(rozmowa z dwumiesięcznika "Twoja Muza" (nr 5/2009))

Transkrypt

(rozmowa z dwumiesięcznika "Twoja Muza" (nr 5/2009))
2
Nikt nie śpiewał dziewięciu wysokich c tak jak Pavarotti.
Wybitni
W drugą rocznicę śmierci słynnego tenora o jego wielkich kreacjach, życiu i pasji,
z reżyserem i znawcą opery Pawłem Orskim rozmawia Jowita Dziedzic-Golec.
6 września 2007 roku świat muzyki wokalnej poniósł
ogromną stratę. Melomani jeszcze nie do końca się
z nią pogodzili, choć minęły już dwa lata.
Właściwie, jeśli mówimy tenor, to na pierwszym miejscu zawsze stawiamy Pavarottiego. Oczywiście na równi
z Domingiem, bo Carreras to – w mojej ocenie – trochę inna klasa. Pavarotti to showman, nazwisko-legenda, człowiek, który porywał publiczność podczas występów, nie
tylko w operach, ale też w różnych dziwnych miejscach.
I te koncerty przeszły do historii, tak jak jego fantastyczne spektakle. Kariera, jaką zapisał się w historii opery, była bardzo długa, owocna, pełna różnych zwrotów i zakrętów, czasem też „kogutów”, bo i te zdarzało mu się
„strzelić” na różnych wysokich dźwiękach. Ale zawsze była to postać magiczna, poprzez blask i barwę tego fantastycznego głosu, którym dysponował. Nie był dobrym
aktorem. Początki, jeśli chodzi o jego występy na scenie,
były wręcz straszne, wszystko jednak nadrabiał niebiańskim głosem.
Pavarottiego znał każdy. Był niesamowicie charakterystyczną postacią, a przy tym wiedział, jak umiejętnie korzystać ze środków masowego przekazu.
Wykorzystywał bardzo sprawnie i świadomie nie tylko środki masowego przekazu, ale też reklamę. Doskonale „sprzedawał się marketingowo”. Oczywiście, na
ten sukces pracował nie tylko on, ale również cały sztab
ludzi. Na początku była to żona, która skrupulatnie wycinała wszystkie wycinki, recenzje, prowadziła kalendarium,
odpisywała na listy. Potem pojawili się kolejni.
Pavarotti występował na scenach czołowych teatrów
operowych świata. W latach 90. często koncertował
na stadionach, w parkach, śpiewał w Londynie, Nowym Jorku, pod wieżą Eiffla w Paryżu oraz z Plácido
Domingiem i José Carrerasem na słynnym koncercie
trzech tenorów w Rzymie, wszędzie gromadząc tłumy słuchaczy. W 1995 roku wystąpił w Polsce!
Na szczęście lata 90. to taki trochę róg obfitości, bo
gwiazdy muzyki poważnej zaczęły coraz częściej przyjeżdżać do Polski i to nie były już tak zwane „dostojne ruiny”,
tylko absolutne gwiazdy.
Do historii przeszła ta jego nieśmiertelna chusteczka,
którą trzymał w dłoni podczas koncertów, i widoczne zaW młodości wielki entuzjasta futbolu o wybitnych zdolnościach matematycznych. Niedoszły instruktor zapasów. Pracował nawet jako agent ubezpieczeniowy. O wejściu na drogę kariery śpiewaczej zadecydował jego ojciec. „Zostałem
w końcu zmuszony, by zostać także tenorem” – mawiał żartobliwie Luciano Pavarotti.
angażowanie, bo trzeba pamiętać, że każdy jego występ
był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. To nie
był wybitnie inteligentny śpiewak. Wielu dyrygentów zarzucało mu wręcz, że jest dyletantem. Jeden z włoskich
dyrygentów, znany purysta muzyczny, zagroził mu, że jeśli się nie nauczy dokładnie tak, jak napisał kompozytor,
to dyrekcja natychmiast zacznie szukać nowego tenora,
bo albo on, albo takie śpiewanie, jakie prezentował wówczas Pavarotti. Zarzucano mu, że nie chciał się uczyć nowych ról, że właściwie poruszał się wśród tych, w których
się dobrze czuł i które dobrze znał. Ale czasem zdarzało
się, że zapominał nawet te znane, więc na scenach wychodziły różne dziwne rzeczy. Poza tym, jak pisze w swojej
książce, strasznie się bał. Przed każdym występem przeżywał nieziemskie katusze tremy.
Nawet po latach?
