Ostatnia noc i dzień wyprawy na oceanie (2011-02-02)

Transkrypt

Ostatnia noc i dzień wyprawy na oceanie (2011-02-02)
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
Relacje Aleksandra Doby z jego rejsu kajakiem przez Atlantyk na trasie Dakar (Senegal) – Acaraú (Brazylia).
Ze strony: http://www.aleksanderdoba.pl/index.php?option= com_content&view= article&id= 103&Itemid= 98
16 lutego 2011, godz. 01:27 (mail od Olka: ostatnia noc i dzień wyprawy na oceanie)
Po prawie dwóch tygodniach zabieram się za opisanie rzeczywistego przebiegu końcówki wyprawy,
bo dotychczas jest wersja Jurka z niewielką moją korektą dotyczącą godzin.
Byłem 145 km od Fortalezy, gdy po raz pierwszy w nocy ujrzałem odbitą od wysokich chmur poświatę
ogromnego miasta jakim jest Fortaleza (około 2,5 miliona mieszkańców).
Wiedziałem już, że Prąd Północno-Brazylijski, płynący wzdłuż wybrzeża równolegle do niego, będzie
mnie wynosił na N-W. Istotne były wiatry: ich kierunek i siła. Według dostarczanych mi informacji mogłem
spodziewać się wspomagających moje zmagania wiatrów z lekkimi odchyleniami na N od zasadniczych
z E. Niestety, tych spodziewanych odchyleń bardzo rzadko doczekiwałem się.
Analizując rzeczywistość przyjąłem za pewnik: żegnaj Fortalezo. Nie dam rady tam dopłynąć, zniesie
mnie na W. Starałem się usilnie, aby moje wysiłki skutkowały tym, bym mógł być blisko lądu, jak najbliżej
Fortalezy. Jeden z wariantów, jaki zakładałem, to zorganizowanie w Fortalezie silnej motorówki która
przejęłaby mnie – w zależności od siły wiatru – jak najbliżej brzegu w rejonie fal przybojowych i doholowała do Fortalezy. Różne inne warianty odpadały w miarę, gdy wiatry z odchyleniami na S od zasadniczych
z E spychały mnie coraz dalej od Fortalezy. Dostawałem czasem prognozy pogody: będą wiatry N-W –
wspaniale, tylko niech wieje dłużej i silnie, to sam dopłynę do Fortalezy! Absolutnie nie wierzyłem w taką
wspaniałą prognozę, lecz podająca mi ją pani była tego pewna: „Sama sprawdzałam”. Niestety: wiało, i to
mocno, z S-E wywiewając mnie na N-W właśnie.
Zacząłem szukać – na mapach, jakie miałem i w GPS-ie – miejsca, gdzie mógłbym bezpiecznie wylądować. Szukałem ujścia jakiejś większej rzeki, z możliwym portem i drogą dojazdową. Pierwszym takim
miejscem było ujście rzeki Acaraú i miasto o tej nazwie. Powiadomiłem o miejscu, do którego zmierzam,
żonę i za jej pośrednictwem informacja poszła w świat.
Na drugi dzień odebrałem wiadomość, że ujście rzeki do oceanu to trudne miejsce i mam płynąć dalej,
do miejscowości Camocim, leżącej również nad rzeką, gdzie też jest port rybacki. Pomyślałem: jakie trudności mogą być dla kajakarza w ujściu rzeki? Nie wyobraziłem sobie takich i odpowiedziałem, że nie planuję płynąć dodatkowo 80 km do Camocim; kieruję się i będę usilnie starał wpłynąć do ujścia rzeki Acaraú.
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
2
Ustawiłem sobie na GPS-ie jako punkt docelowy wschodni cypel ujścia rzeki i walczyłem usilnie
z wynoszącym mnie nieustannie przez całą dobę na N-W Prądem Północno-Brazylijskim i wspomagającym
go wiatrem z S-E. Przeważały wiatry E. Wiejące często i silnie wiatry S- E mogłyby mnie wynieść daleko
na północ, a wtedy.... żegnaj Brazylio. Realne stawałoby się lądowanie dopiero w Gujanie Francuskiej ze
względu na bardziej równoleżnikowy kierunek wybrzeża za Acaraú.
