Promyki nadziei
Transkrypt
Promyki nadziei
gnować tę kulturę i przekazywać jej wielkie nauki mło dzieży. Kultura zachodnia jest naszą najcenniejszą skarb nicą moralną w świecie, który dotarł do nowoczesności. Zawiera wiedzą o tym, co czuć w świecie, w którym uczu ciu nieustannie grozi zgubienie drogi. R O Z D Z IA Ł 7 Promyki nadziei W dwóch ostatnich rozdziałach omawiałem trudno ści z nauczaniem kultury w epoce kulturalnej degradacji, a także z utrzymaniem statusu kultury na opanowanych przez jej przeciwników uniwersytetach. Moje rozważa nia mogą skłaniać do wniosku, że kultura wysoka i kul tywowanie wartości estetycznych być może są przemija jącymi zjawiskami w dziejach ludzkości. Może należą do innego, bardziej niewinnego stadium rozwoju czło wieczeństwa. Może przechodzimy z tego stadium do po rządku społecznego, w którym kultura przestaje ucho dzić za coś dobrego i nie jest już nawet uważana za od rębną formę świadomości. Spengler zawarł tę myśl we frapującym zdaniu, które zasługuje na refleksję: Pewnego dnia ostatni portret Rembrandta i ostatni takt muzyki Mozarta przestaną istnieć — chociaż może pozo stać pokolorowane płótno i karta z nutami — ponieważ zniknie ostatnie oko i ostatnie ucho zdolne do odbioru ich treści36. Oczywiście mamy muzea, uniwersytety i archiwa zaj mujące się przechowywaniem zabytków naszej kultury, ale to nie gwarantuje jej przetrwania, ponieważ może ona 36 Oswald Spengler, The Decline o f the West, London 1921, s. 168, przekład Tomasz Bieroń (w polskim — skróconym — wydaniu brak tego fragmentu). 107 przetrwać tylko w nas, widzach i użytkownikach wszyst kich tych rzeczy. A jeśli relikty nie mają na nas wpływu, to co pozostaje z ich sensu? Czy nie powinniśmy ich po równać do ofiar wotywnych jakiejś martwej religii, któ rej wyznawcy zniknęli i której artefakty zbierają kurz w jakichś nieodwiedzanych piwnicach? Nie są to pytania retoryczne czy akademickie. Naj więksi artyści dwudziestowieczni raz po raz do nich po wracali, nie udzielając odpowiedzi, lecz niuansując py tania, aż stały się częścią klimatu intelektualnego. Mann, Schónberg, Eliot, Auden, Gide, Camus — oni i wielu in nych tak bardzo oswoiło nas z doświadczeniem rozkładu kultury, że zrodziło się powszechne podejrzenie, iż sztu ka współczesna jest bardziej znakiem zapytania niż fak tem. Czy sztuka może istnieć w epoce, w której zanikły tradycje smaku, kiedy oczy i uszy są nieustannie bom bardowane bodźcami, kiedy ludzkie życie jest wprawio ne w tak szybki ruch, że chwile kontemplacji prawie nie istnieją? Czy nie jesteśmy pogrobowcami kultury wyso kiej, a zresztą czy nie straciliśmy wiary w kulturę, ponie waż nie stanęła na przeszkodzie zbrodni? W odpowiedzi pragnę wskazać na pewne promyki nadziei: wydarzenia, ruchy, ludzi, którzy obcują z kultu rą zachodnią w duchu afirmacji. To, co powiem, ze swej natury będzie miało charakter przyczynkarski. Zachęcam czytelników, aby rozejrzeli się wokół siebie za przykła dami nadziei i wybitnych dzieł, jeśli tak jak ja chcą mieć swój wkład w utrwalenie naszego dziedzictwa. Spuścizna judeochrześcijańska W tle wszystkich dzieł sztuki i myśli zachodniej kry je się dziedzictwo judeochrześcijańskiego monoteizmu 108 i duch dociekliwości, który musiał doprowadzić do za kwestionowania sensu tego dziedzictwa. Błędem byłoby założenie, że filozofia akademicka wciąż należy do tra dycji myślenia opartego na wierze i zainspirowanego wia rą, ale w Kościołach, zwłaszcza w rzymskokatolickim, tradycja ta przeżywa okres wyraźnego ożywienia; Jan Paweł II zrozumiałym i dobitnym językiem przekazywał idee filozoficzne szerokiej publiczności. Jego wyzwanie zostało podjęte zarówno w samym Kościele, jak i na uni wersytetach i w społeczeństwie. Ruchy młodzieżowe ta kie jak założony we Włoszech przez ojca Giussaniego (Communione e Liberazione) i nurty filozoficzne zwią zane z takimi osobami jak Rene Girard we Francji, Jan Patoćka w Europie Środkowej, Czesław Miłosz w Pol sce i Aleksander Sołżenicyn w Rosji nadały nowego im petu idei zachodniej kultury i zainspirowały wielu przed stawicieli młodszego pokolenia do szukania metod jej obrony. W mrocznych czasach komunizmu w powojen nej Europie kultura w nie mniejszym stopniu niż religia podtrzymywała nadzieje i wartości młodych ludzi i po śród powszechnego zepsucia przechowała dla nich „wie dzę o tym, co czuć”, którą komuniści pragnęli unicestwić. Dzieło takich ludzi jak Kundera, Havel i Klima w Cze chach świadczy o sile tego dziedzictwa filozoficznego, które dla nich nie było oparte na religii, lecz wyłącznie na ideale cywilizacji zachodniej i „trosce o duszę”, w któ rej Platon widział zadanie polis. Interesujący w tym odrodzeniu się teologicznego i fi lozoficznego myślenia jest fakt, że na ogół następuje ono poza uniwersytetami. W krajach komunistycznych uni wersytety były narzędziem partyjnej indoktrynacji dła wiącymi wszelkie dociekania intelektualne, toteż trans 109 misja kultury odbywała się w „podziemnych” uniwersy tetach w prywatnych