fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka francuskiego przełożyła:
Irena Stąpor
MARKS (PREAMBUŁA)
Kto sieje żądze
Marks całkowicie zmienił mój ogląd świata – oznajmił
mi dziś rano mały Pallières, który normalnie w ogóle
się do mnie nie odzywa.
Antoine Pallières to syn jednego z moich ośmiu pra­
codawców, szczęśliwy dziedzic starej dynastii przemysło­
wej, ostatnie beknięcie wielkiej burżuazji. Promieniał
dumą ze swojego odkrycia i opowiedział mi o nim ma­
chinalnie, nie przypuszczając nawet, że mogłabym coś
z tego zrozumieć. No bo co ma­sy robotnicze mogą ro­
zumieć z Marksa? Jego pisma są trudne, język staran­ny,
proza subtelna, a teza kompletna.
I właśnie wtedy o mały włos się głupio nie zdra­
dziłam.
– Powinien pan przeczytać Ideologię niemiecką –
powiedziałam temu kretynowi w zielonej budrysówce.
Żeby zrozumieć Marksa i pojąć, dlaczego się my­
lił, trzeba przeczytać Ide­ologię niemiecką. To podstawa
antropologiczna, na której powstaną wszyst­kie zachęty
do budowania nowego świata, a z którą wiąże się głów­
na pewność: ludzie zatracający się w żądzach zrobiliby
lepiej, gdyby się ograniczyli do zaspokajania swoich
podstawowych potrzeb. W świecie, gdzie hybris* żądzy
* Hy bri s (gr.) – nieposkromiona pycha i arogancja (wszystkie przy­
pisy pochodzą od wydawcy).
9
zostanie poskromiona, będzie mogła się narodzić nowa
organizacja społeczna świata, pozbawiona walk, ucisku
i zabójczych hierarchii. „Kto sieje żądze, zbiera ucisk”
– już, już miałam mruknąć, jakby słuchał mnie tylko
mój kot.
Ale Antoine Pallières, którego odrażający wąsik
w zalążku nie ma w so­bie nic kociego, patrzy na mnie,
niepewny, co znaczą moje dziwne słowa. Jak zawsze
ratuje mnie niezdolność istot ludzkich do uwierze­
nia w to, co rozrywa ramy ich przyzwyczajeń umy­
słowych. Dozorczyni nie czytuje Ide­ologii niemieckiej,
podobnie jak byłaby niezdolna zacytować jedenastą
tezę Feuerbacha. Na dodatek dozorczyni, która czyta
Marksa, pachnie mocno dywersją, zaprzedana diabłu,
który się nazywa CGT*. To, że mogłaby zgłębiać dzieła
tego myśliciela dla uwznioślenia ducha, stanowi nie­
stosowność, której nie wyobraziłby sobie żaden burżuj.
– Pan pozdrowi ode mnie mamę – mamroczę, za­
mykając mu drzwi przed nosem i mając nadzieję, że
moc odwiecznych uprzedzeń złagodzi dysharmonię
tych dwóch zdań.
* Co n federa t i o n Gen e ra l e d u Trava il – centrala związków za­
wodowych związana z Komunistyczną Partią Francji.
Cuda Sztuki
Nazywam się Renée Michel. Mam pięćdziesiąt cztery
lata. Od dwudziestu siedmiu lat jestem dozorczynią
w kamienicy pod numerem 7 przy ulicy de Grenelle,
pięknej rezydencji prywatnej z podwórzem i ogro­
dem, podzielonej na osiem luksusowych apartamen­
tów. Wszystkie są zamieszkane i wszystkie gigantyczne.