Zmotywowany bliskością lądu (w kolejne noce lokalizowałem coraz więcej poświat od następnych
miejscowości) starałem się wykrzesać z siebie tyle energii, by jednak wylądować w Acaraú. W odległości
około 100 km od wybrzeża zacząłem spotykać pierwsze statki rybackie. Im bliżej lądu tym więcej. Po zobaczeniu mojej nietypowej jednostki specjalnie podpływały blisko, aby mi się przyjrzeć. Starałem się powiadomić ich, że właśnie przepłynąłem Atlantyk w czasie czterech miesięcy. Na rufach niektórych kutrów
zobaczyłem wypisaną nazwę portu macierzystego: Acaraú. Mówiłem, że ja do nich jutro – „maniana
Acaraú”. Dawałem znaki, że u mnie wszystko w porządku i nie potrzebuję żadnej pomocy.
Po zajściu słońca wiedziałem – ostatnia noc. Muszę tak rozłożyć siły i ewentualny odpoczynek, bym
w pobliżu ujścia znalazł się za dnia. A może są tam jakieś trudności, którymi mnie straszyli, a ja je zlekceważyłem (nie sprecyzowano jakie to trudności)?
Na szczęście ta nerwowa noc była z lekkim wiatrem, z E. Moje nerwy nie pozwoliły mi pospać dłużej
niż pół godziny. Wstawałem, sprawdzałem na GPS-ie, gdzie jestem. Widać już było światła miejscowości,
a nie tylko poświatę. Zlokalizowałem Acaraú.
Następna długa sesja senna (półgodzinna). Nad ranem ze zdziwieniem wyciągnąłem z kokpitu martwą
już rybę wielkości małego śledzia, z długą na kilkadziesiąt milimetrów szpicą – przedłużeniem dolnej wargi. Po usunięciu łusek wypatroszyłem i zjadłem. W następnym zakamarku czekała ciut większa druga taka
ryba. No i cóż – też została zjedzona na surowo; a szpice wyciąłem i odłożyłem do kabiny.
Na lądzie bardzo jasno świecąca grupa latarni. Za nią, daleko na zachód, całkowite ciemności.
Zacząłem płynąć w kierunku tych latarni. Tak bardzo chciałem wylądować korzystając ze słabego
wiatru, że kierowałem się na te lampy wiedząc, że wg GPS ujście rzeki jest bardziej na W. Chciałem się
zabezpieczyć przed ewentualnym wiatrem z S, lub S-E, który mimo bliskości lądu wywiałby mnie na pełne
morze.
Byłem już blisko brzegu. Upewniłem się, że nie dam się odepchnąć od lądu. „Jest dobrze” – pomyślałem. Kilka dni wcześniej podałem czas lądowania: 15:24 (polskiego aktualnego czasu, takiej reguły się trzymałem). Wiedziałem od kilku dni, że jakiś komitet powitalny z ambasadorem polskim szykuje się. Jurek
Arsoba miał przylecieć z Polski. Jak ja wyglądam? Ląd blisko, do ujścia kilka kilometrów, niedługo świta –
czas się wykąpać.
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
3
Wykąpałem się jak zwykle, siedząc na rufie. Przepraszam: nie „jak zwykle” – moje hieny mnie opuściły i już bez obaw o palce u nóg, czy nawet całą stopę, siedziałem spokojnie zażywając kąpieli. Po zakończeniu ablucji stwierdziłem, że słaby prąd płynący wyraźnie od lądu wspomagany lekkim wiatrem S-E wyniósł
mnie kilkaset metrów od wybrzeża.
Koniec relaksu, do roboty! Płynąłem równolegle do wybrzeża, lecz chciałem się zbliżać. Wyraźny prąd
od strony lądu! Widziałem wyraźnie światła Acaraú i prąd wynoszący mnie właśnie stamtąd. Myślałem
nawet, że może to jest przekop lub kanał do portu, ale nie wpływałem w głąb zatoki.
Powoli rozwidniało się. Było płytko. Płynąłem blisko różnych pułapek na ryby zmontowanych z wbitych w dno kijów i resztek sieci oraz folii – wyglądały te pułapki bardzo prymitywnie. Przepływałem blisko
licznych pułapek ciągnących się setki metrów. Wiadomo, płytko.
NA PEWNO DZISIAJ WYLĄDUJĘ NA KONTYNENCIE AMERYKI POŁUDNIOWEJ! Nie
ma siły, która by mnie stąd oderwała!
