Russel Crowe: Źródło nadziei Afryka jakiej nie znamy: Holandia
Transkrypt
Russel Crowe: Źródło nadziei Afryka jakiej nie znamy: Holandia
40% 5 ceny dla sprzedaw cy MAGAZYN GOSPODARKI SOLIDARNEJ Russel Crowe: Źródło nadziei Afryka jakiej nie znamy: bogata w platynę społeczność prawników Holandia – ziemia obiecana dla Polaków? Nr 1(39)2015 Od redakcji Drodzy Czytelnicy „Gazety Ulicznej”, za oknem polska, październikowa jesień – trochę ciepło, trochę chłodno, czasem słońce, czasem pierwszy przymrozek. Przed nami teksty przygotowane przez zespół autorów Gazety Ulicznej. Tematy różnorodne - jak rzeczywistość otaczającego nas świata. W artykule „Anioły zemsty” przypominamy żołnierzy Dywizjonu 303 – uczestników Bitwy o Anglię – Polaków, którzy umieli przekuć ograniczenia w sukces. Postawa godna naśladowania w każdym miejscu i czasie! W związku z artykułem „ Holandia, ziemia obiecana” – polecamy film opracowany przez Ambasadę Królestwa Niderlandów w Warszawie, dostępny na stronie internetowej Ambasady, dedykowany osobom planującym pracę właśnie w Holandii. W numerze także tematy egzotyczne, w tym inspirująca opowieść o Królewskiej Wspólnocie Rosy w Afryce. A bohater z naszej okładki, zdobywca Oscara, aktor i reżyser Russel Crowe, opowiada o swoim najnowszym filmie „Źródło nadziei”. Zapraszamy do twórczej lektury! Jeśli chcesz wesprzeć nasze pismo, wpłać darowiznę na konto: 87 1020 4027 0000 1102 0364 7179 WWW.BARKA.ORG.PL Od Redakcji 03 Jestem aktorem, Kolego. Płacą mi za noszenie makijażu! 04 Bliżej... Coraz bliżej... 08 Profesor Yunus z Bangladeszu 10 Południowoafrykańska inspiracja 11 Dęblin, to nie tylko „Szkoła Orląt” 33 Emocjonalna kolonizacja biedy 35 Kraj, w którym czas się zatrzymał... 36 Zespół redakcyjny: Barbara Sadowska Gina Leśniak Ewa Sadowska Dagmara Szlandrowicz Elżbieta Malik Patrycja Zenker Rotterdam, port marzeń 16 Holandia, ziemia obiecana… 16 Czy współczesny świat, to dom wariatów? 20 Slow food, ekologia i włączenie społeczne wokół Wspólnego Stołu 23 Anioły zemsty 25 Polscy lotnicy w bitwie o Anglię 32 WWW . BARKA . ORG . PL Wydawca: Stowarzyszenie Wydawnicze Barki kontakt: [email protected] 1 ( 04 39) 2015 JESTEM AKTOREM, KOLEGO. PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU! Kevin Bourke Gwiazdor Hollywood Russel Crowe zadebiutował jako reżyser wypuszczonym na ekrany w zeszłym roku obrazem „Źródło nadziei”. Akcja filmu rozgrywa się po pierwszej wojnie światowej i dotyczy losów australijskiego farmera, który udaje się do Turcji na miejsce bitwy o Gallipoli, aby sprowadzić do domu ciała swoich synów, poległych tam razem z dziesiątkami tysięcy innych żołnierzy z Australii, Nowej Zelandii i Turcji. W rozmowie z „The Big Issue in the North” Crowe opowiada o staniu za kamerą, przerywaniu złej passy swojej ukochanej drużyny rugby league South Sidney Rabbitohs, a także o tym, dlaczego nie zamierza angażować się w australijską politykę. Chyba nic dziwnego, że na tym etapie kariery Russell Crowe zdecydował się wyreżyserować właśnie "Źródło nadziei", historię o naprawianiu krzywd, poszukiwaniu prawdy i odkupieniu. O wiele bardziej zaskakuje fakt, że nie zdecydował się na ten krok dużo wcześniej. W końcu, jak sam mówi: - Pracuję z reżyserami od siódmego roku życia. To już 43 lata. Dorastałem w tym biznesie, znam go od podszewki. Co więcej, delikatnie mówiąc, raczej nikomu nie przyszłoby na myśl określić go mianem osoby nieśmiałej. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że Russell Crowe instynktownie przejmuje kontrolę nad każdym pomieszczeniem, w którym przyjdzie mu się znaleźć, dokładnie tak samo, jak potrafi praktycznie zdominować każdy film, w jakim występuje, począwszy od jego przełomowej roli w filmie "Romper Stomper" (1992), w którym wcielił się w skinheada neonazistę Hando, a skończywszy na megaprodukcjach takich jak "Gladiator" (2000) i "Robin Hood" (2010). Rodzice Crowe'a zarabiali na życie cateringiem na planach filmowych, natomiast jego dziadek ze strony matki był operatorem filmowym i został nagrodzony Orderem Imperium Brytyjskiego za nagrywanie filmów w czasie drugiej wojny światowej. Swoją pierwszą kwestię na ekranie wygłosił w wyprodukowanym przez ojca chrzestnego jego matki australijskim serialu "Spyforce". Przez jakiś czas Crowe występował także w serialu "The Young Doctors". Aktor nie miał nic przeciwko dalszej pracy w telenowelach, ale na dłuższą metę wolał występować w materiałach filmowych produkowanych na zlecenie korporacji, z racji tego że, jak mówi ze śmiechem: - Jeśli coś spieprzysz, to mało kto będzie to oglądać. Oczywiście obecnie, jako jeden z najbardziej kasowych aktorów Hollywood, Crowe raczej nie musi się borykać z problemem nielicznej publiczności. Niemniej jednak sława i rozgłos, które przyniosła mu nagrodzona Oscarem kreacja w "Gladiatorze", okazały się być dużo większym ciężarem, niż mógł się tego spodziewać. WWW.BARKA.ORG.PL fot. Universal Studios 1 ( 05 39) 2015 JESTEM AKTOREM, KOLEGO. PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU! soidutS lasrevinU .tof Zwykłem myśleć, że mam najlepszą pracę na świecie, dopóki nie odkryłem, że istnieje lepsza” - powiedział Crowe o swoim debiucie reżyserskim. “ Nawet chodzenie po mieście stało się cholernym utrapieniem - skarży się. - Wszyscy czegoś od ciebie chcą, wliczając w to ludzi biznesu, nawet jeśli wcześniej wydawało ci się, że dobrze ich znasz, albo miałeś ich za przyjaciół. Wszystkim ludziom zależy tylko na tym, żebyś zagwarantował, że ich projekt, cokolwiek by to było, dojdzie do skutku. Więc z dnia na dzień okazało się, że jeśli komuś odmówię, to puszczę z dymem jego wszystkie marzenia. Jego rozczarowanie, a nawet lekkie obrzydzenie tym stanem rzeczy jest wyczuwalne i zrozumiałe. Niemniej jednak (nie mając oczywiście na celu przeciwstawiania sobie tych dwóch aktorów w czymś na wzór podżeganego przez brukowce konfliktu między zespołami Blur i Oasis) warto byłoby porównać poglądy Crowe'a z postawą jego prawie-rówieśnika George'a Clooney'a, który wydaje się o wiele lepiej znosić wszelkie łaski i niełaski, jakie niesie ze sobą sława. Clooney, który podobnie jak Crowe wywodzi się z rodziny związanej z show-biznesem, zdobył sławę u boku niezależnych twórców filmowych, którzy tylko przez jakiś czas grali na nerwach hollywoodzkim wytwórniom, a następnie również skupił się na reżyserowaniu. Jednak w odróżnieniu od Clooneya, zawsze zachowującego się nienagannie w kontaktach z prasą, Crowe z zasady prezentuje nieco bardziej konfliktowe podejście do reporterów. - Niewykluczone jednak, że akurat w tym wypadku wina leży po środku, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że niektórzy dziennikarze otwarcie starają się go sprowokować. O ile trudno jest wyobrazić sobie zawsze wytwornego Clooneya na koncercie ciężkiej muzyki, o tyle Crowe występuje w barach i salach koncertowych na całym świecie ze swoim własnym zespołem rockowym, a w czasie wywiadów wydaje się mieć na sobie spodnie od dresu. Co więcej, Clooneyowi nieustannie zadawane jest pytanie o to, czy i kiedy zdecyduje się na udział w wyborach na jakieś polityczne stanowisko, mimo że na to pytanie zawsze odpowiada przecząco, dodając, że "jego przeszłość jest zbyt skomplikowana". Z kolei urodzony w Nowej Zelandii Crowe nie może nawet głosować w australijskich wyborach, choć mieszka tam od kilkudziesięciu lat i choć jego podobizna aż dwukrotnie zdobiła tamtejsze znaczki pocztowe. Nic więc dziwnego, że ten temat niemal wyprowadza i tak słynącego już z porywczości Crowe'a z równowagi. - Zgoda, urodziłem się w Nowej Zelandii, ale w Australii mieszkam od 1968 - zauważa. - Jako dziecko rozdawałem nawet karty z instrukcjami do głosowania, żeby pomóc w wyborach na premiera - dodaje. - Moja żona Danielle była obywatelką Australii. Ale zmienili prawo w taki sposób, że jeśli nie byłeś w Australii przez większą część lat 2000-2002, WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 06 39) 2015 JESTEM AKTOREM, KOLEGO. PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU! to nie mogłeś zostać obywatelem, choćbyś mieszkał tam przez nie wiem ile lat. W tym okresie byłem akurat bardzo zaangażowany w produkcje za oceanem, między innymi w pracę nad filmem, za który umieścili moją podobiznę na znaczku. To już chyba lekka przesada, nie sądzisz? Mimo to, przez większość czasu Crowe, który z determinacją promuje pierwszy wyreżyserowany przez siebie film, stanowi uosobienie czaru i profesjonalizmu. - Bardzo zależy mi na tym, aby "Źródło nadziei" odniosło sukces komercyjny - przyznaje rozbrajająco. - Chcę, żeby film na siebie zarobił, ponieważ zapewni mi to wolną rękę w pracy nad kolejnymi projektami. Na tę chwilę produkcja odniosła już bardzo duży sukces w Australii, ale żeby film rzeczywiście na siebie zarobił, musi stać się równie popularny na całym świecie. Crowe z całą pewnością nie ma się czego wstydzić. Wręcz przeciwnie, "Źródło nadziei" to dla niego olbrzymi powód do dumy, zwłaszcza że, jak sam mówi, decyzja o wyreżyserowaniu obrazu nie należała do niego, ponieważ to film sam "wybrał go sobie" na reżysera. Swoją drogą, ciekawe czy Crowe powiedziałby to samo o planowanym przez siebie w 2012 roku filmie biograficznym o komiku Billu Hicksie, gdyby projekt jednak wystartował. "Źródło nadziei" opowiada losy australijskiego farmera, który po zakończeniu pierwszej wojny światowej postanawia dotrzeć na miejsce bitwy o Gallipoli, gdzie poległy tysiące australijskich, nowozelandzkich i, co film nieustannie podkreśla, tureckich żołnierzy. Bohater udaje się tam w celu zabrania do domu ciał jego trzech synów, tym samym realizując obietnicę daną żonie, która z rozpaczy po dzieciach popełnia samobójstwo. Zdaniem Crowe'a "jest to podróż szaleńca. To historia o cierpieniu rodziców, których synowie opuścili dom rodzinny, żeby walczyć za Wielką Brytanię na drugim końcu świata i, w wielu przypadkach, nigdy nie wrócili. Film jest bezapelacyjnie antywojenny". Skąd pomysł na opowiedzenie właśnie tej historii właśnie teraz? - W moim życiu nie działo się akurat nic nadzwyczajnego. Pracowałem nad kilkoma innymi projektami. Po przeczytaniu tego scenariusza wszystko się zmieniło. Jakiś czas temu, chyba w 2003 albo w 2004, wymyśliłem film i miałem go wyreżyserować. Ale z jakiegoś powodu dotarło do mnie, że to wszystko szło zbyt gładko. Nie czułem się z tym dobrze. Dostałem na wszystko pieniądze już po jednym spotkaniu, wszystkim podobało się to, co chciałem zrobić i to wszystko było jakieś dziwne. Zdałem sobie sprawę, że ludzie zgadzali się na wszystko tylko dla tego, że byłem sławnym sukinsynem. W rzeczywistości nie wierzyli, że jako reżyser byłbym w stanie wnieść do filmu jakiś szczególny punkt widzenia. Z drugiej strony, gdybym wiedział, że ponowne znalezienie się w podobnej sytuacji zajmie mi dziesięć lat, podjąłbym wtedy inną decyzję. Poza tym, tamten projekt był bardzo prosty. Taka lekka historia opowiadająca o tym samym wydarzeniu z czterech punktów widzenia na wzór "Rashomona". Częścią robienia filmów, a w szczególności reżyserowania, jest po prostu wyzwanie, jakie stawia ta praca. Więc można powiedzieć, że biorąc pod uwagę wszystko, co mi się przydarzyło, zdecydowałem się nie kontynuować tamtego projektu także dlatego, że nie był dla mnie wystarczającym wyzwaniem, brakowało mi w tym wszystkim ryzyka. fot. Universal Studios WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 07 39) 2015 JESTEM AKTOREM, KOLEGO. PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU! Czytając scenariusz do "Źródła nadziei," odczuwałem taką samą głęboką więź z tekstem, jaką zwykle odczuwam, kiedy mam w czymś zagrać. W głębi duszy czułem, że byłem jedyną osobą, która będzie w stanie opowiedzieć tę historię tak, jak powinna być opowiedziana. Musiałem przejąć na siebie odpowiedzialność za tę historię. To jest właśnie właściwa reżyserom arogancja. Pasja Crowe'a do grania, a teraz także do reżyserowania, nie ulega wątpliwości: - Kiedyś wydawało mi się, że mam najlepszą pracę na świecie. Potem odkryłem jeszcze lepszą - mówi. Jednak, aby wywołać u Crowe'a uczucie bezgranicznego entuzjazmu, wystarczy zapytać go o jego ukochaną drużynę rugby league, South Sidney Rabbitohs. Jak wspomina, kiedy przejął ich w 2002 - Nie wygrali żadnego meczu od tak wielu lat, że pamiętam, jak świętowałem z kolegami, kiedy udało im się zająć przedostatnie miejsce. Mimo to, w zeszłym roku drużyna po raz pierwszy zdobyła puchar National Rugby League. Crowe jest bardzo dumny z ich osiągnięcia: - Dzięki