Russel Crowe: Źródło nadziei Afryka jakiej nie znamy: Holandia

Transkrypt

Russel Crowe: Źródło nadziei Afryka jakiej nie znamy: Holandia
40%
5
ceny
dla sprzedaw
cy
MAGAZYN GOSPODARKI SOLIDARNEJ
Russel Crowe:
Źródło nadziei
Afryka
jakiej nie znamy:
bogata w platynę
społeczność prawników
Holandia
– ziemia obiecana
dla Polaków?
Nr 1(39)2015
Od redakcji
Drodzy Czytelnicy „Gazety Ulicznej”,
za oknem polska, październikowa jesień – trochę ciepło, trochę
chłodno, czasem słońce, czasem pierwszy przymrozek. Przed nami
teksty przygotowane przez zespół autorów Gazety Ulicznej.
Tematy różnorodne - jak rzeczywistość otaczającego nas świata.
W artykule „Anioły zemsty” przypominamy żołnierzy Dywizjonu
303 – uczestników Bitwy o Anglię – Polaków, którzy umieli przekuć
ograniczenia w sukces. Postawa godna naśladowania w każdym
miejscu i czasie!
W związku z artykułem „ Holandia, ziemia obiecana” – polecamy
film opracowany przez Ambasadę Królestwa Niderlandów w
Warszawie, dostępny na stronie internetowej Ambasady,
dedykowany osobom planującym pracę właśnie w Holandii.
W numerze także tematy egzotyczne, w tym inspirująca opowieść
o Królewskiej Wspólnocie Rosy w Afryce.
A bohater z naszej okładki, zdobywca Oscara, aktor i reżyser Russel
Crowe, opowiada o swoim najnowszym filmie „Źródło nadziei”.
Zapraszamy do twórczej lektury!
Jeśli chcesz wesprzeć nasze pismo, wpłać
darowiznę na konto:
87 1020 4027 0000 1102 0364 7179
WWW.BARKA.ORG.PL
Od Redakcji
03
Jestem aktorem, Kolego. Płacą mi za
noszenie makijażu!
04
Bliżej... Coraz bliżej...
08
Profesor Yunus z Bangladeszu
10
Południowoafrykańska inspiracja
11
Dęblin, to nie tylko „Szkoła Orląt”
33
Emocjonalna kolonizacja biedy
35
Kraj, w którym czas się zatrzymał...
36
Zespół redakcyjny:
Barbara Sadowska
Gina Leśniak
Ewa Sadowska
Dagmara Szlandrowicz
Elżbieta Malik
Patrycja Zenker
Rotterdam, port marzeń
16
Holandia, ziemia obiecana…
16
Czy współczesny świat, to dom
wariatów?
20
Slow food, ekologia i włączenie
społeczne wokół Wspólnego Stołu
23
Anioły zemsty
25
Polscy lotnicy w bitwie o Anglię
32
WWW . BARKA . ORG . PL
Wydawca:
Stowarzyszenie
Wydawnicze Barki
kontakt:
[email protected]
1
(
04
39) 2015
JESTEM AKTOREM, KOLEGO.
PŁACĄ MI ZA NOSZENIE
MAKIJAŻU!
Kevin Bourke
Gwiazdor Hollywood Russel Crowe zadebiutował jako reżyser wypuszczonym na ekrany w
zeszłym roku obrazem „Źródło nadziei”. Akcja filmu rozgrywa się po pierwszej wojnie
światowej i dotyczy losów australijskiego farmera, który udaje się do Turcji na miejsce bitwy
o Gallipoli, aby sprowadzić do domu ciała swoich synów, poległych tam razem z
dziesiątkami tysięcy innych żołnierzy z Australii, Nowej Zelandii i Turcji.
W rozmowie z „The Big Issue in the North” Crowe opowiada o staniu za kamerą, przerywaniu
złej passy swojej ukochanej drużyny rugby league South Sidney Rabbitohs, a także o tym,
dlaczego nie zamierza angażować się w australijską politykę.
Chyba nic dziwnego, że na tym etapie kariery
Russell Crowe zdecydował się wyreżyserować
właśnie "Źródło nadziei", historię
o naprawianiu krzywd, poszukiwaniu prawdy
i odkupieniu. O wiele bardziej zaskakuje fakt, że
nie zdecydował się na ten krok dużo wcześniej.
W końcu, jak sam mówi: - Pracuję z reżyserami
od siódmego roku życia. To już 43 lata.
Dorastałem w tym biznesie, znam go od
podszewki.
Co więcej, delikatnie mówiąc, raczej nikomu
nie przyszłoby na myśl określić go mianem
osoby nieśmiałej. Z własnego doświadczenia
mogę powiedzieć, że Russell Crowe
instynktownie przejmuje kontrolę nad każdym
pomieszczeniem, w którym przyjdzie mu się
znaleźć, dokładnie tak samo, jak potrafi
praktycznie zdominować każdy film, w jakim
występuje, począwszy od jego przełomowej
roli w filmie "Romper Stomper" (1992), w
którym wcielił się w skinheada neonazistę
Hando, a skończywszy na megaprodukcjach
takich jak "Gladiator" (2000) i "Robin Hood"
(2010).
Rodzice Crowe'a zarabiali na życie cateringiem
na planach filmowych, natomiast jego dziadek
ze strony matki był operatorem filmowym i
został nagrodzony Orderem Imperium
Brytyjskiego za nagrywanie filmów w czasie
drugiej wojny światowej. Swoją pierwszą
kwestię na ekranie wygłosił w
wyprodukowanym przez ojca chrzestnego
jego matki australijskim serialu "Spyforce".
Przez jakiś czas Crowe występował także w
serialu "The Young Doctors".
Aktor nie miał nic przeciwko dalszej pracy w
telenowelach, ale na dłuższą metę wolał
występować w materiałach filmowych
produkowanych na zlecenie korporacji, z racji
tego że, jak mówi ze śmiechem: - Jeśli coś
spieprzysz, to mało kto będzie to oglądać.
Oczywiście obecnie, jako jeden z najbardziej
kasowych aktorów Hollywood, Crowe raczej
nie musi się borykać z problemem nielicznej
publiczności. Niemniej jednak sława i rozgłos,
które przyniosła mu nagrodzona Oscarem
kreacja w "Gladiatorze", okazały się być dużo
większym ciężarem, niż mógł się tego
spodziewać.
WWW.BARKA.ORG.PL
fot. Universal Studios
1
(
05
39) 2015
JESTEM AKTOREM, KOLEGO.
PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU!
soidutS lasrevinU .tof
Zwykłem myśleć, że mam najlepszą pracę
na świecie, dopóki nie odkryłem, że istnieje
lepsza” - powiedział Crowe o swoim
debiucie reżyserskim.
“
Nawet chodzenie po mieście stało się
cholernym utrapieniem - skarży się. - Wszyscy
czegoś od ciebie chcą, wliczając w to ludzi
biznesu, nawet jeśli wcześniej wydawało ci się,
że dobrze ich znasz, albo miałeś ich za
przyjaciół. Wszystkim ludziom zależy tylko na
tym, żebyś zagwarantował, że ich projekt,
cokolwiek by to było, dojdzie do skutku. Więc z
dnia na dzień okazało się, że jeśli komuś
odmówię, to puszczę z dymem jego wszystkie
marzenia.
Jego rozczarowanie, a nawet lekkie
obrzydzenie tym stanem rzeczy jest
wyczuwalne i zrozumiałe. Niemniej jednak (nie
mając oczywiście na celu przeciwstawiania
sobie tych dwóch aktorów w czymś na wzór
podżeganego przez brukowce konfliktu
między zespołami Blur i Oasis) warto byłoby
porównać poglądy Crowe'a z postawą jego
prawie-rówieśnika George'a Clooney'a, który
wydaje się o wiele lepiej znosić wszelkie łaski i
niełaski, jakie niesie ze sobą sława. Clooney,
który podobnie jak Crowe wywodzi się z
rodziny związanej z show-biznesem, zdobył
sławę u boku niezależnych twórców
filmowych, którzy tylko przez jakiś czas grali na
nerwach hollywoodzkim wytwórniom, a
następnie również skupił się na reżyserowaniu.
Jednak w odróżnieniu od Clooneya, zawsze
zachowującego się nienagannie w kontaktach
z prasą, Crowe z zasady prezentuje nieco
bardziej konfliktowe podejście do reporterów.
-
Niewykluczone jednak, że akurat w tym
wypadku wina leży po środku, jeśli wziąć pod
uwagę fakt, że niektórzy dziennikarze
otwarcie starają się go sprowokować. O ile
trudno jest wyobrazić sobie zawsze
wytwornego Clooneya na koncercie ciężkiej
muzyki, o tyle Crowe występuje w barach i
salach koncertowych na całym świecie ze
swoim własnym zespołem rockowym, a w
czasie wywiadów wydaje się mieć na sobie
spodnie od dresu. Co więcej, Clooneyowi
nieustannie zadawane jest pytanie o to, czy i
kiedy zdecyduje się na udział w wyborach na
jakieś polityczne stanowisko, mimo że na to
pytanie zawsze odpowiada przecząco,
dodając, że "jego przeszłość jest zbyt
skomplikowana". Z kolei urodzony w Nowej
Zelandii Crowe nie może nawet głosować w
australijskich wyborach, choć mieszka tam od
kilkudziesięciu lat i choć jego podobizna aż
dwukrotnie zdobiła tamtejsze znaczki
pocztowe. Nic więc dziwnego, że ten temat
niemal wyprowadza i tak słynącego już z
porywczości Crowe'a z równowagi.
- Zgoda, urodziłem się w Nowej Zelandii, ale w
Australii mieszkam od 1968 - zauważa. - Jako
dziecko rozdawałem nawet karty z
instrukcjami do głosowania, żeby pomóc w
wyborach na premiera - dodaje. - Moja żona
Danielle była obywatelką Australii. Ale zmienili
prawo w taki sposób, że jeśli nie byłeś w
Australii przez większą część lat 2000-2002,
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
06
39) 2015
JESTEM AKTOREM, KOLEGO.
PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU!
to nie mogłeś zostać obywatelem, choćbyś
mieszkał tam przez nie wiem ile lat. W tym
okresie byłem akurat bardzo zaangażowany w
produkcje za oceanem, między innymi w pracę
nad filmem, za który umieścili moją podobiznę
na znaczku. To już chyba lekka przesada, nie
sądzisz?
Mimo to, przez większość czasu Crowe, który z
determinacją promuje pierwszy
wyreżyserowany przez siebie film, stanowi
uosobienie czaru i profesjonalizmu. - Bardzo
zależy mi na tym, aby "Źródło nadziei" odniosło
sukces komercyjny - przyznaje rozbrajająco.
- Chcę, żeby film na siebie zarobił, ponieważ
zapewni mi to wolną rękę w pracy nad
kolejnymi projektami. Na tę chwilę produkcja
odniosła już bardzo duży sukces w Australii, ale
żeby film rzeczywiście na siebie zarobił, musi
stać się równie popularny na całym świecie.
Crowe z całą pewnością nie ma się czego
wstydzić. Wręcz przeciwnie, "Źródło nadziei" to
dla niego olbrzymi powód do dumy, zwłaszcza
że, jak sam mówi, decyzja o wyreżyserowaniu
obrazu nie należała do niego, ponieważ to film
sam "wybrał go sobie" na reżysera. Swoją
drogą, ciekawe czy Crowe powiedziałby to
samo o planowanym przez siebie w 2012 roku
filmie biograficznym o komiku Billu Hicksie,
gdyby projekt jednak wystartował. "Źródło
nadziei" opowiada losy australijskiego farmera,
który po zakończeniu pierwszej wojny
światowej postanawia dotrzeć na miejsce
bitwy o Gallipoli, gdzie poległy tysiące
australijskich, nowozelandzkich i, co film
nieustannie podkreśla, tureckich żołnierzy.
Bohater udaje się tam w celu zabrania do
domu ciał jego trzech synów, tym samym
realizując obietnicę daną żonie, która z
rozpaczy po dzieciach popełnia samobójstwo.
Zdaniem Crowe'a "jest to podróż szaleńca. To
historia o cierpieniu rodziców, których
synowie opuścili dom rodzinny, żeby walczyć
za Wielką Brytanię na drugim końcu świata i,
w wielu przypadkach, nigdy nie wrócili. Film
jest bezapelacyjnie antywojenny".
Skąd pomysł na opowiedzenie właśnie tej
historii właśnie teraz?
- W moim życiu nie działo się akurat nic
nadzwyczajnego. Pracowałem nad kilkoma
innymi projektami. Po przeczytaniu tego
scenariusza wszystko się zmieniło. Jakiś czas
temu, chyba w 2003 albo w 2004, wymyśliłem
film i miałem go wyreżyserować. Ale z jakiegoś
powodu dotarło do mnie, że to wszystko szło
zbyt gładko. Nie czułem się z tym dobrze.
Dostałem na wszystko pieniądze już po
jednym spotkaniu, wszystkim podobało się to,
co chciałem zrobić i to wszystko było jakieś
dziwne. Zdałem sobie sprawę, że ludzie
zgadzali się na wszystko tylko dla tego, że
byłem sławnym sukinsynem.
W rzeczywistości nie wierzyli, że jako reżyser
byłbym w stanie wnieść do filmu jakiś
szczególny punkt widzenia. Z drugiej strony,
gdybym wiedział, że ponowne znalezienie
się w podobnej sytuacji zajmie mi dziesięć
lat, podjąłbym wtedy inną decyzję. Poza tym,
tamten projekt był bardzo prosty. Taka lekka
historia opowiadająca o tym samym
wydarzeniu z czterech punktów widzenia na
wzór "Rashomona". Częścią robienia filmów,
a w szczególności reżyserowania, jest po
prostu wyzwanie, jakie stawia ta praca. Więc
można powiedzieć, że biorąc pod uwagę
wszystko, co mi się przydarzyło,
zdecydowałem się nie kontynuować
tamtego projektu także dlatego, że nie był
dla mnie wystarczającym wyzwaniem,
brakowało mi w tym wszystkim ryzyka.
fot. Universal Studios
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
07
39) 2015
JESTEM AKTOREM, KOLEGO.
PŁACĄ MI ZA NOSZENIE MAKIJAŻU!
Czytając scenariusz do "Źródła nadziei,"
odczuwałem taką samą głęboką więź z
tekstem, jaką zwykle odczuwam, kiedy mam w
czymś zagrać. W głębi duszy czułem, że byłem
jedyną osobą, która będzie w stanie
opowiedzieć tę historię tak, jak powinna być
opowiedziana. Musiałem przejąć na siebie
odpowiedzialność za tę historię. To jest
właśnie właściwa reżyserom arogancja.
Pasja Crowe'a do grania, a teraz także do
reżyserowania, nie ulega wątpliwości: - Kiedyś
wydawało mi się, że mam najlepszą pracę na
świecie. Potem odkryłem jeszcze lepszą - mówi.
Jednak, aby wywołać u Crowe'a uczucie
bezgranicznego entuzjazmu, wystarczy
zapytać go o jego ukochaną drużynę rugby
league, South Sidney Rabbitohs. Jak
wspomina, kiedy przejął ich w 2002 - Nie
wygrali żadnego meczu od tak wielu lat, że
pamiętam, jak świętowałem z kolegami, kiedy
udało im się zająć przedostatnie miejsce.
Mimo to, w zeszłym roku drużyna po raz
pierwszy zdobyła puchar National Rugby
League. Crowe jest bardzo dumny z ich
osiągnięcia:
-
Dzięki temu wiem, że było warto - cieszy się. Kiedyś byliśmy pośmiewiskiem, ale wzięliśmy
się za siebie, staliśmy się godnymi
przeciwnikami i wyszliśmy na prowadzenie.