Jestem wdową, niską, brzydką, grubawą, mam nagniot­
ki na sto­pach i – jeśli wierzyć niektórym dokuczliwym
dla mnie samej porankom – od­dech mamuta. Nigdy
nie studiowałam, zawsze byłam biedna, dyskretna i ni­
jaka. Mieszkam sama z kotem, który ma jedyną cechę
szczególną: cuchną mu łapy, kiedy się zdenerwuje. Ani
on, ani ja nie czynimy żadnych wysiłków, że­by się zin­
tegrować z kręgiem naszych bliźnich. Rzadko bywam
miła, acz za­wsze jestem grzeczna, zatem ludzie mnie
nie lubią, chociaż tolerują, ponie­waż tak dobrze odpo­
wiadam powszechnym wyobrażeniom na temat wzorca
dozorczyni, że stanowię jedno z kółek zębatych, które
napędzają wielkie uni­wersalne złudzenie, iż życie ma
sens dający się łatwo odczytać. A skoro ktoś gdzieś na­
pisał, że dozorczynie są stare, brzydkie i zgryźliwe, na
zwieńczeniu tego samego idiotycznego firmamentu zo­
stało wypalone żywym ogniem, że wyżej wymienione
dozorczynie mają grube kapryśne koty drzemiące cały
11
dzień na poduszkach w wykonanych szydełkiem po­
szewkach.
Podobnie mówi się, że te kobiety bez końca oglą­
dają telewizję, pod­czas gdy ich grube mruczki drzemią,
i że przedsionek kamienicy powinien zalatywać roso­
łem, kapuśniakiem lub cassoulet*. Ja mam niesłycha­
ne szczęście być dozorczynią w rezydencji o wysokim
standardzie. Czułam się tak upokorzona, gdy musiałam
pichcić te paskudne potrawy, że z ulgą przyjęłam inter­
wencję pana de Broglie, radcy stanu z pierwszego pię­
tra, którą żonie z pewnością przedstawił jako kurtuazyj­
ną, acz stanowczą, a która miała przegonić ze wspólnej
przestrzeni te plebejskie wyziewy. Zadowolenie ukry­
łam pod maską wymuszonego posłuszeństwa.
To było dwadzieścia siedem lat temu. Od tam­
tej pory codziennie idę do rzeźnika, kupuję plasterek
szynki lub wątrobę wołową, po czym wtykam je do
siatki między paczkę makaronu i pęczek marchwi.
Usłużnie wystawiam na widok publiczny te wiktuały
ubogich – mające tę dodatkową zaletę, że nie pachną
– ponieważ jestem biedna w domu bogaczy. Wszystko
po to, by pożywić zarówno jednomyślnie wyznawany
komunał, jak i mojego kota, Lwa, który jest gruby
wyłącznie z powodu tych posiłków. To ja powinnam
je zjadać, ale to on napycha się wiejskimi produktami
mięsnymi i herbatni­kami maślanymi, podczas gdy ja,
bez żadnych perturbacji węchowych, nie budząc ni­
czyich podejrzeń, mogę zaspokajać własne skłonności
kulinarne.
* Ca sso u l et – regionalna potrawa francuska z fasoli i różnych ga­
tunków mięsa.
12
Trudniejsza była kwestia telewizji. Mój świętej pa­
mięci mąż oglądał ją z wy­trwałością, która zwalniała
mnie z tej katorgi. Do przedsionka kamienicy docho­
dził dźwięk wydawany przez to pudło, co wystarczy­
ło, by podtrzymać hie­rarchię społeczną. Kiedy Lucien
zmarł, łamałam sobie głowę, jak zachować po­
zory.
Żywy zwalniał mnie z tego krzywdzącego obowiązku,
martwy pozbawiał mnie swojego nieokrzesania, nie­
zbędnej obrony przed podejrzeniami innych. Wyjście
z sytuacji znalazłam dzięki udoskonaleniu tradycyjnego
dzwonka.
