wieści ze strasburga

Transkrypt

wieści ze strasburga
~ ~ ~ ~ ~ WIEŚCI ZE
STRASBURGA ~ ~ ~ ~ ~
WYCIECZKI
Strasburg, 20 czerwca 2004 r.
Tydzień 40
Cześć,
Jak to dobrze, że przedstawicielstwo RP przy Radzie Europy jest tak blisko! Tydzień temu tam oddałem swój głos w europejskich wyborach parlamentarnych. Swoją
drogą, to najładniej urządzony lokal wyborczy, w jakim kiedykolwiek byłem. I nawet
było w nim trochę ruchu; ciekawe, jak z frekwencją było w kraju.
W każdym razie, spełniwszy swój obywatelski obowiązek, mogę się zabrać za pisanie nowych wieści. Tym razem będzie o kilku wycieczkach, które odbyłem poza
Strasburg, żebyście nie myśleli, że nie wychylam nosa z miasta. A konkretnie, będzie
o dwóch wycieczkach, na które się wybrałem w łikend 15-16 maja oraz o jednej, którą
odbyłem w 10 czerwca.
DAMBACH-LA-VILLE
I OKOLICE
W sobotę 15 maja wybrałem się na wycieczkę ze znajomymi: dwojgiem Francuzów
– Sabriną i Christophem1 – oraz dwojgiem Bułgarów – Iriną i Stojem. Pojechaliśmy autem Christophe’a do Dambach-la-Ville,2 małego miasteczka u podnóża Wogezów. Zaparkowaliśmy koło starego kościółka św. Sebastiana, w którego murach znajduje się
małe ossuarium, czyli pomieszczenie wypełnione ludzkimi kośćmi. Przy kracie wisi tabliczka z groźnym memento: „Czym jesteście, my byliśmy; czym jesteśmy, wy się staniecie.” W sam raz na początek wycieczki po górach, nie? Co ciekawe, z drugiej strony
kościółka jest ganek, który sugeruje, że kościół został przerobiony na dom mieszkalny!
Wogezy to stare góry, więc łażenie po nich nie jest specjalnie groźne ani męczące. A mimo to, widoczki zdarzają się całkiem ładne. Zresztą Wogezy to nie tylko przyroda; przypominają trochę nasz Szlak Orlich Gniazd – praktycznie co górka to zamek,
a raczej ruiny zamku. Na naszej nie tak znów długiej trasie zaliczyliśmy trzy: Ortenbourg, Bernstein i Ramstein, ale niestety, nie do wszystkich udało nam się wejść. Nie
rozumiem, jak można było ruiny doprowadzić do takiego stanu, by chodzenie po nich
groziło śmiercią!
Wymowa:
1
Christophe - kristof
2
dãbaklawil
Po zejściu z gór wróciliśmy do Dambach idąc przez winnice rozciągających się na
stokach między lasem u góry a wioskami na dole. Na koniec przeszliśmy przez samo
miasteczko Dambach; bardzo malownicze, choć zdarzały się i domki, wprawdzie zbudowane w stylu jak najbardziej alzackim, ale pomalowane – zapewne niedawno – w barwy seledynowo-różowe. Wycieczka była bardzo udana, również dzięki pięknej pogodzie
i – co najważniejsze – miłemu towarzystwu. Sabrina zrobiła podczas wycieczki trochę
zdjęć, które można oglądnąć na stworzonej przez nią stronie.
Z KOLMARU
DO
RIBEAUVILLÉ
Następnego dnia nie udało mi się już znaleźć chętnych na wycieczkę według mojego planu, więc pojechałem sam. Plan był prosty: pociągiem do Kolmaru, stamtąd rowerem do Kaysersbergu, dalej do Riquewihru3 i Ribeauvillé,4 i w końcu znów pociągiem do
Strasburga. Podróżowanie pociągami SNCF (francuskich kolei państwowych) to prawdziwa przyjemność w porównaniu z naszym PKP (pięknie, k...., pięknie). Pociągi jeżdżą
tu szybko, cicho, punktualnie, są klimatyzowane, a co dla mnie szczególnie ważne, mają
specjalne pomieszczenia na rowery, za przewóz których nie trzeba nic dodatkowo płacić (oczywiście za sam bilet trzeba zapłacić i to sporo). Nie można tylko zapomnieć
o skasowaniu biletu przed wejściem do pociągu, choć do tej pory pozostaje dla mnie
zagadką, po co te bilety się kasuje.