Teraz jesteśmy mistrzami i udowodniliśmy, że
nawet w najgorszej sytuacji można się
pozbierać i zatriumfować.
- Zapamiętaj moje słowa: teraz, gdy dzieciaki z
South Sidney chodzą z dumnie uniesionymi
głowami, ta niedoceniona okolica będzie
mogła wkrótce pochwalić się nie tylko
sportowcami, ale też prawnikami i lekarzami.
Na koniec dodaje, że rugby league to
"najbardziej ekscytujący sport tego typu pod
słońcem. Jeśli na boisku nie ma krwi, to nie
może być mowy o prawdziwym rugby league."
Zatem wydawałoby się, że to idealny sport dla
takiego twardziela, jak Crowe.
- Że niby ja miałbym się równać z tymi
twardzielami z drużyny? - pyta ze śmiechem. Jestem aktorem, kolego. Płacą mi za noszenie
makijażu!
-
Dzięki uprzejmości INSP News Service
www.INSP.ngo The Big Issue in the North
/
fot. Universal Studios
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
BLIŻEJ... CORAZ BLIŻEJ...
Ewa Sadowska
W pierwszych dniach lipca, na zaproszenie diaspory afrykańskiej, uczestniczyłam
razem z Tomaszem Sadowskim w wizycie w Liverpoolu, podczas której wzięliśmy
udział w wielu spotkaniach i seminariach.
Ważnym wydarzeniem były obchody 40-stej
rocznicy proklamowania niepodległości
Mozambiku, obchodzone przez diasporę
afrykańską wraz z przedstawicielami
magistratu Liverpoolu oraz reprezentantami
placówek dyplomatycznych wielu krajów
afrykańskich w Wielkiej Brytanii. Uroczystości,
uwieńczone koncertem tradycyjnej muzyki
afrykańskiej, odbyły się w sali koncertowej
samorządu Liverpoolu. Tomasz Sadowski, na
prośbę Baibe Dhidha Mjidho z Kenii, wystąpił w
oficjalnym stroju wodza Rady Starszyzny
królewskiego plemienia Pokomo.
Przedstawiciele diaspory afrykańskiej, wśród
których są członkowie-założyciele INISE
(Międzynarodowa Sieć Innowacyjnej
Przedsiębiorczości Społecznej), zaproponowali
przekształcenie INISE w Barka-Afryka.
Propozycja zostanie przedstawiona w
oficjalnym dokumencie przez Baibe Dhidha
Mjidho z Kenii, sekretarza INISE oraz Alfreda
Salami z Nigerii, członka założyciela INISE i
przesłana do zarządu Fundacji Barka oraz
zarządu i członków założycieli INISE.
Afrykanie uważają, że Barka jest środowiskiem,
które od dwudziestu pięciu lat podąża
niezwykłą drogą, budując solidny fundament i
dziedzictwo, z którego czerpać będą kolejne
środowiska w Europie i na świecie, z Afryką
włącznie. Jako przykład podali „Barki”
funkcjonujące w Europie zachodniej i
Kanadzie. Barka jest przez nich postrzegana
jako mocny punkt odniesienia, organizacja,
która wypracowała dziedzictwo społeczne i
kulturowe poprzez działania oddolne, pracując
ze wspólnotami lokalnymi, a także
współtworząc nowe struktury i
Tomasz Sadowski w stroju Pokomo
możliwości rozwoju dla środowisk
osłabionych na skutek trudnych okoliczności
historycznychi niedawnych przemian w
Europie środkowo-wschodniej. Te nowe
rozwiązania znalazły odzwierciedlenie w
ustawach.
Rozmowy w Liverpoolu dotyczyły również
projektu przygotowanego przez Barkę i
złożonego do Komisji Europejskiej przez
polskich europosłów. Projekt ten dotyczy
budowania przedsiębiorstw społecznych i
centrów integracji we wspólnotach lokalnych
w Kenii i Etiopii, a jego bazę stanowi 25-letni
dorobek Barki w tym zakresie. Komisja
Europejska zdecydowała wyznaczyć British
Coucil do przewodniczenia temu projektowi,
my jednak dołożymy starań, by Barka została
przyjęta do współrealizacji przedsięwzięcia,
jako parter.
WWW.BARKA.ORG.PL
08
1
(
09
39) 2015
BLIŻEJ... CORAZ BLIŻEJ...
Rozmawialiśmy także o zmniejszaniu barier
kulturowych pomiędzy Europą z jej kolonialną
przeszłością i wyzyskiem społeczności
afrykańskich, a współczesnymi państwami
afrykańskimi.
Przedstawiciele diaspory afrykańskiej wyrazili
obawę, że British Council będzie promował
wzmocnienie urzędników i administracji, a nie
wspólnot lokalnych i ich potencjału oraz, że nie
będzie zainteresowany "zejściem" z poziomu
ekspertyz rządowych do poziomu wspólnot i
obywateli. Według opinii diaspory, Polska i
Europa środkowo- wschodnia jest lepiej
przygotowana do zrozumienia
skomplikowanych problemów występujących
w relacji Europa – Afryka niż Europa zachodnia,
co wynika m.in. z przeszłości historycznej –
utrata wolności w czasie II wojny światowej,
później - zniewolenie sowieckie.
Podczas spotkania w Liverpoolu wyemitowano
film "Efekt Domina" o wspólnocie, założonej
przez Barkę w Chudobczycach, który został
odebrany przez Afrykanów z dużym
zrozumieniem. Film opowiada o ludziach,
którzy z chwilą, gdy poczuli się osobiście i
społecznie potrzebni, odbudowali swoją
tożsamość i potencjał, stając się
pełnoprawnymi członkami życia społecznego,
gospodarczego i kulturalnego. Te
doświadczenia wzbudziły nadzieję u naszych
afrykańskich przyjaciół.
Doszliśmy do wspólnego wniosku, że
wzajemnie się potrzebujemy. Afrykanie
potrzebują Barki z jej wiedzą, doświadczeniem i
chęcią wspierania, a Barka może dużo nauczyć
się od społeczności afrykańskich. Na tej
podstawie można założyć, że współpraca Barki
z Afryką, stanowić będzie kolejny etap naszej
„barkowej” drogi.
Podczas spotkania w Liverpoolu, Baiba z żoną
Winnie i Alfredem oprowadzili nas po porcie i
pokazali miejsca, z których dwieście lat temu
afrykańscy niewolnicy wysyłani byli statkami
do niewolniczej pracy w USA.
Jestem wdzięczna, że miałam możliwość
uczestniczenia w opisanych wydarzeniach.
Uroczystość 40 tej rocznicy niepodległości Mozambiku
-
Tomasz Sadowski i Baiba Dhidha z Burmistrzem Liverpool
Port w Liverpool
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
10
PROFESOR YUNUS
Z BANGLADESZU
Barbara Sadowska
Muhammad Yunus tłumaczył podczas Szczytu Noblistów w Warszawie, że
mikropożyczki, za które otrzymał Nagrodę Nobla w 2006 r. są przeciwieństwem
tradycyjnej bankowości – „Tradycyjne banki pracują na rzecz bogatych, a ja na rzecz
biednych. Tradycyjne banki chcą gwarancji i zabezpieczeń, ja o to nie pytam. W moim
systemie opieramy się na zaufaniu - Grameen Bank to jedyny bank na świecie, który nie
potrzebuje żadnych dokumentów i żadnych gwarancji”.
Na świecie jest już około 50 milionów
pożyczkobiorców (97% to kobiety), którzy za
otrzymaną z Grameen Banku mikropożyczkę
uruchamiają działania przedsiębiorcze, które
pozwalają utrzymać rodzinę, posyłać dzieci do
szkoły, wyremontować dom itp. Model Yunusa
zainspirował powstanie podobnych banków w
100 krajach rozwijających się, a nawet
rozwiniętych, takich jak Stany Zjednoczone.
Yunus założył Greemen Bank w 1976 r. jako
profesor ekonomii. Odwiedzając ubogie
prowincje odkrył, że nawet mała ilość
pieniędzy radykalnie polepszyłaby sytuację
biednych. Zaczął więc pożyczać małe sumy
pieniędzy ludziom, którzy w normalnych,
rynkowych warunkach, na kredyt nie mogliby
liczyć. Pierwsze pożyczki, opiewające na sumę
14,5 funta, otrzymały kobiety. Mimo, że sumy
były niewielkie, efekt był ogromny.
Bezprawne działania rządu Bangladeszu
W 2010 r. Yunus został bezprawnie odwołany
przez rząd z funkcji dyrektora Grameen Banku.
Powodem oficjalnym było osiągnięcie wieku
emerytalnego. Rząd Bangladeszu obawiał się,
że poparcie milionów ludzi dla Yunusa może
zmienić układ sił politycznych w Bangladeszu.
Po otrzymaniu Nagrody Nobla, Yunus
planował utworzyć partię, która stanęłaby po
stronie ubogich. Zaniepokoiło to rządzących.
Rozpoczęły się ataki zarówno na bank jak i na
profesora osobiście.
Grameen Bank nie jest finansowany przez
rząd Bangladeszu. Cała struktura oparta jest
na pożyczkobiorcach, znikąd nie pożyczamy,
wszystko budowane jest na naszych
własnych zasobach”. – powiedział noblista. W
ostatnich miesiącach, podczas jednej z
konferencji, Muhammad Yunus dowiedział
się, że rząd Bangladeszu uchwalił ustawę
ułatwiającą wchłonięcie Grameen Bank przez
Bank Centralny. – To będzie porażka – mówi
Yunus – wszyscy w Bangladeszu wiedzą, że
jakikolwiek biznes kontrolowany przez
państwo zawsze upada. Dlaczego chcą tego
losu dla banku? Jeśli ktoś mnie nie lubi, niech
atakuje mnie, nie bank, który jest własnością
biednych kobiet, których pieniądze są w jego
depozycie.
„
Mimo problemów z bangladeskim rządem,
Muhammad Yunus nie poddaje się w swojej
misji. Na spotkaniach międzynarodowych
uświadamia, że „ludzie w kapitalizmie stali się
robotami do produkcji pieniędzy”, a biedni nie
mają warunków do rozwoju.
Jeśli roślina zostanie wstawiona do zbyt
małej doniczki, to będzie karłowata. Tak
samo jest ze środowiskami, które zostały
pozbawione warunków do rozwoju –
powiedział Yunus.
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
11
39) 2015
POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA
INSPIRACJA
Ewa Sadowska
Trudno uwierzyć, że w XXI w. istnieją jeszcze wspólnoty, których nie rozproszyły
historyczne zawieruchy, przewroty polityczno-społeczne, wojny czy okoliczności szybko
zmieniającej się rzeczywistości. Wspólnoty, które obroniły prawo do własności,
korzystają z mądrości przodków, biorą odpowiedzialność za wszystkich, a
demokratyczne zarządzanie opierają o system uniwersalnych wartości i szacunek do
ziemi, która daje życie. Surowo postępują z próbami korupcji i działaniem,
podyktowanym interesem własnym. Przez wieki rozwinęły sieć instytucji, które są
wyznacznikiem norm i regulują tradycyjny porządek - system oparty na sprawiedliwości,
autonomii i samowystarczalności.
Takim środowiskiem jest Królewska Wspólnota Rosy, położona w północno-zachodniej
części Republiki Południowej Afryki, którą poznałam, wraz z grupą osób z całego świata,
w czasie kilkudniowego tam pobytu.
Początek i rozwój
Początki wspólnoty sięgają XII w., kiedy jej
przodkowie osiedlili się w północnozachodniej
części kraju. Region obfitował w bujną
roślinność, na której o poranku osiadała rosa.
Dla przybyszy była to obietnica przyszłych
urodzajów. Postanowili założyć w tym miejscu
osady i nazwali się „Ludźmi Rosy”.
Przez wieki, Wspólnota Rosy zmagała się z
przeciwnościami, wynikającymi z wdrażanej
przez Afrykanerów segregacji rasowej,
nierówności praw i przywilejów,
ustanawianych przez rządy kolonialne i
apartheid. W połowie XIX w., dzięki pomocy
niemieckich misjonarzy, wspólnota zdołała
odkupić od rządu RPA ziemię, która była w jej
użytkowaniu od czasu praojców. Grunty i
poszczególne gospodarstwa wykupowano
stopniowo z wypracowanych przez wspólnotę
środków. W opracowaniu strategii
nabycia prawa do zakupu kluczową rolę
odegrali niemieccy misjonarze, którym
Wspólnota Rosy w dużym stopniu zawdzięcza
zachowanie swojej ojcowizny i kulturowego
dziedzictwa. Pierwotnym celem zakupu ziemi
było „aby ludzie Rosy mieli miejsce w którym
zostaną pogrzebani, aby posiadali własność, w
której będą wzrastały ich dzieci i przyszłe
pokolenia, aby mogli czerpać z owoców ziemi,
z których wyżywią się ludzie i zwierzęta”.
Formalno-prawne kwestie zakupu ziemi były w
tamtym czasie niezwykle skomplikowane,
szczególnie, gdy kupującym był czarny
obywatel. Ziemia szybko przechodziła w ręce
ludzi białych, podczas gdy czarnoskóre
społeczności były konsekwentnie pozbawiane
prawa do własności i „wykorzeniane” z ziemi i
kultury przodków. Obecnie, prawie 60 %
czarnych obywateli RPA, odzyskało z
powrotem odebrane ziemie.
WWW.BARKA.ORG.PL
Narada pod drzewem
1
(
12
39) 2015
POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA
Południowoafrykański powiat
Pierwszym zadaniem misjonarzy,
przybywających do Wspólnoty Rosy, było
szerzenie chrześcijaństwa, co przeprowadzono z
sukcesem, choć nie bez początkowego oporu ze
strony miejscowej społeczności. Misjonarze
wprowadzili też system edukacji, który przyniósł
efekt w postaci coraz bardziej świadomych i
wykształconych społeczności, mądrze
gospodarujących wspólnym majątkiem.
Obecnie, Królewska Wspólnota Rosy liczy ponad
300 tysięcy mieszkańców, a jej powierzchnia
obejmuje powierzchnię około 1400 km kw.
Podstawy formalno-administracyjne wspólnoty
są zgodne z obowiązującym w RPA prawem i
Konstytucją RPA. Swoją strukturą wspólnota
przypomina polski powiat. Posiada uprawnienia
polityczne, reprezentację w parlamencie,
samorząd powiatowy, system szkolnictwa oraz
instytucje administracyjne i przedsiębiorcze,
które mają na celu rozwój społeczny obywateli.
Posiada także własny stadion i kampus
sportowy. Podczas mistrzostw świata w piłce
nożnej w 2010 r., niektóre mecze odbyły się
właśnie na stadionie Wspólnoty Rosy.
Wspólnotą zarządza król, którego rolę można
przyrównać do urzędu starosty w polskim
powiecie. Obecnie rządy sprawuje król Khosi
Kgosi Leruo Molotlegi, którego przodkowie
założyli Wspólnotę Ludzi Rosy w 1140 r. Obecny
król jest trzydziestym szóstym z kolei monarchą.
Zarządzając wspólnotą, ściśle współpracuje z
liderem tradycyjnym i liderem wybranym
demokratycznie –obydwaj wywodzą się z
lokalnej społeczności. Poza tym, król konsultuje
podejmowane decyzje z całą społecznością.
