Moje największe osiągnięcie na emeryturze.

Transkrypt

Moje największe osiągnięcie na emeryturze.
Tadeusz Orlik
Stowarzyszenie Emerytów i Rencistów Policyjnych
Koło nr 17 w Mieroszowie
Wałbrzych, dnia 08-04-2010
Moje największe osiągnięcie na emeryturze.
Od maja 2008 roku jestem na emeryturze (zaznaczam że przepracowałem 41 lat w tym 31 lat
w policji) ale nie o pracy chcę napisać chociaż byłoby o czym napisać. Od zawsze moją pasją były:
podróże i turystyka górska, którą zaszczepiły we mnie moje córki. W roku 2009 w lipcu przeżyłem
największą jak do tej pory przygodę mojego życia i o niej chcę napisać (uważam że będzie ich
więcej, ale o tym to później ).
Jak już napisałem , wszystko co związane jest z górami i turystyką wypływa od moich córek
i tym razem też tak było. Podczas spotkań rodzinnych zaplanowaliśmy, że urlop spędzimy we
Włoszech zdobywając szczyty Dolomitów, a zwłaszcza najwyższy Punta Penię 3 343 m npm.
(co brzmi dumnie oczywiście dla mnie).
Moim
najwyższym
szczytem dotychczas były Rysy,
pięknie było, jak je zdobywałem.
Po zaplanowaniu tak ambitnego
wyzwania, ”rzuciłem się” w
Internet aby poczytać, co mnie
czeka. Opisów jest wiele i każdy z
nich napełniał mnie po trochu
niepokojem
związanym
z
trudnością zdobycia najwyższego
szczytu. Przejście stromym i
długim lodowcem oraz wspinaczka
ferratami napędzały adrenalinę.
Tak było do dnia wyjazdu, a
dokładnie nocy która nie daje się
zapomnieć do dziś ponieważ
przez większą część drogi lał
deszcz i waliły pioruny.
Z naszej kolumny złożonej z czwórki aut nic nie zostało. Odnaleźliśmy się dopiero, jak się
rozwidniło - niedaleko Monachium. Gdy przejechaliśmy granicę austriacko-włoską pogoda się
poprawiła i mogliśmy podziwiać piękne widoki. Do celu nie jechaliśmy autostradami, tylko drogami
bocznymi, co było naprawdę jazdą ekstremalną, wysoko w górę i stromo w dół, sunąc ostrymi
zakrętami nad przepaściami, przy których niektórzy pasażerowie zamykali oczy. Muszę teraz dodać,
że urlop zaplanowany był tylko na mapie bez żadnych rezerwacji, po prostu spakowaliśmy do aut
cały sprzęt turystyczny, taki jak namioty, materace, śpiwory, oczywiście „żarecko”, ciuchy , sprzęt
wspinaczkowy i wyjechaliśmy.
Ze znalezieniem pola namiotowego nie mieliśmy żadnego problemu, gdyż po zjechaniu z
góry do pierwszej miejscowości Canazei, od razu trafiliśmy na pole na którym się rozbiliśmy. Było
piękne słoneczne popołudnie. Zachwycał nas widok otaczających gór. Aż się chciało żyć.
Jak wielce się zdziwiliśmy, gdy budząc się na drugi dzień, zobaczyliśmy leżący śnieg i
zamarznięte szyby w samochodach. Około godziny 12 śnieg zniknął i zrobiło się ciepło. Miało to
wpływ na naszą pierwszą wycieczkę, gdyż ubraliśmy się w zbyt grube ciuchy i trzeba było jej
później nosić w plecakach. Po powrocie z tej wycieczki podzieliliśmy się na dwie grupy pięcio- i
cztero- osobową, aby zdobyć cel naszego przyjazdu w Dolomity. Podział był konieczny gdyż część
ekipy nie posiadała własnego sprzętu wspinaczkowego: takiego jak uprząż czy raki.
