szeroki_margines numer strony

Transkrypt

szeroki_margines numer strony
Śmiech śmiechu wart
Ileż pogardliwej ironii wobec nas, Polaków, tkwi w słowach polnische Wirtschaft i Saisonstaat.
Niemiaszkom wydawało się, że ukuwszy te określenia unicestwili polską nację z kretesem. Ale – o
dziwo! Wystarczyło, że tę niemczyznę zacytował polski pisarz, a straciła całą jadowitość.
Powieść Stadnina im. Stanisława Moniuszki Gałczyńskiego zawiera rozmowę dyrektora
Lampkego z Bączyńskim. Lampke wspomniał o masztalerzu nazwiskiem Rajcza.
– Więc w tej rodzinie każdy nazywa się inaczej – mówił Lampke. – Mąż Rajcza, żona
Rajczyna, córka ha-ha! Rajczunczunka. To jest polnische Wirtschaft. Tęsknota i zamęt.
O państwie sezonowym jest mowa w wierszu Pięć donosów. Narrator donosi naczelnikowi o
dziejącej się w pewnym domu rozpuście; takiej rozpuście, że „aż nogi chwieją się im”. I dalej:
Jeśli tak wszystko zacznie chwiać się
w tej biednej Polsce – ładny kwiat!
wtedy rozbiory, panie bracie,
i święta racja: Saisonstaat.
Podobnie jak król Midas, pod którego dotknięciem wszystko zamieniało się w złoto, mistrz
Ildefons zamieniał wszystko w złoty humor. Wystarczyło, że dwa antypolskie wyrażenia wplótł w
swoje utwory. Przy czym zrobił to lekko, swobodnie, bez kompleksów, daleki od tego, by się
oburzać na obelżywość słownych wynalazków. Przypominam sobie, że mojej pierwszej lekturze
towarzyszyło naiwne zdziwienie. Zdumiony nonszalancją poety zadałem sobie pytanie: „Jak on
mógł?” Naruszył tabu. W domu powieszonego nie mówi się o sznurku. Dopiero potem
uświadomiłem sobie, że to było Midasowe dotknięcie. Szkopy zakpiły z nas, zaś Gałczyński zakpił
ze szkopskiego kpiarstwa. A czytelnik oczami wyobraźni śledzi, jak na szkopskiej gębie mina
rzednie.
Takim samym literackim królem Midasem był Jarosław Haszek. Dotknięcie jego pióra miało
także moc zamieniania wszystkiego w złoto.
Podczas stacjonowania czeskiego pułku w węgierskim mieście porucznik Lukasz zakochał się
w zamężnej Węgierce. O ogromie jego uczucia świadczyły wydawane podczas pisania miłosnego
listu westchnięcia: „Jaką pierś ma ta kobieta!” Z listem wysłano Szwejka, nakazując mu najdalej
posuniętą dyskrecję. Szwejk jednak mało się nadawał do takiej misji, na domiar przyłączył się do
niego zapalczywy Czech, nienawidzący Węgrów. Wynikły z tego awantura, bijatyka i skandal tak
wielki, że zajęła się nim prasa. Węgierski autor artykułu ubolewał z racji fatalnych stosunków
między dwiema narodowościami, który to fakt tym bardziej godny jest ubolewania i napiętnowania,
że w tych trudnych chwilach rzeczą najwyższej wagi jest zwartość w obliczu wroga, zjednoczenie
się wokół monarchy itd., itd.
Gdyby Haszek był dziennikarzem zatrudnionym w tamtej węgierskiej gazecie i gdyby taki
artykuł wówczas napisał, można by go spokojnie wydrukować i nikt by tekstu nie uznał za
groteskę. My zaś znajdujemy go w powieści o Szwejku i czytając pękamy ze śmiechu.
Równie poważnym tonem wypowiedziało się naczelne dowództwo na wieść o dezercji
oddziałów czeskich. W odezwie roiło się od wielkich słów: zdrada stanu, pohańbiony sztandar,
wstyd, pogarda, ból, nikczemne żywioły, kula lub powróz kata dla nikczemników. Haszek cytuje to
1
wszystko śmiejąc się w kułak, a my, czytelnicy, śmiejemy się wraz z nim. Pisarz nie przejmuje się,
że te wszystkie określenia, jak hańba, tchórzostwo etc., obciążają naród czeski, jego naród. To
nieprzejmowanie się można porównać z niefrasobliwością Szwejka, którego niewiele wzruszało, że
go mają za idiotę.
