Odyseja dziecięca. Z Polski do Nowej Zelandii w pięć lat

Transkrypt

Odyseja dziecięca. Z Polski do Nowej Zelandii w pięć lat
64
Polska
65
Nowa Zelandia, 1944–1949
ODYSEJADZIECIĘCA.
Z POLSKIDONOWEJ
ZELANDIIWPIĘĆLAT
Gdy po 1939 roku
wraz z rodzicami
trafiły z Polski
na Syberię, wydawało
się, że ich los jest
przesądzony. Ale łut
szczęścia sprawił, że
dostały drugą szansę
w Nowej Zelandii
Tekst: Agaton Koziński
dy w 2013 r. postawiono
w stan upadłości firmę
Mainzeal, w Nowej Zelandii zawrzało. Trudno było
zrozumieć, jak ten koncern budowlany zatrudniający 500 osób i mający na swoim
koncie udział w projektach o łącznej
wartości 7,5 mld dol. może po prostu
upaść. Założona w 1968 r. korporacja
wydawała się fundamentem nowozelandzkiego rynku nieruchomości – dlatego też jej zamknięcie było komentowane przez całą branżę, a także czołowych polityków w kraju.
O przyczyny pytano też jej byłego
dyrektora Johna Roya, który w 1994 r.
pozbył się w niej udziałów i przeszedł
na emeryturę. Długie z nim wywiady
zapełniały szpalty gazet, a w nich biznesmen wspominał, jakie były początki jego kariery. Snuł też opowieści o czasach wojny, o podróży z mroźnej Sybe-
G
NASZA HISTORIA NR 11 (12) - LISTOPAD 2014
rii, przez Uzbekistan, Persję, Indie do
Nowej Zelandii. „Nie umiem wskazać
konkretnego momentu czy zdarzenia,
ale w czasie tej podróży coś się zdarzyło. To w jej trakcie wykształciły się
u mnie żelazna konsekwencja i instynkt
przetrwania, które później pozwoliły mi
odnieść sukces w moich przedsięwzięciach” – opowiadał Roy w jednym z wywiadów.
Roy tę podróż odbył pod innym nazwiskiem. Dokładniej przebył ją Jan Wojciechowski, który w Johna Roya zamienił się dopiero w 1953 r. Czemu? Bo polskie nazwisko Wojciechowski dla większości Nowozelandczyków było nie
do wymówienia – a dla młodego, ambitnego chłopaka marzącego o wielkich
pieniądzach możliwość komunikowania się była najważniejsza. Ale nie znaczy to, że młody chłopak polskich korzeni się wypierał. Wręcz odwrotnie
– zawsze był z nich dumny, nigdy nie
przestał mówić po polsku, do niedawna pełnił funkcję honorowego konsula
Polski w Nowej Zelandii.
Polska dla Roya-Wojciechowskiego
była i jest ważna nie tylko ze względów
sentymentalnych. Mimo że ten 80-letni dziś mężczyzna żyje w Nowej Zelandii od 10. roku życia, to polska komuna
na tej odległej wyspie zawsze była dla
niego ważnym punktem odniesienia.
W niej wyrastał, w niej znajdował oparcie i pomoc. To samo zresztą wspominają inni jej członkowie. Nowa Zelandia
to rzadki przykład kraju, w którym polska diaspora rzeczywiście trzyma się razem. Czemu? Odpowiedzi należy szukać właśnie w tej podróży, o której mówił Wojciechowski.
31 października 1944 r. do portu
w Wellington, stolicy Nowej Zelandii,
zawinął okręt wojenny „General G.M.
Polska
Nowa Zelandia, 1944–1949
Randall”. Na jego pokładzie znajdowało się ok. 3 tys. żołnierzy nowozelandzkich i australijskich
– a także 733 polskie sieroty wraz
z niewiele ponad setką dorosłych
opiekunów. Dzieci, wymęczone wielotygodniową podróżą niewygodnym
statkiem, z oszołomieniem patrzyły,
jak na nabrzeżu tłoczą się mieszkańcy Wellington chcący powitać małych
podróżników. Była orkiestra, byli
dziennikarze, a nawet premier
kraju. Życzliwość gospodarzy mogła dzieci zaskoczyć – ale dziwić to nie
powinno, ponieważ
przez ostatnie
pięć lat dla każdego z nich
kontakt
z obcym oznaczał jedynie kłopoty.