1
Przypadł mi zaszczyt iść w pierwszej grupie z Grażką, moja żoną, córką Małgosią i jej
mężem Mariuszem oraz Łucją naszą przyszywaną turystyczna córką. Trudno było spać w nocy
poprzedzającej wyjście, gdyż myśl o wspinaczce nieustannie kołatała się po głowie. Wstaliśmy
wczesnym świtem i po wypiciu ciepłej kawy oraz zjedzeniu kromeczki, ruszyliśmy zdobywać
szczyt. Do jeziora Fedia, od którego rozchodzą się szlaki na Punta Penię, dojechaliśmy autem. Mimo
że jeszcze nie pokazało się słońce, niebo było przejrzyste i czuło się piękną pogodę. Jak spojrzałem
z dołu na szczyt pomyślałem że to nie jest możliwe, aby tam wejść. Ogromna przestrzeń do
pokonania poprzez lodowiec, za którym widać pionową skałę z tej odległości wydaje się nie do
zdobycia. Ale co robić, jak zaplanowaliśmy, to ruszamy; pomimo wielkiego niepokoju w sercu.
Pierwsze podejścia są łatwe, idzie się wygodnie. Zaczyna się robić ciepło i stajemy się głodni bo
przecież rano nikt nie miał apetytu na jedzenie (za wczesna pora). Na wysokości około 2 300 m
robimy odpoczynek i wsuwamy solidne śniadanie, na które składają się kanapki z konserwą, kawa i
herbata. Z tego miejsca już widać, jak blisko jest lodowiec, ale ściana nadal straszy swą stromizną.
Na szczycie widzimy już stojący krzyż. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej w górę i już po przejściu
około 200 m trafiamy na śnieg. Wspólnie postanawiamy, że jeszcze nie zakładamy raków,
ustalamy, że założymy je po osiągnięciu górnej stacji kolejki linowej. Kontynuujemy wspinanie się
w górę. Mimo śniegu i dość stromego podejścia do górnej stacji kolejki dochodzimy szybko. Z
tarasów podziwiamy otaczające nas wierzchołki Dolomitów. A w dole piękne widoki na jezioro z
potężną tamą zapiera dech w piersiach. Za sobą mamy już ponad 2 500 m i wydawało by się, że
niewiele zostało do pokonania, ale jak zerknę w górę, wcale tego tak nie widzę. Krzyż na szczycie
jest bardzo maleńki a ściana wciąż straszy swą stromizną. Końca lodowca nie widać. Zakładamy
raki i dalej w drogę, po wydeptanych śladach przez naszych poprzedników z wczorajszego dnia.
W dniu dzisiejszym najprawdopodobniej to my jesteśmy pierwsi. Z dołu tego nie było widać, ale
przejście lodowcem to stroma
wspinaczka. Jak spojrzę w dół,
to wydaje mi się, że wchodzimy
po pionowej ścianie. Myśl, że
wyżej się wypłaszczy, to gruba
pomyłka. Jest to tylko lekkie
załamanie i dalej w górę. Kiedy
przystajemy aby odpocząć,
nagle słyszę jakieś trzaski jakby
odgłosy odległej burzy. Pytam
więc Mariusza co to za odgłos on
odpowiada, że to pęka
lodowiec, i że jest to o tej porze
roku normalne (środek lata).
Nie muszę mówić, że lekko
mnie to przeraża, ale skupiając
się nad dalszym pokonywaniem
lodowca zapominam o tym.
W górnej części przejście jest
bardzo wąskie, widać że poprzednicy szli gęsiego i my też tak idziemy. Wreszcie dochodzimy do
ściany i tu się zaczyna. Miejsca jest mało. W dole przepaścisty lodowiec, a w górze ściana, do której
się przytulamy, aby przyszykować się do wspinaczki.
Adrenalina na „150”, trzeba się wspinać, odcinkiem będącym około 50 m olinowaną
ferratą. Ściągamy raki i pniemy się w górę. Nie jest źle, idę drugi za Małgosią. W niektórych
miejscach, gdzie nie mam dobrego oparcia pod stopami podciągam się na rękach, czego nie powinno
się robić. Jednak chcę dorównać kroku Małgosi i dlatego tak się szarpię. Momentami staję i
filmuję podejście. Sam się sobie dziwię, że daję radę to robić nie będąc przypięty do liny. Jest super.
W końcu ferrata kończy się i wychodzimy na grań. Miejsca jest bardzo mało. Małgosia decyduje,
że idziemy bez raków, ponieważ idąca za nami Łucja nie ma raków i robimy to, aby dodać jej
2
otuchy. Za chwilę przekonuję się, jak wielką
było to głupotą; jak i fakt nie spięcia się liną,
którą mieliśmy. Małgosia pierwsza, ja za nią
wychodzę na grań; staję i zatyka mnie nie wiem,
co robić cofać się czy iść na czworakach. Grań
ośnieżona z prawej strony, pod nią ściana, którą
wspinaliśmy się, a z lewej śnieżna przepaść.
