Untitled - Prószyński i S-ka
Transkrypt
Untitled - Prószyński i S-ka
Powieść zainspirowana pamiętnikiem Alicji James Przełożyła Magdalena Rychlik Tytuł oryginału ALICE IN BED Copyright © Judith Hooper, 2015 All rights reserved Projekt okładki Wojciech Wawoczny Zdjęcie na okładce © Stephen Carroll title/Arcangel Images Redaktor prowadzący Joanna Maciuk Redakcja Joanna Habiera Korekta Katarzyna Kusojć Sylwia Kozak-Śmiech Łamanie Jacek Kucharski ISBN 978-83-8097-030-4 Warszawa 2017 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa MORAVIA BOOKS www.cpi-moravia.com Szykujcie oręż przeciw memu zaraniu, które lada chwila strąci Ciebie i Harry’ego w mroki zapomnienia. ALICJA JAMES W LIŚCIE DO WILLIAMA JAMESA Z 1891 ROKU HENRY JAMES 3 BOLTON ST., W. 4 LISTOPADA 1885 DO WILLIAMA JAMESA Doktor Garrod z Londynu twierdzi, iż przyczyny wszelakich problemów zdrowotnych Alicji upatrywać należy w utajonej podagrze. Wprawdzie nie wiem, jaki to ma związek z atakiem choroby morskiej na pokładzie Pavonii, lecz ona wydaje się być wdzięczna za diagnozę, jakąkolwiek diagnozę. Wciąż bardzo jest słaba i nerwowa, podatna na ataki i omdlenia. Rozpacza za Katherine, która zabrała Louisę do Bournemouth ze względu na jej płuca. Poprosiłem niejaką pannę Ward, „szlachetnie urodzoną kobietę w trudnej sytuacji życiowej”, o dotrzymanie towarzystwa Alicji. A. lubi ją dostatecznie, kolekcjonuje jej powiedzenia do – jak mówi – „Księgi złotych myśli panny Ward”. Nadal nie może chodzić. Nie wiem, co przyniesie przyszłość. HENRY JAMES 3 BOLTON ST., W. 9 MAJA 1887 DO WILLIAMA JAMESA Alicja i Katherine w minionym tygodniu wyruszyły w podróż do Leamington, gdyż zdrowie Louisy w końcu pozwoliło jej na powrót statkiem do Bostonu. Morale A. znacznie się podniosło. Po kolejnej scysji – i długiej, niepokojącej utracie przytomności – tutejszy lekarz zalecił jej pobyt w Royal Leamington Spa. Cała nadzieja w tamtejszych leczniczych wodach. HENRY JAMES 3 BOLTON ST., W. PAŹDZIERNIK 1887 DO WILLIAMA JAMESA Upór Alicji, aby pozostać zimą w Leamington, oparty jest na rozsądnych argumentach. Tak czy owak, już postanowione. Jej izolacja w połączeniu ze słabością wydaje się nam przykra, lecz ona tego tak nie postrzega. Tęskni wprawdzie za Katherine, lecz elle en a pris son parti*. Dowodzi to jej siły. Tego rodzaju siły posiada pod dostatkiem. Szalenie mi jej tutaj brakuje, jako zawsze dobrze poinformowanej partnerki do rozmów. * Elle en a pris son parti (franc.) – Pogodziła się z sytuacją. CZĘŚĆ PIERWSZA JEDEN W wyobraźni znowu widzę ulice Bostonu i Cambridge, pojawiają się bezwiednie jak marzenia. Z Ashburton Place numer trzynaście przy Beacon Hill – gdzie nasza rodzina zamieszkała, kiedy miałam lat piętnaście – stopy wiodą mnie w dół stromych, brukowanych ulic, lśniących po nocnym deszczu, złota kopuła Massachusetts State House góruje za moimi plecami i nade mną niczym pyzaty, jaskrawy księżyc. Mijam słupy do przywiązywania koni i furmanki, słyszę stukot kopyt na bruku, głos ostrzyciela noży wołającego: „Noże ostrzę! Noże!”