Preludium - don jacenty web

Transkrypt

Preludium - don jacenty web
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Sopockie Sagi
Preludium
1 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Od kogo zacząć?
Przede mną leżą celuloidowe portrety ułożone w kształt prawdziwego dębu.
Jeszcze przed chwilą borykałem się z dylematem właściwego wyboru drzewa, bo przyznam,
że patrząc jedynie na obrys fotografii, jako pierwszy przychodził na myśl baobab. Porównanie
z tym imponującym pomnikiem natury dopuszczałem do mego wewnętrznego użytku ze względu
na twarz spozierającą przenikliwie tak jakby z okolic podstaw pnia. Z prostej przyczyny - to jest, że
wszystkie zdjęcia są wariacjami tylko dwóch barw, trudno określić kolor tych dociekliwych
spojrzeń; jednak ich zacięcie zaprowadziło wuja mojej praprababki w bezkresne pustynne odmęty
Czarnego Lądu.
Faktem udokumentowanym jest, że Ludwik prowadził skrzętne pamiętniki, opatrzone
szczegółowymi szkicami i że je wszystkie dokładnie przeczytałem. Podobnie to, iż cała trzecia
gałąź, którą wypuścił praprawuj, łącznie z wszystkimi jej odrostami, otrzymała w spadku po nim,
a potem przykładnie rozwijała, talent malarski. Na tym miejscu należy jednak koniecznie
zaznaczyć, że talent literacki Ludwika nie szedł w parze z graficzno-farbiarskim i chociaż poznałem
drobiazgowo jego dzieje, to biorąc pod uwagę - z racji właśnie zdolności - jedynie fotograficznozewnętrzny trend opisowy, nie zdołał zaaranżować dla mnie duchowego spotkania z wyżej
wymienionym już baobabem.
Tak więc powiedziałem: dąb, ale na myśli mam te wielkie, odrobinę tylko ustępujące
baobabom, takie jak w Samborowie, na skrzyżowaniu spacerowej drogi z zielonym szlakiem
turystycznym, zakwalifikowane do muzealnych zbiorów polskich lasów. Skłoniły mnie do tego
pożółkłe odbitki na konturze mego drzewa zmieniające się (gdy długo się w nie wpatruję) w liście.
Jesienne liście oczywiście, bo o jakiej innej porze roku można głębiej wejrzeć w duszę drzewa?
Wiem, że to niebezpieczne, często mroczne, zagmatwane, ale prawdziwe i fundamentalnie
mądre. Myślę, że właśnie z takich drzew powstają najlepsze książki o historii. Konfrontując przy tej
okazji dwa ostatnie zdania, wniosek wypływa oczywisty. Nie ma potrzeby ścinania drzew
i przerabiania ich na druk. Dziwi mnie tylko, że nikt tego jeszcze nie zauważył. Będę musiał chyba
opublikować jakąś rozprawę.
2 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Oczywiście, w takim przypadku musiałbym podeprzeć się dowodami, ale - ku rozczarowaniu
sceptyków - powiem, że nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Ja na przykład, jestem tego
najlepszym przykładem. Znam doskonale historię Sopotu, chociaż nie przeczytałem żadnej na ten
temat książki. Nasuwa się zatem niecierpliwe pytanie - skąd wiem o tym co wydarzyło się w
Sopocie na przełomie całego aż wieku?
Wystarczą wyczulone uszy. Wystarczy do tego odpowiednie nastrojenie lekką muzyczką
i poranną kawą z mlekiem. Wystarczy jeszcze tylko wolny czas i już można spacerować długimi
alejami starych domów, leśnymi ścieżkami dawnych chwil. Potrzeba wtedy zatrzymać się, czy to
przy sędziwej kamienicy (której otwarte okiennice świadczą, że już nie śpi) czy to przy
filozoficznym drzewie, by posłuchać - zdałoby się nie mających końca - niezwykłych opowieści.
Wspominając moją rodzinę będę się często podpierał tymi właśnie informacjami, bo rzecz
jasna, nie byłem w stanie choćby przez chwilę porozmawiać z każdym. Przyczynił się do tego brak
czasu, jak również brak możliwości (zważywszy śmiertelność rodu ludzkiego). Niemniej spisanie
sagi wymaga koniecznie dokładnej znajomości wszystkich członków rodziny. Dzięki uprzejmości
moich przyjaciół (o drzewach tu mowa – przyp. autora) mogę wypełnić luki w rodzie, o którym
bądź co bądź, warto i powinno się kilka słów powiedzieć.
Kontynuując temat drzew, przez pewien czas przed dębem rozważałem też zastosowanie
metaforycznej topoli. Wystarczy przejść się na placyk zdrojowy przy Łazienkach Południowych,
które teraz zagarnęli orientalni hotelowi gastronomiarze, by przekonać się jak okazałe potrafią być
te drzewa. Jednak zaledwie kilka kroków dalej, tuż przy kościele Augsbursko-Ewangelickim,
napotykamy świadectwo poddające w wątpliwość niezłomności tych kolosów.
Taka to już moja wada, że czasem jak się nad czymś zamyślę, to pojawia się szereg
możliwości, pytań, dylematów. Zajmuje mi to nawet dość sporo czasu, co jest powodem licznych
spóźnień i nadało mi miano w niektórych kręgach osoby roztrzepanej. No cóż, nie jest to miłe, ale
skłonność do wątpliwości jest poza mną i kiedy spada mi na barki, muszę ją przyjąć, chcąc nie
chcąc. Spotyka mnie to nieprzewidzianie, jednak
najczęściej przebudzeniem wynikłe
nachodzą mnie myśli z rana:
Czy lipy są lipne
Jak róża różana?
3 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Czy coś wyniknie z tego pisania?
Czy miłość jest częścią organizmu?
Czy biała kawa
to akt antyrasizmu?
Gdzież są bezludne wyspy,
gdzie wyłącznie lekkie chwile są żywe?
Czy uciec tam chcieliby wszyscy,
czy tylko ze mnie jest taki leniwiec?
I skąd tak nagle
bierze się tyle smutku?
Dlaczego piękna słoneczne żagle
nie ulatują pomalutku?
Czy naprawdę inaczej
każda wierzba płacze?
Czy różnica ta tkwi
w pieśni, czy też w krwi?
Czy kwiat jest latającym kochaniem,
czy kochanie jest kwitnącym ptakiem?
Dlaczego śpi się najlepiej nad ranem,
a stoi „na baczność” okrakiem?
Czy naprawdę szkoda,
że za oknem plugawa pogoda?
Czy pisanie wierszy + swoboda
= dla bezrobotnych zapomoga?
4 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Czy takie dylematy z rana
mają wszyscy moi rodacy?
Czy warto rozwiązywać te pytania,
czy może lepiej pójść do pracy?
Z reguły wybieram obowiązek, jednak kiedy spotyka mnie nieartykułowana nagana
zwierzchnika to obiecuję sobie zawsze, że właśnie ostatni raz dokonałem takiego wyboru.
A w sprawie doboru drzewa - zostałem jednak przy dębie. Dąb to zawsze dąb i chociaż na
wszystko na tym świecie przychodzi w końcu pora ostatecznego pożegnania, to one umierają
w sposób graniczący z mistycyzmem. I tak jak inne pospolite drzewa, albo próchnieją, albo się
łamią, gniją, czy też zostają zniewolone by służyć człowiekowi w przeróżnych formach, a potem
przepaść pod jego wszechdestrukcyjną ręką, tak dęby po prostu znikają. Zespalają się
z przestrzenią, która stanowi cząstkę kosmosu każdego życia.
Zabrzmiało dramatycznie? Jednak nie bez przyczyny piszę to wszystko, a emocje, które
targają moją ręką z piórem, nadają czasem same kształt temu, co chciałem z razu przekazać.
Mianowicie jestem OSTATNIM zielonym jeszcze liściem z całej ogromnej korony, który niczym
nikły promyk utrzymuje dąb przed zniknięciem.
Jak to możliwe?
Całkiem naturalnie. Tak jak niewiarygodnym wydaje się fakt, że z jednego ziarenka (tu
metafora nieścisła, bo przecież pierwsza latorośl wzrosła z dwóch ziarenek, ale przez wzgląd na
nienaruszalne treści nauk przyrodniczo-biologicznych autor postanowił zachować porównanie)
wyrasta potężne drzewo, tak samo olbrzymie dinozaury przestały istnieć w jednej sekundzie
(zaokrąglając do jedności).
Część kobiet okazała się niepłodna, część mężczyzn zginęło w nieszczęśliwych wypadkach
przy pracy, samochodowych, niewyjaśnionych, czy też wielu innych. Pozostała część z powodów
religijnych (księża i zakonnice), a często też gospodarczo-społecznych (bezrobocie, warunki
lokalowe), nie wspominając tu pochłaniającej bez reszty polityki (impotencja (bez obrazy)),
wyrzekła się możliwości zostania rodzicami.
Doskonałym tego przykładem jest mój brat cioteczny od strony ojca – Tomasz - który
notabene też jest całkiem ciekawym okazem.
Zdarzyło się to jednego jesiennego, zwyczajnego, siąpiącego dnia. Jasne światło rozproszyło
mroki jego serca. Zakochał się.
5 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Ach, ta miłość od pierwszego wejrzenia!!!
