Bolesław Racięski Chemia dla zaawansowanych

Transkrypt

Bolesław Racięski Chemia dla zaawansowanych
Bolesław Racięski
Chemia dla zaawansowanych
Mieszkańcy domu spokojnej starości, do którego trafił bohater Zielonej mili Stephena Kinga,
najchętniej oglądali telewizję AMC. To było jednak dawno temu. Dziś King nikogo by nie
przekonał, że w miejscu, w którym trzeba zapewnić rezydentom bezstresowe warunki, ktoś
pozwoliłby im śledzić nadawany przez AMC serial Breaking Bad. Nie chodzi jednak o
pojawiającą się w nim przemoc. Widok roztapianych w kwasie trupów i połamanych kości
rzeczywiście może widzów obrzydzać, ale tym co niepokoi długo po emisji każdego odcinka,
jest tak naprawdę podlegająca rozkładowi moralność głównego bohatera.
Walter White, skromny, trochę gamoniowaty nauczyciel chemii z Albuquerque w Nowym
Meksyku, bardzo się stara – prowadzoną lekcję okrasza efektownym doświadczeniem, podczas
którego wysoki płomień mieni się jaskrawymi kolorami. Nic z tego. Większość z obecnych w klasie
patrzy na niego (jeżeli w ogóle zechce im się oderwać wzrok od ławki) jak na nudnego losera,
któremu nie warto poświęcać uwagi. Uczniowie mają trochę racji – Walterowi życie nie ułożyło się
tak, jak by tego pewnie chciał. Ze szkoły pędzi wprost do myjni, gdzie pucuje samochody swoim
uczniom, z myjni natomiast jedzie do domu, w którym czekają na niego żona-kura domowa i
niepełnosprawny syn. W pewnym momencie do planu dnia musi dodać jeszcze jeden punkt –
wizytę w szpitalu, w którym przyjmuje kolejną dawkę chemii. Trawiący Waltera rak doskonale
wpisuje się w depresyjny obraz jego egzystencji, ale stanowi też impuls do wzięcia się z życiem za
bary. Walter nie chce zejść z tego świata, nie zapewniwszy rodzinie finansowego bezpieczeństwa,
decyduje się zatem na krok ekstremalny – postanawia wykorzystać swoją nadzwyczajną znajomość
chemii i rozpoczyna produkcję metamfetaminy. W dystrybucji narkotyku pomaga mu Jesse
Pinkman – były uczeń, teraz wreszcie słuchający Waltera z zainteresowaniem.
Moralnie wątpliwe zachowanie White’a z początku powoduje, że paradoksalnie może on
zdobyć u widzów pewną sympatię. Z przestraszonego nauczyciela zmienia się bowiem w twardego
skurczybyka, który wreszcie bierze sprawy we własne ręce i daje życiu po twarzy. Na tym etapie
Walter to jeszcze ktoś na kształt ludowego bohatera czasów kryzysu. Ekonomia zostawia go z tyłu i
nawet się nie ogląda („Moje ubezpieczenie tego nie obejmuje!” – krzyczy White, gdy karetka chce
go zabrać do szpitala), ale skromny człowieczek niespodziewanie podnosi głowę. Z Camusowskim
„nie” na ustach i miarką do odczynników w dłoni wyłamuje się z okrutnego systemu i osiąga
sukces.
Jego triumf to jednak porażka wielu mieszkańców Albuquerque i okolic, którym
krystalicznie czysta metamfetamina Waltera błyskawicznie wytapia mózgi. White to nie Dexter,
inny serialowy złoczyńca, który swoje makabryczne skrzywienie stara się spożytkować dla dobra
społeczeństwa. Tutaj przyszły dobrobyt kilku osób rośnie wprost proporcjonalnie do liczby
zapełniających ulice roztrzęsionych narkomanów. Już punkt wyjścia fabuły Breaking Bad wzbudza
niepokój, a przecież dalej jest jeszcze bardziej ponuro. Widzowie przyzwyczajeni, że nawet bohater
nieprzebierający w środkach okazuje się moralnym zwycięzcą, wraz z postępem fabuły coraz
częściej będą odwracać wzrok od ekranu.