temu wiem, że było warto - cieszy się. Kiedyś byliśmy pośmiewiskiem, ale wzięliśmy się za siebie, staliśmy się godnymi przeciwnikami i wyszliśmy na prowadzenie. Teraz jesteśmy mistrzami i udowodniliśmy, że nawet w najgorszej sytuacji można się pozbierać i zatriumfować. - Zapamiętaj moje słowa: teraz, gdy dzieciaki z South Sidney chodzą z dumnie uniesionymi głowami, ta niedoceniona okolica będzie mogła wkrótce pochwalić się nie tylko sportowcami, ale też prawnikami i lekarzami. Na koniec dodaje, że rugby league to "najbardziej ekscytujący sport tego typu pod słońcem. Jeśli na boisku nie ma krwi, to nie może być mowy o prawdziwym rugby league." Zatem wydawałoby się, że to idealny sport dla takiego twardziela, jak Crowe. - Że niby ja miałbym się równać z tymi twardzielami z drużyny? - pyta ze śmiechem. Jestem aktorem, kolego. Płacą mi za noszenie makijażu! - Dzięki uprzejmości INSP News Service www.INSP.ngo The Big Issue in the North / fot. Universal Studios WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 BLIŻEJ... CORAZ BLIŻEJ... Ewa Sadowska W pierwszych dniach lipca, na zaproszenie diaspory afrykańskiej, uczestniczyłam razem z Tomaszem Sadowskim w wizycie w Liverpoolu, podczas której wzięliśmy udział w wielu spotkaniach i seminariach. Ważnym wydarzeniem były obchody 40-stej rocznicy proklamowania niepodległości Mozambiku, obchodzone przez diasporę afrykańską wraz z przedstawicielami magistratu Liverpoolu oraz reprezentantami placówek dyplomatycznych wielu krajów afrykańskich w Wielkiej Brytanii. Uroczystości, uwieńczone koncertem tradycyjnej muzyki afrykańskiej, odbyły się w sali koncertowej samorządu Liverpoolu. Tomasz Sadowski, na prośbę Baibe Dhidha Mjidho z Kenii, wystąpił w oficjalnym stroju wodza Rady Starszyzny królewskiego plemienia Pokomo. Przedstawiciele diaspory afrykańskiej, wśród których są członkowie-założyciele INISE (Międzynarodowa Sieć Innowacyjnej Przedsiębiorczości Społecznej), zaproponowali przekształcenie INISE w Barka-Afryka. Propozycja zostanie przedstawiona w oficjalnym dokumencie przez Baibe Dhidha Mjidho z Kenii, sekretarza INISE oraz Alfreda Salami z Nigerii, członka założyciela INISE i przesłana do zarządu Fundacji Barka oraz zarządu i członków założycieli INISE. Afrykanie uważają, że Barka jest środowiskiem, które od dwudziestu pięciu lat podąża niezwykłą drogą, budując solidny fundament i dziedzictwo, z którego czerpać będą kolejne środowiska w Europie i na świecie, z Afryką włącznie. Jako przykład podali „Barki” funkcjonujące w Europie zachodniej i Kanadzie. Barka jest przez nich postrzegana jako mocny punkt odniesienia, organizacja, która wypracowała dziedzictwo społeczne i kulturowe poprzez działania oddolne, pracując ze wspólnotami lokalnymi, a także współtworząc nowe struktury i Tomasz Sadowski w stroju Pokomo możliwości rozwoju dla środowisk osłabionych na skutek trudnych okoliczności historycznychi niedawnych przemian w Europie środkowo-wschodniej. Te nowe rozwiązania znalazły odzwierciedlenie w ustawach. Rozmowy w Liverpoolu dotyczyły również projektu przygotowanego przez Barkę i złożonego do Komisji Europejskiej przez polskich europosłów. Projekt ten dotyczy budowania przedsiębiorstw społecznych i centrów integracji we wspólnotach lokalnych w Kenii i Etiopii, a jego bazę stanowi 25-letni dorobek Barki w tym zakresie. Komisja Europejska zdecydowała wyznaczyć British Coucil do przewodniczenia temu projektowi, my jednak dołożymy starań, by Barka została przyjęta do współrealizacji przedsięwzięcia, jako parter. WWW.BARKA.ORG.PL 08 1 ( 09 39) 2015 BLIŻEJ... CORAZ BLIŻEJ... Rozmawialiśmy także o zmniejszaniu barier kulturowych pomiędzy Europą z jej kolonialną przeszłością i wyzyskiem społeczności afrykańskich, a współczesnymi państwami afrykańskimi. Przedstawiciele diaspory afrykańskiej wyrazili obawę, że British Council będzie promował wzmocnienie urzędników i administracji, a nie wspólnot lokalnych i ich potencjału oraz, że nie będzie zainteresowany "zejściem" z poziomu ekspertyz rządowych do poziomu wspólnot i obywateli. Według opinii diaspory, Polska i Europa środkowo- wschodnia jest lepiej przygotowana do zrozumienia skomplikowanych problemów występujących w relacji Europa – Afryka niż Europa zachodnia, co wynika m.in. z przeszłości historycznej – utrata wolności w czasie II wojny światowej, później - zniewolenie sowieckie. Podczas spotkania w Liverpoolu wyemitowano film "Efekt Domina" o wspólnocie, założonej przez Barkę w Chudobczycach, który został odebrany przez Afrykanów z dużym zrozumieniem. Film opowiada o ludziach, którzy z chwilą, gdy poczuli się osobiście i społecznie potrzebni, odbudowali swoją tożsamość i potencjał, stając się pełnoprawnymi członkami życia społecznego, gospodarczego i kulturalnego. Te doświadczenia wzbudziły nadzieję u naszych afrykańskich przyjaciół. Doszliśmy do wspólnego wniosku, że wzajemnie się potrzebujemy. Afrykanie potrzebują Barki z jej wiedzą, doświadczeniem i chęcią wspierania, a Barka może dużo nauczyć się od społeczności afrykańskich. Na tej podstawie można założyć, że współpraca Barki z Afryką, stanowić będzie kolejny etap naszej „barkowej” drogi. Podczas spotkania w Liverpoolu, Baiba z żoną Winnie i Alfredem oprowadzili nas po porcie i pokazali miejsca, z których dwieście lat temu afrykańscy niewolnicy wysyłani byli statkami do niewolniczej pracy w USA. Jestem wdzięczna, że miałam możliwość uczestniczenia w opisanych wydarzeniach. Uroczystość 40 tej rocznicy niepodległości Mozambiku - Tomasz Sadowski i Baiba Dhidha z Burmistrzem Liverpool Port w Liverpool WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 10 PROFESOR YUNUS Z BANGLADESZU Barbara Sadowska Muhammad Yunus tłumaczył podczas Szczytu Noblistów w Warszawie, że mikropożyczki, za które otrzymał Nagrodę Nobla w 2006 r. są przeciwieństwem tradycyjnej bankowości – „Tradycyjne banki pracują na rzecz bogatych, a ja na rzecz biednych. Tradycyjne banki chcą gwarancji i zabezpieczeń, ja o to nie pytam. W moim systemie opieramy się na zaufaniu - Grameen Bank to jedyny bank na świecie, który nie potrzebuje żadnych dokumentów i żadnych gwarancji”. Na świecie jest już około 50 milionów pożyczkobiorców (97% to kobiety), którzy za otrzymaną z Grameen Banku mikropożyczkę uruchamiają działania przedsiębiorcze, które pozwalają utrzymać rodzinę, posyłać dzieci do szkoły, wyremontować dom itp. Model Yunusa zainspirował powstanie podobnych banków w 100 krajach rozwijających się, a nawet rozwiniętych, takich jak Stany Zjednoczone. Yunus założył Greemen Bank w 1976 r. jako profesor ekonomii. Odwiedzając ubogie prowincje odkrył, że nawet mała ilość pieniędzy radykalnie polepszyłaby sytuację biednych. Zaczął więc pożyczać małe sumy pieniędzy ludziom, którzy w normalnych, rynkowych warunkach, na kredyt nie mogliby liczyć. Pierwsze pożyczki, opiewające na sumę 14,5 funta, otrzymały kobiety. Mimo, że sumy były niewielkie, efekt był ogromny. Bezprawne działania rządu Bangladeszu W 2010 r. Yunus został bezprawnie odwołany przez rząd z funkcji dyrektora Grameen Banku. Powodem oficjalnym było osiągnięcie wieku emerytalnego. Rząd Bangladeszu obawiał się, że poparcie milionów ludzi dla Yunusa może zmienić układ sił politycznych w Bangladeszu. Po otrzymaniu Nagrody Nobla, Yunus planował utworzyć partię, która stanęłaby po stronie ubogich. Zaniepokoiło to rządzących. Rozpoczęły się ataki zarówno na bank jak i na profesora osobiście. Grameen Bank nie jest finansowany przez rząd Bangladeszu. Cała struktura oparta jest na pożyczkobiorcach, znikąd nie pożyczamy, wszystko budowane jest na naszych własnych zasobach”. – powiedział noblista. W ostatnich miesiącach, podczas jednej z konferencji, Muhammad Yunus dowiedział się, że rząd Bangladeszu uchwalił ustawę ułatwiającą wchłonięcie Grameen Bank przez Bank Centralny. – To będzie porażka – mówi Yunus – wszyscy w Bangladeszu wiedzą, że jakikolwiek biznes kontrolowany przez państwo zawsze upada. Dlaczego chcą tego losu dla banku? Jeśli ktoś mnie nie lubi, niech atakuje mnie, nie bank, który jest własnością biednych kobiet, których pieniądze są w jego depozycie. „ Mimo problemów z bangladeskim rządem, Muhammad Yunus nie poddaje się w swojej misji. Na spotkaniach międzynarodowych uświadamia, że „ludzie w kapitalizmie stali się robotami do produkcji pieniędzy”, a biedni nie mają warunków do rozwoju. Jeśli roślina zostanie wstawiona do zbyt małej doniczki, to będzie karłowata. Tak samo jest ze środowiskami, które zostały pozbawione warunków do rozwoju – powiedział Yunus. WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 11 39) 2015 POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA Ewa Sadowska Trudno uwierzyć, że w XXI w. istnieją jeszcze wspólnoty, których nie rozproszyły historyczne zawieruchy, przewroty polityczno-społeczne, wojny czy okoliczności szybko zmieniającej się rzeczywistości. Wspólnoty, które obroniły prawo do własności, korzystają z mądrości przodków, biorą odpowiedzialność za wszystkich, a demokratyczne zarządzanie opierają o system uniwersalnych wartości i szacunek do ziemi, która daje życie. Surowo postępują z próbami korupcji i działaniem, podyktowanym interesem własnym. Przez wieki rozwinęły sieć instytucji, które są wyznacznikiem norm i regulują tradycyjny porządek - system oparty na sprawiedliwości, autonomii i samowystarczalności. Takim środowiskiem jest Królewska Wspólnota Rosy, położona w północno-zachodniej części Republiki Południowej Afryki, którą poznałam, wraz z grupą osób z całego świata, w czasie kilkudniowego tam pobytu. Początek i rozwój Początki wspólnoty sięgają XII w., kiedy jej przodkowie osiedlili się w północnozachodniej części kraju. Region obfitował w bujną roślinność, na której o poranku osiadała rosa. Dla przybyszy była to obietnica przyszłych urodzajów. Postanowili założyć w tym miejscu osady i nazwali się „Ludźmi Rosy”. Przez wieki, Wspólnota Rosy zmagała się z przeciwnościami, wynikającymi z wdrażanej przez Afrykanerów segregacji rasowej, nierówności praw i przywilejów, ustanawianych przez rządy kolonialne i apartheid. W połowie XIX w., dzięki pomocy niemieckich misjonarzy, wspólnota zdołała odkupić od rządu RPA ziemię, która była w jej użytkowaniu od czasu praojców. Grunty i poszczególne gospodarstwa wykupowano stopniowo z wypracowanych przez wspólnotę środków. W opracowaniu strategii nabycia prawa do zakupu kluczową rolę odegrali niemieccy misjonarze, którym Wspólnota Rosy w dużym stopniu zawdzięcza zachowanie swojej ojcowizny i kulturowego dziedzictwa. Pierwotnym celem zakupu ziemi było „aby ludzie Rosy mieli miejsce w którym zostaną pogrzebani, aby posiadali własność, w której będą wzrastały ich dzieci i przyszłe pokolenia, aby mogli czerpać z owoców ziemi, z których wyżywią się ludzie i zwierzęta”. Formalno-prawne kwestie zakupu ziemi były w tamtym czasie niezwykle skomplikowane, szczególnie, gdy kupującym był czarny obywatel. Ziemia szybko przechodziła w ręce ludzi białych, podczas gdy czarnoskóre społeczności były konsekwentnie pozbawiane prawa do własności i „wykorzeniane” z ziemi i kultury przodków. Obecnie, prawie 60 % czarnych obywateli RPA, odzyskało z powrotem odebrane ziemie. WWW.BARKA.ORG.PL Narada pod drzewem 1 ( 12 39) 2015 POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA Południowoafrykański powiat Pierwszym zadaniem misjonarzy, przybywających do Wspólnoty Rosy, było szerzenie chrześcijaństwa, co przeprowadzono z sukcesem, choć nie bez początkowego oporu ze strony miejscowej społeczności. Misjonarze wprowadzili też system edukacji, który przyniósł efekt w postaci coraz bardziej świadomych i wykształconych społeczności, mądrze gospodarujących wspólnym majątkiem. Obecnie, Królewska Wspólnota Rosy liczy ponad 300 tysięcy mieszkańców, a jej powierzchnia obejmuje powierzchnię około 1400 km kw. Podstawy formalno-administracyjne wspólnoty są zgodne z obowiązującym w RPA prawem i Konstytucją RPA. Swoją strukturą wspólnota przypomina polski powiat. Posiada uprawnienia polityczne, reprezentację w parlamencie, samorząd powiatowy, system szkolnictwa oraz instytucje administracyjne i przedsiębiorcze, które mają na celu rozwój społeczny obywateli. Posiada także własny stadion i kampus sportowy. Podczas mistrzostw świata w piłce nożnej w 2010 r., niektóre mecze odbyły się właśnie na stadionie Wspólnoty Rosy. Wspólnotą zarządza król, którego rolę można przyrównać do urzędu starosty w polskim powiecie. Obecnie rządy sprawuje król Khosi Kgosi Leruo Molotlegi, którego przodkowie