Rzecz się rozegrała na peronie Szybkiej Kolei Miejskiej w Sopocie. Zamierzał się udać
w jednym z dwóch możliwych kierunków, a pociąg miał wjechać dopiero za trzy minuty. By nie
ulec nudzie, podszedł do kiosku obejrzeć wystawę (trzeba przyznać, że obfitą).
Szyby prawie całkowicie przesłaniały piramidy paczek papierosów, gazet, stosy
najrozmaitszych drobnych różności. Przesuwając wzrok z lewa na prawo i z góry na dół by
wychwycić coś ciekawego, natrafił na małe prostokątne okienko, które stanowiło jedyną legalną
drogę do zawierania transakcji handlowych. Mała, wolna przestrzeń przytłoczona istną barykadą
towaru z każdej jej strony, stwarzała wrażenie całkiem pozbawionej realności. Niemniej w sposób
najzupełniej fizyczny, wzrok z płaszczyzny szyb wpadł przez to okienko w głąb kiosku i zatrzymał
się zaraz za końcem lady na czymś tak wspaniałym, że niemal boskiej natury. (Przyznał mi się po
latach - w szczerej, braterskiej rozmowie - że poczuł, iż serce załomotało mu szybciej i mocniej, że
zrobiło się znacznie cieplej.) Idealna para pełnych piersi świeciła swą nad rozmiar seksowną naturą,
w trójkącie dekoltu ażurowej bluzki w biało-granatowe paski. Ach, żebyście mogli je zobaczyć!
Dwustu procentowa kobiecość!! Stał tam zauroczony, tak że przegapił chwilę kiedy pociąg
przyjechał i odjechał, musiał więc czekać na następny całe dwadzieścia cztery minuty, plus od
pięciu do dziesięciu rutynowego spóźnienia. Reasumując wszystko - czyli to że padał deszcz, wiał
zimny wiatr, spieszył się na ważne spotkanie i w przeciwwadze to, na jaki asortyment mógł
popatrzeć w kiosku - nie żałował, że tak się stało. Stał więc i mókł patrząc niczym
zahipnotyzowany. Następny pociąg też mu uciekł, więc nie było już sensu jechać.
- Spotkanie na pewno się skończyło, a tu!!……… - pomyślał, jednak biorąc pod uwagę jego
wrodzoną nieśmiałość, dzień nie mógł się zakończyć inaczej, niż tak jak się zakończył. Warował
przy kiosku aż do jego zamknięcia. Przepuszczał ludzi - którzy chcieli coś kupić, a którzy myśleli,
że jest potencjalnym klientem – uważając by sprzedawczyni nie zauważyła go przypadkiem kątem
oka. Pełniąc tak wartę rozkoszował się widokiem dorodnego biustu do godziny zamknięcia kiosku,
kiedy to jego pani wstała z krzesła, a on uciekł do domu.
Cały wieczór był podekscytowany i podenerwowany. Przeczytał po kolacji „Lalkę” Prusa
i rozeznał, że wszystkie objawy świadczą o jednym - był nieszczęśliwie zakochany!
Dlaczego nieszczęśliwie?
Bo bez wzajemności! Trzeba było coś z tym zrobić zaraz z rana, ponieważ bez świadomości
zaistnienia tej miłości, jego ukochana nie mogła go ukochać.
Zagubił się w końcu w tych labiryntach miłosnych rozważań, więc poszedł na czuwający
6 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
w ciemnościach nocy peron.
Kiosk stał na miejscu, tyle że jeszcze zamknięty. Usiadł więc na ławce udając jednego
z podróżnych czekających na pociąg. Niestety jego mimowolne podniecenie nie pozwoliło na
długie posiedzenie i na pełny kamuflaż (chociaż z drugiej strony mógłby się trafić podróżny, który
z powodu prozaicznych kłopotów z hemoroidami nie może spokojnie usiedzieć na ławce).
Przechadzał się zatem nerwowo skubiąc skórki przy paznokciach u rąk.
Wtedy zobaczył ją. Kaptur, którym schroniła głowę przed deszczem i mrok nie rozjaśnionej
jeszcze dniem nocy, dostatecznie kamuflował tajemnice jej twarzy, podkreślając przy tym kształt
sylwetki.
Otworzyła kiosk. Przez małe szpary w wystawach przedostały się na zewnątrz cienkie stróżki
światła. Ukryty we wczesnoporannym cieniu Tomasz ustawił się tak by być niewidocznym,
a jednocześnie mieć dyskretny wgląd do jej kioskowych włości.
Mimo dzielącej ich nieznajomości czuł, że jest mu coraz bliższa, coraz droższa, coraz bardziej
seksowna.
Walczył ze sobą, musiał ją poznać.
Zdawał sobie sprawę, że grunt był grząski. Łatwo mógł się ośmieszyć, jeszcze łatwiej mogła
go odrzucić. Tego by nie przeżył. Sam początek, jedno słowo posiadające moc wszystko zdobyć,
albo też wszystko zaprzepaścić.
Wielokrotnie w ciągu dnia zbliżał się do okienka, ale chcąc coś powiedzieć głos grzązł mu
głęboko w gardle i był w stanie tylko zakasłać. Nie stanowiło to bynajmniej podstaw do podejrzeń
kioskarki, gdyż jako jeden z tysięcy - ba nawet milionów - tych, którzy podchodzili do kiosku, miał
pełne prawo tylko popatrzeć na towar przez szyby! Nie liczył ile razy udał się ten niespełniony
podchód, ale zaczęło mu się to podobać i podchodził już coraz pewniej. Przeglądał towar po raz
setny, ale za każdym razem z coraz większą pewnością, wyrafinowaniem. Przechodzenia przy
okienku, którego z razu unikał, teraz doświadczał z nie małą przyjemnością. W pełnej krasie,
niczym baletnica przewijał się przed magiczną bramą. Po kilkudziesięciu takich eskapadach
poruszał się w swój wysublimowany sposób niemal brawurowo i pewnego razu to go zgubiło. Był
zbyt zdekoncentrowany, nieuważny, nonszalancki.
Zapytała go wtedy głosem może niezbyt miękkim, ale za to jak bardzo dla niego zmysłowym:
- Co podać?
Pytanie krótkie, za to treściwe, zawierające dokładnie tyle ile zawierać powinno. Rzeczowe,
sensowne, konstruktywne, no i rzecz jasna oczekujące odpowiedzi.
7 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
A on?…
Płonął wewnątrz, oczy zasłoniła mu ciemność, pot oblał kark, nogi się ugięły! Jak bardzo
wtedy pragnął by ziemia się rozstąpiła, żeby przestał istnieć, lub przynajmniej stał się
niewidzialnym. Ale na przekór chyba sterczał tam nadal, a ukochana czekała na jego krok.
Teraz albo nigdy – rzekło coś w nim zupełnie wbrew jego naturze. – To twoja jedyna, a więc
pierwsza i ostatnia szansa. Nie utrać jej! To……
- Paczkę gum, proszę – przerwał temu obcemu głosowi.
- Którą?
To następne pytanie na tyle gwałtowne, co niespodziewane wprawiło go w jeszcze większe
zakłopotanie niż poprzednie.
Tak, czy siak, rozmowa jednak się przeciągała. Nie był pewny czy to dobrze, czy źle. Tyle na
raz, to stanowczo za dużo.
- Malinową – rzucił szybko pozbierawszy się wewnętrznie i poczuł się jak zwycięzca, bo ten
desperacki akt przyczynił się do wielkiego kolejnego przełomu w jego życiu.
Oto jego jedyna podniosła się z krzesła i nachyliła do przodu by dosięgnąć gumę, którą sobie
wybrał. Jej cudowny biust zbliżył się do niego niemal lubieżnie!
Przyznał mi się później (chociaż z niemałym skrępowaniem) że w spodniach zrobiło mu się
ciaśniej, a serce znowu zaczęło walić szybciej. Chwila ta trwała dla niego niemal wieczność, ale
w końcu wycofał się i znowu ten niebiański głos, a on znowu głosu dobyć nie był w stanie.
- Pięćdziesiąt groszy.
Jak w transie położył na tackę garść drobnych. Wydała mu resztę.
I co? – znajomy już głos zadał mu pytanie – Na tym koniec? Tak odejdziesz i już? Po tym co
się stało? Po tym co między wami zaszło?!
W związku z natarczywością pytań uznał je za daleko posunięty nietakt i nie udzielił
odpowiedzi. Nie zniechęciło to go bynajmniej do dalszego podejmowania trudu podchodów.
Następnym zakupem były zapałki. Tu jednak spotkało go wielkie rozczarowanie, bo
wybranka jego życia sięgnęła po nie nie wstając. Zachowując jednak zimną krew, niezwykłą
trzeźwość umysłu i błyskawiczną zdolność rozwiązywania problemów, nawet tych najbardziej
skomplikowanych, poprosił o dziesięć całych paczek.
Podniosła się. Znowu się podniosła! Dokonał tego, a jej piersi niemal że wyjrzały poza
kiosk!! Był tak podniecony, że nie mógł przestać i kiedy usiadła poprosił o jeszcze. Zostały tylko
dwie, ale to nic, bo po nie także musiała sięgnąć i to aż do samego rogu, a o to właśnie mu chodziło.