Mechanizm na podczerwień ostrzega mnie, gdy
ktoś pojawia się w holu, co sprawia, że chociaż jestem
bardzo oddalona od wchodzących, zanim jeszcze na­
cisną guzik, wiem, że są. Wtedy na ogół przebywam
w pokoju w głębi, w którym spę­dzam większość wol­
nego czasu. Tam, zabezpieczona przed hałasem i zapa­
chami, które narzuca mi moje zajęcie, mogę żyć we­
dług swojego uznania, nie będąc po­zbawiona najważ­
niejszych informacji: kto wchodzi, kto wychodzi, z kim
i o której. Mieszkańcy kamienicy, przechodząc przez
hol, słyszą przytłumione dźwięki, dzięki którym mogą
rozpoznać, że telewizor jest włączony, i przez brak ra­
czej niż nadmiar wyobraźni tworzą sobie obraz dozor­
czyni rozwa­lonej przed odbiornikiem. Tymczasem ja,
bezpiecznie ukryta za białą mu­ślinową firanką, przez
okrągłe okienko na wprost schodów dyskretnie spraw­
dzam tożsamość przechodzącej osoby.
Pojawienie się kaset wideo, a później boskiego
DVD, jeszcze zwiększyło moją szczęśliwość. Ponieważ
nieczęsto się zdarza, by dozorczyni ekscytowa­
ła się
Śmiercią w Wenecji, a z zajmowanych przez nią po­
13
mieszczeń dobiegały dźwięki symfonii Mahlera, sięgnęłam do małżeńskich oszczędności zebra­nych z takim
trudem i nabyłam drugi odbiornik. Podczas gdy te­
lewizor w stróżówce – gwarant mojej tajności – ryczy
niedorzeczności przeznaczone dla ludzi o mózgu ostry­
gi, ja, nie słysząc ich, ze łzami w oczach rozpływam się
z zachwytu nad cudami Sztuki.
GŁĘBOKA MYŚL NR 1
Dążyć do gwiazd
W akwarium z rybkami
Złotymi skończyć
Podobno dorośli od czasu do czasu siadają i oddają się
kontemplacji katastrofy, którą jest ich życie. Skar­żą się
wtedy, nic nie rozumiejąc, i jak muchy obijające się ciągle
o tę samą szybę miotają się, cierpią, mar­nieją, załamują
się i sami sobie zadają pytanie, jaki mechanizm dopro­
wadził ich tam, dokąd wcale nie chcieli iść. Najbardziej
inteligentni tworzą z tego wręcz religię: ach, ta godna po­
gardy mieszczańska eg­zystencja! Są cynicy, którzy rozpra­
wiają z zawiedzio­ną i zadowoloną miną: „Co się stało
z naszymi marze­niami z młodości? Uleciały, a życie to
wredna suka”. Nienawidzę tej fałszywej przenikliwości.
W gruncie rzeczy dorośli są tacy sami jak inni – dzieciaki,
które nie mogą pojąć, co im się stało – i udają twardzieli,
podczas gdy chce im się płakać.
To źle, że dzieci wierzą w słowa dorosłych, a kiedy
same dorosną, mszczą się, oszukując własne potom­stwo.
„Życie ma sens znany ludziom dojrzałym” – to powszech­
ne kłamstwo, w które wszyscy mają obowią­zek wierzyć.
Kiedy w swoim czasie, po latach, rozu­miemy, że to nie­
prawda, jest za późno. Tajemnica po­zostaje nietknięta,
ale cała dostępna energia została roztrwoniona na głupie
działania. Nie mamy innego wyjścia, jak się znieczulić
w miarę swoich możliwości, próbując zamaskować fakt,
15
że nie znajdujemy sensu w życiu i oszukujemy swoje
dzieci, żeby przekonać siebie.