mieszkaniach, których historia zo stała opowiedziana przez Barbarę Day i innych37. Rów nież w wolnych krajach Europy i Ameryki Północnej z a a n g a ż o w a n e m y ś l e n i e przeniosło się z uni wersytetów do prywatnych instytutów badawczych, krę gów literackich i małych czasopism — takich jak „PN Review”, który od ćwierćwiecza utrzymuje przy życiu ducha poezji w Wielkiej Brytanii, jak „New Criterion”, dzięki któremu przetrwał duch amerykańskiej krytyki, i jak „The New Republic”, magazyn przejawiający szcze rą wiarę w kulturę jako forum debaty, na którym lewico wy intelektualista jest równie zaangażowany jak jego konserwatywny przeciwnik. Tradycje artystyczne i umy słowe naszej kultury żyją na przykład w powieściach lana McEwana i Michela Houellebecąa, w filozofii Alaina Finkielkrauta i Luca Ferry’ego, w sztukach Toma Stopparda i Alana Bennetta, w poezji Charlesa Tomlisona, Rosanny Warren i Ruth Padel, w pracach niezależnych historyków jak Paul Johnson i Gertrude Himmelfarb czy niezależ nych krytyków jak Norman Podhoretz i James Wood. Muzyka i awangarda Powyższe nazwiska to tylko nieliczne spośród tych, które można wymienić jako świadectwo żywej tradycji sztuki i myśli literackiej w świecie zachodnim. Nawet w królestwie muzyki, gdzie wartości estetyczne znajdują się w stałym konflikcie z generowanym przez współczes 37 Zob. Barbara Day, The Velvet Philosophers, Claridge Press, Lon don 1999. 110 ne życie szumem tła, apetyt społeczeństwa na poważne dzieła nie gaśnie i dzisiejsi kompozytorzy ponownie od krywają język tonalny, który pozwala im nawiązać kon takt z publicznością. Warto jeszcze raz powrócić do obec nego losu muzyki, ponieważ zachodnia muzyka jest nie tylko najwyższym osiągnięciem naszej kultury, ale rów nież miernikiem jej zdrowia. Chociaż kultura muzyczna przeżywa ostry kryzys, nie wydaje się, aby był on spowodowany śmiercią tonalności czy atonalnymi eksperymentami, które miały ją za stąpić. Kryzys wywołała podejrzliwość wobec tonalności — podejrzliwość, którą należy postrzegać jako objaw niemal powszechnego wyobcowania zachodnich intelek tualistów od naszego dziedzictwa kulturalnego. Podejrz liwość wobec tonalności, tak jak podejrzliwość Marksa wobec własności prywatnej, podejrzliwość Sartre’a wo bec mieszczańskiej rodziny czy podejrzliwość abstrak cjonistów wobec malarstwa figuratywnego jawi się jako akt buntu przeciwko jedynemu sposobowi zrozumienia rzeczywistości, jakim dysponujemy. Główna przyczyna kryzysu muzyki nie różni się od głównej przyczyny wie lu innych kryzysów, a jest nią ukształtowanie się klasy intelektualnej i kultury odrzucenia, na której klasa ta opie ra swój polemiczny światopogląd. Etnomuzykolodzy często nazywają tonalność „tonalnością zachodnią”, sugerując, że jest to język jeden z wielu, pozbawiony uniwersalnego znaczenia. Tonalność każe nam się postrzegać jako odchodzący język, którego siła opiera się na zanikającej kulturze muzycznej. Posta wa ta nie oddaje jednak sprawiedliwości immanentnej atrakcyjności harmonii tonalnej. Ciekawe jest nie to, że tonalność powstała na Zachodzie, ale że jej odkryć nie 111 można udostępnić bez przyswojenia jej sobie — owszem, często ze szkodą dla miejscowej kultury muzycznej (na przykład indyjskiej muzyki Bunjee), ale zawsze z tym zachwyconym poczuciem, że tego właśnie muzyka po trzebuje do wzbogacenia się. Muzyka zachodnia jest symbolem zachodniej cywili zacji, doskonałym wyrazem ducha „faustowskiego”, w którym Spengler dostrzegł główny motor naszych osiąg nięć: niespożytego ducha odkrycia, który zawsze musi wnikać coraz głębiej w przyczynę i sens rzeczy38. Nie bez powodu Tomasz Mann wybrał muzykę jako zajęcie dla swojego współczesnego doktora Faustusa. Zaszcze piając swojemu bohaterowi zrozpaczoną myśl, że tonalność się wyczerpała, że muzyce nie pozostaje nic oprócz „odwoływania” swoich najgenialniejszych ekspresji, Mann znalazł idealny symbol dla swojego przekonania, że cywilizacja zachodnia się skończyła. Renesans tonalności Ogłaszanie własnego zgonu jest tak starym obycza jem zachodniej cywilizacji, że do tezy Manna powinni śmy podchodzić z pewną dozą faustowskiego sceptycy zmu, ale w jednym autor Czarodziejskiej góry miał rację: jeśli chcemy ocenić stan zdrowia cywilizacji zachodniej, powinniśmy zbadać jej kulturę muzyczną. Jak wiele po zostało z tej tradycji słuchania oraz z jaką łatwością i prze konaniem jej repertuar jest uzupełniany o nowe dzieła? 38 Oswald Spengler, Zmierzch Zachodu, skrót dokonany przez Hel muta Wernera, przeł. Józef Marzęcki, KR, Warszawa 2001. 