Biblioteka — muzeum na „dachu świata”

Transkrypt

Biblioteka — muzeum na „dachu świata”
Biuletyn EBIB nr 3/2011(121), Dział artykuły tematyczne
Elżbieta Piasecka
Biblioteka Uniwersytecka
Czytelnia Instytutu Lingwistyki Stosowanej UAM, Poznań
Biblioteka — muzeum na „dachu świata”
Streszczenie: Tekst jest wspomnieniem z wyprawy w Himalaje, podczas której autorka, w trudno
dostępnym zakątku, na szlaku pod Everestem, ogląda klasztor buddyjski i przechowywane w nim
stare księgi oraz szczątki yeti. Zarówno eksponaty, jak i opiekujący się nimi mnich — strażnik skarbu
stanowią intrygujący obraz, a mała świątynia zasługuje na nazwę biblioteki — muzeum „na dachu
świata”.
Słowa kluczowe: Himalaje, Everest, klasztor buddyjski, mantry, stare księgi, szczątki yeti, biblioteka
— muzeum, „dach świata”
W małym przysiółku wioski Pangbocze, na himalajskim szlaku pod Everestem,
znajduje się drewniany monastyr buddyjski kryjący niepowtarzalne skarby. Ludzie
dolin nazywają ten rejon „dachem świata”. Nazwa, chociaż brzmi nieco
pretensjonalnie, ma pełne uzasadnienie. Właśnie tam obejrzałam eksponaty, które
poruszyłyby zarówno każdego kustosza muzeum historii naturalnej, jak i
bibliotekarza. Interesujący obiekt znajduje się na wysokości prawie czterech tysięcy
metrów, a więc dostać się tam niełatwo. Od ostatniego przystanku autobusowego w
Jiri trzeba wędrować prawie dwa tygodnie. Strome ścieżki trawersują przez łąki,
rododendronowe i sosnowe lasy, zagajniki bambusów, większe i małe wioski z
tarasowymi, uwieszonymi na stokach gór, kamienistymi, pieczołowicie uprawianymi,
pólkami ryżu i ziemniaków.
1
Biuletyn EBIB nr 3/2011(121), Dział artykuły tematyczne
Zdj.1. Nepal. Na szlaku na Everest Fot. P. Piasecki.
Można skrócić trochę czas wędrówki, pokonując część trasy awionetką, ale lot
obciąża nie tylko kieszeń, ale i zdrowie, nie dając możliwości aklimatyzacji. O wiele
bezpieczniej jest wędrować, zagłębiając się w wielkich przestrzeniach i spokoju
himalajskich dolin, z dala od miejskiego zgiełku.
Chwila, kiedy zza zakrętu dróżki wyłania się
malowniczy sześciotysięcznik Ama Dablam, z
pionową, białą ścianą wznoszącą się nad
wioską w dolinie, jest najodpowiedniejsza, aby
skręcić na zachód i tracąc z oczu właściwą
wioskę — Pangbocze stromym, trawiastym
stokiem dotrzeć do jej małego przysiółka.
Typowe dla Khumbu-Himal kamienno-gliniane
chatki otaczają wzdłuż całej południowej ściany
drewnianą, zbudowaną na planie prostokąta,
świątynię z gankiem.
Kiedy odwiedziłam ten rejon kilkanaście lat
temu, było słoneczne, jesienne popołudnie.
Mocno już zmęczeni kilkugodzinnym marszem
w upale, podchodziliśmy we czwórkę stromym
stokiem. Wioska zdawała się być wyludniona.
Zalane oślepiającym słońcem, puste,
bezdrzewne uliczki zalegała absolutna cisza,
nie było słychać żadnego odgłosu, nawet
szczekania psa, tylko nasze kroki na
kamienistej drodze. Mieliśmy jednak
irracjonalne wrażenie, że nasze najście jest
bacznie obserwowane. We wszystkich
nepalskich wioskach, których odwiedziliśmy już
tak wiele, witano nas wyraźnie okazywanym,
życzliwym zaciekawieniem; wymienialiśmy
pozdrowienia gestem złożonych rąk i słowem
„namaste”. Ta wioska była inna, nawet dzieci,
zawsze ciekawe i ruchliwe, zawiodły nas swoją
nieobecnością.
Zdj. 2. Ama Dablam (6856) Fot. P. Piasecki.
Kiedy stanęliśmy przed świątynią, nagły podmuch załopotał modlitewnymi
chorągiewkami na dachu, a zza zniszczonej, ciężkiej kotary wysunęła się potężna,
przygarbiona postać w długiej szacie mnicha. Olbrzym przegalopował po ganku i
znikł. Zdążyliśmy jednak zauważyć zdeformowaną głowę i rozczochrane, czarne
włosy, niestosowne u buddyjskiego mnicha, którzy przecież golą głowy. „Quasimodo”
— o tym imieniu pomyślał każdy z nas odruchowo — wynurzył przyzywającym
gestem rękę zza zasłony. Niepewnie ruszyliśmy do środka. Wnętrze było typowe dla
takich budowli: ciemnawe ściany, sufit i podłoga pokryte grubą warstwą farby o
ostrych, nasyconych kolorach, tu mocno już przygasłych, na drewnianych,
lakierowanych słupach baldachim okrywający posąg siedzącego Buddy, a za jego
plecami ściana skrytek, w których mnisi przechowują zwoje zapisane tekstami mantr.