Ta moja euforia została przyhamowana. Oczuwam coś dziwnego. Przecież ja po raz pierwszy od wielu
miesięcy nie zmieniam położenia względem dna. Dno musi być muliste, bo delikatnie zagłębiłem w nim
miecz nawet tego nie wyczuwając.
Sprawdzam na GPS-ie. Do wschodniego cypla ujścia rzeki ponad 2 km, od brzegu jestem około 500 m
w kierunku cypla ujściowego, ale na pewno bliżej jest ląd. Różne zatoczki też mogą być ujściem rzeki. Ja
przecież na GPS-ie mam mapę świata całego i ten fragment wybrzeża jest tam mało dokładny. Przez lornetkę sprawdzam zagłębienia lądu, gdzie jest właściwe ujście rzeki. Dochodzę do wniosku, że na razie będę
starał się kierować tak, aby ominąć cypel, za którym powinien być ten ujściowy. Może – mimo takiej skali –
ta mapa wgrana w GPS jest dokładniejsza niż myślę?
Po specjalnym przechyleniu kajak odzyskuje zdolność pływania. Po jakimś czasie znowu muł łapie za
płetwę miecza. Wyraźny prąd od lądu, prostopadły do niego. To przecież nie może być właściwe ujście, nie
ma żadnych oznakowań nawigacyjnych przed portem. To chyba jakaś odnoga rzeki Acaraú.
Przepłynąłem kawałek dalej: prąd słabszy, lecz coraz częściej hamują mnie płycizny. Ujście rzeki chyba za tym cyplem, ale coraz ciężej mi się płynie. Łapię się czasem na tym, że macham wiosłem intensywnie
zagarniając wodę – i stoję w miejscu. Znowu wstaję i lustruję dokładnie brzeg. Nic przełomowego nie
wypatrzyłem.
Z ukształtowania wybrzeża w pobliżu i daleko wnioskuję, że wszystko się zgadza. Tylko ja, przez moją
asekurancką postawę, jestem za blisko lądu i dlatego męczę się na płyciznach. Po takiej konkluzji zabieram
się ostro za wiosłowanie utrzymując coraz większy przechył.
Dociera do mnie: po co się tak męczysz?
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
4
WYCHODZĘ Z KAJAKA – PO RAZ PIERWSZY OD KILKU MIESIĘCY.
Płytko, trochę powyżej kolan. Dziwne uczucie tak stać obok kajaka. Położyłem wiosło na kajaku i staram się go pchać. Robi się coraz płycej. Probuję ciągnąć kajak – gorzej. Wykorzystując lekki wiatr E ustawiam kajak bokiem do wiatru, mieczem pod wiatr i tak pcham go w kierunku, gdzie wydaje mi się, że jest
ujście rzeki. Robię często przerwy, bo nogi – zmuszone nagle do intensywnego wysiłku – odmawiają
posłuszeństwa. Oglądam się. W ciągu pół godziny niewiele się posunąłem. Do brzegu mam około 300 m.
Do środka ujścia chyba 1 km; ale czy tam jest ujście?
Wtem dostrzegam to, czego tak długo wypatrywałem: WIDZĘ AMERYKANINA. Idzie sobie brzegiem, powoli zbliżając się w moim kierunku.
Zostawiam kajak i idę do brzegu. Wody – do połowy łydki, dno piaszczyste, twarde, czasem płytki
muł. Na miejscu spotkania jestem pierwszy.
Spoglądam na zegarek. 15:12 (mam cały czas na zegarku polski czas letni, bo o takim wypływałem,
a w upale zmieniać czas na zimowy?) na moim zegarku, a w Polsce jest 14:12.
JESTEM NA KONTYNENCIE AMERYKI POŁUDNIOWEJ. Dokonałem tego, lecz nie mam siły
podskoczyć z radości.
Podchodzi do mnie ostrożnie. Wyglądam chyba nieszczególnie zachęcająco do rozmowy, ale chyba
niegroźnie. Ubrany jestem tylko w białawą (lub szarawą) koszulę z długimi rękawami. On około 50 lat,
prawie biały. Po moich próbach przywitania się w różnych językach – z mojej tylko strony – on ograniczał
się tylko do kiwania głową i spoglądania to na mnie, to na kajak.