Wśród osób, u których bywa moja rodzina, wszyscy
poszli tą samą drogą: młodość spędzili na próbach wykorzy­
stania swojej inteligencji, na wyciskaniu stu­diów niczym
cytryny i dążeniu do zapewnienia sobie elitarnej pozycji,
a potem, całe życie w osłupieniu, na zadawaniu sobie py­
tania, dlaczego takie nadzieje do­prowadziły do tak jałowej
egzystencji. Ludzie sądzą, że sięgają do gwiazd, a kończą
jak złote rybki w okrąg­łym akwarium. Zastanawiam się,
czy nie byłoby prościej od początku uczyć dzieci, że życie
jest absurdalne. To pozbawiłoby dzieciństwo kilku miłych
chwil, ale pozwoliłoby zyskać na czasie w wieku dojrzałym,
nie mówiąc już o tym, że oszczędziłoby nam przynajmniej
jednego stresu – pobytu w akwarium.
Mam dwanaście lat, mieszkam w luksusowym apar­
tamencie w kamienicy pod numerem 7 przy ulicy de
Grenelle. Mam bogatych rodziców, bogatą rodzinę, przeto
moja siostra i ja teoretycznie także jesteśmy bo­gate. Mój
ojciec – deputowany, który przedtem był mi­nistrem – bez
wątpienia skończy na opróżnianiu piw­niczki win w Hôtel
de Lassay*. Moja matka… No tak, nie nazwałabym jej
orłem, ale ma wykształcenie. Zro­biła doktorat z literatu­
ry. Zaproszenia na kolację pi­sze bez błędów i spędza czas
na zanudzaniu nas lite­rackimi odnośnikami („Colombe,
nie zgrywaj się na księżnę de Guermantes”, „Moja mró­
weczko, jesteś prawdziwą księżną Sanseverina”).
Mimo to, mimo całego tego szczęścia i bogactwa,
od bardzo dawna wiem, że cel ostateczny to akwarium.
* Hô t el de La ssa y
Deputowanych.
16
– rezydencja przewodniczącego Izby
Skąd to wiem? Tak się składa, że jestem inteligentna.
Wyjątkowo nawet. Jeśli porównać mnie z innymi dziećmi
w tym samym wieku – dzieli nas przepaść.
Nie bardzo mam ochotę, by mnie dostrzegano, a w ro­
dzinie, w której inteligencja nie jest wartością najwyż­
szą, niezwykle uzdolnione dziecko nie miałoby spoko­ju,
w szkole staram się więc powściągać swoje możliwości, ale
i tak zawsze jestem pierwsza. Można by pomyśleć, że od­
grywanie przeciętnej inteligencji to pestka, kiedy w wieku
dwunastu lat jest się na pozio­mie uniwersyteckim tak jak
ja. Wcale nie! Trzeba się nieźle napracować, żeby sprawiać
wrażenie głupszej, niż się jest. Ale w pewien sposób to mi
pozwala nie umrzeć z nudów: czas, którego nie muszę spę­
dzać na uczeniu się i próbach zrozumienia, wykorzystuję,
by sobie przyswoić styl odpowiedzi, sposoby postępowa­
nia, zmartwienia i pomyłki zwykłych dobrych uczen­nic.
Czytam wszystko, co pisze Constance Baret, druga w kla­
sie z matematyki, francuskiego i historii, i w ten sposób
dowiaduję się, co powinnam robić. Z francuskiego napisać
ciąg koherentnych słów bez błędów ortograficznych, z ma­
tematyki mechanicznie odtworzyć operacje pozbawione
sensu, a z historii podać ciąg faktów połączonych logicz­
nie. Ale nawet w porównaniu z dorosłymi jestem znacznie
bystrzejsza niż większość z nich. I tyle. Nie rozpiera mnie
z tego powodu jakaś szczególna duma, ponieważ to nie
moja zasługa. Jedno wiem na pewno: nie pójdę do akwa­
rium. Dobrze przemyślałam to postanowienie. Nawet dla
kogoś tak inteligentnego jak ja, tak zdolne­go, tak różnego
od innych i tak ich przewyższającego, życie zostało już wy­
tyczone, a to mnie zasmuca do łez. Nikomu nie przyszło
do głowy, że skoro egzystencja jest absurdalna, olśniewają­
cy sukces nie ma więcej wartości niż kompletna porażka.