Mnich okrążył nas dookoła, jakby oceniając, czy jesteśmy godni dostąpienia
tajemnicy, potem poskoczył w stronę skrytek. Chwilę stał wpatrzony w malowane
szufladki, medytując nad ich zawartością, po czym ostrożnie wysunął kilka z nich, z
2
Biuletyn EBIB nr 3/2011(121), Dział artykuły tematyczne
sobie tylko wiadomych powodów uznane za właściwe. Nabożnym ruchem wydobywał
zwoje zapisanego, ryżowego papieru i rozkładał na ołtarzu u stóp nieruchomego
Buddy. Papier cienki, mocno pożółkły, sprawiał wrażenie leżącego tu niezliczone
wieki. Prawdopodobnie jednak zwoje mądrych maksym były wydobywane przy
uroczystych okazjach, aby służyć religijnym rozważaniom gromadzących się
mnichów. Wtedy też głębokie, niskie, niemal brzuchomówcze głosy recytujące
mantry wypełniały świątynię. Przejęci dopuszczeniem nas do tego sacrum
zapomnieliśmy o lękach i upływającym czasie, który tu ma zupełnie inne znaczenie
niż w ciągle spieszącej się Europie.
„Quasimodo” sprawdzał efekt prezentacji na naszych twarzach i widocznie wyczytał z
nich wystarczającą porcję szacunku, bo nieoczekiwanie rzucił się do skrzyni stojącej
pod małym okienkiem. Otworzył ją zwinnym ruchem, jakim zaklinacze węży zwykli
sięgać do swoich koszyków z kobrami. Zatrzymał się jednak i trwał w oczekiwaniu,
patrząc na nas ponaglająco, nie wydobywając skarbu. Zrozumieliśmy, to już było
bliskie Europejczykom — pokaz nie mógł się odbyć za darmo. Władczym gestem
wskazał drewnianą skarbonę i pilnie przyglądał się wkładanym przez nas do pudełka
pomiętym rupiom. Kiedy uznał opłatę za możliwą do zaakceptowania, zanurzył na
powrót ręce w skrzyni, potoczył wzrokiem dookoła, jakby całą świątynię wzywał na
świadka i wyszeptał nabożnie wyraz, który nawet w jego przedziwnej artykulacji
pojęliśmy od razu — yeti.
Z niedowierzaniem i zaciekawieniem obserwowaliśmy prezentowane nam eksponaty.
Był to przede wszystkim wielki płat skóry na niekompletnej czaszce. Skóra porośnięta
ciemnorudą szczeciną o wyjątkowo mocnym, długim, prostym włosie przypominała
futro małpy, ale zarówno kolor, jak i rozmiar włosa był bardzo nietypowy, biorąc pod
uwagę znane nam ssaki. Kustosz tego szczególnego muzeum, widząc na naszych
twarzach pożądany efekt prezentacji, wydobył ze skrzyni następny eksponat: szkielet
ogromnej dłoni. Czy dłoń należała do małpy, czy człowieka, trudno nam było
stwierdzić, ale jej rozmiary zdumiewały. Uwierzyliśmy bez zastrzeżeń. Tak, to
naprawdę szczątki yeti, stąd ta atmosfera tajemnicy i nieufności do obcych, którą w
jednej chwili wybaczyliśmy mieszkańcom Pangbocze. Skoro się strzeże takiego
skarbu, trzeba być ostrożnym.
Tymczasem „Quasimodo” tryumfował, a uznając widocznie, że profani dostatecznie
doceniają wagę sacrum, do którego zostali dopuszczeni, zakończył swoje misterium.
Celebrował długo odkładanie eksponatów na właściwie im miejsce w skrzyni, po
czym pomrukując z wielkim zadowoleniem, wyprowadził nas ze swego sanktuarium.
3
Biuletyn EBIB nr 3/2011(121), Dział artykuły tematyczne
Zdj. 3. Czorten w Pangbocze Fot. P. Piasecki.
Przez lata wspominałam tamtą wizytę z nadzieją, że strażnik skarbu z
niewyczerpanym entuzjazmem i pieczołowitością wiernie wypełnia swoją misję
kustosza tej specyficznej biblioteki — muzeum na „dachu świata”, aby ci nieliczni,
którzy dotrą tam niezrażeni odległością i trudami, nie doznali zawodu, ale zostali
dopuszczeni do udziału w misterium starych ksiąg i szczątków yeti.
Zdj. 4. Ama Dablam. Widok z lodowca Lhotse Fot. P. Piasecki.
4
Biuletyn EBIB nr 3/2011(121), Dział artykuły tematyczne
Niedawno dotarła do mnie wiadomość, że klasztor został obrabowany. Czy ma to
związek z podporządkowaniem chińskim maoistom coraz większych obszarów
Nepalu i niszczeniem kultury Tybetu, czy też skarby klasztoru padły łupem
pospolitych rabusiów, pozostaje tajemnicą.
5