kiedy gospodynie „łachy” kijankami prały. Zawsze się dziwiłem jak to jest, Ŝe wszystkie piorą w jednakowym czasie, a muzyka z tego była prześliczna. Pani Magiera nawet w największy mróz słuŜyła, dając Ŝycie z siebie, ba nawet do „kijankowego koncertu” zachęcała na ławkach, czy płaskich kamieniach. Przyszedł czas kiedy to setki ludzi i wozów gościniec jako „pana młodego” odmłodziły. Z obu stron rowy wykopano, których dróŜnik bardzo starannie pilnował. Tak to „pan gościniec” po wielu litrach wylanego potu był gotowy: równy, szerszy i dla wsi waŜny. To on właśnie na „sierotkę” Magierę spoglądał „śmiejąc się”, Ŝe taka zwyczajna, naga jak ją Pan Bóg stworzył. Czas zrobił swoje. Dumny gościniec po latach wyasfaltowano, a rzeczka Magiera została przy nim jak uboga wdowa. Choć gościniec od dawna w smołowo-asfaltowym Ŝałobnym kubraku - dziury, wyrwy i łaty w jego odzieniu coraz liczniejsze. Bywa, Ŝe dostojnie jak szeryf jakiś lub bogaty panisko w purpurę ubrany spaceruje po nim zadowolony rumak autem zwany, haremu mu nie zuboŜył. Magiera, zadowolona szemrze cicho, Ŝe jej w betonowy kaftan nie ubrano. CóŜ ci dziwni ludzie nawymyślali - baseny, filtry, pompy, konwektory słoneczne? W płyciźnie Magiery jakby ktoś diamenty pogubił i na dno rozsypał. Tak migoce, zachęca promyk słońca, najlepszy jubiler na drobniutkiej załamanej fali. Ryszard Owsiany - Lesko