"Nagość życia" - fragment książki

Transkrypt

"Nagość życia" - fragment książki
Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy Jean Hatzfeld
Fragment książki.
Wczesnym rankiem w Nyamacie
Szare żurawie krzykiem podobnym do dźwięku trąbki jako pierwsze ogłaszają kres nocy w
dzielnicy Gatare. Wkrótce miesza się z nim wrzask turaków i słońce nie każe już na siebie
czekać. W porannej mgle pojawiają się szybujące majestatycznie bociany i pelikany,
niezdecydowane, krążące nad rozlewiskiem. Kozy w krytych liśćmi przydomowych
zagrodach zaczynają się domagać, by je wypuszczono. Potem krowy ustalają rytm nowego
dnia; pojedynczo lub małymi stadkami znikają w buszu na zboczach Kayumby, popędzane
przez chłopców w za długich marynarkach włożonych na nagi tors, z kijami w dłoniach.
W górnej części dzielnicy ostatnie uliczki z domami o ścianach z gliny gubią się wśród ugoru,
który dalej przekształca się w boisko, wyznaczające zarazem koniec głównej ulicy Nyamaty.
To boisko, wyposażone w metalowe bramki, nierówne w porze suchej, grząskie w porze
deszczowej, nigdy nie zniechęca tłumu piłkarzy w najróżniejszym wieku, którzy przez cały
dzień grają tu na zmianę. Niżej widać rozsiane gdzieniegdzie murowane domy, w których
mieszka wielu nauczycieli, urzędników czy kupców.
Edith Uwanyiligira prowadzi tam dom gościnny z cegły, stojący w cieniu mangowców i
papai. Wielki dziedziniec za domem od rana do wieczora okupuje czereda dzieciaków z
sąsiedztwa, stojących gęsiego, by napełnić kanistry pod jedynym kranem w okolicy, między
lepianką, gdzie mieści się kuchnia, i szopą z narzędziami. W porze posiłku dzieciarnia znów
gromadzi się na podwórzu, skuszona brzuchatym kotłem, w którym od rana do wieczora
bulgocze zupa z warzyw, przywożonych z targu na taczce przez samą panią domu.
Stojąc na werandzie, słyszymy, po prawej, wśród gałęzi, śpiew tomaków z wielkimi dziobami
i żółtozielonych trogonów. Na wprost widać lepianki z gliny wymieszanej ze słomą,
ogródki z tyczkami fasoli, głębokie rowy, w których ze słomy i osuszonego błota lepi się
brykiety potrzebne do budowy; gdzieniegdzie widać kury, bieliznę wiszącą na gałęziach i
żywopłotach. Droga, na której już wkrótce zaroi się od pieszych, rowerzystów, szczęśliwych
posiadaczy motorowerów, biegnie przed żółtym budynkiem władz gminy, otoczonym
wysokim, usianym kwiatami żywopłotem. Na dziedzińcu urzędnicy w białych koszulach
dyskutują z mieszkańcami, którzy przyszli tu po pieczątkę. Na parkingu stoi terenowa
półciężarówka burmistrza, ciągnik i całe mnóstwo jednocylindrowych motocykli i rowerów,
opartych jedne o drugie pod pniami awokado.
Innocent Rwililiza pracuje w urzędzie gminy, a kilkaset metrów wyżej prowadzi swoje
jednoosobowe biuro Sylvie Umubyeyi. Sylvie Umubyeyi jest pracownicą socjalną i z tej racji
pierwszą osobą, którą poznaję w Nyamacie. Dowiedziawszy się w Kigali, że grupki ocalałych
dzieci włóczą się po sawannie otaczającej okoliczne bagna, przyjechałem i zapytałem ją, czy
mógłbym w jakiś sposób spotkać się z tymi dziećmi. Sylvie, sceptyczna albo nieufna, nie była
skłonna pomagać cudzoziemcowi w nawiązaniu z nimi bezpośredniego kontaktu. Lecz gdy
wracałem już do Kigali, natknęliśmy się na siebie przy wejściu do Miejsca Pamięci,
zamieniliśmy parę słów i wydaje się, że ten przypadek sprawił, iż zmieniła zdanie. Bez
żadnych wyjaśnień zaproponowała, bym wsiadł do jej furgonetki, i ruszyliśmy, mijając
plantacje bananów. Zawiozła mnie do Jeannette Ayinkamiye, kilkunastoletniej wieśniaczki
opiekującej się grupką opuszczonych dzieci, z którą rozmawiałem przez cały ranek. Sylvie
wielokrotnie woziła mnie na wzgórza. A równocześnie sama zgodziła się mówić o sobie,
najpierw ostrożnie, potem chętnie i regularnie. To ujmująca osoba. Tak zrodził się wybór
wzgórz wokół Nyamaty.
Podczas mojego drugiego pobytu Sylvie poprosiła Innocenta Rwililizę, żeby ją zastąpił,
okazał się równie uczynny i wyrozumiały.
Oboje pełnili funkcję moich przewodników i stali się przyjaciółmi, bez których te wyprawy
na wzgórza i spotkania z ocalałymi byłyby czymś nie do pomyślenia. W wielu sytuacjach
okazali się też niezwykle sprawnymi tłumaczami. Trzeba podkreślić, że opowieści
formułowane były w trzech językach: w języku kinyarwanda, którym posługują się chłopki; w
rwandyjskiej odmianie francuskiego, języku innych osób oraz moich tłumaczy; oraz
francuskim z metropolii. Szczególnie zależało mi na zachowaniu form rwandyjskiej wersji
języka francuskiego (która w cudowny sposób przyswaja sobie francuskie słownictwo), by
wiernie przekazać niektóre opisy czy refleksje, gdzie z rzadka zdarzają się językowe
potknięcia, zbyt oczywiste, by mogło to w jakikolwiek sposób zaszkodzić tekstowi.
Gdy wyjeżdżamy z gminy, droga skręca w lewo i widać park wokół dawnego kościoła
parafialnego. Ten kościół był jedyną nowoczesną budowlą w miasteczku. Puste otwory
okienne i zniszczone pokrycie dachu to ślady po wybuchu granatu.
Wielokrotnie watykańska kuria próbowała przywrócić godność temu miejscu, tak by znów
można było odprawiać nabożeństwa w kościele. Ale mieszkańcy Nyamaty postanowili
zachować go w tym stanie i zmienić w jedno z dwóch miejsc pamięci w regionie; gdyż tutaj
doszło do pierwszej rzezi tłumu liczącego pięć tysięcy osób, od czego zaczęło się polowanie
na ludzi w prowincji Bugesera.
Wokół kościoła kozy przeżuwają liście parkowych krzewów. Ich pasterzem jest
dwunastoletni chłopiec. Siedzi w cieniu drzewa, z piłką u stóp, z gałązką w dłoni. Nazywa się
Cassius Niyonsaba. Gawędzi ze strażnikiem Miejsca Pamięci. Codziennie można go spotkać
w pobliżu kościoła, w połowie drogi między szkołą i domem jego ciotki Thérèse. Czasem
przychodzi tu kopać piłkę z kolegą; czasem, jak dziś, przypędza tu swoje kozy; czasami jest
sam, siedzi na murku za kościołem i patrzy na grobowiec. Jego kędzierzawą czuprynę
przecina długa głęboka blizna.

Podobne dokumenty