Postanowiłem użyć najstarszego języka swiata: na migi. Ożywił się trochę, jakby rozumiał ten język
i też coś mi odpowiada w tym języku. Może to było inne narzecze niż moje, bo jakoś nic nie pojmowałem.
Zacząłem rysować patykiem na piachu ujście rzeki, brzeg oceanu i pokazując na kajak patykiem „wpływam” do rzeki. Zaczął ze zrozumieniem kiwać głową i gestykulować. Z tej wypowiedzi zrozumiałem, że
muszę jeszcze zapychać z kajakiem dalej w tym samym kierunku. Jego gesty i moje okrążały cypel
jednakowo.
Hura! A jednak dogadałem się z pierwszym napotkanym Amerykaninem. Szans na to, by zachęcić go
do wspólnego pchania nie widziałem.
Wróciłem do kajaka z nową nadzieją i dopingiem: ty nie dasz rady? przecież to wspaniała zaprawa dla
nieużywanych prawie wcale nóg! Zapał starczył na przepchnięcie kajaka o 200 metrów. Płytko, około
20 cm. Może jednak ciągnąć będzie lepiej? Nie, pchanie najbardziej skuteczne.
Oglądam uważnie – po raz pierwszy od wielu miesięcy – dno. Mnóstwo małży (potem od pana ambasadora dowiedziałem się, że te małże nazywają się kaczenice), około 50 mm długich, płynęło ze mną na
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
5
gapę przez cały czas – już po trzech dniach zauważyłem małe, szybko rosnące małże. Bardzo mocno
przywierają do kadłuba.
Wszedłem na przechylony kadłub i z wysoka oceniam sytuację. Znajomy Amerykanin zniknął.
W odległości 2 km w głąb oceanu widzę kilka małych łodzi rybackich. Niedaleko nich, w moją stronę,
grzbiety małych fal przybojowych.
Przekonany o tym, że pcham kajak w dobrym kierunku, popycham go z coraz większym trudem.
Słońce praży, wieje lekki wiatr z E, czas ucieka szybko. Jestem już pewny, na rzuconą jako hasło godzinę
spotkania 15:24 nie zdążę.
W ostatniej informacji poinformowano mnie, że jakiś komitet powitalny z ambasadorem polskim
w Brazylii, Jurkiem Arsobą oraz Polonią wybiera się na moje powitanie do Acaraú.
Oni tam gdzieś czekają, a ja tu stoję na płyciźnie!
Mobilizowałem mój wyczerpany w ostatnich dobach ogromnym wysiłkiem, brakiem snu i wypoczynku organizm do następnego etapu pchania kajaka. Gdy przepchnąłem kajak ok. 2 km po płyciznach w kierunku ujścia rzeki, zaczęło robić się coraz głębiej. Byłem już pewny, że główny nurt i głębsza woda jest
coraz blizej. Co jakiś czas wchodziłem na kajak jak najwyżej i szukałem głębokiej wody. Moje zmagania
z łyciznami na pewno obserwowali z daleka miejscowi rybacy (ok. 2 km ode mnie za małymi falami
przybojowymi).
Byłem ok. 100 m od zasadniczego nurtu i głębokiej wody; głębokość była już znaczna, bo woda
sięgała mi do pasa. Jeszcze trochę i kajak odzyska pływalność. Wracający z morza rybacy w małych
łodziach (też często z nich wychodzili i je pchali) zbliżali się do mnie. Przecież nigdy w życiu nie widzieli
takiej jednostki (prawie już pływającej)
Kilku rybaków podeszło do mnie. Przywitaliśmy się. Oglądali z ciekawością kajak. Ja starałem się
dowiedzieć, jak dostać się w górę rzeki do miejscowości Acaraú. Niestety, ich znajomość tylko języka
portugalskiego uniemożliwiła nam swobodne porozumienie, ale tylko takie ogólne, lecz dla mnie
wystarczające.
Byłem już zdecydowany dopchać kajak do głębszej wody i na niej dopłynąć do głębi oceanu. Tam
obrać zachodni kierunek i kierować się do następnego portu – Camocim.
