Spodnie za siedem i pół
Transkrypt
Spodnie za siedem i pół
Anatol Ulman Spodnie za siedem i pół Wprawdzie skwapliwie dementowano wiadomość, że gdzieś tam pojawił się garniturek do nabycia za jedyne szesnaście patyków, niemniej przed chwilą oglądałem pacholęcy komplecik (spodnie ze sztruksu oraz bluza z tegoż) za czternaście, z czego spodnie wyceniono na siedem i pół tysiąca. Każdy zresztą może to sprawdzić i podumać, jeśli zachce się przejść na słupskie targowisko, gdzie w drewnianej budzie egzystuje firma „Usługi krawieckie. Wyrób i sprzedaż. Marek Pietras“. Sąsiad pana Pietrasa oferuje spodnie tańsze, bo za niecałe pięć koperników, tyle że z teksasu. Wynika stąd, że już zaczęło działać prawo konkurencji, skoro jedne spodnie są tańsze od drugich. Sądzę, że kiedy pojawi się w handlu męskie ubranko ze ścierek, będzie można już je kupić za pół pensji. Tam, na targowisku przed wspomnianą wytwórnią, mocno chwyciło mnie za serce ogromne wzruszenie. Proste jego było źródło, a na imię mu: sztruks. Przed oczyma duszy stanęły mi sielskie, anielskie moje dzieciństwo, bo tata przed pierwszą wojną chodził do swej robotniczej roboty całymi latami właśnie w strojach ze sztruksu. Zwał się wówczas ów materiał manczesterem i szyto z niego ubrania wyłącznie dla biedaków, bo był trwały i tani. W istocie jest to rodzaj welwetu i pod taką nazwą figurował jako jedyne moje wdzianko przed drugą wojną, kiedy rządzili (przerażająco) sanacyjni pułkownicy. Po spodniach z welwetu poznawano nędzarza, co ledwo wiąże koniec z końcem. Zastanawiam się przy okazji nad swoją obecną pozycją społeczną, skoro mnie nie stać na zakup bawełnianych spodni u pana Pietrasa. Nie przypuszczam, by krawiec, który mnie tak wzruszył wystawionymi za szybą spodniami, nabył sztruks po nowych cenach zaopatrzeniowych, gdyż materiału tego nigdzie się nie sprzedaje, bo go po prostu nie ma. Welwet więc był bo starej cenie, a wyrób po nowej. Rodzi się więc pytanie, czy nawis inflacyjny zostanie zlikwidowany, gdy forsę zgromadzi pan Pietras? Oczywiście spodnie mogą pochodzić ze strefy dolarowej, gdyż mają naszywkę „Wrangler“, ale wtedy znów wątpliwość, czy zachodnia firma zleci szycie spodni wymienionemu krawcowi? To nie żadne pretensje do prywatnego handlu i usług (chodź wygodniej byłoby mi krytykować gospodarkę drobnokapitalistyczną zamiast uspołecznionej), to jest raczej filozoficzna pochwała rzutkości, inicjatywy oraz obiektywnych praw rynku. Bo cokolwiek bym marudził, spodnie u pana Pietrasa są! Przeciwnie natomiast we wszelkich placówkach handlu uspołecznionego, czyli przodującego. Nóżki mam starcze, takie jakieś nieładne, owłosione i w ogóle, więc spodnie nabyć muszę. Zdecyduję się kiedyś, po latach oszczędzania, raczej na uszyte z wełny, skoro bawełna przekracza moje możliwości. W istocie zamierzałem tu poruszyć inna sprawę, mianowicie relacji cen jednych artykułów względem drugich. Otóż w radiowej relacji z bydgoskiej fabryki rowerów usłyszałem, że taki pojazd kosztuje obecnie sześć patyków. W związku z tym dręczy mnie myśl, czy rower powinien być tańszy od spodni (sztruksowych). Wprawdzie rower ma dwa koła, a spodnie dwie nogawki oraz tu i tam występuje tzw. siedzenie, czyli rzeczy te są podobne, więc ceny mogłyby być zbliżone. Przecież jednak wehikuł, o którym mowa, posiada przewagę, gdyż wyposażony jest w kierownicę, łańcuch, lampę oraz dynamko. Nic podobnego nie występuje w spodniach. Naturalny tedy wydaje się wniosek, że rower powinien być relatywnie droższy. Policzmy szybko, według cennika, który przyjęło wiele fabryk: kierownica dwa patyki, łańcuch trzy, lampa tysiąc, prądniczka cztery (wzrosły koszty wytwarzania wszelkiej energii) plus wartość tych elementów roweru, które podobne są do spodni, czyli siedem i pół tysiąca. Razem: siedemnaście i pół. Tyle, moim zdaniem, powinna wynosić relatywnie cena roweru. Nie jest ona wygórowana, jeśli uprzytomnimy sobie, że przy każdych stu kilometrach jazdy na rowerze oszczędzamy kwoty równe wartości dziesięciu litrów benzyny. Będzie również zysk propagandowy, gdyż rowery będą stały w sklepach, czekając na klientów. Znacznie trudniej jest (w relacji do ceny spodni, no bo coś musi stanowić układ odniesienia) ustalić koszty np. usługi fryzjerskiej. Rozzuchwalony ciepłem pierwszej połowy lutego, poszedłem podstrzyc swą siwiuteńką głowinę. Wdrożony do myślenia ekonomicznego analizowałem pracę balwierza męskiego przy moich włosach. Wykonał on ruch zawiązania mi szmaty pod brodą, siedem poruszeń grzebieniem (choć w niedzielę się dokładnie uczesałem), siedemdziesiąt trzy szczęknięcia nożycami, cztery popsikania wodą oraz jedenaście zakosów brzytwą za uszami i pod potylicą. Pracę zakończył pięcioma ruchami grzebienia i odwiązaniem szmaty oraz strzepaniem mych śnieżnych kudełków. Rzecz trwała łącznie osiem i pół minuty (w tym przez półtorej zaglądał przez szparę w kotarze do salonu damskiego, gdzie panie z jakiegoś powodu paradowały w koszulach). Za cały ten wysiłek wziął jedynie sto złotych. Otóż ten biedny człowiek musi ostrzyc siedemdziesięciu pięciu chętnych, żeby zarobić na spodnie (sztruksowe). Uważam, że relacja jest nieprawidłowa, bowiem spodnie należą się fryzjerowi za każdych dwudziestu pięciu klientów. Sensowna więc zapłata za ostrzyżenie mężczyzny powinna wynosić złotych trzysta, do czego, mam nadzieję, wkrótce dojdzie. Są i inne problemy. Czy taki np. telewizor czarno-biały o przekątnej kineskopu dwadzieścia cali (najbardziej popularny) powinien kosztować tylko dwadzieścia tysięcy i osiemset złotych? Czyli mieć wartość niecałych trzech spodni (sztruksowych)? A podzelowanie butów tylko czterysta? (Miło mi przy okazji, jako synowi szewca-łatacza obuwia biednych ludzi, uprzytomnić sobie, że znów odżyje ten zapomniany fach). Relacje cen, jak starałem się wykazać, są stanowczo nieprawidłowe. Wprawdzie osobiście zmuszony jestem zrezygnować tak z zakupu spodni (nie tylko sztruksowych), jak roweru, telewizora oraz z chodzenia już kiedykolwiek do fryzjera, przecież cieszy mnie uzdrowienie rynku, a o to chodziło. Zbliżenia, nr 2/1982, 25 II 1982