Irena Dziedzic
Transkrypt
Irena Dziedzic
Irena Dziedzic Pracowała w Telewizji Polskiej w latach 1956–1991. Na dobry bis nigdy nie jest za późno1 Irena Dziedzic, wielkie nazwisko polskiego dziennikarstwa. Gdyby mieszkała w Ameryce, byłaby pierwszą celebrytką, wielkim autorytetem. Takim jak jest tam Barbara Walters. Kimś, kogo zdanie się liczy, osobą uświetniającą uroczystości nie tylko telewizyjne. U nas walczy o swoje dobre imię. A wygrana wciąż niepewna. Dobre imię Nie znosiła, gdy ktoś o niej mówił „Dziedzicowa”. Zżymała się, denerwowała. Całkiem słusznie, nie była przecież żoną swojego ojca. Istnieją, tłumaczyła, w języku polskim odpowiednie formy, czego przykładem jest „Dziedzicówna”. Może nawet być „Dziedziczką”, ale na pewno nie „Dziedzicową”. Ale jak tu mówić na poważną dziennikarkę Dziedzicówna, skoro powszechnie wiadomo, że nie jest panną, ale mężatką, a nazwiska męża nie używa. Tak więc nie tylko szary lud polski, ale i telewizyjne korytarze, nie bacząc na sprzeciw dziennikarki i językową poprawność, mówiły o niej nie inaczej, jak właśnie Dziedzicowa. W rankingu stu osobowości telewizyjnych XX wieku tygodnika „Polityka” jest piętnasta. Wyprzedza ją ksiądz 123 Józef Tischner, tuż za jest dziennikarka i podróżniczka Elżbieta Dzikowska z Tonym Halikiem. W rankingu korytarza Telewizji Polskiej PRL-u jest bezwzględnie pierwsza. Polska Barbara Walters za popularność zapłaciła wysoką cenę. Ale też na nią zapracowała. Od lat nie udziela wywiadów, fuka na dzwoniących do niej dziennikarzy. Z jedynej książki Teraz Ja... 99 pytań do mistrzyni telewizyjnego wywiadu, w której opowiedziała o sobie, wieje chłodem, by nie powiedzieć agresją, złością, rozgoryczeniem. „Irka strzela do wszystkiego, co się rusza”, skwitował tę publikację jeden z telewizyjnych kolegów dziennikarki. Osobowość niewątpliwie kontrowersyjna. Ale… osobowość. Wśród dzisiejszych miałkich na ogół telewizyjnych dziennikarzy jaśnieje jak diament. Oszlifowany na miarę swoich czasów. Dwadzieścia pięć lat na wizji jako prowadząca pierwszy polski talk-show „Tele-echo”, spikerka i prezenterka telewizyjnych dzienników, a w końcowych latach pracy (1983–1991) prowadząca „Wywiady Ireny Dziedzic” i wreszcie autorka radiowych felietonów „Punkt widzenia”. W latach sześćdziesiątych–siedemdziesiątych błyszczała, prowadząc kolejne festiwale piosenki w Sopocie i Opolu. Nikt sobie bez niej nie wyobrażał znaczącej imprezy. – Irena Dziedzic była niewątpliwie najciekawszą osobowością tamtych czasów – mówi Xymena Zaniewska, naczelny scenograf telewizji w latach 1960–1982, której podlegały wizerunkowo wszystkie spikerki. – Była piękną kobietą, zawsze dobrze „zrobioną”. Bywała częstym gościem u mnie w domu. Przez jakiś czas przyjaźniłyśmy się. A zaczęło się od tego, że dyrektorem był wtedy Jerzy Pański, niezwykle kulturalny facet. Irena weszła z nim w jakiś konflikt, a ja uznałam, że dwie tak świetne osoby nie powinny być ze sobą skłócone. Wystąpiłam – bezinteresownie – w roli mediatora. Irena była znakomitą postacią telewizyjną. Dygat napi- 124 sał bardzo trafnie, że ona wywołuje sobą napięcie. Interesujące napięcie. Nigdy nie było wiadomo, czy nie powie swojemu gościowi w „Tele-echu”, żeby wszedł jeszcze raz albo żeby wytarł nos. Podobnym zjawiskiem, jak Dziedzic w telewizji, była w teatrze Irena Eichlerówna. Trudna do współżycia poza sceną, ale na scenie rewelacyjna, czuło się