8 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Wiem, że może zabrzmi to dziwacznie, ale nie mógł się powstrzymać. Znowu doznał tego
mistycznego zbliżenia, a przy tym stał się teraz posiadaczem sporego zapasu zapałek (nie
potrzebnych w zasadzie, bo nie palił, a kuchenkę miał elektryczną). Traktując jednak swój nowy
nabytek jako potencjalne prezenty na rozmaite rodzinne prezenty, nie przejmował się nim wcale.
Upłynęły następne trzy dni różnych zakupów, uniesień, przyjemności i stopniowego
dojrzewania ich związku, kiedy to naszła go głęboka refleksja nad sensem życia.
Dlaczego tak dalece mnie zniewalały? – rozmyślał. - Przecież to tylko dwa wielkie cyce.
Zwykłe mlekodajne wymiona, zbudowane głównie z tkanki tłuszczowej. Czy aż tak mało chcę od
życia?
Starał się znaleźć inne cele, może bardziej wzniosłe. Chodził rozmyślając o swej prawdziwej
naturze. Błąkał się po ulicach, parkach w poszukiwaniu tego co dla człowieka najważniejsze.
I prawie by znalazł gdyby nie to, że musiał znowu skorzystać z usług SKM, a w związku z tym
znalazł się na peronie, a tym samym przy kiosku.
Dawne uczucia, żądze odżyły we wzmożonym przypływie i kolejnych kilka dni spędził na
powrót na peronie. Przynosił sobie herbatę i zupę w termosie, więc głodu nie czuł. Był za to jak
wierny pies i wcale się tego nie wstydził, a przy tym uważał jeszcze, że wcale sobie nie zasłużył na
to, co go wtedy trafiło.
Mianowicie przypatrując się nowym elementom wystawy, natrafił na wąską szczelinę
pomiędzy pudełkami z kartami do gry, a batonikami orzechowymi. Zajrzał. Chyba przez zrządzenie
losu, nie zobaczył swej ukochanej, ale okładki trzech czasopism dla dorosłych mężczyzn, które
niczym magnes przyciągnęły jego wzrok. Żeby być dokładnym, to konkretnie jedno z nich, którego
okładka przedstawiała jego wybrankę. O pomyłce nie mogło być mowy. Chociaż twarzy jej nigdy
nie widział, to trójkącik biustu znad dekoltu w okienku kiosku pasował jak ulał, jak część puzzli do
fragmentu obrazka na okładce.
Najpierw był z niej dumny, bo uznał fakt wystąpienia na okładce drogiego czasopisma za
sławę, ale potem poczuł jakby dostał w pysk, a raczej deską lub cegłówką w łeb. Poznał na własnej
skórze co to zazdrość i nieszczęście. Niemal grzmiało mu w myślach pytanie:
- Czy to możliwe?
A jednak. Fakty były bezsporne. Ze zwieszoną głową wrócił do domu, kupując mimowolnie
po drodze w Klubie Książki i Prasy ten felerny magazyn.
Sam fakt zakupienia tego czasopisma wskazuje wyraźnie w jakim musiał być szoku. Gdyby
trzeźwo myślał, nigdy by się nie zdobył na taki czyn.
9 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
W domu zrobił sobie jajecznicę, bo poczuł nagły głód, który mimo zupy kumulował się chyba
przez ostatni tydzień i teraz wybuchł. Gazetę rzucił w odległy, zaciemniony kąt. Wypił ziółka
i obejrzał ciekawy program na temat najnowszej techniki wykorzystywanej przy sadzonkach późnej
odmiany buraków cukrowych. Reportaż ten, wzbogacony interesującymi wypowiedziami
fachowców od rolnictwa oraz pięknymi pejzażami pól uprawnych, pozwolił oderwać się od powodu
jego cierpień. Jednak zgodnie z tym jak nasz świat jest urządzony również i ten program
telewizyjny miał swój koniec. Poszedł się wykąpać. To prawdopodobnie wysoka temperatura wody
sprawiła, że jego ciało stało się podatne na odczuwanie chuci, a myśli bezwarunkowo skierowały
się w stronę peronowego kiosku. Nie mogąc zagasić natarczywych żądzy sięgnął po lekturę nowo
zakupionego magazynu dla dorosłych, z kobietą jego życia na okładce.
Bujne, pełne kształty, dojrzałe zmysły kobiece wylewały się z każdej nagiej strony. Wszystkie
babki zasługiwały na miano super, ale i tak najlepszą z nich była ta z rozkładówki, to jest zarazem
z okładki, a tym samym jego - aż wstyd się przyznać - ukochana.
Jakże silnym, niezwyciężonym jest uczucie prawdziwej miłości. Miłość wszystko wybaczy.
Musiał bowiem przyznać przed samym sobą, że mimo iż wyrządziła mu taką krzywdę, nadal gorąco
ją kocha i że nikt nie jest w stanie stanąć im na drodze. Ich miłość była tak silna niczym Ursus, lub
raczej całe zakłady Ursusa.
Te rozmyślania dodały mu takiego animuszu i woli walki, że zaraz pobiegł na peron. Kiedy
stanął przed kioskiem nie wiedział za bardzo co ma zrobić.
- Czego? – usłyszał niezbyt miły głos, jednak uznał, że widocznie była przepracowana, więc
nie miał jej tego za złe i rozgrzeszył ją absolutnie. Któżby bowiem po całym dniu usługiwania
i podawania, przyjmowania pieniędzy i ich wydawania potrafił jeszcze się silić na miły ton?
Co robić? – grzmiał jednak wewnętrzny głos nabierając coraz więcej cech paniki.
Nadszedł w końcu ten dzień, ta godzina, wreszcie ta chwila. Czas na rozwiązanie, a raczej
związanie. Czas na ostateczne zwycięstwo. Nachylił się do okienka.
- Kocham panią – rzekł odważnie, aczkolwiek nie aż tak głośno.
- Słucham? – doszło do niego dość zniecierpliwione i szorstkie pytanie.
- Kocham panią! KOCHAM!! KOCHAM!!! – wrzeszczał już.
- Odbiło panu? Spił się pan, czy co? Cholera jasna z takimi typami! Zawracają głowę
uczciwie pracującym obywatelom.
- O wypraszam sobie. Jestem abstynentem! – Ze złości włożył głowę aż do środka przez
okienko i wtedy zrozumiał skąd się wzięła ta bezwzględna pustaka w sercu mu przeznaczonym;
10 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
skąd brak choćby echa, jeśli już nie zaistnienie tej jedynej odpowiedzi.
Odruchowo cofnął głowę uderzając się przy tym o wąskie krawędzie okienka.
- O, to ja przepraszam najmocniej. Pan wybaczy – próbował znaleźć się w trudnej sytuacji.
Wewnątrz siedział jakiś starszy mężczyzna, a nie jego miłość.
- Ta pani, co tu sprzedawała, to gdzie jest? – chciał jednak wiedzieć i nie zamierzał się już
wycofać.
- Ta …? – nakreślił pod swoją brodą kształt wynaturzonego wielkością biustu.
- Proszę natychmiast darować sobie tych złośliwości! – Tomasz był doprawdy wzburzony.
- Co pan? – jeszcze zapytał bezczelny typ.
- Przywołuję pana natychmiast do porządku! – Uciekł się do bezwzględności i nie wiem
dlaczego zaczął często używać słowa „natychmiast”.
- Wariat – podsumował Tomka sprzedawca.
- Żądam odpowiedzi!! – Nie zamierzał dać się sprowokować kuzyn.
- Na urlopie – przestraszył się chyba.
- Gdzie mieszka?! – kontynuował zakochany dalej swoje przesłuchanie.
- Nie wiem – rzucił szybko kioskarz, co wywołało podejrzenia.
- Nie kłamać!!! – nakazał mu Tomasz.
- Jakbym śmiał – uspokoił go zaraz handlarz.
- Doskonale! A raczej: A Niech To!! Kiedy wróci?
- Za miesiąc – przyznał się.
- Dziękuję panu bardzo. Do widzenia. Miłego wieczoru życzę – zakończył mój krewniak
konwersację jak osobnik dobrze wychowany, bo było co było, ale człowiek powinien zawsze
zachowywać się kulturalnie.
Tęsknił przez te trzydzieści dni tak, że prawie nie umarł z żałości, ale udało mu się wytrwać.
Jego miłość była niepokonana.
Stawił się przy kiosku tego dnia, gdy urlop skończył się ukochanej i musiała wrócić do
ciężkich obowiązków dnia codziennego. Czuwał i czekał aż skończy pracę by mógł spokojnie
wyznać jej swoją miłość i odprowadzić do domu, który miał stać się niedługo także jego domem.
Był, czekał i doczekał się tej chwili, gdy wstała, wyszła, zamknęła kiosk. Był, czekał,
doczekał się i zobaczył, że kobieta, którą przyjął do swego serca wygląda jak egipska bogini. Z tą
tylko różnicą, że zamiast głowy orlicy miała głowę krowy.
Udał, że jej nie zna. Wrócił potem do swego kącika domowego, do swojej samotności
11 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
i oddając swoją duszę Bogu został księdzem.
Niezbadane są wyroki powołania, a ludzie różnie radzą sobie z bólem złamanego serca. Ja
bowiem nie wszedłem w zastępy duchownych, ale rozumiem doskonale cierpienie niespełnienia
Tomka, które musiał gdzieś ukoić.
