Rodzina Wenclow Uklad - fragment
Transkrypt
Rodzina Wenclow Uklad - fragment
Prolog Z drzemki wyrwał go stłumiony dźwięk. Zdawał się dochodzić z zewnątrz, z podwórka. Brzmiał tak, jakby ktoś stuknął prętem o coś twardego: mur, może asfalt. Mimo że raptownie obudzony, nawet nie drgnął, wsłuchując się w otaczające go odgłosy, wyostrzając zmysły do ponadnaturalnych niemal możliwości. W przedsionku miarowo pochrapywał pies. Spał. A przecież, w razie czego, zbudziłby się... Z kuchni dochodził warkot lodówki – prawie czterdziestoletniego mińska. Poza tym nic. Cisza. Mijały minuty, lecz dźwięk się nie powtórzył. Ogarnęły go wątpliwości. Może tylko mu się śniło? Po lekach, które zażywał, niczego nie mógł być pewien. Sen był po nich czarny i kleisty jak smoła. Ciężko było się z niego wygrzebać, a jeszcze trudniej odróżnić majaki od rzeczywistości. Wciąż tkwił nieruchomo, nastawiając uszu. Bezgłośnie grał telewizor, jego trupioniebieskawe światło pełzało po lakierowanych powierzchniach mebli. Która to mogła być godzina? Sądząc po starym gównie, które nadawali, późna... 5 Lena Najdecka A więc znów zasnął na wózku... Coraz gorzej z nim. Kiedyś rzadko mu się to zdarzało. Noce spędzone na czuwaniu odsypiał w dzień. Ale wtedy nie musiał jeszcze łykać tylu prochów. Oddychał teraz równomiernie, starał się uspokoić. Nadal wytężał słuch, ale niczego już nie wyłowił. Chyba jednak fałszywy alarm. Ostrożnie podjechał do szczelnie zasłoniętego okna. Dłuższą chwilę siedział niezdecydowany. A jeżeli rzeczywiście tam byli? Lepiej siedzieć cicho czy... Przyczajony, tkwił za kotarą, pocierając zesztywniałe dłonie. Od nieszczelnego okna ciągnęło zimno. Przez głowę przemknęło mu, że trzeba by je czymś okleić. No i niebawem znów zacząć palić w piecu. Tylko patrzeć, jak przyjdą mrozy. Miał schowane sto złotych na zakup opału, ale trudno mu teraz będzie znaleźć wykonawcę podobnego zlecenia. Od czasu „wypadku” omijali go jak trędowatego. Fakt – nigdy nie był towarzyski. Wcześniej też nie. Pogardzał barachłem, które tutaj mieszkało. Czy teraz tego żałował? Nie. Właśnie sytuacja, w której się znalazł, doskonale dowiodła, że wszyscy oni byli diabła warci. Teraz, kiedy na własnej skórze się przekonał, do czego strach doprowadza ludzi, nie zdziwią go już żadne wojenne historie o najdzikszych okrucieństwach. Ci tutaj też zdolni byliby do najgorszego. Z łatwością wyobrażał ich sobie wydających dzieci, starców, ciężarne... Byle ratować własne dupy. A i zarobić parę srebrników. Tfu. Nie, nie wyjrzy. Musi całkowicie zaciemnić pomieszczenie. Skrzypiąc wózkiem, podjechał do telewizora i wcisnął wyłącznik. Pudło zgasło z głośnym stęknięciem. Roki wstał. Otrzepał się hałaśliwie, po czym, mrucząc z niezadowoleniem, ruszył w stronę pana, stukając pazurami o linoleum. Mężczyzna 6 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG pogłaskał zmierzwiony łeb zwierzęcia, w ciemności ominął pluszowy fotel i znów zatrzymał się koło okna. Chwilę siedział nieruchomo. A jednak mu się zdawało. Pies, choć stary, wyczułby ich na pewno. Już by jazgotał. Teraz, kiedy zgasił telewizor i pokój pogrążył się w zupełnej ciemności, delikatnie uchylił zasłony. Ciemno, ponuro, wietrznie. W świetle betonowej ulicznej latarni widoczne ogrodzenie i furtka. Za nią ulica. Dalej szeroki, usiany gównami trawnik i ściana bloków. Prawie wszystkie okna wygaszone. Ani żywej duszy. Od ulicy nikogo. Ale i tak bardziej prawdopodobne, że zachodziliby od tyłu, od pola. Po dachu komórki na drewno można się wspiąć bez większego problemu. Potem wystarczy zeskoczyć. Nie musieliby