emanację spięcia, co jest ciekawe w tego typu zawodach jak spikerka czy aktorka. Stwarza to jakąś temperaturę. Piotr Tymochowicz w Irenie Dziedzic widzi peerelowską Monikę Olejnik: – Była ewenementem na tle swojej epoki. Miała niezwykle silną osobowość. W czasach PRL-u media wykazywały absolutną czołobitność wobec wszystkiego, co wiązało się z linią partii i osobą pierwszego sekretarza. Na tym tle wywiady Ireny Dziedzic wydawały się bardzo kontrowersyjne. W świadomości ludzi funkcjonowała ona jako superprofesjonalistka, która ma odwagę zadać każde pytanie, drążyć najbardziej niewygodny temat na świecie i skutecznie wyciągnąć różne informacje. Wiele osób podkreślało, że każdy jej wywiad przynosił coś nowego. Uważali, że pewnych rzeczy nigdy by się nie dowiedzieli, gdyby nie ona. Czy tak było w istocie, to już inna sprawa. Ale taki tworzyła efekt medialny. Zawsze budziła żywe uczucia. Można ją było kochać albo nienawidzić. Tyle że tych drugich, nienawidzących, było, zdaje się, znacznie więcej. „…nie było takiego zdechłego psa, którego by na mnie nie powieszono, ani takiej grudy błota, którą by we mnie ciśnięto, w nadziei, że w końcu coś przylgnie” – napisała Irena Dziedzic w książce. Z telewizji odeszła późno, bo w 1991 roku. Miała sześćdziesiąt sześć lat i za sobą ostatni cykl – ośmioletni – „Wywiady Ireny Dziedzic”. Czy do jej odejścia przyczyniła się Nina Terentiew (w 1991 roku została szefem TVP2), można tylko przypuszczać. (Nina Terentiew nie zgodziła się na 125 rozmowę). Być może dobrze zapamiętała komisję decydującą o przyznaniu karty ekranowej, w której uczestniczyła Dziedzic. Oceniano między innymi dykcję i wymowę kandydatów. „Pani Irena Dziedzic uznała, że z taką wadą raczej się nie nadaję. I tylko dzięki przewodniczącemu komisji, który stwierdził, że to nie wada, tylko cecha wrodzona, dostałam kartę ekranową” – opowiadała Terentiew w jednym z wywiadów. Długie lata Irena Dziedzic spędza w sądzie. Najpierw wytacza proces o zniesławienie dwóm dziennikarzom: Januszowi Ratzko i Jerzemu Pardusowi. Opublikowali oni tekst, w którym twierdzą, że dzięki swoim telewizyjnym rozmówcom gwiazda dziennikarstwa miała możliwość zakupu różnych wartościowych przedmiotów, za które później w większości nie płaciła. Proces ciągnął się od kwietnia 1981 do marca 1988 roku i zakończył wygraną Ireny Dziedzic. Nie wiedziała wtedy jeszcze, że czeka ją proces kolejny. Autolustracyjny. Zaczęło się od tego, że w 2006 roku w „Neewsweeku” Irenę Dziedzic wymieniono wśród dziennikarzy, którym zarzucano, że w czasach PRL-u byli tajnymi współpracownikami służb bezpieczeństwa2. Informację powtórzono później w programie TVP „Misja specjalna”. Oto dziennikarka o pseudonimie „Marlena” miała donosić na kolegów i środowisko twórcze, między innymi na poetę Adama Ważyka, „pewnego obywatela USA” i piosenkarkę Joannę R. Służba Bezpieczeństwa zainteresowała się Ireną Dziedzic w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy związała się ona z wpływowym dziennikarzem Heinerem Tiede z Berlina Zachodniego, podejrzewanym przez ubecję o związki z wywiadem Niemiec. Do współpracy „Marlenę” miał zwerbować funkcjonariusz kontrwywiadu MSW Włodzimierz Lipiński. Według IPN to on zaproponował, 126 by przekazywała informacje o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL-u. W 1967 roku, na kilka miesięcy przed wydarzeniami marcowymi, w telewizji wybucha skandal