Od animozji narodowych przejdźmy do utarczek osobistych.
Kim jest narrator w powieści Prousta o straconym czasie? Bez wątpienia jest nim sam Marceli.
Młody Marceli został skarcony przez barona Charlusa. Działo się to na plaży w Balbec, gdzie
Marceli paradował w kostiumie kąpielowym z wyhaftowanymi trzema kotwicami. Reprymenda
barona była ostra. Zarzucił młodzieniaszkowi brak taktu, bezmyślność, a także to, że do śmiesznego
haftu na kostiumie dodaje własną śmieszność.
Marceli wysłuchał potulnie i nic nie odrzekł. Zabrakło mu jakby języka w gębie. Więc co?
Skompromitowany? Poniżony? Ośmieszony? Czytelnik nie odnosi bynajmniej takiego wrażenia.
Czytając śmiejemy się z barona. To on w swoim rozdrażnieniu i zacietrzewieniu wydaje się
śmieszny. Tyrada arystokraty, wspaniała i przesadna, została przytoczona w całej rozciągłości, po
czym pozostawiona bez komentarza – i to wystarczyło, by go ośmieszyć.
Jak to się dzieje, że człowiek elokwentny, sarkastyczny, ktoś, komu nie można odmówić
inteligencji i dowcipu, ktoś mający wszelkie dane, by swojego rozmówcę ośmieszyć – sam zostaje
ośmieszony? Ściśle mówiąc, sam się ośmiesza. Cały dowcip, sarkazm, ironia wracają niczym
bumerang i „załatwiają” delikwenta.
Metodę Prousta zastosował Tadeusz Kantor.
Jeden ze spektakli Kantora był szczególny. Za scenariusz posłużyły listy od widzów
teatralnych, tych, którym zdarzyło się spędzić wieczór w teatrze Cricot. Listy były rodzajem
recenzji – bardzo krytycznych. Kantor czytał je na głos, stojąc w kręgu utworzonym przez
siedzących na krzesłach aktorów i aktorki. Autorzy listów starali się wyśmiać adresata, wykazać
mu, że jego produkcje teatralne to dziwactwo, bujda na resorach i dowód niemocy artystycznej.
Każde przeczytane zdanie Kantor kwitował uśmiechem, a słuchająca brać aktorska przyłączała się
do tej wesołości. Wszystko na zasadzie: śmiech niech się śmiechem odciska. Nie padło ani jedno
słowo komentarza; Kantor nie zniżył się do tego; uśmiechał się, pochrząkiwał, ale nie pisnął
słówka. Jak się mógł czuć korespondent, który oglądał „spektakl” w telewizji? Słyszał własne
sformułowania napisane ongiś z zamiarem ośmieszenia reżysera i jego niegustownych
przedstawień; słuchał i – czuł się ośmieszony.
Wszystkie dotychczasowe przykłady są wzięte z literatury lub telewizji. Na koniec przykład z
własnego życia; opis tego, co zarejestrowały moje oczy i uszy.
Pewnego letniego dnia w połowie lat sześćdziesiątych dziennikarka Ewa Berberyusz,
przystojna kobietka z wargami pociągniętymi jasną, modną wówczas szminką, przybyła do
budynku Polskiej Agencji Prasowej i znalazłszy się w holu powiedziała dzień dobry napotkanej
sprzątaczce. Tym razem do wymiany pozdrowień doszła jeszcze uwaga sprzątaczki w przedmiocie
pań hołdujących modzie. Tej modzie, która wyrokuje nie tylko o fasonie sukienek, ale i kolorze
szminek. Po wejściu do macierzystej redakcji umalowane usta pani Ewy rozciągnęły się w
uśmiechu. Powtórzyła koleżankom słowa owej pracownicy fizycznej à propos bladoróżowej
szminki: „Wyglądacie jak trupy.” Cytująca nie dodała żadnego komentarza; sam cytat wystarczył,
aby słuchaczki wybuchnęły śmiechem.
2