Odyseja polskich dzieci zaczęła się
w 1939 r. wraz z wtargnięciem na polskie ziemie żołnierzy Armii Czerwonej.
Szacuje się, że z okupowanych przez
Rosjan terenów na Syberię wywieziono ok. 1,5 mln Polaków – zdecydowaną
większość na Syberię, gdzie wykorzystywano ich do niewolniczej pracy
w gułagach. Ich los zmienił dopiero atak
Niemiec na ZSRR w 1941 r. i zawarty
30 lipca tego roku traktat Sikorski-Majski, na mocy którego gen. Władysław
Anders zaczął tworzyć polską armię
w Rosji. Ściągać do niej zaczęli Polacy
wcześniej wywiezieni na Syberię, a których objęła amnestia będąca konsekwencją traktatu. Łącznie zebrało się ich
ok. 120 tys., a wraz z nimi dzieci, których
przecież nikt samotnie zostawiać nie zamierzał.
Armia Andersa świetnie
wykorzystała „okienko możli-
wości”, które się otworzyło tuż po ataku
Niemiec na Związek Sowiecki. Józef Stalin, przestraszony słabością własnego
państwa niebędącego w stanie zatrzym a ć
hitlerowskiego
blitzkriegu,
wyraził zgodę
na jej sformowanie, a nawet wspierał
jej dozbrojenie. Długo
to jednak nie trwało. Już
w 1942 r. zaczęły się piętrzyć
problemy wokół polskiego wojska. Wtedy Anders, przeczuwając, że okienko za chwilę się
zamknie, uzyskał zgodę
na przeniesienie wojsk
do Persji, która wtedy była pod kontrolą brytyjską. Uzyskał ją –
i w ten sposób Polacy trafili na Bliski
Wschód.
Polscy
żołnierze
rwali
się
do walki – ale
trudno było ruszyć na front w sytuacji, gdy regularnym oddziałom towarzyszyła armia dzieci. Dlatego polski rząd
na uchodźstwie za pośrednictwem Ligi Narodów wystosował apel o pomoc.
Nowa Zelandia nie zgłosiła się od razu.
Ale w lipcu 1943 r. do tego państwa przypłynął statek z 700 polskimi dziećmi
– zatrzymał się tam na odpoczynek
w drodze między Persją a Meksykiem.
Dzieci odwiedziła żona polskiego konsula w Wellington Maria Wodzicka
– a następnie zainspirowana tym przykładem zaczęła przekonywać ówczesnego nowozelandzkiego premiera
Petera Frasera do tego, że jego kraj także powinien wystosować zaproszenie
dla polskich dzieci.
Skutecznie. Wkrótce z irańskiego
Istafahanu przez Indie doWellington dopłynęło ponad 700 polskich dzieci,
w większości wojennych sierot. W nowozelandzkiej stolicy przesiadły się
do pociągu i wyjechały do Pahiatua, niewielkiej miejscowości na północnej wyspie (Nową Zelandię tworzą dwie wyspy), gdzie stworzono dla nich specjalny kampus. Dzieci nie miały tam zostać
długo – zaproszenie dla nich, złożone
przez nowozelandzki rząd, obowiązywać miało do końca wojny.
Choć miał to być pobyt tymczasowy,
obozowisko dla dzieci zostało przygotowane solidnie. Schludne domki pou-
NASZA HISTORIA NR 11 (12) - LISTOPAD 2014
stawiane w równych szeregach tworzyły małe miasteczko. Przygotowano je
specjalnie z myślą o małych Polakach
– nawet jego uliczki miały polskie nazwy. W tym języku dzieci także uczyli
nauczyciele. Całość nadzorował delegat
polskiego rządu na uchodźstwie Jan
Śledziński. Londyński rząd starał się także finansować pobyt polskich dzieci, ale
szybko okazało się, że nie jest w stanie
– koszty wzięły więc na siebie władze
Nowej Zelandii. Nie była to zresztą ich
jedyna pomoc. Tamtejszym władzom
naprawdę zależało na tym, aby polskie
dzieci czuły się dobrze w ich kraju.