17
Jest tylko wygo­dniejszy. Na tym nie koniec; uważam, że
przenikli­wość sprawia, iż sukces staje się gorzki, podczas
gdy przeciętność ciągle się czegoś spodziewa.
Podjęłam więc decyzję. Wkrótce przestanę być dziec­
kiem, i chociaż mam pewność, że życie to farsa, nie są­dzę,
żeby mi się udało wytrwać do końca. W gruncie rzeczy
zostaliśmy zaprogramowani tak, byśmy wierzy­li w to, cze­
go nie ma, ponieważ jesteśmy istotami ży­wymi, które nie
chcą cierpieć. Dlatego wysilamy się, by samych siebie prze­
konać, że istnieją rzeczy wartościo­we, dzięki którym życie
ma sens. Chociaż jestem inteli­gentna, nie wiem, ile jeszcze
czasu będę mogła walczyć z tą biologiczną skłonnością.
Kiedy wejdę w świat do­rosłych, czy nadal będę umiała sta­
wić czoło poczuciu absurdu? Nie sądzę. Dlatego podjęłam
decyzję: pod ko­niec tego roku szkolnego, w dzień moich
trzynastych urodzin, szesnastego czerwca, popełnię samo­
bójstwo. Uwaga, nie zamierzam tego zrobić ostentacyjnie,
jakby to miał być akt odwagi czy wyzwanie. Zresztą le­
piej dla mnie, żeby nikt się niczego nie domyślał. Dorośli
mają histeryczny stosunek do śmierci, sprawa przyj­muje
niesłychane rozmiary, robi się z niej Bóg wie co, podczas
gdy to najbanalniejsze zdarzenie na świecie. W istocie dla
mnie ważne jest nie tyle samobójstwo, ile sposób, w jaki
je popełnię.
Japońska strona mojej osobowości skłania mnie ku
seppuku. Kiedy mówię „japońska strona”, chcę przez to po­
wiedzieć: moja miłość do Japonii. W czwartej klasie jako
drugi język obcy wybrałam oczywiście ja­poński. Nauczyciel
jest nieszczególny, zjada słowa, mówiąc po francusku,
a czas spędza na drapaniu się w głowę z bezradną miną,
ale podręcznik dość mi się podoba, a od początku tego
roku szkolnego zrobiłam ogromne postępy. Spodziewam
18
się, że za kilka miesię­cy będę w stanie czytać moje uko­
chane mangi w orygi­nale. Mama nie rozumie, jak taka­
-zdolna-dziewczynka-jak-ty może je czytać. Nawet nie
próbowałam jej wyjaśnić, że to słowo po japońsku znaczy
tylko „ko­miks”. Uważa, że się fascynuję kontrkulturą, a ja
jej nie wyprowadzam z błędu. Krótko mówiąc, za kilka
miesięcy będę być może czytać Taniguchiego* po ja­pońsku.
Co przywodzi nas znowu do naszych bara­nów: muszę to
zrobić przed szesnastym czerwca, ponieważ tego dnia po­
pełniam samobójstwo. Ale nie seppuku. Byłoby to pełne
znaczenia i urody, ale… no cóż… wcale nie mam ochoty
cierpieć. Myślę, że kiedy człowiek podejmie decyzję o sa­
mobójstwie, powinien go dokonać łagodnie, właśnie dla­
tego, że śmierć uzna­je się za składową porządku świata.