Wspólnota Rosy jest patriarchalna – rządzenie
przechodzi z ojca na syna. Wielu panujących w
przeszłości królów historia uhonorowała za
odwagę i umiejętność adaptowania strategii
rozwoju wspólnoty do zmieniającej się
rzeczywistości społecznej. Król Kgosi Leruo
Molotlegi opowiedział o swoich
najwybitniejszych przodkach, podkreślając ich
zmagania i zwycięstwa w obronie Ludzi Rosy i
ich ziemi przed zakusami nieprzyjaznych
sąsiadów - „Moi przodkowie zakorzenili w
naszym społeczeństwie filozofię rozwoju, nie
poddając się filozofii przetrwania. To leży u
podstaw zachowania przez nas wartości i
spójności społecznej przez wieki”.
WWW.BARKA.ORG.PL
Przywitanie młodych liderów przez miejscową ludność
Spotkanie przy ognisku
W szkole Wspólnoty Rosy
1
(
39) 2015
POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA
Odkrycie
W 1925 r., czyli prawie osiemset lat po
powstaniu wspólnoty, Ludzie Rosy dokonali
niecodziennego odkrycia – na ziemi, która jest
ich własnością, znajduje się drugi pod
względem wielkości obszar złóż platyny na
świecie. W oparciu o zasoby mineralne,
wspólnota rozpoczęła budowę kopalni i
zainwestowała w przemysł górniczy (budżet w
2012 r. to 3,5 miliarda dolarów). Pojawiły się
wówczas liczne środowiska biznesowe i
polityczne, zainteresowane pozyskaniem
surowców. Wspólnota, chcąc ochronić majątek
należący do jej obywateli, stworzyła
kompleksowy system gospodarowania w
oparciu o politykę przejrzystości i „zero
tolerancji dla korupcji”. „Stworzyliśmy fundusz
zapomogowo-pożyczkowy, by wspomagać
pokolenia, które przyjdą po nas. Sporo środków
przeznaczamy na edukację oraz podniesienie
poziomu zatrudnienia i samowystarczalności
wspólnoty. Opracowaliśmy strategiczne
dokumenty i plany rozwijania wspólnoty
stabilnej społecznie i ekonomicznie. Rząd RPA
zainteresował się naszą strategią
gospodarowania i jego przedstawiciele
odwiedzili nasze wioski w 2007 r.” - powiedział
król Leruo Molotlegi.
Wspólnota Rosy znana jest również jako
„społeczność prawników”.
Jej przedstawiciele studiowali prawo, wdrażali
je, a przede wszystkim - skutecznie wpływali na
jego zmianę. Ustawodawstwo ograniczające
możliwość posiadania ziemi przez czarnych
obywateli w okresie kolonializmu i apartheidu,
zmobilizowało Wspólnotę do szukania
innowacyjnych rozwiązań, które pozwoliłby jej
członkom rozwijać się i godnie żyć pomimo
trudności, a nie tylko myśleć kategoriami
przetrwania. Podobnie prawo, regulujące
górnictwo czy tradycyjne zarządzanie, istotnie
zdeterminowało kształt Wspólnoty Rosy.
„Wielu moich przodków spędziło lata na
wygnaniu z powodu konfliktów o ziemię,
jednak zdołaliśmy pokonać przeciwności.
Konsekwentnie wpływaliśmy na zmiany
ustawodawcze i w rezultacie wiele nowych
aspektów prawnych zostało przyjętych przez
rząd RPA” – oświadczył Leruo Molotlegi.
Gimnazjum Lebone
Inspirującym doświadczeniem było
odwiedzenie gimnazjum Wspólnoty Rosy Lebone II College, otwartego w związku z
potrzebą kształcenia młodych ludzi z całego
regionu, również tych, którzy nie należą do
Wspólnoty Rosy. Szkoła uczy przede
wszystkim samodzielnego myślenia i
odpowiedzialności.
Młodzież spędza jeden dzień w tygodniu w
wioskach Wspólnoty Rosy, włączając się w
prace w lokalnych gospodarstw. Zdaniem
dyrektora gimnazjum, szkoła stwarza w ten
sposób warunki, aby młodzież uczyła się
odpowiedzialności za dobro wspólne. „Nie
wystarczy być świadomym tych spraw, należy
je realizować w codziennym życiu”.
Spotkanie z uczniami Wspólnoty Rosy
WWW.BARKA.ORG.PL
13
1
(
39) 2015
POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA
Chluba Afryki
Analizując historię i strukturę organizacyjną
Wspólnoty Rosy, można poddać w wątpliwość
powszechną opinię, według której
zaawansowane systemy społeczno –
ekonomiczne w społecznościach afrykańskich
zostały wprowadzone wyłącznie przez
Europejczyków. Wspólnota Rosy rozwinęła
efektywnie funkcjonujące struktury społeczne i
polityczne, wypracowała dobre praktyki
demokratycznego zarządzania w oparciu o
własność, a jej osiągnięcia mogą pozytywnie
oddziaływać na rozwój tożsamości
społeczeństw w Afryce, a nawet w Europie.
Afrykański renesans
Wiele razy uczestniczyłam w wykładach
teoretycznych, wgłębiając się w sytuację
gospodarczą i społeczną na kontynencie
afrykańskim. Były to analizy złożone, ponieważ,
jak zauważył dyrektor gimnazjum, Afryka nie
jest krajem, ale zróżnicowaną mozaiką
pięćdziesięciu trzech państw i społeczeństw,
zamieszkałych przez ponad 900 milionów
ludzi. „Afryka ma wciąż dużo do zrobienia.Po
zakończeniu okresu kolonialnego w 1960 r.
udało nam się w dużym stopniu odbudować
prawa obywatelskie, demokrację i gospodarkę,
chociaż nadal musimy dokonywać trudnych
wyborów, np. pomiędzy zarządzaniem
tradycyjnym, a tym bardzo nowoczesnym.
Europejski model integracji raczej nie przyjąłby
się w Afryce. Prawa i regulacje w Europie są
dość harmonijne. W RPA, od czasu reformy
Konstytucji w latach 90-tych, zarządzamy
sprawniej, ale nie przynosi to spodziewanych
efektów, ponieważ nie mamy twórczych
instytucji społeczno-gospodarczych”.
Dyrektor gimnazjum opowiadał też o
zróżnicowanych problemach poszczególnych
państw afrykańskich. „W Nigerii system
bankowy jest skorumpowany i nie ma jasnego
prawa regulującego prowadzenie
przedsiębiorstw, ale duży postęp w tym
zakresie zrobiła Angola. W RPA mamy problem
ze sformułowaniem prawa pracy i systemu
zatrudnienia. Dotyczy to nierówności płac i
eksploatacji pracowników. Np. pracownik
kopalni w RPA musiałby pracować 242 lata,
aby zarobić tyle, co zarabia menedżer w
Europie Zachodniej w ciągu jednego roku.
Strajki pracownicze są u nas częstsze niż
gdziekolwiek indziej. W sytuacji, gdy wszystkie
inne formy zawodzą, strajki pracowników są
potrzebne. Prawo do strajków jest prawem
obywatelskim w naszym kraju. W niektórych
krajach afrykańskich zostało ono
wprowadzone dopiero teraz. W RPA nadal
dużym wyzwaniem jest zróżnicowanie rasowe.
Problemy rasowe wciąż dają o sobie znać w
życiu politycznym i społeczno-kulturalnym
naszego kraju. Rozwój człowieka jest
procesem skomplikowanym i
wielowymiarowym, stwierdzenie, że jest
zależny tylko od wzrostu ekonomicznego to
duże uproszczenie, ponieważ „rynek” nie jest
w stanie zadbać o pełny rozwój człowieka.
Pogląd ten mógłby wywołać ożywioną
dyskusję w niektórych środowiskach
kapitalistycznie umocowanej Europy”.
Vimbay, młoda liderka z Zimbabwe
WWW.BARKA.ORG.PL
14
1
(
39) 2015
POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKA INSPIRACJA
Problemy z bogactwem
Podczas spotkań, jednym z szerzej omawianych
tematów było afrykańskie bogactwo minerałów
i metali szlachetnych, kwestia wadliwego nimi
zarządzania oraz górnictwo, szeroko
rozpowszechnione w RPA. Górnictwo w RPA i
innych częściach Afryki zostało
zapoczątkowane przez Brytyjczyków i
Amerykanów, którzy odkrywali tu ogromne
złoża surowców, szczególnie złota i miedzi i
zamierzali je pozyskać. W XIX w. brytyjski rząd
kolonialny opracował system przymuszenia
ludności wiejskiej do pracy w kopalniach. W
tamtym okresie, większość farmerów miała
wystarczające dochody z prowadzenia
gospodarstw, była samowystarczalna
ekonomicznie. Ponieważ chłopi nie pozwalali
się eksploatować, Brytyjczycy nałożyli na nich
obowiązek płacenia podatków od wszystkiego,
co posiadali. Zapłacenie tych podatków
naruszyło dotychczasową samowystarczalność
i spowodowało konieczność zarobienia
pieniędzy w kopalniach. Chłopi pokonywali
duże odległości, zostawiali rodzinę, mieszkali w
niehigienicznych warunkach w hostelach
pracowniczych, zaprojektowanych przez
Amerykanów w 1870 r. i budowanych przez
firmy górnicze obok kopalni. Zarażali się
gruźlicą, której rozprzestrzenianiu się sprzyjało
ciągłe wdychanie kurzu w kopalniach.
Korzystając nieraz z usług prostytutek, stworzyli
podatny grunt do szerzenia się chorób
wenerycznych, syfilisu i HIV/AIDS. Przymusowa
praca mężczyzn poza własnym
gospodarstwem, spowodowała upadek
rolnictwa. W dodatku, bezcenne surowce, takie
jak ropa, stały się źródłem głębokich konfliktów,
w które zaangażowane były firmy i korporacje
(np. Shell). Analizując konsekwencje społeczne
rozwoju przemysłu górniczego w RPA w okresie
ostatniego półtora wieku, można uznać, że są
one dewastujace.
Ja jestem, bo ty jesteś
Wizyta w Republice Południowej Afryki była
jednym z najbardziej inspirujących i
edukujących wydarzeń w moim życiu. Mam
nadzieję, że przyjaźń zawarta ze Wspólnotą
Rosy zaowocuje między nami możliwością
nauki poprzez wzajemne wizyty i staże. Istnieje
sporo punktów stycznych i mechanizmów
porównawczych pomiędzy Wspólnotą Rosy, a
powiatami w Polsce oraz rozwijającym się w
ich ramach systemem gospodarki społecznej
czy powstającymi partnerstwami lokalnymi.
Pomiędzy Polską a RPA istnieją też
podobieństwa historyczne. Początek lat
90-tych nazywany jest okresem globalnych
transformacji, ponieważ systemy takie jak
komunizm, nacjonalizm czy apartheid
zastąpione zostały liberalizacją, ochroną praw
obywatelskich, wolnymi wyborami, dialogiem
partnerów społecznych i solidarnością opartą
o własność. RPA rozpoczęła reformę swojego
systemu politycznego w 1991 r. Inspiracją i
wzmocnieniem dla reform był kryzys,
powodujący zachwianie apartheidu. Kluczową
rolę w przeprowadzeniu transformacji odegrał
Nelson Mandela, pierwszy czarnoskóry
prezydent RPA, który wprowadził prawo
negocjacji w miejsce prawa walki. Proces ten
przypomina rok 1989 w Polsce.
Niall Ferguson, w książce „Cywilizacja. Zachód
i reszta świata”, opisuje ekspansję cywilizacji
Zachodu (Europa i Stany Zjednoczone), która
po 1500 r. wyrosła ponad cywilizację Wschodu
i zdominowała resztę świata. Według autora,
swój intensywny rozwój cywilizacja Zachodu
zawdzięcza w dużej mierze nowatorskim
instytucjom. Jednak, jak twierdzi, po okresie
500-letniej świetności nadchodzi proces
regresu i upadku dominacji cywilizacji
Zachodu.
Zastanawiam się, czy w kolejnym etapie
rozwoju świata, nie okaże się, że
przewodnictwo cywilizacji przypadnie Afryce.
Nie tylko dlatego, że ma ogromny potencjał
gospodarczy (40 procent zasobów
mineralnych ziemi), ale głównie ze względu na
zakorzenioną filozofię ubuntu (Ja jestem, bo ty
jesteś), która wynika z afrykańskiego
solidaryzmu.
WWW.BARKA.ORG.PL
15
1
(
16
39) 2015
ROTTERDAM, PORT MARZEŃ
Katarzyna Wallusch
Dla wielu migrantów zarobkowych Rotterdam to port marzeń. Otwarta na świat,
siedziba wielu międzynarodowych firm, zachęca do przyjazdu i sprawdzenia swoich
możliwości. Ofert pracy jest mnóstwo, wydawałoby się, że szansa na lepsze życie czeka
na każdym rogu ulicy…często jednak wyjazdy „w ciemno” kończą się poznaniem
Rotterdamu od strony ulicy...
Co zrobić żeby tak się nie stało? Przygotować
się, sprawdzić dwa razy i nie wierzyć w to, co
wydaje się za ładne, bo często nie jest
prawdziwe. Jeśli znajomy z Facebook’a
zaproponuje ci pracę, powiedzmy w...Nowym
Sączu, czy wsiądziesz bez wahania za ostatnie
pieniądze w pociąg? Raczej nie - znasz polskie
realia, sprawdzisz dokładnie jaka to firma,
upewnisz się czy znajomy rzeczywiście ma
możliwość noclegu dla ciebie, poprosisz o
przesłanie mailem kontraktu, przeczytasz go
przed podpisaniem. Dlaczego zatem wyjazdy do
Holandii są powodowane chwilą? Co sprawia, że
chętnie przyjeżdżamy do pracy w obcym kraju,
którego języka nie rozumiemy? Co powoduje, że
nie znając ani swoich praw, ani obowiązków,
osiedlamy się tutaj często z rodzinami, licząc na
to, że wszystko jakoś się ułoży?
Pracować, czy być zatrudnionym?
To pytanie od dawna interesuje osoby,
poszukujące zajęcia w Rotterdamie. Bycie
zatrudnionym przez firmę lub agencję
pośrednictwa pracy, nie jest równoznaczne z
podjęciem pracy. Można być zatrudnionym w
kilku biurach, nawet podpisać liczne umowy o
pracę (uitzendovereenkomst), świadczą one
jednak tylko o tym, że strony, w podanym czasie
(często 1.5 roku lub 23 miesiące), zobowiązują
się do rozważenia zaoferowania zatrudnienia
(firma), bądź przyjęcia oferty zatrudnienia
(pracownik). Faktyczne podjęcie pracy
poświadcza się osobnym dokumentem
wykonania zlecenia, tzw. uitzendopdracht.
Czy w Rotterdamie jest łatwo znaleźć pracę? Nie,
ale bardzo łatwo jest się zarejestrować w agencji
pośrednictwa, a nawet podpisać umową
przedwstępną. Agencje chętnie podpisują takie
umowy - zawsze warto mieć większą pulę
pracowników, na wypadek niespodziewanego
zlecenia.
A potencjalny pracownik? Ten oczekuje
niecierpliwie „pod telefonem”, który pewnie
nigdy nie zadzwoni…albo dzwoni z
jednorazowym zleceniem, które potrwa kilka
dni.
Mieszkanie własne, czy u pracodawcy?
Zarabiając płacę minimalną brutto (od
01.07.2015 to 8,70 euro na godzinę, przy
40-godzinnym tygodniu pracy ), należy liczyć
się z odprowadzeniem podatku i składkami na
obowiązkowe ubezpieczenia społeczne. Jeśli
pracodawca potrąca dodatkowe koszty
(mieszkanie, transport, polisa
ubezpieczeniowa), często kwota końcowa,
nawet przy stawce 10 euro brutto, jest poniżej
poziomu płacy minimalnej.
