a152_159_KONTYNENTY BULAJ
Transkrypt
a152_159_KONTYNENTY BULAJ
153 Monika Bułaj Reporterka, pisarka, fotografka, podróżniczka. Mieszka w Trieście Tekst i zdjęcia: Monika Bułaj Sy tu a cja czło wie ka jest na stę pu ją ca: do ośle go ogo na przy wią za no skrzy dło anio ła R u m i N (z Mertona) KONTYNENTY KONTYNENTY ” iej T Y Tan P L EN % . N e 25 E S S T Y ci R N Ra O P O Me U R „ K Renu . E p W w WW 152 Dobra książka 154 Monika Bułaj 155 D Z I E N I K W S P Ó Ł W I N N E G O W I D Z A przy sarkofagu świętego, marmurowego katafalku ozdobionego złotymi kaligrafiami sukna. Odtąd jest ze mną wszędzie. Nie wiem, czy jeszcze żyje. Uciekam przed nią i jej szukam, boję się jej i pozwalam się wabić. Odnajduję ją w zmęczonych spojrzeniach kobiet, wyobrażam sobie jej chudy, błędny cień przepychający się zapchanymi ulicami, prześlizgujący wśród straganów i drutów kolczastych, wciskający w przymykane drzwi autobusów. Wydarzyło się to po miesiącach samotnej podróży od irańskiej granicy do chińskich okopów w śniegach Pamiru, z Afgańczykami i między Afgańczykami. Zawierzyłam rozwadze mieszkańców i przezornie unikałam wojennych placówek i konwojów. A więc szukam świętych miejsc, uzdrowicieli wagabundów, nomadów i pasterzy, opowieści kobiet, i nagle spostrzegam dryfujące ku tym drzwiom chmury burek, plisowanych worków z kratą na oczy. Kłaniają się niskim progom. Duszny ścisk napełniającego się ciałami pomieszczenia. W środku panuje półmrok, choć to południe – muezini wzywają na modlitwę. Kabul oddycha z ulgą. Koniec powszedniej udręki. Słońce w zenicie gasi święty ogień szahidów, którzy zwykli zabijać przed obiadem, by zdążyć na biesiadę z Prorokiem. Wiadomo, że bomba o poranku wyczerpuje dzienną porcję złego losu. Cudze nieszczęście zwiększa szanse przetrwania, wybuch to kolejny dzień życia. Jestem ubrana po afgańsku, w długi czarny płaszcz i czarną chustę, która odsłania tylko owal twarzy. Pod chustą notes i leica, nie śmiem ich tknąć. Kobiety mruczą modlitwy, obnażają twarze wysmagane wiatrem Hindukuszu, zdejmują burki, odsłaniając bolesną urodę, lgną do siebie, popychają się i obejmują, wyzwalając nieomal zmysłową intymność. Przyłapuję spojrzenie dziewczynki w białej chuście i szkolnym mundurku. Zbliża się, dotyka mojej twarzy, płacze. – Dlaczego płaczesz? – pytam. – Bo jesteś obca, a masz chustę, a więc szanujesz to miejsce i islam jak my. I nagle pęka tama, a wieść się niesie. Szepty, wytykanie palcami: chrześcijanka, która kocha islam! Wyzwala się reakcja łańcuchowa. Jestem żywą relikwią N Kobietę kamikadze spotkałam w upalny, zakurzony dzień, za drewnianymi drzwiami małej świątyni, w zaułku, którego nie potrafiłabym drugi raz znaleźć w labiryncie starego Kabulu. Przylgnęła do mnie w tłumie kobiet, KONTYNENTY KONTYNENTY W S P Ó Ł W I N N E G O Ale w tłoczącej się masie kobiet jedna nie płacze. I nie uśmiecha się. Od razu zwróciłam na nią uwagę, jej wygląd razi. Niedbale narzucona chusta na brzydko farbowane henną włosy. Dżinsowy, obcisły płaszcz. Czarna krecha brwi połączonych niezgrabnym ruchem dłoni. Ciągle się do mnie przysuwa, jakby coś nas łączyło. Od pewnego czasu staram się od niej odsunąć. Nagle odwraca się do ściany, bokiem do mnie, bym tylko ja widziała. Rozpina płaszcz, odchyla poły. Może chce pokazać mi jakąś ranę? Nie. Widzę jej chude ciało opakowane w kaftan pionowych tubek splątanych kablami. Nie rozumiem. Może nie chcę zrozumieć. Myślę o broni tajniaka, o samoobronie wyemancypowanej aktywistki. W Kabulu nierzadko widziałam rozpinającą się marynarkę, która osłaniała arsenał. A raz spotkałam rambo komandosa, który mi na przywitanie oświadczył, że nienawidzi zachodnich dziennikarzy za ich