Dopytywałem o możliwość dopłynięcia do portu w Acaraú. Zrozumiałem, że teraz jest odpływ i bardzo niski stan wody, ale za 100 metrów jest już wąski, bardzo kręty tor, który jest na tyle głęboki, że mogę
nim wypłynąć na ocean lub w kierunku portu w Acaraú. Ja sam nie widziałem żadnych trudności w rejonie
ujścia. Pytani o nie rybacy też nie ostrzegali przed jakimiś trudnościami, którymi mnie straszono.
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
6
Okazało się, że dla mnie w rejonie ujścia nie było żadnych trudności. Mój zamiar wpłynięcia w ujście
rzeki w czasie odpływu to jedynie ogromna UCIĄŻLIWOŚĆ a nie trudność.
No cóż, głęboka woda blisko, chętni do pomocy (chociaż właściwie już jej nie potrzebowałem) tuż
obok. Doholowaliśmy kajak do głębokiej wody. Jedna łódź była tuż koło mnie.
Rybacy pokazali mi, że bardzo kręty tor głębokiej wody wyznaczony jest wbitymi w dno kijami. Na
końcach kijów były przywiązane liście palmowe. Miałem płynąć torem wyznaczonym właśnie kijami.
Zdecydowałem się nie płynąć na ocean, lecz w górę rzeki.
„Płyń za nami!” – zawołali jeszcze (chyba tak zawołali i pokazali gestami, bo nie miałem wątpliwości,
co robić).
Wciągnąłem się na kajak i podążam za szybko oddalającą się łodzią. Płynę z zadowoleniem po
głębokiej wodzie i wypatruję nastepny kij. Płynę jakis czas, choć nasilający się wiatr z E (wschodni) spycha
mnie na W. Wyprzedza mnie następna łódź. Dopingują mnie do nadążania za nimi. Usiłuję to zrobić.
Nagle stop. Przegapiłem jeden kij i stoję już na płyciźnie.
No cóż – wchodzę do wody, przepycham kajak i wciągam się na niego. Coraz silniejszy wiatr
powoduje, że z wielkim trudem trzymam się wyznaczonego kijami wąskiego toru głębokiej wody.
Szybko przybierający na sile wiatr coraz częściej spycha mnie z toru na płyciznę. Te moje ćwiczenia –
schodzenia z kajaka, przepychania go na głęboki tor, wciąganie się na kajak, próby przepłynięcia
znaczącego odcinka miedzy kijami – obserwuje z daleka dwóch mężczyzn. Ubrani inaczej niż rybacy. Jeden
obwieszony aparatami.
Gdy zaczęli kiwać do mnie, zostawiłem kajak na płyciźnie i podszedłem do nich. To Jurek Arsoba z –
nieznanym mi wcześniej – ambasadorem polskim w Brazylii, panem Jackiem Junoszą-Kisielewskim.
Podszedłem do nich. Stali po kostki w płytkiej wodzie. Przywitaliśmy się. Poinformowali mnie, że
powitanie będzie w porcie w Acaraú ok. 5 km w górę rzeki. Łatwo tam trafię, bo po drodze nic nie ma.
Staliśmy na płyciźnie ok. 150 m od brzegu piaszczystego. W tle wysokie palmy z pieknymi
pioropuszami liści – pełna piekna egzotyka.
Nie pytałem o nic więcej, bo świadomość czekającego mnie jeszcze przez długi czas wysiłku mocno
mnie dobiła. Oni wynajęli w porcie w Acaraú łódź rybacką ( stała na mieliźnie ok. 300 m od nas w górę
rzeki), mieli nią wrócić.
Wróciłem do kajaka ćwiczyć umęczone ciało.
Przepychanie kajaka do głębszej wody, wciąganie się na pokład, wejście do kokpitu, chwycenie wiosła
i próba przepłynięcia jak najdłuższego odcinka toru między kijami.
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
7
Łatwo się to czyta, lecz te ćwiczenia były coraz częstsze.
Coraz częściej kolejność czynności się zmieniała. Coraz silniejszy wiatr uniemożliwiał mi rozpoczęcie
wiosłowania, bo po wciągnięciu się na pokład i chwyceniu wiosła znowu byłem na płyciźnie.
Te moje zmagania z wiatrem, krętym nurtem, wielokrotne wychodzenie z kajaka, jego przepychanie,
wciąganie się na pokład, próba płynięcia, obserwowane były długo i fotografowane oraz filmowane. Ta
moja mordęga została wystarczająco udokumentowana.
