poezja - Migotania
Transkrypt
poezja - Migotania
SZCZEGOLNIE POLECAMY: Gustaw Szpet Giganci Teatru - rozmowa z Zapasiewiczem Strony świata - Wietnam, Serbia Życie teatru - Śmiechowicz Poezja - Wasilewski Matusz o Biedrzyckim Proza - Nieckowski i i o a g N t a M Nr 1 (26)2010 kwartalnik cena 8 złotych y (w tym y VAT 7%) PRZEJAŚNIENIA MIGOT I BŁYSK „Literatura jest przeznaczona do zatrzymania czasu w jego niszczącym biegu” Jan Parandowski Bogusława Latawiec Rozproszony na wietrze jest w tym roku o jeden migot mroku wyższy i o jedną kroplę ptaka głośniejszy tak że bezrozumnie wierzę o świcie że jego żywotna żywiczność potrafi odwrócić tętno czasu Słyszę jak się tłucze pod ziemią w korzeniach bije w gałęziach pod sklepieniem powietrza w mojej drobnej krwistej tętnicy na przegubie w ślepej a światłotwórczej korze mózgowej Którejś nocy jednym błyskiem igliwia jak zapalonym nagle lustrem ogarnę całość: wszystko zobaczone, dotknięte, pomyślane tak jakby to były drobne ułożone przede mną przedmioty rys. Joanna Grochocka Gazeta literacka Gazeta literacka ISSN•GOŚĆ 1730–6531 Literatura Net Pl Gdańsk 2010 PLASTYCZNY NUMERU: • FELIETON Co jest w tych latach, co każe się ludziom pamiętać? Żaden inny czas tak zbiorowo nie naznacza, zakładając, że przechodzi się normalne fazy życiorysu, bez aberracji typu udział w powstaniu czy powódź tysiąclecia. Może fakt, że to okres najintensywniejszego po niemowlęctwie rozwoju, może ten, że stanowi on cezurę między dzieciństwem a dorosłością. Grupka młodych ludzi przechodzi razem metamorfozę, najczęściej bolesną. Po czterech latach, ci, którzy przyszli tu jako dzieci, wybiegają w dorosły świat, z Ważnymi Świadectwami w kieszeniach, z dumą, że udało się skończyć, z ulgą, że wreszcie, z przekonaniem, że mogą Wszystko. Ta pewność nigdy nie będzie już tak bezwarunkowa. Wybiegają, każdy w inną stroną. A jednak: unoszą ze sobą wspólny eter, by całe życie podświadomie go pielęgnować; matrycę młodości, prywatny archetyp, szyfr do siebie w młodzieńczej odsłonie, unikatowy, z kodem dostępu znanym jedynie tej grupie ludzi. Wspomnienia z liceum, fragmentaryczne, podszyte bezwiedną konfabulacją, są jak przeboje z młodości: nie pytamy o wartość, są nasze, najlepsze. I bez względu na wszystko - poruszają, wybijają z rytmu, dają poczucie osobności względem świata dzisiaj i przynależności do wtedy. Szarpią delikatne struny, dotykają miejsc, których nie ujawniamy przed najbliższymi, a bez zażenowania odkrywamy przed kimś z wtedy, z kim obiektywnie niewiele nas łączy, ale kto jest w irracjonalny sposób bliski. Ludzie, którzy zdeterminowani rocznikiem, decyzją o wyborze szkoły, zrządzeniem losu, byli przez krótki czas razem. Ludzie, z których każdy idzie swoją drogą, broi na własne konto, gromadzi doświadczenia, które go o wieki świetlne oddalają od pozostałych i żyje w świecie, o którym reszta nie wie nic, nawiązuje przyjaźnie o stażu przekraczającym kilkukrotnie licealne lata, potrafią spotkać się przy wódce, powyciągać stare zdjęcia i historie, śmiać się do łez z tamtych numerów. Zapomnieć, że się starzeją, rozwodzą, mają problemy z ciśnieniem i kredytami. Rozmawiają o wszystkim, bez wstydu, wtapiania się w konwencje i myślenia o konsekwencjach. Jak kiedyś. Albo raczej: jak nigdy. Mogą czuć się razem, wśród swoich. Albo raczej: u siebie. Nie umiem nie słyszeć: Własne pędy, własne liście, zapuszczamy każdy sobie i korzenie oczywiście, na wygnaniu, w kraju, w grobie, w dół, na boki, wzwyż ku słońcu, na stracenie, w prawo - w lewo. Kto pamięta, że to w końcu jedno i - to samo drzewo. Małgorzata Dorna Paryż 5 marca 1982 roku, ożywiona rozmowa w gronie aktorów i malarzy, kilku zaprzyjaźnionych marchandów, krytyków. Iskrzące się dowcipem anegdoty, finezyjne aluzje, lekkie drinki. Rozmowa na pół tonach, skojarzenia chwytane w pół słowa, na błysk spojrzenia, teatralne gesty - na odległość wyrafinowanej metafory. Właśnie kończy opowiadać zabawną historię pani kustosz, właścicielka sławnej galerii. Chodzi o zgodę sąsiadów salonu sztuki na przeprowadzenie jakiejś zmiany budowlanej, wspólnej dla galerii i kamienicy tuż obok. Oczywiście protesty miejscowych, oczywiście święte oburzenie, oczywiście zawiść bezinteresowna i wściekłość niepojęta, awantura z sąsiadami na ekstremach. Ktoś krzyczy: Niech zdechną artyści! Na diabła nam galeria! Na diabła te pijusy, te zarozumiałe, bezczelne clochardy! – pani