Często te zarobki nie pozwalają na wynajem
samodzielnego locum , którego cena waha się
w Rotterdamie między 350 (pokój z
meldunkiem) a 750 euro miesięcznie bez
mediów (około 100 euro miesięcznie na osobę)
- Mówimy tutaj o legalnych formach
wynajmowania lokali mieszkaniowych.
Dlatego pracodawcy oferują miejsca w
domkach czy mieszkaniach firmowych.
„Barka NL” w Rotterdamie
W 2013 r. Rotterdam rozpoczął współpracę z „Barką NL” w zakresie pomocy
osobom bezdomnym, uzależnionym i bez perspektyw w Holandii. Nasz zespół
to obecnie dwie osoby – Robert Dyras, lider i Katarzyna Wallusch, asystentka
(wykształcenie socjalne, znajomość holenderskiego). Zespół kontaktuje się z
migrantami z Europy Środkowo- Wschodniej, którzy doświadczają
bezdomności w Rotterdamie, pomaga w załatwianiu spraw socjalnych,
motywuje do kontaktu z rodziną pozostawioną w Polsce, do powrotu do kraju
(także do Wspólnot „Barki”), w koniecznych przypadkach kieruje na terapię.
Miesięcznie mamy kontakt z 30-40 osobami bezdomnymi (większość z nich to
nasi rodacy).
Od 2013 r., „Barka NL” pomogła w powrocie do kraju 250 osobom, które
doświadczyły bezdomności w Rotterdamie. 70 % z nich to Polacy.
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
ROTTERDAM, PORT MARZEŃ
Za około 100 euro tygodniowo można wynająć
pokój, jednak prawo do zameldowania się,
otrzymywania poczty czy przyjmowania gości
jest obłożone restrykcjami. Z drugiej strony,
oficjalny makler lub pośrednik, przy podpisaniu
umowy dolicza kaucję za 1 lub 2 miesiące z góry.
Makler może także zażądać przedłożenia umowy
o pracę, a w końcu, dolicza koszty
administracyjne w wysokości jednego czynszu.
Restrykcje są zapewne jedną z przyczyn, że
rynek mieszkań wynajmowanych i
pod(pod)najmowanych „na czarno” jest dość
duży. W taki sposób można podnająć pokój za
200 euro za osobę. Jest to opcja bardzo
wygodna - pieniądze płacone na rękę, bez
pokwitowania, ale i bez zobowiązań: meldunku,
adresu, ochrony mieszkańca. Dodatkowo, w
wypadku kontroli, nielegalny wynajem kończy
się eksmisją na bruk wszystkich mieszkańców.
Jeśli do tej pory nie byłeś zameldowany, to
możesz nie uzyskać pomocy socjalnej.
Co mi się należy?
Po lekturze wpisów na portalach polonijnych,
takich jak niedziela.nl czy wiatrak.nl, można
byłoby uznać, że w Holandii można dostać
pieniądze za nic i na wszystko. Czasem można,
często nawet się dostaje, ale później należy je
zwrócić. Holenderski system dodatków i
świadczeń bazuje na zaliczkach - podając
dochody szacunkowe, po upływie roku
podatkowego, zostaną one rozliczone. Podałeś
za niskie dochody? Dostaniesz dopłatę. Za
wysokie? Musisz zwrócić różnicę.
Świadczenia rodzinne, dodatki na utrzymanie
dzieci (otrzymuje je rodzic faktycznie opiekujący
się dzieckiem, nawet zagranicą), dodatek do
ubezpieczenia zdrowotnego (dopłata do
składek przy niskich dochodach) czy czynszu
(niskie dochody oraz czynsz poniżej pewnej
granicy) oraz zwroty podatkowe, są najczęściej
otrzymywanymi świadczeniami. Wiele osób
rozważa możliwość, czy opłaca się być
zameldowanym w Holandii, ponieważ czasem
lepiej wychodzi się na zameldowaniu za
granicą Królestwa.
Wszystko to jednak kwestia czasu, ponieważ z
czasem, będąc zameldowanym w Holandii,
nabiera się praw do świadczeń socjalnych,
można zapisać się na mieszkanie socjalne,
płaci się podatki, ale korzysta się z prawa do
ulg. W razie problemów, jak np. długotrwałe
bezrobocie, rozwód, przemoc domowa,
eksmisja, można zwrócić się do gminy, która
osobie związanej z Holandią przez minimum 5
lat, winna jest udzielić pomocy jak
obywatelowi holenderskiemu. Gmina zakłada
jednak, że rezydent będzie mógł porozumieć
się w języku holenderskim - pomoc socjalna to
prawo, obwarowane obowiązkami, które
trzeba rozumieć. Zasiłek socjalny, bank
żywności, pobyt w centrum kryzysowym,
mieszkanie zastępcze, należą się tym, którzy w
Holandii legalnie przebywali lub/i pracowali
oraz przestrzegają wyznaczonych reguł.
Na co mogą liczyć osoby, których wyjazd do
Rotterdamu zakończył się na ulicy? Przede
wszystkim na siebie, czasem na rodzinę w
Polsce, organizacje pomocowe (darmowe
posiłki, porady, pomoc w powrocie do kraju)...a
także na piękne noce pod chmurami i
gwiazdami nad Rotterdamem. To jest bardziej
namacalne niż oferta super życia i ekstra pracy
złożona przez znajomego z Facebook’a…
Chcesz sprawdzić, ile powinieneś zarabiać
BRUTTO na godzinę?
Sprawdź to na stronie rządowej:
www.rijksoverheid.nl/onderwerpen/minimumloon
lub zapytaj związki zawodowe
WWW.BARKA.ORG.PL
17
1
(
39) 2015
HOLANDIA, ZIEMIA
OBIECANA…
Katarzyna Skrobol
„
Hej! Bracia Rodacy tam gdzieś w obcym kraju
Od kiedy wam Polska przestała smakować
Czy już znaleźliście swój kawałek raju
I kiedy zaczniecie wyjazdu żałować „
Fragment wiersza Emigranci Lech Kamiński
„
Holandię znałam tylko z opowieści znajomych
ze studiów. Wyjeżdżali, żeby dorobić
wakacyjnymi pracami na czynsz, jedzenie oraz
studia. Pracowali przy pomidorach, kwiatach,
papryce. Ich opowieści o Holandii, kraju
wiatraków, serów i tulipanów, były bardzo
barwne i interesujące. Poza rozmowami o
architekturze czy dobrobycie holenderskim,
rozmowy często dotyczyły Polaków
mieszkających i zarabiających w Niderlandach
. Znajomi opowiadali o miesięcznych
wynagrodzeniach, które wówczas ale i - nie
czarujmy się – dzisiaj, są nie do zarobienia w
polskich warunkach. Zawsze podziwiałam
osoby, które pomimo braku znajomości języka,
wyjeżdżały na dwa-trzy miesiące i radziły sobie
doskonale za granicą. Zastanawiał mnie też
fakt w jaki sposób radziły sobie takie osoby.
Podziwiałam ich odwagę i umiejętność
odnalezienia się w innym kraju. Zadawałam
sobie pytanie, jak to jest możliwe? Teraz już
wiem, diabeł tkwi w szczegółach!
”
Po ukończeniu studiów, moje ambicje sięgały
wyżej niż zbieranie pomidorów za granicą.
Postanowiłam wyjechać na wolontariat do
Turcji. W Izmicie spędziłam prawie 10
miesięcy pracując dla urzędu miasta w
projekcie dla dzieci w wieku przedszkolnym.
Po tak długim okresie nie zarabiania, po
powrocie do ojczyzny, częściowo zmuszona
byłam do wyjazdu zarobkowego do kraju
wiatraków. Najęłam się do pracy przy
kwiatach. Wykonywałam ją parę miesięcy i
przez pierwszy miesiąc było mi z tym całkiem
dobrze. Mieszkanie dzieliłam z 12 innymi
Polakami. Mała łazienka, toaleta dzielona
między 12 osobami, kuchenka z czterema
palnikami, powroty współlokatorów z pracy o
jednej porze, warunki mieszkaniowe wołające
o pomstę do nieba, pokoje 3, 4 osobowe.
Warunki fatalne, ale grunt, że Holandia. Z dnia
na dzień, coraz bardziej przekonywałam się,
że ta ziemia nie do końca jest taka obiecana…
Przepracowałam kilka miesięcy, dorobiłam
się. jak wszyscy, paru euro i wróciłam do kraju.
W Polsce nie bardzo potrafiłam znaleźć swoje
miejsce, uparcie jednak go szukałam.
Szukałam i wyszukałam kolejny projekt za
granicą -Au - pair w Holandii. Podjęłam temat
migracji, świadoma swoich praw i
obowiązków.
WWW.BARKA.ORG.PL
18
1
(
39) 2015
HOLANDIA, ZIEMIA OBIECANA…
22maja 2013 r. pojechałam do Holandii, żeby
tu, jak to sama określiłam, znaleźć swoje
szczęście...Zaczęłam od bycia opiekunką w
holenderskiej rodzinie. Opiekowałam się
trzema dziewczynkami. Żeby być aktywna
zawodowo, postanowiłam w tym czasie
podjąć wolontariat w „Barce NL”. O stanowisku
etatowym nie było mowy, ponieważ nie znałam
wówczas języka holenderskiego. W
międzyczasie, wykonywałam też pracę
sprzątaczki, bo niestety i na obczyźnie „nie od
razu Rzym zbudowano”, a zarobki Au-pair
pozostawiały wiele do życzenia. Zapisałam się
na kurs języka holenderskiego, postanowiłam
się zameldować i ubezpieczyć.
W „Barce NL”, jako wolontariuszka, „fachu”
uczyłam się od Ani i Janusza, później Mirka,
Grzegorza, Andrzeja i kolejnych liderów, z
którymi miałam przyjemność pracować. Po
roku pracy jako wolontariusz, dostałam
upragniony etat w „Barce NL”. Zakończyłam
projekt Au-pair i wszystkie inne zajęcia, które
wykonywałam po drodze. Obecnie zasilam
jedną z dwu drużyn mobilnych, pracujących na
terenie całej Holandii. Nasza praca
skoncentrowana jest na osobach bezdomnych,
to jest nasza grupa docelowa.
Borykamy się z różnymi problemami nierzadko odwiedzamy szpitale
psychiatryczne, zakłady karne czy inne
instytucje, gdzie spotykamy osoby w potrzebie,
osoby, które zostały same i bez środków do
życia. Dzwonią też do nas osoby, które zostały
oszukane przez biura pośrednictwa pracy.
Proszą o pomoc w powrocie do kraju,
ponieważ przyjechali za przysłowiowym
chlebem, a na miejscu okazało się, że niestety
nie ma dla nich pracy.
Ludzie często zadłużają się, żeby przyjechać
do pracy w Holandii, a na miejscu okazuje się,
że tej pracy po prostu nie ma. Realia odbiegają
często od ogłoszeń, zamieszczanych w
gazetach z ofertami pracy. Nie zapomnijmy o
starym powiedzeniu że „Wszędzie dobrze,
gdzie nas nie ma”…
Nie mam zbyt wiele do powiedzenia w kwestii
migracji, bo należę do „świeżo upieczonych”
migrantów. Jedno jednak wiem, że
migracja/migracja zarobkowa, to trudny temat.
Ten, kto nigdy tego nie przeżył, nie jest w
stanie wczuć się w tę sytuację. Zarobione
pieniądze, praca, nie zrekompensuje tęsknoty,
rozłąki z rodziną, najbliższymi.
Choć wszędzie „chleb ma twardą skórkę”, to
nigdy ten na obczyźnie nie smakuje, tak jak ten
upieczony na Ziemi ojczystej…
WWW.BARKA.ORG.PL
19
1
(
39) 2015
CZY WSPÓŁCZESNY ŚWIAT,
TO DOM WARIATÓW?
na podstawie wypowiedzi uczestników
projektu „Koło Gazety Ulicznej”
redakcja tekstu - Gina Leśniak
Czy współczesny świat to miejsce przyjazne człowiekowi, czy powodujące odczucia
lęku, zagubienia, odczucia, że jesteśmy przedmiotem, a nie podmiotem we własnym
życiu.
Czy szybko następujące zmiany zwyczajów i obyczajów, zmiana stylu i sposobu życia,
pomagają czy przeszkadzają żyć. Na ile sami jesteśmy świadomi tych zmian i ich wpływu
na naszą psychikę i nasze życie.
Uczestnicy projektu „Koło Gazety Ulicznej Stop wykluczeniu i marginalizacji” „przyjrzeli”
się podczas dwóch zajęć warsztatowych
niektórym anomaliom współczesności,
określając to, co najbardziej przeszkadza, co
trudno zrozumieć czy zaakceptować.
Większość uczestników była zgodna w
wyborze kwestii, które stanowią największe
zagrożenie dla „normalnego” życia.
Jednocześnie, w niektórych kwestiach,
zarysowała się różnica opinii między
uczestnikami starszymi, a młodymi.
komercjalizacja
MAREK
Handel istniał zawsze, ale chyba po raz pierwszy komercjalizacji poddane zostało
wszystko.
Nie potrafimy uciec od tego nawet w czasie największych świąt religijnych. Boże
Narodzenie, Wielkanoc, to przede wszystkim wypełnione tłumami markety, szał
zakupów, coraz bardziej wymyślne prezenty, przyozdabianie domu zgodnie z panującą w danym roku – modą.
„Wszystko na sprzedaż”, to smutny i groźny prognostyk na przyszłość.
WWW.BARKA.ORG.PL
20
1
(
39) 2015
21
CZY WSPÓŁCZESNY ŚWIAT, TO DOM
WARIATÓW?
Reklamy - utrata własnej tożsamości
MAGDALENA
Reklamy nas denerwują i męczą, a mimo to, oglądamy je, nie zdając sobie sprawy jak bardzo negatywny wpływ mają na nasze samopoczucie i nasze życie.
Szczególnie u osób, których sytuacja życiowa/ekonomiczna jest trudna, reklamy powodują lub pogłębiają poczucie niższości – nie stać mnie na kupienie tego, co
powinnam mieć, daleko mi do wyglądu zadbanych kobiet z reklam, itd.
Reklamy realnie wpływają na nasze życie, prowokując powstawanie „potrzeb niepotrzebnych” , które – choćby ze względu na presję społeczną - staramy się
zaspokoić. Dopasowujemy się do tego „wzorcowego” sposobu życia i w konsekwencji, kosztem własnego zdrowia, spokoju, coraz rzadszych spotkań z rodziną i
znajomymi, coraz mniejszej uwagi, jaką poświęcamy własnym dzieciom, biegamy od jednej pracy do drugiej, żeby zarobić na np. nowy typ smartfonu, lepszy
samochód, wizytę w spa, itp.
Pozwalamy „uwieść” się reklamom i zaczynamy nie swoje pragnienia odczuwać jako swoje, na dodatek determinujące nasze poczucie życiowego sukcesu lub porażki,
a nawet poczucie osobistego szczęścia. Nasze prawdziwe pragnienia i potrzeby, są zastępowane tymi, które oglądamy w telewizji, słyszymy w radio, widzimy na
bilbordach ulicznych.
Trzy podstawowe wątki reklam – „chorobliwe” kupowanie, przesadne dbanie o wygląd zewnętrzny, który staje się podstawowym kryterium wartości człowieka
(przekonywanie, że nie ma takiego „defektu” w wyglądzie, którego nie można poprawić kupując taki a nie inny kosmetyk), dbanie o własne zdrowie, co sprowadza się
do zasady - na każdą dolegliwość jest odpowiedni lek, trzeba go tylko kupić.