. Potrafię zwolnić i przyjrzeć się każdemu źdźbłu trawy, odpryskowi w kamiennej ścianie, zauważyć brak guzika przy sukience staruszki siedzącej na parkowej ławce, muchy na łbie konia ciągnącego wóz mleczarza. Możliwe, że brak kontaktu ze światem zewnętrznym sprawia, iż życie wewnętrzne rozkwita. Mój brat William powinien przeprowadzić na ten temat badania psychologiczne. Stoję w grupie ludzi na skrzyżowaniu ulic Charles i Beacon w oczekiwaniu na konne tramwaje. Kiedy nadjeżdżają, podzwaniając, wchodzę po schodach tuż za damą w upiornym nakryciu głowy z piór marabuta i atłasowych kokard, wdycham znajomą woń brudnej słomy i starych ubrań zmieszaną z zapachem rzecznej bryzy. Zimą spoglądam 11 na skutą lodem rzekę, połyskującą błękitem w późnopopołudniowym świetle, latem liczę białe żagle żaglówek. Wysiadam w Cambridge, na zakurzonym Harvard Square, w cieniu olbrzymiego wiązu. Na baśniowym rozstaju dróg: do Bostonu, Watertown, Arlington i Charlestown. Pielęgniarka poszła na zakupy pół godziny temu i jeszcze nie wróciła, co według wszelkiego prawdopodobieństwa oznacza, że spotkała po drodze kogoś znajomego i zapewne przyniesie najnowsze plotki z sąsiedztwa. Mam taką nadzieję, ponieważ jej opowieści są moim jedynym kontaktem ze światem, czasem przez wiele tygodni. Być może nikogo nie spotkała, po prostu w piekarni jest długa kolejka, nie sposób odgadnąć. Osuwam się na powrót w przeszłość. Mijam kilka przecznic dzielących mnie od szkoły pani Agassiz, na rogu ulic Quincy i Broadway, naprzeciwko harwardzkiego dziedzińca. Siadam w porysowanej, drewnianej ławce w pracowni na trzecim piętrze, wdycham zapach mokrej wełny, kredy i wosku. Dziewczęta wiercą się na swoich krzesłach, podczas gdy pan Agassiz, wybitny specjalista w dziedzinie historii naturalnej oraz mąż pani Agassiz, opowiada nam o lodowcach, na których zna się jak nikt inny na świecie. Mimo że jesteśmy tylko dziewczętami, znakomici profesorowie z Harvardu uczą nas matematyki, fizyki oraz greki. (W Bostonie nawet niewiasty powinny odebrać staranne wykształcenie, choć prawdą jest również, że kobieta intelektualistka nie stanowi atrakcji towarzyskiej w żadnych kręgach). Młodsza córka pana Agassiza, Pauline, z pochodzenia Szwajcarka, uczy nas francuskiego. Wszystkie darzymy ją uwielbieniem, fascynuje nas jej sposób ubierania, manieryzmy, rysy twarzy, włosy, zauważamy każdy nowy szal, spinkę, wstążkę czy medalion. Siedzimy zapatrzone, 12 kiedy pisze coś na tablicy lub czyta na głos dictée zza nauczycielskiego biurka. Ma czarne włosy, czarne roześmiane oczy, różane usta i idealny dołeczek w jednym policzku. W obliczu jej doskonałości żałujemy, że nie urodziłyśmy się Szwajcarkami. Jestem jedną z najlepszych uczennic na lekcjach francuskiego, od dzieciństwa mam kontakt z tym językiem. Lubiłabym szkołę, gdybym mogła siedzieć w ławce przez cały dzień i wielbić mademoiselle Pauline opowiadającą o Wiktorze Hugo, aleksandrynach, zasadzie trzech jedności oraz explications de texte. Nie przeszkadzałyby mi też inne zajęcia, choć nigdy nie zdołałam polubić geologii i matematyki. Moją największą zmorą były koleżanki. Znały się od niemowlęctwa i rozmawiały ze sobą niezrozumiałą dla mnie bostońską gwarą. Dotychczasową edukację odebrałam w domu, wychowałam się głównie w Europie, gdzie za jedynych towarzyszy zabaw miałam braci. Najwyraźniej brakowało mi podstawowych dziewczęcych umiejętności i zainteresowań. Złote myśli, sekretne pamiętniki, zaszyfrowane