Pasja według einara - Zysk i S-ka

Transkrypt

Pasja według einara - Zysk i S-ka
Pasja
według
einara
01.indd 3
2011-03-13 03:35:52
Położyła mi palec na ustach. Pachniał mąką.
Starała się na mnie nie patrzeć, zamknąłem oczy, by jej to ułatwić. Czułem, jak siada na mnie, bierze mnie, unosi się i opada rytmicznie. Raz, dwa, trzy, cztery. Skąd wiadomo, że to już? Skąd wiadomo, jak długo trzeba? „…parzyście syn, nieparzyście córka” — tak
wykrzykiwali mężczyźni, gdy pijąc, opowiadali o kobietach. Właściwie wszystko wiedziałem, wszystko mi się teraz przypomina. Ileż
to razy widziałem ojca z kobietami! Ileż razy słyszałem ich posapywania, czułe słówka, jęki, śmiech, na koniec czasem płacz… Nie
widziałem tylko nagich kobiet, w każdym razie nie całkiem. Matki
pilnowały, by zdążyć się ubrać, nim wstanę. Anna zdjęła tylko fartuch, pozostała w ubraniu i tak jest lepiej. W końcu robimy to w jakimś celu, innym niż rozkosz, innym niż przyjemność obcowania.
A jednak czuję ją. Odganiam od siebie myśl, że to, co robię z Anną,
jest przyjemne, ale okazuje się, że niewielką władzę mają teraz moje
myśli, że nie do końca panują nad emocjami. Myślę: Anno, ty tego
potrzebujesz, żeby twoje życie nabrało sensu, weź i zbrukaj mnie,
przybysza z ojczyzny waszych najeźdźców. Niech odwrócą się role.
Ale moje ciało pręży się, biodra poruszają, jakbym chciał pomóc
Annie. Zaciskam powieki jeszcze mocniej, czuję, jak i ona coraz
szybciej i szybciej nabija się na mnie. Ach! Wyrywa mi się z piersi
jęk, którego chciałem się wystrzec, jęk, który świadczy, iż odczułem
rozkosz zamiast ofiarowania, jakie miałem jej dać. Anna porusza się
na mnie jeszcze chwilę i nieruchomieje. Wzdycha głęboko i schodząc
ze mnie, wymierza mi uderzenie w policzek.
186
01.indd 186
2011-03-13 03:36:06
Ze spokojem pójdę do
Wimborne, jeśli raz, jeden raz doświadczę miłości…
Nie raz, nie dwa, nie wiem, ile razy.
Thora bała się i pragnęła naraz. Ja potrafiłem przyrównać to jedynie do Anny i jednocześnie w niczym zbliżenia z Anną to nie przypominało. Zabierałem dziewictwo mojej przyjaciółce, dziewczynce,
jaką była, gdy po raz pierwszy pokazała mi piersi, białe, znaczone
ledwie różowym punktem. „To Mary”, powiedziała, a ja, chcąc zobaczyć z bliska, czułem mleczny zapach jej skóry. Więc tak, więc od
początku nasza bliskość cielesna była naznaczona Bogiem. Teraz też
brałem ją nabożnie, z namaszczeniem, z ostrożnością, jakbym kochał
się z dzieckiem. Sam zresztą nie wiedziałem, czego się po sobie spodziewać, pamięć Anny przechowywała jakąś kulminację znaczoną
głębokim „ach”. Teraz z Thorą było zupełnie inaczej, to ja miałem
wziąć ją, a nie ona, jak Anna, mnie. Wytrysnąłem, nim zdążyłem
w nią wniknąć. Biała smuga nasienia na brzuchu Thory rozlała się
niczym przypływ. Zakołatało przykazanie, ale odrzuciłem je, bo na
cóż mi zasady drugie, gdy łamię pierwsze?
01.indd 234
2011-03-13 03:36:09
W głowie szum, jak oberwanie chmury. Całuję miękkie piersi
Thory, ach! Wciąż nosi między nimi ten sam ryngraf! Zakrywam
dłonią oczy Mary, matki Białego Chrysta. Odsuwam Ją od nas,
Thora unosi głowę, zdejmuję, zahaczam o jej jasne włosy, wyplątuję
łańcuszek ryngrafu, znajduję ucho Thory. Gdy językiem sprawdzam
jego kształt, Thora pode mną pręży się jak cięciwa. Uhm… pęcznieję
i ja, znowu, jakby nie dość nasienia rozlanego.
Więc tak, więc Thora wewnątrz jest wilgotna i śliska. Tak jak
wilgotny jest jej policzek, gdy płacze. Jestem w niej, z trudem wypełniam ciasną przestrzeń dziewiczego łona.
— Ach!…
— Boli? — lękam się.