Tak, tak, ja też byłem kiedyś zakochany, a trafiło mnie to wtedy kiedy jeszcze wierzyłem
w magię róż i wierszy.
Spacerowałem sobie niewinnie ulicą Dębową, należącej do grona ulic, po których najbardziej
lubię spacerować (i to wcale nie ze względu na porównanie mojego drzewa genealogiczego do
dębu) gdy nagle ujrzałem JĄ. Po tym co poczułem wtedy w duszy miałem pewność, że o pomyłce
nie może być mowy. Wykorzystując kamuflujące barwy mojego prochowca zakradłem się
niepostrzeżenie za nią pod same drzwi mieszkania, które miałem nadzieję niedługo dzielić. W taki
to może odrobinę podstępny sposób zdobyłem adres drugiej połowy mojego serca. Wiedziałem
bowiem, że tylko na piśmie będę mógł wyrazić moje pierwsze słowa do niej.
Miłość członka artystycznej rodziny musiała siłą rzeczy mieć takiż charakter. Nie można
bowiem zaprzeczyć, że Czajkowski nie był na kształt Słowackiego postacią wielką, a skoro mój
romans wyglądał prawie tak samo jak jego, to trzeba określić go mianem artystycznego. Ta subtelna
różnica tkwiła w tym, że przedmiot moich wielkowzniosłych westchnień nie odpowiadał na nie.
Fakt, że na korespondencję tą złożyły się trzy listy, nazwałem ją potem (zachowawszy do tej pory
głęboko w szufladzie poetyckie kartki), Banalnym Tryptykiem o Głuchoniemym Sercu. Zresztą,
żeby być lepiej zrozumiałym przytoczę te słowa; nie stanowią już teraz dla mnie takiej wartości by
warto z nich robić jakąś tajemnicę.
List pierwszy
( zauroczenie )
Dzień dobry ciemnooka dziewczyno.
Idź i poszukaj prawdy w przypływie,
Na plaży gdzie nie ma czasu,
Zaśpiewaj, zaśpiewaj bez fałszu,
A wyłoni się człowiek z wody i z piasku.......
12 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
.......dostałem od ciebie korale łez na szczęście;
chcesz abym był szczęśliwy to daj mi coś więcej......
........wokoło szum morza, szum fal wszędzie,
Jak symfonia bez kresu;
A ja gram Ci na harfie,
Lecz nuty mej melodii są przy nim
Niczym łzy na deszczu.
Twój na zawsze
P.S. Do zobaczenia w poniedziałek w teatrze
( Brak odpowiedzi )
List drugi ( poznanie )
Co powiesz pani, gdy zapytam cię o przyszłość?
Mówisz: „ Nie wiem;
To krok w naszą miłość.
Pragnienia budują nowy świat poza cieniem,
Będziemy myślą, skinieniem,
Będziemy ptakiem; ptak marzeniem, a myśl nami,
Będziemy ptakiem, co wznosi się ponad łzami.”
Co powiesz pani, gdy zapytam cię o przeszłość ?
Mówisz: „ Szkoda;
To błądzenie - bezgłośne, cielesne pytanie o miłość,
To szukanie odpowiedzi w ciemnych ogrodach;
Byliśmy śmieszni i mali;
Ale może potrzebna była zawiłość,
Może bez niej byśmy się nie znali.”
13 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Co powiesz pani, gdy zapytam cię o teraz ?
Mówisz: „ Kocham cię;
Przez czas cienia.”
Stanę się więc spełnieniem twego przeznaczenia;
Czas odejść w krainę bezistnienia;
Tam gdzie milczenie absolutne;
Uwierz, to takie okrutne;
Czystość ?.........
......................................
Lecz ty nie znasz nawet mojego imienia.
Twój jedyny
P.S. Na serce podobno dobry jest spacer przez pokrzywy
( Brak odpowiedzi )
List trzeci
( pożegnanie nieudacznika )
Jakież słowo mam Ci dać
Skoro słów żadnych nie znam,
Jedynie ciszę ofiarować Ci mogę;
Jakież kwiaty mam Ci dać
Skoro wszystkie więdną mi w dłoniach,
Jedynie łąki ofiarować Ci mogę;
Jakąż muzykę mam Ci dać
Skoro palce mi się połamały,
Jedynie ptaki ofiarować Ci mogę;
14 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Jakież ciało mam Ci dać
Skoro marne jest na marnymi
Jedynie zagubioną duszę ofiarować Ci mogę;
Jakież serce mam Ci dać
Skoro nie chce być inaczej dziwne,
Jedynie prostą miłość ofiarować Ci mogę;
Jakież wiersze mam Ci dać
Skoro rymy gdzieś pierzchły,
Jedynie……, a niech to, pieprzyć rymy;
Jakież pożegnanie mam Ci dać
Skoro jestem jaki jestem,
Jedynie odejdę szybko w gęstą ciszę
I niech to będzie mój największy dla Ciebie dar.
Nie Twój z Twojego wyboru
P.S.
Ty stara k……
P.S.II. ……i bez odbioru.
Może rzeczywiście trochę za bardzo użaliłem się nad sobą w tym ostatnim liście, ale był on
przełomem mojego życia, którym zerwałem definitywnie z romantyzmem.
I tak skończyła się moja miłość. Pierwsza, największa i jedyna. Jaka była, taka była, ale nie
mógłbym jej zdradzić. Pozostałem jej symbolicznie i idealistycznie wierny, jak złamany rycerz
nierealnego romantyzmu i teraz jak na początku i na końcu, jak wczoraj i jutro, jak Alfa i Omega
żyję sobie sam
15 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
w małym pokoiku, gdzieś na końcu świata,
gdzie błękit z betonem mistycznie się splata.
Tam budzę się jak co dzień, jem mleczne śniadanie
i włączam wesoły jazz na miłe przywitanie
Z białymi aniołami – u stołu niemymi gośćmi
kolejnej jak słoneczne promienie ulotnej miłości,
lekkiej i czystej, jak puch młodego łabędzia,
radości prostej, koniecznie bez głębokiego jej pojęcia.
Bo człowiek wolny od ciężaru słowa,
wystarczy, że spojrzy – już wie od nowa,
że samotność jest częścią prawdziwej miłości - nie biedy,
i że życie ma jasny i pełny sens nawet wtedy
gdy nad czekoladą i pojedynczą filiżanką gorącej kawy
piszę wiersz, dla nieobecnych zupełnie niezrozumiały,
w małym pokoiku, gdzieś na końcu świata,
gdzie błękit z betonem zwyczajnie się splata.
A propos tragicznych wypadków przy pracy, to żona mojego drugiego kuzyna Mikołaja, (tym
razem syna siostry mojej mamy, która nawiasem mówiąc jest osobą doprawdy nietuzinkową),
dostaje dozgonną rentę pośmiertną.
Mikołaj miał duszę artysty, o którą w naszej rodzinie nie było trudno, a dodatkowo
wyjątkowa sprawność fizyczna pchnęła go w odmęty cyrkowo-teatralnego życia. Jego specjalnością
stały się szczudła. Był w tym naprawdę dobry. Szybko piął się po szczeblach tych długich,
drewnianych nóg. Awansował, zajmując coraz to wyższe stanowisko.
Jedyną niedogodnością, która powiększała się jednocześnie ze wzrostem szczudeł - i jaką
musiał koniecznie na bieżąco rozwiązywać - było schodzenie ze swych drewnianych nóg. Z razu
po prostu zeskakiwał, ale już wkrótce stało się to zbyt niebezpieczne. Na początku wykorzystywał
kamienice. Siadał na skraju ich dachów, odwiązywał szczudła, odrzucał je na bok, a sam schodził
16 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
po schodach. Nie trzeba było jednak długo czekać, kiedy okazało się, że pospolite domy są po
prostu za niskie. Jego wymaganiom sprostały bloki na przyleśnym osiedlu Mickiewicza, gdzie
notabene mieszkała jego, a zarazem też i moja babcia.
Mikołaj czując się przez to bardziej protegowanym do wykorzystywania wysokich budowli,
ze spokojnym sumieniem ułatwiał sobie zadanie schodzenia ze szczudeł. Nowoczesność przy tym
wyszła mu naprzeciw i nie musiał już zbiegać po schodach dziesięć pięter w dół, a tylko korzystał
z mechanicznej usługi windy. To poddanie swojego życia maszynie, przez rażące lenistwo kuzyna,
doprowadziło do jego zguby, bowiem pewnego razu po prostu dźwig osobowy się urwał. Była to
straszna śmierć - bo o ile szybka, to można jednak ją porównać do śmierci himalaisty pod kołami
Malucha.
O ironio, z całego wielkiego bloku mieszczącego blisko sto mieszkań, nie kto inny, jak
właśnie babcia odkryła pierwsza zmasakrowane ciało wnuka.
Biorąc pod uwagę jej nadwątlone zdrowie psychiczne, które odziedziczyła w sposób
wzmożony po swojej matce wylądowała w szpitalu dla nerwowo chorych na Srebrzysku. Nikogo
zapewne to nie dziwi, gdyż widok Mikołaja - który de facto wcale nie wyglądał już jak Mikołaj zapewne nie był przyjemny.
Zaprawdę nie to jednak stało się przyczyną paranoi babci.