listy, zabawy sznurkiem, drabiny Jakubowe, wróżby i przyjaźnie aż po grób pieczętowane krwią. Równie dobrze mogłam być Eskimosem, tak mało wiedziałam o tych dziewczęcych sekretach. Ktoś zapytał, czy potrafię zrobić dziesiątki, a ja nie wiedziałam nawet, że mówi o grze w gumę. Ukrywałam się pod maską dobrze wychowanej panienki. Kryłam pod nią przerażenie. Hałaśliwość dziewcząt, w autobusie i na ulicy, napawała mnie lękiem. Żyłam w strachu, że wyniosłe panny z Bostonu dowiedzą się pewnego dnia, iż nie spędzamy wakacji nad wodą, ponieważ mój jednonogi ojciec nie potrafi utrzymać równowagi na piasku, że moi rodzice mieszkali kiedyś we francuskiej komunie, że ojciec 13 cierpiał przed moim urodzeniem na „boleść duszy”, przez którą został mistykiem, że nasze drzewo genealogiczne składa się z plejady pijanych dziwaków i rozpustników, którzy często umierali młodo z powodu pijaństwa lub szaleństwa. Mimo naszej ekscentryczności i statusu półobcokrajowców moi rodzice zostali bardzo ciepło przyjęci przez bostońskich braminów. Ojciec uwiódł bostońską socjetę swoim urokiem osobistym oraz hipnotyzującymi opowieściami, otrzymał zaproszenie członkowskie do Saturday Club, do którego należeli potomkowie najstarszych, najznamienitszych rodów Bostonu. Szybko trafiliśmy pod skrzydła takich ludzi jak Nortonowie, Childsowie, Holmesowie, Fieldsowie, Lowellowie, Appletonowie. Ojciec szczególnie upodobał sobie piękną, wykształconą i błyskotliwą Annie Fields, żonę redaktora naczelnego miesięcznika „Atlantic”, która w tamtym czasie prowadziła salon literacki, a przynajmniej jego odpowiednik w mieście. Ja natomiast, gdybym nie miała interesujących braci (William i Harry bez wysiłku dołączyli do bostońskiej jeunesse dorée*, podobnie jak później Wilky i Bob), zapewne pozostałabym w Bostonie nikim. Dużo czasu poświęcałam na studiowanie swojego odbicia w lustrze i analizowanie defektów urody, karmiąc się nadzieją, że czas zadziała na moją korzyść. Nie chcę powiedzieć, iż byłam brzydka, uważałam się za nijaką, za dziewczynę bez wyrazu. Blada cera, matowobrązowe włosy, nieciekawe oczy i usta ze skłonnością do opadania w kącikach, nadające twarzy smutny wyraz. Byłoby lepiej, gdybym niedostatki urody nadrabiała urokiem osobistym, żywiołowością i miłym usposobieniem, lecz tych cech również mi brakowało. * Jeunesse dorée (franc.) – złota młodzież. 14 Pewnego deszczowego poranka, kiedy zdejmowałam kalosze w szkolnej szatni, podsłuchałam toczącą się za rogiem konwersację. Jakaś dziewczyna cytowała ze śmiechem recenzję najnowszej książki ojca The Secret of Swedenborg, pióra Williama Deana Howellsa, opublikowaną w „Atlantic Monthly”. „Henry James nie zdradził nam sekretu Swedenborga!” – cytowała z szyderczą intonacją, a jej dwie towarzyszki zanosiły się śmiechem. W pierwszej chwili nie zrozumiałam, co je tak rozbawiło – a gdy nagle to do mnie dotarło, poczułam wstyd. Pan Howells sugerował, że styl ojca jest niezrozumiały, można przeczytać całą książkę i wciąż nie wiedzieć, jaki jest tytułowy sekret Swedenborga. Popularny pisarz nie zdołał pominąć tej okropnej prawdy, choć był dobrym przyjacielem naszej rodziny. Aż do tamtego momentu nie znałam opinii na temat twórczości ojca, nie przyszło mi do głowy, żeby