W tym celu namówiono nowozelandzkie rodziny, by te zapraszały do siebie
małych Polaków i w ten sposób ułatwiły im adaptację w nowej ojczyźnie. Łącznie w latach 1945–1946 przyszło 830 zaproszeń dla dzieci.
733
dzieci (w wieku od czterech do 15 lat) przypłynęło do Wellington 31 października
1944 r. na zaproszenie rządu Nowej Zelandii. Umieszczono je we wspólnym obozie
w miejscowości Pahiatua, gdzie mogły się
uczyć po polsku w katolickich szkołach.
Po wojnie większość z nich zdecydowała
się zostać w nowej ojczyźnie na całe życie
– mimo że władze Polski Ludowej proponowały im powrót do kraju
Przyjmowanie tych zaproszeń było
dla dzieci testem. Wojna się już bowiem
skończyła i w teorii zaproszenie ich
do Nowej Zelandii przestało obowiązywać. Były one wręcz zobowiązane do tego, by wrócić do kraju. Miały tego świadomość nowe komunistyczne władze
i nawet wysyłały inspekcje do Wellington, by przekonać się, w jakich warunkach młodzież dorasta, i przypomnieć
im o tym, że już czas wracać do ojczyzny. Dla wielu to był trudny test. Część
dzieci (zwłaszcza tych, które do Nowej
Zelandii przyjechały z rodziną) zdecydowała się na powrót do kraju. Ale to byli nieliczni. Rząd Nowej Zelandii – świadom zmian geopolitycznych po konferencji jałtańskiej – po raz kolejny wystosował zaproszenie. Tym razem brzmiało ono: zostańcie u nas, ile chcecie, a my
zajmiemy się waszym utrzymaniem
i dopilnujemy, żebyście mieli warunki
niezbędne do rozwoju.
Tak się rzeczywiście stało. Dzieci
miały zapewnioną naukę w podstawówce, a potem w liceum. W 1948 r.
do Nowej Zelandii przyjechała duża grupa polskich migrantów, którzy osiedlili
się w Wellington – a dzieci stopniowo
do nich dołączały. Ostatecznie polski
dziecięcy obóz w Pahiatua został zamknięty w 1949 r. Większość jego mieszkańców już wcześniej weszła w dorosłość i się z niego wyprowadziła. Ci, co
byli w nim do końca, zostali przeniesieni do hosteli w Wellington.
Mali Polacy w miarę jak dorastali, coraz mocniej wtapiali się w Nową Zelandię. Było to o tyle proste, gdyż ten kraj
bardzo szybko rozwijał się gospodarczo
po zakończeniu wojny, więc rąk do pracy nie było za dużo. Ale choć dorosłe już
dzieci zaczęły żyć własnym życiem, zachowały ze sobą kontakt, tworząc zwartą polską diasporę kultywującą tradycje z własnej ojczyzny. „Dzieci z Pahiatua”, jak o nich zawsze mówiono, stały
się ważnym symbolem i punktem odniesienia – także dla Nowozelandczyków, wielu z Polaków bowiem zaczęło
odgrywać ważne role w ich kraju. Jak
Jan Roy-Wojciechowski, jak Krystyna
Tomaszyk, która (pod nazwiskiem
Skwarko) napisała książkę „Zaproszenie” („The Invited”), w której opisała peregrynację małych Polaków.
W 1975 r. na miejscu dawnego obozu w Pahiatua postawiono pomnik upamiętniający ten nietypowy polsko-nowozelandzki przykład współpracy. Dla
Nowozelandczyków, narodu bądź co
bądź stworzonego przez imigrantów,
stał się on dowodem, że także w następnych pokoleniach jego mieszkańcy nie
zapomnieli o tym, jak powstała ich ojczyzna. A

Podobne dokumenty