z udziałem Ireny Dziedzic, wówczas jednej z prowadzących główne wydanie „Dziennika Telewizyjnego”. Zmienia ona treść depeszy przysłanej przez PAP. Oto opis tej sytuacji w książce: „Depesza brzmiała tak: «Wczoraj na skutek agresji Izraela zostały unieruchomione na Jeziorze Gorzkim dwa polskie statki». (…) idę z tą depeszą do pełniącego obowiązki wydawcy-resortowca (pułkownik Kaczmarski – A.S.) i mówię, że będzie awantura, ponieważ nie było «agresji Izraela na polskie statki», może będzie, jak PAP zarządzi wojnę, ale na razie wygląda to na rezultat pośpiechu i czy telewizja musi to powielać (…). – Co pani proponuje – pyta ów desantowiec i intelektuał, a ja proponuję: «wskutek konfliktu na Bliskim Wschodzie zostały zablokowane na Jeziorze Gorzkim dwa polskie statki», a potem za PAP-em, i że w innych depeszach zwrot «agresja Izraela» powtarza się po parę razy… – No to niech pani tak powie – orzeka – i zanim po zakończeniu «Dziennika» zdążyłam wyjść ze studia, jego donos leżał już u wiceprezesa Stefańskiego, a następne były w drodze do paru innych miejsc…”3. Wedle relacji dziennikarki następnego dnia została wezwana przed oblicze wiceprezesa, który oznajmił jej, że towarzysz Wiesław z wściekłości aż bił pięścią w biurko, że Dziedzicowa zmienia depesze PAP-u. Efekt? Usunięcie z redakcji „Dziennika”, zagrożone prowadzenie „Tele-echa”, „tak odpowiedzialnego i poważnego” programu. List – skarga do sekretarza KC PZPR, Zenona Kliszki, w którym domaga się przywrócenia do pracy, znajduje się w archiwach IPN. Irena Dziedzic pisze w nim, między innymi: 127 „Przeredagowałam zdanie, aby bardziej odpowiadało normom języka mówionego. (...) Zawsze przekazuję stanowisko Partii, ponieważ nie zwykłam mieć innych przekonań. (...) to już nie chodzi tylko o zepchnięcie mnie na margines życia zawodowego. Chodzi przede wszystkim o dobre imię członka Partii, którym jestem od przeszło 20 lat”. Jak widać, walka o dobre imię trwa po dziś dzień. Pion lustracyjny IPN twierdzi, iż od czerwca 1958 do kwietnia 1966 roku dziennikarka świadomie współpracowała z kontrwywiadem MSW. Tyle że dowodów na to nie ma żadnych, nie zachowała się bowiem ani teczka pracy „Marleny”, ani jej zobowiązanie do współpracy. Jedyne ocalałe dokumenty to zapiski oficera Lipińskiego (już nieżyjącego) i sześć pokwitowań z lat sześćdziesiątych odbioru pieniędzy podpisane przez dziennikarkę, między innymi na dziewięć tysięcy złotych pożyczki, którą rzekomo zwróciła dopiero po czterech latach (Irena Dziedzic zaprzecza, jakoby w ogóle ją dostała; zdaniem prokuratora Jarosława Skroka z IPN, taka nieoprocentowana pożyczka z funduszu operacyjnego była przyznawana niezwykle rzadko, wymagała zgody na „najwyższym szczeblu” i świadczyła o znaczeniu współpracownika). Dwa z pokwitowań tłumaczy rozliczeniami za delegacje, między innymi rządową do Paryża. Pozostałe uważa za zmanipulowane. A podpisy? Rozdawała przecież dziesiątki autografów, tłumaczy, nietrudno było je sfałszować. Ale kiedy sąd poprosił dziennikarkę o złożenie podpisów w celu poddania ich badaniom biegłych grafologów, Dziedzic składała je wyłącznie wersalikami, twierdząc, że od pięćdziesięciu lat używa tylko takich liter. Ona sama od wielu lat uważa się za ofiarę służb. Była inwigilowana (sześciogodzinna tajna rewizja w jej mieszkaniu odbyła się pod jej nieobecność we wrześniu 1997 roku), szkalowana, oczerniana. A skąd zarzut współpracy