— Boli… ale… nie! Nie przestawaj…
Poruszam się w niej szybko i bez opamiętania, choć wciąż pokonuję ją z oporem. Czuję, że wbiłem się w Thorę jak kołek w zbyt
ciasny otwór. Nic to, przecież tego chciała! Jakbym zapomniał o przyjaźni, jakbym zagubił jej prośbę o miłość, a dbał jedynie o ukojenie
demona, który wpełzł między nią a mnie. On szepcze: mocniej, mocniej, zaspokój sukę, która prosiła o psa!… Zaciskam powieki, uszu
zacisnąć nie mogę, bo dłońmi opieram się o ścianę nad nią. Mogę
udawać, że nie słyszę Złego, udawać, przecież ja ciągle udaję…
— Ach! — Thora wczepia się palcami w moje plecy. — Boli…
Puszczam się ściany, chciałem jej pomóc, ale ten demon we mnie
silniejszy, pcha Thorę, aż przebija się przez nią i pęka!…
Ona nagle więdnie mi w ramionach, staje się miękka niczym
upuszczona na ziemię chustka. Całuje mnie po twarzy…
— Przepraszam…
— Ciii… nic nie mów, Einarze. Wiedziałam, że to trochę boli…
nie wiedziałam tylko, że aż tak… ale to nic, nic, nic…
Staram się być czuły, odchodząc. Całuję ją w czoło, w usta. Mówię:
— Piszmy do siebie tak, aby ci, co będą czytać nasze listy…
Ale gdy owiewa mnie chłód nocnego wiatru, nie myślę o Thorze,
lecz o palcach Klary w ciemnym habicie.
*
235
01.indd 235
2011-03-13 03:36:09
Halderd… Jej imię brzmi jak dźwięk liry, gdy przejedzie się palcami po strunach, tylko na chwilę przytrzymując każdą z nich. Jadę
szybciej, choć coś we mnie mówi, że ścigam się sam ze sobą. Tjostar
uczył mnie grać na lirze, póki jej nie rozbił, póki jeszcze ją miał.
A ona przyniosła ją, kiedy u niej byłem, wtedy, gdy mówiła o Wdowie Gunhild. Za rzeką niewielkie wzgórze. Pod nim kępa drzew. Do
jednego uwiązany koń.
Jeśli tak — „tak”, jeśli nie — „nie”.
Wspinam się po łagodnym zboczu. Już w połowie słyszę dźwięk
liry. Siedzi w skalnej niecce. Stopę oparła o skałę.
— Jechałem tu jak na spotkanie losu, choć do ostatniej chwili
zdawało mi się, że mogę przed nim uciec.
Robi mi miejsce naprzeciw siebie. Skalna kołyska jest mała. Podaje mi lirę. Jeśli potrafię zagrać — „tak”. Jeśli już nie umiem — „nie”.
Struny są twarde, nowe. Sam je naciągałem, gdy byłem tu za pierwszym razem. Dają dźwięk ciemny, niski. Ona się odsuwa, ramieniem
opiera o moją stopę. Więc gram. Więc potrafię grać? Halderd wtapia
się w skałę, jakby przytłaczały ją te dźwięki. Nie przestaję. Nie mam
władzy nad sobą, gdy odkładam lirę i zdejmuję koszulę. Nieprawda.
Nigdy tak blisko nie byłem siebie jak teraz. Usta Halderd są twarde,
nie całuję dziecka, lecz kobietę. Nie zamyka oczu, gdy się do niej
zbliżam, nie osłania powiekami, kiedy w nią wchodzę. Jest szczeliną
w skale, czas się cofa. Przytrzymuje mnie za włosy. Wyrywam się jej.
Ma nogi rozchylone, jak wrota, wejście do niej jest pieczarą ciemną,
straszną. Zamykam ją sobą, szybko. Głośnym, głębokim oddechem
wita każde moje wejście. Nagle dociera do mnie, że to pojedynek na
śmierć i życie. Jej kolana oplatają mnie, duszą. Dusza moja jest zatracana w tej jednej chwili, bowiem Halderd, oddając mi siebie, ciągnie
mnie w głębinę. Jeśli śmierć, to taka… bo chcę podarować jej siebie
w akcie samozniszczenia, spopielenia, oddania i brania. Przechodzę
przez wrota czasu, kiedy potrząsa mną sztorm.
Trzyma mnie za szyję, jak topielca wyciąga na powierzchnię.
— Tak wyobrażałam sobie miłość…
— A ja nigdy o niej nie myślałem.