przeczytać jego książki, lecz zakładałam, że są niesłychanie mądre i elokwentnie napisane, jak zapewniała matka. Oddzielone ode mnie rzędem drewnianych szafek dziewczęta śmiały się histerycznie, parskając przez nos. Kiedy wreszcie mnie dostrzegły, jedna miała na tyle przyzwoitości, by spłonąć rumieńcem, pozostałe dwie chwyciły swoje podręczniki, po czym szybko przeszły do klasy, trzymając się pod ręce i szepcząc coś konfidencjonalnie. Moja twarz płonęła. Wiele bym wtedy dała za dar bycia niewidzialną! – Masz za wysokie czoło, Alicjo. Dlatego twoja twarz tak wygląda. – Ten beztroski komentarz padł z ust Charlotte Dany kilka miesięcy później. Nie miała nic złego na myśli, chciała być pomocna, doradziła zasłonięcie czoła lokami. Po tej uwadze wpadłam w obsesję na punkcie wielkości mojego czoła, które atakowało mnie z każdej lustrzanej 15 powierzchni. Zniszczy mi życie, wieszczyłam. Gdziekolwiek pójdę, cokolwiek zrobię, wielka, błyszcząca kopuła zawsze będzie ze mną. Kilka lat później potwierdził to dobry przyjaciel moich braci, Oliver Wendell Holmes Junior, który nie przepuszczał żadnej okazji upokorzenia mnie. – Alicjo, jakiż ogrom wiedzy musi się mieścić pod oślepiającym blaskiem twojego czoła! – oświadczył, udając, że prawi mi komplement. Pomyśleć tylko, że pozwalamy temu człowiekowi wpływać na nasze prawo! Po wielu latach zwierzyłam się ukochanej z rozterek związanych z moim wielkim czołem. – O czym ty mówisz? – zapytała. – Spójrz na mnie. Obejrzała mnie ze wszystkich stron. – Niczym szczególnym się nie wyróżnia – orzekła. Miała rację. Albo zmieniły się proporcje mojej twarzy, albo nigdy nie miałam tak wysokiego czoła, jak mi się zdawało. Tamtego dnia pozbyłam się obsesji na punkcie czoła. Wspomnienia przerywa wejście pielęgniarki. Fascynuje mnie jej osobowość, jest w końcu jedynym rozbitkiem poza mną na tej bezludnej wyspie. Wczoraj zadałam jej pytanie, czy różnię się od angielskich dam. – Tak. Nie udaje pani takiej ważnej. Uśmiecha się tajemniczo, zapewne przynosi ciekawe wieści. DWA – Od nioski Bradleyów, panienko – mówi i wyjmuje z koszyka cztery dorodne brązowe jajka. – Tej żółtej, brązowa jest chora i nieść się przestała. Zamierzają ją zjeść. Zastanawiam się, ile posiłków jest w stanie uzyskać z chorowitej kury ta uboga rodzina. To, czego dowiaduję się o życiu angielskiej biedoty, jest dla mnie brutalnym przebudzeniem. Jedna z działaczek społecznych zaprzyjaźnionych z Katherine powiedziała nam, że tysiące londyńskich rodzin gnieżdżą się w jednej izbie, żyją o chlebie i wodzie. Nie jest to – jak sądziłam do tej pory – przenośnia. Ci ludzie namaczają w wodzie suchy chleb, który dostają z parafii. Rodziny robotników, stolarzy, którzy rwą się do jakiejkolwiek pracy! Ale widzę, że moja opiekunka ma też inne wieści i nie może się doczekać, by je wyjawić. W piekarni, gdzie kupuje dla nas bułki, rozmawiała z nowym sąsiadem, który niedawno zamieszkał w tym samym pensjonacie, piętro wyżej. – Młody początkujący pastor, panienko. Bardzo sympatyczny. Chciałby panienkę odwiedzić. – Czubek jej nosa poczerwieniał od zimna. Och. Przykuta do łóżka stanowiłam łatwy cel dla duchownych. A moja pielęgniarka, zagorzała anglikanka, jest uzależniona od kościoła. 