112 Kiedy Schónberg postanowił oddać swój wielki inte lekt dziełu obalenia tonalności, był to po części gest bun tu wobec publiczności tamtych czasów, która miała zwy czaj zakłócać premierowe koncerty nowatorskiej muzy ki, co pokazywało, że milczące porozumienie między kompozytorem i słuchaczem w dużej mierze już zostało zerwane. Dla Schónberga i jego następców tonalność wy czerpała swój potencjał, a jej podstawowe narzędzia „zbanalizowały się”. Kompozytor nie mógł już dłużej na poważnie używać języka tonalnego, ponieważ sprzenie wierzyłby się swojej wewnętrznej prawdzie, grałby pod publikę i wygłaszałby muzyczne frazesy, których atrak cyjność dla niedouczonych mas oznaczałaby, że nie na dają się do duchowego spożycia. Kultura słuchania zwró ciła się przeciwko samej sobie. Wpuszczając zbyt wielu na swój teren, świątynia została sprofanowana. Taka była naczelna idea stojąca za nowatorskimi pomysłami Schónberga i jeden z głównych powodów, dla których Adomo z taką pasją potępił amerykańską piosenkę po pularną. Jednakże to dzięki tonalności, z jej wyjątkową zdol nością do syntetyzowania wymiaru melodycznego i har monicznego, kontrapunkt i polifonia są przyswajalne dla przeciętnego muzycznego ucha. To dzięki niej ludzie nieobznajomieni z teorią muzyki mogą nadążyć za to kiem symfonii czy kwartetu smyczkowego i zrozumieć przekaz skierowany poprzez tony do ich emocji. Usu wając tonalność, zlikwidujmy przystępność polifonii dla wszystkich, a nie tylko dla ekspertów. Sztuka prze znaczona jedynie dla ekspertów to sztuka oderwana od kultury, która zapewnia jej układ odniesienia; to sztu ka neurasteniczna, widmowa i przerafinowana, odcię 113 ta od życiodajnej krwi, którą może odnowić jedynie publiczność. Jeśli wszystko, co nam pozostaje oprócz popu, to upiorne „efekty dźwiękowe” z modernistycznego labo ratorium, to tradycja muzyki „artystycznej” jest martwa. A przecież nie była martwa, kiedy Adomo pisał diatryby wymierzone w amerykańską muzykę popularną tamtych czasów: muzykę Hollywood i Broadwayu39. Muzyka wciąż miała swoje miejsce w ludzkim życiu. Ludzie śpie wali i grali popularne piosenki, aranżowali je na combo jazzowe i orkiestrę marszową, włączali je w wolne im prowizacje w domu i w kościele. Zwyczaj śpiewania hym nów przetrwał i stanowił łatwą metodę kształcenia mu zycznego ucha w zasadach harmonii. Tonalność była co dzienną towarzyszką życia i właśnie ona, a nie badania teoretyczne, kreowała muzycznie obytą publiczność, któ rej nie brakowało w naszych wielkich miastach. Ta sama muzyka, którą gardził Adomo, otwierała uszy szerokiej publiczności na klasyczne arcydzieła. Utrata tego reper tuaru semipoważnej muzyki, która pozwalała bez wysił ku przyswoić sobie język tonalności, doprowadziła do zaniku słuchania. Muzyka pop z gatunku tej, którą skrytykowałem w rozdziale piątym, nie ma wartości kulturalnej w prze ciwieństwie do piosenek musicalowych, które tak głębo ko zaszły za skórę Adomowi. Chociaż nieustannie wy pełnia uszy tych, którzy z nią żyją muzyka pop nie może zapewnić podstaw prawdziwej kultury muzycznej. Nie ma zdolności do aluzji, rozwoju czy strukturalnych od 39 Theodor W. Adomo, Hans Eisler, Komposition fu r den Film, w: Theodor Adomo, Gesammelte Schriften, Frankfurt-am-Mein 1976. 114 niesień, nie potrafi wyzwolić się od mechanicznych chwy tów, które są głównym źródłem jej muzycznej atrakcyj ności. Zawsze będzie jałową siłą, która nie rodzi nic oprócz nawyku biernego odbierania bodźców. Prędzej czy później, podobnie jak telewizja, albo utraci swoich wy znawców, albo zrobi z nich zombi odciętych od wspól nego dziedzictwa ludzkości. W takich warunkach zacznie się wyłaniać nowa kultura słuchania. Uszy pobierające nauki w szkole popu szukają beatu, a nie rytmu, „akompaniamentu” zamiast rozpisanej na głosy harmonii i melodii, które można podzielić na łatwe do zanucenia frazy. Takie uszy początkowo są głuche na kontrapunkt i na prawdziwe doświadczenie tonalności jako budowanie relacji strukturalnych w trzech wymia rach. U Steve’a Reicha czy Philipa Glassa słysząuwzniośloną i hipnotyzującą wersję swoich ulubionych akordów i nie znając innych narzędzi strukturalnych poza powtó rzeniem, wyobrażają sobie, że jest to jeden z paradygma tów muzyki poważnej. W rzeczywistości minimalizm jest znacznie bardziej banalny i stereotypowy niż semipoważna muzyka, która wyszła z obiegu. Niezdolność minimalizmu do przejścia od ozdobników do polifonicznego porządku jest wyrazem bezradnej fiksacji na akordzie za miast na głosach tworzących akord podczas swoich me lodycznych wędrówek. Nowa publiczność znajduje przystępne doświadcze nie „wyższej” kultury muzycznej również w twórczości Góreckiego i Tavenera. Jest to bowiem muzyka poważ na, zawierająca obietnicę wyzwolenia od wyalienowa nego świata kultury popularnej. Jednocześnie jest skom ponowana tak jak muzyka pop, z monodycznym śpiewem na tle nierozpisanych na głosy akordów. Można odnieść 115 wrażenie, że muzyka poważna musi zacząć od początku, od pierwszych niepewnych kroków tonałności, aby od zyskać ponowoczesne ucho. Nie ulega jednak wątpliwości, że dzięki takim kompo zytorom jak Górecki, Tavener, John Adams i Michael Torke muzyka poważna adaptuje się do nowego muzycznego ucha— wychowanego na beacie ucha, które znacznie chęt niej reaguje na uporczywe ostinato niż na melodię czy kontrapunkt. W latach muzycznej ciemności płomieniowi prawdziwej muzyki nie pozwalali zgasnąć tacy kompozy torzy jak Henri Dutilleux we