ze służ- 128 bami bezpieczeństwa? W ramach zemsty wysokiego oficera służb za to, że w latach pięćdziesiątych nie chciała z nim zatańczyć, a za odmowę przetrzymano ją przez całą noc, na co poskarżyła się do KC PZPR. Ale propozycji współpracy nie otrzymała nigdy. Mogła mieć kontakty ze służbami, nie była jednak ich świadoma. – TW «Marlena» to mógł być ktoś inny – tłumaczyła w sądzie. A informacje o znajomych? Nawiasem mówiąc, z punktu widzenia SB niewiele warte. To efekt telefonicznych podsłuchów. Każdy, kto żył w PRL-u, wie, że to była powszechnie przez służby stosowana metoda – relacjonowały media. – Nie zarabiałam tyle, ile byłam warta, ale na życie mi starczało – podkreślała. „W roku 1966 do teczki personalnej Dziedzic trafił donos mówiący, że prowadząca «Tele-Echo» u wielu osób zaciągnęła długi, których nie spłaca. Tak miało być np. w 1964 roku, gdy na zaproszenie Polonii gościła przez sześć tygodni w Ameryce. Dziedzic miała gościnnie wykładać na Uniwersytecie Harvarda, ale – jak odnotował funkcjonariusz – «było to nieporozumienie, bo nie znała angielskiego. Nie przychodziła więc na spotkania, tłumacząc się złym stanem zdrowia»” – pisała Helena Kowalik w tygodniku „Wprost” w 2010 roku. Ale też, jak wiadomo, dziennikarka w luksusy nie opływała. Nie mieszkała w pałacach, nie budowała kolejnej willi, dalekomorskich jachtów, nie jeździła jakimiś odbiegającymi od peerelowskich standardów samochodami. W Teraz Ja… wymienia marki, których była właścicielką w ciągu trzydziestu pięciu lat: P 70, Wartburg, Skoda, Fiat 128, Polonez, Dacia i Łada. Niewątpliwie dla bezpieki była łakomym kąskiem – inteligentna, dyskretna, z szerokimi kontaktami. Ale czy to wystarczy, by kogokolwiek oskarżać? 129 – Dla ludzi z pokolenia panów Ziobry i Kamińskiego każdy, kto żył w PRL-u, jest już podejrzany – komentuje tę sytuację Emilia Krakowska. – Jeśli człowiek nie jest czegoś pewien, nie powinien ferować żadnych wyroków – mówi Jerzy Połomski zaprzyjaźniony z Ireną Dziedzic od lat. – Nie wydaje mi się, żeby ona miała więcej powodów do zmartwień niż wiele innych osób, które chodzą z podniesionym czołem. A sprawy rozliczeń dawno powinny być zamknięte. Trzeba było udostępnić wszystkim teczki do wglądu, tak jak to zrobili nasi sąsiedzi. Bo dzisiaj już nikt nie dojdzie prawdy. – Nie mam pojęcia, kto co robił. Z kim spał czy się spotykał – ucina krótko Edyta Wojtczak, niegdyś podopieczna Ireny Dziedzic. – Nigdy mnie takie sprawy nie interesowały. Ale nie sądzę, aby Irena miała z tym coś wspólnego. „Nie obchodzi mnie, czy i co pisała – mówił na łamach tygodnika «Wprost» w 2010 roku Bogusław Kaczyński, ekspert od muzyki klasycznej, były gość «Tele-echa», a później współpracownik Dziedzic w dziale kultury «Dziennika Telewizyjnego». – Nikt z nas ani przez chwilę się tego nie domyślał. Dla mnie była serdeczna: zaprosiła mnie do siebie na święta, odwiedziła w szpitalu, odwoziła samochodem do domu po pracy. A przede wszystkim nauczyła mnie i moje pokolenie zawodu. U niej nie było, że ktoś się spóźnił, zapomniał, nie dopiął marynarki. Była wzorem solidności”. – Nie mogę się na ten temat wypowiadać, nie interesuję się tym – komentuje Jerzy Gruza. – Wiem tylko, że kiedyś pracowała w barze w Krakowie. Wszyscy pracownicy takich instytucji – restauracji, barów itp., byli powiązani ze służbami. Władze musiały przecież skądś czerpać informacje... Ale nie wiem tego od