Tak. Mówił, że potrafił siedzieć w garderobie, zaczynał oblewać go pot i myślał sobie „Boże, przecież ja
już jestem starszy pan i po co ja to robię? Nie lepiej było zostać sprzedawcą ubezpieczeń albo jakimś maklerem giełdowym?”. Dopiero w momencie, kiedy kończyło się przedstawienie, to uświadamiał sobie, że już jest
po wszystkim i wszystko poszło bardzo dobrze, bo też
aplauz publiczności świadczył o dobrym wykonaniu dzieła. Cieszę się, że Polacy mieli okazję posłuchać Pavarottiego na żywo. To wielka historia wokalistyki. Dziś, kiedy
między jednym a drugim kontynentem można przemieścić się bardzo szybko samolotem, młodzi, zdolni śpiewacy zatracają poczucie, może nie pewnej godności, ale
szacunku, do tego, czym jest śpiew. Chcą śpiewać wszędzie i wszystko. Pavarotti należał do tej niewielkiej gromadki, która szanowała nie tylko swój głos, ale też publiczność. Nigdy bowiem nie godził się na to, by jednego
dnia śpiewać w Wiedniu, następnego w Hamburgu, a za
dwa dni w nowojorskiej Metropolitan. Zawsze dawał odpocząć i ciału, i głosowi.
Ogromną popularność zdobył przede wszystkim
dzięki transmisjom telewizyjnym. Wielokrotnie
współpracował z gwiazdami muzyki rozrywkowej.
Nagrał wiele płyt (w ciągu swojej kariery sprzedał
ich ponad 100 mln), sfilmowano wiele jego oper.
Ale też, jak wspominał swój debiut w Metropolitan, to
Bogu dziękował, że nie było jeszcze wtedy praktyki transmisji spektakli południowych na całe Stany. Otóż zaproponowano mu zadebiutowanie w MET w roli Rudolfa
w magicznej „Cyganerii”, która przewija się przez całą jego karierę w sposób bardzo znaczący. I kiedy wreszcie już
modlił się, żeby ten debiut nastąpił, to okazało się, że ma
tak ciężki przypadek grypy, że nie jest w stanie zaśpiewać.
nr 5/2009
Odłożył więc występ o tydzień, zaśpiewał to przedstawienie, ale drugie przerwał w połowie.
Kalendarz występów Pavarottiego był szczelnie wypełniony na kilka lat do przodu. Czy czegoś w nim
zabrakło? Czy są jakieś partie, w których Pavarotti
pewnie by się sprawdził, ale z jakiś powodów nie interesował się nimi?
Zacznijmy od początków jego kariery, bo kiedy studiował śpiew to właściwie uczył się tylko oper włoskich kompozytorów z naciskiem na Verdiego i Pucciniego. I kiedy
po 2 latach od debiutu został zaproszony do wykonania
partii Idamante w operze Mozarta „Idomeneo”, to okazało się, że Mozart jest dla niego niczym „terra incognita”.
Męczył się straszliwie przez kilka tygodni ucząc się po
pierwsze stylu, a po drugie
innej metody śpiewania.
To były jego początki.
Nie miał wtedy jeszcze
trzydziestki, był więc
Pavarottiemu pisane było bel canto…
I w nim czuł się jak ryba w wodzie. Potrafił uwodzić
wysokimi dźwiękami jak żaden inny tenor. Ta swoboda
emitowania wysokich dźwięków i w ogóle swoboda śpiewania to był jego największy atut. Kiedy wygrał w 1961
roku konkurs i dostał w formie nagrody propozycję występu w „Cyganerii”, to zachwycił publiczność właśnie
swobodą śpiewu. Potem ta swoboda oraz piękny głos
sprawiły, iż trafił do londyńskiej Covent Garden. Tam też
nr 5/2009
3
A na polskiej ziemi, w Bydgoszczy w latach 60. młodziutki Pavarotti w ogóle nie został zauważony.
Jego bydgoski występ zupełnie zniknął, nie można znaleźć żadnych śladów czy recenzji. I poza potwierdzonym
faktem, że wystąpił w Bydgoszczy, nic więcej na ten temat nie wiadomo.
Porozmawiajmy o partii Rudolfa z „Cyganerii”, bo
to dosyć ważna opera w jego karierze. Jakim był Rudolfem?