kłamstwa. Sportowe spotkanie, na szczęście zakończone zabawnie. Tu, w małej świątyni, kobieta w rozpiętym płaszczu patrzy na mnie. Te przedmioty, którymi opasała brzuch, to nie są pistolety, lecz materiały wybuchowe. Pionowe cylindry jak tubki pasty do zębów, bez cyngla. Wygląda na przedwcześnie podstarzałą nauczycielkę. Ile ma lat? Trzydzieści? Pięćdziesiąt? Skąd przyszła? Dokąd pójdzie? Dlaczego mi właśnie pokazuje swój śmiercionośny ekwipunek? Udaję, że nie rozumiem. Zagadać. – Gdzie są twoje dzieci? – pytam. Sposób, w jaki przeczy memu pytaniu, mrozi mi krew. Znaczy, że dzieci nie ma, może umarły. Przestaję pytać. Pytania zatrzymują się na ustach. Boję się. Patrzę w bok. I w końcu mówię: – Man se farzand daram, mam trzech synów. Słowa, które mnie w tym kraju najlepiej D Z I E N N I K – kobiety ocierają się o mnie, całują w czoło, muskają banknotami i cukierkami, by je poświęcić w sobie znanych sprawach i potem szybko wsunąć za stanik lub do kieszeni. Chcą baraki, błogosławieństwa, bo jestem gościem, bo zaufałam. Płaczą już wszystkie, wydmuchują nosy w burki, wplątują mi we włosy palce upstrzone pierścionkami, gładzą moje policzki i czoło wierzchem spękanych dłoni. Młoda Hazarka przepycha się stanowczo, staje przede mną, chce cudu na bezpłodność. Wszystko dzieje się jak we śnie. Już nie relikwią jestem, lecz zakładniczką, ale się nie sprzeciwiam, nie protestuję, poddaję się. Zmieszana, ale się uśmiecham. Może stanie się jakiś cud, może ta przesadność, ten nadmiar uczuć pryśnie. Wszystko, czego szukałam od miesięcy, spada teraz na mnie, przesuwa z roli niewidocznego świadka w niepożądany protagonizm, stawia w centrum kultu. „Chciałaś bożych ludzi? Wędrownych cudotwórców? Kobiet w ekstazie?” – strofuję się szeptem. „Masz za swoje. Tu nie istnieje bezstronność. Stajesz się częścią tego świata”. Mówię półgłosem, a one chyba myślą, że się modlę, gdyż unoszą dłonie. 157 W I D Z A 156 Dobra książka KONTYNENTY KONTYNENTY 158 Monika Bułaj 159 D N I K W S nie oglądam się. Byle nie dać poznać, że chyłkiem daję nogę. Przechodzę obok ostatnich sikhów miasta, którzy kostkami do gry i muszelkami przepowiadają przyszłość muzułmankom w cieniu wielkich parasolów. I wreszcie oglądam się. Nie ma jej. Koniec koszmaru, Kabul staje się realny, ze smrodem rynsztoków, z krzykiem dzieci ulicy, które dają klapsy opancerzonym samochodom, jakby to były tyłki osłów. Swojski huk śmigłowców szturmowych, które latają tak nisko, że podmuchem straszą zielone papugi w eukaliptusach. Kabul, ze swoimi pozytywkami wędrownych lodziarzy grającymi „Dla Elizy”, i „Jingle Bells”, zwycięskimi fanfarami nad talibskimi zakazami muzyki. Ale miasto jest już dla mnie inne. Staram się przystosować do chodu afgańskich kobiet, mimetycznego języka ciała, którego nauczyłam się dla własnego bezpieczeństwa. Nie potrafię jednak nosić zwykłej twarzy przechodnia. Strach zakradł się do mnie, choć nie zdaję sobie z tego sprawy, i już staje się fizjologicznym refleksem. Zmoczę łóżko tej nocy i odtąd już całkiem nie będę mogła spać. Z Wreszcie rozpoznaję miejsca. Instynktownie wracam do dzielnicy muzyków, gdzie mam, można by rzec, prywatnego dentystę. Kapliczkę z tysiącami magicznych gwoździ wbitych w progi, a każdy gwóźdź to wyleczony ząb. A potem spotykam fryzjera w kolorowych pierścionkach i długich lokach, który zaprasza mnie na herbatę i wesoło opowiada, jak był aktorem i grał Osamę ben Ladena w filmie. Afganistan jest taki właśnie, przechodzisz od tragedii do farsy w ciągu zaledwie godziny. Nie wiem już, gdzie miało miejsce to straszne spotkanie. Moje uczucie do tamtej kobiety to skrzep litości i strachu. Wiem, że gdybym ją zadenuncjowała, nikt by