kustosz opowiada ze swadą. Tadeusz Kantor zajęty rozmową ze znanym mecenasem sztuki o możliwości wystawienia spektaklu w Norymberdze – uważnie obserwuje zebranych. „Jedyną rzeczą , którą mógłbym zrobić nie gdzie indziej, jak tylko w Norymberdze, jest opowieść o gwoździu, którym przebito policzki Veit Stoss’a , stosując się do prawa przewidującego taką karę za przewinienia finansowe. Stało się to wtedy, gdy Mistrz jako starzec, gnany tęsknotą, z Krakowa, któremu pozostawił największe dzieło swego życia Ołtarz Mariacki, po długiej wędrówce dobił do wrót swego domu rodzinnego” - napisze po latach Kantor, dodając, zachwycony zbieżnością obu opowieści, to wielce wymowne zdanie, powtarzane później przy byle okazji przez byle znawcę sztuki, byle krytyka, pismaka: „Niech zdechną artyści!” Oto tytuł nowego spektaklu, którego premiera odbyła się w 1985 roku, w Norymberdze i który tam właśnie, a nie w rodzinnym, ukochanym przez Kantora Krakowie – okrzyknięto prawdziwym arcydziełem. Teraz niszczy się metodycznie, z uporem i bez znieczulenia twórcę światowego kina, autora tak znakomitych, przejmujących dzieł jak „Lokator”, „Tess”, „Dziecko Rosemary” za czyn „moralnie naganny”, ostatecznie popełniony (co prawda ofiara nie czuje się ofiarą, ale jej subiektywne zdanie okazuje się nie mieć tu większego znaczenia) przed prawie trzydziestu laty, sugerując co mógłby zrobić artysta, gdyby... zdecydował się na ucieczkę, gdzieś w góry, po stromych ścieżkach Alp, ponad krawędzią otchłani. Ton każdej relacji wielce napastliwy, agresywne, młode dziennikarki o ślicznych, nieskażonych cieniem myśli buziach, jasnych jak kamień polny, mają niewątpliwe pole do popisu, szefowie od telewizyjnego marketingu zacierają z emocją ręce. Artysta – skandalista, człowiek ostatecznie zdeptany lub może raczej wdeptany w błoto kultury masowej – wymownie milczy. Sztuka nie chroni przed życiem – życie tylko dla twórcy bywa sztuką, ale płaci on cenę najwyższą. 2 ą J m m i k c so a t ię m a P y W Lipiec 2001: jakbyśmy wrócili po wakacjach. A minęło 10 lat. Zabrakło M. Będzie żałowała: męczyła ją myśl, że musi nas zobaczyć. Bo jeżdżąc po świecie, studiując, kochając, nie myślała o liceum, a od niedawna ma silną potrzebę powrotu. Powie, że za rok podporządkuje naszemu spotkaniu wszystko. I dotrze do Polski. 1990: późne popołudnie, ciepło, które cieszy, które się zauważa, pewnie wczesna wiosna. Siedzimy na podłodze. Czekamy na zajęcia? Nie mogę pamiętać po 20 latach. M. zna moją ignorancję w kontaktach z rosyjskim, której nie próbuję maskować ani tłumaczyć kontestacją systemu. Od początku się nie uczyłam i tak zostanie, czego kiedyś będę żałować. M. zna biegle rosyjski. Podobnie jak niemiecki i za parę lat jeszcze kilka języków. M. zna biegle rosyjski, podobnie jak matematykę, fizykę, chemię, ponieważ jest piekielnie zdolna i na tyle dojrzała, żeby już wiedzieć, czego chce. Jest pod tym względem moim przeciwieństwem. M. zna też twórczość Wysockiego. Zafascynowana opowiada, pod jak wielkim jest wrażeniem - głosu, odwagi, legendy, charyzmy - i wyciąga z brązowej torby teksty WW. Czyta Koni priwieriedliwyje. Brzmi pięknie. Niewiele rozumiem, proszę o tłumaczenie. Nie tłumaczy mi jednak tekstu. Ona mi go opowiada. Na korytarzu szaro; zza okna przygląda nam się ciepła wczesnowiosenność. Jesteśmy młode, przed nami tzw. całe życie. Na ten mikroklimat nakłada się opowieść o koniach. Nie w samym wierszu, w który tak naprawdę wczytam się dopiero po latach, ale w tej opowieści: jest wszystko, co wydaje się Ważne. Magia, pęd życia, głód wrażeń, tęsknota, determinacja, marzenia, sen o wolności, bieg po Niemożliwe. Daję się temu wciągać i uświadamiam sobie, że nasze czytanie Wysockiego jest czymś, co się w życiu zdarza raz. Nasze czytanie Wysockiego balansuje na granicy metafizyki. Już wtedy, między zwrotkami, wiem, że będę to pamiętać przez całe życie. Zapomnę, gdzie była szatnia, jak się nazywał historyk, kto z klasy palił. Ale będę pamiętać wiosenne ciepło, plik kartek, iskry w oczach, niebywałą pasję. I pęd narowistych koni. I jeszcze to, że kiedy braknie powietrza, pije się wiatr i połyka mgłę. Wrzesień 2001: spotkałyśmy się. Wszystko było wbrew - zgubiłam jej numer komórki, ona mój zanotowała z błędem, nie miałam z kim zostawić dziecka itd. Ale udało się. Nie umiem sobie wytłumaczyć, skąd u nas tego dnia taka determinacja. Po 10 latach – 2 miesiące to kosmetyczna różnica, a M. miała znów przyjechać w połowie listopada. Coś za nas chciało, żebyśmy się spotkały. Czekała pod ratuszem, piękna, elegancka, wyjątkowa. Jak wtedy, gdy wyjeżdżała do Niemiec. Mówiła o wszystkim. Jak tamtego popołudnia, na podłodze: obrazowo, z zaraźliwym podekscytowaniem. Że studia, że miłość, że podróże, że ślub za miesiąc, że u mamy dobrze. I że wciąż pamięta naszego Wysockiego. Umówiłyśmy się na połowę listopada. 