17 – Ostrzegłaś go, że jestem poganką z Bostonu? – Ależ nie, panienko. – Zaczerwieniła się. Ostrzegła go. – Dobrze, siostro. Pod warunkiem, że nie będzie robił sobie nadziei. Pielęgniarkę (nazywa się Emily Bradfield) zatrudniła trzy miesiące temu Katherine, wkrótce po naszej przeprowadzce z Londynu do Leamington. K. przewidziała, że prędzej czy później zostanie zmuszona do powrotu do Ameryki z powodu kłopotów rodzinnych (takich jak jej siostra Louisa). Jej przypuszczenia szybko się potwierdziły, wyjechała niedługo po tym, jak otrzymałam ociekający litością list od brata Williama (który przeszedł do historii pod nazwą Łzawa Epistoła). Wyznałam wtedy Katherine, że bez niej zgasłabym jak świeca. – Och, Alicjo, nie mów tak! – zaprotestowała. – Taka jest prawda. Mój najstarszy brat potrafi sprawić, że czuję się zbędna na tym świecie. Mam szczęście, że ty jesteś obok – powiedziałam, tylko na poły żartobliwie. Kiedy Katherine odpłynęła do domu, pękało mi serce. Nie mogę wrócić do Ameryki. Nigdy. Dzieli nas ogromny ocean, a właśnie choroba morska zwaliła mnie z nóg dwa i pół roku temu, pięćset mil morskich na wschód od Nowej Fundlandii. Po dopłynięciu do wybrzeży Liverpoolu nie mogłam już chodzić ani stać. Do dziś na samą myśl uginają się pode mną kolana, a świat wiruje mi przed oczami. Byłam już u wielu doktorów, z których każdy obdarował mnie inną, oryginalną diagnozą: neuropatia kręgosłupa, przeczulica nerwowa, utajona podagra. Przyczyna moich dolegliwości pozostaje nieznana, aczkolwiek wszyscy są zgodni, że nie mam co marzyć o podróży statkiem. 18 Kilka pierwszych dni rejsu upłynęło w bardzo miłej atmo sferze, a raczej upłynęłoby, gdyby nie zaborczość Louisy. Za każdym razem, kiedy grałyśmy z K. w shuffleboard na pokładzie, zjawiała się Louisa z ręką przyciśniętą do czoła w pozie umierającej nimfy, a K. musiała iść, by jej usługiwać, podczas gdy ja tkwiłam na rozkołysanym pokładzie, otoczona misjonarkami zmierzającymi na Daleki Wschód, by nawracać pogan. W chłodne wieczory, kiedy spacerowałyśmy po pokładzie, owinięte wełnianymi chustami, Louisa trajkotała na temat kuzynów pierwszego i drugiego stopnia, których ja nie znałam. Bostończycy i ich kuzyni! Louisa choruje na suchoty – choć dla mnie wygląda jak Amazonka – i w jej mniemaniu to naturalne, że siostra ważniejsza jest od przyjaciółki. Podczas tej podróży bywały momenty, w których rozważałam wylanie swoich żalów w liście, K. wydawała się tak odległa, kiedy stała między nami Louisa. Teraz to już zamierzchła historia. (Tak się złożyło, że Katherine była jedyną osobą na statku, która nie zachorowała. Przypisywała swoją odporność lekarstwu od Williama, plastrowi za ucho, mającemu coś wspólnego z kanałami półkolistymi ucha środkowego. Nie wiem nic więcej, ale pisał o tym dla żurnali medycznych). WILLIAM JAMES 18 GARDEN ST., CAMBRIDGE, MASS. 9 SIERPNIA 1887 DO ALICJI JAMES Dowiedzieliśmy się z karty pocztowej od Ciebie i listów od H. o Twoim smutnym położeniu. Moje drogie dziecko! Słowa 19 nie są w stanie wyrazić mojego współczucia. Los doświadcza Cię w sposób, jaki niewielu byłoby w stanie znieść. Jakiekolwiek słowa pocieszenia wydają się jałowe. Toniesz w bagnie obrzydzenia, bólu i niemocy! Milczenie, jak rzekłby Carlyle, musi przesłonić litość, którą odczuwam. Na