założyli Wspólnotę Ludzi Rosy w 1140 r. Obecny król jest trzydziestym szóstym z kolei monarchą. Zarządzając wspólnotą, ściśle współpracuje z liderem tradycyjnym i liderem wybranym demokratycznie –obydwaj wywodzą się z lokalnej społeczności. Poza tym, król konsultuje podejmowane decyzje z całą społecznością. Wspólnota Rosy jest patriarchalna – rządzenie przechodzi z ojca na syna. Wielu panujących w przeszłości królów historia uhonorowała za odwagę i umiejętność adaptowania strategii rozwoju wspólnoty do zmieniającej się rzeczywistości społecznej. Król Kgosi Leruo Molotlegi opowiedział o swoich najwybitniejszych przodkach, podkreślając ich zmagania i zwycięstwa w obronie Ludzi Rosy i ich ziemi przed zakusami nieprzyjaznych sąsiadów - „Moi przodkowie zakorzenili w naszym społeczeństwie filozofię rozwoju, nie poddając się filozofii przetrwania. To leży u podstaw zachowania przez nas wartości i spójności społecznej przez wieki”. WWW.BARKA.ORG.PL Przywitanie młodych liderów przez miejscową ludność Spotkanie przy ognisku W szkole Wspólnoty Rosy 1 ( 39) 2015 POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA Odkrycie W 1925 r., czyli prawie osiemset lat po powstaniu wspólnoty, Ludzie Rosy dokonali niecodziennego odkrycia – na ziemi, która jest ich własnością, znajduje się drugi pod względem wielkości obszar złóż platyny na świecie. W oparciu o zasoby mineralne, wspólnota rozpoczęła budowę kopalni i zainwestowała w przemysł górniczy (budżet w 2012 r. to 3,5 miliarda dolarów). Pojawiły się wówczas liczne środowiska biznesowe i polityczne, zainteresowane pozyskaniem surowców. Wspólnota, chcąc ochronić majątek należący do jej obywateli, stworzyła kompleksowy system gospodarowania w oparciu o politykę przejrzystości i „zero tolerancji dla korupcji”. „Stworzyliśmy fundusz zapomogowo-pożyczkowy, by wspomagać pokolenia, które przyjdą po nas. Sporo środków przeznaczamy na edukację oraz podniesienie poziomu zatrudnienia i samowystarczalności wspólnoty. Opracowaliśmy strategiczne dokumenty i plany rozwijania wspólnoty stabilnej społecznie i ekonomicznie. Rząd RPA zainteresował się naszą strategią gospodarowania i jego przedstawiciele odwiedzili nasze wioski w 2007 r.” - powiedział król Leruo Molotlegi. Wspólnota Rosy znana jest również jako „społeczność prawników”. Jej przedstawiciele studiowali prawo, wdrażali je, a przede wszystkim - skutecznie wpływali na jego zmianę. Ustawodawstwo ograniczające możliwość posiadania ziemi przez czarnych obywateli w okresie kolonializmu i apartheidu, zmobilizowało Wspólnotę do szukania innowacyjnych rozwiązań, które pozwoliłby jej członkom rozwijać się i godnie żyć pomimo trudności, a nie tylko myśleć kategoriami przetrwania. Podobnie prawo, regulujące górnictwo czy tradycyjne zarządzanie, istotnie zdeterminowało kształt Wspólnoty Rosy. „Wielu moich przodków spędziło lata na wygnaniu z powodu konfliktów o ziemię, jednak zdołaliśmy pokonać przeciwności. Konsekwentnie wpływaliśmy na zmiany ustawodawcze i w rezultacie wiele nowych aspektów prawnych zostało przyjętych przez rząd RPA” – oświadczył Leruo Molotlegi. Gimnazjum Lebone Inspirującym doświadczeniem było odwiedzenie gimnazjum Wspólnoty Rosy Lebone II College, otwartego w związku z potrzebą kształcenia młodych ludzi z całego regionu, również tych, którzy nie należą do Wspólnoty Rosy. Szkoła uczy przede wszystkim samodzielnego myślenia i odpowiedzialności. Młodzież spędza jeden dzień w tygodniu w wioskach Wspólnoty Rosy, włączając się w prace w lokalnych gospodarstw. Zdaniem dyrektora gimnazjum, szkoła stwarza w ten sposób warunki, aby młodzież uczyła się odpowiedzialności za dobro wspólne. „Nie wystarczy być świadomym tych spraw, należy je realizować w codziennym życiu”. Spotkanie z uczniami Wspólnoty Rosy WWW.BARKA.ORG.PL 13 1 ( 39) 2015 POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA Chluba Afryki Analizując historię i strukturę organizacyjną Wspólnoty Rosy, można poddać w wątpliwość powszechną opinię, według której zaawansowane systemy społeczno – ekonomiczne w społecznościach afrykańskich zostały wprowadzone wyłącznie przez Europejczyków. Wspólnota Rosy rozwinęła efektywnie funkcjonujące struktury społeczne i polityczne, wypracowała dobre praktyki demokratycznego zarządzania w oparciu o własność, a jej osiągnięcia mogą pozytywnie oddziaływać na rozwój tożsamości społeczeństw w Afryce, a nawet w Europie. Afrykański renesans Wiele razy uczestniczyłam w wykładach teoretycznych, wgłębiając się w sytuację gospodarczą i społeczną na kontynencie afrykańskim. Były to analizy złożone, ponieważ, jak zauważył dyrektor gimnazjum, Afryka nie jest krajem, ale zróżnicowaną mozaiką pięćdziesięciu trzech państw i społeczeństw, zamieszkałych przez ponad 900 milionów ludzi. „Afryka ma wciąż dużo do zrobienia.Po zakończeniu okresu kolonialnego w 1960 r. udało nam się w dużym stopniu odbudować prawa obywatelskie, demokrację i gospodarkę, chociaż nadal musimy dokonywać trudnych wyborów, np. pomiędzy zarządzaniem tradycyjnym, a tym bardzo nowoczesnym. Europejski model integracji raczej nie przyjąłby się w Afryce. Prawa i regulacje w Europie są dość harmonijne. W RPA, od czasu reformy Konstytucji w latach 90-tych, zarządzamy sprawniej, ale nie przynosi to spodziewanych efektów, ponieważ nie mamy twórczych instytucji społeczno-gospodarczych”. Dyrektor gimnazjum opowiadał też o zróżnicowanych problemach poszczególnych państw afrykańskich. „W Nigerii system bankowy jest skorumpowany i nie ma jasnego prawa regulującego prowadzenie przedsiębiorstw, ale duży postęp w tym zakresie zrobiła Angola. W RPA mamy problem ze sformułowaniem prawa pracy i systemu zatrudnienia. Dotyczy to nierówności płac i eksploatacji pracowników. Np. pracownik kopalni w RPA musiałby pracować 242 lata, aby zarobić tyle, co zarabia menedżer w Europie Zachodniej w ciągu jednego roku. Strajki pracownicze są u nas częstsze niż gdziekolwiek indziej. W sytuacji, gdy wszystkie inne formy zawodzą, strajki pracowników są potrzebne. Prawo do strajków jest prawem obywatelskim w naszym kraju. W niektórych krajach afrykańskich zostało ono wprowadzone dopiero teraz. W RPA nadal dużym wyzwaniem jest zróżnicowanie rasowe. Problemy rasowe wciąż dają o sobie znać w życiu politycznym i społeczno-kulturalnym naszego kraju. Rozwój człowieka jest procesem skomplikowanym i wielowymiarowym, stwierdzenie, że jest zależny tylko od wzrostu ekonomicznego to duże uproszczenie, ponieważ „rynek” nie jest w stanie zadbać o pełny rozwój człowieka. Pogląd ten mógłby wywołać ożywioną dyskusję w niektórych środowiskach kapitalistycznie umocowanej Europy”. Vimbay, młoda liderka z Zimbabwe WWW.BARKA.ORG.PL 14 1 ( 39) 2015 POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA Problemy z bogactwem Podczas spotkań, jednym z szerzej omawianych tematów było afrykańskie bogactwo minerałów i metali szlachetnych, kwestia wadliwego nimi zarządzania oraz górnictwo, szeroko rozpowszechnione w RPA. Górnictwo w RPA i innych częściach Afryki zostało zapoczątkowane przez Brytyjczyków i Amerykanów, którzy odkrywali tu ogromne złoża surowców, szczególnie złota i miedzi i zamierzali je pozyskać. W XIX w. brytyjski rząd kolonialny opracował system przymuszenia ludności wiejskiej do pracy w kopalniach. W tamtym okresie, większość farmerów miała wystarczające dochody z prowadzenia gospodarstw, była samowystarczalna ekonomicznie. Ponieważ chłopi nie pozwalali się eksploatować, Brytyjczycy nałożyli na nich obowiązek płacenia podatków od wszystkiego, co posiadali. Zapłacenie tych podatków naruszyło dotychczasową samowystarczalność i spowodowało konieczność zarobienia pieniędzy w kopalniach. Chłopi pokonywali duże odległości, zostawiali rodzinę, mieszkali w niehigienicznych warunkach w hostelach pracowniczych, zaprojektowanych przez Amerykanów w 1870 r. i budowanych przez firmy górnicze obok kopalni. Zarażali się gruźlicą, której rozprzestrzenianiu się sprzyjało ciągłe wdychanie kurzu w kopalniach. Korzystając nieraz z usług prostytutek, stworzyli podatny grunt do szerzenia się chorób wenerycznych, syfilisu i HIV/AIDS. Przymusowa praca mężczyzn poza własnym gospodarstwem, spowodowała upadek rolnictwa. W dodatku, bezcenne surowce, takie jak ropa, stały się źródłem głębokich konfliktów, w które zaangażowane były firmy i korporacje (np. Shell). Analizując konsekwencje społeczne rozwoju przemysłu górniczego w RPA w okresie ostatniego półtora wieku, można uznać, że są one dewastujace. Ja jestem, bo ty jesteś Wizyta w Republice Południowej Afryki była jednym z najbardziej inspirujących i edukujących wydarzeń w moim życiu. Mam nadzieję, że przyjaźń zawarta ze Wspólnotą Rosy zaowocuje między nami możliwością nauki poprzez wzajemne wizyty i staże. Istnieje sporo punktów stycznych i mechanizmów porównawczych pomiędzy Wspólnotą Rosy, a powiatami w Polsce oraz rozwijającym się w ich ramach systemem gospodarki społecznej czy powstającymi partnerstwami lokalnymi. Pomiędzy Polską a RPA istnieją też podobieństwa historyczne. Początek lat 90-tych nazywany jest okresem globalnych transformacji, ponieważ systemy takie jak komunizm, nacjonalizm czy apartheid zastąpione zostały liberalizacją, ochroną praw obywatelskich, wolnymi wyborami, dialogiem partnerów społecznych i solidarnością opartą o własność. RPA rozpoczęła reformę swojego systemu politycznego w 1991 r. Inspiracją i wzmocnieniem dla reform był kryzys, powodujący zachwianie apartheidu. Kluczową rolę w przeprowadzeniu transformacji odegrał Nelson Mandela, pierwszy czarnoskóry prezydent RPA, który wprowadził prawo negocjacji w miejsce prawa walki. Proces ten przypomina rok 1989 w Polsce. Niall Ferguson, w książce „Cywilizacja. Zachód i reszta świata”, opisuje ekspansję cywilizacji Zachodu (Europa i Stany Zjednoczone), która po 1500 r. wyrosła ponad cywilizację Wschodu i zdominowała resztę świata. Według autora, swój intensywny rozwój cywilizacja Zachodu zawdzięcza w dużej mierze nowatorskim instytucjom. Jednak, jak twierdzi, po okresie 500-letniej świetności nadchodzi proces regresu i upadku dominacji cywilizacji Zachodu. Zastanawiam się, czy w kolejnym etapie rozwoju świata, nie okaże się, że przewodnictwo cywilizacji przypadnie Afryce. Nie tylko dlatego, że ma ogromny potencjał gospodarczy (40 procent zasobów mineralnych ziemi), ale głównie ze względu na zakorzenioną filozofię ubuntu (Ja jestem, bo ty jesteś), która wynika z afrykańskiego solidaryzmu. WWW.BARKA.ORG.PL 15 1 ( 16 39) 2015 ROTTERDAM, PORT MARZEŃ Katarzyna Wallusch Dla wielu migrantów zarobkowych Rotterdam to port marzeń. Otwarta na świat, siedziba wielu międzynarodowych firm, zachęca do przyjazdu i sprawdzenia swoich możliwości. Ofert pracy jest mnóstwo, wydawałoby się, że szansa na lepsze życie czeka na każdym rogu ulicy…często jednak wyjazdy „w ciemno” kończą się poznaniem Rotterdamu od strony ulicy... Co zrobić żeby tak się nie stało? Przygotować się, sprawdzić dwa razy i nie wierzyć w to, co wydaje się za ładne, bo często nie jest prawdziwe. Jeśli znajomy z Facebook’a zaproponuje ci pracę, powiedzmy w...Nowym Sączu, czy wsiądziesz bez wahania za ostatnie pieniądze w pociąg? Raczej nie - znasz polskie realia, sprawdzisz dokładnie jaka to firma, upewnisz się czy znajomy rzeczywiście ma możliwość noclegu dla ciebie, poprosisz o przesłanie mailem kontraktu, przeczytasz go przed podpisaniem. Dlaczego zatem wyjazdy do Holandii są powodowane chwilą? Co sprawia, że chętnie przyjeżdżamy do pracy w obcym kraju, którego języka nie rozumiemy? Co powoduje, że nie znając ani swoich praw, ani obowiązków, osiedlamy się tutaj często z rodzinami, licząc na to, że wszystko jakoś się ułoży? Pracować, czy być zatrudnionym? To pytanie od dawna interesuje osoby, poszukujące zajęcia w Rotterdamie. Bycie zatrudnionym przez firmę lub agencję pośrednictwa pracy, nie jest równoznaczne z podjęciem pracy. Można być zatrudnionym w kilku biurach, nawet podpisać liczne umowy o pracę (uitzendovereenkomst), świadczą one jednak tylko o tym, że strony, w podanym czasie (często 1.5 roku lub 23 miesiące), zobowiązują się do rozważenia zaoferowania zatrudnienia (firma), bądź przyjęcia oferty zatrudnienia (pracownik). Faktyczne podjęcie pracy poświadcza się osobnym dokumentem wykonania zlecenia, tzw. uitzendopdracht. Czy w Rotterdamie jest łatwo znaleźć pracę? Nie, ale bardzo łatwo jest się zarejestrować w agencji pośrednictwa, a nawet podpisać umową przedwstępną. Agencje chętnie podpisują takie umowy - zawsze warto mieć większą pulę pracowników, na wypadek niespodziewanego zlecenia. A potencjalny pracownik? Ten oczekuje niecierpliwie „pod telefonem”, który pewnie nigdy nie zadzwoni…albo dzwoni z jednorazowym zleceniem, które potrwa kilka dni. Mieszkanie własne, czy u pracodawcy? Zarabiając płacę minimalną brutto (od 01.07.2015 to 8,70 euro na godzinę, przy 40-godzinnym tygodniu pracy ), należy liczyć się z odprowadzeniem podatku i składkami na obowiązkowe ubezpieczenia społeczne. Jeśli pracodawca potrąca dodatkowe koszty (mieszkanie, transport, polisa ubezpieczeniowa), często kwota końcowa, nawet przy stawce 10 euro brutto, jest poniżej poziomu płacy minimalnej. Często te zarobki nie pozwalają na wynajem samodzielnego locum , którego cena waha się w Rotterdamie między 350 (pokój z meldunkiem) a 750 euro miesięcznie bez mediów (około 100 euro miesięcznie na osobę) - Mówimy tutaj o legalnych formach wynajmowania lokali mieszkaniowych. Dlatego pracodawcy oferują miejsca w domkach czy mieszkaniach firmowych. „Barka NL” w Rotterdamie W 2013 r. Rotterdam rozpoczął współpracę z „Barką NL” w zakresie pomocy osobom bezdomnym, uzależnionym i bez perspektyw w Holandii. Nasz zespół to obecnie dwie osoby – Robert Dyras, lider i Katarzyna Wallusch, asystentka (wykształcenie socjalne, znajomość holenderskiego). Zespół kontaktuje się z migrantami z Europy Środkowo- Wschodniej, którzy doświadczają bezdomności w Rotterdamie, pomaga w załatwianiu spraw socjalnych, motywuje do kontaktu z rodziną pozostawioną w Polsce, do powrotu do kraju (także do Wspólnot „Barki”), w koniecznych przypadkach kieruje na terapię. Miesięcznie mamy kontakt z 30-40 osobami bezdomnymi (większość z nich to nasi rodacy). Od 2013 r., „Barka NL” pomogła w powrocie do kraju 250 osobom, które doświadczyły bezdomności w Rotterdamie. 