Marta Dziadkowska

Transkrypt

Marta Dziadkowska
Miłosierny samarytanin
W drzewach zawsze było coś fascynującego. Pojawiły się na długo, zanim potrafiłem samodzielnie utrzymać się na nogach i będą istniały długo po tym, jak moje kości zostaną wessane
przez nicość przemijającego czasu. Nie potrafię czasami oprzeć się pokusie siedzenia pod
nimi i przyglądania się ich budowie mimo, że narażam się tym dziwnym, dwunożnym zwierzętom mieszkającym w sąsiedztwie. Staram się jednak nimi nie przejmować, chociaż tymczasowo. Są dość głupie i mają słabo rozwinięte zmysły – jak dotąd mnie nie dopadły.
W razie czego, drzewa mnie ostrzegą. Zaczną szumieć, gdy dwunożni zbliżą się zanadto,
a wtedy ucieknę. Drzewa są dobre, jeśli umie się ich słuchać.
Są one jednak swojego rodzaju dziwne: nie mają głowy, którą mogłyby poruszać i obserwować otoczenie, a mimo to widzą wszystko. Dostrzegają czerwony płyn, ściekający z kamieni
lub źdźbeł trawy, czasem wyschnięty, czasem całkowicie świeży. Widzą jak obkleja on błyszczące, złote lub srebrne krążki, przeoczone przez inne oczy gdzieś obok kamienia czy w dołku wygrzebanym przez pobliskie zwierzęta. Ich jedyna łapa jest unieruchomiona w ziemi,
więc nie mogą się poruszać, a mimo to zawsze, z całej siły, pragną ochronić wizytujących nas
dwunożnych. Nieraz niemalże próbują wyrwać się z gleby i przewalić przed nimi, z jednej
strony mordując siebie, z drugiej przynajmniej zagracając im drogę. Mają już po prostu dość
patrzenia, skąd na złotych krążkach pojawiły się czerwone plamy; mają dość słuchania, jak
inni wykrzykują swe cierpienie różnymi, tajemniczymi językami. A nade wszystko mają dość
innego gatunku dwunożnych, który zagnieździł się w naszym lesie niczym szarańcza, pożerając wszystkich na swojej drodze – drzewa, zwierzęta, a w końcu innych dwunożnych, tych
bardziej egzotycznych. To ostatnie musiało spodobać im się najbardziej, bo już od paru miesięcy przykucają w cieniach różnych roślin lub siadają na gałęziach, aby zmasowaną kulą
ostrzy okryć przechadzających się nieopodal egzotycznych dwunożnych. Nazywamy ich egzotycznymi, ponieważ nie wyglądają jak nasi dwunożni sąsiedzi – nie odkrywają swych kończyn, aby wymalować je podłużnymi, czarnymi rysunkami. Nie zapuszczają długiej sierści na
głowie, aby potem stworzyć z niej dziwne sploty. Zamiast tego szczelnie się okrywają podejrzaną, kolorową skórą, odsłaniając jedynie końcówki łap i pysk, chociaż też nie zawsze. Samice zostawiają na widoku jedynie oczy. Najbardziej nietypowe w tym jest to, że dwunożni
nie atakują, by potem posilić się mięsem. Robią to dla tej dziwnej skóry, którą bezceremonialnie zdzierają z ofiar oraz dla tajemniczych, połyskujących krążków. W sumie więc zabijają ich po to, po co zabijają moich braci. Traktują sobie równych jakby takimi nie byli.
Drgam, wyrwany z zamyślenia. Kieruję uszy do źródła hałasu. Za mną, praktycznie w linii
prostej, słyszę dość długie, równomierne kroki. Kroki dwóch nóg. Po chwili słyszę też inny
dźwięk. Wysokie, długie struny odbijają się od pni drzew, ciągnąc za sobą tęczę radości
i spokoju, która ociepla znacznie lasy o błotnistych niemal kolorach. Dwunożny śpiewa. Nie
jest to jednak dźwięk przechodzący od wysokich do niskich głosów, co oznacza, że nie jest to
śpiew myśliwych. To śpiew ich ofiary. Nadchodzą oto złote i tajemnicze krążki, pobrzękując
o siebie w sakwie.