pocieszenie mogę jedynie powiedzieć, że takie niezdefiniowane zaburzenia nerwowe zwykle mijają w średnim wieku. ALICJA JAMES 11 HAMILTON TERRACE LEAMINGTON, WARWICKSHIRE, ANGLIA 31 SIERPNIA 1887 DO WILLIAMA JAMESA Kath i ja płakałyśmy ze śmiechu, gdy przeczytałyśmy, że tonę w „bagnie obrzydzenia, bólu i niemocy”. Uważam się za jedną z najsilniejszych osób, jakie znam, i chociaż studenci Harvardu nie spijają chciwie prawd objawionych płynących z moich ust, zapewniam Cię, że jestem gotowa stawić czoło Wieczności. Zdaje się, że każdy postrzega mnie inaczej. Henry uważa, że należy mi się królewska korona za wszystko, co przeszłam w tym życiu. Jeszcze na tym padole łez, gdyż po śmierci dostanę ją na pewno. Natomiast moja gospodyni mawia: „Panienka zawsze wygląda na zadowoloną”. TRZY Pastor zjawia się w środę, przystojny młody człowiek z cienkim wąsikiem. Skanuje chciwie spojrzeniem mój skromny salon, zatrzymuje wzrok po kolei na słabej akwareli przedstawiającej Wezuwiusz, okropnej koronce z Nottingham, lampie z lepkim abażurem, porcelanowych figurkach pasterza i pasterki należących do panny Clarke, w szarych płaszczach z kurzu. (Sprzątaczka ogranicza się do przegarniania kurzu z miejsca na miejsce). Chwali widok z okna i kilka detali obudowy kominka. Uderza mnie spostrzeżenie, że jako duchowny, który wypełnia swoje obowiązki, zastępuje autentyczny kontakt substytutem serdeczności, co stwarza nieprzyjemne wrażenie przywoływania kogoś z dużej odległości. Ten człowiek już mnie męczy, choć dopiero przyszedł. Wskazuję mu miejsce na jednym z foteli z bocznymi oparciami na głowę, pielęgniarka podaje herbatę i słodkie bułeczki (mizdrzy się jak pensjonarka). Wyjaśniam, że właściwie jestem poganką z odchyleniem w kierunku unitarianizmu, ale właśnie czytam Biblię z wielkim zainteresowaniem. Stary Testament. Pastor rozpromienia się na te słowa, niczym domokrążca poproszony o zaprezentowanie towaru. – Wspaniale, panno James! Większość ludzi zamierza przeczytać Słowo Boże, lecz nigdy nie znajdują na 21 to czasu. Zawsze powtarzam: jutro możesz już nie żyć i gdzie trafisz? Powstrzymuję się od zwrócenia uwagi, że Stary Testament nie zawiera „Słowa Bożego”. Mówię, że zazwyczaj nie czytuję Pisma i nie miałam pojęcia, że Biblia jest pełna obrzydliwości. Chyba nigdzie nie ma tylu opisów przemocy, okropności, plag, ukamienowań i tym podobnych. – Ach, istotnie. Dlatego Nowy Testament jest uważany za znacznie bezpieczniejszą lekturę. Szczególnie dla dam. – Ten Roger Yardley jest śliski jak wąż. Unika patrzenia bezpośrednio na mnie, bez wątpienia brzydzi się moim widokiem. Pielęgniarka po raz kolejny wchodzi do pokoju, tym razem ubrana w wełniany płaszcz, z koszykiem na zakupy w dłoni i skromnie spuszczonym wzrokiem, udając anioła, jak to zwykle czyni. Pastor wyjmuje ze swojej torby plik książeczek, które kładzie na stole między nami. Czytam do góry nogami: „Nagrodami za grzech jest śmierć”. (Chyba nagrodą? I czy to nie jest pusta groźba, skoro i tak wszyscy umrzemy?) Pyta, czy chciałabym, aby mi coś przeczytał. – Nie, dziękuję. Pielęgniarka czyta mi Tołstoja. Wygląda na zbitego z tropu. Dopiero po jego wyjściu zrozumiałam, że proponował przeczytanie jednego z tekstów przyniesionych przez siebie. Bez