70 % z nich to Polacy. WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 ROTTERDAM, PORT MARZEŃ Za około 100 euro tygodniowo można wynająć pokój, jednak prawo do zameldowania się, otrzymywania poczty czy przyjmowania gości jest obłożone restrykcjami. Z drugiej strony, oficjalny makler lub pośrednik, przy podpisaniu umowy dolicza kaucję za 1 lub 2 miesiące z góry. Makler może także zażądać przedłożenia umowy o pracę, a w końcu, dolicza koszty administracyjne w wysokości jednego czynszu. Restrykcje są zapewne jedną z przyczyn, że rynek mieszkań wynajmowanych i pod(pod)najmowanych „na czarno” jest dość duży. W taki sposób można podnająć pokój za 200 euro za osobę. Jest to opcja bardzo wygodna - pieniądze płacone na rękę, bez pokwitowania, ale i bez zobowiązań: meldunku, adresu, ochrony mieszkańca. Dodatkowo, w wypadku kontroli, nielegalny wynajem kończy się eksmisją na bruk wszystkich mieszkańców. Jeśli do tej pory nie byłeś zameldowany, to możesz nie uzyskać pomocy socjalnej. Co mi się należy? Po lekturze wpisów na portalach polonijnych, takich jak niedziela.nl czy wiatrak.nl, można byłoby uznać, że w Holandii można dostać pieniądze za nic i na wszystko. Czasem można, często nawet się dostaje, ale później należy je zwrócić. Holenderski system dodatków i świadczeń bazuje na zaliczkach - podając dochody szacunkowe, po upływie roku podatkowego, zostaną one rozliczone. Podałeś za niskie dochody? Dostaniesz dopłatę. Za wysokie? Musisz zwrócić różnicę. Świadczenia rodzinne, dodatki na utrzymanie dzieci (otrzymuje je rodzic faktycznie opiekujący się dzieckiem, nawet zagranicą), dodatek do ubezpieczenia zdrowotnego (dopłata do składek przy niskich dochodach) czy czynszu (niskie dochody oraz czynsz poniżej pewnej granicy) oraz zwroty podatkowe, są najczęściej otrzymywanymi świadczeniami. Wiele osób rozważa możliwość, czy opłaca się być zameldowanym w Holandii, ponieważ czasem lepiej wychodzi się na zameldowaniu za granicą Królestwa. Wszystko to jednak kwestia czasu, ponieważ z czasem, będąc zameldowanym w Holandii, nabiera się praw do świadczeń socjalnych, można zapisać się na mieszkanie socjalne, płaci się podatki, ale korzysta się z prawa do ulg. W razie problemów, jak np. długotrwałe bezrobocie, rozwód, przemoc domowa, eksmisja, można zwrócić się do gminy, która osobie związanej z Holandią przez minimum 5 lat, winna jest udzielić pomocy jak obywatelowi holenderskiemu. Gmina zakłada jednak, że rezydent będzie mógł porozumieć się w języku holenderskim - pomoc socjalna to prawo, obwarowane obowiązkami, które trzeba rozumieć. Zasiłek socjalny, bank żywności, pobyt w centrum kryzysowym, mieszkanie zastępcze, należą się tym, którzy w Holandii legalnie przebywali lub/i pracowali oraz przestrzegają wyznaczonych reguł. Na co mogą liczyć osoby, których wyjazd do Rotterdamu zakończył się na ulicy? Przede wszystkim na siebie, czasem na rodzinę w Polsce, organizacje pomocowe (darmowe posiłki, porady, pomoc w powrocie do kraju)...a także na piękne noce pod chmurami i gwiazdami nad Rotterdamem. To jest bardziej namacalne niż oferta super życia i ekstra pracy złożona przez znajomego z Facebook’a… Chcesz sprawdzić, ile powinieneś zarabiać BRUTTO na godzinę? Sprawdź to na stronie rządowej: www.rijksoverheid.nl/onderwerpen/minimumloon lub zapytaj związki zawodowe WWW.BARKA.ORG.PL 17 1 ( 39) 2015 HOLANDIA, ZIEMIA OBIECANA… Katarzyna Skrobol „ Hej! Bracia Rodacy tam gdzieś w obcym kraju Od kiedy wam Polska przestała smakować Czy już znaleźliście swój kawałek raju I kiedy zaczniecie wyjazdu żałować „ Fragment wiersza Emigranci Lech Kamiński „ Holandię znałam tylko z opowieści znajomych ze studiów. Wyjeżdżali, żeby dorobić wakacyjnymi pracami na czynsz, jedzenie oraz studia. Pracowali przy pomidorach, kwiatach, papryce. Ich opowieści o Holandii, kraju wiatraków, serów i tulipanów, były bardzo barwne i interesujące. Poza rozmowami o architekturze czy dobrobycie holenderskim, rozmowy często dotyczyły Polaków mieszkających i zarabiających w Niderlandach . Znajomi opowiadali o miesięcznych wynagrodzeniach, które wówczas ale i - nie czarujmy się – dzisiaj, są nie do zarobienia w polskich warunkach. Zawsze podziwiałam osoby, które pomimo braku znajomości języka, wyjeżdżały na dwa-trzy miesiące i radziły sobie doskonale za granicą. Zastanawiał mnie też fakt w jaki sposób radziły sobie takie osoby. Podziwiałam ich odwagę i umiejętność odnalezienia się w innym kraju. Zadawałam sobie pytanie, jak to jest możliwe? Teraz już wiem, diabeł tkwi w szczegółach! ” Po ukończeniu studiów, moje ambicje sięgały wyżej niż zbieranie pomidorów za granicą. Postanowiłam wyjechać na wolontariat do Turcji. W Izmicie spędziłam prawie 10 miesięcy pracując dla urzędu miasta w projekcie dla dzieci w wieku przedszkolnym. Po tak długim okresie nie zarabiania, po powrocie do ojczyzny, częściowo zmuszona byłam do wyjazdu zarobkowego do kraju wiatraków. Najęłam się do pracy przy kwiatach. Wykonywałam ją parę miesięcy i przez pierwszy miesiąc było mi z tym całkiem dobrze. Mieszkanie dzieliłam z 12 innymi Polakami. Mała łazienka, toaleta dzielona między 12 osobami, kuchenka z czterema palnikami, powroty współlokatorów z pracy o jednej porze, warunki mieszkaniowe wołające o pomstę do nieba, pokoje 3, 4 osobowe. Warunki fatalne, ale grunt, że Holandia. Z dnia na dzień, coraz bardziej przekonywałam się, że ta ziemia nie do końca jest taka obiecana… Przepracowałam kilka miesięcy, dorobiłam się. jak wszyscy, paru euro i wróciłam do kraju. W Polsce nie bardzo potrafiłam znaleźć swoje miejsce, uparcie jednak go szukałam. Szukałam i wyszukałam kolejny projekt za granicą -Au - pair w Holandii. Podjęłam temat migracji, świadoma swoich praw i obowiązków. WWW.BARKA.ORG.PL 18 1 ( 39) 2015 HOLANDIA, ZIEMIA OBIECANA… 22maja 2013 r. pojechałam do Holandii, żeby tu, jak to sama określiłam, znaleźć swoje szczęście...Zaczęłam od bycia opiekunką w holenderskiej rodzinie. Opiekowałam się trzema dziewczynkami. Żeby być aktywna zawodowo, postanowiłam w tym czasie podjąć wolontariat w „Barce NL”. O stanowisku etatowym nie było mowy, ponieważ nie znałam wówczas języka holenderskiego. W międzyczasie, wykonywałam też pracę sprzątaczki, bo niestety i na obczyźnie „nie od razu Rzym zbudowano”, a zarobki Au-pair pozostawiały wiele do życzenia. Zapisałam się na kurs języka holenderskiego, postanowiłam się zameldować i ubezpieczyć. W „Barce NL”, jako wolontariuszka, „fachu” uczyłam się od Ani i Janusza, później Mirka, Grzegorza, Andrzeja i kolejnych liderów, z którymi miałam przyjemność pracować. Po roku pracy jako wolontariusz, dostałam upragniony etat w „Barce NL”. Zakończyłam projekt Au-pair i wszystkie inne zajęcia, które wykonywałam po drodze. Obecnie zasilam jedną z dwu drużyn mobilnych, pracujących na terenie całej Holandii. Nasza praca skoncentrowana jest na osobach bezdomnych, to jest nasza grupa docelowa. Borykamy się z różnymi problemami nierzadko odwiedzamy szpitale psychiatryczne, zakłady karne czy inne instytucje, gdzie spotykamy osoby w potrzebie, osoby, które zostały same i bez środków do życia. Dzwonią też do nas osoby, które zostały oszukane przez biura pośrednictwa pracy. Proszą o pomoc w powrocie do kraju, ponieważ przyjechali za przysłowiowym chlebem, a na miejscu okazało się, że niestety nie ma dla nich pracy. Ludzie często zadłużają się, żeby przyjechać do pracy w Holandii, a na miejscu okazuje się, że tej pracy po prostu nie ma. Realia odbiegają często od ogłoszeń, zamieszczanych w gazetach z ofertami pracy. Nie zapomnijmy o starym powiedzeniu że „Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”… Nie mam zbyt wiele do powiedzenia w kwestii migracji, bo należę do „świeżo upieczonych” migrantów. Jedno jednak wiem, że migracja/migracja zarobkowa, to trudny temat. Ten, kto nigdy tego nie przeżył, nie jest w stanie wczuć się w tę sytuację. Zarobione pieniądze, praca, nie zrekompensuje tęsknoty, rozłąki z rodziną, najbliższymi. Choć wszędzie „chleb ma twardą skórkę”, to nigdy ten na obczyźnie nie smakuje, tak jak ten upieczony na Ziemi ojczystej… WWW.BARKA.ORG.PL 19 1 ( 39) 2015 CZY WSPÓŁCZESNY ŚWIAT, TO DOM WARIATÓW? na podstawie wypowiedzi uczestników projektu „Koło Gazety Ulicznej” redakcja tekstu - Gina Leśniak Czy współczesny świat to miejsce przyjazne człowiekowi, czy powodujące odczucia lęku, zagubienia, odczucia, że jesteśmy przedmiotem, a nie podmiotem we własnym życiu. Czy szybko następujące zmiany zwyczajów i obyczajów, zmiana stylu i sposobu życia, pomagają czy przeszkadzają żyć. Na ile sami jesteśmy świadomi tych zmian i ich wpływu na naszą psychikę i nasze życie. Uczestnicy projektu „Koło Gazety Ulicznej Stop wykluczeniu i marginalizacji” „przyjrzeli” się podczas dwóch zajęć warsztatowych niektórym anomaliom współczesności, określając to, co najbardziej przeszkadza, co trudno zrozumieć czy zaakceptować. Większość uczestników była zgodna w wyborze kwestii, które stanowią największe zagrożenie dla „normalnego” życia. Jednocześnie, w niektórych kwestiach, zarysowała się różnica opinii między uczestnikami starszymi, a młodymi. komercjalizacja MAREK Handel istniał zawsze, ale chyba po raz pierwszy komercjalizacji poddane zostało wszystko. Nie potrafimy uciec od tego nawet w czasie największych świąt religijnych. Boże Narodzenie, Wielkanoc, to przede wszystkim wypełnione tłumami markety, szał zakupów, coraz bardziej wymyślne prezenty, przyozdabianie domu zgodnie z panującą w danym roku – modą. „Wszystko na sprzedaż”, to smutny i groźny prognostyk na przyszłość. WWW.BARKA.ORG.PL 20 1 ( 39) 2015 21 CZY WSPÓŁCZESNY ŚWIAT, TO DOM WARIATÓW? Reklamy - utrata własnej tożsamości MAGDALENA Reklamy nas denerwują i męczą, a mimo to, oglądamy je, nie zdając sobie sprawy jak bardzo negatywny wpływ mają na nasze samopoczucie i nasze życie. Szczególnie u osób, których sytuacja życiowa/ekonomiczna jest trudna, reklamy powodują lub pogłębiają poczucie niższości – nie stać mnie na kupienie tego, co powinnam mieć, daleko mi do wyglądu zadbanych kobiet z reklam, itd. Reklamy realnie wpływają na nasze życie, prowokując powstawanie „potrzeb niepotrzebnych” , które – choćby ze względu na presję społeczną - staramy się zaspokoić. Dopasowujemy się do tego „wzorcowego” sposobu życia i w konsekwencji, kosztem własnego zdrowia, spokoju, coraz rzadszych spotkań z rodziną i znajomymi, coraz mniejszej uwagi, jaką poświęcamy własnym dzieciom, biegamy od jednej pracy do drugiej, żeby zarobić na np. nowy typ smartfonu, lepszy samochód, wizytę w spa, itp. Pozwalamy „uwieść” się reklamom i zaczynamy nie swoje pragnienia odczuwać jako swoje, na dodatek determinujące nasze poczucie życiowego sukcesu lub porażki, a nawet poczucie osobistego szczęścia. Nasze