nawet specjalnie się kryć. Wiedzieli, że nikt z sąsiadów nawet nosa za drzwi nie wyściubi. Stara Chodyrowa miała synalka na warunkowym. Wystarczyło jedno słowo pana Wędzichy, a posadziliby pryszczatego sukinsyna z powrotem. Stara nie będzie ryzykować. W zasadzie trudno było jej się dziwić. A jeśli chodziło o tego dziadygę z drugiego piętra, to też nie mieli powodów do obaw. Choćby pół osiedla wyrzynali, tamten słowa nie piśnie. Wredny skurwiel z lisim uśmieszkiem był pewnie teraz w siódmym niebie. Dawniej łachmyta mu zazdrościł. Wykształcenia, roboty, pieniędzy. Teraz popatrywał szyderczo, wręcz triumfalnie. Teraz ta jego licha emerytura to fortuna w porównaniu z głodową rentą inwalidzką. Załatwioną zresztą przez nich. Jemu przecież nie pozwolili oddalać się od domu, a co dopiero jechać do urzędu miejskiego. Mógł jeździć co najwyżej do pobliskiego sklepu i apteki na końcu ulicy. Nie raz, nie dwa dziadygę przyfilował, jak wracając z zakupami i widząc ich w aucie, kłaniał się w pas. Gorliwie, uniżenie. Niżej niż pieprzony stary ubek z bloków naprzeciwko. 7 Lena Najdecka Nawet ten ubek miał więcej godności. No i zapewne opłacali go sowicie. Dlatego, kutas, nie odchodził od firanki. Obserwował go dzień i noc. Cofnął się od okna i znów bezszelestnie ruszył wózkiem w głąb pokoju. Minął stół, meblościankę z telewizorem i dotarł do wysokiego kaflowego pieca. Wziął do ręki ciężki pogrzebacz i ułożył go sobie na kolanach, a następnie skierował się do kuchni. Kuchnia i ubikacja wychodziły na wewnętrzne podwórko, lecz okna były wysoko pod sufitem. Poza jego zasięgiem. Gdyby mieli wleźć do środka, będzie miał tylko tę przewagę, że zobaczy ich pierwszy... Rąbnie pogrzebaczem, ile sił i niech się dzieje, co chce. Nie da się zaskoczyć. Nie pójdzie im łatwo, choć myślą, że jest bezbronny. Wiedzą, że nie ma do kogo się zwrócić. W sklepie boją się nawet na niego patrzeć. Kasjerka, matka małych dzieci, prawie nie podnosi na niego oczu. Ma kobiecina pietra. Listonosz, niby wielki chłop, a też zawsze umyka wzrokiem. Wciska mu rentę i czym prędzej gna na pierwsze. Trzęsąca się kupa gówna, nie człowiek! Raz chciał go przekonać, by wysłał mu list do ministerstwa. Tamten najpierw bronił się rękami i nogami, w końcu skrajnie przerażony huknął na niego, by mu dupy nie zawracał i żeby sam pojechał na pocztę. Ale jechać na pocztę już więcej nie zamierzał. Dwie niewładne kończyny w pełni wystarczyły, by zniechęcić go do jakiegokolwiek ryzyka. Czy bardzo się bał? Owszem, bał się. Przecież jakby co, to pies z kulawą nogą się o niego nie upomni. W końcu jakiś urzędnik odnotuje, że coś nie gra. Ot, choćby renta. Będzie wracała renta. Ale zanim kogoś tu przyślą, on zdąży już zgnić w lesie. Nie to, żeby uparcie czepiał się życia, ale miał do zrealizowania jeszcze jedną misję. 8 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG Pogrążyć starego, wszechwładnego skurwysyna. Dostać się do dokumentów, które uprzednio zadekował i pogrążyć go na amen. Jego i tego młodego. Najbardziej oślizgłą kanalię, jaką zdarzyło mu się spotkać. Przymknął oczy, po raz setny rozważając swoje nikłe możliwości, gdy od strony ogrodu znów rozległ się głośny dźwięk, tym razem jakby pies przeciągnął łańcuchem po metalowej misce. Tyle że nikt tutaj nie trzymał na zewnątrz psa. Teraz Roki zbliżył się, głucho warcząc. Zjeżony, postąpił parę kroków w stronę kuchni i wydał kilka głośnych szczeknięć. A jednak. Nie zdawało mu się. Szli tutaj. Serce zaczęło mu mocniej bić, w uszach szumiało. Zdążył tylko chwycić pogrzebacz oburącz, gdy rozległ się potworny huk i brzęk tłuczonego szkła, po którym mimowolnie cały się skulił. W pierwszej sekundzie nie miał pojęcia, co się w ogóle stało, ale już po chwili zrozumiał, że ktoś wybił kuchenną szybę. Pałą? Cegłą? Kamieniem? Zbili szybę, by go postraszyć, czy wejdą do środka? Zastygł w bezruchu, nadsłuchując i kurczowo ściskając pogrzebacz. 