Powinno to być delikatne przejście, wyciszone ześlizgnięcie
się w od­poczynek. Niektórzy ludzie rzucają się przez okno
z czwartego piętra, piją Bielinkę lub wieszają się! To bez
sensu! Uważam, że nawet bezwstydne. Czyż nie umiera
się po to, żeby nie cierpieć? Ja dobrze zaplano­wałam swoje
odejście: od roku co miesiąc zabieram je­den proszek nasen­
ny z pudełka na stoliku nocnym mamy. Zresztą zażywa
ich tyle, że nie zorientowałaby się, nawet gdybym brała je­
den dziennie, ale postano­wiłam być bardzo ostrożna. Nie
wolno zostawiać ni­czego przypadkowi, gdy się podejmuje
decyzję, która na pewno nie zostanie zrozumiana. Trudno
uwierzyć, jak szybko ludzie sprzeciwiają się najważniej­
szym dla człowieka planom, w imię takich niedorzecz­
ności jak „sens życia” czy „umiłowanie bliźniego”. Ach,
i jeszcze „beztroskie dzieciństwo”.
* Ji rō Ta n i g u c h i – ur. w 1947 r. twórca japońskich komiksów,
które podbiły świat.
19
Wędruję więc spokojnie ku dacie szesnastego czerwca
i nie boję się. Może tylko żałuję kilku rzeczy. Ale świat,
taki jaki jest, nie został stworzony dla księżniczek. Co
powiedziawszy, nie powinniśmy we­getować jak na wpół
zgniłe warzywo, tylko dlatego, że planujemy umrzeć.
U Taniguchiego bohaterowie giną, wspinając się na
Mount Everest. Ponieważ przed szesnastym czerwca nie
mam możliwości wdra­pać się na K2 ani na Grandes
Jorasses*, moim pry­watnym Everestem stanie się wymóg
intelektualny. Wyznaczyłam sobie za cel jak największą
liczbę głę­bokich myśli, które zanotuję w tym zeszycie. Jeśli
nic nie ma sensu, niech przynajmniej duch stawi temu
czoło, no nie? Ale ponieważ mam dużą skłonność do ja­
pońszczyzny, dodałam utrudnienie: ta myśl musi być sfor­
mułowana w postaci wierszyka à la japonaise – w japoń­
skim stylu hokku (trzy wersy) lub kanka (pięć wersów).
Mój ulubiony hokku został napisany przez Basho:
Chatka rybaków
Zmieszane z krewetkami
Świerszcze!
To nie akwarium dla rybek, to poezja!
Ale świat, w którym żyję, zawiera mniej poezji niż
chatka japońskich rybaków. A czy uważacie za nor­malne,
że czwórka ludzi mieszka na czterystu me­trach kwadra­
towych, podczas gdy inni (wśród nich mogą być poeci
przeklęci) często nie mają przyzwoi­tych mieszkań i tłoczą
się w piętnaście osób na dwu­dziestu metrach? Kiedy tego
* Gr a n d e s Jo r a s se s – góra w Alpach Graickich, w masywie Mont
Blanc, wysokości 4208 metrów.
20
lata usłyszałam w wiado­mościach, że Afrykanie zginęli,
ponieważ zapaliły się schody w ich budynku, przyszła mi
do głowy pewna myśl. Oni swoje akwarium mają pod no­
sem i nie mo­gą go uniknąć, opowiadając sobie historyjki.
Ale moi rodzice i Colombe wyobrażają sobie, że pływają
w oce­anie, ponieważ mieszkają na czterystu metrach kwa­
dratowych zapchanych meblami i obrazami.
Liczę, że szesnastego czerwca odświeżę trochę ich pa­
mięć sardynek: podpalę apartament (zapałkami do gril­
la). Ale, ale – nie jestem kryminalistką. Zrobię to wtedy,
gdy nikogo nie będzie (szesnasty czerwca wy­pada w sobo­
tę, a w ten dzień po południu Colombe idzie do Tibère’a,
mama na jogę, tata do swoich zna­jomych, a ja zostaję
w domu), ewakuuję koty przez okno i uprzedzę straż po­
żarną wystarczająco wcześ­nie, by nie było ofiar. A potem
pójdę spokojnie spać u babci z proszkami nasennymi.
Bez mieszkania i bez córki może pomyślą o tych
wszystkich nieżywych Afrykanach, no nie?

Podobne dokumenty