przekonania poruszamy kilka mało obiecujących tematów. Wyraża zainteresowanie naturą moich dolegliwości, podaję mu zniekształcony opis utajonej podagry, mówię o skurczach umysłu, bezużytecznych nogach, atakach paniki, właśnie zamierzam przejść do opisu okropnego wrażenia kłębowiska węży w żołądku, którego doznaję przed zaśnięciem, kiedy dostrzegam jego szklisty wzrok i nikły uśmiech. Przez chwilę patrzę na siebie jego oczami: nudna 22 inwalidka z wydumanymi chorobami, żałośnie wdzięczna za kilka miłych słów przystojnego młodego kleryka. Jakże nisko upadłam i jak szybko! Sześć miesięcy temu prowadziłam przez krótki czas coś, co Henry nazywał „salonem”. W każdy środowy poranek odwiedzali mnie znani londyńczycy, aby posłuchać moich amerykańskich żartów. Przychodziła nawet znakomita aktorka Fanny Kemble, zdyszana i blada z wysiłku po pokonaniu schodów. Chociaż była bardzo miła i opowiadała wszystkim o „inteligentnej i dowcipnej pannie James”, czułam się nieswojo w jej towarzystwie, ponieważ doszły mnie słuchy, że porównała Amerykanki do piskliwych białych myszy. Przychodzili również przyjaciele Williama z towarzystwa parapsychologicznego i prowadzili zabawne dyskusje o mediach oraz „bytach”. Potem moje nogi zawiodły po raz kolejny i musiałam zamienić Londyn na spokojne Leamington. („Spokojne” to łagodne określenie). Katherine i ja spędziłyśmy tam dwa urocze miesiące, dopóki stan zdrowia Louisy się nie pogor szył, a K. została wezwana do domu. I oto jestem, porzucona w Środkowej Anglii, bez władzy w nogach, daleko od wszystkich, których kiedykolwiek znałam. (Ale nie będę się nad sobą użalać, gdyż zanudzę nawet samą siebie). Pastor mówił o pogodzie, zgrabnie przeskoczył na naturę, w której, rzecz jasna, dostrzegał dłoń Stwórcy. – Przypuszczam, że słyszał pan o niejakim Karolu Darwinie? – spytałam. – Owszem, panno James – odparł, przeżuwając pracowicie. – W takim razie musi pan sobie zdawać sprawę, że natura to stworzenia pożerające mniejsze stworzenia. Nawet ptaki spędzają większość życia na próbach wydziobania sobie nawzajem oczu. 23 – Panno James, myślę, że zmieniłaby pani zdanie po lekturze biskupa Paleya. Podaje on taki oto przykład. Gdyby ktoś, kto nigdy nie widział zegarka, znalazł go przypadkiem, idąc przez las, natychmiast odgadłby, że jest to przedmiot zaprojektowany przez człowieka, nie mógł się tam znaleźć sam z siebie. Podobnie z ludzkim organizmem, skomplikowanymi mechanizmami poszczególnych organów, panno James. Proszę rozważyć… – rozpędził się w swoich wywodach, nie pomnę szczegółów. W mgnieniu oka przejrzałam go na wylot, jakby był przezroczysty. Spod maski religijności wyziera bezwzględna ambicja. Ten młody kleryk jest przygotowany na morderczą wspinaczkę na szczyt, spędzi resztę życia, płaszcząc się przed przełożonymi i lekceważąc tych, którzy stoją od niego niżej w hierarchii. – Weźmy tylko jeden organ, ludzkie oko. Mechanizm zbyt precyzyjny, aby mógł być dziełem przypadku – mówi. Oszczędzę ci, nieznany czytelniku, szczegółów anatomicznych. Była to, jak sądzę, rutynowa pogadanka. – Ciekawe, czy pański biskup, spacerując po lesie, natknął się kiedyś na osę złapaną w pajęczą sieć – wtrącam, korzystając z przerwy w wywodzie. – Tortura godna Dantego, zapewniam pana. Osa