6NRPSURPLWRZDÊ3DZïD:HQFOD R obert Zagajewicz, wieloletni partner kancelarii prawniczej Wencel, Zagajewicz i Zybert, spacerował niczym tygrys po klatce, tam i z powrotem, przed wejściem do warszawskiego biurowca Ujazdowski Crescent – siedziby sieciówki Guy et Chardon. Czatował tam na Mirosława Kwaśniaka. Chciał zaskoczyć go pod biurem. Wyelegantowany, z rękami wbitymi w kieszenie prochowca, starał się zachować fason nawet w tak krępującej sytuacji. Co chwilę poprawiał lśniące, półdługie włosy i ze zniecierpliwieniem spoglądał na zegarek, udając Bóg tylko wie przed kim, jakoby miał tu z kimś umówione spotkanie. W końcu dostrzegł wysoką postać Kwaśniaka, czujnie przechodzącego przez ulicę. Natychmiast ruszył w jego kierunku. Zamierzał go zaskoczyć. Rozmówić się z nim, jakoś postraszyć... Kwaśniak sprawiał wrażenie, jakby na jego widok zamierzał odwrócić się na pięcie i zwiać, ale po chwili wahania opanował się i z chmurną miną zbliżył do Roberta. – Hmmm, witaj, Robert, miło cię widzieć. Szkoda, że nie zadzwoniłeś, chłopie. Lecę na spotkanie, jestem cholernie zajęty. – Jego wzrok ślizgał się po twarzy Zagajewicza i wciąż uciekał w stronę wejścia do biurowca. 10 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG – Stary, nie dam się spławić, nie licz na to! – Robert bezskutecznie usiłował nadać swojemu głosowi złowieszczą nutę. – Przyjacielu, ja tu pracuję. Ludzie się gapią. Robisz widowisko! – Kwaśniak rozglądał się z oburzeniem, by w razie czego ktoś znajomy pomyślał, że został zaczepiony przez szaleńca. – Nie ruszę się stąd! – zapowiedział Zagajewicz desperacko. – I gówno mnie obchodzi, że ktoś usłyszy! Niech się dowiedzą! Przechodnie zerkali na nich ukradkiem. Jakiś wchodzący do budynku mężczyzna kiwnął Kwaśniakowi głową na powitanie. Ten zaśmiał się teatralnie, jakby Zagajewicz opowiedział mu pyszny dowcip, klepnął go po plecach i lekko popychając, skierował w stronę pobliskiej kawiarni. Minęło ich kilka spieszących do biura osób. Wszystkim im Kwaśniak kłaniał się niemal przesadnie, plotąc do Zagajewicza jakieś bzdury na temat korków w stolicy. Zagajewicz, nieobojętny na własny wizerunek, zdołał nieco ochłonąć. Gdy weszli do lokalu, zajął miejsce oddalone od innych i podrygując kolanem, ze zniecierpliwieniem czekał na Kwaśniaka, który najwyraźniej nie palił się do podjęcia rozmowy. Tkwił przy barze, przeciągając kwestię wyboru syropu do kawy. W końcu zasiadł przy stoliku, zamieszał latte i westchnął. – A wiesz, stary, nawet dobrze, że wpadłeś. Nie mieliśmy rano z Joasieńką czasu napić się dobrej kawy. – I z lubością wciągnął nosem przyjemny zapach. – Stary – zaczął Zagajewicz, ledwo się hamując – czy ty w ogóle rozumiesz, w co mnie wrobiłeś? – Ja? – Kwaśniak był autentycznie zdumiony. – Ciebie? W geście bezradnej wściekłości Robert Zagajewicz prasnął się dłońmi po udach i opadł na oparcie. – Wspominałeś, że na spółce, którą kupił twój klient, był dług. – Kwaśniak upił maleńki łyk kawy i z szeroko otwartymi oczami obserwował rozmówcę. 