5 listopada 2001: telefon od mamy M. Neisseria meningitidis. Dopiero po latach spróbuję o tym napisać. Po latach też, w teatrze u Jandy, rozpłaczę się na Rajskich jabłkach, kiedy Malinowski zaśpiewa nasze Konie. Jak dziecko się rozpłaczę. Małgorzata Szadkowska-Borys „Eviva L’Arte!” Niech sczezną artyści... można powtarzać za Kantorem w nieskończoność. Galerie świecą pustkami, rynek dzieł sztuki faktycznie nie istnieje. Coraz mniej pięknoduchów, artystów, coraz więcej tych, co to wiedzą najlepiej co sztuką jest, a co tylko nią bywa. A jednak w wielkich miastach, w kafejkach, barach i klubach spotykają się przedstawiciele wymarłej klasy – bohemy, a jednak młodzi, cudownie naiwni ludzie zdają do szkół artystycznych, a jednak o miejsce niezależnego krytyka trzeba walczyć z uporem, doświadczając poniżenia, pogardy. Co więc ma w sobie takiego owa piękna, występna, sponiewierana, upadła dama – Sztuka, że zniewala i jednocześnie odrzuca, skazuje na swoistą banicję swoich wyklętych kapłanów i piewców. Czy zbiorowość, zamknięta w pułapce przeciętności, zniewolona przez zamerykanizowaną, spauperyzowaną do ostatka kulturę masową ma jeszcze jakiekolwiek powody, by szukać owej formy porozumienia, rozmowy z drugim człowiekiem, jaką okazuje się dobrze namalowany obraz czy poprawna warsztatowo grafika? Zapewne nie. Odbiór dzieła sztuki wymaga bowiem zdrowego snobizmu, przygotowania, emocjonalnego i intelektualnego wysiłku, myślenia podobnym co nadawca, niekiedy trudnym do rozszyfrowania kodem. Wymaga owej otwartości i tolerancji, wrażliwości i ciekawości świata, o którą na duchowej, zunifikowanej, globalnej prowincji tak trudno. W wirtualnym świecie mass mediów, w owej upiornej krainie czarów, gdzie wszystko okazuje się tylko namiastką, atrapą sztucznie wykreowane gwiazdy sprzedają emocje „second hand”, a mowa (ta najstarsza forma porozumienia) epatuje wątpliwym pięknem dziennikarskiego, pośpiesznie i niedbale, agresywnie podanego komunikatu. W świecie sztuki, w sterylnym, ascetycznym, wydzielonym teatrum galerii odrzucamy maskę anonimowości, ową „gębę” przyprawioną przez specjalistów od kreowania wizerunku, stajemy twarzą w twarz z artystą, twarzą w twarz z drugim (być może równie samotnym i smutnym) człowiekiem. Obraz staje się zaproszeniem do dyskursu, do owego rytualnego pojedynku, w którym liczy się tylko kolor, faktura, światłocień, przemyślnie położona plama, rzeźba otwiera nową, nieznaną przestrzeń, grafika zmusza do uwagi i skupienia, do owej fizycznej bliskości, bez której nie uda się dostrzec detalu, śladu narzędzia, zarysowań. Artysta zwraca się tylko do widza, obserwatora i uczestnika zdarzenia, na linii nadawca – odbiorca aż iskrzy. Niezależnie od miejsca, w którym przychodzi mu żyć – twórca przemawia językiem formy i emocji, na tyle konwencjonalnym, żeby móc przypisać mu miano uniwersalnego i na tyle indywidualnym, żeby fascynował odmiennością, oryginalnością, własnym, rozpoznawalnym stylem. Czy zmierza w kierunku groteski, prowokacji, karykaturalnych przerysowań, deformacji, czy przeciwnie – pokazuje świat uładzony, wyidealizowany, poprawny – zawsze zwraca się ku wyobrażonemu, immanentnie wpisanemu w dzieło adresatowi. Czasami oczekuje jego aktyw- ności, spontanicznych, niepoddanych kontroli reakcji, kiedy indziej zakłada podświadomy dystans, wprowadza element gry, kalkulacji, intelektualnej zabawy. Zawsze jednak oddaje cząstkę siebie samego, jakiś fragment własnej biografii, jakiś (być może ledwie uchwytny) rys własnej osobowości, natury. Dzieło sztuki staje się zatem swoistym remedium na poczucie alienacji i niespełnienia, specyfikiem o tyle niebezpiecznym, o ile może prowadzić do taniego ekshibicjonizmu, do zbyt łatwej manifestacji, odkrywania Tajemnicy, którą każdy z nas (a twórca zapewne tym bardziej) nosi w sobie. Czy wówczas jest jeszcze „dziełem”?... pozostaje pytaniem wielce ironicznym i zapewne nie bez odpowiedzi. Dwudziestowieczna awangarda