Mikołaj, podobnie jak reszta wnuków babci (z wyjątkiem jednego) miał do niej żal, za to, iż
nie obdarzała ich prawdziwym babcinym uczuciem. Wywodząc się w prostej linii z tych, którzy za
swój oręż obrali pióro, napisał odę na jej cześć. Nosząc zawsze cały swój dorobek literacki w lewej
kieszeni kraciastej marynarki, miał go też - rzecz oczywista - w chwili śmierci. Pech chciał, że
kartki wysypały się na podłogę, a babcia, która skrzętnie wszystkie pozbierała, potem siedząc już
spokojnie w fotelu czytała:
Umarła dziś dla nas babcia Romana;
W zgryzocie swego męża została pochowana;
Lecz mimo, że radości miała z Małego wiele,
Nie da on za nią na mszę w kościele.
Bo wnuk w swego ojca skąpstwie chowany,
Do wykorzystywania mojej mamy mamy
Wyuczony i przez dziadka na piedestał stawiany,
Bo też nie lubi Starej Banan nad Banany.
17 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Wnuków miała kilkoro, ale tylko syn syna
Miał dziadków jako ich miłość jedyna.
Bo choć materię dzieliła sprawiedliwie na dzieci,
Miłość dostał tylko ten ostatni, ten trzeci.
Na starość babcia dzieckiem się stała
Żądnym ciągłego żałowania i ubolewania;
Ofiarą najcięższych kataklizmów życia Przez psa stłuczona jej biedna potylica.
Imieninowego ciasta córki zjeść się brzydzi,
Z jednej tabletki wylicza się jak ostatni żydzi,
W świątecznej kartce z życzliwym reniferem
Widzi koński łeb jak mafijne „pozdrowienie”.
I słońce gaśnie zaraz jak za jakąś ciężką winę,
Kiedy spojrzy tylko na wykrzywioną stale babciną minę;
I chłód niewątpliwie skułby dni wszystkie
I cień utrwalił - tak właśnie myślę,
Ale na szczęście jest na to rada:
Należy babcię niczym grymaśnego gada,
Za przykładem szpitala psychiatrycznego
Podłączyć na chwilę do gniazdka elektrycznego.
A dziadek - co najmniej dziwny z niego człek;
Nie pamiętam by żył dla nas kiedykolwiek.
Odciąłby sobie pół brody przy goleniu,
Bo sknerzy na świetle, ubraniu i żywieniu.
18 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Wszystkie składki na czarną godzinę,
Albo dla syna i jego skąpą rodzinę.
A ten, choć mama musi jeść chleb ze smalcem,
Rozjechałby ją najchętniej ulicznym walcem,
Bo nie chciała przepisać mu mieszkania
(przez co marudziła nam aż do wyrzygania).
Stąd też dla męża jest teraz żoną tylko na papierze
Gdyż synowi oddałby wszystko - takiemu samemu sknerze.
I nawet głowę brzydzi się jej umyć w chorobie,
I truciznę sączy w każdym zasłyszanym słowie,
I garnitur za mały mole mu przez lata w szafie zjadły,
Bo zięciowi nie podarował, choć na tego był układny.
Od kiedy pamiętam na kształt brazylijskich seriali,
Wszystkich o nieżyczliwość i ułomność posądzali
I w każdym wroga podstępnego widzieli,
Na kształt fałszywego kaznodziei.
Bo nienawiścią darzą kler - i tu po części zgoda,
A ciemnotą nazywają wszystkich wierzących w Boga,
Ale na grobie być musi krzyżowa ozdoba
I klecha iść za trumną jako tradycji droga.
I tak sobie żyją w tej zamkniętej pustelni
Po troszku złośliwi, po troszku wredni
I gorzknieją nawzajem jak dwa wrzody,
Czekając z trwogą aż pochłoną ich groby.
Z tym gniazdkiem elektrycznym to nie były żarty. Kiedy babcia traciła humor i zaczynała
mówić od rzeczy, wystarczyło ją przez pięć minut doładować i chodziła jak w zegarku. Tą radę
19 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
dostałem od samego lekarza, gdy raz pomimo urazy odwiedziłem babcię.
Poinstruowany przez pielęgniarkę, niepewnie przekroczyłem próg białego pokoju, gdzie
miałem ją znaleźć. Tak jak przepowiedziano, była tam i ku mojemu największemu zdziwieniu
przyjęła mnie miło. Okazało się, że wyleczyli ją na tyle, że zaczęła oprowadzać mnie po szpitalu
komentując co niektórych pacjentów.
- Ten tam, to dobry wariat. A tamten zachowuje się jakby cały czas się czegoś panicznie bał.
W nocy często krzyczy. Wszyscy klną na niego bo nie mogą spać. Mówię wam same tu czubki opowiadała babcia jakby była tam przewodnikiem, a nie pacjentką. – Widzicie tamtego? – wskazała
na kucającego w koncie, młodego mężczyznę z otwartym parasolem nad głową. – Jak nasz
Parasolnik. Gdyby jeszcze żył, pewnie też by tu trafił.
Parasolnik był swego czasu niewątpliwie atrakcją Sopotu. Prowadził zakład sprzedaży
i naprawy parasoli - jak łatwo się domyślić. Wszyscy mieli go za dziwoląga, chociaż ja nie potrafię
zdefiniować jego dziwactwa. Poza tym, że ubierał się pstrokato i nawet w pogodne dni przemykał
z parasolem, to jednak lubił dzieci i dawał im cukierki. (Wiem, bo sam kilka dostałem).
Według mnie on był prorokiem Petera, któremu przygotował grunt w Sopocie, aby ten, po
tym jak odkrywając swoje powołanie rzucił studia, by zostać nadwornym bardem tego miasta.
Największy jednak ubaw miałem z sąsiada babci, wędkarza Witka.
- Witek! - wołali do niego zza pleców jego bliscy, kiedy on niewzruszenie ignorował ich
przywitanie, łowiąc plastykową rybę w miednicy z wodą.
- On poszedł na ryby. Wróci dopiero o czternastej - poinformowała ich życzliwie babcia.
Była za dwadzieścia czternasta, ale rodzina postanowiła poczekać, usiadłszy na drugim
brzegu łóżka.
O godzinie punkt czternasta na szafce zadzwonił mały budzik, na dźwięk którego Witek wstał
i omijając oczekujące osoby jakby ich w ogóle nie było, wyszedł z sali.
- Teraz poszedł na obiad - znowu pospieszyła z pomocą babcia.
- Pani nie idzie?
- Nie, ja jestem na diecie. Jem późnej.
- O której wróci?
- Za pół godziny, ale potem przyjdzie tu na poobiednią drzemkę. Wstanie dopiero po
siedemnastej.
- Do siedemnastej są przecież odwiedziny.
- No właśnie, więc mogą państwo iść.
20 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Zostali nie wierząc, bądź co bądź, pacjentce zakładu psychiatrycznego. Babcia jednak miała
rację. Witek przyszedł i zasnął. Rodzina poszła.
Poszliśmy i my, a przybrawszy reporterski ton rzeczowej relacji nie mogę zatajać faktów.
Wspominając wcześniej Petera jestem zobligowany do pewnych wyjaśnień związanych z jego
osobą. Nie to żebym się go wstydził, ale zachowując konsekwentną formalistykę muszę zaznaczyć,
że nie był on spokrewniony z moją rodziną. To prawda, że posiadał talent, a w naszej rodzinie
talentów było pod dostatkiem. Również prawdą jest to, iż Peter służył pisaniem wierszy na
zamówienie tuż obok krzesełka mojego dziadka, który miał rozstawione sztalugi i rysował portrety
spragnionym pamiątek turystom. Prawdą jest także fakt, że dziadek rysował taki portret nie dłużej
niż pięć minut, a to jest dokładnie tyle samo, ile Peter potrzebował na stworzenie minipoematu.
Wreszcie trzeba przyznać, że obaj upatrzyli sobie dwa miejsca pracy - i o przypadku może być
tylko mowa, że kiedy dziadek rysował na Molo, z morskiej bryzy czerpał też natchnienie Peter; gdy
zaś któryś tworzył na Monte Cassino, tam można było zastać i drugiego.
Biorąc to wszystko pod uwagę, nie zdziwiłbym się nawet, gdyby ktoś postronny poddawał
w wątpliwość owo zrządzenie losu, uwzględniając ostatnią ich cechę wspólną. Mianowicie, obaj
zarobione pieniądze przeznaczali na wino. Nie chodzili jednak przy tym razem do knajpy. Peter
z każdym zarobionym groszem biegał do pobliskich delikatesów (przy ulicy nazwanej dziś
nazwiskiem lekarza wojsk Napoleońskich i założyciela Sopockiego uzdrowiska) by bez kaucji za
butelkę kupić butelkę owocowego trunku o nazwach tak finezyjnych, że często przyprawiających
poetów o westchnienie zazdrości. Dziadek natomiast wypatrując promocyjnych cen cukru, robił
jego zapasy i kiedy lato wydawało swe najlepsze owoce w postaci jabłek i dzikiej róży,
specjalizował się we wspaniałych deserowych niskoprocentowych napojach.