247
01.indd 247
2011-03-13 03:36:10
Może gdybym wtedy odjechał, pożegnał się z nią, ruszył w swoją
stronę, nic by się jeszcze nie stało. Może pozostałby wstrząs, rana,
którą da się uleczyć, poparzenie, które, smarowane maścią, zabliźni
się. Ale zamiast zawrócić, Halderd i ja ruszyliśmy do Ynge. Nie rozmawiamy ze sobą w drodze, nie uśmiechamy się, nic. Tylko od czasu
do czasu odwracamy się i patrzymy na siebie, nie wierząc w to co,
zrobiliśmy. Jasne, można zrzucić to na jakąś tajemną siłę, która przyciągnęła mnie w tamto miejsce, na moc liry, na niemożliwość tego
spotkania…
To wszystko prawda, ale jeszcze wyrazistszą prawdą jest to, że
ani jednej rzeczy nie żałuję i czasu bym nie cofnął. Żadna z bliskości cielesnych między mną a kobietami nie powinna się była zdarzyć: Anna, która prosiła mnie, bym zamiast jej męża napełnił ją
nasieniem, Klara podająca mi relikwie pod ołtarzem, a tym bardziej
Thora, pragnąca, bym dał jej namiastkę miłości, nim zamkną za nią
furtę. Wszystkie te trzy kobiety przymuszały mnie do czegoś, czego
mogłem odmówić. Żadnej nie odmówiłem, bo jakkolwiek by to nie
brzmiało, czułem, że to odmowa byłaby wbrew moralności, wbrew
sumieniu.
Halderd to coś zupełnie innego. To zew. Odkąd ją spotkałem,
czułem niepokój, teraz, gdy jedziemy bok w bok, jestem nieprzytomny i spokojny jak nigdy.
— Nie mogę cię stracić.
— Nie mogę cię zgubić.
A przecież zgubieni jesteśmy już obydwoje.
Z pomocą jej służki, dziewczyny o imieniu Szczura, spotykamy się
potajemnie przez kilka dni, kiedy goszczę w Ynge. Zarządcę Ottara
Halderd otumania z łatwością. „Łatwo wodzić za nos zakochanego
mężczyznę”, myślę i czekam, aż Szczura da nam znak, że możemy
być ze sobą. Kochamy się bez słów, w ciszy, by nikt z domowników nie odkrył sekretu alkowy dla gości. Podpowiada, bym udał
chorobę, i zyskujemy jeszcze kilka dni. Gdy zamykają się za nią
248
01.indd 248
2011-03-13 03:36:10
drzwi, zaczynam myśleć: co dalej? Kiedy do mnie wchodzi, przestaję
myśleć, skupiam się wyłącznie na jej kolanach, brzuchu, plecach.
Chciałbym z nią rozmawiać, ale szkoda mi czasu, nie może pozostawać ze mną dłużej. Szczura stoi na straży, pukaniem daje nam
znać, Halderd musi wyjść. Więc rozmawiam z nią, kiedy jej nie ma.
Opowiadam jej o sobie, o pustce, którą nosiłem, nie wiedząc nawet,
że jest. Dopiero teraz, dopiero gdy w moim ciele zjawiła się ona, wypełniła się także i dusza. Pełnia?
Modlę się, pytam: dlaczego? A w odpowiedzi dostaję rozkosz,
od której rodzę się na nowo. Wiem, że przeciąganie mojej choroby,
mojego pobytu w Ynge jest niebezpieczne. Helgi, jej mąż… łapię się
na myśli, że bitwa w Limfjord będzie krwawa, że może on… I co?
I co z tego? Czy to oznacza, że miałbym porzucić wszystko, czym
przez tyle lat żyłem, dla miłości?
A dlaczego nie? — odpowiada we mnie ktoś, kogo wcześniej
nie znałem. Kochamy się jak straceńcy, potępieńcy, banici. Skazani,
przegrani, boleśnie, bezbrzeżnie szczęśliwi…
— Halderd, przysięgam na Boga, że do ciebie wrócę! — mówię
przed odjazdem.
Ona milczy, bo już za jej plecami staje Ottar, żegnając mnie jak
przyjaciela.
249
01.indd 249
2011-03-13 03:36:10
— Kocham cię. — Klękam przed nią, pod sukniami szukając brzucha, tego brzucha, który latem po wielokroć całowałem od
pępka w dół. W stodole ciemno, jak ślepiec mogę polegać tylko na
języku zmysłów. Jest! Jest wypukły, mogę obiema dłońmi zataczać
na nim koła, przyciskać do ust, całować. Gdy kładę ją na kocu,
brzuch wystaje jak grzbiet skały z morza. Czczę podwójne życie,
które w sobie nosi, i pragnę jej w dwójnasób. Z zimna drżą jej uda.
Rozcieram je dłonią, chucham na łono, które wyda mego syna, całuję drogę, którą on przybędzie. Halderd w moich ustach jest jak sopel lodu, rozpuszcza się i płynie. Jej rozkosz przychodzi falami i na
końcu ogarnia nas oboje jak sztorm.
udanej bitwy w Limfjord patrzą na mnie z szacunkiem. Ale nie chcę
256
01.indd 256
2011-03-13 03:36:11

Podobne dokumenty