Dawno nie było tu egzotycznego dwunożnego, więc z zaciekawieniem przykucam pod najbliższym krzakiem, aby przyjrzeć się zwierzęciu. Jest to samiec, wysoki, o brązowym pysku
i łapach oraz turkusowej, opinającej go skórze. Szczęśliwy – to słowo opisuje go najlepiej.
Przechyla głowę aby spojrzeć w niebo i obdarzyć je tym dziwnym grymasem, wykrzywiającym wargi ku górze. Los lubi entuzjazm. Może to go ochroni? Może da radę przejść?
Szum drzew oświadcza mi jednak, że nie. Oto idą gołoręcy dwunożni, aby zdobyć złote, niejadalne krążki. Czułem, że tak to się skończy. Radość, jaką emituje egzotyczny dwunożny
sprawia jednak, że zaczynam odczuwać pragnienie drzew: ochronić go. Zaalarmować. Zrobić
coś. Cokolwiek.
Za późno. Nim się podnoszę, z pobliskiego drzewa spada dwunożny z dzikim wrzaskiem,
który zagarnia do siebie całą chwilową radość unoszącą się w powietrzu i niszczy ją w chwilę. Świat znów wypełnia ten przytłaczający jęk rozpaczy, kolory, które przed chwilą jaśniały,
znów stały się brudne i mdłobure. Drzewa szumią coraz głośniej, kiedy egzotyczny podejmuje bezskuteczną ucieczkę. Nie pokonuje nawet kilku kroków, kiedy zostaje przygnieciony
przez dwóch jakby zmutowanych dwunożnych, którzy kładą go na ziemi jakby łamali młode,
cieniutkie drzewo. Bezbronny dwunożny zostaje pozbawiony turkusowej skóry. Bez niej okazuje się być cały brązowy. Jak liście na drzewach. Jak ich kora i gleba, i całe otoczenie. Skóra
to jednak za mało: dwunożni potrzebują więcej. W zdjętej skórze znajdują złote krążki. Jest
ich dużo. Zaczynają przez to krzyczeć. Czy to z radości? Na pewno nie takiej, jaką wykazywał egzotyczny jeszcze przed chwilą. Ten próbuje rozpaczliwie od nich odpełznąć. Musieli
już go uszkodzić, bo wypuszcza z oczu wodę. Ale gołoręcy nie pozwalają mu uciec. Nie potrzebują dużo czasu, aby uszkodzić go na tyle, by nie mógł się ruszać. Dopiero wtedy, zaspokojeni, oddalają się do swego legowiska. Drzewa przestają szumieć. Pogadzają się z kolejną
porażką w próbie obrony dwunożnego.
Teraz od drzew nie odbija się śpiew, lecz postękiwanie i ciężkie oddychanie. Wbijają mi się
w uszy i powodują dziwny skurcz w brzuchu. Mimo że drzewa nie szumią, wciąż wibruje we
mnie potrzeba pomocy temu dwunożnemu. Bo wiem, że to przecież inny gatunek niż tamten,
który niszczy mój dom.
Gdy tak dumam, ponownie słyszę kroki.
Kroki kolejnego dwunożnego. Po chwili ranny dwunożny też się ożywia. Na horyzoncie pojawia się kolejny samiec, w kolorowej skórze ciągnącej się do jego odnóży. Zbliżając się do
nas coraz bardziej wykrzywia twarz w grymasie u dwunożnych oznaczającym strach. Mój
towarzysz, wspierając się na jedynej sprawnej przedniej łapie podnosi się trochę i wysyła do
przybysza dźwięki o błagalnym tonie. Ten zatrzymuje się i patrzy na nas pustym wzrokiem.
Po chwili obraca się i ucieka, skąd przybył. Mój towarzysz zaczyna krzyczeć. Chyba zna tego
dwunożnego, bo nawołuje go:
– Kapłanie! Kapłanie!
Po chwili opada z powrotem na plecy. Upadek z tej wysokości musiał znów przerwać jakąś
błonę w jego oczach, ponieważ ponownie wylatuje stamtąd woda. Zaczęło mi się naprawdę
robić go żal. Tamten dwunożny musiał być jeszcze jakimś innym gatunkiem. Pomimo kolorowych szat nie pomógł mu, a przecież swoim się zawsze pomaga.