prawdziwe pragnienia i potrzeby, są zastępowane tymi, które oglądamy w telewizji, słyszymy w radio, widzimy na bilbordach ulicznych. Trzy podstawowe wątki reklam – „chorobliwe” kupowanie, przesadne dbanie o wygląd zewnętrzny, który staje się podstawowym kryterium wartości człowieka (przekonywanie, że nie ma takiego „defektu” w wyglądzie, którego nie można poprawić kupując taki a nie inny kosmetyk), dbanie o własne zdrowie, co sprowadza się do zasady - na każdą dolegliwość jest odpowiedni lek, trzeba go tylko kupić. W świecie reklam, człowiek sprowadzony jest do bezmyślnej istoty, bezustannie coś kupującej. To ogranicza prawdziwą wartość człowieka i jednocześnie przenika do naszego myślenia - indywidualnego i społecznego - wywołując w życiu indywidualnym i społecznym widoczne destrukcyjne zmiany. Nie zwracamy uwagi na to, że reklamy wypaczają autentyczną wartość słów. Np. szczęście, to wypicie takiej, a nie innej kawy. Informatyka niszczy autentyczne kontakty między ludźmi GRAŻYNA Od dawna, rozmowę czy spotkanie z drugim człowiekiem, zastępuje mail lub sms. Rozmowy bezpośrednie toczą się często dwutorowo – rozmawiając ze sobą, musimy koniecznie mieć „komórkę” w zasięgu ręki lub wzroku, przerywamy rozmowę koniecznością (?) odbierania, wysyłania smsów. Język informatyczny, jakim coraz powszechniej posługujemy się na codzień, ogranicza umiejętność normalnej rozmowy, powoduje stosowanie skrótów właściwych dla tego języka, pośpiech w wyrażaniu myśli czy opinii. Informatyka nie pozostawia miejsca na refleksję, zastanowienie się. Sama w sobie zawiera czynnik pośpiechu. Generuje też poczucie zagrożenia, na prostej zasadzie – np. nie dostałam smsa, nie zadzwonił/nie zadzwoniła, pewnie coś się stało... Problem dotyczy wszystkich, choć w różnym stopniu, ale szczególnie dotyka osoby młode, wychowane w epoce Internetu i wszelkich odmian telefonów mobilnych, traktujące taki sposób komunikacji międzyludzkiej jako normę. Ciągły rozwój informatyki ogranicza potrzeby intelektualne – po co czytać książki, jeżeli to samo jest w Internecie? Zatarła się różnica między Internetem (informacja), a książką (wiedza), co już przyniosło opłakane skutki w poziomie edukacji, szczególnie ludzi młodych. WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 22 CZY WSPÓŁCZESNY ŚWIAT, TO DOM WARIATÓW? Młodość – Starość MARIA Na naszych oczach drastycznie zmienił się jeden ze stałych dotąd czynników tworzenia kultury i cywilizacji - ciągłość pokoleniowa, wyrażana w poczuciu duchowej solidarności z tym, co było wcześniej. Po raz pierwszy, ciągłość ta została zerwana i odrzucona jako zbędny balast. Coraz częściej spotykam się z lekceważeniem tylko dlatego, że jestem osobą starszą. Odczuwam to czasem wręcz jak dyskryminację. Czy powinnam się tłumaczyć z tego, że mam tyle lat ile mam i przepraszać, że tak długo żyję i zabieram miejsce młodym i ambitnym? To jakiś absurd. Nawet zmarszczki na twarzy są dziś powodem zażenowania, wręcz wstydu – koniecznie trzeba je ukryć, zatuszować i udawać młodszą niż się jest. Mówienie prawdy o własnym wieku, gdy się przekroczy trzydziestkę, budzi zażenowanie lub zdziwienie. To jest temat tabu. Młodzi ludzie nie liczą się ze zdaniem osób starszych, uważając ich opinie za przestarzałe, nie nadążające z duchem czasu. Autorytetów nie uznają, nie są im do niczego potrzebne, mogą jedynie przeszkadzać w tworzeniu własnego, wygodnego świata, bez poczucia odpowiedzialności za cokolwiek. Młode pokolenia budują od nowa, opierając się wyłącznie na własnym – siłą rzeczy - bardzo ograniczonym doświadczeniu. Powoduje to lekceważący stosunek wobec starości jako takiej i wobec ludzi starszych/starych. Takie nastawienie odbiera starszym osobom poczucie, że są/mogą być potrzebni, przydatni, że wiek 40+ nie musi oznaczać wyautowania ze społeczeństwa, natomiast ludziom młodym odbiera rzecz niezbędną w budowaniu ich indywidualnej i społecznej tożsamości – poczucie zakorzenienia w określonej rzeczywistości duchowej i kulturalnej. Prawdopodobnie stąd wynika, tak powszechne wśród młodego pokolenia poczucie, że wszystko mi wolno, dobre jest to, co jest dobre dla mnie, wystarczy mi to co sam/sama wiem. Refleksja, zastanowienie się nad sobą i własnym życiem, została wyeliminowana przez bezustanne parcie do przodu, niezależnie od tego co to znaczy, często – bez jakiejkolwiek świadomości, co to znaczy. Zerwanie więzi społecznych i rodzinnych spowodowało poczucie samotności – może dlatego, młodzi ludzie tak bardzo są zafascynowani informatyką, ponieważ smsy, maile, facebooki, stwarzają poczucie - nie jestem sam. Poczucie, niestety, wirtualne, Dwudziesto kilkuletnia uczestniczka projektu opowiedziała o sytuacji, gdy zgłosiła się do pracy na podstawie ogłoszenia -...przyjmę osobę młodą. Niedoszły pracodawca oświadczył, że szuka kogoś po trzydziestce, co wywołało w dziewczynie szczere zdumienie – osoba po trzydziestce, nie jest przecież młoda. Podsumowując rozważania, wszyscy niemal uczestnicy zajęć warsztatowych wyrazili opinię, że dzisiejszy świat przypomina nieco „dom wariatów”, w którym „normalny” człowiek nie zawsze wie o co chodzi, po co to wszystko i dokąd to zmierza. Zatarły się od dawna uznawane i szanowane kanony postępowania i zachowania, zastąpione przez wzorce, które dezaktualizaują się w tempie niemal jeszcze szybszym, niż zostały sformułowane. Informatyka, choć ma swoje korzystne strony, bombarduje nas „informacyjnym tsunami”, wywołując często poczucie zagrożenia, ponieważ skupia się przede wszystkim na sprawach negatywnych, zagrażających człowiekowi. Jednocześnie to informacyjne tsunami powoli niszczy naszą wrażliwość – po usłyszeniu kolejnych doniesień o kataklizmach, katastrofach czy ludzkich tragediach, szybko przechodzimy do porządku dziennego. Szybkie, niekiedy gwałtowne zmiany, zachodzące w rzeczywistości, w której żyjemy, wymuszają bezustanną konieczność przystosowywania się do rzeczy nowych, których sensu i potrzeby często nie rozumiemy, które tak naprawdę nie są nam potrzebne, ale odbierają spokój. W takich okolicznościach, człowiek, którego natura i psychika pptrzebuje minimalnego choćby życiowego constans, traci poczucie bezpieczeństwa, gubi się, a lęk przed jutrem wzrasta. Pozostaje... reklama... polecająca tabletkę uspokajającą... WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 SLOW FOOD, EKOLOGIA I WŁĄCZENIE SPOŁECZNE WOKÓŁ WSPÓLNEGO STOŁU Maria Sadowska Śródka - jedna z najstarszych dzielnic Poznania. W kamienicy, stojącej od 1906 r. przy Rynku Śródeckim, na parterze hotelu, powstała restauracja „Wspólny Stół”. Co w tym nietypowego? Jest to restauracja prowadzona przez spółdzielnię socjalną, a najważniejszą ideą nie jest zysk właścicieli, ale pomoc osobom długotrwale bezrobotnym w powrocie na rynek pracy. Temu właśnie służy powołanie spółdzielni, która prowadzić będzie restaurację, a tym samym dawać miejsca pracy dla pięciu bezrobotnych osób - dwóch wykwalifikowanych kucharzy oraz pięciu studentów, pracujących w obsłudze. Wszyscy wnoszą do zespołu coś ważnego, integrującego różne środowiska. Integracji służyć ma również duży, prawie 5metrowy, dębowy stół, ustawiony w centralnym miejscu restauracji. To on jest sercem lokalu. Wokół niego pracownicy spółdzielni będą gromadzić gości, dla których ważne jest zarówno dobre jedzenie jak i drugi człowiek. Bo spółdzielnia „Wspólny Stół” łączy w sobie właśnie te idee: z szacunku do natury „postawiliśmy” na slow food oraz ekologię, z szacunku do człowieka dbamy o zrównoważony rozwój oraz pielęgnujemy w sobie poczucie solidarności i odpowiedzialności nie tylko za nas samych. Ekologia w naszej restauracji to ważny temat, który bardzo dobrze uzupełnia koncepcję lokalu. Część produktów pochodzi z certyfikowanego gospodarstwa fundacji „Barka”, prowadzonego w Chudobczycach od 2000 r. Pracuje tam średnio 10 osób, po bardzo trudnych życiowych przejściach, doświadczonych bezdomnością oraz bezrobociem, walczących z uzależnieniami, czy starający się powrócić do godnego życia po odbytych wyrokach w więzieniach. Opierając się o produkty z Chudobczyc, tworzymy na Śródce restaurację z nowoczesną kuchnią polską. Aby nie powielać tradycyjnych mielonych czy gołąbków, postanowiliśmy „odkurzyć”, naszą rodzimą kuchnię i nadać jej współczesnego twista. I tak w menu można znaleźć m.in. perlicę na ziarnie zboża, burgera z baraniną, gołąbki z mięsem z golonki. Przygotowaliśmy też całą gamę przekąsek oraz deserów, mamy pozycje wegetariańskie oraz wegańskie, a także dania dla małych pociech, ale nie zdradzamy wszystkich niespodzianek, a jedynie uchylamy rąbka tajemnicy. „ WWW.BARKA.ORG.PL 23 1 ( 39) 2015 SLOW FOOD, EKOLOGIA I WŁĄCZENIE SPOŁECZNE WOKÓŁ WSPÓLNEGO STOŁU W kwestii kuchni – oprócz długotrwale bezrobotnych pań, które w ciągu minionych miesiecy przygotowywały się do rozpoczęcia pracy w warsztacie gastronomicznym w Centrum Integracji Społecznej, mamy też profesjonalnego kucharza, który nauki odbywał w Kornwalii w Wielkiej Brytanii. Zafascynowany kuchnią oraz ideą włączenia społecznego poprzez gotowanie, którą poznał dzięki Jamie’mu Olivierowi w Café Fifteen, postanowił podjąć wyzwanie stworzenia restauracji na wysokim poziomie, prowadzonej przez spółdzielnię socjalną. Przy powstaniu tego, wymarzonego przez nas, miejsca pracowało wiele osób – liczne grono wolontariuszy, studentów, członkowie spółdzielni, przyjaciele fundacji, a także sponsorzy i partnerzy zewnętrzni jak Kompania Piwowarska, Jerenimo Martins, firma PwC. Wsparła nas również Kulczyk Foundation oraz Fundacja Ashoka. Aby spółdzielnia mogła dalej spełniać swoją rolę w integracji społecznej i zawodowej różnych środowisk, konieczni są klienci, którzy pozwolą restauracji wypracowywać środki na utrzymanie zarówno pracowników, jak i infrastruktury. Bez sukcesu ekonomicznego choć nie jest on w spółdzielni najważniejszy nie będziemy mogli tworzyć i utrzymywać miejsc pracy dla osób, które niosą ze sobą bagaż najcięższych życiowych doświadczeń. Ponieważ jednak staramy się zarówno wyglądem restauracji, jak i kuchnią pokazać, że spółdzielnie socjalne mogą prowadzić działania ekonomiczne na najwyższym poziomie, mamy nadzieję, że nasi Goście z radością będą do nas wracać właśnie dlatego, że serwowane dania są pyszne, a atmosfera tworzona wokół wspólnego stołu jedyna w swoim rodzaju. Zatem...do zobaczenia przy WSPÓLNYM STOLE ! WWW.BARKA.ORG.PL 24 1 ( 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY Gina Leśniak W 1946 r. w Londynie zorganizowano wielką Paradę Niepodległości dla uczczenia zwycięstwa nad Niemcami. Przed królem Jerzym VI, w obecności wiwatujących tłumów, maszerowali przedstawiciele wszystkich państw sprzymierzonych. Wśród maszerujących byli też Południowoafrykańczycy, Chińczycy, Brazylijczycy, Meksykanie... Nie było ani jednego polskiego żołnierza, chociaż Polska w czasie II wojny światowej wystawiła czwartą co do wielkości armię, a bez polskich dywizjonów walczących w Bitwie o Anglię, wynik bitwy mógł być katastrofalny nie tylko dla Anglii, ale i dla całej Europy. Brytyjski rząd nie zaprosił do udziału w paradzie wojsk polskich, nie chcąc drażnić „wujka Joe”. Oglądającego z londyńskiego chodnika paradę pilota, zagadnęła jakaś starsza kobieta – Dlaczego pan płacze, młody człowieku? - Tym zagadniętym był Witold Urbanowicz, jeden z dowódców dywizjonu 303, najskuteczniejszej jednostki RAF-u w Bitwie o Anglię. W 1939 r. Polska, zaatakowana od zachodu i wschodu, broniła zawzięcie swojej wolności przez ponad miesiąc. Z początkiem października zaczął się exodus poza granice kraju żołnierzy, którzy z walk wrześniowych wynieśli głowy cało. Różnymi drogami i w różny sposób, często z pomocą podziemnej sieci utworzonej przez rząd na uchodźstwie, przedostawali się do Francji z nadzieją na dalszą walkę. We Francji czekało ich gorzkie rozczarowanie. Francja, która wcześniej kpiła z Polaków, skapitulowała po miesiącu. Zdzisław Krasnodębski, pierwszy dowódca dywizjonu 303, wspominał, że gdy Polacy rozpaczali z powodu kapitulacji, we francuskim kasynie lotniczym strzelały korki od szampana z radości, że wojna się skończyła. Około 30 tysięcy polskich żołnierzy, w tym 8 tysięcy lotników, zostało przerzuconych do Wielkiej Brytanii, ale tu potraktowano ich jak zbędny balast. Franciszek Kornicki z dywizjonu 303, wspominał po latach – „Anglicy uważali, że po naszej przegranej we wrześniu, nie jesteśmy zdolni do walki. Twierdzili, że przyniesiemy wstyd angielskim siłom zbrojnym”. John Kent, latający w RAF-ie, znakomity pilot kanadyjski, na wieść, że został przydzielony do dywizjonu 303, zapisał w swoim pamiętniku - „Byłem wściekły, chciało mi się krzyczeć. Nic gorszego nie mogło mnie spotkać”. „Życie! Mierzyło się je na dni i godziny, a czasem na minuty...”