mi nie uwierzył. Albo ruszyłby odwet krwi. Nad miastem czuwa „bezwstydna ryba”, jak Afgańczycy nazywają szpiclujący aerostat połączony z najpotężniejszym satelitą świata. Jak balonik faluje nad morzem ruder, podgląda nagie Afganki w miednicy na podwórkach, dachy, gdzie się nocą kochają. Łypie, by zagwarantować życie obcokrajowcom zabarykadowanym w bunkrach. Czy rybie oko dojrzy tę kobietę w miriadzie błękitnych kropek burek? Niknie ostatni purpurowy promień nad białymi szczytami Hindukuszu. Wątłe światła w glinianych chałupach na wzgórzach zapalają się kolorami i Kabul przypomina betlejemską szopkę. Osiołek dźwiga w górę brzemienną kobietę. Obok niej wspina się cień. Cieśla Józef? A tymczasem gdzieś tam kobieta okutana prochem, kablami i gwoździami zdejmuje pas męczenników, jak zwą go ekstremiści, i w swoim domku bez dzieci rozwija na ziemi pikowany materac. Ale nie śpi. Noc jest krótka, zbyt krótka na sen. o A Rozdział książki Moniki Bułaj pt. „Nur. Zapiski afgańskie”, która na wiosnę ukaże się w Bibliotece „Kontynentów” P Ó Ł W I N N E G O W I D ZdjĘcia: monika bułaj N Oddalam się bez pożegnania. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego, mnie tu nie było. Żadnego khoda hafez, „niech cię Bóg uchroni”, „do zobaczenia” w języku dari. Ale ona rusza za mną. Idę powoli, by okazać spokój, którego we mnie nie ma. Stawiam wydłużone kroki, byle dalej. Żartuję z wędrownymi handlarzami, przeciskam się przez tłum przechodniów, E Odtąd to już nie sen, lecz koszmar, w którym niepojęte moce wikłają nas w kolejne epizody bez wyjścia. Czuję każde włókno mojego ciała. Kontury twarzy i przedmiotów stają się zbyt wyraźne, napięte do granic, nadmiernie realne. Nic nie mogę uronić. Jednocześnie mam pewność, że nic się nie stanie. Boję się, że słowa coś w niej poruszą, sprawią, że drgnie nerw, pęknie nitka szaleństwa. Mogę tylko musnąć obojętnym spojrzeniem tę pomarszczoną, ostrokątną twarz, czarne półksiężyce paznokci, popsuty suwak torebki. Zapach szarego mydła i jej kwaśnego oddechu. Kobiety wokół nas nie widzą tego, co ja widzę. Ignorują świętego, by gapić się na mnie, oczarowane i we łzach. Z trudem wychodzę. Ona nie odstępuje mnie na krok, lgnie jak cień. Przeciskam się przez szturmującą masę śliskich nylonowych burek z plamą oddechu na wysokości ust. Wydzierają mnie sobie, czepiają się, popychają jak lalkę. – Spójrzcie – mówi jedna z burek – ta isawi kocha islam. Ta haredżi kocha Afganistan. Isawi znaczy wyznawca Issy, czyli Chrystusa. Haredżi to cudzoziemiec. Tym jestem dla nich. Niewiernym i najeźdźcą. A jednak mam twarz, zapach, oczy, głos. Jestem z Zachodu, a jednak nie jestem zamknięta w pancernym wozie, nie stoję za celownikiem karabinu, nie mam pustego spojrzenia jaśniepaństwa, które eksportuje demokrację słowami takimi jak infinite justice. I Wojna do tego doprowadziła. Śmierć to wydajny, kwitnący biznes Afganistanu. Ludzkie mięso jest na sprzedaż, to żywa bomba, którą można detonować. Masakry z ręki samobójców. Dwa tysiące dolarów, mówią mi przyjaciele afgańscy, to najniższa oferta na zabójstwo i każdy wie, jak znaleźć najemnika lub zleceniodawcę. Podobnie kamikadze – opłacani, by kupić rodzinie dom lub spłacić długi. Biznes wojny, jakie tam męczeństwo. Z chronią. Moja modlitwa, mój glejt, moja przepustka, mój hełm kewlarowy, moja straż przyboczna. Kobieta, która ma synów, jest prawdziwą, szanowaną matką, matką jak przystoi. Z tego powodu pewnego razu w dolinie Chostu podczas wesela świętowano moją obecność. Nieraz kobiety chcą ode mnie baraki, żeby one też. Spocona, blada skóra kobiety i jej zimne, suche, szalone oczy. Czuję jej biodra, łokieć, twarde mięśnie ud. KONTYNENTY KONTYNENTY