W Kolmarze (Colmar), jak może pamiętacie, byłem już w grudniu. Jednak teraz, na
wiosnę wyglądał dużo lepiej. Poza tym obejrzałem parę miejsc, które wtedy pominąłem,
m.in. przepiękną gotycką kolegiatę św. Marcina. Ale tym, na co najbardziej się cieszyłem od początku, było Muzeum Unterlinden. Nie zawiodłem się. Muzeum mieści się
w trzynastowiecznym klasztorze, do Rewolucji zajmowanym przez siostry dominikanki.
W salach wokół ślicznego wirydarza i krużganków znajduje się przede wszystkim kolekcja średniowiecznej sztuki sakralnej. Do tejże kolekcji należy największa chluba
muzeum – ołtarz z Isenheimu. Znając ten ołtarz z reprodukcji i z opisów, bałem się
trochę, że nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia, jak się powinienem był spodziewać.
Stało się jednak odwrotnie – dzieło należące niegdyś do klasztoru antonitów w Isenheimie przerosło moje oczekiwania. Z pewnością jeszcze większe wrażenie robiłby na
swoim miejscu, czyli w kościele, ale wtedy nie zobaczyłbym wszystkich skrzydeł ołtarza. Jest to bowiem dość złożony poliptyk, który w muzeum rozłożono na części; można
więc przyjrzeć się każdemu fragmentowi z osobna, ale jak wyglądała całość, trzeba już
sobie wyobrazić.
Centralnym i najstarszym elementem poliptyku są drewniane złocone statuy św.
Antoniego w towarzystwie świętych Hieronima i Augustyna, dzieło Nicolasa z Hagueneau. Pod spodem znajduje się predella zawierające rzeźbione popiersia Jezusa
i apostołów. Lecz z artystycznego punktu widzenia ważniejsze są skrzydła ołtarza, dorobione później przez Matthiasa Grünewalda, jednego z najwybitniejszych niemieckich
malarzy późnego gotyku. Stworzył on dwie pary skrzydeł ruchomych, jedną parę
skrzydeł nieruchomych oraz dodatkowe skrzydło zakrywające predellę. W ten sposób
możliwe były, w zależności od okresu w roku liturgicznym, trzy odsłony ołtarza. Na co
3
4
Riquewihr - rikwir
ribowile
dzień skrzydła były zamknięte, ukazując najbardziej chyba znaną część ołtarza, czyli
Ukrzyżowanie. Jezus jest tu przedstawiony w chwili śmierci, ze spuszczoną głową,
z siną skórą i z palcami powykręcanymi z bólu. Jasno oświetlony krzyż stoi na ciemnym,
niemal czarnym tle, co dodaje obrazowi niesamowitej głębi. To z pewnością jedno
z najbardziej realistycznych i przejmujących wyobrażeń śmierci Chrystusa. Pod spodem, na skrzydle zakrywającym predellę, namalowane jest Złożenie do grobu.
Od święta zewnętrzne skrzydła otwierano i ukazywały się sceny dużo radośniejsze, przepełnione światłem i żywymi barwami. Od lewej do prawej były to: Zwiastowanie, Koncert aniołów dla Maryi z Dzieciątkiem oraz Zmartwychwstanie. Szczególnie
środkowa scena jest bardzo pogodna i romantyczna. Bóg, patrzący z nieba na Maryję,
i otaczający Go aniołowie są namalowani tak, jakby składali się wyłącznie ze światła.
Natomiast Chrystus zmartwychwstały wisi w powietrzu nad otwartym grobem, wokół
którego leżą nieprzytomni strażnicy, a sam otoczony jest wielką kulą ognia. Powiedziałbym, że wygląda to nieco komiksowo, ale i tak mi się podoba. W trzeciej odsłonie
ukazywały się wyżej wspomniane rzeźby, a na skrzydłach po bokach – obrazy z życia
św. Antoniego. Szczególne wrażenie robi Kuszenie św. Antoniego napastowanego
przez chmarę potworów rodem z najgorszych koszmarów.