Francji, nieżyjący już Gottfried von Einem w N iem czech, N icholas Maw w Anglii czy Ned Rorem i John Corigliano w Stanach Zjednoczonych, by wymienić tylko kilku spośród licz nych kompozytorów starszego pokolenia, którzy adreso wali swoją twórczość do wyrobionego ucha, odwracając się plecami od akademickich ortodoksji i kultury odrzu cenia, chcąc znaleźć nowe sposoby na to, aby tradycja kontrapunktu przemówiła prosto do serca. Rezultaty są niejednoznaczne, ale realne i znaj dują odzew u młodzieży. Słuchając kompozytorów mojego, trochę młodszego po kolenia — Colin i David Matthews, 01iver Knussen, David del Tredici, Robin Holloway— utwierdzam się w przeko naniu, że powrót do melodii, harmonii i kontrapunktu jest nieodwracalny i że posępne ponowoczesne fabryki hała su — równie dziwaczne jak futuryzm i równie puste jak dadaizm — niebawem przejdą do historii. Może najbar dziej inspirujące w tym kontekście jest stworzenie przez Anthony’ego Payne’a, na podstawie fragmentarycznych szkiców, III Symfonii Elgara: znakomite i emocjonalnie zaangażowane odzyskanie idei muzycznych, które przy czyniło się do rewitalizacji naszej kultury muzycznej. 116 Uzdrowienie oka Nie jest dzisiaj dla nikogo tajemnicą, że ekscesy świata artystycznego — kosmicznie drogie repliki opakowań mydła Brillo i muszle klozetowe, które wypełniają mu zea na całym świecie — de facto są przedsięwzięciami komercyjnymi podejmowanymi dlatego, że krytycy je uprawomocnili, że muzea za nie płacą i że na ich zama wianiu i zakupie można wyrobić sobie nazwisko. Przyj rzyjcie się ścianom domów zwykłych cywilizowanych ludzi, a zobaczycie ryciny, akwarele, grafiki i oleje ze scenami figuratywnymi. Kultura odrzucenia uparła się jednak, że dla malarstwa figuratywnego nie ma miejsca w szkołach artystycznych. Kiedy wyjdziemy z subsydio wanego świata muzeum i szkoły artystycznej, znajdzie my artystów i ich odbiorców zaangażowanych w trady cyjną relację: pierwsi tworzą, a drudzy nabywają dzieła, które cieszą oko i inspirują umysł. Zjawisko to dobrze opisał Roger Kimball40, a jego pięknym wyrazem jest działalność publiczna malarza Jacoba Collinsa, który za łożył Water Street Atelier na Brooklynie, instytucję po święconą utrwalaniu tradycji figuratywnej. Później Col lins wraz z innymi stworzył Grand Central Academy of Art, z klasycznym programem obejmującym trzy lata ry gorystycznej nauki podstawowych umiejętności (takich jak rysowanie żywych modeli) niezbędnych do przedsta wiania ludzkiego ducha w ucieleśnionej formie. Osoby zainteresowane wizualną reprezentacją rzeczy wistości wiedzą o innych tego rodzaju inicjatywach i wy 40 Roger Kimball, A rts Prospect: The Challenge ofTradition in an Age o f Celebrity, Ivan R. Dee, Chicago 2003. 117 czuwają nasilający się klimat obrzydzenia do świata ready made i instalacji. Zamiast rozwodzić się nad przy szłością sztuki przedstawiającej, powiem coś zatem na temat architektury, ponieważ jest ona zwierciadłem, w którym przegląda się cywilizacja, jak również najbar dziej symptomatyczną ilustracją tego, jak kultura odrzu cenia odbija się na życiu zwykłego człowieka. Przez trzy tysiąclecia zachodni budowniczowie oglądali się na swo ich poprzedników, szanowali architekturę świątynną sta rożytnych, dopracowywali jej język i dostosowywali ją do europejskiego krajobrazu na wiele subtelnie zróżni cowanych, zapadających w pamięć, a przede wszystkim ludzkich sposobów. Potem wkroczył na scenę Le Corbu sier. Planował zburzyć Paryż na północ od Sekwany i wło żyć wszystkich ludzi do szklanych pudełek. Zamiast od prawić tego szarlatana z kwitkiem jako niebezpiecznego szaleńca, którym niewątpliwie był, świat architektury sła wił go jako wizjonera, z entuzjazmem przyswoił sobie propagowaną przez niego „nową architekturę” — cho ciaż nie była to architektura, lecz przepis na wieszanie tafli szkła na stalowych skrzynkach — i zaczął przeko nywać wszystkich wokół, że nie potrzeba już uczyć się rzeczy, które architekci kiedyś wiedzieli. Tak zrodził się ruch modernistyczny. Moderniści przejmowali kolejne szkoły architektury i gasili w nich pochodnię tradycyjnej wiedzy. Studenci architektury nie mieli już się uczyć o właściwości natu ralnych materiałów, gramatyki profilów i ornamentów, dyscypliny klasycznych porządków czy natury światła i cienia. Nie miano ich uczyć, jak się rysuje fasady, ko lumny czy grę światła na architrawie, a tym bardziej jak się rysuje postać ludzką. Nie miano ich uczyć, jak dopa 118 sować budynek do fasady — Corb nie uznawał fasad — a tym bardziej jak uszanować linię ulicy czy subtelnie wkomponować budynek między sąsiadów i w tło nieba. Moderniści dopuszczali tylko te umiej ętności, które moż na wyćwiczyć przy desce kreślarskiej: projektowanie przekrojów poziomych, które można nakładać piętro po piętrze na stalowe ramy wieżowców, świadomie kalecząc organiczną tkankę miasta, do którego miały zostać zrzu cone. A kiedy budynki pojawiły w naszych miastach (mo dernistyczna propaganda zaraziła bowiem również urba nistów), zniszczyły