Błędem byłoby jednak domniemywać, że dziadek wszystkie zarobione pieniądze przepędzał
na wino, bowiem oprócz portretów malował też niezwykłe pejzaże morskie. Jego technika nie
należała przy tym do typowych i chyba z tego względu warto o niej wspomnieć. Regularnie, co dwa
tygodnie dziadek szedł na koniec Mola i tam przez godzinę stał jak kołek, by chłonąć ulotny nastrój
morza. Pogoda nie miała żadnego wpływu na jego obecność, był tam kiedy ciepło świeciło słonko,
jak i wtedy, gdy białe grzywacze uderzały złowieszczo w deski drewnianego pomostu. Potem
wracał do swojej pracowni ze szklanym dachem, którą wynajmował na ulicy dzielnych Obrońców
Westerplatte, gdzie niedaleko zamieszkiwali jego teściowie i przelewał morskie wody na płótna.
Żyjąc według ustalonego rytmu dziadek wypuszczał spod pędzla rok rocznie dwadzieścia sześć
obrazów, z których żaden nie był podobny do siebie.
21 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Galerię zastąpiła mu zewnętrzna ściana kościoła pod patronatem świętego Jerzego, a duży
popyt (niezastąpieni turyści!) zapewniał mu i babci całkiem przyzwoity byt.
Tak, dziadek malował magiczne obrazy i przemieniał cukier z owocami na cudowne wino, ale
właśnie to drugie było stałą udręką jego żony, która doświadczona przez swojego ojca cierpiała na
chroniczną awersję do jakiegokolwiek alkoholu. I chociaż jej matka pocieszała ją słowami: „Antoni
pije już przecież dwadzieścia lat i jeszcze się nie uzależnił”, to jednak babcia nie była tak spokojna.
Pradziadek zaczął pić z przyczyn zdrowotnych, gdyż solankowe powietrze Sopotu nie chciało
mu za bardzo pomóc. Natrafił bowiem kiedyś w gazecie na rymowaną reklamówkę turystyczną
o następującej treści:
Chcesz się pozbyć zdrowotnego kłopotu?
Przyjedź zaraz do błękitno-urokliwego Sopotu,
Gdzie morze z leśnymi wzgórzami się splata,
(Jak zakwitły mały diament Wielkiego Świata
I dojrzewający niczym wytrawne wino),
Szlakiem co zwie się Monte Cassino,
Jak mostem zawieszonym w przestrzeni,
Po którym spacerują romantyczni, przytuleni.
Tam przechadzki domów i zadumane aleje stare
Odmierzane barwą liści i dużym zegarem,
Który bije przez chmury na iglicy św. Jerzego,
Co kiedyś lancą dźgnął smoka wielce podłego.
A kurort zdrojowy, to jest przy długim Molo;
Można przysiąść w parku gdy nogi zabolą,
Gdzie solanki, co pogodą słoneczną czy słotą
Strapione płuca wciągają z ulgą i ochotą.
22 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
I śnić - Mewy niosą ryby nad tą niezwykłą wioską,
Co właśnie dostała prawa z Latarnią Morską,
Gdzie na sposób może trochę staroświecki,
Brodaty kapitan zapala statkom wielkie świeczki
A ciemność spływa w każdy morski świt,
Zastygający w pamięci kryształowy mit
I sieci siwe rozpostarte na siwej plaży,
Gdzie zorane dłonie i serce się rozmarzy,
Że można zdobyć puchar przez Klub Tenisowy,
Że o nudzie paskudnej nie może być mowy,
Że niecodzienne Łazienki Południowe, Północne,
Że nad wodą zabawy, lody, kąpiele i piaskowe kopce.
A gdy ma się trochę więcej wolnego czasu
Można pójść na długaśny spacer do lasu,
Na taras skąd widać Sopot niemal całkowicie cały,
Do Małej i Wielkiej Gwiazdy co z drzew pospadały,
A każde wzgórze ma swe imię i Leśna Opera
Rozśpiewana bramy swe szeroko otwiera
I nuty różnobarwne rozsiewa, oczy przymyka
Na podobieństwo bursztynowego słowika.
Tam obok dla narciarzy Góra nie całkiem Łysa,
Na osiedlach można spotkać dzika czy nawet lisa
I posłuchać baśni pozamienianych w stare drzewa,
Na których poemat zawsze na jesień dojrzewa,
23 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Bo nawet kiedy pogoda jest stalowo - byle jaka,
Zawsze można wyjść na mokrego Monciaka,
Gdzie trąbka jazzuje jak jesienne kamienice,
By ich lekkie i tajemne historie cicho usłyszeć,
Gdy po gromko-barwnym sezonie lirycznie pusto,
A w kałużach znaleźć melancholii głębokie lustro
I bursztynowe opowieści szeleszczące srebrzyście,
Na kształt szmeru sprzeczających się muszli i liści,
Jak Towarzystwo Przyjaciół tego wspaniałego miasta,
Co w dworku, w nutach, obrazkach i poezji wzrasta,
Gdzie namiętni a szanowni i kawiarniani melomani
Radują dusze i klaszczą w czwartki jak malowani.
Mówić by wiele strof jeszcze; ale po co słowa?
Wpaść można tylko w rymowany rezonans.
Zapraszam, by sercem zobaczyć i poczuć to,
Trzeba po prostu koniecznie odwiedzić Sopot.
Wagary z biologii wydały swój owoc i dopiero na miejscu pradziadek przekonał się, że
żołądek to nie to samo co układ oddechowy i że solanki nie zdadzą się na wiele.
Sięgnął wtedy po sprawdzoną już recepturę wysuszania wrzodów żołądka i jak łyknął raz
setkę czystego spirytusu, to stosując się do przepisu kuracji, wychylał taką samą szklaneczkę
każdego kolejnego dnia na czczo.
To prawda, że wrzody pierzchły, ale o pradziadku w cylindrze i fraku wpasowującym się
w chwiejny rytm płotów na ulicy Obrońców Westerplatte (gdzie mieszkał) zaczęto opowiadać
z lekkim uśmieszkiem pobłażania, przeradzającym się sukcesywnie w pożałowanie, potem
w niechęć, aż w końcu w pogardę.
Niemniej Antoni był człowiekiem przyjaznym wszystkim i bardzo pogodnym. Potrafił
godzinami przemierzać cały Sopot, tam i z powrotem, nawet kilka razy. To on pierwszy w naszej
rodzinie nauczył się mowy drzew.
24 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Skąd o tym wiem?
Od jednego zaufanego jesionu. Podobno pradziadek zwierzał się mu raz.
Antoni był człowiekiem zacnym, ale biednym. Nieraz patrzył na ludzi pokroju Ernesta
Claaszera, którzy w swych wielkich willach wyprawiali przyjęcia, albo też organizowali biesiady
ogrodowe, nie wspominając już o wieczorkach przy salonowych kominkach. (A do tego jeszcze
służba!)
Antoni cierpiał za całą niesprawiedliwość na świecie. Wziął na swe barki ciężar wszystkich
ubogich i postanowił im pomóc. Mówił, że wtedy doświadczał jeszcze większych luksusów i pławił
się w bardziej wykwintnym dobrobycie. Był szczęśliwy.
Prababcia nigdy nie dostrzegała wad swojego męża i nawet gdy umarł śmiercią zwykłego
pijaka kazała kamieniarzowi wystukać epitafium godne prawdziwie nieszczęśliwego rycerza
romantyzmu:
Tam
W gałązce nieba
jest tyle łez
ile bólu potrzeba
by zakwitł bez
więc
Ciemne chmury
jak dusze
wzniosę do góry
i rozkruszę
lecz
Spojrzałem w lustro –
było w nim ciemno
było w nim pusto
wraz ze mną
25 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
i
Spojrzałem w lustro
zamiast dziś
było w nim jutro
jak uschnięty liść
a gdy
Spojrzałem w lustro
raz jeszcze
było w nim smutno
i trwogi dreszcze
i tylko
Liczyłem do trzech
a moje łoże
porósł bujny mech
i gliniaste zorze
amen.
Muszę przyznać, że nawet ładnie to ujęła, czemu nawet trudno się dziwić, bo pochodziła
z linii literatów, jednak pomnik musiał być przez to dość wysoki i nie prezentował się zbyt
poważnie.
Było, nie było, trudno w to wszystko uwierzyć? - może trudno, ale przecież każda wiara
pokonuje przyjęcie do wiadomości jakichś „ponaciąganych” faktów. Zostałem sam jeden i na mnie
spadł obowiązek uporania się z ową kabałą.
Chyba teraz nikogo nie dziwi, że przez pewien czas rozważałem nazwanie mojego
papierowego drzewa topolą i też oczywistym jest teraz powód, dla którego pozostałem przy dębie.