przejrzała artystę na wylot, dzieło sztuki przenicowała do ostatka, powieliła w tysiącach egzemplarzy, zdemaskowała, zohydziła, zaszargała lub uczyniła zeń estetyczny przedmiot do wnętrza, co być może okazało się gorsze. W dziedzinie formy powiedziano prawie wszystko, bawiąc się multiplikacją, wychodząc prowokacyjnie „w miasto” z happeningiem, environmentem, artefaktem, działającym na uderzenie - graffiti. Co zatem pozostało? Czego może oczekiwać od wypowiedzi artysty współczesny człowiek, tak bardzo zniewolony szeregiem bezsensownych i niekiedy wmówionych obowiązków, tak mocno osadzony w realiach bezwzględnego, odartego z wartości humanistycznych kapitalizmu, tak głęboko okaleczony przez natłok informacji i coraz to nowe (rzekomo czyniące życie prostszym i bardziej komfortowym) zdobycze techniki. I czy istnieją jeszcze takie miejsca, w których można doświadczyć nieśpiesznego kontaktu z samym sobą, chwili uważnej refleksji, wyciszenia. Do tych miejsc nie należą już muzea, owe (jak prowokacyjnie pisali futuryści) cmentarzyska sztuki, nie należą też teatry, gdzie coraz rzadziej sięga się po repertuar klasyczny i proponuje dobrą inscenizację, nowatorskie odczytanie tekstu. Do miejsc tych nie należą tym bardziej owe wykreowane świątynie konsumpcji, targowiska próżności i tandety, których coraz więcej w pejzażu miasta i które nazywa się „galeriami” właśnie. Kontakt z dziełem sztuki ma charakter osobisty, intymny. Nie znaczy to oczywiście, że nie powinien odbywać się na ekstremach, na spięciach. Artysta ma prawo prowokować, czynić świat bardziej wyrazistym, niezwykłym, nonszalanckim gestem zrywając maski – proponować coraz to inne wcielenia i role. Tak dzieje się również z odbiorcą, który dotykając materii obrazu szuka tego, co kryje się po drugiej stronie magicznego zwierciadła, lustra. I nie ma większego znaczenia, czy znajdzie, czy lustro nie okaże się pęknięte, zaśniedziałe, w lekko przykurzonej, spatynowanej ramie, czy przeciwnie – nie oślepi jarmarcznym błyskiem tombakowego złota. Liczy się tylko ów gest, który każdy czyni sam, na własne, osobiste życzenie, otwierając wrota Tajemnicy. Piła 2009 Migotania, przejaśnienia 26 Bogusława Latawiec Łoskot POEZJA Zwierzęta podróży czają się już za progiem a ty pytasz które buty włożę na piach z lodem mokry chrzęst które oczy otworzę na krę w słońcu które uszy na łoskot przy brzegu i krwi we mnie na słony łopot mew – żagli z piór, śniegu nad naszym dniem pierwszym i ostatnim Poznań, marzec 2009 r. Czerwone Pastwiska W oknie czerwona koniczyna Nocą zamyka liście jak skrzydła wielkich motyli i drobno kwitnie w doniczce zamiast pod iglakami paść się w Toskańskiej trawie Po drugiej stronie ulicy dzieci liczą deszcz po deszczu gonią krople oczami i moją twarz odliczają między innymi twarzami z okien jak w zabawie: „raz, dwa, trzy gonisz ty” Wszyscy tutaj raz za razem giniemy i wracamy gdy tylko deszcz uderzy w naszą szybę światłem jak wahadło zegara, wiosło o wodę Dotąd sprytnie podwajani: my – pokątni zwiedzacze pokojów i ciał i my – refleksy, smugi, odbicia chodzące po szkłach, metalu, powietrzu wciąż jeszcze bez dojmującej różnicy w istnieniu W końcu i tak razem poszybujemy znad jałowych podłóg jak skrzydła koniczyn wprost na nasze Czerwone Pastwiska Poznań, marzec 2009 r. Czyją dłonią była ta krztyna farby zaschniętej z obrazu co się sama spod ciężkich olejów potrafi wydobyć? a tak zwiewna że nim do mnie doleciała już z niej tylko puch i biel bez ciężaru Uparta z niej po oczach i czasach wędrownica I to nie duszy są, nie ciała kolejne wcielenia ale kształtu jedynie świetlnego i przenośnego jak odbicie lampy na nagim blejtramie W pamięci? W źrenicach? Poznań, październik 2009 Gazeta literacka rys. Joanna Grochocka Krztyna farby 3 Gustaw Szpet Sztuka istotnie zawiera w sobie, w swojej treści, intymny kult twórczych mocy i własnej materii. Szuka słowa bez kultu słowa jest nieznośnym cynizmem. Jako sztuka naturalna przeciwstawia siebie sztucznej specjalizacji i niewyszukanej pragmatyczności, mających to wspólne, że słowo w nich nie jest kultywowane w swoim autonomicznym znaczeniu, lecz dziko wyrasta bez artystycznej troski, bez czułej uwagi przejawianej przez mistrza słowa. W najlepszym razie człowiek myśli tu o słowie tyle samo, co o przyzwoitym stanie przyodziewku lub o sprawności środków transportu. Jako sztuka słowa staje się przedmiotem szczególnej