Myślę, że Grünewald był mistrzem w ukazywaniu zarówno piękna, jak i brzydoty, radości i cierpienia. A do tego wyśmienicie operował światłem i kolorem. Bardzo dobre reprodukcje, z opisami po angielsku, można znaleźć na stronie Web Gallery of Art. Polecam też artykuł Pasja i ból, w którym Tadeusz Boruta porównuje isenheimski ołtarz
z Pasją Mela Gibsona (Tygodnik Powszechny z 28 marca 2004 r.).
W muzeum tak mi się podobało – również ze względu na przyjemny chłód klasztornych murów – że nie bardzo chciałem wychodzić na trzydziestostopniowy skwar, ale
w końcu zaplanowałem sobie fajną trasę, więc trzeba jechać. Z Kolmaru pojechałem do
Kaysersbergu. To jedno z typowych alzackich miasteczek turystycznych – malownicze
średniowieczno-renesansowe domki wzdłuż rzeczki płynącej przez środek miejscowości, stare uliczki, mostki, kościoły, mury miejskie. Wszędzie pełno kwiatów. Są też dzieci w alzackich strojach ludowych, zarabiające pozowaniem turystom do zdjęć. Dookoła,
tuż poza miastem rozciągają się winnice, a nad tym wszystkim górują ruiny zamku.
Z wieży zamkowej jest piękny widok na miasteczko, winnice, góry i okoliczne miejscowości. Widać też trasę rowerową, którą miałem dalej jechać – prowadzi poprzez
winnicę do Kientzheim, kolejnego malowniczego, sennego miasteczka ze średniowiecznymi obwarowaniami, a potem skręca i idzie… hm, przez przełęcz.
Oczywiście stromy wyjazd rowerem na przełęcz pod wiatr i w palącym słońcu
(winnice mają to do siebie, że nie dają z grosz cienia) to to, co tygrysy lubią najbardziej. Jeszcze przyjemniej się z tej przełęczy zjeżdżało, prosto do Riquewihru. Riquewihr to jedno z najbardziej popularnych miasteczek Alzacji. Składa się z jednej głównej ulicy, prowadzącej od jednej bramy do drugiej i całej masy ciasnych uliczek bocznych z ich kamieniczkami i podwórkami. Ślicznie i idyllicznie jak zawsze. Serio, a w dodatku od mniej więcej XIV wieku naprawdę niewiele się tu zmieniło.
Wyjechawszy z Riquewihru, minąłem potężny korek, pewnie złożony ze strasburczyków wracających z łikendu, i dojechałem do Ribeauvillé. W Ribeauvillé, podobnie jak
w Kolmarze, byłem już wcześniej, ale miło było zobaczyć je jeszcze raz. A na koniec,
jeszcze przejazd do stacji kolejowej – parę kilometrów od miasteczka – i do domu. To
była jedna z najbardziej udanych wycieczek. Niestety, z tej wyprawy nie mam żadnych
zdjęć.
NANCY
Przed wycieczką do dawnej stolicy Lotaryngii, Nancy5 kojarzyło mi się przede
wszystkim z naszym królem, Stanisławem Leszczyńskim. To była przecież jego książęca stolica, kiedy już pożegnał się ostatecznie z tronem polskim, i to za jego panowania
miasto przeżyło okres największej świetności. Warto zauważyć, że „Stanislas” Wspaniały, zwany też Dobrym Królem Stanislasem („Leszczyński” jest, rzecz jasna, nie do
wymówienia dla Francuzów) jest tu znacznie lepiej wspominany niż u nas. Na polskich
lekcjach historii ledwie się o nim wspomina, zresztą w ogóle mało się mówi o tak ponurym w dziejach Rzeczypospolitej okresie, jak czasy gonienia od Sasa do Lasa. A tymczasem, myślę, że to niezwykle ciekawa i wybitna postać, i warto ją przypomnieć.
Stanisław pochodził magnackiej rodziny, był świetnie wykształcony, znał wiele języków i bardzo się interesował sztuką, zwłaszcza architekturą. W wieku 22 lat został
wojewodą poznańskim, co w normalnych warunkach byłoby zwieńczeniem jego kariery.
Ale los zdarzył, że w czasie Wielkiej Wojny Północnej, kiedy armia szwedzka, pokonawszy wojska duńskie, rosyjskie i saskie, zajęła większą część Polski, a konfederacja
średzka zdetronizowała pokonanego Augusta Mocnego, król szwedzki Karol XII natknął się w poznańskiej karczmie na pana wojewodę. Tam, przy browarku, Karol uznał, że
Stasiu świetnie nadawałby się na nowego króla Polski. W lipcu 1704 r. sejm złożony
z kilku kasztelanów i kilkudziesięciu szlachty, przy wsparciu zarówno szwedzkiej armii,
jak i szwedzkiej kasy, wybrała Leszczyńskiego na nowego monarchę Rzeczypospolitej.