linię ulicy, sylwetę na tle nieba i wszystkie inne formy harmonii, poczynając od pozba wionych twarzy boków ze szklistymi oczami trupów. Wszyscy ich nienawidzili, oprócz architektów, którzy je zaprojektowali, i wszelkiej maści megalomanów, którzy je zamówili. I nawet oni postanawiali zamieszkać gdzie indziej, z reguły w jakimś georgiańskim domu zbudowa nym zgodnie z zakazanymi przez nich zasadami. Tym czasem wielkomiejską klasę robotniczą wygoniono z przyjaznych ulic i wpakowano do higienicznych wie żowców, zgodnie z instrukcjami Corba — genialny po mysł, który zniszczył miasto jako dom, zabił ducha jego mieszkańców i generalnie zesłał ludność do nowego, wspaniałego świata alienacji. Wszystko to jest świadectwem pewnego ważnego fak tu, a mianowicie że kryzys architektury i degradacja na szych miast nie były nieuchronnymi konsekwencjami schyłku kultury, lecz świadomym gestem odrzucenia. A jednemu świadomemu gestowi można przeciwstawić drugi. Quinlan Terry studiował w londyńskim Architectural Association w latach sześćdziesiątych, w okresie apogeum modernistycznego szaleństwa, kiedy dewasto 119 wano kolejne miasta zgodnie z utopijnymi dogmatami Gropiusa, Lubetkina i Le Corbusiera. Terry chodził na zajęcia, na których uczono go przekładać obłąkaną ko lektywistyczną propagandę na dziecinne izometryczne ry sunki. Podobnie jak w szkołach artystycznych, prawdzi wego rysunku, prawdziwego patrzenia, prawdziwego mierzenia i prawdziwego zrozumienia moralnego trzeba było nauczyć się gdzie indziej. Terry przyjął chrzest i chrześcijaństwo nauczyło go kwestionować wszystkie służące interesom ich głosicieli dogmaty, które mu wpa jano, łącznie z dogmatami modernizmu. Potem przystą pił do nauki, której wzbraniali mu jego profesorowie, pod różował i oglądał wybitne zabytki zachodniej architektu ry, rysował detale wiejskich kościołów, studiował zwykłe ulice jeszcze niezrujnowanych miast i generalnie zdoby wał wiedzę, której potrzebuje architekt, jeśli ma dosto sowywać swoją twórczość do otoczenia, nie zaś niszczyć otoczenie, aby zwrócić uwagę na swoją twórczość. Projekty Terry’ego przedstawione jako praca dyplo mowa zostały oczywiście odrzucone przez egzaminato rów. Z intencją satyryczną złożył megalomańskie pro jekty modernistyczne i zdał. Zatrudnił się w pracowni Raymonda Eritha, który mu ją przekazał w okresie, kie dy prywatnych zleceń było niewiele, a wszystkie zamó wienia publiczne otrzymywali moderniści. Przełom w ka rierze zawodowej Terry’ego nastąpił w 1984 roku, kiedy firma Haslemere Estates wybrała jego projekt osiedla Richmond Riverside, które miało się stać jedną z naj większych atrakcji turystycznych Londynu. Ten harmo nijny zespół klasycznych budynków, wznoszący się na wzgórzu nad Tamizą i obejmujący biura, restauracje i budynki mieszkalne, ilustruje zasady Terry’ego: wkom 120 ponować się w krajobraz i tkankę miejską; posługiwać się językiem architektonicznym, który umieszcza budy nek w relacji do jego sąsiadów i do przechodnia; używać naturalnych materiałów i ścian nośnych, aby budynek był trwały i naturalnie się starzał; respektować realia klima tyczne oraz ludzką potrzebę światła i powietrza; tworzyć formy i przestrzenie, które będą spełniały zmieniające się potrzeby mieszkańców i które nie umrą, jak to się zwy kle dzieje z budynkami modernistycznymi, wraz ze swo ją pierwotną funkcją. Richmond Riverside pokazało, że wszystkie te trady cyjne cele można osiągnąć, pod względem gęstości za budowy i kosztów przebijając konkurencyjne projekty modernistów. Jak często zwraca uwagę Terry, budynki modernistyczne wykorzystują materiały, których nikt do końca nie rozumie, których współczynnik rozszerzalno ści jest tak duży, że po kilku latach wszystkie połączenia są poluzowane, i których produkcja jest ogromnie szkod liwa dla środowiska, a po kilkudziesięciu latach nie uchronnie trafiają na wysypisko jako odpady. Moderni styczne budynki to ekologiczna i estetyczna katastrofa: odizolowane środowiska wymagające stałego dopływu energii i podatne na „syndrom chorego budynku”, który powstaje wtedy, kiedy nikt nie może otworzyć okna, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. Projekty Terry’ego są albo pomijane przez prasę ar chitektoniczną, albo krytykowane i odrzucane jako rze komy „pastisz”. Epitet ten — gdyby potraktować go po ważnie, należałoby skreślić całą poważną architekturę od Partenonu po londyński parlament — stał się krytycz nym wytrychem używanym przez ludzi, którzy nie chcą dopuścić do tego, aby w naszych miastach dał się słyszeć 121 choćby szept przeszłości. A jednak popularność budyn ków Terry’ego rośnie, podobnie jak ich siła oddziaływa nia. Wokół Terry’ego i luksemburskiego architekta Leona Kriera tworzy się ruch „nowych urbanistów”, który ma na swoim koncie wiele dużych realizacji, między innymi wioskę mieszkalną w Poundbury, zbudowaną dla księcia Walii w Dorset. Upowszechnia się idea, że modernistycz ne schematy, style i materiały są niezrozumiałe i sprzeczne z naszymi