troski, kultu artystycznego. Podnosi się je do rangi przedmiotu o samoistnej wartości, domagającego służenia i ofiary. W swoim majestacie domaga się ono oczyszczenia z niedającą się pogodzić z nim krzątaniną. Realna wartość znaku słownego jako znaku polega na tym, że jest to znak powszechny, uniwersalny. I tej właściwości słowo się nie pozbywa, kiedy staje się przedmiotem kultury artystycznej. Dopuszcza ono najpełniejszy przekład z wszelkiego innego systemu znaków. Ale nie odwrotnie: nie ma takiego innego systemu tylko umownie nazwać podmiotem, wiemy, iż w rzeczywistości jest ona nie podmiotem w ścisłym znaczeniu podmiotu jako materia in qua. Inaczej wygląda sprawa z empirycznie zrealizowaną świadomością: ma ono rzeczywiście podmiot jako jego nosiciel, niezależnie od tego, czy będzie ten podmiot niepodzielny czy będzie kolektywem. W świadomości jako takiej istnieją jedności przedmiotowe, które obiektywizując się, ucieleśniają się w formach konkretnie indywidualnych lub konkretnie zbiorowych podmiotów. Świadomość literacka jako wyraz świadomości kulturalnej powinna mieć swego nosiciela, wyraziciela świadomości historycznej, ponieważ ta ostatnia domaga się dla siebie swego realnego istnienia określonych form „piśmienności” we wskazanym sensie możliwości rzeczywistego materialnego utrwalenia. Jeśli świadomość językowa w ogóle jest świadomością, skierowaną jako na przedmiot na siebie, na podmiot kultury, to literatura w sensie „piśmienności” powinna wyrażać jakąś modyfikację tej samej samoświadomości, w której przedmiot i odpowiednia intencja zmieniają się nie zasadniczo, lecz jedynie specyficznie. W czym tkwią osobliwości tej specyficznej modyfikacji samoświadomości kulturalnej? U empiryków spotykamy odpowiedź na to pytanie, która głosi, że zwykły ilościowy wzrost artystycznej produkcji językowej z biegiem czasu przewyższa możliwości naszej pamięci i tym samym popycha ku takiemu utrwaleniu stworzonej rzeczy, która LITERATURA znaków, na który można by przełożyć słowo choćby ze względną adekwatnością. Jakby nie wydawało się ono dla nas empirycznie niewystarczające, jeśli nie jest to świadectwo naszej własnej słabości i twórczej bezradności, słowo właśnie empirycznie stanowi najbardziej doskonałe urzeczywistnienie idei znaku powszechnego. Dlatego też odpowiednia sztuka jest najbardziej uniwersalna w naszym ludzkim sensie i skali. Nic innego, jak właśnie kult słowa, przetwarzający słowo w słowo artystyczne, nadaje mu tę wyjątkowość, kiedy nie tylko obraz artystyczny jednej sztuki nie przekłada się na obraz innej sztuki, lecz nawet we własnych granicach słowa artystycznego sama wyjątkowa jedyność jego formy i niepowtarzalność realizacji mogły pojawić się jedynie jako rezultat oddanej służby i ofiarności. Ale ta sprzeczność, jaka się zawiera w samej naturze słowa, jest sprzecznością dialektyczną. I przezwycięża się ją w życiowej jedności słowa przez to, że samo jedyne słowo, zachowując całą swoją wartość poetycką, nie może się pozbyć swojej służebnej logicznej roli bycia środkiem praktycznej komunikacji człowieka z człowiekiem i siły swego emocjonalnowolicjonalnego oddziaływania na zachowanie ludzi. Ponieważ literatura jest sztuką słowną, umiejętność artystycznego władania słowem, a w swoim najwyższym natężeniu również tworzenia go, wsłuchując się w jego własne formy i prawa, to literatura jako wyraz ludzkiej samoświadomości, nie tylko odzwierciedla ją i utrwala, ale także aktywnie tworzy. Jest ona ucieleśnieniem własnej aktywności w twórczej potencji. Tworząc spontanicznie w swoich formach, literatura – w odróżnieniu od filozoficznej refleksyjnej analizy – podnosi poprzez sztukę swoją spontaniczną twórczość do poziomu obserwowanej prawidłowości, która wytycza drogi nowej twórczości i sama staje się przedmiotem badań jako odrębny problem nauki o literaturze. W ten sposób ostatnia ogarnia świadomość od strony jej urzeczywistnienia w społeczno-kulturalnej realności w aspekcie jej zawartości i sensu jako samoświadomość w jej obiektywnym życiu. Ale tak samo zawiera ona również formalne prawidłowości dróg realizacji tej zawartości i sensu. To, co powiedzieliśmy, nie rozwiązuje jeszcze problemu niezbędności literatury jako specyficznego rodzaju sztuki, zmysłowo zaprezentowanej w „pisemnej” formie. Oczywiście, rzecz nie w empirycznym „przypadku” piśmienności: hieroglifu, rysunku, litery, znaku typograficznego – o tym można powtórzyć to, co zostało powiedziane o empirycznej przypadkowości znaku słownego – lecz w istocie idei utrwalenia treści duchowej w stabilnej rzeczy, czyli w sensie utrwalenia słowa jako energii, jako materialnej rzeczy. Kiedy mówimy o czystej świadomości i badamy ją filozoficznie, ściśle mówiąc, mamy do czynienia jedynie z przedmiotowością, z czystym przedmiotem. Niech nawet świadomość ta jest nam dana w finalnej lub finalizującej się jedności, możemy tę jedność 4 mogłaby pozostawać na długo, mogłaby przechodzić z rąk do rąk osób i pokoleń, a nie tylko z ust do ust, i która byłaby dostępna dla każdego, kto przyswoił nowy system trwałych znaków. Taki wywód powinien wydać się powierzchowny i mało przekonywający. Jednakże, jak mi zdaje, tylko dlatego, że jest on empiryczny, czyli ślepy, przeprowadzony bez rozumienia rzeczywistego sensu konstatowanego zjawiska, bez świadomości jego granic i horyzontów. Z tego samego powodu wszelkie empiryczne wyjaśnienia i uzupełnienia nie mogą uczynić go głębszym i bardziej wyrazistym. W każdym razie nie mogą przekazać mu zasadniczego znaczenia. Trzeba zaś za pomocą zasadniczych środków wyjawić tę słuszną intuicję, która może lec u podstaw sądu empirycznego i która domaga się innej, refleksyjnej uwagi, aby stać się nicią przewodnią analizy krytycznej. Nikt nie wątpi, że trwałość znaku pisemnego w porównaniu z dźwiękiem jest całkowicie względna, a pisemna bądź rysunkowa wizualna jego natura – przypadkowa. Sytuacja nie uległaby zmianie, gdyby nowy system znaków pozostał dźwiękowy, ale bardziej trwały lub stał się wyczuwalny, lub wreszcie zostałby zastąpiony przez wizualnie odbierane materialne utrwalenie, ale takie, w którym właśnie wzrokowa widzialność pozostawałaby obojętnym faktem i, przykładowo, bezpośrednio przemienianym w dźwięk jak w fonogramie. Niezależnie od tego, jakiego byśmy sposóbu nadania dźwiękowi trwałości nie wynaleźli, w rzeczywiście zawsze będziemy mieć do czynienia z przypadkowym fonogramem. Istotne pozostaje tylko to, że miejsce czystego i bezpośredniego fonemu powinien zająć mediatyzujący fonogram. Zasadnicza baza dla przejścia do nowego systemu znaków powinna tkwić nie w materialnych właściwościach znaku, lecz w charakterze samej twórczości. Sposób utrwalenia jako akt kulturowo-społeczny powinien odnaleźć swój sens w określonym celu, w zadaniu, w motywie. Nie każdy motyw może okazać się wystarczający dla zasadniczego usprawiedliwienia interesującego nas przejścia. U jego postaw powinna tkwić istotna niezbędność. Prosty graficzny zapis w celu lepszego zapamiętywania, przechowywania, wskazywania i tym podobne nie tworzy sam w sobie literatury. Z tego punktu widzenia pozostaje on „przypadkowy”. Takie na przykład są pisma urzędowe, umowy, akty, nadające prawa i inne dokumenty, których celem jest zabezpieczenie w całości i w szczegółach pewnego aktu społecznego przed zapomnieniem lub wypaczeniem. Takie są na przykład ogłoszenia, szyldy, reklamy, wizytówki i tak dalej – wszystko, co ma na celu wskazywanie, przypominanie. Wszystko są to przykłady „przypadkowego” posługiwania się bardziej lub mniej trwałym znakiem i żadnej „niezbędności” bytu literackiego one w sobie nie zawierają. Szczególny charakter „przypadkowości” wszystkich tych produktów znaku graficznego polega na tym, że nie będąc przypadkowymi pod względem treści, gdyż wyrażają one określony akt Fot. Mariusz Kubik społeczny, przypomnienie o nim, przechowanie go, wskazanie na niego, nie mają niezbędnej indywidualnej formy i są pozbawione prawa bądź formotwórczego pierwiastka, który określałby jego zewnętrzny kształt. I odwrotnie: z tej samej przyczyny raz odnaleziona zewnętrzna, pragmatycznie umownie dogodna formuła tutaj łatwo przemienia się w sztampę i szablon, rzeczywiście nie uwarunkowany wewnętrzną koniecznością. Nawet w tych wypadkach, kiedy mamy przed sobą pisemny dokument, stanowiący „jedyną możliwość” obcowania lub komunikacji, na przykład prywatny bądź oficjalny list osoby, oddzieloną odległością od innej, nie dostrzegamy poszukiwanej niezbędności, gdyż, podobnie jak inne przykłady tego typu, jego „niezbędność” przestaje być aktualna, gdy tylko zostaje osiągnięty jego pragmatyczny cel. Wszystko to nie jest literaturą, lecz ta samą pragmatyką, nie literaturą – lecz działaniem. Niezbędność, o jakiej mówimy, jest niezbędnością samej formy, która przykuwa do