Ireny, nie śledziłem tych spraw. Jednak Irena była członkiem PZPR, a jeśli tak, nie mogła być tajnym współpracownikiem. – Oskarżenia kierowane wobec Ireny bardzo mnie bolą 130 – mówi Bogumiła Wander. – I to po tym wszystkim, ile dobrego zrobiła dla telewizji! W jej usługi dla służb nie wierzą też inni dawni telewizyjni koledzy dziennikarki: – Miała świetne relacje z najważniejszymi przedstawicielami obozu władzy, znała wszystkich świętych w PRL-u. Bycie agentką nie było jej do niczego potrzebne. Ścieżki sławy Jest rok 1946. Kraków. Młodziutka Irena zdała właśnie eksternistycznie maturę i pracuje w „Echu Krakowa”. Z Kołomyi, gdzie się urodziła w 1925 roku, przebyła daleką drogę. Do Krakowa przyjechała sama jednym z pierwszych transportów repatriacyjnych ze Lwowa. Matka podąży w ślad za nią dopiero po kilku miesiącach. (Po latach w rzadkich chwilach słabości dziennikarka będzie opłakiwała Lwów i mieszkanie przy Tarnowskiego 44). Ojciec, Antoni Marceli Dziedzic, zaginął w wojennej zawierusze (prawdopodobnie zginął w bitwie pod Kutnem). Panie Dziedzic zdecydowały się na Kraków, gdyż mieszka tam kuzynka ojca. Irena, początkowo maszynistka w gazecie, szybko debiutuje na łamach „Echa Krakowa” reportażem o hucie w Skawinie. Na całą kolumnę! „Nie dawajcie jej się tak rozpisywać”, depeszuje z urlopu naczelny, Władysław Machejek. Dziewczyna jest ambitna, chce zdawać na studia dziennikarskie. W dzień się uczy, a nocami pracuje jako depeszowiec. Którejś z nich w redakcji zjawia się nieznany mężczyzna, podobno za zgodą naczelnego Machejka. Irena nie przejmuje się nim, przystępuje do pracy. Niespodziewanie o pierwszej nad ranem, w porze zsyłania do zecerni ostatnich depesz, przychodzi do redakcji przemówienie Moło- 131 towa. Jest problem: trzeba je skrócić, tak by zmieściło się na dwóch pierwszych stronach gazety. Wielka odpowiedzialność. Za niewłaściwy skrót można słono zapłacić. „Kto dokonał skrótu?” – pyta nad ranem nieznajomy. „Ja” – decyduje się Irena. Nazajutrz dowiaduje się, że tajemniczym mężczyzną jest Tadeusz Zabłudowski, naczelny „Głosu Ludu”, który przyjechał do Krakowa szukać zdolnych dziennikarzy do swojego zespołu. Gdy stwierdził, że zarówno skrót, tytuł przemówienia, jak i tytuły pozostałych depesz są dziełem młodej dziennikarki – rano w gabinecie Machejka zaproponował jej przeniesienie do Warszawy. Jakieś wahania? Żadnych. W stolicy robi błyskawiczną karierę: depeszowiec w „Głosie Ludu”, następnie dziennikarka w działach zagranicznym i kultury „Expressu Wieczornego”, a od 1952 roku dziennikarka Polskiego Radia. Jest nie tylko zdolna i inteligentna, ale i piękna. Koledzy z redakcji „Expressu…” żartują, że była pierwowzorem warszawskiej Syrenki na rysunkach Gwidona Miklaszewskiego. Jest rok 1956. Ambasadorowa Mira Michałowska, dziennikarka, tłumaczka, pisarka i dama w jednej osobie, poszukuje kobiety obytej z mikrofonem do prowadzenia „Tele-echa”, na wzór francuskiego programu, do którego zaprasza się interesujących rozmówców. Dziedzic okazuje się idealną kandydatką. – Był to wybór świetny! – mówi dzisiaj reżyser Jerzy Gruza. – Irena prowadziła luźne rozmowy, czego u nas wtedy w ogóle nie było. W Polsce się nie rozmawiało na antenie. Były komunikaty, artykuły wstępne, zarządzenia, ale nie rozmowa. „Tele-echo” wkrótce staje się telewizyjnym przebojem. W ciągu dwudziestu pięciu lat program miał aż osiemset sześć wydań! 132