11 Lena Najdecka Zagajewicz wielokrotnie projektował tę rozmowę w myślach. Udręka ostatnich dni doprowadzała go do takiego stanu podniecenia umysłowego, że do białego rana nie mógł usnąć, wyobrażając sobie, jak przypiera Kwaśniaka do muru – albo intelektualnie, albo uciekając się do przemocy fizycznej. Jednak teraz, postawiony wobec oczywistej bezczelności, nie był w stanie wygłosić tej tak starannie układanej tyrady potępieńczej. Chowany w cieplarnianych warunkach przez ojca, który zawsze podtykał mu klientów, zapewniając niejako byt, rozpieszczany przez wszystkie kobiety jego życia, z matką na czele, nigdy do tej pory nie musiał walczyć o swoje, więc teraz czuł ogromny żal do losu, że poddał go takiej próbie. Co innego myśleć o konflikcie, a co innego stawić mu czoło w rzeczywistości. Zwłaszcza jeśli do tej pory wszystko zwykł załatwiać polubownie. – Nie „jakiś tam” dług. Osiem pieprzonych baniek. – W duchu sam już karcił się za to, że nie zabrzmiało to wystarczająco groźnie. – Poważna sprawa. – Kwaśniak był przejęty, wręcz oburzony. – Coś takiego. Kto by pomyślał... No, ale szczerze mówiąc, dziwi mnie, że nie posprawdzaliście kwitów, stary. Od tego są prawnicy... – Człowieku, mówisz, jakbyś nie brał w tym udziału – wybuchnął Zagajewicz. Jeśli ta menda myśli, że się z tego wywinie... – Robson, stary, ja cię bardzo lubię i naprawdę współczuję, że jesteś po uszy w szambie, ale, przyjacielu, kategorycznie wypraszam sobie takie insynuacje. – Kwaśniak odchylił się na oparcie i obserwował Zagajewicza surowo. – Stary... – Resztki kindersztuby spływały z Zagajewicza wraz z zimnym potem. Zamierzał być powściągliwy i starannie dobierać słowa, tymczasem z trudem tłumiąc przekleństwa, wrzasnął głośno, tak, że wszyscy obrócili się w ich kierunku. – Naraiłeś mi tę spółkę! Nalegałeś na szybki zakup! Byłeś 12 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG pośrednikiem i inicjatorem! Musiałeś wiedzieć, że są zadłużeni! Mam na to dowód! – No, co masz, gnojku? No, co masz? – wysyczał Kwaśniak złowieszczo. Oczy zalśniły mu wyzywająco, twarz wykrzywiła się w pogardliwym grymasie, jakby opadła z niej maska i na moment ukazała się ta prawdziwa, do tej pory przez Zagajewicza nieoglądana. – Twój przelew bankowy. Honorarium za podsunięcie im feralnej spółki. Ciekawe, ileś ty od nich dostał za wciśnięcie komuś tego gówna?! – Zagajewicz drżącymi rękami szukał papierosa po kieszeniach. Ostatnio mocno się „rozpalił”, zresztą w zaistniałej sytuacji nawet Marzena przestała mu to wypominać. – Chłopie. – Kwaśniak uśmiechał się „po staremu”, zdoławszy się nieco opanować. – Zanim wyskoczysz z oskarżeniami, lepiej posprawdzaj, co i jak, bo napytasz sobie jeszcze większej biedy. Gwarantuję ci, że na twoim koncie nie widnieje żaden przelew ODE MNIE. Po prostu nie ja ci go zrobiłem. Tyle. Sprawdź, a się przekonasz... – Mam na ciebie dowody, gadaliśmy, mam od ciebie papiery tamtej spółki. – Zagajewiczowi zdawało się, że w pomieszczeniu zaczyna brakować tlenu. – Przekazałem papiery spółki na sprzedaż, to żadna zbrodnia! Pośrednictwo, mój drogi! Stary, wiesz, że cię lubię, ale wszystko ma swoje granice. – Kwaśniak z lekka tracił cierpliwość. – Nie rzucaj bezpodstawnych oskarżeń, zwłaszcza po tym, jak wykrzyczałeś mi tutaj, prawie przy świadkach, iż przyjąłeś jakiś przelew, a innymi słowy: korzyść majątkową, za doradzenie własnemu klientowi kupna spółki, na której, jak mi w dodatku mówisz, był dług. Za to grozi kryminał, stary! Zagajewicz wyjął z kieszeni buteleczkę z lekarstwami, drżącą ręką wydłubał dwie pastylki i połknął łapczywie. Usiłował przypomnieć sobie chronologię wydarzeń i znaleźć jakiś punkt 13 Lena Najdecka zaczepienia, jakieś miejsce, w którym ktoś by ich widział czy byłby świadkiem ich rozmów, lecz w głowie miał pustkę. Jeżeli faktycznie