„Od pana Chipsa do Człowieka z Blizną” – tak metamorfozę wykreowanej przez siebie
postaci opisał Vince Gilligan, twórca Breaking Bad, gdy starał się sprzedać pomysł serialu
wytwórni Sony. Faktycznie, stateczny nauczyciel stopniowa przemienia się w bezwzględnego
narkotykowego bossa, Tony’ego Montanę bez efektownych kołnierzyków, za to obdarzonego
nadzwyczajnym intelektem i ambicjami wykraczającymi daleko poza Nowy Meksyk.
Pan Chips i Człowiek z Blizną przez długi czas żyją obok siebie. Swoje przestępcze „ja”
Walter ubiera w czarny kapelusz, ciemne okulary i nazywa Heisenbergiem, na cześć słynnego
naukowca. Granica między dwoma tożsamościami w końcu jednak ulega unicestwieniu, jak zęby
zaopatrywanych przez White’a narkomanów. W najefektowniejszej scenie piątego sezonu Walter
zaprasza Jessego (z którym do niedawna kontaktował się najchętniej przez trzymaną w ukryciu
komórkę) do swojego domu, przymusza do zjedzenia kolacji z nim i jego żoną. Walter i Heisenberg
zlewają się w jedno. Albo inaczej – zostaje tylko Heisenberg.
Walter wszedł na drogę zbrodni ze swoiście pojmowanego przymusu, lecz potem miał wiele
okazji, by zjechać z autostrady do piekła. Gilligan stopniowo wzbogaca psychologiczny portret
bohatera i w opowiadaną historię wprowadza drobne epizody, z których można się dowiedzieć , kim
Walter był i co mu się przydarzyło, zanim zaczął uczyć chemii w prowincjonalnym liceum. Zza
czynów White’a powoli zaczynają wyglądać: frustracja, osobiste rozczarowania i kompleksy oraz
przemożna potrzeba pokazania, kto tu jest najlepszy. Gilligan nigdy jednak nie usprawiedliwia
Waltera, po prostu jeszcze bardziej komplikuje sytuację – rozrzedza klasyczną moralność, nie daje
prostych odpowiedzi, nie ułatwia widzom oceny. Pseudonim Waltera przypomina o patronie
niepewności w poznaniu, niemożności wydania jednoznacznego sądu o rzeczywistości.
Równie intrygująca jest postać partnera White’a, Jessego. Chłopak z początku przestępcze
ambicje swojego nauczyciela traktuje nieufnie, potem wchodzi w etap fascynacji („Yeah Mr. White,
yeah science!”), by w końcu z przerażeniem obserwować metamorfozę Waltera. Sam również się
zmienia – chce porzucić przestępcze życie, próbuje zbudować trwały związek, może nawet założyć
rodzinę. Gilligan prowadzi Jessego w zaskakującym kierunku – w pewnym momencie ten
rozmemłany, niezbyt lotny pomagier Waltera staje się głównym obiektem sympatii widza. White
tymczasem – dzięki jednemu z najciekawszych scenariuszowych rozwiązań, jakie widziała
telewizja – z pozycji „głównego bohatera” coraz bardziej przesuwa się w stronę „głównego
antagonisty”.
W poprzednich akapitach pojawiły się wzmianki o roztapianych w kwasie zwłokach i
śmiertelnej chorobie, ale koniecznie trzeba dodać, że Breaking Bad to serial miejscami piekielnie
zabawny, w którym dramatyczne wydarzenia często są kontrapunktowane zręcznymi żartami. Ba,
wszystkie zapowiadające drugi sezon „miniodcinki” to nic innego jak kilkuminutowe skecze,
krótkie i proste dowcipy, z których wyciśnięto cały serialowy mrok. Po pierwszym sezonie do
serialu trafiła nawet gwiazda telewizyjnej komedii, Bob Odenkirk, który w przerysowany sposób
kreśli postać Saula Goodmana – prowincjonalnej odmiany „prawnika mafii”. Goodman ma w
swoim gabinecie pseudoantyczne kolumny, na ścianie fototapetę z konstytucją, a reklamuje się
filmikami, które idealnie wpasowałyby się w polską telewizję wczesnych lat 90. To on ozdabia
serialowe dialogi zabawnymi bon motami, ale też obnaża niedostatki panującego systemu. W
przeciwieństwie do Walta, który buntuje się i neguje wszelkie reguły, Saul raczej lawiruje pośród
legislacyjnych nieścisłości, swoim żywicielem czyniąc wadliwe prawo.