pojęciami na temat domu. Jeśli nie są stoso wane wyjątkowo taktownie i umiejętnie, drażnią nasze spokojniejsze uczucia i stoją na przeszkodzie naszej po trzebie osiadłości. Można się nimi posługiwać do two rzenia pojedynczych perełek takich jak domy Franka Lloyda Wrighta, ale takie domy muszą być wkompono wane w całe hektary ogrodu i nie mogą być podstawo wym elementem tkanki miejskiej. Ludzie zaczynają za tem odzyskiwać dziedzictwo kulturalne zawarte w kla sycznych porządkach, które uczy nas rozumieć światło i cień, linię i kubaturę czy trwałe oddziaływanie budyn ku na duszę przechodnia. Być może jest to jeszcze dobit niejszy symbol naszego kulturalnego głodu niż przywró cenie tonalności w muzyce, powrót do malarstwa figura tywnego w duchu Edwarda Hoppera czy do refleksyjnej literatury w duchu Sołżenicyna i Guntera Grassa. Tragedia islamu Sceptyk powie, że wszystko to niewiele znaczy dla zwykłego człowieka. To prawda, że kultura pozostaje tym, czym zawsze była, czyli domeną elity, ale elita pielęgnu je i przekazuje dalej skarbnicę ważnej wiedzy. Chociaż wiedza nie musi być w sposób uświadomiony obecna 122 w głowach zwykłych ludzi, przenika do ich planów, po glądów i adaptacji społecznych. Nie powinniśmy zatem być zaskoczeni, że kiedy elita przejawia pierwsze nie śmiałe oznaki powrotu do naszych tradycji kulturalnych, w popularnej rozrywce coraz częściej występują elementy — to prawda, że często prymitywne — zachodniego dzie dzictwa religijnego. Na przykład filmy oparte na Opo wieściach z Narnii, obok litanii Góreckiego i Tavenera, są świadectwem kulturalnego głodu, który ogarnia wszystkie środowiska społeczne. Przyczyna tego głodu jest prosta: ludzie mają dosyć emocjonalnej ignorancji i zaczynają sobie uświadamiać jej cenę. Nawet historie o Harrym Potterze, przy całej swojej bezbożności, pod biły serca odbiorców licznymi aluzjami do starych sym boli kulturalnych — do tajemniczego czaru angielskich szkół prywatnych z pensjonatem, do gotyckich klaszto rów i zamieszkujących je gotyckich duchów, do staro świeckiego społeczeństwa mieszczańskiego (mugole), przeciwko któremu Harry się buntuje i do którego chcąc nie chcąc, należy. Jednym z najbardziej szkodliwych skutków kultury odrzucenia jest wzbudzanie w ludziach przekonania, że elity stoją ponad masami w pozie wyobcowania i szyder stwa. „Kultura” jawi się jako broń wymierzona w igno rantów z ich moralnymi i religijnymi skrupułami. Kultu ra zachodnia, której bronię w tej książce, jest czymś prze ciwnym — mieczem, za pomocą którego nasz anioł stróż, czyli wiedza, broni „zwykłego człowieka” i jego wartości. Gdyby ktoś wątpił, czy ta kultura wciąż jest nam potrzeb na, to niech spojrzy, co się dzieje z cywilizacją, kiedy zanika jej kultura. Weźmy islam: we wspaniałych cza sach Awicenny, Al-Ghazalego i Awerroesa religia ta osiąg 123 nęła taką samoświadomość i poziom rozwoju, że świat islamski napełnił się sensem i wiedzą uczuciową. Co się stało z tą wielką kulturą opartą na debacie? Gdzie na przy kład znajdziemy wydrukowane dzieła wspomnianych fi lozofów? W bibliotekach amerykańskich uniwersytetów z pewnością tak, ale nie w zwykłej bliskowschodniej księ gami. Hafiz i Rumi są znani z przekładów, ale w ich ro dzimym Iranie znajdziecie tylko ugrzecznione wersje. Można zjechać cały świat muzułmański i znaleźć tylko ocenzurowane wydania Opowieści z tysiąca ijednej nocy. Powieściopisarze i poeci prawie wszędzie żyją pod wiel ką presją cenzury. W Egipcie nowe publikacje muszą uzy skać imprimatur seminarium islamskiego przy uniwer sytecie Al-Azhar i w dobrym roku ukazuje się wszyst kiego pięćset tytułów. Pod koniec dziewiętnastego wieku Liban przeżył odrodzenie literatury arabskiej, którego skutki wciąż są odczuwane, ale w tamtym okresie był to kraj przeważająco chrześcijański, prężący muskuły w oczekiwaniu na upadek imperium osmańskiego. Ktoś, kto przyjrzy się kondycji literatury w Iranie, z zaskocze niem odkryje, że kraj ten publikuje swoich najwybitniej szych poetów w ocenzurowanych fragmentach i oficjal nie sankcjonuje publikację Protokołów mędrców Syjonu. Ten sam obraz wyłania się z arabskich gazet, które sprawiają wrażenie w dużym stopniu obojętnych na lite rackie, filozoficzne i artystyczne tradycje cywilizacji is lamskiej, odnosząc się do nich drewnianym i zdystan sowanym językiem, co przypomina człowieka, który klę ka przed zaśmieconą świątynią i idzie do burdelu. Można tutaj dostrzec coś w rodzaju masowego aktu kulturalne go samobójstwa. Oczywiście jest wielu znakomitych ro dzimych badaczy kultury arabskiej i perskiej, ale wielu 124 z nich w ykłada na zachodnich u n iw ersy tetach , a ci, którzy zostali w kraju, często żyją na marginesie społeczeństwa. W słynnym sformułowaniu „zderzenie cywilizacji” autorstwa Samuela Huntingtona zawarte jest założenie, że istnieją dwie cywilizacje, między którymi dochodzi do zderzenia. Tymczasem jeden z protagonistów nie po jawił się na polu bitwy. Obserwujemy raczej zderzenie pomiędzy zachodnim sekularyzmem i religią, która