Zaczął się przypływ.
Rybak w łodzi wynajętej przez pana ambasadora uruchomil silnik i dwóch pasażerów odpłynęło
w górę rzeki do portu, by tam czekać na mnie.
Moja mordęga była coraz trudniejsza z powodu coraz silniejszego wiatru.
Przypływ zalewał coraz wiecej płycizn. Głęboki tor stawał się coraz szerszy. Zmienił się rodzaj
trudności z którymi walczyłem. Wiatr zepchnął mnie zupełnie do zachodniego brzegu.
Teraz problem był innego rodzaju. Wiatr wschodni wiał coraz mocniej (siła wiatru była ok. 3,5-4°
Beauforta). Starałem się ustawić kajak na jak najgłębszej wodzie (stałem przy rufie zanurzony po pierś),
dziobem dokładnie pod wiatr, czyli prawie prostopadle do brzegu. Po wciągnięciu się na pokład starałem się
jak najszybciej zacząć wiosłować, by odpłynąć od brzegu. Niestety, takie próby okazały się bezskuteczne!
Przy tak silnym wietrze, zanim zacząłem wiosłować, wiatr skręcał cały kajak to w lewo, to w prawo od
kierunku, w jakim go ustawiłem.
Co tu zrobić? Sam nie dam rady odpłynąć od brzegu!
Wtedy dopiero pomyślałem. Moja Transatlantycka Wyprawa Kajakowa przecież już się zakończyła –
w momencie wyjścia na stały ląd w celu zasięgnięcia języka od pierwszego spotkanego Amerykanina.
Jestem w Ameryce już kilka godzin. Za mną piękny krajobraz dla zrobienia oficjalnego powitania na
docelowym kontynencie.
Ja – wyczerpany kilkumiesięczną wyprawą, a szczególnie ostatnimi dobami – dopiero teraz
pomyślałem o tym, że tu można było zrobić powitanie mnie w Brazylii, potem odholować do portu i tam
zrobić jeszcze raz powitanie z Polonią. Siedząc w łodzi na mieliźnie tak trudno było pomyśleć o takim
prostym scenariuszu, który przecież sam się narzucał?! Chyba spieszyli się powiadomić czekających tam
rodaków, że już mnie przywitali i teraz pozostaje czekać na mnie.
Długo nie rozmyślałem. Po kilkukrotnych nieefektywnych próbach odbicia od brzegu, musiałem
zmienić taktykę.
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
8
Ustawiłem kajak równolegle do brzegu, dziobem w górę rzeki i zacząłem go pchać.
Nowa trudność. Tuż przy brzegu zalegało duże drzewo wystające z wody i sięgające kilkanaście
metrów od brzegu. Niestety: sam tej przeszkody, mimo wielu prób, nie mogłem pokonać.
Około 100 metrów ode mnie widziałem łódź wiosłową przy brzegu i jakichś ludzi odpoczywających
w cieniu pod palmami. Podszedłem do nich. Poczułem się jak w Afryce. Kilku Murzynów leżało w cieniu
palm i odpoczywało.
Czas odpoczynku w Afryce, a chyba i tu, to czas święty. Naruszać go nie można. A tu przychodzi jakiś
biały i coś chce, mówiąc do nich w niezrozumiałym języku.
Mimo braku jakiejkolwiek reakcji wykazującej chęć zrozumienia, co ja od nich chcę, nie odchodziłem,
tylko coś mówiłem i gestykulowałem, świadomy tego, że bez ich pomocy nie ruszę.
Wreszcie jeden z nich wstał. Raczył spojrzeć w stronę kajaka, który mu pokazywałem. Niezwykłość
konstrukcji skłoniła go do podejścia do kajaka.
Jakoś wytłumaczyłem mu, że będziemy razem próbowali przepchać kajak za drzewo. Zrozumiał i razem, stając na coraz to innych gałęziach, przepchnęliśmy kajak za drzewo.
Kuj żelazo, póki gorące. Zaraz zacząłem tłumaczyc mu następną czynność pomocy, jakiej od niego
oczekiwałem. Po ustawieniu kajaka skośnie do brzegu on będzie stał w okolicy rufy i nie pozwalał, by wiatr
zepchnął dziób do brzegu, ja sprawnie zajmę miejsce w kokpicie, złapię wiosło i postaram się odpłynąć,
a on w tym czasie ma pchać kajak do przodu i lekko w lewo pod wiatr.