przelew przyszedł z konta, które nie należało do Kwaśniaka... A w zasadzie to jasne, że Kwaśniak nie był na tyle głupi, żeby przelać z własnego... Nie miał więc żadnego straszaka na tego skurwysyna. Straszaka, bo przecież do sądu i tak by z tym nie poleciał. On – Robert Zagajewicz – przyjął korzyść majątkową, to fakt, ale dowodu na to jeszcze nie ma. Nie ma nikt, nawet przebrzydły, zarozumiały Paweł. A właśnie, Paweł. Ostatnia deska ratunku. – Moment, moment – zagaił znów, widząc, że Kwaśniak zbiera się do odejścia. – Jest jeszcze jedna kwestia. Kwaśniak, zniecierpliwiony, szukał czegoś w otwartej aktówce. – Mów więc szybko, mam dziś rozprawę. – Jeśli myślisz, że wyjdziesz z tego bez szwanku, a mnie udupisz, to się grubo mylisz... – Ach tak? – Kwaśniak kiwnął kelnerce głową, aby przyniosła rachunek. – A tak. Rozmawiałem wczoraj z Pawłem. Zaległa cisza. Kwaśniak powoli zamknął teczkę i podniósł na Zagajewicza rozgniewany wzrok. – No i co z tego? – Jest pełnomocnikiem Budexprimu. Chcą mnie obciążyć na te osiem baniek. Kwaśniak rozłożył ręce i pokręcił głową, jakby mówiąc: „A co mi do tego?”, po czym podniósł teczkę i wstał. – Ale on na tym nie poprzestanie. Powiedział, że dojdzie do sedna sprawy. Paweł Wencel wie, że to ty za tym stoisz. – Robert wreszcie znalazł papierosa w bocznej kieszeni płaszcza i natychmiast go zapalił. Kwaśniak milczał chwilę, jakby się wahał. Nie wyglądało na to, że informacja zrobiła na nim wielkie wrażenie. Jednak 14 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG z powrotem przysiadł na brzegu krzesła i po chwili namysłu wysyczał: – Wydawało mi się, iż cię ostrzegałem, byś nie próbował wciągać mnie do szamba, w które wpadłeś? Jeszcze raz usłyszę coś o tej sprawie, a udam się do stosownych organów i przedsięwezmę odpowiednie kroki. Zrozumiałeś? Nie nachodź mnie, nie nękaj, bo złożę zeznanie w prokuraturze. – Nie próbuj mnie zastraszyć, bo ja i tak będę miał sprawę w prokuraturze, już Wencel się o to postara. – Robert przymknął oczy i głęboko zaciągnął się dymem. – Ja się już tego nie boję! Chcę ci tylko powiedzieć, że jedziemy na tym samym wózku, bo jak Paweł się do kogoś dobierze, to mu nie odpuści. I wiem, Mirek, że to ciebie, a nie mnie ma na celowniku... – Jak mam to rozumieć? Szantażujesz mnie? – Dłoń Kwaśniaka zacisnęła się na szklance z kawą. – Chyba ci tłumaczyłem, byś nie próbował więcej mieszać mnie do tego! Lecisz na dno i próbujesz uczciwego człowieka wciągnąć ze sobą w przepaść?! Zgarnąłeś łapówkę i jeszcze przyznałeś się do tego wspólnikowi, konfabulując, iż to ode mnie? Jesteś więc głupszy, niż myślałem! A ja chciałem z tobą budować nową kancelarię! O ja naiwny! – Nic takiego mu nie mówiłem, nie jestem idiotą! – Zagajewicz był cały czerwony. – Nie w moim interesie byłoby kierować uwagę na ciebie, wiemy o tym obaj! On sam wie, że to ty, jest o tym wręcz przekonany! Nie wiem, skąd wie, ale wie. Rozumiesz? Powiedział mi o tym. – Tego już za wiele! Zaraz udam się w stosowne miejsce – zagroził Kwaśniak dygoczącym głosem. – Nie ja mu to podsunąłem! Przecież wiesz doskonale! – Zagajewicz poczuł się nieco raźniej, widząc, że nie on jeden jest tutaj przerażony. – Za to powiem ci coś! Znam Wencla od lat i nie ma zacieklejszego sukinsyna niż on! Jak ktoś nadepnie mu na odcisk, to Paweł będzie go potem tropił, choćby sam siebie 15 Lena Najdecka miał przy tym pogrzebać! Aż dopadnie. Kiedyś wygrał sprawę nie do wygrania, bo tropił tamtych facetów jak cień! I wiem, że zagiął parol nie na mnie, ale na ciebie! Kwaśniak zmarszczył brwi, dopił kawę do ostatniej