Gwiazdor ubrany był w strój kowboja, jak na sobotnie party po

Transkrypt

Gwiazdor ubrany był w strój kowboja, jak na sobotnie party po
G
wiazdor ubrany był w strój kowboja,
jak na sobotnie party po zwycięskim
rodeo. Miał upierścienioną rękę, za którą
trzymał go starzejący się inspicjent. Ręka
była mocna, owłosiona i… drżała. Jak ręka
małego chłopca.
Konferansjer zwariowany na punkcie
country music wywrzeszczał jego imię, inspicjent wypchnął go na estradę.
Huk oklasków.
Amfiteatr był pełny. Publiczność słono
zapłaciła za bilety, chciała, by śpiew trwał
jak najdłużej, a on już nienawidził śpiewać,
publiczność chciała, żeby śpiew brzmiał jak
najgłośniej, a on chciał mieć jesień spokojną. Siedzieć w słońcu i patrzyć na rozkwitłe malwy przed domem. A tu jeszcze czas
63
przedłużony dla telewizji, menedżer się
zgadza, bo więcej zapłacą, zna się na biznesie. Ma wystąpić cała rodzina gwiazdora:
syn, żona…
Gwiazdorowi już trochę nie starcza tchu.
Śpiewa, śpiewa, kolejność numerów zapisana niezgrabnymi kulfonami na kartce. Mało
pisał w życiu, raczej podpisywał kontrakty
na coraz większe sumy, teraz odwrotnie –
na coraz mniejsze, więc litery kulfoniaste,
ale tego nikt nie widzi, całe życie śpiewał,
więc śpiewa.
Jesienne słońce, ciepłe, łagodne… Jesień, malwy. Mikrofon, oklaski, chyba coś
nie działa, a może ja nie śpiewam? Kamery,
dlaczego kamerzyści podchodzą tak blisko,
przecież było w kontrakcie, że mają być
z daleka. Precz, precz, za duże zbliżenie!
Widzi siebie na olbrzymim telebimie zawieszonym nad estradą, swoją twarz, krople
potu. Po co te zbliżenia, przecież zabroniłem, leje się ze mnie, co oni o mnie myślą teraz, stary, podstarzały gwiazdor, czy
wiedzą, że w Londynie odwołali koncerty?
Chyba nie.
64
Reżyser powiedział, że ludzie będą wychodzić, ale ma się nie przejmować, bo oni będą
pokazywali wtedy estradę. Malwy. Dlaczego
nie świeci słońce, tylko te piekielne spot-lighty
dają po oczach, będę płakał, niech pomyślą, że wszystko umiem, ale to dzisiaj nikogo
nie wzrusza, łzy, malwy, czy oni chcą, abym
tu zdechł naprawdę? Dlaczego tak klaszczą,
śpiewam już ponad godzinę. Już nie mogę.
– Thank you! Zaśpiewam teraz państwu… – Malwy! Nie doczekam! – Ladies
and gentlemen, mój syn! Dlaczego ten son of
the bitch nie wychodzi… ja padnę… – Ladies
and gentlemen… Chciałbym teraz przestawić
mego syna, young generation. Zaśpiewa rock
and rolla! – Gdzie on jest? Dlaczego nie
wychodzi? Ciepłe, ciepłe popołudnie, siedzę w bujanym fotelu na werandzie…
Gwiazdorowi uginają się nogi, podpiera
się sztycą mikrofonu, wszyscy myślą, że to
jest jeszcze jeden chwyt estradowy. Tylko
stary perkusista, który gra z nim od trzydziestu lat, widzi, że dzieje się coś niedobrego,
sam uderza poza rytmem, myli się, chciałby
wstać i lecieć na pomoc, ale nie może, musi
grać, ratować…
65
Zza kulis syn obserwuje, jak stary słabnie
na środku estrady, obserwuje z satysfakcją
i nienawiścią za wszystkie te lata, kiedy od
kolebki niemal kazano mu śpiewać, tańczyć
i grać na harmonijce ustnej. Niech zdycha!
Wesoła muzyczka, stary dogorywa, osuwa się coraz niżej. Malwy, nie, to czerwona
suknia kobiety siedzącej w pierwszym rzędzie.
Ten, co inkasuje pieniądze – menedżer –
woła: „Kurtyna!”. Zapomina, że nie ma żadnej kurtyny, ale afmiteatr z dziką, zachłanną
publiką.
Syn, właściwie to młody człowiek, ładny,
uczesany modnie, z czubem włosów w żelu.