Teraz dziwię się, w jaki sposób wszystko mu wytłumaczyłem.
Cała operacja przebiegła sprawnie wg przedstawionego wyżej scenariusza. Po ustawieniu kajaka
dziobem pod wiatr mogłem mojemu wybawcy podziękować jedynie kiwając ręką, co uczyniłem kilkanaście
metrów od brzegu. Intensywnie wiosłowałem pod wiatr kierując się na przeciwległy brzeg, odległy w tym
miejscu o ok. 300 m.
Tuż przy brzegu odetchnąłem z ulgą. Jestem na głębokiej wodzie, trwający przypływ powinien
spowolnić prąd rzeki, a ja mam – wg słów Jurka – tylko 5 km w górę rzeki.
Brzeg, do którego dopłynąłem, porośnięty był lasem namorzynowym. Jest to gestwina różnorodnych
drzew, krzewów itd. Drzewa stoją w wodzie na korzeniach jak na szczudłach. Korzenie czasowo całkowicie
zalewa słona woda, a niektóre gałęzie zwisające do wody to jakby rury powietrzne. Taki las, stanowiący
ogromnie trudną do przebycia gestwinę, ciągnął się kilometrami po obu stronach rzeki.
Po krótkim odpoczynku popłynąłem w górę rzeki. Trasa niby łatwa nawigacyjnie, lecz kilka
rozgałęzień jednakowej szerokości sprawiło mi wielki kłopot.
W którą odnogę wpłynąć?
Aleksander Doba
Transatlantycka wyprawa kajakowa
OSTATNIA NOC I DZIEŃ WYPRAWY NA OCEANIE
9
Jurek i ambasador nic mi nie mówili o jakichkolwiek rozwidleniach rzeki. Ściany lasów nie były
urozmaicone żadnymi znakami właściwej trasy.
Miałem poważne obawy, czy wpłynąłem we właściwą odnogę. Tak było trzy razy. Silny przeciwny
wiatr zmuszał mnie do przeczekiwania jego największej intensywności przy brzegu i trzymania się gałęzi.
Byłem świadomy, że komitet powitalny czeka z niecierpliwością, wypatrując godzinami mojego
kajaka i denerwując się, co tak długo.
Niestety, ogromny wysiłek ostatnich dób zabrał mi wszystkie siły. musiałem zrobić sobie jedzenie bo
już dawno nic nie jadłem.
Po kilku godzinach płynięcia pod wiatr i prąd zobaczyłem na brzegu wędkujących ludzi.
Podpłynąłem i spytałem, czy dobrze płynę do portu rybackiego.
W odpowiedzi: „Tak, jeszcze 2 kilometry.”
Tuż przed zmierzchem wpłynąłem na ostatnią prostą.
Jakież rozczarowanie wywołał widok komitetu powitalnego! To dokładnie te same dwie osoby i kilkunastu przypadkowych mieszkańców Acaraú.
Sam pomost był mały i ciasny, z gęsto wbitymi palami z boku, do którego miałem dobić.
Przed dobiciem zapytałem: „Czy tu kończy się ocean?”
Relacja z powitania jest znana.
Jak można dobić wyczerpanego człowieka?
Po kilkunastu minutach, przy zapadających ciemnościach pan ambasador powiedzial mi, że samochod,
którym kajak zostanie przewieziony do Fortalezy tutaj nie mógł wjechać. Mam jeszcze do przepłynięcia
600 metrów w górę rzeki.
Te 600 metrów to szczególna mordęga dla wymęczonego organizmu. Odpływ dawał o sobie znać. Nurt
rzeki był silny. Wiosłując intensywnie ledwo płynąłem w górę rzeki. W zapadających szybko ciemnościach
dopadały mnie chmary moskitów i boleśnie kąsających muszek.
Koszulę zdjąłem przed odpłynięciem od pomostu, bo zaraz i tak byłem mokry od potu.
Te kilkaset metrów „kończących” moją – zakończoną przecież na rzeczywistym brzegu Oceanu
Atlantyckiego – wyprawę, były jak „zemsta Chińczyka”.
Tylko za co?

Podobne dokumenty