Naprawdę chcę teraz jakoś pomóc dwunożnemu. Delikatnie skradam się do niego na miękkich poduszeczkach łap. Po drodze zastanawiam się, jak mam mu pomóc. Jestem zbyt mały,
aby wziąć go na plecy. Co więc mogę innego zrobić?
Prawie jestem przy pokiereszowanym dwunożnym, kiedy znów słyszę kroki – ścieżką idzie
kolejny samiec dwunożnych, niski i niedożywiony, o zgniłozielonej skórze. W przeciwieństwie do poprzedniego przybysza, gdy tylko nas widzi podbiega do nas. Może idąc w tą stronę
minął biegnącego dwunożnego w kolorowych szatach i zrozumiał, że coś jest nie tak? Czy to
po prostu odruch wobec osobnika tego samego gatunku?
Nieważne, czym się kierował. Ważne, że szybko go to opuściło. Gdy dotarł do zwiotczałego
dwunożnego, ocenił go wzrokiem, wykonał znak w powietrzu, po czym odwrócił się i odszedł. Czyżby nie słyszał, jak oddycha? Nie widział, jak porusza się jego klatka piersiowa?
No tak. Dwunożni są głupi. Są ślepi. Nie słuchają i nie widzą. A przynajmniej udają, że tak
jest. On na pewno udaje. Nie da się nie słyszeć tego rozpaczliwego krzyczenia. Kolejna nazwa: lewita, odbijające się echem od drzew. Czyli lewita również nie jest z jego gatunku. Jak
oni się odróżniają? Po kolorze szat? Czy może chodziło właśnie o to, że on ich nie miał?
Czuję się coraz bardziej zdezorientowany. Ale to nie ważne. Liczyłem, że ci dwaj dwunożni
mu pomogą. Bo oni są równi, są z tego samego gatunku. Bo ta istota potrafiła jedną pieśnią
rozświetlić cały las. Rozproszyć chmury i przywołać trochę światła. Nie zrobili tego. Woleli
go zostawić. Przekreślili jakiekolwiek szanse na to, by przeżył.
Kolejne kroki, tym razem na przemian ze stukotem kopyt. Drogą nadchodził dwunożny okryty białą skórą, o wiele bledszej od poprzednich skórze i głowie okręconej dodatkowymi zwojami skóry, ciągnąc za sobą wielkie, grube zwierzę z rogami. Zostawi go tak, jak poprzedni,
prawda? W końcu pokiereszowany dwunożny nie miał na głowie dodatkowej ochrony ze skóry, więc to jeszcze kolejny gatunek. Jest ich więcej, niż przypuszczałem…
Ale przybysz nie przechodzi obok niego obojętny. On nawet się nie zatrzymuje. Od razu kieruje swoje kroki do pokiereszowanego. Z wielkiego zwierzęcia ściąga kolejną skórę, w którą
są owinięte dziwne przedmioty. Zaczyna wylewać z nich na niego ciemne substancje. Czy to
mu pomaga? Zastanawiam się nad tym, ale nawet nie próbuję się wtrącić. Po chwili przybysz
zdejmuje własną skórę i zarzuca ją na nagie ciało pokiereszowanego. Ten wydaje się być
jeszcze bardziej zszokowany całą sytuacją niż ja. Próbuje się porozumieć, ale skórogłowy
ucisza go. Każe rogatemu zwierzęciu się położyć, po czym sadowi na nim pokiereszowanego.
Razem pospiesznie się oddalają. Uratował go.
Ale nie na długo. Drzewa znów szumią. Sztywnieję. Proszę, nie! Już tak dobrze im szło!
Zza drzew wychylają się gołoręcy dwunożni. Żaden z nich jednak nie atakuje podróżnych.
Tylko wpatrują się w nich, jak odjeżdżają. Szemranie głosów wypełnia pustkę po jękach rannego dwunożnego. Mówią kolejną nazwę. Samarytanin. Odbija się ona echem niedowierzania
od pni drzew i wędruje ku górze, ku światłu przebijającemu chmury.
Marta Dziarkowska