. Z dziennika dywizjonu 303 Krwawi cudzoziemcy Po błyskawicznych zwycięstwach Niemiec w Europie, Anglia - nie tylko dla Polaków - stała się „wyspą ostatniej nadziei”. Dowódca niemieckich wojsk lotniczych, Goring, zaplanował na lato 1940 r. zmasowany atak powietrzny na Anglię, który miał unicestwić brytyjskie lotnictwo, umożliwiając morskolądową inwazję na wyspę. Niemiecki plan miał wszelkie szanse powodzenia, choćby ze względu na niemal dwukrotną przewagę ilości maszyn oraz zdecydowanie lepsze wyszkolenie i doświadczenie lotników niemieckich w porównaniu z angielskimi. W pierwszej fazie bitwy, od lipca do połowy sierpnia, Anglicy ponieśli katastrofalne straty utracili połowę lotników i znaczną część samolotów. Dla wszystkich było jasne - Anglia przegrywała bitwę. WWW.BARKA.ORG.PL 25 1 ( 26 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY uznał, że Polaków można włączyć do walki31 sierpnia dywizjon 303, wraz z kilkoma innymi, wzbił się w powietrze do lotu bojowego, ścierając się z 200 samolotami niemieckimi. W ciągu zaledwie piętnastu minut każdy z sześciu pilotów 303, miał na swoim koncie jednego zestrzelonego Messerschmitta. 1 września, na liczący 6 maszyn dywizjon, runęło 150 samolotów niemieckich. W swoim pamiętniku Kent opisał jak Polacy poradzili sobie z miażdżącą przewagą wroga „Patrzyłem, jak Rogowski leci prosto w sam środek Niemców, tuż za nim leciał Frantiśek”. Brawurowy, zaskakujący atak dwóch polskich pilotów, błyskawicznie rozproszył silną formację niemiecką, umożliwiając zwycięstwo. W ciagu kilku pierwszych dni walk, dywizjon zestrzelił 24 samoloty niemieckie bez strat własnych, a po upływie zaledwie tygodnia, liczba zestrzeleń wzrosła do czterdziestu. 7 września, w ciągu niespełna15 minut, zestrzelił 16 samolotów - rekord, który nie został pobity przez żaden inny dywizjon do końca wojny. Anglików zaskoczyła nie tylko liczba zestrzeleń, ale także nieprawdopodobna łatwość z jaką polscy lotnicy rozproszyli formację niemieckich bombowców. W przełomowym dniu bitwy, 15 września, dywizjonowi zaliczono 16 zestrzeleń. Na każdy zestrzelony polski samolot przypadało 6 strąconych samolotów niemieckich. W dywizjonach angielskich stosunek ten wynosił 3 do 1. Dywizjon 303 zestrzelił dwukrotnie więcej samolotów niemieckich niż jakikolwiek inny, dziewięciu pilotów zostało oficjalnie uznanych za lotniczych asów. WWW.BARKA.ORG.PL ogeikswokzsuicśoK 303 unojziwyD ołdoG Tymczasem, sformowany w lipcu 1940 r. polski dywizjon, oznaczony przez Anglików numerem 303, a przez Polaków nazywany „kościuszkowskim”, skierowano na szkolenie. Polscy lotnicy wpadali w furię, gdy traktowano ich jak młodocianych rekrutów. Wielu z nich było adeptami Szkoły w Dęblinie, jednej z najlepszych szkół lotniczych na świecie, większość - w przeciwieństwie do lotników angielskich - miała już doświadczenie w walkach powietrznych z Niemcami nad Polską i Francją. Czas upływał - w siepniu sytuacja Anglii stała się krytyczna, Luftwaffe przygotowywała się do zadania ostatecznego ciosu, Anglikom brakowało pilotów, a kontakt polskich lotników z samolotami nadal ograniczony był do lotów treningowych. Między Polakami a Anglikami dochodziło do częstych napięć. Polscy lotnicy odmówili złożenia przysięgi na wierność królowi Jerzemu VI, twierdząc, że już raz przysięgali narodowi i rządowi polskiemu. Anglicy poinformowali gen. Sikorskiego, że po zakończeniu wojny, Polska będzie musiała zapłacić za utrzymanie i uzbrojenie Polaków walczących w Anglli. Polacy krytykowali brytyjski „samobójczy” sposób latania w bardzo ścisłym szyku, nauczeni jeszcze w Dęblinie, że pilot musi widzieć to, co dzieje się na niebie, zamiast myśleć o tym, żeby nie uszkodzić skrzydła samolotu kolegi. Pozorna niesubordynacja Polaków irytowała zdyscyplinowanych Anglików. „Anglicy marnowali nasz czas na jakieś dziecinady, a przecież wszyscy byliśmy zawodowymi pilotami” - wściekał się Jan Zumbach. Witold Urbanowicz nie przestawał żądać, aby polskim lotnikom pozwolono wreszcie wziąć udział w walce, zamiast uczyć ich podstaw latania. Sytuację dywizjonu zmieniły dwa ostatnie dni sierpnia. 30 sierpnia, podczas kolejnego lotu treningowego, 303 natrafił na formację niemieckich samolotów. Ludwik Paszkiewicz nie wytrzymał i poleciał wprost na jeden z myśliwców, zestrzeliwując go. Lot treningowy zamienił się w walkę. Sceptyczny dotąd, angielski dowódca dywizjonu, Ronald Kellet, . 1 ( 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY Rekordowe wyniki zestrzeleń spowodowały, że Stanley Vincent, dowódca bazy lotniczej w Northolt gdzie stacjonował 303, postanowił sprawdzić, czy Polacy nie podają zawyżonej liczby zestrzeleń. Wybrał się na misję „szpiegowską”, lecąc w takiej odległości za dywizjonem, aby mógł obserwować walkę. Po wylądowaniu, powiedział krótko - „Cholera, oni naprawdę to robią”. Walkę polskiego dywizjonu zrelacjonował mniej lakonicznie – „Raptem niebo zapełniło się płonącymi samolotami, spadochronami i kawałkami rozwalonych skrzydeł, a wszystko rozegrało się z nieprawdopodobną prędkością”. Bożyszcza Anglii Oszałamiające sukcesy i mistrzowski sposób latania polskich lotników, zmienił opinię Anglików z lekceważącej na entuzjastyczną. Nazywano ich „aniołami zemsty”, „krwawymi cudzoziemcami”, „podniebną polską kawalerią”, także...”chlubą Anglii”. Król Jerzy VI i premier Winston Churchill, niejednokrotnie podkreślali wagę dokonań polskich dywizjonów. John Kent, „przechrzczony” przez Polaków na Kentowski, z rozpaczającego krytyka „zwariowanych Polaków”, szybko przerodził się w ich wielbiciela i świetnego kumpla. We wrześniu zapisał w swoim pamiętniku – „Rezultaty Polaków są fantastyczne. Rozwalają wszystko, co wejdzie im w drogę. Mają świetny wzrok i znakomite umiejętności strzeleckie. Lubią strzelać do szkopów, co im wychodzi i to jeszcze jak! Uwielbiają to i traktują jak świetny "ubaw". Brytyjska prasa i radio prześcigały się w gratulacjach, podziękowaniach i wyrażaniu podziwu. Szef BBC, specjalną audycję zakończył nieco pompatycznie – „BBC przesyła gorące pozdrowienia słynnemu dywizjonowi 303. Wy używacie przestworzy do swoich wspaniałych wyczynów, a my do rozgłaszania ich światu. Niech żyje Polska!”. O sukcesach polskich dywizjonów rozpisywała się także prasa amerykańska. „Polacy nie są podziwiani, oni są niemal wielbieni” - donosił „New York Times”. Angielskie ladies chciały koniecznie zostać honorowymi „matkami” polskich dywizjonów. Gdy jedna z angielskich arystokratek upierała się przy tym szczególnie natrętnie, jeden z polskich lotników wypalił – „Co za głupia baba! Czy ona nie rozumie, że to jest wojna?”. Polscy lotnicy cieszyli się swoją sławą, ale jednocześnie męczyła ich czasem i drażniła. „Po co robić z tego widowisko?” - napisał zwięźle w dzienniku dywizjonu, Mirosław Ferić, założyciel Dziennika. Gdy zginął w 1942 r. , dla uczczenia jego pamięci, kontynuowano wpisy do dziennika, który pod koniec wojny rozrósł się do kilku tomów. Informacje o wyczynach polskich lotników przedostawały się do okupowanej Polski, WWW.BARKA.ORG.PL 27 1 ( 28 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY do ich rodzin, podtrzymywały nadzieję w umęczonej ojczyźnie. „Polscy lotnicy, to uroczy ludzie – stwierdził jeden z oficerów brytyjskich – Mają znakomite poczucie humoru, ale większość z nich ma smutne oczy. Aż nie chce się pytać o ich rodziny”. Są fantastyczni, lepsi od najlepszych z nas W Polsce latali na przestarzałych maszynach, komunikacja radiowa czasem zawodziła, o radarze nikt nie słyszał. Paradoksalnie, te braki przyniosły później nieoceniony skutek – polegali na własnych umiejętnościach i doskonałym wzroku, nieograniczonym sztywnymi regułami sposobie latania i atakowania, zmieniającej się z chwili na chwilę taktyce walki. „Uczono nas przeszukiwać wzrokiem niebo, patrzeć na wszystkie strony, nie tylko przed siebie. Wypatrując wroga potrafiłem obracać głowę o 180 stopni” powiedział o szkoleniu w Polsce jeden z lotników. Latający z Polakami Brytyjczycy twierdzili, że Polacy jako jedyni, widzieli „całe niebo”. „W przeciwieństwie do brytyjskich pilotów, szkolonych żeby lecieć gdzie każą, polscy piloci cały czas się rozglądają, wypatrując wroga” – zauważył z uznaniem jeden z brytyjskich pilotów. Pilotów angielskich uczono latania zwartym szykiem, zgodnie z przestarzałą przedwojenną taktyką RAF-u. Podczas walki oddawali strzały z odległości około 400 m. Polskich lotników nauczono w Dęblinie latania w formacji o luźnym, zmiennym szyku, oddawania krótkich serii z większego dystansu, żeby wyprowadzić przeciwnika z równowagi, a dopiero potem – piorunująco szybki atak i mordercza seria z odległości zaledwie 100 m. - „Nie strzelaj, dopóki nie zobaczysz białek jego oczu” - brzmiała żelazna zasada szkoły dęblińskiej. Athol Forbes wspominał – „Polacy podchodzili tak blisko, że zdawało się, że się z nimi zderzą” i dodawał – „Zdarzało mi się widzieć, że na sam widok polskich hurricane'ów, niemieckie załogi wyskakiwały ze spadochronem, nie podejmując walki”. „Nigdy nie widzieliśmy takiego sposobu latania” – dopowiadał inny. Jeden z majorów RAF-u stwierdził – „Są fantastyczni, lepsi od najlepszych z nas. 126 Adolfków zestrzelonych przez Dywizjon 303 " " Przewyższają nas pod każdym względem. Wybornie znają się na samolotach i sztuce pilotażu”. Jeszcze w Polsce, instruktor dęblińskiej szkoły, Witold Urbanowicz, uczył swoich podchorążych - „Myśliwiec w powietrzu powinien zamienić się w kobrę. Atak musi być zdecydowany, błyskawiczny i skuteczny”. Urbanowicz -”Kobra” latał z przerwami przez całą wojnę. Nie tylko nie został nigdy zestrzelony, ale jego samolot nie został nawet draśnięty serią przeciwnika. Polski sposób latania okazał się tak skuteczny, że został przyjęty w niektórych dywizjonach angielskich. Angielscy lotnicy cenili lojalność Polaków w walce. Zgodnie twierdzili, że gdyby nie ochrona Polaków, wielu z nich nie przeżyłoby bitwy. John Kent wylewnie dziękował Zdzisławowi Hennebergowi za uratowanie mu życia, a gdy rozstawał się z 303, wpisał do dziennika dywizjonu -”Dziękuję, że nauczyliście mnie jak walczyć i że pomogliście mi przeżyć”. Anglicy uważali też, że Polacy mają najlepszą obsługę naziemną. Po ciężkich walkach 15 września, dziewięć polskich hurricanów przeznaczono na złom. Ku zdumieniu Anglików, następnego dnia rano, zniszczone samoloty były gotowe do walki. WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY Anglicy ciągle zadawali pytanie „Dlaczego Polacy są tacy dobrzy?”