kropli, zostawił Zagajewiczowi równo, co do grosza, swoją część rachunku i dziarsko opuścił lokal. Musiał być jednak przejęty, bo gdy przechodził na drugą stronę ulicy, wpadł na jakąś kobietę. Kartki z jego teczki rozsypały się, sunęły po jezdni, fruwały na wietrze. Zagajewicz westchnął ciężko, zwichrzył sobie włosy, a następnie uładził, przeczesując palcami. Skierował wzrok na kelnerkę. Musiał, po prostu musiał strzelić sobie setkę. Wychylił dwa kieliszki czystej. Po chwili sprawa zmieniła nieco perspektywę, zaczęła wyglądać lepiej. Po pierwsze, nadal miał na koncie swoje dwieście tysięcy, prawie nienaruszone (wprawdzie hucznie oblał wziątkę po feralnej transakcji, ale na kolację nie poszło więcej niż marne parę tysi). Po drugie, jak na razie, Paweł nie wygrał z nim sprawy o działanie na szkodę klienta. Po trzecie, wykrycie pobrania, czyli tak zwanej korzyści majątkowej – tu Zagajewicz niespokojnie poruszył się na krześle i odruchowo przygładził włosy – było niemal niemożliwe. Jedyną osobą, która wiedziała, był Kwaśniak... A więc tu miał „trzymanie”. Nawet jeśli Kwaśniak puścił pieniądze z obcego konta, pewnie z jakiegoś offshore’a1, to raczej nie będzie się tym nikomu chwalił... Po czwarte, on, Robert, zawsze będzie mógł się bronić, że dług był nie do wykrycia, a jak sędzia zacznie się upierać, zmieni się sędziego. Od czego ojciec ma kumpli w warszawskich sądach? 1 Spółki typu offshore są zakładane w tzw. rajach podatkowych, gdzie nie płaci się podatków od dochodów lub podatki są znacznie niższe. W takich spółkach rzeczywisty właściciel (ultimate beneficial owner) może być ukryty, czyli nieujawniony w rejestrze handlowym. 16 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG Myśl o ojcu była krzepiąca. Kochany staruszek nie dopuści, by stała mu się jakakolwiek krzywda. Jest umocowany jak mało kto. Co prawda ostro się poróżnili, gdy Robert opowiedział o całej sprawie. Ojciec lekko się zagotował. Ale pewnie zdążył już nieco ochłonąć, więc Robert mógł spokojnie do niego pojechać. Z wizytą, poradzić się... Ot, choćby zaraz. Idealnie się składało, albowiem do spotkania z Zybertem zostały trzy godzinki. Niech ojciec mu powie, co myśli o planie. Niegłupio będzie wysłuchać, co stary ma do powiedzenia. A nuż, widelec dorzuci coś od siebie. Co więcej, może już z kimś gadał i wiedział nieco więcej. Na przykład, czy Paweł rozmawiał już o pozwie przeciw Robertowi z dziekanem okręgówki. Zapłacił, zostawiając suty napiwek i z galanterią opuścił lokal, nie szczędząc kelnerce śmiałych komplementów (był niewyspany i wypity na czczo alkohol mocno uderzył mu do głowy). Potem szedł Piękną, wypatrując taksówki (ryzykować prowadzenia po alkoholu nie zamierzał, a oszczędzać głupie sto złotych tym bardziej). Zimny październikowy wiatr rozwiewał mu włosy i studził rozpaloną głowę. Zagajewicz nie był typem człowieka, który mógł się czymś długo trapić, tak więc, skonstruowawszy ten dość ogólnikowy plan zaradczy, postanowił nie martwić się na zapas. I mrugając zawadiacko do przechodzących uczennic, wsiadł do najwygodniejszej taksówki na postoju, choć była dopiero trzecia w kolejce. Obszerny wóz mknął Kruczą, przeciął Aleje Jerozolimskie, potem pędził Nowym Światem. Październikowe słońce przezierało między kamienicami, oślepiając rozpartego na tylnym siedzeniu Roberta. W powietrzu tańczyły drobinki kurzu, w radiu spiker monotonnym głosem nadawał hiobowe wieści o przyszłości światowej gospodarki. Po straszliwym krachu na nowojorskiej giełdzie WIG 20 spadł o osiem procent. Zagajewicz ukrył twarz w dłoniach i zamknął oczy. Jeśli