26 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Mieliśmy też niezbity dowód na to, że każda z alei wierzb, brzóz, czy lip ma do opowiedzenia inną
historię. Wszystkie narzucają swoje wspomnienia, jako te najważniejsze od których powinienem
zacząć, dlatego zrobił się mały bałagan. Przechadzałem się bowiem przez ostatnie cztery godziny
po Górnym Sopocie. Zawędrowawszy aż do Oliwy, potem rzecz jasna musiałem stamtąd wrócić
i nie trzeba chyba wspominać, że jestem zagorzałym przeciwnikiem wszelkiej komunikacji
zmechanizowanej, więc wszelkie moje wędrówki zawdzięczam nogom. Dość często zapędzam się
i brzegiem lasu ląduję aż tam. Nie wiem dlaczego, ale dla mnie Oliwa stanowi bardziej dzielnicę
Sopotu niż Gdańska. Wydaje mi się, że sprawia to poczucie kameralności, jakie tworzą małe,
czerwone domki i kamienice podobne Sopockim. Nie wspomnę też o godzinnych przechadzkach po
parku i wielokrotnych odsłuchaniach prezentacji organowych w katedrze. Poza tym oliwskie
drzewa są mi nie mniej życzliwe i skore do pogawędek niż sopockie, dlatego czuję się w ich
towarzystwie jak w domu. Jest jeszcze jeden powód, dla którego tak często goszczę w Oliwie.
Mieszka tam siostra mojej mamy z mężem. Ich przeprowadzka z Sopotu, uwarunkowana była
pożerającym ją katolicyzmem, który kazał jej znaleźć się w epicentrum życia religijnego
Trójmiasta. Odwiedzam ich za każdym razem i raczę wspaniałą kawą, na której smak wpływa
w stopniu chyba najważniejszym, wystrój tego wspaniałego mieszkania, jak i porcelanowa zastawa,
o unikalnej grubości i wzorze. Przestronne salony, takie same, o których marzył niegdyś mój
prapradziadek Antoni, zostały stylowo umeblowane ciężkim, ciemnym drewnem. Do tego moje
wizyty najczęściej wypadają w okolicy drugiej po południu, a wtedy właśnie przez duże okna
wpadają złote promienie słońca. Rozproszone tworzą z fajkowym dymem wuja Zygmunta obraz
nadzwyczaj impresjonistyczny. Wuj jest namiętnym niewolnikiem tytoniu, posiadającym trzy
ciekawie rzeźbione fajki (których używa zmieniając regularnie ich kolejność), małą skórzaną
sakiewką na aromatyczne trocinki, ubijaczkę do nich, no i całą gamę samej używki. Siedząc
w swym ulubionym, wielkim fotelu, spowity zwiewnymi kształtami słonecznego dymu, wygląda
jak najprawdziwszy bajarz. To jednak pozór. Nikt nie uwierzyłby chyba, że Zygmunt jest
inżynierem elektrykiem o ogromnym doświadczeniu i wielu niebagatelnych dokonaniach.
Nie tylko to jednak stanowi przepastny kontrast z ich klimatycznym mieszkaniem.
Mianowicie na wysokich ścianach pokoi, niecodzienną kompozycję antyków szpecą odpustowe
święte obrazy i figurki. Ciotka Barbara, jak już mówiłem jest zacietrzewioną katoliczką.
Przymykam na to jednak oko, gdyż uwielbiam Chopinowskie Preludia w jej wykonaniu, wśród
aromatu kawy i tytoniu wuja. Doprawdy pięknie je interpretuje, zdałoby się nawet, że gra na
samych świetlnych strunach. Każde Preludium pomimo tego, że jest wstępem do historii (którą
27 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
przecież poprzedza) pod jej palcami zamienia się w samodzielny utwór - tak tkliwy, że jeśli miałby
zapowiadać sobą coś większego, to musiało by to być dzieło wszechczasów!
Mój powrót z Oliwy, jak każdy spacer nie przebiegał przypadkowym szlakiem. Na
Wyspiańskiego napotkałem miłość Tomka, na Długosza wspomnienie swojej i tak przez
Kasprowicza, Reymonta, Kopernika, Konopnickiej
przewijały się historie mniej lub bardziej
dotyczące mojej rodziny, kiedy to na Abrahama, którą można szybko dojść do Mickiewicza
w myślach stanęła mi babcia i jej mąż, a przy tym Mikołaj. Dalej szedłem Moniuszki, Piaskową
i Fornalską wzbudzając przodków i ówcześnie tworzących mój bądź co bądź, troszeczkę dziwny
ród. Dotarłem jednak cały i zdrowy na Malczewskiego, w okolice cmentarza. Będąc obok, nie
mogłem nie zajrzeć - właśnie kogoś chowali. Może to zabrzmi makabrycznie, ale lubię spacerować
po cmentarzach. Przez uczestnictwo w wielu pogrzebach (i to wyłącznie członków rodziny)
rozsmakowałem się w końcu w ich klimacie. Ten głuchy dźwięk spadającej ziemi na drewno wieka
trumny, stał mi się niemal operowym epilogiem tłumaczonym na słowa: ”Tak życie kończy się”,
a jeśli towarzyszy temu symfonia deszczu, to w ogóle przedstawienie można zaliczyć do wyjątkowo
udanych.
Myślę, że to przez cmentarne drzewa, które przecież są bezsprzecznie protegowane do tego,
by wiedzieć najwięcej. Jakby nie było, piją z ziemi, w którą zamieniają się ludzie.
Ach, już słyszę głosy sprzeciwu: „To niemoralne”. Może historia mnie rozgrzeszy.
A z cmentarnymi drzewami i tak rozmawia się najdłużej, tyle, że najtrudniej.
Muszę przyznać, że z takich spacerów wspomnień wracam z lekką chandrą. W konfrontacji
z każdym wchodzącym w skład mego rodu ta słabość uwidacznia się bezkresnym ogromem.
Wydawać by się mogło - depresje twórcze! Zgodziłbym się nawet, ale z zaznaczeniem iż nie
wynaturzone, bo chociaż pochodzę z rodziny wielostronnie utalentowanej (o znajomościach
i dokonaniach niemal wielkich) przekazano mi w spadku zaledwie namiastkę wszystkiego, ale tylko
namiastkę!
Cokolwiek bym zrobił, będzie to jałowe, szare. Pomimo, że szerokie rozeznanie
w dziedzinach sztuki pozwala mi na podjęcie dowolnego niemal tematu - beznamiętne jego
rozwinięcie prowadzi niechybnie do żenującego fiaska.
Mam rzeczowe poparcie dla swoich żali!!
Skomponowałem opowieści symfoniczno-nowatorskie dziedzicząc talent po siostrze matki
Leokadii; wydałem dwa tomiki wierszy, pałając się poezją po siostrze ojca Marii; wystawiono moją
sztukę teatralną, za przyczyną talentu odebranego w darze od cioci Olgi; pewne czasopismo
28 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
opublikowało kilka moich fotografii, które zrobiłem dzięki uprzejmości wuja Wacława; nawet
zaprojektowałem instalację dzwonka do drzwi na wzór wuja Zygmunta; nie wspominając już
o zamiłowaniu do podróży po Ludwiku i picia po Antonim. Tak, tak, nawet spić się porządnie nie
potrafię, bo zawsze popadam w melancholie.
Ktoś postronny rzekłby:
- To niezwykłe być utalentowanym tak wszechstronnie, to graniczy z geniuszem.
Otóż nie!!! Bo czy mimo tych wszystkich osiągnięć, ktoś, kto ociera się o te dziedziny sztuki
i nauki słyszał o mnie. Już nie wymagam zapamiętania, ale zwykłego spotkania się z moim
nazwiskiem.
Próżne byłyby poszukiwania, bowiem nikt taki nie istnieje. Pozostaję nie zauważony, bo
posiadając umiejętności w wielu gałęziach sztuki, żadnej nie zgłębiłem i nie opanowałem
perfekcyjnie do końca. Jestem połowicznym nieudacznikiem, który ma jedynie górnolotne ambicje.
Jak widać nie oszczędzam się, a w ten sposób łatwo stracić sens życia, czego niejednokrotnie
byłem bliski. Teraz jednak zaiskrzył się mały płomyk, który być może wybuchnie pięknym pędem
młodziutkiego dębu i wielka rodzina zostanie ocalona, a jej bycie nie skończy się z powodu mojej
małości.
No więc od kogo zacząć?
Ten dylemat pozornie nieistotny, takim doprawdy nie jest. Można bowiem zacząć od
wierzchołka, ale równie dobrze od korzeni, jak i z bocznych gałęzi. Można wszystko opowiadać
chronologicznie, jak i przeplatać dygresjami i retrospekcjami. Na swoje usprawiedliwienie
przypomnę, że nawet taki wielki Grass borykał się z tym zmartwieniem, rozpoczynając swoją
trylogię gdańską. Nie mogę zastosować dokładnie jego drogi, bo rzecz jasna posądzono by mnie
o plagiat, ale ufam, że jeśli jemu się udało wybrnąć z tego koziego rogu, to może i mnie się uda.
Od kogo zatem zacząć?
Porządkując myśli jak też osoby i zdarzenia, zauważam, że podczas moich rozważań
napomknąłem mimochodem o niektórych członkach mojej rodziny. Traktuję to jednak tytułem
wstępu, może odrobinę chaotycznego, ale chociaż w przybliżeniu wyjaśniającego powody mojego
postępowania literackiego.
Od kogo zacząć?
Problem powraca jak bumerang, a może raczej jak kometa, bo bumerang raz wyrzucony
powraca tylko raz, a to pytanie pojawia się już czwarty raz i nie wykluczone, że jeszcze padnie.
W zasadzie to trochę się sobie dziwię, bo nigdy nie miałem problemów ze wstępami, tak
29 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
samo jak i z zakończeniami. Najdłużej kisiłem rozwinięcia. O, jakże mi one nie szły. Wysilałem
umysł w poszukiwaniu formy zdań, konstruowaniu wątku, znajdowaniu wyjątkowego pomysłu
i wszystko to kończyło się porażką.