. Poza fantastycznymi kwalifikacjami lotniczymi, odpowiedź mogliby znaleźć we wpisie Fericia w dzienniku dywizjonu - „Wiemy, że wielu z nas zginie, lecz co z tego. Nie ma po co żyć, jeśli nie ma Tej – i dla Niej robimy to wszystko. Nie dla sławy, tylu a tylu zestrzeleń, nie dla Francuzów czy Anglików, ale dla Niej”. Ferić pisał o Polsce. Oni i one Gospoda w Orchand, niedaleko Northolt, stała się miejscem wypoczynku dla polskich lotników. Tu świętowali swoje triumfy, tu - w przerwach między kolejnymi lotami bojowymi bawili się, tańczyli, pili i uwodzili angielskie dziewczyny. „Od bab nie mogliśmy się opędzić” - wyznał bez ogródek w dzienniku dywizjonu jeden z pilotów. Rozchwytywani byli wszyscy, choć prym wiódł Witold Łokuciewski, nazywany przez kolegów „Piękny Tolo”. Któregoś dnia, mimo ostrej reglamentacji benzyny obowiązującej w Anglii, Łokuciewski dostał od Vincenta samochód do swojej dyspozycji na jeden dzień. Gdy wrócił do Norholt z pustym zbiornikiem, Vincent zrugał go, twierdząc, że nawet on, dowódca bazy, nie pozwoliłby sobie na coś takiego. – „Tak, ale pan jest żonaty, a ja jestem kawalerem” - odpalił „Piękny Tolo”. Angielscy lotnicy utyskiwali, że „Od czasu, gdy w Northolt zjawili się Polacy, żadna nie chce na nas spojrzeć. Zarekwirowali wszystko, co ładne”. Nie mogli zrozumieć powodów zwariowania Angielek na punkcie polskich lotników. -”Oni rozmawiają z dziewczynami o modzie, o tym co noszą, tak jakby oprócz latania, znali się na strojach. Dziwne, prawda? Ale dziewczynom to się podoba”. „Nie potrafią się oprzeć całowaniu w rękę i wielkim bukietom kwiatów, przynoszonych już na pierwszą randkę” zdumiewał się inny. Jedna z kobiet, pracująca jako kierowca w WAAF (Pomocnicza Lotnicza Służba Kobiet), na pytanie swojego szefa jak się jej jeździ z polskim lotnikiem odpowiedziała – „Dobrze. Przez cały dzień mówię tak sir, a przez całą noc - nie, sir”. Niektórzy z angielskich lotników zamiast utyskiwać, wpadli na oryginalny pomysł... Rękaw swojego angielskiego munduru ozdabiali naszywką z napisem „Poland” i łamaną angielszczyzną przedstawiali się angielskim dziewczynom wyuczoną formułką – „Jestem polskim pilotem. Jestem bardzo samotny. Czy wypijesz ze mną drinka?” - Podobno skutkowało. Brytyjskie dzienniki przytaczały zdanie, wypowiedziane przez dyrektorkę prywatnej szkoły dla dziewcząt, przestrzegającej swoje dobrze wychowane panienki przed niebezpieczeństwami, czyhającymi na nie za progiem szkoły. Swój speech dyrektorka zakończyła - „A przede wszystkim, wystrzegajcie się ginu i polskich lotników”. Angielską dziennikarkę zachwycił jeden z polskich lotników, z którym przeprowadzała wywiad. - „Spytał, czy może pożyczyć moją duszę na następny lot i zabrać ją z sobą w chmury, na szczęście. Oczywiście, oddałam mu ją” - zakończyła artykuł oczarowana. Wynocha z naszego kraju Decyzje podjęte podczas konferencji w Teheranie w 1943 r., potwierdzone układem w Jałcie dwa lata później, były dla polskich żołnierzy szokiem. Anglia, która słowami Churchilla zapewniała Polaków -”Razem zwyciężymy, albo zginiemy”, zmieniła WWW.BARKA.ORG.PL 29 1 ( 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY polityczny kurs. Związek Radziecki był potrzebny do zwyciężenia Niemiec, a polski opór wobec politycznych i terytorialnych żadań Rosjan, stanowił zagrożenie dla aliansu Zachodu z Wschodem. Polska, z cenionego dotąd sojusznika, stała się zawalidrogą. Nalegania polskich dywizjonów, z 303 włącznie, aby wspomóc Powstanie Warszawskie, odebrano jako „niemądre i sentymentalne”. Zrozpaczeni, ale zdeterminowani lotnicy dywizjonu kościuszkowskiego wysłali telegram do królowej - (…) „Proszę nam wierzyć, Wasza Wysokość, że kiedy w 1940 roku ważyły się losy Wielkiej Brytanii, my, polscy lotnicy, nie myśleliśmy szczędzić krwi i życia”(...). Telegram został bez odpowiedzi. Niechęć społeczeństwa brytyjskiego do Polaków wzrastała systematycznie. Polscy lotnicy nie byli już chlubą Anglii. „Wynocha z naszego kraju” – tak określił Kornicki stosunek Anglików do polskich lotników, którzy bronili Wielkiej Brytanii w czasie jej największej próby. Tu i ówdzie, pojawiły się na murach napisy„Polacy do domu”, zdarzały się też przykłady jawnej wrogości. „Wracaj do domu, parszywy Polaku”- usłyszał jeden z lotników walczących w 1940 r. o Anglię. Inny wspominał z goryczą - „Jeszcze niedawno, jako pilot, cieszyłem się przesadnym prestiżem i histerycznym uwielbieniem. I oto nagle stałem się śmieciem”. Minister spraw zagranicznych, Ernest Bevin oświadczył, że polscy żołnierze pozostający w Anglii „są źródłem coraz większych politycznych komplikacji w naszych stosunkach ze Związkiem Sowieckim. Należy uczynić wszystko, ażeby w naszym kraju zostało jak najmniej Polaków”. To oświadczenie wywołało protest dowództwa RAF-u i Ministerstwa Lotnictwa, ale tylko ich „Polacy walczyli z nami przez całą wojnę, byli z nami w bitwie o Wielką Brytanię. Nieokazanie im wielkoduszności w ich tragicznej chwili jest nie do pomyślenia”. Rząd zignorował protest, a polscy lotnicy otrzymali, w formie notatki urzędowej, decyzję Bevina - „Dziękujemy Panu za wkład w nasze zwycięstwo. Niestety, nie może Pan pozostać w Anglii. Niniejszym zwalniam Pana ze służby”. Ponad połowa społeczeństwa brytyjskiego opowiedziała się za pozbyciem się polskich żołnierzy, także lotników. Mimo to, wielu z nich zostało. Wiedzieli czym grozi powrót do komunistycznej Polski. Ci, którzy zdecydowali się wrócić, zostali oskarżeni o szpiegostwo na rzecz „Zachodu”. Wielu trafiło do więzień, wielu zostało straconych. Witold Urbanowicz, jeden z najlepszych lotników II wojny światowej, wrócił. Na krótko. Oskarżony o szpiegostwo, zdołał uciec. Osiedlił się daleko, w Stanach Zjednoczonych. Po latach kupił kawałek ziemi na wyspie u wybrzeży Massachusetts. Nie wybudował tam domu, nie posadził drzew. Witold Urbanowicz-syn wspominał - „Ojciec często jeździł na wyspę, stawał nad oceanem z twarzą zwróconą ku Polsce i stał tak całymi godzinami. Złamali mu serce. Po prostu, złamali mu serce”. Koniec W ciągu całej wojny walczyło w RAF-ie 17 tysięcy polskich lotników. Walczyli w dywizjonach angielskich i wyłącznie polskich, w myśliwskich i bombowych. 27 listopada 1946 r. Witold Łokuciewski, ostatni dowódca dywizjonu 303, zdjął ze swojego mustanga, słynne godło dywizjonu kościuszkowskiego. Dywizjon został oficjalnie rozwiązany. Epopea dobiegła końca. WWW.BARKA.ORG.PL 30 1 ( 39) 2015 ANIOŁY ZEMSTY Ponad dwadzieścia lat po wojnie, John Kent napisał o polskich lotnikach -”My, którzy mieliśmy zaszczyt z nimi latać i walczyć, nigdy tego nie zapomnimy. Wielka Brytania nie może zapomnieć, jak wiele zawdzięcza wierności, niezłomności ducha i poświęceniu polskich lotników”. Jednak zapomniała. Gdy w 1993 r. na białych skałach Dover, przemierzanych tak często przez polskie hurricany, królowa-matka odsłoniła pomnik upamiętniający dywizjony RAF-u, które walczyły w Bitwie o Anglię, wśród godeł dywizjonów zabrakło tego, który stał się legendą nie tylko polskich skrzydeł - dywizjonu 303. W 1996 r. królowa Elżbieta II, poniewczasie, oddała hołd polskim lotnikom, mówiąc - „Gdyby Polska nie stała po naszej stronie w tamtych dniach, płomień wolności mógłby zgasnąć jak świeca na wietrze”. Wśród historyków Bitwy o Anglię panuje zgodna opinia, że bitwa została wygrana „o włos”. Gdyby zatem zabrakło w niej polskich dywizjonów, zgaśnięcie „płomienia wolności” stałoby się koszmarną rzeczywistością. Są w Anglii miejsca, gdzie pamięć o polskich lotnikach pozostała. Gospodę Orchand, zdobią zdjęcia młodych, uśmiechniętych mężczyzn w angielskich mundurach z naszywką „Poland” na ramieniu, a przed gospodą stoi tablica z napisem - „Wdzięcznej pamięci dzielnych polskich lotników, którzy oddali życie w obronie Zjednoczonego Królestwa w II wojnie światowej”. Nieopodal, na małym cmentarzu, spoczywają asy dywizjonu 303 - Mirosław Ferić, Ludwik Paszkiewicz i Josef Frantiśek, z urodzenia Czech, z wyboru Polak, związany na śmierć i życie z polskim dywizjonem. Jest też pomnik w byłej bazie lotniczej w Northolt, poświęcony polskim lotnikom, gdzie odbywają się rocznicowe uroczystości. I są miejsca, te najsmutniejsze - liczne cmentarze, rozsiane po całej Anglii, na których, po walce, odpoczywa ponad dwa tysiące polskich lotników. Na wysokim kamiennym krzyżu cmentarza w Newark-upon-Trent w Nottinghamshire, widnieje cytat ze św. Pawła – „Walczyłem o dobrą sprawę, W biegu wytrwałem do końca”. Od tamtych, okrutnych ale chwalebnych dni, mija 75 lat. Pamięć o polskich lotnikach dawno już przygasła, najpierw zatajana przez komunistyczną propogandę, później na skutek lekceważącego stosunku nas samych do tych, którzy wpisali w polską historię wydarzenia, które powinny wywoływać narodową dumę. Powinny, ale nie wywołują. Urbanowicz i inni...zasługują na więcej niż krótką, suchą wzmiankę przy okazji „okragłych” rocznic. Zdjęcie lotników dywizjonu pochodzi ze zbiorów Imperial War Museum WWW.BARKA.ORG.PL 31 1 ( 39) 2015 POLSCY LOTNICY W BITWIE O ANGLIĘ Andrzej Górczyński W dniu wybuchu II wojny światowej polskie lotnictwo było w trudnej sytuacji pod względem wyposażenia w sprzęt. Polskie samoloty wojskowe - z wyjątkiem PZL-37 Łoś nie dorównywały nowoczesnym samolotom niemieckim. W pierwszych dniach wrześniowych walk piloci starali się zapewnić skuteczną osłonę własnych wojsk i prowadzili rozpoznanie lotnicze. Ulegli jednak przeważającym siłom Luftwaffe. Po zakończeniu nierównej walki w kraju, prawie 11 tysięcy lotników przedostało się przez Rumunię i Węgry do Francji. W listopadzie 1939 r. powstał w Paryżu Inspektorat Generalny Lotnictwa Polskiego. Na podstawie umowy polsko-francuskiej rozpoczęto formowanie polskich jednostek lotniczych, a 22 lutego 1940 r. powstały we Francji Polskie Siły Powietrzne, jako samodzielny rodzaj sił zbrojnych. Do połowy maja 1940 r. sformowano siedem dywizjonów polskich - cztery myśliwskie, jeden bombowy i dwa rozpoznawcze. W wojnie francusko-niemieckiej wzięło udział lotnictwo myśliwskie, ale tylko jeden dywizjon działał całymi siłami. Pozostali polscy piloci myśliwscy walczyli w kluczach frontowych, podporządkowanych taktycznie i organizacyjnie francuskim dowódcom. Inne dywizjony nie walczyły z powodu braku samolotów. Stosunkowo krótki okres walk we Francji uniemożliwił wielu lotnikom udział w walce. Po podpisaniu zawieszenia broni między Francją a Niemcami, polskich lotników ewakuowano do Wielkiej Brytanii. W maju 1940 r. powołano tam Inspektorat Polskich Sił Powietrznych. Polskie lotnictwo, tworzone na Wyspach Brytyjskich w czasie Bitwy o Anglię, miało cztery dywizjony: 300. Dywizjon Bombowy „Ziemi Mazowieckiej”, 301. Dywizjon Bombowy „Ziemi Pomorskiej”, 302. Dywizjon Myśliwski „Poznański” oraz 303. Dywizjon Myśliwski „Warszawski im. Tadeusza Kościuszki”. Bitwa o Anglię rozpoczęła się 10 lipca i trwała do 31 października. We wrześniu, w okresie nasilenia niemieckich nalotów na Wielką Brytanię, Polacy stanowili 13% pilotów myśliwskich pierwszej linii, a w październiku nawet 20 %. Sukcesy polskich lotników w pierwszej fazie bitwy przyczyniły się do rozwoju Polskich Sił Powietrznych. W Bitwie o Anglię walczyło 145 pilotów myśliwskich pełniących służbę w dwóch dywizjonach brytyjskich oraz dwóch polskich. Polacy zestrzelili 203 samoloty na pewno, 35 prawdopodobnie, a 36 uszkodzili. Stanowiło to około 12 % ogólnej liczby strąconych niemieckich maszyn. 21 sierpnia 1940 r. przystąpiono do formowania 306. Dywizjonu Myśliwskiego „Toruńskiego”, a we wrześniu – 308. Dywizjonu Myśliwskiego „Krakowskiego”. W 1941 r. powstały trzy następne dywizjony myśliwskie: 315. Dywizjon Myśliwski „Dębliński”, 316. Dywizjon Myśliwski „Warszawski” oraz 317. Dywizjon Myśliwski „Wileński”. Niezależnie od lotnictwa myśliwskiego, w Polskich Siłach Powietrznych zorganizowano cztery dywizjony bombowe. Do wcześniej wymienionych dołączyły - 304. Dywizjon Bombowy „Ziemi Śląskiej” oraz 305.Dywizjon Bombowy „Ziemi Wielkopolskiej i Lidzkiej”. Lotnictwo polskie uczestniczyło w walkach w ramach RAF (Królewskie Siły Powietrzne) od sierpnia 1940 r. do maja 1945 r. WWW.BARKA.ORG.PL 32 1 ( 33 39) 2015 POLSCY LOTNICY W BITWIE O ANGLIĘ Lotnictwo myśliwskie wykonało ponad 73 tysiące lotów bojowych, a lotnictwo bombowe – ponad 11 tysięcy. W Bitwie o Anglię walczyło 23 pilotów-Wielkopolan. Byli to przeważnie piloci pochodzący z 3. Pułku Lotniczego na Ławicy. Zestrzelili 24 samoloty na pewno, jeden prawdopodobnie, a pięć uszkodzili. Lotniczy as słynnego dywizjonu 303, porucznik pilot Mirosław Ferić (z Ostrowa Wielkopolskiego), zestrzelił siedem samolotów na pewno, a jeden prawdopodobnie. Siedmiu wielkopolskich pilotów zginęło w Bitwie o Anglię, a później - pięciu w walkach z Niemcami. Warto o tym pamiętać nie tylko z okazji 75. Rocznicy Bitwy o Anglię. DĘBLIN, TO NIE TYLKO „SZKOŁA ORLĄT” Andrzej Górczyński Leje jak z cebra, a ja startuję do Dęblina. „Ląduję” w Muzeum Sił Powietrznych. Na lotnisku - samoloty i śmigłowce z „mojej” epoki, z czasu pracy w redakcji tygodnika Wojsk Lotniczych „Wiraże” oraz starsze. Jest też rakietowy zestaw przeciwlotniczy „Wołchow”, od którego zaczynałem podchorążacką edukację, a później - zawodową służbę wojskową. W gablocie muzeum jest odznaka, którą podarowałem Józefowi Zielińskiemu, gdy zbierał eksponaty do muzeum. Muzeum powstało na bazie kolekcji lotniczej Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Otwarte zostało 26 sierpnia 2011 r. Tego dnia urzeczywistniło się dążenie wojskowego środowiska lotniczego do utworzenia muzeum swojej formacji. Muzeum powstało zaledwie w kilka miesięcy, dzięki determinacji grupy pasjonatów lotnictwa – byłych i czynnych żołnierzy, reprezentujących wszystkie rodzaje wojsk Sił Powietrznych. Dla młodzieży - to miejsce, gdzie może poznać wspaniałą historię polskich skrzydeł od 1918 roku, dla weteranów - „sanktuarium”, w którym zgromadzono pamiątki i świadectwa ich lotniczej służby. Także i mojej. Aleja dawnych lotniczych gwiazd WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 34 39) 2015 DĘBLIN, TO NIE TYLKO „SZKOŁA ORLĄT” Naszym zadaniem jest pozyskiwanie oraz zachowanie sprzętu bojowego, technicznego i zabezpieczającego, używanego w Siłach Powietrznych, gromadzenie materiałów dokumentacyjnych, ich katalogowanie, naukowe opracowywanie i udostępnianie do celów naukowych, dydaktycznych oraz