Jakiekolwiek poślizgnięcie się grozi katastrofą,
nie chcę o tym myśleć.
Do tego wieje
porywisty wiatr. Widząc idącą Małgosię, też idę
stawiając niepewnie krok za krokiem. Po
przejściu kilku dziesięciu metrów grań się
rozszerza i już mogę iść pewniejszym krokiem.
Podnoszę głowę do góry i widzę jak zbliżam się
do celu czyli krzyża zwieńczającego szczyt
Punta Penia. Małgosia doszła pierwsza, dałem
jej kamerę i ona filmuje teraz moje końcowe
podejście.
Doszedłem !!! Całuję krzyż. Jestem tak
szczęśliwy, że chce mi się z radości płakać. Nie
potrafię opisać, jak to była dla mnie radość. Od
strony krzyża jest stroma ściana widoczna
podczas całej drogi przez lodowiec. Po prawej
wypłaszczenie o długości ponad 50 m, na nim stoi schronisko (szumna nazwa, a to tylko prostokątny
kontener z blachy). Jednak można się w nim napić i coś zjeść. Obok jest kibelek przyklejony do
ściany wspinaczkowej wysokiej na około 500 m. Wyczytałem, że ścianą tą miał swoje pierwsze
wejście zimowe nasz słynny himalaista Jerzy Kukuczka. Widoki są przepiękne, trafiliśmy na
wspaniała pogodę, niebo jest bezchmurne, świeci słoneczko, więc czego jeszcze chcieć od życia. Z
poczuciem wyższości patrzę na małe kropeczki poruszające się na lodowcu. To ludki idące w tym
samy celu co my, no ale my jesteśmy pierwsi. Naprawdę jestem dumny i szczęśliwy. Po wykonaniu
pamiątkowych zdjęć i sfilmowaniu tego wszystkiego, czego nie potrafię opisać, nadszedł czas
zejścia. Jeszcze raz oglądamy widoki ze szczytu, które napełniają nas dumą i schodzimy. Mając w
pamięci przejście stromym odcinkiem grani zakładam raki. Małgosia też to robi. Schodzi nam się
dobrze. Na grani mijamy grupki podchodzących. Są zabezpieczeni na wszystkie sposoby na nogach
raki, na głowach kaski; spięci linami - z przodu przewodnik. Widząc ich, czuję się jak bym
zdobył Mont Everest i to wejście to dla mnie „pikuś”. Zejście odbyło się bez żadnych problemów.
Spokojnie pokonaliśmy stromą
grań i bez problemów zeszliśmy
po linachł mimo iż w niektórych
miejscach trzeba było się mijać z
podchodzącymi do góry. Na
lodowcu zrobił się ruch jak na
„Marszałkowskiej”, jednak szło się
nam wspaniale, bez wysiłku. Było
bardzo ciepło. Szybko doszliśmy
do górnej stacji kolejki linowej,
gdzie tłumy ludzi przez lornetki
obserwowały wchodzących na
szczyt. Zrobiło mi się miło, gdy
pomyślałem, że i mnie tak
obserwowali jako „zdobywcę”.
3
Nie chcąc powielać tej samej drogi do parkingu, postanawiamy zjechać kolejką. Kolejka ta,
to zawieszone jednoosobowe kosze, w których się stoi. Gdy jedziesz ze wszystkich stron owiewa cię
wiatr. Koszem mocno buja, ale piękne widoki wynagradzają wszystko. Na niektórych odcinkach
jedzie się prawie pionowo w dół. Warto było zjechać, wszystkim się podobało. Wysiadanie z kosza
to wyskakiwanie do tyłu. Jest to możliwe tylko przy pomocy obsługi, która cię łapie po wyskoku
abyś się nie przewrócił. Jesteśmy na dole. Nie mogę uwierzyć, ale marzenie się spełniło. Przepełnia
mnie duma i radość, było pięknie. I niech mi ktoś powie, że emerytura to wegetacja i koniec
życia. Trzeba mieć marzenia i starać się je realizować. Tak jak już to ktoś mądry powiedział,
pieniądze to nie wszystko. Nie należy odkładać realizacji marzeń na potem. Tak jak mówi moja
wnusia” ja mam jeszcze czas, a ty dziadek spiesz się”.
4

Podobne dokumenty