Bardzo przekonującym. Musimy pamiętać, że ta rola naznaczyła jego karierę, bo debiutował nią na scenie operowej w roku 1961. Potem zaśpiewał ją w londyńskiej Covent Garden. Kilka lat później też „Cyganeria” i też Rudolf,
debiut amerykański w San Francisco. Potem debiut w Metropolitan, nieudany niestety, ale też jako Rudolf. Po raz
pierwszy w La Scali pojawił się na życzenie Herberta von
Karajana, którego poznał wcześniej, jeżdżąc do Wiednia
na gościnne występy i nagłe zastępstwa. I wtedy Karajan, który przygotowywał w La Scali „Cyganerię”, postawił warunek, że dwa ostatnie przedstawienia ma zaśpiewać Pavarotti. Dyrekcja musiała się na to
zgodzić, bo Karajan był wtedy „bogiem
w muzyce”. Mógł dyktować takie warunki, jakie chciał. Potem tych inscenizacji „Cyganerii” była niezliczona liczba,
a sama opera dzięki temu, iż tak przewijała się przez kalendarz artystyczny Pavarottiego, właściwie była z nim identyfikowana. To był wzorcowy odtwórca
roli Rudolfa.
Wracając do tuszy Pavarottiego, nie myślisz, że gdyby zaczął
się odchudzać to jego cudowny, charakterystyczny głos, na
tym by ucierpiał?
W jego przypadku ta magiczna siła i blask pojawiły się zupełnie kiedy indziej. W latach
60. Joan Sutherland
i jej mąż, Richard Bonynge, zaproponowali mu kilkunastotygodniowe tournée po
Australii, podczas którego miał wystąpić w pięciu operach. I wtedy Pavarotti zaczął podpatrywać, jak Sutherland śpiewa, zaczął ją wypytywać, co powinien zrobić
Wybitni
bardzo młodym artystą. Nie
bardzo sprawdzał się w rolach mozartowskich i właściwie tylko „Idomeneo”
(w późniejszych latach śpiewał tu tytułową partię głównego bohatera) miał w swoim repertuarze. Bardzo długo odmawiał zaśpiewania w operze „Wilhelm Tell” Rossiniego, ponieważ partia
Arnolda wydawała mu się piekielnie trudna (taka rzeczywiście jest). Ostatecznie jednak nagrał
tę partię wiele lat później. Nigdy natomiast
nie chciał zmierzyć się z Wagnerem, chociaż wydaje mi się, że gdyby dał się namówić to mielibyśmy wspaniałego Lohengrina
czy Tannhäusera. Generalnie, Pavarotti bardzo świadomie i rozważnie budował swoją karierę. I to, że kilka ról nie pojawiło się w jego repertuarze to dobrze, bo dzięki temu jego głos
bardzo długo zachował świeżość i blask. Trzon jego występów stanowiły opery Donizettiego, Belliniego, Verdiego, Pucciniego, a więc typowo włoski
repertuar.
debiutował „Cyganerią”. Sukces w Londynie przełożył się
na kolejne. Najtrudniej było mu odnosić sukces we własnym kraju. Zresztą nie krył zażenowania, a czasem nawet
oburzenia na sposób w jaki był traktowany przez dyrekcję mediolańskiej La Scali czy innych impresariów na włoskiej ziemi.
4
(sam bowiem miał tylko sześć lat „normalnej nauki” –
edukację muzyczną rozpoczął około roku 1955, a w 1961
wygrał konkurs i zakończył proces tradycyjnego uczenia). Wtedy Joan Sutherland pokazała mu co to znaczy
podparcie głosu na przeponie, a ponieważ obydwoje byli dość postawni to zadziałało. Na tym definitywnie zakończył proces uczenia się od kogoś. Czy gdyby się trochę
odchudził to odbiłoby się na jakości jego śpiewania? Pewnie trochę tak.
Wybitni
„Una furtiva lagrima” (Łza uroniona ukradkiem)
z „Napoju miłosnego”, słodko-gorzkiej opery Donizettiego. Pavarotti miał chyba szczególną zdolność
łączenia emocji na pograniczu.
Tak, tym bardziej, że akurat tej partii nauczył się dla celów australijskiego wyjazdu z Joan Sutherland i tam ją
szlifował. A rola takiego „wiejskiego głupka”, jakim jest
Nemorino, bardzo mu przypadła do gustu. Ponadto jest
to też kwintesencja takiego słodkiego śpiewania, a więc
śpiewania, które pasowało Pavarottiemu. On uwielbiał bawić się swoim głosem, „słodzić” jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli. Było kilka takich oper, które rzeczywiście były
mu bardzo bliskie, wśród nich właśnie „Napój miłosny”.
Pavarotti przeżył katastrofę lotniczą.