Rok później Stanisław został ukoronowany, nota bene nowiutką koroną ufundowaną
przez Karola, bo stare polskie regalia August zabrał był ze sobą do Drezna.
Tymczasem, kiedy Karol był zajęty wojną z Augustem, Piotr Wielki zdążył zreorganizować i rozbudować rosyjską armię oraz zdobyć dostęp do Bałtyku. Kiedy Szwedzi
wznowili wojnę z Moskwą, okazało się, że Rosjan nie dało się już pokonać. Nawet kozacki hetman Mazepa, którego Leszczyński przeciągnął na stronę szwedzką, niewiele
mógł pomóc. Po klęsce zadanej Szwedom w bitwie pod Połtawą, Karol, Stanisław i Mazepa musieli szukać schronienia w Turcji, a August wrócił do Polski po swoje. Jako nagrodę pocieszenia Stanisław dostał księstewko Zweibrücken w Nadrenii, ale na codzień
przesiadywał w lotaryńskim Weissenburgu.
W 1725 r. czternastoletni Ludwik XV zaczął szukać sobie żony. Nie wiem, jakim
sposobem, ale na liście kandydatek znalazła się Maria, córka Stanisława, i ostatecznie
to ona okazała się królewską wybranką. Nie pomogły protesty dworzan przeciw takiemu
mezaliansowi z córką prostego polskiego szlachcica, który przypadkiem przez parę
godzin był królem, a do tego brzydką. W ciągu dziesięciu lat Maria dała Ludwikowi
dziesięcioro dzieci. Potem król przestał się nią interesować i zaczął ją regularnie
zdradzać; miał nawet w ogrodach Wersalu cały harem, do którego zakradał się w przebraniu polskiego szlachcica.
Ale zanim do tego doszło, to w 1733 r. zmarło się Augustowi Mocnemu, a Europę
ogarnęła kolejna wojna, znana jako Wojna o Polską Sukcesję. Pretensje Leszczyńskie5
nãsi
go poparł oczywiście jego zięć, a także Hiszpania i Sardynia; natomiast Rosja, Austria
i szlachta litewska stanęły po stronie Fryderyka Augusta. Na początku szło nieźle;
Francja zajęła Lotaryngię, Hiszpania pokonawszy Austrię zdobyła Neapol, a Leszczyński zdążył sobie jeszcze pokrólować przez trzy lata. Jednak potem Rosjanie zajęli
Warszawę i Stanisław w przebraniu chłopa musiał brać nogi za pas. Wreszcie wszyscy
dogadali się jakoś w Wiedniu i uradzili, iż: król hiszpański Karol III zatrzyma sobie
Neapol i Sycylię, ale odda Austrii Parmę; Maria Teresa będzie mogła odziedziczyć
tron po ojcu; a na tronie polskim pozostanie Fryderyk August. Leszczyński zachował
tytuł królewski i do tego dostał księstwo Lotaryngii i Baru, które dotychczasowy książę Franciszek III zamienił na Toskanię. Kto na tym wszystkim zyskał najwięcej? Francja – która miała dostać Lotaryngię po śmierci Leszczyńskiego. Stanisław miał tylko
przygotować Lotaryńczyków na francuskie rządy.
I zrobił to świetnie. Voltaire napisał o Leszczyńskim, że w swych nowych posiadłościach zrobił „więcej dobrego, niż którykolwiek król Sarmatów kiedykolwiek zdziałał
nad Wisłą.” Jego panowanie to okres największej świetności Nancy, które przebudował
z wielkim rozmachem w stylu klasycystycznym. Na środku głównego placu miasta, czyli
Placu Stanisława (Place Stanislas) stoi dziś jego pomnik, podpisany: „swemu dobroczyńcy, Stanisławowi, wdzięczna Lotaryngia.” Po bokach cokołu wypisane są wszystkie
jego zasługi – założone przez niego sierocińce, szkoły, domy starców itp. Tak Leszczyński szczęśliwie zarządzał Lotaryngią przez trzydzieści lat, aż do pewnego tragikomicznego wypadku w jego rezydencji w Lunéville. Jak to było wówczas w zwyczaju,
podszedł do kominka, aby załatwić do niego pewną potrzebę; jednak pech chciał, że
jego ubranie zajęło się ogniem. Zmarł parę dni później w wyniku oparzeń, w wieku 89
lat, jako najdłużej żyjący król polski.