Patrzy na ojca, jak ten się osuwa.
– Czy pan jest jego synem? – pyta strażak, mieszając angielski z niemieckim z czasów okupacji: Du bist son of father?
Bardzo dobrze, nareszcie ta góra energii
jest wyczerpana. Zawsze zazdrościł mu tej
żywotności i optymizmu na co dzień. Superszczerego uśmiechu, którym podbijał
widownię. Stoi i czeka, aż ten padnie w okowach popularności i tyranii słuchaczy. Jesz66
cze, jeszcze! Ale on zna granice możliwości
starego… Teraz właśnie powinien go zmienić, póki starczy uśmiechu triumfatora, ale
nic z tego, tyle razy spieszył mu na ratunek,
tym razem go zniszczy. Wdepcze pod nogi
tej klaszczącej tłuszczy, chcą się nasłuchać
za tyle, ile zapłacili za bilet.
Ojciec rozgląda się bezradnie, choć ciągle ma na twarzy ten przylepiony uśmiech
triumfu uwielbianego gwiazdora, ciągle „na
topie”, „hit goni hit”. A syn czeka w kulisie jak morderca, chociaż jeszcze jest szansa, można ratować starego, zrobić ten krok,
dwa, trzy, aby zmienić go na estradzie, dać
mu odetchnąć. Chłopak stoi zdumiony
słodkością morderstwa z premedytacją, tak
bezpiecznego i niekaralnego, czystego, bez
żadnych konsekwencji, idealnego. Zbrodni doskonałej, ojcobójstwa wśród tysięcy
świadków, klaszczącej gawiedzi i kamer telewizji nadającej obraz tego morderstwa –
live!
Czeka w kulisie bez ruchu, pełen zapiekłej nienawiści i brudnej nadziei na własny
szoł bez starego, którego musiał tyle lat…
Zdychaj! Zgiń, umieraj, padaj, byle z rekla67
mą i szumem we wszystkich dziennikach telewizyjnych świata.
Ile to lat podporządkowywał się temu
ogromnemu mężczyźnie, który drżał przed
każdym wejściem na scenę, a potrafił tak
bezwzględnie wymagać od innych, ile upokorzeń i nerwowych załamań przeżył, gdy
jako dziecko musiał udawać wierzgającego
konia z rodeo lub śpiewającego country
music kowboja trzymającego wytwornie papierosa malboro: Come to the country, where real
flavour is… Niech zdycha!
– Teraz mój syn! – charcze stary. Syn!
Syn! Niech go szlag trafi, jeżeli ma się to
stać, to lepiej dzisiaj, w dniu triumfu.
Gwiazdor klęczy na estradzie, jak bokser po nokaucie, a biało-czerwone plamy
rozwrzeszczanych twarzy wirują mu przed
oczyma jak okrutne nietoperze.
– Żeby to tylko krótko trwało! Jestem
ciągle żywy.
Live dla tych tu na widowni i tych tam,
przed telewizorami, a martwy… No, to by
się kłóciło z kontraktem, który opiewał na
live show! Martwy, ale live! Jego morale artysty przenosiło się poza próg doczesnego ży68
cia i cierpiało na samą myśl o niewypełnianiu
zobowiązań kontraktu do końca. Nie brał
pod uwagę, że będzie to już całkowicie bez
znaczenia. W setkach garderób obserwował
zbliżanie się śmierci. Co dzień uchodzi życie,
w lustrze nowe zmarszczki, sztuczne zęby,
obolałe dziąsła, włosy w nosie i uszach, pot
ukrywany pod warstwą szminki. Po co robią
te zbliżenia? Przecież było w kontrakcie, że
z daleka! Dalej, dalej te kamery!
– Mike! – woła menedżer.
Chłopak stoi nieporuszony. Patrzy na
matkę, szukając pomocy. Kobieta w napięciu ściska palce na gryfie gitary, drugą ręką
trzyma się mocno fragmentu dekoracji.
Przed nimi morze głów i klaszczących rąk.
Jeszcze! Jeszcze! Tylko perkusista uwiązany do swoich czyneli i bębnów odwraca się
nerwowo w stronę kulis.
– Suzy – syczy przez zęby. – Suzy, on jest
wykończony, niech ktoś tu wejdzie! Natychmiast!
Kobieta stoi nieporuszona. Tyle lat dla
niego. Przez niego, o nim, w nim, pod nim…
Dosyć! Basta! Dosyć! Histeria, fobie, strachy,
69