faktycznie 17 Lena Najdecka ten skurwiel Paweł, do tej pory zwany przyjacielem, zlicytuje go i puści z torbami, on – Robert – przynajmniej będzie mógł rozpowiadać, że utracił majątek na giełdzie. Minęli most Grota. Taksiarz, słysząc zza pleców cierpiętnicze westchnienia, zlitował się i zmienił stację. Rozległa się kojąca muzyka poważna. Zagajewicz z przyjemnością oddał się słuchaniu, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy. A jednak coś dobrego wyniknęło z dzisiejszego spotkania z Kwaśniakiem. Sukinsyn ewidentnie się przestraszył. Widać to było po nim, choć próbował zgrywać cwaniaka. A więc instynkt nie zawiódł Zagajewicza. Korzystne było mieć Kwaśniaka po swojej stronie, bo jak się już Robert zdążył przekonać, tamten nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel. Może więc sam weźmie się do Pawła? Tymczasem samochód zajechał przed okazały dom rodziców. Licowany kamieniem, z wielospadowym, cynowym dachem, był zapewne sporo wart. Zafrasowany Zagajewicz dokonywał szybkich, gorączkowych obliczeń, otwierając kutą, żeliwną furtkę. Ojciec przywitał go w progu z poważną miną, unikając synowskiego spojrzenia. – Rozbierz się. Śniadanie jadłeś? Robert ze zniecierpliwieniem kiwnął głową, szurając butami po wycieraczce. – Zdejmij buty. Sprzątane było. Poszli prosto do kuchni, bo jak się okazało, matki i tak nie było w domu. Robert stanął przy oknie, pod łukowatym sklepieniem, przywodzącym na myśl tłusty okres transformacji. Oparł się o parapet, głowę odchylił do tyłu, jakby gotowy na rozstrzelanie. Marian Zagajewicz niespiesznie parzył zioła. Jak do tej pory nie zaszczycił syna ani jednym spojrzeniem. Robertowi wydawało się, że minęły wieki, zanim ojciec w końcu się odezwał: 18 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG – Tak jak ci zapowiedziałem, wczoraj rano pojechałem do Izby. Widziałem się z Paluchem. Niestety, sprawa JEST poważna. Nie będę już wnikał w to, co mi powiedział, bo nie chcę cię dobijać. Wiedz tylko, że Paweł Wencel złożył na ciebie zawiadomienie dyscyplinarne, jakobyś działał na szkodę klienta. Jest to sprawa naruszenia etyki zawodowej. W grę wchodzi gigantyczna suma pieniędzy. – Rzucił synowi zimne, ostre spojrzenie. – Nie wiem, jak się z tego wyliżesz, chłopie... – W sądzie Wencel nigdy mi nie udowodni, że działałem na szkodę klienta! – buńczucznie wykrzyknął Robert. – Nawet Duch Święty by się do tego zobowiązania nie dogrzebał. Działałem według swej najlepszej wiedzy... Umilkł speszony pod wzrokiem starego Zagajewicza. – Zaleciłeś klientowi zakup spółki, bez zastrzeżeń, bez najmniejszego nawet warunku... Jak idiota – nie zdołał się pohamować ojciec, trzęsąc potępiająco łysiejącą głową. – Gdzie ty miałeś rozum? Głowa wpadła mu w nerwowy tik i stał teraz tyłem do syna, usiłując się opanować. – Do zarobienia były grube pieniądze. Działałem z zaufanym człowiekiem. Tylko pod takim warunkiem mogło dojść do zakupu! – dobiegł go histeryczny głos jedynaka. – I nie zastanowiło cię to? – Ojciec obrócił się na pięcie i zmroził syna spojrzeniem. Do diabła, ten fanfaron był wyelegantowany jak na wesele. Za co Bóg pokarał go takim bezmyślnym... Czuł, jak skacze mu ciśnienie. Znów usłyszał podniesiony głos Roberta: – Mówię ci, że człowiek, z którym to robiłem, był pewny jak opoka, partycypował w tym... – No i co wynikło z dzisiejszej rozmowy? Postraszyłeś go, jak ci mówiłem? – On zrobił mi ten przelew z obcego konta... Tak więc... – Robert miętosił chwost sutej zasłony. 