siebie i swego prawa szczególną uwagę. Kiedy coś utrwalamy za pomocą mniej lub bardziej trwałego znaku i chcemy, żeby to coś „tak pozostało”, w tym „tak” kryje się świadomość pewnej prawidłowości aktu, zamiaru i wykonania. Jest to konieczność samej formy literackiej w przeciwieństwie nie tylko do „przypadkowej” pragmatycznej formy i nie tylko również przypadkowej improwizacyjnej artystycznej, ekstatycznej, entuzjastycznej lub innej podobnej formy, ale także w przeciwieństwie do formy stałej w postaci konwencjonalnej sztampy lub formy naturalnej w sensie powszechności, charakteryzującej zarówno pisemne, jak i wszelkie inne słowo (na przykład w sensie naturalności form logicznych). Jest to akceptacja formy całkowicie indywidualnej, ale ujawniającej świadomość formotwórczego pierwiastka, ukierunkowującego jej indywidualną realizację. Nie jest to zwykły wymóg pamięci, lecz zamiar, stale kierowany dostrzeżoną logiką formy oraz dążenie do nieustannej jej realizacji, wypełniania z wciąganiem nowej treści i nowego materiału. Siła wewnętrznej konieczności mocnego utrwalenia jest tak wielka, że konieczna relacja dwóch systemów znaków, do których się uciekamy, staje się odwrotna w stosunku do ich pierwotnej relacji. Poszukiwaliśmy napisania, żeby utrwalić wymawiane, teraz napisane dokonuje się przed wymawianiem – jest to nie za-pis, lecz przed-mowa i nawet pod względem swojej formy – przedpisanie. Zaś w idei przed-pisywania zawsze zawiera się motyw żądania, zadania. I rzeczywiście, utwór literacki domaga się jakby od nas: obserwuj moje formy, poprzez nie jestem czymś nowym, swoistym, różnym od wszystkiego innego, co znasz i w co się wsłuchujesz w słowie! Oto jedno ze sformułowań, w którym intuicja przeniknęła przez powierzchnię w głąb rzeczy, pociągnęła za sobą empiryka i przybliżyła do samej istoty rozpatrywanej konieczności: „nie może być literatury bez pisma; gdyż literatura zakłada twardo zaznaczoną formę (implies fixed form); i chociaż pamięć może tworzy cuda, czysto słuchowa tradycja nie może zagwarantować twardo zaznaczonej formy” (prof. Jebb)1. Słuchowej tradycji i pamięci słuchowej przeciwstawia się „pismo”, czyli tradycja literacka, a więc szczególnego rodzaju pamięć, wchodząca w skład świadomości literackiej, pamięć literacka. Czy jest to przezwyciężenie pamięci w sensie abstrakcyjnego określenia nieokreślonej zdolności czy raczej jest to właśnie prawdziwa pamięć kulturalna jako podstawa i warunek samoświadomości kulturalnej? Jako swego rodzaju aktywność powinna się ona charakteryzować cechami jakościowymi, zależnymi od treści przedmiotu, na który ona się kieruje. Treść ta poprzez swoją stałość komunikuje świadomości literackiej w całości nie tylko jego formalno-konieczną trwałość, ale także specyficzną charakterystykę pod względem sensu. Jest to jakaś kolektywna, rodowa pamięć zarówno w aspekcie swojego przedmiotu, jak i w aspekcie subiektywnym oraz jedności składających się nań aktów. Ponieważ mówimy o świadomości kulturalnej, to z tego wynika, że istnieje pamięć kulturalna i pamięć kultury. W tych kulturalnych jakościach literatury tkwi jej uniwersalność, duchowa uniwersalność. Jest to pamięć ducha o sobie samym. W żadnym wypadku nie należy rozumieć tutaj terminu „duch” w sensie hipostazowanej transcendentności. Gdyby ten termin dawał się używać tylko w tym sensie, to lepiej byłoby w ogóle zrezygnować. Zasadniczy niedostatek takiego użycia słowa polega na tym, że nie może się ono obejść bez wyjaśniających tendencji, zakładających realność ducha w jego transcendentnym dla siebie bycie. A takie wyjaśnienie nieuchronnie zawiera w sobie błędne koło. W rzeczywistości duch narodu określa się na podstawie jego literatury, a nie jest czymś, czym można byłoby ją wyjaśnić. Szukamy dla ducha ostatniej interpretacji, przemieniającej się w filozofię kultury, a nie ostatecznego wyjaśnienia sprowadzającego to, co jest pierwotnie dane do chimerycznej praprzyczyny. W naszym użyciu tego słowa cała realność ducha zawiera się tylko w jego obiektywnym – kulturalno-historycznym – przejawie; poza nim, w jego potencji, w jego an sich, duch nie jest realny, nie działa, jego nie ma. Jest tylko czysta i absolutna materia – jedynie możliwość bytu. Nie tylko znamy go z jego przejawów, ale i w istocie nie istnieje on inaczej jak w swoich przejawach. Ograniczając sferę ducha do jego bytu kulturalno-historycznego i dziejów, nie możemy wykraczać poza granice jego rzeczywistego obiektywnego, w historii danego, bytu. Duch zaczyna się i istnieje tylko w wyrazie, jest on samym wyrazem – oto zewnętrzny, materialny wyraz! Dialektycznie: czysta materia, nicość, duch w potencji – jego stawanie, uduchowienie nicości – urzeczywistnienie w materialnym wyrazie, materialna realność bytu historycznego. 