W świecie reklam, człowiek sprowadzony jest do bezmyślnej istoty, bezustannie coś kupującej. To ogranicza prawdziwą wartość człowieka i jednocześnie przenika do
naszego myślenia - indywidualnego i społecznego - wywołując w życiu indywidualnym i społecznym widoczne destrukcyjne zmiany.
Nie zwracamy uwagi na to, że reklamy wypaczają autentyczną wartość słów. Np. szczęście, to wypicie takiej, a nie innej kawy.
Informatyka niszczy autentyczne
kontakty między ludźmi
GRAŻYNA
Od dawna, rozmowę czy spotkanie z drugim człowiekiem, zastępuje mail lub sms. Rozmowy bezpośrednie toczą
się często dwutorowo – rozmawiając ze sobą, musimy koniecznie mieć „komórkę” w zasięgu ręki lub wzroku,
przerywamy rozmowę koniecznością (?) odbierania, wysyłania smsów.
Język informatyczny, jakim coraz powszechniej posługujemy się na codzień, ogranicza umiejętność normalnej
rozmowy, powoduje stosowanie skrótów właściwych dla tego języka, pośpiech w wyrażaniu myśli czy opinii.
Informatyka nie pozostawia miejsca na refleksję, zastanowienie się. Sama w sobie zawiera czynnik pośpiechu.
Generuje też poczucie zagrożenia, na prostej zasadzie – np. nie dostałam smsa, nie zadzwonił/nie zadzwoniła,
pewnie coś się stało...
Problem dotyczy wszystkich, choć w różnym stopniu, ale szczególnie dotyka osoby młode, wychowane w epoce
Internetu i wszelkich odmian telefonów mobilnych, traktujące taki sposób komunikacji międzyludzkiej jako normę.
Ciągły rozwój informatyki ogranicza potrzeby intelektualne – po co czytać książki, jeżeli to samo jest w Internecie?
Zatarła się różnica między Internetem (informacja), a książką (wiedza), co już przyniosło opłakane skutki w poziomie
edukacji, szczególnie ludzi młodych.
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
22
CZY WSPÓŁCZESNY ŚWIAT, TO DOM
WARIATÓW?
Młodość – Starość
MARIA
Na naszych oczach drastycznie zmienił się jeden ze stałych dotąd czynników tworzenia kultury i cywilizacji - ciągłość pokoleniowa, wyrażana w poczuciu
duchowej solidarności z tym, co było wcześniej. Po raz pierwszy, ciągłość ta została zerwana i odrzucona jako zbędny balast.
Coraz częściej spotykam się z lekceważeniem tylko dlatego, że jestem osobą starszą. Odczuwam to czasem wręcz jak dyskryminację. Czy powinnam się
tłumaczyć z tego, że mam tyle lat ile mam i przepraszać, że tak długo żyję i zabieram miejsce młodym i ambitnym? To jakiś absurd.
Nawet zmarszczki na twarzy są dziś powodem zażenowania, wręcz wstydu – koniecznie trzeba je ukryć, zatuszować i udawać młodszą niż się jest. Mówienie
prawdy o własnym wieku, gdy się przekroczy trzydziestkę, budzi zażenowanie lub zdziwienie. To jest temat tabu.
Młodzi ludzie nie liczą się ze zdaniem osób starszych, uważając ich opinie za przestarzałe, nie nadążające z duchem czasu. Autorytetów nie uznają, nie są im
do niczego potrzebne, mogą jedynie przeszkadzać w tworzeniu własnego, wygodnego świata, bez poczucia odpowiedzialności za cokolwiek.
Młode pokolenia budują od nowa, opierając się wyłącznie na własnym – siłą rzeczy - bardzo ograniczonym doświadczeniu. Powoduje to lekceważący
stosunek wobec starości jako takiej i wobec ludzi starszych/starych. Takie nastawienie odbiera starszym osobom poczucie, że są/mogą być potrzebni,
przydatni, że wiek 40+ nie musi oznaczać wyautowania ze społeczeństwa, natomiast ludziom młodym odbiera rzecz niezbędną w budowaniu ich
indywidualnej i społecznej tożsamości – poczucie zakorzenienia w określonej rzeczywistości duchowej i kulturalnej. Prawdopodobnie stąd wynika, tak
powszechne wśród młodego pokolenia poczucie, że wszystko mi wolno, dobre jest to, co jest dobre dla mnie, wystarczy mi to co sam/sama wiem. Refleksja,
zastanowienie się nad sobą i własnym życiem, została wyeliminowana przez bezustanne parcie do przodu, niezależnie od tego co to znaczy, często – bez
jakiejkolwiek świadomości, co to znaczy.
Zerwanie więzi społecznych i rodzinnych spowodowało poczucie samotności – może dlatego, młodzi ludzie tak bardzo są zafascynowani informatyką,
ponieważ smsy, maile, facebooki, stwarzają poczucie - nie jestem sam. Poczucie, niestety, wirtualne,
Dwudziesto kilkuletnia uczestniczka projektu opowiedziała o sytuacji, gdy zgłosiła się do pracy na podstawie ogłoszenia -...przyjmę osobę młodą. Niedoszły
pracodawca oświadczył, że szuka kogoś po trzydziestce, co wywołało w dziewczynie szczere zdumienie – osoba po trzydziestce, nie jest przecież młoda.
Podsumowując rozważania, wszyscy niemal uczestnicy zajęć warsztatowych wyrazili
opinię, że dzisiejszy świat przypomina nieco „dom wariatów”, w którym „normalny”
człowiek nie zawsze wie o co chodzi, po co to wszystko i dokąd to zmierza.
Zatarły się od dawna uznawane i szanowane kanony postępowania i zachowania,
zastąpione przez wzorce, które dezaktualizaują się w tempie niemal jeszcze szybszym,
niż zostały sformułowane.
Informatyka, choć ma swoje korzystne strony, bombarduje nas „informacyjnym
tsunami”, wywołując często poczucie zagrożenia, ponieważ skupia się przede
wszystkim na sprawach negatywnych, zagrażających człowiekowi. Jednocześnie to
informacyjne tsunami powoli niszczy naszą wrażliwość – po usłyszeniu kolejnych
doniesień o kataklizmach, katastrofach czy ludzkich tragediach, szybko przechodzimy
do porządku dziennego.
Szybkie, niekiedy gwałtowne zmiany, zachodzące w rzeczywistości, w której żyjemy,
wymuszają bezustanną konieczność przystosowywania się do rzeczy nowych, których
sensu i potrzeby często nie rozumiemy, które tak naprawdę nie są nam potrzebne, ale
odbierają spokój. W takich okolicznościach, człowiek, którego natura i psychika
pptrzebuje minimalnego choćby życiowego constans, traci poczucie bezpieczeństwa,
gubi się, a lęk przed jutrem wzrasta.
Pozostaje... reklama... polecająca tabletkę uspokajającą...
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
SLOW FOOD, EKOLOGIA I
WŁĄCZENIE SPOŁECZNE
WOKÓŁ WSPÓLNEGO STOŁU
Maria Sadowska
Śródka - jedna z najstarszych dzielnic Poznania. W kamienicy, stojącej od 1906 r. przy
Rynku Śródeckim, na parterze hotelu, powstała restauracja „Wspólny Stół”.
Co w tym nietypowego? Jest to restauracja
prowadzona przez spółdzielnię socjalną, a
najważniejszą ideą nie jest zysk właścicieli, ale
pomoc osobom długotrwale bezrobotnym w
powrocie na rynek pracy. Temu właśnie służy
powołanie spółdzielni, która prowadzić będzie
restaurację, a tym samym dawać miejsca pracy
dla pięciu bezrobotnych osób - dwóch
wykwalifikowanych kucharzy oraz pięciu
studentów, pracujących w obsłudze. Wszyscy
wnoszą do zespołu coś ważnego,
integrującego różne środowiska.
Integracji służyć ma również duży, prawie 5metrowy, dębowy stół, ustawiony w
centralnym miejscu restauracji. To on jest
sercem lokalu. Wokół niego pracownicy
spółdzielni będą gromadzić gości, dla których
ważne jest zarówno dobre jedzenie jak i drugi
człowiek. Bo spółdzielnia „Wspólny Stół” łączy
w sobie właśnie te idee: z szacunku do natury
„postawiliśmy” na slow food oraz ekologię, z
szacunku do człowieka dbamy o
zrównoważony rozwój oraz pielęgnujemy w
sobie poczucie solidarności i
odpowiedzialności nie tylko za nas samych.
Ekologia w naszej restauracji to ważny temat,
który bardzo dobrze uzupełnia koncepcję
lokalu. Część produktów pochodzi z
certyfikowanego gospodarstwa fundacji
„Barka”, prowadzonego w Chudobczycach od
2000 r. Pracuje tam średnio 10 osób, po bardzo
trudnych życiowych przejściach,
doświadczonych bezdomnością oraz
bezrobociem, walczących z uzależnieniami,
czy starający się powrócić do godnego życia
po odbytych wyrokach w więzieniach.
Opierając się o produkty z Chudobczyc,
tworzymy na Śródce restaurację z
nowoczesną kuchnią polską. Aby nie
powielać tradycyjnych mielonych czy
gołąbków, postanowiliśmy „odkurzyć”, naszą
rodzimą kuchnię i nadać jej współczesnego
twista. I tak w menu można znaleźć m.in.
perlicę na ziarnie zboża, burgera z baraniną,
gołąbki z mięsem z golonki. Przygotowaliśmy
też całą gamę przekąsek oraz deserów, mamy
pozycje wegetariańskie oraz wegańskie, a
także dania dla małych pociech, ale nie
zdradzamy wszystkich niespodzianek, a
jedynie uchylamy rąbka tajemnicy.
„
WWW.BARKA.ORG.PL
23
1
(
39) 2015
SLOW FOOD, EKOLOGIA I WŁĄCZENIE
SPOŁECZNE WOKÓŁ WSPÓLNEGO STOŁU
W kwestii kuchni – oprócz długotrwale
bezrobotnych pań, które w ciągu minionych
miesiecy przygotowywały się do rozpoczęcia
pracy w warsztacie gastronomicznym w
Centrum Integracji Społecznej, mamy też
profesjonalnego kucharza, który nauki
odbywał w Kornwalii w Wielkiej Brytanii.
Zafascynowany kuchnią oraz ideą włączenia
społecznego poprzez gotowanie, którą poznał
dzięki Jamie’mu Olivierowi w Café Fifteen,
postanowił podjąć wyzwanie stworzenia
restauracji na wysokim poziomie, prowadzonej
przez spółdzielnię socjalną.
Przy powstaniu tego, wymarzonego przez nas,
miejsca pracowało wiele osób – liczne grono
wolontariuszy, studentów, członkowie
spółdzielni, przyjaciele fundacji, a także
sponsorzy i partnerzy zewnętrzni jak Kompania
Piwowarska, Jerenimo Martins, firma PwC.
Wsparła nas również Kulczyk Foundation oraz
Fundacja Ashoka.
Aby spółdzielnia mogła dalej spełniać swoją
rolę w integracji społecznej i zawodowej
różnych środowisk, konieczni są klienci, którzy
pozwolą restauracji wypracowywać środki na
utrzymanie zarówno pracowników, jak i
infrastruktury. Bez sukcesu ekonomicznego choć nie jest on w spółdzielni najważniejszy nie będziemy mogli tworzyć i utrzymywać
miejsc pracy dla osób, które niosą ze sobą
bagaż najcięższych życiowych doświadczeń.
Ponieważ jednak staramy się zarówno
wyglądem restauracji, jak i kuchnią pokazać, że
spółdzielnie socjalne mogą prowadzić
działania ekonomiczne na najwyższym
poziomie, mamy nadzieję, że nasi Goście z
radością będą do nas wracać właśnie dlatego,
że serwowane dania są pyszne, a atmosfera
tworzona wokół wspólnego stołu jedyna w
swoim rodzaju.
Zatem...do zobaczenia przy WSPÓLNYM
STOLE !
WWW.BARKA.ORG.PL
24
1
(
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
Gina Leśniak
W 1946 r. w Londynie zorganizowano wielką Paradę Niepodległości dla uczczenia
zwycięstwa nad Niemcami. Przed królem Jerzym VI, w obecności wiwatujących tłumów,
maszerowali przedstawiciele wszystkich państw sprzymierzonych. Wśród maszerujących
byli też Południowoafrykańczycy, Chińczycy, Brazylijczycy, Meksykanie... Nie było ani
jednego polskiego żołnierza, chociaż Polska w czasie II wojny światowej wystawiła
czwartą co do wielkości armię, a bez polskich dywizjonów walczących w Bitwie o Anglię,
wynik bitwy mógł być katastrofalny nie tylko dla Anglii, ale i dla całej Europy. Brytyjski
rząd nie zaprosił do udziału w paradzie wojsk polskich, nie chcąc drażnić „wujka Joe”.
Oglądającego z londyńskiego chodnika paradę pilota, zagadnęła jakaś starsza kobieta –
Dlaczego pan płacze, młody człowieku? - Tym zagadniętym był Witold Urbanowicz,
jeden z dowódców dywizjonu 303, najskuteczniejszej jednostki RAF-u w Bitwie o Anglię.
W 1939 r. Polska, zaatakowana od zachodu i
wschodu, broniła zawzięcie swojej wolności
przez ponad miesiąc. Z początkiem
października zaczął się exodus poza granice
kraju żołnierzy, którzy z walk wrześniowych
wynieśli głowy cało. Różnymi drogami i w różny
sposób, często z pomocą podziemnej sieci
utworzonej przez rząd na uchodźstwie,
przedostawali się do Francji z nadzieją na dalszą
walkę. We Francji czekało ich gorzkie
rozczarowanie. Francja, która wcześniej kpiła z
Polaków, skapitulowała po miesiącu. Zdzisław
Krasnodębski, pierwszy dowódca dywizjonu
303, wspominał, że gdy Polacy rozpaczali z
powodu kapitulacji, we francuskim kasynie
lotniczym strzelały korki od szampana z radości,
że wojna się skończyła. Około 30 tysięcy
polskich żołnierzy, w tym 8 tysięcy lotników,
zostało przerzuconych do Wielkiej Brytanii, ale
tu potraktowano ich jak zbędny balast.
Franciszek Kornicki z dywizjonu 303,
wspominał po latach – „Anglicy uważali, że po
naszej przegranej we wrześniu, nie jesteśmy
zdolni do walki. Twierdzili, że przyniesiemy
wstyd angielskim siłom zbrojnym”. John Kent,
latający w RAF-ie, znakomity pilot kanadyjski,
na wieść, że został przydzielony do dywizjonu
303, zapisał w swoim pamiętniku - „Byłem
wściekły, chciało mi się krzyczeć. Nic gorszego
nie mogło mnie spotkać”.
„Życie! Mierzyło się je na dni i
godziny, a czasem na minuty...”.
Z dziennika dywizjonu 303
Krwawi cudzoziemcy
Po błyskawicznych zwycięstwach Niemiec w
Europie, Anglia - nie tylko dla Polaków - stała
się „wyspą ostatniej nadziei”. Dowódca
niemieckich wojsk lotniczych, Goring,
zaplanował na lato 1940 r. zmasowany atak
powietrzny na Anglię, który miał unicestwić
brytyjskie lotnictwo, umożliwiając morskolądową inwazję na wyspę. Niemiecki plan
miał wszelkie szanse powodzenia, choćby ze
względu na niemal dwukrotną przewagę
ilości maszyn oraz zdecydowanie lepsze
wyszkolenie i doświadczenie lotników
niemieckich w porównaniu z angielskimi. W
pierwszej fazie bitwy, od lipca do połowy
sierpnia, Anglicy ponieśli katastrofalne straty utracili połowę lotników i znaczną część
samolotów. Dla wszystkich było jasne - Anglia
przegrywała bitwę.