Breaking Bad toczy się w tempie spacerowym, poszczególne historie są budowane z
pieczołowitością i bez pośpiechu. Dopiero konkluzje zostają przystrojone efektownymi
fajerwerkami – czasem metaforycznymi, a czasem nie. Majstersztykiem są cold openings (sceny
umieszczone jeszcze przed czołówką), które niekiedy przybierają postać niemal surrealistycznych
epizodów, a czasem historii pozornie niezwiązanych z głównym wątkiem, by dopiero potem nabrać
dramatycznego ciężaru. Gilligan nie polega też całkowicie – jak robi to wielu telewizyjnych
scenarzystów – na kończących odcinki prymitywnych cliffhangerach, które mają za wszelką cenę
przyciągnąć widza przed ekran za tydzień. Owszem, zdarza mu się tuż przed napisami końcowymi
efektownie zawiesić akcję, ale ostatnie minuty zwykle raczej niepokoją niż podrywają z fotela.
Breaking Bad nie każe widzowi przesiedzieć całych nocy na oglądaniu pełnych sezonów, lecz
pozwala uważnie kontemplować każde kolejne 47 minut.
Niemal wszystkie odcinki Breaking Bad muszą wywoływać wrażenie już na etapie
scenariusza, lecz po sfilmowaniu osiągają jakościowy poziom niedostępny żadnej innej telewizyjnej
produkcji. Właśnie, sfilmowaniu, gdyż serial Gilligana jest rejestrowany nie w formie zer i jedynek,
ale na taśmie 35 mm. Za kamerą stoi Michael Slovis, który sprawia, że zdjęcia w Breaking Bad, ze
względu na wachlarz stosowanych środków, bardziej niż do telewizji pasują do kina. Slovis
pomysłowo operuje kolorami, za pomocą specjalnych filtrów podkreśla powszechne w scenerii
Nowego Meksyku przygaszone brązy i zielenie, efektownie kontrastuje je z lazurowym niebem,
które wisi nad rozległymi pustyniami. Zaskakująco często stosuje też plany ogólne – w telewizji
przegrywające zwykle z naturalnymi dla tego medium zbliżeniami – a przy tym doskonale operuje
detalem. Wielokrotnie unika pokazywania całych twarzy bohaterów – ukrywa ich w mroku, filmuje
pod nietypowymi kątami widzenia, dzięki czemu ponura historia Waltera White’a otrzymuje
odpowiednio niepokojącą oprawę. Chwytem najbardziej charakterystycznym jest umieszczanie
kamery w dziwacznych miejscach: widz czasem obserwuje akcję z perspektywy bagażnika
samochodu, małego robota do sprzątania albo spłukiwanej właśnie ogrodowym wężem plamy.
Slovis naznacza świat serialu piętnem drażniącej dziwaczności i podkreśla w ten sposób jego
niepokojącą osobliwość. Doskonale wykorzystuje możliwości medium, a jednocześnie przenosi
telewizyjny sposób prezentowania historii na zupełnie nowy poziom.
Breaking Bad to dzieło kompletne, dopieszczone w detalach, zachwycające na każdej
płaszczyźnie. Jest przy tym rzadkim przykładem na to, że twórcy seriali mogą tak kształtować
swoją produkcję, by nie zmęczyć widza formułą, a wręcz przeciwnie – dopracować ją do perfekcji.
Powracająca w lecie na ekrany druga część piątego, ostatniego sezonu Breaking Bad uzupełni
osiem wyemitowanych dotychczas arcydzielnych odcinków. Nieprzewidywalność Vince’a
Gilligana utrudnia snucie domysłów na temat zakończenia serialu. Przypomnijmy zatem tylko, co
mówi Walt, gdy ogląda krwawy finał Człowieka z blizną: „W tym filmie wszyscy umierają”.

Podobne dokumenty