stra ciła samoświadomość, toteż nie potrafi nawiązać stabil nych stosunków z tymi, którzy się z nią nie zgadzają. Właśnie utrata kultury pozwoliła islamowi wejść w no woczesny świat z takim stężeniem śmierci w sercu — śmierci innych, która ukrywa i usprawiedliwia włas ną śmierć. My, mieszkańcy Zachodu, znajdujemy się w szczęś liwszym położeniu. Nasza kultura wyszkoliła nas w po trzebie tolerancji i przygotowała na nowy, świecki świat — w tych trudnych okolicznościach przechowała cenne dziedzictwo wiedzy moralnej. Szerokie masy nie znają wprawdzie tej kultury, ale wciąż werbowana jest elita do jej przekazywania. Jak każda forma wiedzy, wiedza za warta w kulturze obdarza swoimi pożytkami nawet igno rantów, a ci, którzy dążą do zdobycia tej wiedzy, robią coś dobrego nie tylko dla siebie: są zbawcami swojej spo łeczności. Potrzeba estetyki Wartości estetyczne są wartościami immanentnymi, którym nie można przypisać określonej ceny, ale także skłaniają nas do poszukiwania immanentnych wartości 125 w świecie, w którym żyjemy. W epoce rewolucji prze mysłowej, kiedy w ludzkich głowach po raz pierwszy po jawiła się myśl, że nasze środowisko naturalne jest za grożone, że poprzez naszą nieodpowiedzialność możemy roztrwonić i zatruć to, na czym opieramy nasz material ny byt, ukształtował się ruch estetyczny, który głosił war tość naturalnego piękna. Dociekania filozoficzne o po chodzeniu naszych idei wzniosłości i piękna Burke’a, eseje o „rozkoszach wyobraźni” Addisona, Krytyka władzy są dzenia Kanta i dzieła takich myślicieli jak Price, Alison, Home, Lessing i Rousseau umieściły naturę w centrum naszych zainteresowań estetycznych i uznały ją za króle stwo immanentnych wartości, które my możemy zadep tać. Można powiedzieć, że to odwołanie się do wartości estetycznej, które doprowadziło do wielkiej rewolucji we wrażliwości artystycznej znajdowanej uNovalisa, Wordswortha, Beethovena, Schuberta, Friedricha i Constable’a, miało swoją funkcję— ochronić świat przed naszym drapieżnictwem. I tak jest naprawdę: estetyczna wartość natury skłoniła ludzi do wyrzeczenia się pychy, która mówi, że mamy prawo dowolnie czerpać z wszelkich za sobów naturalnych. Ale rewolucja estetyczna z przeło mu osiemnastego i dziewiętnastego wieku przyniosła skutek, ponieważ otworzyła ludziom oczy na immanentne wartości. Naturalne piękno ma wartość instrumen talną, ale tylko kiedy ocenia się je samoistnie — kiedy wycofa się je z rynku i obwaruje zakazami. (Zwróćmy uwagę na paralelę z przyjaźnią, omówioną w rozdziale czwartym). Coś podobnego dotyczy wartości estetycznych, które są zawarte w formach architektonicznych i które ograni czają rynek miejskich nieruchomości. Jak pokazali nowi 126 urbaniści, wartości estetyczne są konieczne, jeśli miasta mają przeżyć, wycofują bowiem z rynku najważniejszy element miejskiego życia, czyli samo miasto pojmowane jako wspólny dom i przestrzeń dialogu publicznego. Spójrzcie na prowincjonalne miasta amerykańskie, a zo baczycie, o co mi chodzi. W amerykańskich miastach obowiązują miejscowe plany zagospodarowania prze strzennego, które zasadniczo pomijają wymiar estetycz ny i traktują poszczególne części miasta przez pryzmat ich rozmaitych funkcji ekonomicznych i społecznych. Kiedy wartości estetyczne są pomijane, krajobraz miej ski przestaje budzić pozytywne emocje i ludność ucieka na przedmieścia, aby mieszkać w przestrzeni prywatno-sąsiedzkiej, a samo miasto degraduje się do rangi struk tury tylko funkcjonalnej — a struktura tylko funkcjonal na prędzej czy później traci swoją funkcję. To samo można powiedzieć o literaturze, malarstwie i muzyce. Roi się tam od samoistnych wartości nie tylko estetycznych, ale również moralnych, które zyskują swój sensoryczny wyraz. Król Lear nie usprawiedliwia ani nie rehabilituje cierpienia, ale pozwala nam zobaczyć, że śmierć nie jest bezsensowna, jeśli życie dążyło do uszla chetnienia samego siebie i zostało pokonane przez jakiś tragiczny splot okoliczności. Przedmiotem krytyki literac kiej są wartości estetyczne, ale każda krytyka godna tego miana wydobywa również treść moralną dzieła sztuki — aspekt dzieła, który przeistacza i zbawia poprzez empa tię i który uczy nas, „co czuć”. Moralna wartość sztuki nie polega na tym, że sztuka czyni nas dobrymi — być może nie ma takiego potencjału. Jej wartość moralna polega na tym, że sztuka utrwala ideę wartości moralnej, pokazu jąc, że c o ś t a k i e g o n a p r a w d ę i s t n i e j e . 