WWW.BARKA.ORG.PL
25
1
(
26
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
uznał, że Polaków można włączyć do walki31
sierpnia dywizjon 303, wraz z kilkoma innymi,
wzbił się w powietrze do lotu bojowego,
ścierając się z 200 samolotami niemieckimi. W
ciągu zaledwie piętnastu minut każdy z sześciu
pilotów 303, miał na swoim koncie jednego
zestrzelonego Messerschmitta.
1 września, na liczący 6 maszyn dywizjon,
runęło 150 samolotów niemieckich. W swoim
pamiętniku Kent opisał jak Polacy poradzili
sobie z miażdżącą przewagą wroga „Patrzyłem, jak Rogowski leci prosto w sam
środek Niemców, tuż za nim leciał Frantiśek”.
Brawurowy, zaskakujący atak dwóch polskich
pilotów, błyskawicznie rozproszył silną
formację niemiecką, umożliwiając zwycięstwo.
W ciagu kilku pierwszych dni walk, dywizjon
zestrzelił 24 samoloty niemieckie bez strat
własnych, a po upływie zaledwie tygodnia,
liczba zestrzeleń wzrosła do czterdziestu.
7 września, w ciągu niespełna15 minut,
zestrzelił 16 samolotów - rekord, który nie
został pobity przez żaden inny dywizjon do
końca wojny. Anglików zaskoczyła nie tylko
liczba zestrzeleń, ale także nieprawdopodobna
łatwość z jaką polscy lotnicy rozproszyli
formację niemieckich bombowców. W
przełomowym dniu bitwy, 15 września,
dywizjonowi zaliczono 16 zestrzeleń.
Na każdy zestrzelony polski samolot
przypadało 6 strąconych samolotów
niemieckich. W dywizjonach angielskich
stosunek ten wynosił 3 do 1. Dywizjon 303
zestrzelił dwukrotnie więcej samolotów
niemieckich niż jakikolwiek inny, dziewięciu
pilotów zostało oficjalnie uznanych za
lotniczych asów.
WWW.BARKA.ORG.PL
ogeikswokzsuicśoK 303 unojziwyD ołdoG
Tymczasem, sformowany w lipcu 1940 r. polski
dywizjon, oznaczony przez Anglików numerem
303, a przez Polaków nazywany
„kościuszkowskim”, skierowano na szkolenie.
Polscy lotnicy wpadali w furię, gdy traktowano
ich jak młodocianych rekrutów. Wielu z nich
było adeptami Szkoły w Dęblinie, jednej z
najlepszych szkół lotniczych na świecie,
większość - w przeciwieństwie do lotników
angielskich - miała już doświadczenie w
walkach powietrznych z Niemcami nad Polską i
Francją. Czas upływał - w siepniu sytuacja
Anglii stała się krytyczna, Luftwaffe
przygotowywała się do zadania ostatecznego
ciosu, Anglikom brakowało pilotów, a kontakt
polskich lotników z samolotami nadal
ograniczony był do lotów treningowych.
Między Polakami a Anglikami dochodziło do
częstych napięć. Polscy lotnicy odmówili
złożenia przysięgi na wierność królowi
Jerzemu VI, twierdząc, że już raz przysięgali narodowi i rządowi polskiemu. Anglicy
poinformowali gen. Sikorskiego, że po
zakończeniu wojny, Polska będzie musiała
zapłacić za utrzymanie i uzbrojenie Polaków
walczących w Anglli. Polacy krytykowali
brytyjski „samobójczy” sposób latania w
bardzo ścisłym szyku, nauczeni jeszcze w
Dęblinie, że pilot musi widzieć to, co dzieje się
na niebie, zamiast myśleć o tym, żeby nie
uszkodzić skrzydła samolotu kolegi. Pozorna
niesubordynacja Polaków irytowała
zdyscyplinowanych Anglików. „Anglicy
marnowali nasz czas na jakieś dziecinady, a
przecież wszyscy byliśmy zawodowymi
pilotami” - wściekał się Jan Zumbach. Witold
Urbanowicz nie przestawał żądać, aby polskim
lotnikom pozwolono wreszcie wziąć udział w
walce, zamiast uczyć ich podstaw latania.
Sytuację dywizjonu zmieniły dwa ostatnie dni
sierpnia.
30 sierpnia, podczas kolejnego lotu
treningowego, 303 natrafił na formację
niemieckich samolotów. Ludwik Paszkiewicz
nie wytrzymał i poleciał wprost na jeden z
myśliwców, zestrzeliwując go. Lot treningowy
zamienił się w walkę. Sceptyczny dotąd,
angielski dowódca dywizjonu, Ronald Kellet, .
1
(
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
Rekordowe wyniki zestrzeleń spowodowały, że
Stanley Vincent, dowódca bazy lotniczej w
Northolt gdzie stacjonował 303, postanowił
sprawdzić, czy Polacy nie podają zawyżonej
liczby zestrzeleń. Wybrał się na misję
„szpiegowską”, lecąc w takiej odległości za
dywizjonem, aby mógł obserwować walkę. Po
wylądowaniu, powiedział krótko - „Cholera, oni
naprawdę to robią”. Walkę polskiego dywizjonu
zrelacjonował mniej lakonicznie – „Raptem
niebo zapełniło się płonącymi samolotami,
spadochronami i kawałkami rozwalonych
skrzydeł, a wszystko rozegrało się z
nieprawdopodobną prędkością”.
Bożyszcza Anglii
Oszałamiające sukcesy i mistrzowski sposób
latania polskich lotników, zmienił opinię
Anglików z lekceważącej na entuzjastyczną.
Nazywano ich „aniołami zemsty”, „krwawymi
cudzoziemcami”, „podniebną polską
kawalerią”, także...”chlubą Anglii”. Król Jerzy VI i
premier Winston Churchill, niejednokrotnie
podkreślali wagę dokonań polskich
dywizjonów. John Kent, „przechrzczony” przez
Polaków na Kentowski, z rozpaczającego
krytyka „zwariowanych Polaków”, szybko
przerodził się w ich wielbiciela i świetnego
kumpla. We wrześniu zapisał w swoim
pamiętniku – „Rezultaty Polaków są
fantastyczne. Rozwalają wszystko, co wejdzie
im w drogę. Mają świetny wzrok i znakomite
umiejętności strzeleckie. Lubią strzelać do
szkopów, co im wychodzi i to jeszcze jak!
Uwielbiają to i traktują jak świetny "ubaw".
Brytyjska prasa i radio prześcigały się w
gratulacjach, podziękowaniach i wyrażaniu
podziwu. Szef BBC, specjalną audycję
zakończył nieco pompatycznie – „BBC
przesyła gorące pozdrowienia słynnemu
dywizjonowi 303. Wy używacie przestworzy do
swoich wspaniałych wyczynów, a my do
rozgłaszania ich światu. Niech żyje Polska!”. O
sukcesach polskich dywizjonów rozpisywała
się także prasa amerykańska. „Polacy nie są
podziwiani, oni są niemal wielbieni” - donosił
„New York Times”. Angielskie ladies chciały
koniecznie zostać honorowymi „matkami”
polskich dywizjonów. Gdy jedna z angielskich
arystokratek upierała się przy tym szczególnie
natrętnie, jeden z polskich lotników wypalił –
„Co za głupia baba! Czy ona nie rozumie, że to
jest wojna?”.
Polscy lotnicy cieszyli się swoją sławą, ale
jednocześnie męczyła ich czasem i drażniła.
„Po co robić z tego widowisko?” - napisał
zwięźle w dzienniku dywizjonu, Mirosław Ferić,
założyciel Dziennika. Gdy zginął w 1942 r. , dla
uczczenia jego pamięci, kontynuowano wpisy
do dziennika, który pod koniec wojny rozrósł
się do kilku tomów.
Informacje o wyczynach polskich lotników
przedostawały się do okupowanej Polski,
WWW.BARKA.ORG.PL
27
1
(
28
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
do ich rodzin, podtrzymywały nadzieję w
umęczonej ojczyźnie. „Polscy lotnicy, to uroczy
ludzie – stwierdził jeden z oficerów brytyjskich –
Mają znakomite poczucie humoru, ale
większość z nich ma smutne oczy. Aż nie chce
się pytać o ich rodziny”.
Są fantastyczni, lepsi od najlepszych z nas
W Polsce latali na przestarzałych maszynach,
komunikacja radiowa czasem zawodziła, o
radarze nikt nie słyszał. Paradoksalnie, te braki
przyniosły później nieoceniony skutek –
polegali na własnych umiejętnościach i
doskonałym wzroku, nieograniczonym
sztywnymi regułami sposobie latania i
atakowania, zmieniającej się z chwili na chwilę
taktyce walki. „Uczono nas przeszukiwać
wzrokiem niebo, patrzeć na wszystkie strony,
nie tylko przed siebie. Wypatrując wroga
potrafiłem obracać głowę o 180 stopni” powiedział o szkoleniu w Polsce jeden z
lotników. Latający z Polakami Brytyjczycy
twierdzili, że Polacy jako jedyni, widzieli „całe
niebo”. „W przeciwieństwie do brytyjskich
pilotów, szkolonych żeby lecieć gdzie każą,
polscy piloci cały czas się rozglądają,
wypatrując wroga” – zauważył z uznaniem
jeden z brytyjskich pilotów. Pilotów angielskich
uczono latania zwartym szykiem, zgodnie z
przestarzałą przedwojenną taktyką RAF-u.
Podczas walki oddawali strzały z odległości
około 400 m. Polskich lotników nauczono w
Dęblinie latania w formacji o luźnym, zmiennym
szyku, oddawania krótkich serii z większego
dystansu, żeby wyprowadzić przeciwnika z
równowagi, a dopiero potem – piorunująco
szybki atak i mordercza seria z odległości
zaledwie 100 m. - „Nie strzelaj, dopóki nie
zobaczysz białek jego oczu” - brzmiała żelazna
zasada szkoły dęblińskiej. Athol Forbes
wspominał – „Polacy podchodzili tak blisko, że
zdawało się, że się z nimi zderzą” i dodawał –
„Zdarzało mi się widzieć, że na sam widok
polskich hurricane'ów, niemieckie załogi
wyskakiwały ze spadochronem, nie podejmując
walki”. „Nigdy nie widzieliśmy takiego sposobu
latania” – dopowiadał inny. Jeden z majorów
RAF-u stwierdził – „Są fantastyczni, lepsi od
najlepszych z nas.
126 Adolfków zestrzelonych przez Dywizjon 303
"
"
Przewyższają nas pod każdym względem.
Wybornie znają się na samolotach i sztuce
pilotażu”.
Jeszcze w Polsce, instruktor dęblińskiej szkoły,
Witold Urbanowicz, uczył swoich
podchorążych - „Myśliwiec w powietrzu
powinien zamienić się w kobrę. Atak musi być
zdecydowany, błyskawiczny i skuteczny”.
Urbanowicz -”Kobra” latał z przerwami przez
całą wojnę. Nie tylko nie został nigdy
zestrzelony, ale jego samolot nie został nawet
draśnięty serią przeciwnika.
Polski sposób latania okazał się tak skuteczny,
że został przyjęty w niektórych dywizjonach
angielskich.
Angielscy lotnicy cenili lojalność Polaków w
walce. Zgodnie twierdzili, że gdyby nie
ochrona Polaków, wielu z nich nie przeżyłoby
bitwy. John Kent wylewnie dziękował
Zdzisławowi Hennebergowi za uratowanie mu
życia, a gdy rozstawał się z 303, wpisał do
dziennika dywizjonu -”Dziękuję, że
nauczyliście mnie jak walczyć i że pomogliście
mi przeżyć”.
Anglicy uważali też, że Polacy mają najlepszą
obsługę naziemną. Po ciężkich walkach 15
września, dziewięć polskich hurricanów
przeznaczono na złom. Ku zdumieniu
Anglików, następnego dnia rano, zniszczone
samoloty były gotowe do walki.
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
Anglicy ciągle zadawali pytanie „Dlaczego
Polacy są tacy dobrzy?”. Poza fantastycznymi
kwalifikacjami lotniczymi, odpowiedź mogliby
znaleźć we wpisie Fericia w dzienniku
dywizjonu - „Wiemy, że wielu z nas zginie, lecz
co z tego. Nie ma po co żyć, jeśli nie ma Tej – i
dla Niej robimy to wszystko. Nie dla sławy, tylu a
tylu zestrzeleń, nie dla Francuzów czy Anglików,
ale dla Niej”. Ferić pisał o Polsce.
Oni i one
Gospoda w Orchand, niedaleko Northolt, stała
się miejscem wypoczynku dla polskich
lotników. Tu świętowali swoje triumfy, tu - w
przerwach między kolejnymi lotami bojowymi bawili się, tańczyli, pili i uwodzili angielskie
dziewczyny. „Od bab nie mogliśmy się
opędzić” - wyznał bez ogródek w dzienniku
dywizjonu jeden z pilotów. Rozchwytywani byli
wszyscy, choć prym wiódł Witold Łokuciewski,
nazywany przez kolegów „Piękny Tolo”.
Któregoś dnia, mimo ostrej reglamentacji
benzyny obowiązującej w Anglii, Łokuciewski
dostał od Vincenta samochód do swojej
dyspozycji na jeden dzień. Gdy wrócił do
Norholt z pustym zbiornikiem, Vincent zrugał
go, twierdząc, że nawet on, dowódca bazy, nie
pozwoliłby sobie na coś takiego. – „Tak, ale pan
jest żonaty, a ja jestem kawalerem” - odpalił
„Piękny Tolo”. Angielscy lotnicy utyskiwali, że
„Od czasu, gdy w Northolt zjawili się Polacy,
żadna nie chce na nas spojrzeć. Zarekwirowali
wszystko, co ładne”. Nie mogli zrozumieć
powodów zwariowania Angielek na punkcie
polskich lotników. -”Oni rozmawiają z
dziewczynami o modzie, o tym co noszą, tak
jakby oprócz latania, znali się na
strojach. Dziwne, prawda? Ale dziewczynom to
się podoba”. „Nie potrafią się oprzeć całowaniu
w rękę i wielkim bukietom kwiatów,
przynoszonych już na pierwszą randkę” zdumiewał się inny. Jedna z kobiet, pracująca
jako kierowca w WAAF (Pomocnicza Lotnicza
Służba Kobiet), na pytanie swojego szefa jak
się jej jeździ z polskim lotnikiem odpowiedziała
– „Dobrze. Przez cały dzień mówię tak sir, a
przez całą noc - nie, sir”.
Niektórzy z angielskich lotników zamiast
utyskiwać, wpadli na oryginalny
pomysł... Rękaw swojego angielskiego
munduru ozdabiali naszywką z napisem
„Poland” i łamaną angielszczyzną
przedstawiali się angielskim dziewczynom
wyuczoną formułką – „Jestem polskim pilotem.
Jestem bardzo samotny. Czy wypijesz ze mną
drinka?” - Podobno skutkowało. Brytyjskie
dzienniki przytaczały zdanie, wypowiedziane
przez dyrektorkę prywatnej szkoły dla
dziewcząt, przestrzegającej swoje dobrze
wychowane panienki przed
niebezpieczeństwami, czyhającymi na nie za
progiem szkoły. Swój speech dyrektorka
zakończyła - „A przede wszystkim,
wystrzegajcie się ginu i polskich lotników”.