No, starczy tej historii, wróćmy do samego miasta. Jadąc (rowerem, rzecz jasna)
przez miasto z północy na południe, a potem na zachód, można prześledzić jego historyczny rozwój od średniowiecza po XX wiek. Do Starego Miasta wjeżdża się przez
dwie potężne renesansowe bramy. Na drugiej z nich wyryty jest wielki krzyż lotaryński ( ‡ ). Dalej jedzie się wzdłuż Pałacu Książęcego z pięknym gotyckim portalem i długim rzędem rzygulców.
Za Pałacem rozpościera się część miasta zbudowana za Stanisława. Długim zadrzewionym placem jedzie aż do majestatycznego, złoconego łuku triumfalnego, za
którym otwiera się wspomniany już Plac Stanisława. Wokół niego stoją klasycystyczne
gmachy mieszczące dziś operę i muzeum, złocone fontanny i bramy oraz ratusz. Centralnym motywem na fasadzie ratusza jest herb Rzeczypospolitej – z Orłem, Pogonią
oraz głową żubra (to Wieniawa, rodzinny herb Leszczyńskich).
Dalej, za placem, jest już miasto XIX-wieczne. Choć Nancy jest dwa razy mniejsze od Strasburga (bez aglomeracji), to zabudową bardziej przypomina Paryż niż robiący wrażenie prowincjonalnego Strasburg. Tutaj można też znaleźć perełki architektury pochodzące z drugiego okresu świetności miasta, a mianowicie z przełomu XIX
i XX wieku, kiedy przeniosło się tu wielu Francuzów z terenów zajętych przez Niemcy,
a Nancy stało się głównym ośrodkiem rozwoju francuskiej secesji (Art Nouveau). Kolekcje wyrobów użytkowych pochodzących z tzw. szkoły Nancy to najciekawsze, co
można zobaczyć w tutejszych muzeach. Zwiedziłem dwa z nich. Jedno jest w całości
poświęcone secesji. Dosyć się zdziwiłem, kiedy kazano mi założyć plecak na brzuch…
Ale zrozumiałem, gdy okazało się, że pokaźna część kolekcji to wyroby ze szkła, które
plecakiem można by łatwo uszkodzić. Choć muzeum jest w sumie niewielkie, to zrobiło
na mnie duże wrażenie – jeszcze nigdy nie widziałem takiego nagromadzenia secesji
i to w najlepszym wydaniu. Salony, sypialnie, jadalnia i łazienka, a do tego niezliczone
szklanki, wazy, puchary i inne naczynia – wszystko w wymyślnych kształtach i kolorach,
przeważnie z motywami roślinnymi i owadzimi.
W drugim muzeum, tym przez Pl. Stanisława, są już działy poświęcone różnym
epokom. Od sztuki średniowiecznej po mało znane dzieła znanych artystów dwudziestowiecznych – Picassa, Duchampa, Modiglianiego, Marcoussisa… Ale i tak najciekawsze
jest podziemie. Tam, wśród zachowanych fragmentów murów miejskich, znajduje się
jeszcze jedna kolekcja naczyń szklanych, głównie secesyjnych (jest też trochę nowszych dzieł). O naczyniach tych trudno powiedzieć, by miały charakter użytkowy, ale
to prawdziwe dzieła sztuki. Formy są tak wymyślne, że zacząłem się zastanawiać, skąd
ci artyści mieli takie wizje. Pewna możliwa odpowiedź przyszła mi do głowy, gdy ujrzałem naczynia z motywami grzybowymi…
Wycieczka miała tylko dwa mankamenty: po pierwsze, co zabytek, to remont
i rusztowania, a po drugie, niemiłosierny upał. Dobrze, że chociaż pociąg do Strasburga
był klimatyzowany. Zdjęcia w Nancy robiłem pożyczonym od sąsiada aparatem konwencjonalnym, co znaczy, że jak kolega je wywoła i mi je zeskanuje, to będą.
Uff, rozpisałem się trochę, ale trzeba było nadrobić zaległości. Pozdrawiam serdecznie,
Karol