wychowawczych, prowadzenie działalności wystawienniczej, edukacyjnej oraz popularyzacja wiedzy o historii lotnictwa wojskowego, wojsk obrony przeciwlotniczej oraz wojsk radiotechnicznych – mówi dyrektor muzeum, gen. bryg. rez. pil. inż. Ryszard Hać. – W trakcie przebudowy jest oddział muzeum w Koszalinie, znany do tej pory jako Muzeum Obrony Przeciwlotniczej. Ponieważ rok 2015 jest rokiem setnej rocznicy urodzin gen. bryg. pil. Stanisława Skalskiego, jemu poświęcona jest okolicznościowa wystawa. Natomiast w związku z 75. rocznicą Bitwy o Anglię, zorganizowano wystawę poświęconą udziałowi polskich lotników w bitwie – dodaje dyrektor muzeum. Muzeum w Dęblinie zawsze będzie kojarzyć się z „Gniazdem Orląt”, kuźnią lotniczych kadr. W muzeum wystawiono ponad pięćset eksponatów – umundurowanie, pamiątki oraz dokumenty osobiste po lotnikach, odznaki, ich wyposażenie i uzbrojenie. W muzeum eksponowanych jest 87 samolotów, zestawy rakiet przeciwlotniczych, stacje radiolokacyjne, trenażery i symulatory lotnicze, środki ubezpieczenia lotów. Nie są to „martwe” eksponaty. Muzeum „żyje”. Gdy je odwiedzałem, odbywał się właśnie finał konkursu wiedzy lotniczej dla gimnazjalistów. Odbywają się tu również promocje absolwentów Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych, pożegnania ze służbą w tej uczelni, konferencje metodyczne muzealników wojskowych. Początek Muzeum Sił Powietrznych stanowiło kilkanaście samolotów, stojących do tej pory przy Pomniku Bohaterskich Lotników Dęblińskiej Szkoły Orląt. Ponieważ o nie nie dbano, były niszczone przez wandali. – Dzisiaj, trwa pozyskiwanie sprzętu, uzbrojenia i mienia ruchomego, uznanego za zbędne Siłom Zbrojnym. Muzeum w Dęblinie współpracuje z placówkami muzealnymi oraz prywatnymi kolekcjonerami w kraju i poza jego granicami, pozyskując i wymieniając eksponaty. Na terenie ekspozycji terenowej powstanie „Aleja silników”, prezentująca napędy samolotów i śmigłowców. Są też inne plany. W trakcie realizacji jest rozbudowa i modernizacja budynku, stanowiącego główną siedzibę Muzeum oraz budowa nowego skrzydła. Gdy wyjeżdżałem z lotniska, zaświeciło słońce. Oby to słońce zawsze wskazywało drogę muzealnej przyszłości. Junaka odbudowano w dęblińskim muzeum Poczciwy Antke WWW.BARKA.ORG.PL 1 ( 39) 2015 EMOCJONALNA KOLONIZACJA BIEDY Maria Łankiewicz W książce „Eli, Eli” Wojciech Tochman opowiada o niezwykłym miejscu – Filipinach. Obraz przedstawiony w reportażu, ilustrowanym wstrząsającymi fotografiami, nie jest pięknym, egzotycznym krajobrazem, który cieszy wyobraźnię. Czytając ten reportaż, od pierwszej do ostatniej strony towarzyszy nam wstyd, smutek, wściekłość i wzruszenie. Tak wiele skrajnych emocji przekazują historie przytoczone przez reportera i autora zdjęć do „Eli, Eli”. Są to historie mieszkańców Manili – stolicy Filipin, która słynie ze slumsów i muru, który dzieli świat biedy od luksusowych dzielnic centrum miasta, do którego przyjeżdżają turyści z całego świata. Spędzają czas w drogich hotelach, restauracjach, wszystkimi zmysłami pochłaniają orientalną atmosferę miasta. Gdyby nie przedmieścia, na które wyprowadza nas Tochman, Filipiny niektórym wciąż kojarzyłyby się z odmiennym kulturowo, biednym, ale przyjaznym krajem w Azji. Autor jednak nie pozwala nam na miłą wycieczkę – nie ukrywa prawdy o Manili. Na Filipinach jednymi z największych problemów społecznych są prostytucja, bieda, handel ludźmi, narkomania. Gdy czytamy reportaż zawstydzają nas cierpienie, szczerość i ból, widoczny w oczach i zostawiający ślady na wychudzonych ciałach Filipińczyków. Nie chcemy patrzeć, a jednak przyglądamy się z bliska. Na jednej z fotografii widzimy kobietę z monstrualnie owrzodzonym ciałem, na innym - dziecko z bliznami po poparzeniu. Z kolejnej fotografii spogląda na nas gangster-morderca. Dane nam jest poznać historie wszystkich tych postaci. Dlaczego autor stosuje retorykę tak agresywnego, uporczywego ukazywania cierpienia? Meritum rozważań zasadza się na postawie Europejczyków odwiedzających Filipiny. Obraz reportera jest karykaturą sposobu podróżowania, który stał się atrakcją turystyczną dla ludzi, lepiej uposażonych przez życie. Pragniemy coraz więcej surowych, krwistych historii i obrazów. Nie zadawalają nas szokujące informacje płynące z radioodbiorników, kadry biedy pokazywane w telewizji i nadmiar informacji oraz obrazów pulsujących z ekranów komputerów. Chcemy dotknąć biedy i cierpienia. To kolejne wyzwanie. Poprzez podniecający, bo niebezpieczny i małoprzewidywalny kontakt z tym „innym” światem, zaliczyć można kolejną, fascynującą przygodę. Przygodę, w której w opowieści Tochmana aktorami są wycieńczeni, zagłodzeni ludzie, mieszkający w slumsach na przedmieściach Manili. Slumsach ulokowanych nierzadko na cmentarzach, gdzie z budek sarkofagów tworzą swoje domy. My, biali ludzie, współczujemy. To powinno usprawiedliwić patrzenie na nędzę z perspektywy najedzonego, zdrowego Europejczyka. Z pozycji dominacji wykształconego człowieka, smętnie kiwamy głowami, może nawet roniąc łzę nad losem tych, którym się nie udało. Czy potrzebujemy dotknąć brudu, zła, cierpienia i wszystkich obrzydliwości świata, aby wzbudzić w sobie emocje? Moja refleksja, po lekturze tego wstrząsającego reportażu, nie pozwoli mi nigdy spojrzeć na biedę i na siebie jako Europejkę tak, jak dawniej. Chciałabym mieć w sobie tyle siły, by moje istnienie nie ograniczało się tylko do współczucia. Współczucie, to bardzo nietrwała emocja. WWW.BARKA.ORG.PL 35 1 ( 39) 2015 KRAJ, W KTÓRYM CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ... Aleksandra Kubiak Dla nas, Polaków, czas komunizmu to zamierzchła przeszłość, o której nasze dzieci będą czytać w podręcznikach historii. Jednak komunizm, jaki pamiętają nasi rodzice i dziadkowie, istnieje jeszcze w miejscu, gdzie stare amerykańskie samochody poruszają się wolno... z kubańską gracją. Kuba, to kraj gdzie życie toczy się swoim biegiem, gdzie zegarki nie istnieją, a jeśli nawet są noszone, to tylko dla ozdoby, gdzie w każdym samochodzie można znaleźć część od starej, poczciwej Łady... Dwa tygodnie podróżowania po Kubie na pewno nie wystarczą, żeby dogłębnie poznać kraj i jego mieszkańców, jednak to, co rzuca się w oczy od razu, to otwartość Kubańczyków na obcokrajowców, szczególnie na Polaków. Każdy wie, gdzie leży Polska, co trzecia osoba zna jakieś polskie słowo. W małej restauracyjce, niedaleko Matanzas, urokliwego nadmorskiego miasteczka, poznałam Kubańczyka, który płynnie mówił po czesku, wtrącając polskie wyrazy. Mówił, że kocha Polaków i Polskę. Opowieść o jego życiu w Czechosłowacji przeciągała się w nieskończoność, a na jego twarzy widać było radość, że znów może używać języka czeskiego. Opowiadał, że siedem lat mieszkał w Czechosłowacji i o tym, że bardzo wielu jego znajomych w latach 80. ub. wieku wyjeżdżało do Związku Radzieckiego albo do Czechosłowacji. Tylko do tych krajów Kubańczycy mogli wówczas wyjeżdżać. Dzisiejsza rzeczywistość ogranicza podróże Kubańczykow do dwóch krajów - Ekwadoru i jak niegdyś – Rosji. Tylko tam Kubańczyk może pojechać bez problemu. Jednak młodzi Kubańczycy marzą o Ameryce, postrzegają ten kraj jako szansę na lepsze życie. Podobnie jak kiedyś my wierzyliśmy w „amerykańskie marzenie”, tak teraz Kubańczycy mają tę samą iluzję. Główna ulica Havany, samochody są tu rzadkością WWW.BARKA.ORG.PL 36 1 ( 37 39) 2015 KRAJ, W KTÓRYM CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ... Na Kubie każdy ma dach nad głową i pracę, nie ma osób bezdomnych. Ludzie, mieszkający w małych miasteczkach, do późna siedzą przed otwartymi domami, nie zamykają drzwi i nie wstawiają szyb w okna - nie zdarzają się tu kradzieże czy rozboje, a jest zbyt gorąco żeby zamykać dom na trzy spusty. Natomiast nikt nie remontuje starych domów, ponieważ państwo nie ma funduszy na ich odrestaurowanie. Kubańczycy często mieszkają w domach, które nadają się do rozbiórki - każdego miesiąca ktoś ginie w wyniku zawalenia się budynku, ale o tym nie wolno głośno mówić. Czy Kubańczykom dobrze żyje się w ich kraju i rzeczywistości jaka ich otacza? Każdy człowiek jest inny, żyje innym życiem, ale istnieją charakterystyczne cechy, których nie można lekceważyć w formułowaniu opinii na ten temat. Kuba jest krajem, gdzie każdemu dziecku przysługuje darmowa edukacja i darmowe wyższe studia z zakwaterowaniem przy uniwersytecie, jeżeli student mieszka daleko od szkoły. Indywidualność jest jednak tłamszona, a duch wspólnoty – wpajany nagminnie. Opieka zdrowotna jest na wysokim poziomie, dysponując wyspecjalizowaną kadrą kubańskich lekarzy. Podobno, nawet obcokrajowcy przyjeżdżają na Kubę, aby zapisać się na słynną terapię obniżania cholesterolu. Niestety, kubańscy lekarze, pracujący w państwowych szpitalach (prywatnych klinik nie ma), zarabiają około 30 dolarów miesięcznie (za obiad w przyzwoitej hawańskiej restauracji zapłaciłam 35 dolarów). Nigdzie nie czułam się tak bezpiecznie, jak na Kubie. W Hawanie, na słynnym deptaku Malecon, życie toczy się do późna w nocy. Młodzież, całe rodziny i zakochane pary, spędzają tu wolny czas. Jednak kobietomturystkom, pozbawionym towarzystwa mężczyzny, podróżuje się trudno. Kubańscy mężczyźni, widząc jasnoskórą kobietę, nie potrafią przejść obok niej obojętnie. Syczenie i gwizdanie, to normalność w kubańskiej kulturze. Nie jest to jednak wulgarne czy obraźliwe. Podobnie zaczepiane są kubańskie kobiety. Zaprzyjaźniona ze mną kelnerka z Hawany, wyjaśniła, że tak zachowują się mężczyźnikawalerowie, którzy szukają kobiety swego życia. Jasnoskóre turystki są dla nich bardziej atrakcyjne, ponieważ są inne, a tym samym egzotyczne i mogą ich zabrać z Kuby do innego świata, a w ich przekonaniu wszędzie jest lepiej niż na Kubie. WWW.BARKA.ORG.PL Częsty widok w Havanie budynki mieszkalne, grożące zawaleniem - Tłuczenie kawy w specjalnym moździerzu 1 ( 38 39) 2015 KRAJ, W KTÓRYM CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ... Kubańscy artyści uliczni i ich dzieła Nie tylko młodzi mężczyźni szukają szczęścia w kontaktach z “białymi” kobietami. Młode Kubanki używają swoich wdzięków, by wabić jasnoskórych przybyszów. Prostytucja jest zakazana i ciężko karana. Przed każdą dyskoteką można zauważyć policjantów, legitymujących kobiety, które - w ich mniemaniu – potencjalnie mogą zajmować się prostytują. Jednak Kubańczycy uśmiechają się podczas rozmowy na ten temat mówiąc, że “wszystko da się załatwić”, tylko trzeba wiedzieć jak i gdzie... Odwieczna zasada, znana w każdej kulturze. Ruszam dalej. Następna miejscowość, którą odwiedzam, to leżący w centrum Kuby Trinidad, i... szeptane rozmowy z właścicielem tzw. casa particular, cztero- pokojowego domu, w którym dwa pokoje przeznaczone są dla gości. Właściciel domu stwierdza, że nie lubi Fidela Castro, ale nie może o tym głośno mówić, bo grozi za to więzienie. Mówi też, że z turystami rozmawia się bezpieczniej, ponieważ nie ma obawy, że przekażą informacje o rozmowie policji. Otwarcie przyznaje, że gdyby tylko mógł, opuściłby Kubę i nigdy już nie wrócił, ponieważ żyje się tu w zniewoleniu, bez możliwości wyrażania własnych poglądów. Mówi też, że bardzo dużo osób, nielegalnie, opuszcza Kubę każdego dnia. Wielu ginie na Morzu Karaibskim, inni są łapani przez kubańskie patrole. Narzekań nie ma końca, a jednak właśnie ten Kubańczyk, jako jeden z nielicznych w mieście, ma najnowszy model skutera, służbę i plazmowy telewizor. Czy posiadałby to wszystko jako nielegalny emigrant w swojej wymarzonej Ameryce? Na Kubie nie ma darmowego i łatwego dostępu do Internetu. Młodzi ludzie nie rozmawiają godzinami przez telefon, Facebook czy media społecznościowe nie są upowszechniane, jednak oglądają teledyski i stacje telewizji kanadyjskiej, widząc, że ich kraj i ich życie jest inne. Większość marzy o tym, aby opuścić Kubę. Nikt nie wierzy, że życie tutaj kiedykolwiek się zmieni. WWW.BARKA.ORG.PL Wspólny Stół to jedyna w swoim rodzaju restauracja na poznańskiej Śródce, w której spotykają się miłość do jedzenia z miłością do ludzi. W centrum naszego działania jest WSPÓLNY STÓŁ, jako symbol historii Fundacji Barka, z której się wywodzimy. Naszą specjalnością jest ekologiczna i lokalna żywność, która pochodzi z gospodarstwa w Chudobczycach, prowadzonego przez Barkę. Pracujemy w szacunku do ludzi i natury, a celem naszym nie jest tylko i wyłącznie zysk ekonomiczny, ale również zysk społeczny. WWW.FACEBOOK.COM/RESTAURACJAWSPOLNYSTOL Wspólny Stół ul. Śródka 6, Poznań pon-pt: 07:00 - 22:00 sob-niedz: 08:00 - 22:00