Lecąc z USA do Włoch, samolot, który miał wylądować w Mediolanie bardzo długo krążył z powodu mgły
nad lotniskiem. W trakcie lądowania maszyna zawadziła skrzydłem o pas startowy. Odpadły obydwa skrzydła,
a samolot przełamał się na pół. Na szczęście w katastrofie nikt nie zginął. Jeden z uczestników tego lotu, zresztą wielbiciel Pavarottiego, opowiadał, że na początku, kiedy pilot zapowiedział trudności, Pavarotti strasznie się bał.
Ale kiedy samolot dotknął już ziemi i nastąpiła katastrofa, był jednym z najbardziej zaangażowanych w akcję ratowniczą.
„Kto zaśpiewa moją operę”, pytał Puccini w roku
1924, przeczuwając, że nie dożyje prapremiery opery „Turandot”. „Potrzebna jest do tego niezwykła
kobieta i tenor dużego formatu.” Uwielbiam słuchać
słynne „Nessun dorma” (Niech nikt nie śpi) w wykonaniu Pavarottiego.
Był on niekwestionowanym „królem wysokiego c”.
W tym przypadku nie jest to co prawda wysokie c, a wysokie h, ale ta odległość jest bardzo, bardzo niewielka. Poza tym to piekielnie trudna aria. Wszyscy tenorzy, którzy
chcą zmierzyć się z tą partią, najbardziej boją się właśnie
tej arii, bo to klasyczny „killer” dla tenora. Ponadto Pavarotti chyba też dlatego błyszczał w tej roli, ponieważ nie
wymagała ona od niego jakiś ekwilibrystycznych zachowań aktorskich na scenie. Po prostu wychodził, stawał,
śpiewał, a publiczność szalała.
„Córka pułku” Donizettiego to kolejna ważna pozycja na liście operowych osiągnięć włoskiego tenora. Pavarotti w partii Tonia dziewięciokrotnie atakuje wysokie c!
W tym przypadku jego umiejętność śpiewania wysokich dźwięków sprawdzała się idealnie. To bardzo trudny fragment dla tenora. I tenor, który nie ma swobodnych wysokich dźwięków, najczęściej nie dośpiewa tych
dziewięciu wysokich c. Pavarotti bardzo ciepło wspominał
„Córkę pułku”, gdyż była to rola, w której często występował u boku Joan Sutherland. I obydwoje doskonale się bawili, bo to komiczna opera. W tamtym okresie był nie do
pobicia. Dzisiaj pojawił się Juan Diego Flórez, który święci
podobne triumfy co Pavarotti, ale to zupełnie inny rodzaj
głosu. Wtedy nikt nie śpiewał dziewięciu wysokich c tak,
jak to robił Pavarotti. To był absolutny fenomen.
Prócz arii operowych Pavarotti lubił też śpiewać
lżejszą muzykę wokalną.
We Włoszech śpiewają wszyscy i wszystko. Uznają się
za największe autorytety, jeśli chodzi o śpiew. Oni wiedzą,
jak należy śpiewać i jak robić to najlepiej. Dla Pavarottiego
„Mattinata” czy pieśni neapolitańskie były więc chlebem
powszednim. Na koncertach bardzo często, oprócz arii
operowych, na które oczywiście czekała publiczność, przemycał pieśni neapolitańskie czy znane pieśni włoskie. To był
repertuar, w którym bardzo dobrze się czuł. Zresztą, kiedy
tylko odwiedzał swoją rodzinę to bardzo często koncertował z ojcem, który do późnej starości nieźle śpiewał.
W 2004 roku Pavarotti zakończył karierę w atmosferze skandalu, odwołując koncerty w zaplanowanej pożegnalnej trasie dookoła świata. Ale melomani chyba już o tym nie pamiętają. Wspominają raczej
jego wzloty, a nie upadki, bo był artystą powszechnie lubianym.
Każdy ma lepsze i gorsze dni. Trzeba pamiętać, że Pavarotti miał ogromne problemy ze zdrowiem, wywołane
otyłością. Uwielbiał jeść i nawet Mirella Freni, jego serdeczna przyjaciółka, z którą występował na scenie wiele
razy, kiedy zapytano ją: „Czego najbardziej się boi w przypadku swojego kolegi?” mówiła: „Tego, że nie przestanie
tyć”. Niestety, jak się ma tyle kilogramów to fizjologia głosu czasem daje o sobie znać. Ale show wykonywany na
scenie przez Pavarottiego rekompensował wszystko. Był
wielką legendą i taką zostanie.
„
nr 5/2009

Podobne dokumenty