Kiedy bowiem przeglądałem potem całość, by ją ocenić, niesmak jaki we mnie pozostawiało
cokolwiek, co napisałem, był nie do zniesienia. Poprawiałem więc, dopieszczałem zdania. Nie
mając żony, ani zwierzaka mogłem poświęcić im cały mój wolny czas, ale okazywało się, że to i tak
na nic, bo gdy wracałem znowu na początek, by obiektywnie spojrzeć na dzieło, globalna korekta
rozpoczynała się na nowo.
Przyznam, że w tej kwestii z kolei przypominam trochę Granda z Dżumy Camusa, ale co
zrobić. Każdy przecież jest odrobinę taki sam jak ktoś inny. Nawet moja siostra, jako osoba
wybitnie nieprzeciętna, wytykając mi indywidualność radziła:
Po pierwsze
nie bądź jak świerszcze
co niby grają na skrzypcach ballady i wiersze
a wywołują jedynie zgrzytliwe dreszcze
Uśmiechaj się szeroko, stale i więcej
niech uśmiechają się twój brzuch i twoje ręce
uśmiechaj się jak głupek co robi piruety
bo tylko szaleńcowi uchodzi dusza poety
Nie bądź milczkiem nie bój się rozmowy
bo kto więcej gada ten jest bardziej zdrowy
Nie zamyślaj się wieczyście na kształt zniczy
raczej bądź jak kur co wesoło rano ryczy
I nie bądź tak zawzięcie kłótliwy
by przy dyskusji nie wychodziły ci na czole żyły
i nos i uszy nie robiły się ciemnoczerwone
jak burak ze wstydem wygnany na jesień w pole
30 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Po drugie
gdy masz już nieźle w czubie
zamknij duszę i usta na spustów cztery
bo zdaje się jesteś wtedy zbyt szczery
Koniecznie mniej i lżej się gniewaj
nie obrażaj się gdy pogody wielce potrzeba
Bądź pokorny jak pień zwyczajnego drzewa
który każdy po swojemu i swoim podlewa
Bądź bliżej świata tuż obok rzeczy
by też o twej ucieczce zaprzeczył
nie tylko ten co cię dotknął mocno
ale ten, któremu łzy ciężkie głęboko rosną
I nie zamartwiaj swoich myśli
bo ponad tym marnym chmurno-szarym wszystkim
gdzieś tam na prawo czy lewo
musi być gdzieś błękitne niebo
Nie bądź też taki krzywy
jakbyś nago wpadł przed chwilą w pokrzywy
I już na pewno nie bądź takim filozofem
co zamiast robić tylko gada gładko z polotem
Po trzecie
miałeś nie być mrukiem przecież
Bądź silny, więc jedz ogromnie dużo
Częstuj częściej swoją żonę buziakiem i różą
31 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
I przestań być męczennikiem wreszcie
który użala się nad sobą wszystkim w mieście
I błądzić i wierszoklecić byle co i stale po omacku
ty niesforny dziwaku jacku.
Więc od kogo zacząć?
Teraz w każdej twarzy widzę rysy konkretnego drzewa, tak że powoli zatraca się we mnie
granica, czy to portrety przypominają drzewa, czy to drzewa są tak człowiecze.
Wszystko więc wskazuje, że muszę zacząć od siebie.
Kiedyś, gdy byłem nieśmiały, a ktoś prosił mnie bym się przedstawił, dawałem wymięty już
od częstego używania skrawek papieru, na którym było napisane:
W tym białym domu zwęglonych róż
Znalazłem serce, a na nim kurz;
W tym białym domu bez okien
Znalazłem stłuczone lustro jak czeluść, prawdy krokiem;
W tym białym domu z tyloma drzwiami
Znalazłem pustkę jak grobu ściany;
W tym białym domu, gdzie czyny marzenia powiły
Znalazłem sen siły;
W tym czarnym domu miłości białej
Znalazłem kielich gorzkiego smaku przegranej;
W tym białym domu, jak kataklicznym niebie
Znalazłem siebie.
Mniemałem, że w tych kilku słowach zawarte zostało wszystko, co warto o mnie powiedzieć.
Umiejscawiało mnie w przestrzeni; mówiło, że ja to ja, a nie kto inny, no i jeszcze kilka innych
melodramatycznych rzeczy - ale biorąc pod uwagę katastrofizm, którym napiętnowana została moja
rodzina, to i tak moje ciemne spojrzenie można określić co najmniej umiarkowanym.
Teraz jednak, kiedy dostrzegłem pretensjonalność romantyzmu (i banał jakim przesyca ta
epoka wszystko, co napotka na swej drodze), nie daję już tamtej kartki, ale staję ładnie
wyprostowany i wolno z odpowiednią dykcją człowieka kulturalnego - a przy tym trzeźwo
32 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
pojmującego trudy bycia jako takiego - mówię:
Ja, Don Jacenty o smutnym obliczu
Wędruję w stronę zachodzącego świtu,
Co jak wielki budzik, czy pomarańczowa wrona
Sympatycznie oznajmi, że czas się dokonał –
trefl króla pokonał.
Ja, Don Jacenty o smutnej twarzy
Wędruję by oduczyć się prawdziwie marzyć,
By zdjąć niskie gwiazdy zawieszone nad ranem
I przystroić na podróż mą bladą pidżamę
do krainy marzeń.
Wędruję by stać się błędnym rycerzem,
Wędruję na ptaków królewską wieczerzę,
Tam gdzie w miłość czystą uwierzę,
W róże przemienię krwawe moździerze,
lub puchowe zwierzę.
Wędruję by stać się błędnym rycerzem,
Wędruję wraz ze złotym na niebie talerzem,
Starym dębem jak dobrym kompanem
I kogutem co pieje mi operowo nad ranem
nie tenorem a łopianem.
33 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
Wędruję by stać się Don Kichotem,
By odnaleźć w śmietnisku ostatnią cnotę
I zębate buty na długo-starą drogę,
By snuły dziarsko dziwaczną opowieść
za lichą zapomogę.
Wędruję by stać się Don Kichotem,
Pokonać Ziemię błękitno-jaskółczym lotem,
Błądzić i walczyć, ale już nie oddzielnie,
Być snem szukającym gwiazd we dnie,
jak ślepe jastrzębie.
Wędruję by nie być już Don Jacentym,
A być jak Sancho, stale uśmiechniętym
I lekko wierzyć w te wszystkie brednie
Dopóki niebo całe jak serce nie zblednie
i zwiędnie we mnie.
Wędruję by nie być już Don Jacentym,
Bo żyjąc, pragnę widzieć ten glob zapadnięty
Jako wrzaskliwe stodoły i niebieskie okręty,
By prosto pokonać wszystkie ludzkie zakręty,
jak szaleniec święty.
Taki to już ze mnie pokręcony Don Jaca,
Co nigdy do domu z pustym sercem nie wraca,
Lecz w towarzystwie dzikiej gruszy, mądrego słowika
I emerytowanego kataryniarza – dziwako-muzyka,
34 / 35
Jacek Marcin Beśka
Sopockie Sagi - Preludium
co zabawnie bryka.
Taki to już ze mnie pokręcony Don Jaca,
Co najpierw porywczo wojuje, potem leczy kaca
I odrzucony przez tłum uliczno-ludzkich mroków
Szuka wśród wrześniowych jabłoni i jesiennych kotów
innych współdonkichotów.
Jak już powiedziałem, jestem realistą, a życie brutalnie i dobitnie uświadomiło mi, że nikogo
nie znajdę. Dlatego też podjąłem walkę ze swoją słabością i spisuję ostatnie wypoty moich
natchnień twórczych. Jeżeli cokolwiek w moim życiu ma zasługiwać na miano dzieła, to będzie to
zasługą mojej rodziny - jako, że nosząc znamiona artysty (cokolwiek to znaczy) zostały mi one
przekazane przez przodków i im za to się należy hołd.
Niech więc dowodem mojej pamięci i oddania dla nich będzie Wielka Saga, która wedle
gustu pobudzi, albo zanudzi, ale coś w końcu poruszy.
Biorąc też pod uwagę fakt, że powstanie tego potencjalnego sukcesu nie mogłoby powstać
bez moich drewnianych przyjaciół, skłania mnie do optymistycznych rokowań.
Ja to ja, tyle że z innych - tak jak każda gałązka jest indywidualną częścią drzewa, stanowiącą
jego całość. Poza tym, przecież każdy dąb zrzuca swe nasienie (i tu proszę nie rozumieć tego
nieprzyzwoicie) by obok wyrósł nowy, przypominający wszystkie, które już odeszły i który będzie
miał wypisaną w swojej korze i słojach sagę swoich przodków, aby nikt, kto zatrzyma się przy nim,
nie odszedł głuchy.
Tak, tak byłby w dużym błędzie ten, kto uważa drzewa za niemuzykalne. To przecież za ich
roztańczoną formą moje zwierzenia przybrały musicalową postać. Ufam, że będą mi zwycięskimi
przewodnikami. Czyż bowiem Chopin pisząc Preludia nie wysłuchał ich najpierw w płaczu wierzb?
35 / 35

Podobne dokumenty