Angielską dziennikarkę zachwycił jeden z
polskich lotników, z którym przeprowadzała
wywiad. - „Spytał, czy może pożyczyć moją
duszę na następny lot i zabrać ją z sobą w
chmury, na szczęście. Oczywiście, oddałam
mu ją” - zakończyła artykuł oczarowana.
Wynocha z naszego kraju
Decyzje podjęte podczas konferencji w
Teheranie w 1943 r., potwierdzone układem w
Jałcie dwa lata później, były dla polskich
żołnierzy szokiem. Anglia, która słowami
Churchilla zapewniała Polaków -”Razem
zwyciężymy, albo zginiemy”, zmieniła
WWW.BARKA.ORG.PL
29
1
(
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
polityczny kurs. Związek Radziecki był
potrzebny do zwyciężenia Niemiec, a polski
opór wobec politycznych i terytorialnych żadań
Rosjan, stanowił zagrożenie dla aliansu
Zachodu z Wschodem. Polska, z cenionego
dotąd sojusznika, stała się zawalidrogą.
Nalegania polskich dywizjonów, z 303
włącznie, aby wspomóc Powstanie
Warszawskie, odebrano jako „niemądre i
sentymentalne”. Zrozpaczeni, ale
zdeterminowani lotnicy dywizjonu
kościuszkowskiego wysłali telegram do
królowej - (…) „Proszę nam wierzyć, Wasza
Wysokość, że kiedy w 1940 roku ważyły się losy
Wielkiej Brytanii, my, polscy lotnicy, nie
myśleliśmy szczędzić krwi i życia”(...). Telegram
został bez odpowiedzi. Niechęć społeczeństwa
brytyjskiego do Polaków wzrastała
systematycznie. Polscy lotnicy nie byli już
chlubą Anglii. „Wynocha z naszego kraju” – tak
określił Kornicki stosunek Anglików do polskich
lotników, którzy bronili Wielkiej Brytanii w czasie
jej największej próby. Tu i ówdzie, pojawiły się
na murach napisy„Polacy do domu”, zdarzały
się też przykłady jawnej wrogości. „Wracaj do
domu, parszywy Polaku”- usłyszał jeden z
lotników walczących w 1940 r. o Anglię. Inny
wspominał z goryczą - „Jeszcze niedawno, jako
pilot, cieszyłem się przesadnym prestiżem i
histerycznym uwielbieniem. I oto nagle stałem
się śmieciem”.
Minister spraw zagranicznych, Ernest Bevin
oświadczył, że polscy żołnierze pozostający w
Anglii „są źródłem coraz większych
politycznych komplikacji w naszych stosunkach
ze Związkiem Sowieckim. Należy uczynić
wszystko, ażeby w naszym kraju zostało jak
najmniej Polaków”.
To oświadczenie wywołało protest dowództwa
RAF-u i Ministerstwa Lotnictwa, ale tylko ich „Polacy walczyli z nami przez całą wojnę, byli z
nami w bitwie o Wielką Brytanię. Nieokazanie im
wielkoduszności w ich tragicznej chwili jest nie
do pomyślenia”. Rząd zignorował protest, a
polscy lotnicy otrzymali, w formie notatki
urzędowej, decyzję Bevina - „Dziękujemy Panu
za wkład w nasze zwycięstwo. Niestety, nie
może Pan pozostać w Anglii. Niniejszym
zwalniam Pana ze służby”.
Ponad połowa społeczeństwa brytyjskiego
opowiedziała się za pozbyciem się polskich
żołnierzy, także lotników. Mimo to, wielu z nich
zostało. Wiedzieli czym grozi powrót do
komunistycznej Polski. Ci, którzy zdecydowali
się wrócić, zostali oskarżeni o szpiegostwo na
rzecz „Zachodu”. Wielu trafiło do więzień,
wielu zostało straconych. Witold Urbanowicz,
jeden z najlepszych lotników II wojny
światowej, wrócił. Na krótko. Oskarżony o
szpiegostwo, zdołał uciec. Osiedlił się daleko,
w Stanach Zjednoczonych. Po latach kupił
kawałek ziemi na wyspie u wybrzeży
Massachusetts. Nie wybudował tam domu, nie
posadził drzew. Witold Urbanowicz-syn
wspominał - „Ojciec często jeździł na wyspę,
stawał nad oceanem z twarzą zwróconą ku
Polsce i stał tak całymi godzinami. Złamali mu
serce. Po prostu, złamali mu serce”.
Koniec
W ciągu całej wojny walczyło w RAF-ie 17
tysięcy polskich lotników. Walczyli w
dywizjonach angielskich i wyłącznie polskich,
w myśliwskich i bombowych.
27 listopada 1946 r. Witold Łokuciewski,
ostatni dowódca dywizjonu 303, zdjął ze
swojego mustanga, słynne godło dywizjonu
kościuszkowskiego. Dywizjon został oficjalnie
rozwiązany. Epopea dobiegła końca.
WWW.BARKA.ORG.PL
30
1
(
39) 2015
ANIOŁY ZEMSTY
Ponad dwadzieścia lat po wojnie, John Kent
napisał o polskich lotnikach -”My, którzy
mieliśmy zaszczyt z nimi latać i walczyć, nigdy
tego nie zapomnimy. Wielka Brytania nie może
zapomnieć, jak wiele zawdzięcza wierności,
niezłomności ducha i poświęceniu polskich
lotników”. Jednak zapomniała. Gdy w 1993 r.
na białych skałach Dover, przemierzanych tak
często przez polskie hurricany, królowa-matka
odsłoniła pomnik upamiętniający dywizjony
RAF-u, które walczyły w Bitwie o Anglię, wśród
godeł dywizjonów zabrakło tego, który stał się
legendą nie tylko polskich skrzydeł - dywizjonu
303. W 1996 r. królowa Elżbieta II,
poniewczasie, oddała hołd polskim lotnikom,
mówiąc - „Gdyby Polska nie stała po naszej
stronie w tamtych dniach, płomień wolności
mógłby zgasnąć jak świeca na wietrze”. Wśród
historyków Bitwy o Anglię panuje zgodna
opinia, że bitwa została wygrana „o włos”.
Gdyby zatem zabrakło w niej polskich
dywizjonów, zgaśnięcie „płomienia wolności”
stałoby się koszmarną rzeczywistością.
Są w Anglii miejsca, gdzie pamięć o polskich
lotnikach pozostała. Gospodę Orchand, zdobią
zdjęcia młodych, uśmiechniętych mężczyzn w
angielskich mundurach z naszywką „Poland” na
ramieniu, a przed gospodą stoi tablica z
napisem - „Wdzięcznej pamięci dzielnych
polskich lotników, którzy oddali życie w obronie
Zjednoczonego Królestwa w II wojnie
światowej”. Nieopodal, na małym cmentarzu,
spoczywają asy dywizjonu 303 - Mirosław Ferić,
Ludwik Paszkiewicz i Josef Frantiśek, z
urodzenia Czech, z wyboru Polak, związany na
śmierć i życie z polskim dywizjonem. Jest też
pomnik w byłej bazie lotniczej w Northolt,
poświęcony polskim lotnikom, gdzie odbywają
się rocznicowe uroczystości. I są miejsca, te
najsmutniejsze - liczne cmentarze, rozsiane po
całej Anglii, na których, po walce, odpoczywa
ponad dwa tysiące polskich lotników. Na
wysokim kamiennym krzyżu cmentarza w
Newark-upon-Trent w Nottinghamshire,
widnieje cytat ze św. Pawła – „Walczyłem o
dobrą sprawę, W biegu wytrwałem do końca”.
Od tamtych, okrutnych ale chwalebnych dni,
mija 75 lat. Pamięć o polskich lotnikach dawno
już przygasła, najpierw zatajana przez
komunistyczną propogandę, później na skutek
lekceważącego stosunku nas samych do tych,
którzy wpisali w polską historię wydarzenia,
które powinny wywoływać narodową dumę.
Powinny, ale nie wywołują.
Urbanowicz i inni...zasługują na więcej niż
krótką, suchą wzmiankę przy okazji „okragłych”
rocznic.
Zdjęcie lotników dywizjonu pochodzi ze zbiorów Imperial War Museum
WWW.BARKA.ORG.PL
31
1
(
39) 2015
POLSCY LOTNICY W BITWIE
O ANGLIĘ
Andrzej Górczyński
W dniu wybuchu II wojny światowej polskie lotnictwo było w trudnej sytuacji pod
względem wyposażenia w sprzęt. Polskie samoloty wojskowe - z wyjątkiem PZL-37 Łoś nie dorównywały nowoczesnym samolotom niemieckim. W pierwszych dniach
wrześniowych walk piloci starali się zapewnić skuteczną osłonę własnych wojsk i
prowadzili rozpoznanie lotnicze. Ulegli jednak przeważającym siłom Luftwaffe. Po
zakończeniu nierównej walki w kraju, prawie 11 tysięcy lotników przedostało się przez
Rumunię i Węgry do Francji.
W listopadzie 1939 r. powstał w Paryżu
Inspektorat Generalny Lotnictwa Polskiego. Na
podstawie umowy polsko-francuskiej
rozpoczęto formowanie polskich jednostek
lotniczych, a 22 lutego 1940 r. powstały we
Francji Polskie Siły Powietrzne, jako
samodzielny rodzaj sił zbrojnych.
Do połowy maja 1940 r. sformowano siedem
dywizjonów polskich - cztery myśliwskie, jeden
bombowy i dwa rozpoznawcze. W wojnie
francusko-niemieckiej wzięło udział lotnictwo
myśliwskie, ale tylko jeden dywizjon działał
całymi siłami. Pozostali polscy piloci myśliwscy
walczyli w kluczach frontowych,
podporządkowanych taktycznie i
organizacyjnie francuskim dowódcom. Inne
dywizjony nie walczyły z powodu braku
samolotów. Stosunkowo krótki okres walk we
Francji uniemożliwił wielu lotnikom udział w
walce.
Po podpisaniu zawieszenia broni między
Francją a Niemcami, polskich lotników
ewakuowano do Wielkiej Brytanii. W maju
1940 r. powołano tam Inspektorat Polskich Sił
Powietrznych. Polskie lotnictwo, tworzone na
Wyspach Brytyjskich w czasie Bitwy o Anglię,
miało cztery dywizjony: 300. Dywizjon
Bombowy „Ziemi Mazowieckiej”, 301.
Dywizjon Bombowy „Ziemi Pomorskiej”, 302.
Dywizjon Myśliwski „Poznański” oraz 303.
Dywizjon Myśliwski „Warszawski im. Tadeusza
Kościuszki”.
Bitwa o Anglię rozpoczęła się 10 lipca i trwała
do 31 października. We wrześniu, w okresie
nasilenia niemieckich nalotów na Wielką
Brytanię, Polacy stanowili 13% pilotów
myśliwskich pierwszej linii, a w październiku
nawet 20 %. Sukcesy polskich lotników w
pierwszej fazie bitwy przyczyniły się do
rozwoju Polskich Sił Powietrznych. W Bitwie o
Anglię walczyło 145 pilotów myśliwskich
pełniących służbę w dwóch dywizjonach
brytyjskich oraz dwóch polskich. Polacy
zestrzelili 203 samoloty na pewno, 35
prawdopodobnie, a 36 uszkodzili. Stanowiło
to około 12 % ogólnej liczby strąconych
niemieckich maszyn. 21 sierpnia 1940 r.
przystąpiono do formowania 306. Dywizjonu
Myśliwskiego „Toruńskiego”, a we wrześniu –
308. Dywizjonu Myśliwskiego
„Krakowskiego”. W 1941 r. powstały trzy
następne dywizjony myśliwskie: 315.
Dywizjon Myśliwski „Dębliński”, 316. Dywizjon
Myśliwski „Warszawski” oraz 317. Dywizjon
Myśliwski „Wileński”.
Niezależnie od lotnictwa myśliwskiego, w
Polskich Siłach Powietrznych zorganizowano
cztery dywizjony bombowe. Do wcześniej
wymienionych dołączyły - 304. Dywizjon
Bombowy „Ziemi Śląskiej” oraz 305.Dywizjon
Bombowy „Ziemi Wielkopolskiej i Lidzkiej”.
Lotnictwo polskie uczestniczyło w walkach w
ramach RAF (Królewskie Siły Powietrzne) od
sierpnia 1940 r. do maja 1945 r.
WWW.BARKA.ORG.PL
32
1
(
33
39) 2015
POLSCY LOTNICY W BITWIE O ANGLIĘ
Lotnictwo myśliwskie wykonało ponad 73 tysiące lotów bojowych, a lotnictwo bombowe –
ponad 11 tysięcy.
W Bitwie o Anglię walczyło 23 pilotów-Wielkopolan. Byli to przeważnie piloci pochodzący z 3.
Pułku Lotniczego na Ławicy. Zestrzelili 24 samoloty na pewno, jeden prawdopodobnie, a pięć
uszkodzili. Lotniczy as słynnego dywizjonu 303, porucznik pilot Mirosław Ferić (z Ostrowa
Wielkopolskiego), zestrzelił siedem samolotów na pewno, a jeden prawdopodobnie. Siedmiu
wielkopolskich pilotów zginęło w Bitwie o Anglię, a później - pięciu w walkach z Niemcami.
Warto o tym pamiętać nie tylko z okazji 75. Rocznicy Bitwy o Anglię.
DĘBLIN, TO NIE TYLKO
„SZKOŁA ORLĄT”
Andrzej Górczyński
Leje jak z cebra, a ja startuję do Dęblina. „Ląduję” w Muzeum Sił Powietrznych. Na
lotnisku - samoloty i śmigłowce z „mojej” epoki, z czasu pracy w redakcji tygodnika
Wojsk Lotniczych „Wiraże” oraz starsze. Jest też rakietowy zestaw przeciwlotniczy
„Wołchow”, od którego zaczynałem podchorążacką edukację, a później - zawodową
służbę wojskową. W gablocie muzeum jest odznaka, którą podarowałem Józefowi
Zielińskiemu, gdy zbierał eksponaty do muzeum. Muzeum powstało na bazie kolekcji
lotniczej Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Otwarte zostało 26
sierpnia 2011 r.
Tego dnia urzeczywistniło się dążenie
wojskowego środowiska lotniczego do
utworzenia muzeum swojej formacji. Muzeum
powstało zaledwie w kilka miesięcy, dzięki
determinacji grupy pasjonatów lotnictwa –
byłych i czynnych żołnierzy, reprezentujących
wszystkie rodzaje wojsk Sił Powietrznych. Dla
młodzieży - to miejsce, gdzie może poznać
wspaniałą historię polskich skrzydeł od 1918
roku, dla weteranów - „sanktuarium”, w którym
zgromadzono pamiątki i świadectwa ich
lotniczej służby. Także i mojej.
Aleja dawnych lotniczych gwiazd
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
34
39) 2015
DĘBLIN, TO NIE TYLKO „SZKOŁA ORLĄT”
Naszym zadaniem jest pozyskiwanie oraz
zachowanie sprzętu bojowego, technicznego i
zabezpieczającego, używanego w Siłach
Powietrznych, gromadzenie materiałów
dokumentacyjnych, ich katalogowanie,
naukowe opracowywanie i udostępnianie do
celów naukowych, dydaktycznych oraz
wychowawczych, prowadzenie działalności
wystawienniczej, edukacyjnej oraz
popularyzacja wiedzy o historii lotnictwa
wojskowego, wojsk obrony przeciwlotniczej
oraz wojsk radiotechnicznych – mówi dyrektor
muzeum, gen. bryg. rez. pil. inż. Ryszard Hać. –
W trakcie przebudowy jest oddział muzeum w
Koszalinie, znany do tej pory jako Muzeum
Obrony Przeciwlotniczej. Ponieważ rok 2015
jest rokiem setnej rocznicy urodzin gen. bryg.
pil. Stanisława Skalskiego, jemu poświęcona
jest okolicznościowa wystawa. Natomiast w
związku z 75. rocznicą Bitwy o Anglię,
zorganizowano wystawę poświęconą udziałowi
polskich lotników w bitwie – dodaje dyrektor
muzeum.