19 Lena Najdecka – Tak więc nic na niego nie masz? Ech... – Pogardliwie machnął ręką i szurając skórzanymi pantoflami, poczłapał do czajnika, by podlać zioła nową porcją wrzątku. – Słuchaj... – Zagajewicz zerwał się i ruszył w jego kierunku, jakby chciał przerwać jakąś niewidzialną tamę, lecz wyciągnięta ręka ojca zatrzymała go w miejscu. – Nie, to ty posłuchaj – tamten wpadł mu w słowo. – Po pierwsze, nie rozumiem, jak mogłeś nie wiedzieć, od kogo przyszedł przelew, na miłość boską?! Nie sprawdziłeś nadawcy w wyciągu z konta? Dodatkowo ośmieszyłeś się dziś przed tym człowiekiem! Po drugie, co do dziekana, mam złą wiadomość. Niewiele tam wskóram, najpewniej czeka cię dyscyplinarka, więc radź sobie, jak umiesz. To nie moje pokolenie, nikogo tam nie znam i nie mam zamiaru robić z siebie błazna. Natomiast w sądzie ukręcę sprawie łeb. Jak trafi do Krzyżanowskiego czy Pietruchy – sprawę mamy załatwioną z miejsca. Znam ich obu lepiej, niżby sobie życzyli. Gorzej, jeśli trafi do kogoś młodego. No, ale możemy ją przekierować, więc tak czy inaczej łatwo skóry na tobie nie złupi ten gruboskórny, podwarszawski... – obelżywe słowa uwięzły mu w wychudłej, obwisłej grdyce. Na chwilę zamilkł. Zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem był odległy, miarowy odgłos piły tarczowej. Robert wbił wzrok w swoje skarpety. Nie mógł wprost znieść widoku tego wiecznie pomiatającego nim, starzejącego się, lecz nadal tak potężnego człowieka. Jakby z oddali znów dobiegł go jego pogardliwy, sztucznie złagodzony głos, przypominający łajanie niesfornego dziecka: – Zaraz masz spotkanie z Zybertem. Nie spieprz i tego. Musisz go przekabacić na swoją stronę. W ilości też siła – tłumaczył, wpatrując się w syna wyłupiastymi oczami. – Powiedz mu, że wszyscy klienci ode mnie... – Tu na chwilę się zatrzymał, jakby coś go zastanowiło. – ...że wszyscy klienci ode mnie pójdą za tobą. I jemu zleć przekonanie aplikantów, by zostali z wami. 20 5RG]LQD:HQFOöZ8NïDG Jemu! Nie rób tego sam! Niech im powie, że to wy zostajecie w lokalu. A o lokal niech was głowy nie bolą. Jak pamiętasz, to ja załatwiłem wam tam czynsz w ramach rozliczeń z profesorem Grzybałą – ciągnął suchym jak wiór głosem, wypranym z wszelkich emocji. Robert czuł, że jeszcze chwila, a nie wytrzyma... – Niech Wencel pakuje manatki i wyprowadza się z luksusowego lokalu, który wam załatwiłem. Umowa jest na mnie, więc w try miga ma go tam nie być... I zapewniam cię, że mimo ciążących na tobie podejrzeń załoga zostanie przy was. Zresztą większość klientów też. Szepnę słówko na mieście, rozpuszczę wici. Pies z kulawą nogą się przy nim nie ostanie. Niech obrabia bankruta Baranowskiego, któremu NOP depcze po piętach... Zamilkł, zajęty odmierzaniem kawy do maszynki. Sypał łyżka po łyżce, pilnując, by nie uronić ani odrobiny. – ...i napij się kawy. – Obrzucił Roberta krytycznym spojrzeniem. – Musisz wziąć się w garść. Robert usiadł. Ojciec ustawił przed nim porcelanową filiżankę i małą srebrną cukiernicę, a łyżeczkę położył idealnie prostopadle do bambusowej maty. Potem poszedł do salonu i wpatrując się w okno, dodał jeszcze: – Aha, i rozpuść w kancelarii plotkę, że o coś się poróżniliście... Niech pracownicy myślą, że cię pozywa, bo jest niepoczytalny, bo chcę się za coś zemścić. Najlepiej podsuń, że ma to coś wspólnego z jego żoną. Wtedy wszyscy pomyślą, że to prawda, ale staną po twojej stronie, bo dojdą do wniosku, że pozywając ciebie, działa w afekcie. Że robi to z zemsty – mówiąc to ostatnie zdanie, zwrócił się w stronę syna, jakby niepewny, czy tamten rozumie, co się do niego mówi. – Wtedy stracą do niego szacunek jako do dobrego prawnika... Rozumiesz?