walczy, jeszcze wierzy w szansę ucieczki, lecz z każdym ruchem lepka nić oplata ją coraz ciaśniej. Mordercza walka trwa godzinami, aż wreszcie osa nieruchomieje. Jestem pewna, że zdaje sobie sprawę z nadchodzącego końca. Kleryk przykłada chustkę do cieknącego – dopiero teraz to widzę – nosa. Dotyka broszur leżących na stole. Zgarnia językiem przylepiony do wąsa okruch. Jak łatwo wyprowadzić go z równowagi, nawet bezwolnej inwalidce. – Szkoda na mnie pańskich talentów teologicznych, panie Yardley, kiedy tylu innych inwalidów czeka na zbawienie. 24 – Uśmiecha się z przymusem, wyjmuje z kieszeni złoty zegarek i udaje zaskoczenie późną godziną, po czym ucieka jak z miasta dotkniętego zarazą. Później proszę pielęgniarkę o wyrzucenie ulotek, które niewątpliwie roją się od mikrobów. – Jeśli nie ma panienka nic przeciwko temu, dam je Bachellerom. – Bachellerowie należą do najbiedniejszych spośród zubożałych rodzin Leamington. Pani B. straciła wszystkie zęby i nie stać jej na wstawienie nowych, żyje zupą i rozmoczonym chlebem. Pan B. jest groteskowo okaleczony po wypadku w fabryce i nie może już pracować. Mają dziewięcioro lub dziesięcioro dzieci dotkniętych różnymi przypadłościami. – Z pewnością woleliby coś bardziej pożywnego i higienicznego, siostro. Szybko sprząta ze stołu, nie patrząc na mnie. Obawiam się, że jestem dla niej źródłem nieustającego rozczarowania. Pojedynek z duchownym przypłaciłam ostrym nerwobólem. Leżę na plecach niczym poległy krzyżowiec, przy oknach zasłoniętych ciężkimi zasłonami z aksamitu, i rozmyślam o przeszłości, o Cambridge, nieżyjących rodzicach, biednym Wilkym, o synku Williama – wszystkich naszych ukochanych zmarłych spoczywających w ziemi na cmentarzu Mount Auburn. WILLIAM JAMES GARDEN STREET, CAMBRIDGE, MASS. 26 LIPCA 1887 DO ALICJI JAMES Jestem pogrążony w smutku z powodu Twoich problemów. W naszych stronach też dużo się słyszy o utajonej podagrze. 25 Doktor Beach mówi, że gdyby trucizna wydostała się do ścięgien, nerwy całkiem przestałyby Ci dokuczać. Zdaje się, że opowiadałem Ci o pani Leonorze Piper, spirytystce z Bostonu, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie, gdy opisała ze szczegółami dolegliwości niektórych kalifornijskich krewnych Alicji oraz najbardziej wstydliwe sekrety naszej rodziny. Większość mediów to oszuści, ale pani P. wygląda na osobę uczciwą. Przyniosła odrobinę pociechy biednej Alicji (i mnie) po śmierci naszego małego Hermana. Czy zgodziłabyś się na przysłanie pukla włosów o długości około pięciu centymetrów? Mogłabyś go dołączyć do następnego listu, a ja powiadomię Cię o „diagnozie” pani P. Znam Twój sceptycyzm wobec zjawisk nadprzyrodzonych, lecz co masz do stracenia? ALICJA JAMES 11 HAMILTON TERRACE LEAMINGTON, ANGLIA 13 SIERPNIA 1887 DO WILLIAMA JAMESA Mam nadzieję, że wybaczysz mi ten prosty podstęp z włosami. Nie są moje, pochodzą z głowy zmarłej przyjaciółki mojej pielęgniarki. Jestem bardzo ciekawa, co z nich wyczyta Twoje medium. Ta kobieta ciężko chorowała przez rok, nim umarła. Zdaje się, że miała guzy! Pomyślałam, że to dobry sposób na sprawdzenie, czy prorokini potrafi coś więcej poza czytaniem w myślach. Jeżeli tak, nie życzę sobie obnażenia tajemnic mego jestestwa przed ciekawską gawiedzią.