Muzeum w Dęblinie zawsze będzie kojarzyć się
z „Gniazdem Orląt”, kuźnią lotniczych kadr. W
muzeum wystawiono ponad pięćset
eksponatów – umundurowanie, pamiątki oraz
dokumenty osobiste po lotnikach, odznaki, ich
wyposażenie i uzbrojenie. W muzeum
eksponowanych jest 87 samolotów, zestawy
rakiet przeciwlotniczych, stacje radiolokacyjne,
trenażery i symulatory lotnicze, środki
ubezpieczenia lotów. Nie są to „martwe”
eksponaty. Muzeum „żyje”. Gdy je
odwiedzałem, odbywał się właśnie finał
konkursu wiedzy lotniczej dla gimnazjalistów.
Odbywają się tu również promocje
absolwentów Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił
Powietrznych, pożegnania ze służbą w tej
uczelni, konferencje metodyczne muzealników
wojskowych.
Początek Muzeum Sił Powietrznych stanowiło
kilkanaście samolotów, stojących do tej pory
przy Pomniku Bohaterskich Lotników
Dęblińskiej Szkoły Orląt. Ponieważ o nie nie
dbano, były niszczone przez wandali.
–
Dzisiaj, trwa pozyskiwanie sprzętu, uzbrojenia i
mienia ruchomego, uznanego za zbędne
Siłom Zbrojnym. Muzeum w Dęblinie
współpracuje z placówkami muzealnymi oraz
prywatnymi kolekcjonerami w kraju i poza jego
granicami, pozyskując i wymieniając
eksponaty. Na terenie ekspozycji terenowej
powstanie „Aleja silników”, prezentująca
napędy samolotów i śmigłowców. Są też inne
plany. W trakcie realizacji jest rozbudowa i
modernizacja budynku, stanowiącego główną
siedzibę Muzeum oraz budowa nowego
skrzydła.
Gdy wyjeżdżałem z lotniska, zaświeciło słońce.
Oby to słońce zawsze wskazywało drogę
muzealnej przyszłości.
Junaka odbudowano w dęblińskim muzeum
Poczciwy Antke
WWW.BARKA.ORG.PL
1
(
39) 2015
EMOCJONALNA
KOLONIZACJA BIEDY
Maria Łankiewicz
W książce „Eli, Eli” Wojciech Tochman opowiada o niezwykłym miejscu – Filipinach.
Obraz przedstawiony w reportażu, ilustrowanym wstrząsającymi fotografiami, nie jest
pięknym, egzotycznym krajobrazem, który cieszy wyobraźnię. Czytając ten reportaż, od
pierwszej do ostatniej strony towarzyszy nam wstyd, smutek, wściekłość i wzruszenie.
Tak wiele skrajnych emocji przekazują historie przytoczone przez reportera i autora
zdjęć do „Eli, Eli”. Są to historie mieszkańców Manili – stolicy Filipin, która słynie ze
slumsów i muru, który dzieli świat biedy od luksusowych dzielnic centrum miasta, do
którego przyjeżdżają turyści z całego świata. Spędzają czas w drogich hotelach,
restauracjach, wszystkimi zmysłami pochłaniają orientalną atmosferę miasta.
Gdyby nie przedmieścia, na które wyprowadza
nas Tochman, Filipiny niektórym wciąż
kojarzyłyby się z odmiennym kulturowo,
biednym, ale przyjaznym krajem w Azji. Autor
jednak nie pozwala nam na miłą wycieczkę –
nie ukrywa prawdy o Manili. Na Filipinach
jednymi z największych problemów
społecznych są prostytucja, bieda, handel
ludźmi, narkomania.
Gdy czytamy reportaż zawstydzają nas
cierpienie, szczerość i ból, widoczny w oczach i
zostawiający ślady na wychudzonych ciałach
Filipińczyków. Nie chcemy patrzeć, a jednak
przyglądamy się z bliska. Na jednej z fotografii
widzimy kobietę z monstrualnie owrzodzonym
ciałem, na innym - dziecko z bliznami po
poparzeniu. Z kolejnej fotografii spogląda na
nas gangster-morderca. Dane nam jest poznać
historie wszystkich tych postaci. Dlaczego
autor stosuje retorykę tak agresywnego,
uporczywego ukazywania cierpienia?
Meritum rozważań zasadza się na postawie
Europejczyków odwiedzających Filipiny. Obraz
reportera jest karykaturą sposobu
podróżowania, który stał się atrakcją
turystyczną dla ludzi, lepiej uposażonych przez
życie. Pragniemy coraz więcej surowych,
krwistych historii i obrazów. Nie zadawalają nas
szokujące informacje płynące z
radioodbiorników, kadry biedy pokazywane
w telewizji i nadmiar informacji oraz obrazów
pulsujących z ekranów komputerów. Chcemy
dotknąć biedy i cierpienia. To kolejne
wyzwanie. Poprzez podniecający, bo
niebezpieczny i małoprzewidywalny kontakt z
tym „innym” światem, zaliczyć można kolejną,
fascynującą przygodę. Przygodę, w której w
opowieści Tochmana aktorami są
wycieńczeni, zagłodzeni ludzie, mieszkający
w slumsach na przedmieściach Manili.
Slumsach ulokowanych nierzadko na
cmentarzach, gdzie z budek sarkofagów
tworzą swoje domy.
My, biali ludzie, współczujemy. To powinno
usprawiedliwić patrzenie na nędzę z
perspektywy najedzonego, zdrowego
Europejczyka. Z pozycji dominacji
wykształconego człowieka, smętnie kiwamy
głowami, może nawet roniąc łzę nad losem
tych, którym się nie udało. Czy potrzebujemy
dotknąć brudu, zła, cierpienia i wszystkich
obrzydliwości świata, aby wzbudzić w sobie
emocje?
Moja refleksja, po lekturze tego
wstrząsającego reportażu, nie pozwoli mi
nigdy spojrzeć na biedę i na siebie jako
Europejkę tak, jak dawniej. Chciałabym mieć
w sobie tyle siły, by moje istnienie nie
ograniczało się tylko do współczucia.
Współczucie, to bardzo nietrwała emocja.
WWW.BARKA.ORG.PL
35
1
(
39) 2015
KRAJ, W KTÓRYM CZAS SIĘ
ZATRZYMAŁ...
Aleksandra Kubiak
Dla nas, Polaków, czas komunizmu to zamierzchła przeszłość, o której nasze dzieci będą
czytać w podręcznikach historii. Jednak komunizm, jaki pamiętają nasi rodzice i
dziadkowie, istnieje jeszcze w miejscu, gdzie stare amerykańskie samochody poruszają
się wolno... z kubańską gracją.
Kuba, to kraj gdzie życie toczy się swoim biegiem, gdzie zegarki nie istnieją, a jeśli nawet
są noszone, to tylko dla ozdoby, gdzie w każdym samochodzie można znaleźć część od
starej, poczciwej Łady...
Dwa tygodnie podróżowania po Kubie na
pewno nie wystarczą, żeby dogłębnie poznać
kraj i jego mieszkańców, jednak to, co rzuca się
w oczy od razu, to otwartość Kubańczyków na
obcokrajowców, szczególnie na Polaków.
Każdy wie, gdzie leży Polska, co trzecia osoba
zna jakieś polskie słowo.
W małej restauracyjce, niedaleko Matanzas,
urokliwego nadmorskiego miasteczka,
poznałam Kubańczyka, który płynnie mówił po
czesku, wtrącając polskie wyrazy. Mówił, że
kocha Polaków i Polskę. Opowieść o jego życiu
w Czechosłowacji przeciągała się w
nieskończoność, a na jego twarzy widać
było radość, że znów może używać języka
czeskiego. Opowiadał, że siedem lat mieszkał w
Czechosłowacji i o tym, że bardzo wielu jego
znajomych w latach 80. ub. wieku wyjeżdżało
do Związku Radzieckiego albo do
Czechosłowacji. Tylko do tych krajów
Kubańczycy mogli wówczas wyjeżdżać.
Dzisiejsza rzeczywistość ogranicza podróże
Kubańczykow do dwóch krajów - Ekwadoru i jak niegdyś – Rosji. Tylko tam Kubańczyk może
pojechać bez problemu. Jednak młodzi
Kubańczycy marzą o Ameryce, postrzegają ten
kraj jako szansę na lepsze życie. Podobnie jak
kiedyś my wierzyliśmy w „amerykańskie
marzenie”, tak teraz Kubańczycy mają tę samą
iluzję.
Główna ulica Havany, samochody są tu rzadkością
WWW.BARKA.ORG.PL
36
1
(
37
39) 2015
KRAJ, W KTÓRYM CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ...
Na Kubie każdy ma dach nad głową i pracę, nie
ma osób bezdomnych. Ludzie, mieszkający w
małych miasteczkach, do późna siedzą przed
otwartymi domami, nie zamykają drzwi i nie
wstawiają szyb w okna - nie zdarzają się tu
kradzieże czy rozboje, a jest zbyt gorąco żeby
zamykać dom na trzy spusty. Natomiast nikt nie
remontuje starych domów, ponieważ państwo
nie ma funduszy na ich odrestaurowanie.
Kubańczycy często mieszkają w domach, które
nadają się do rozbiórki - każdego miesiąca ktoś
ginie w wyniku zawalenia się budynku, ale o tym
nie wolno głośno mówić.
Czy Kubańczykom dobrze żyje się w ich kraju i
rzeczywistości jaka ich otacza? Każdy człowiek
jest inny, żyje innym życiem, ale istnieją
charakterystyczne cechy, których nie można
lekceważyć w formułowaniu opinii na ten temat.
Kuba jest krajem, gdzie każdemu dziecku
przysługuje darmowa edukacja i darmowe
wyższe studia z zakwaterowaniem przy
uniwersytecie, jeżeli student mieszka daleko od
szkoły. Indywidualność jest jednak tłamszona, a
duch wspólnoty – wpajany nagminnie. Opieka
zdrowotna jest na wysokim poziomie,
dysponując wyspecjalizowaną kadrą
kubańskich lekarzy. Podobno, nawet
obcokrajowcy przyjeżdżają na Kubę, aby zapisać
się na słynną terapię obniżania cholesterolu.
Niestety, kubańscy lekarze, pracujący w
państwowych szpitalach (prywatnych klinik nie
ma), zarabiają około 30 dolarów miesięcznie (za
obiad w przyzwoitej hawańskiej restauracji
zapłaciłam 35 dolarów).
Nigdzie nie czułam się tak bezpiecznie, jak na
Kubie. W Hawanie, na słynnym deptaku
Malecon, życie toczy się do późna w nocy.
Młodzież, całe rodziny i zakochane pary,
spędzają tu wolny czas. Jednak kobietomturystkom, pozbawionym towarzystwa
mężczyzny, podróżuje się trudno. Kubańscy
mężczyźni, widząc jasnoskórą kobietę, nie
potrafią przejść obok niej obojętnie. Syczenie i
gwizdanie, to normalność w kubańskiej kulturze.
Nie jest to jednak wulgarne czy obraźliwe.
Podobnie zaczepiane są kubańskie kobiety.
Zaprzyjaźniona ze mną kelnerka z Hawany,
wyjaśniła, że tak zachowują się mężczyźnikawalerowie, którzy szukają kobiety swego
życia. Jasnoskóre turystki są dla nich bardziej
atrakcyjne, ponieważ są inne, a tym samym
egzotyczne i mogą ich zabrać z Kuby do innego
świata, a w ich przekonaniu wszędzie jest lepiej
niż na Kubie.
WWW.BARKA.ORG.PL
Częsty widok w Havanie
budynki mieszkalne, grożące zawaleniem
-
Tłuczenie kawy w specjalnym moździerzu
1
(
38
39) 2015
KRAJ, W KTÓRYM CZAS SIĘ ZATRZYMAŁ...
Kubańscy artyści uliczni i ich dzieła
Nie tylko młodzi mężczyźni szukają szczęścia w
kontaktach z “białymi” kobietami. Młode
Kubanki używają swoich wdzięków, by wabić
jasnoskórych przybyszów. Prostytucja jest
zakazana i ciężko karana. Przed każdą
dyskoteką można zauważyć policjantów,
legitymujących kobiety, które - w ich
mniemaniu – potencjalnie mogą zajmować się
prostytują. Jednak Kubańczycy uśmiechają się
podczas rozmowy na ten temat mówiąc, że
“wszystko da się załatwić”, tylko trzeba
wiedzieć jak i gdzie... Odwieczna zasada, znana
w każdej kulturze.
Ruszam dalej. Następna miejscowość, którą
odwiedzam, to leżący w centrum Kuby Trinidad,
i... szeptane rozmowy z właścicielem tzw. casa
particular, cztero- pokojowego domu, w którym
dwa pokoje przeznaczone są dla gości.
Właściciel domu stwierdza, że nie lubi Fidela
Castro, ale nie może o tym głośno mówić, bo
grozi za to więzienie. Mówi też, że z turystami
rozmawia się bezpieczniej, ponieważ nie ma
obawy, że przekażą informacje o rozmowie
policji.
Otwarcie przyznaje, że gdyby tylko mógł,
opuściłby Kubę i nigdy już nie wrócił,
ponieważ żyje się tu w zniewoleniu, bez
możliwości wyrażania własnych poglądów.
Mówi też, że bardzo dużo osób, nielegalnie,
opuszcza Kubę każdego dnia. Wielu ginie na
Morzu Karaibskim, inni są łapani przez
kubańskie patrole. Narzekań nie ma końca, a
jednak właśnie ten Kubańczyk, jako jeden z
nielicznych w mieście, ma najnowszy model
skutera, służbę i plazmowy telewizor. Czy
posiadałby to wszystko jako nielegalny
emigrant w swojej wymarzonej Ameryce?
Na Kubie nie ma darmowego i łatwego
dostępu do Internetu. Młodzi ludzie nie
rozmawiają godzinami przez telefon, Facebook
czy media społecznościowe nie są
upowszechniane, jednak oglądają teledyski i
stacje telewizji kanadyjskiej, widząc, że ich kraj
i ich życie jest inne. Większość marzy o tym,
aby opuścić Kubę. Nikt nie wierzy, że życie
tutaj kiedykolwiek się zmieni.
WWW.BARKA.ORG.PL
Wspólny Stół to jedyna w swoim rodzaju restauracja na
poznańskiej Śródce, w której spotykają się miłość do jedzenia z
miłością do ludzi.
W centrum naszego działania jest WSPÓLNY STÓŁ, jako symbol
historii Fundacji Barka, z której się wywodzimy.
Naszą specjalnością jest ekologiczna i lokalna żywność, która
pochodzi z gospodarstwa w Chudobczycach, prowadzonego
przez Barkę.
Pracujemy w szacunku do ludzi i natury, a celem naszym nie jest
tylko i wyłącznie zysk ekonomiczny, ale również zysk społeczny.
WWW.FACEBOOK.COM/RESTAURACJAWSPOLNYSTOL
Wspólny Stół
ul. Śródka 6, Poznań
pon-pt: 07:00 - 22:00
sob-niedz: 08:00 - 22:00

Podobne dokumenty