127 Dlaczego kultura ma znaczenie W prawie każdej sferze życia zniechęca się nas do krytyki. Wystarczy, że dzieło sztuki ma publiczność, że ludzie chcą na nie popatrzeć, poczytać, posłuchać, a przy najmniej usłyszeć w tle. Sukces kasowy zyskał rangę kry terium wartości — i chociaż ta czy inna osoba może się sprzeciwić pornografii, przemocy dla samej przemocy, dziełom, które świadomie „brukajążycie”, jak to ujął D.H. Lawrence, nikt nie ma większego od innych prawa dyk tować, co może być tworzone, sprzedawane czy ogląda ne. Taki jest w każdym razie przeważający pogląd. Opie ra się on na założeniu, że dzieła sztuki są źródłem przy jemności, tak samo jak jedzenie, picie, piłka nożna i pornografia, i że do funkcji sztuki nie należy wycofywa nie naszych emocji z rynku. Wręcz przeciwnie, sztuka to jeden z kanałów ich sprzedaży. Nastały czasy powszech nego unikania sądów estetycznych. Ludzie mają swoje upodobania, ale niczym się one nie różnią od upodobań kulinarnych — służą zaspokajaniu apetytów, które nie różnią się jakościowo od potrzeb zwierzęcych. To, co było charakterystyczne dla doświadczenia estetycznego, czy li jego ugruntowanie w percepcji wartości, zniknęło z pola widzenia i zostaje tylko zwierzęce pragnienie. Jeśli lu dzie studiują sztukę, to często tylko po to, aby przyj rzeć się zastosowanym technikom albo „wyjść poza” całą tradycję ekspresji artystycznej i zdekonstruować jej ukryte założenia polityczne. Sąd wartościujący — czy to zawarty w dziele sztuki, czy w jego ocenie — jest unikany. Na tym polega życie w „niewartościującym”, „inkluzywnym”, a może nawet „multikulturalnym” środowisku. 128 W takim środowisku sąd estetyczny może uchodzić za zagrożenie. W nowym świecie niczego nie wycofuje się z rynku i absolutnie zakazane są tylko te rzeczy — na przykład morderstwo — które zagrażają wszystkiemu. Na wszystkich obszarach życia, gdzie ludzie szukali i znajdowali pociechę w tłumieniu pragnień — zwłasz cza w dziedzinie seksu i generalnie upodobań — zwy czaj wartościowania ma zostać wykorzeniony. Nie ma samoistnych wartości, a w najlepszym razie opinie o sa moistnych wartościach. Innymi słowy, próby zbudowa nia królestwa samoistnych wartości — a tym jest w grun cie rzeczy kultura — traktuje się podejrzliwie. Osoby do magające się podjęcia takiej próby stanowią zagrożenie dla porządku społecznego, ponieważ przypominają nam, że ten porządek tak naprawdę jest skoszarowanym nie porządkiem: pod powszechnym prostactwem życia pu blicznego nasze pragnienia ubiegają się pośród chaosu o zaspokojenie, bez publicznej świadomości, że niektóre pragnienia zasługują za zaspokojenie, a niektóre należy tłumić. Podejrzewam, że w historii ludzkości często zdarzały się okresy takie jak nasz, kiedy dyscyplina rozumu i dą żenie do samoistnych wartości przeżywały regres lub za nik. Kiedy tak się działo w przeszłości, nie zostawały po tym żadne ślady, ponieważ społeczeństwo bez kultury traci pamięć i chęć unieśmiertelnienia się w trwałych pomnikach. Panoszy się barbarzyństwo i społeczeństwo znika z powierzchni ziemi. W naszej sytuacji interesują ce jest to, że dysponujemy środkami technologicznymi umożliwiającymi podtrzymanie społeczeństwa przy ży ciu już po tym, jak straci ono wszelkie poczucie własnej wartości, a tym samym czerpania składników odżyw129 czych z własnego rezerwuaru wiary. Jest to sytuacja nowa i powinniśmy zadać sobie pytanie, co w takich okolicz nościach moglibyśmy zrobić, aby zapewnić kulturze prze trwanie. Irlandzcy mnisi, którzy nie pozwalali zgasnąć kagankowi nauki w ciemnych wiekach naszej cywiliza cji, mieli nad nami wielką przewagę, a mianowicie nie było konkurencji ze strony krzykliwego i technologicz nie wzmocnionego kretyństwa, że zewsząd otaczało ich zagrożenie i zniszczenie i gdy tylko znaleźli bezpiecz ne schronienie, w ślad za nimi po cichu wchodził spo kój ducha, aby pokierować ich myślami, uczuciami i piórami. Niemniej jednak znaki nadziei, które wskazałem w tym rozdziale, nie są odizolowanymi punktami niemod nego oporu. Sugerują, że szerzy się ruch obrzydzenia do dominującego nihilizmu — nihilizmu uniwersytetu i ni hilizmu rynku. Być może ruchowi temu nie uda się przy wrócić kultury na należne jej miejsce, w centrum eduka cji uniwersyteckiej i w sercach naszych przywódców, ale skutecznie pokazuje nam, dlaczego kultura ma znacze nie i dlaczego bitwę o jej przetrwanie należy odpowied nio prowadzić. IN D E K S Adams, John 116 Addison, Joseph 20, 126 A dorno, T heodor 90, 91, 95, 113, 114 Ąjschylos 40, 42 Alison, Archibald 126 Angelou, Maya 78 Arnold, Matthew 29, 62, 77 Arystofanes 40 A rystoteles 32-36, 40, 42, 51, 54, 55, 73, 79, 80, 104 Auden, Wystan Hugh 108 Awerroes 18, 123 Awicenna 123 Bach, Johann Sebastian 47, 62 Barthes, Roland 90 Baumagarten, Alexander Gottlieb 20 Beethoven, Ludwig van 126 Bennett, Alan 126 Berlin, Irving 90, 92 Bemini, Gian Lorenzo 62 Bernstein, Leonard 91 Blossom, Dearie 92 Boole, George 46 Brahms, Johannes 24 Braąue, Georges 85 Britten, Benjamin 102 Bronte, Charlotte 78 Bronte, Emily 70, 71 Buoninsegna, Duccio di 86 Burkę, Edmund 126 Camus, Albert 108 Carey, John 24 Carmichael, Hoagy 92 Chajjam, Omar 40, 100 Chaucer, Geoffrey 12, 51, 76 Collins, Jacob 117 Conrad, Joseph 96 Constable, John 126 Copland, Aaron 31, 91 Corigliano, John 116 Danto, Arthur 23 Day, Barbara 110 Derrida, Jacąues 90 Dewey, John 45 Dickens, Charles 69, 78 Diderot, Denis 41 Duchamp, Marcel 23-26, 85 Dutilleux, Henri 116 Einem, Gottfried von 116 Einstein, Albert 47 Elgar, Edward 116 Eliot, Thomas Stearns 29, 108 131