1 Cyt. za H.M. Posnett, Comparative literature, London 1880, p. 13 (Book I. Ch. I. What is literature?) Migotania, przejaśnienia 26 grudzień 1929 przełożył Bogusław Żyłko Przekład na podstawie tekstu zamieszczonego w XV tomie serii „Trudy po znakowym sistiemam” (Tartu 1982). Gazeta literacka Małgorzata Dorna POEZJA Świadomość literacka w tym sensie jest samą świadomością historyczną, świadomość rodu historycznego lub, co na jedno wychodzi, narodu swojego własnego stawania i bytu historycznego. Świadomość literacka jako samoświadomość rodu w swoim własnym słowie, bliżej i od strony formalnej określa się jako świadomość narodowa: nie nieokreśloną świadomością etniczną, lecz właśnie narodowo-historycznym słowem literackim, mową literacką, przezwyciężającą ustno-słowną różnorodność dialektów etnicznych. Naród nieposiadający literatury pozostaje prehistorycznym, prekulturalnym. I odwrotnie: dlaczego dany naród nie pisze? – Bo nie ma o czym pisać! Nie ma literatury, dopóki nie ma on nic do utrwalenia, dopóki jego byt historyczny jest wątpliwy, efemeryczny, nieuzasadniony. Literatura rodzi się razem z jego bytem historycznym i samoświadomością kulturalną. Właśnie dlatego pozostaje zawsze odzwierciedleniem i wyrazem bytu historycznego w jego kulturalnej pełni i samookreśloności, Pod względem przedmiotu i treści świadomość literacka jest świadomością narodu własnej narodowości w jej własnym historycznym formowaniu, wzrastającym w przezwyciężaniu przeszkód zewnętrznych i walce wewnętrznych podziałów i rozwarstwień. I niezależnie od tego, jaką różnorodność wnosiły do kulturalno-historycznej jedności jego rozwarstwienie i klasyfikacja, jaką wielokształtnością nie wzbogacały się formy i treść wyrazu literackiego warstw i klas narodowości, formalnie jednoczącym momentem pozostaje zawsze samo słowo, które do końca okazuje się wspólnym, niech nawet jedynym żywiołem w walce i zderzeniu powstających różnorodności. Kultura narodowa pozostaje edukacją narodową. Ostatnia jako taka awansuje do roli reguły kierowniczej i literacko odciska się na pamięci i dalszej edukacji kulturalnej jako wyraz – czyli w realnym urzeczywistnieniu – określającej się samoświadomości, tworzącej samą siebie w tym procesie stawania kulturalnego i formowania, ale nic na wieki niewzruszonego w sobie nieprzesądzającego i właśnie dlatego potrzebującego pamięci tego, co było i co przestało być. Ponieważ i to, co przestało być, żyje w pamięci kulturalnej jako tradycja, przechodząca w walce wewnętrznej od zwyciężonego do zwycięzcy, niczym go nie wiążąc, ale kształtując go w nieprzerwanej jedności samoświadomości kulturalnej. Jeśli będziemy specyfikować świadomość kulturalną wspólnoty społeczno-historycznej jako jej inteligentną świadomość, to świadomość literacka taką właśnie jest. Jeśli jest to świadomość narodowości siebie samej jako narodowości, jej rozumienia tego, co ona uświadamia w swoich własnych rysach i we własnym sensie, tego, że i cały świat uświadamia się przez nią poprzez tę samoświadomość, to można mówić o treści świadomości kulturalnej jako o światopoglądzie. Z uwagi na swoją treść świadomość literacka jest światopoglądem. Obiektywizując siebie i swoją oświatę w literaturze, narodowość tym samym tworzy w literaturze środek dla przyswojenia własnego ducha w środowisku obiektywizującej się samoświadomości całości światowej historii kulturalnej – w ten sposób literatura narodowości okazuje się literaturą ludzkości. W języku narodu mówi historyczna ludzkość. I jest to nowy moment dialektyki kultury: kultura specyficzna i ogólna przezwyciężają się w swojej sprzeczności jedyną wspólną kulturą. Ponieważ w ogóle zakłada się możliwość przyswojenia, uznania i rozumienia przez narodowość samej siebie, zakłada się tym samym obecność i zdolność do rozwoju intelektu zbiorowego, ku któremu bezpośrednio zwraca się literatura, kształtując i kultywując go dalej. Oświecona, inteligentna świadomość przechodzi do jednej historycznej świadomości kultury. W ten sposób dochodzi się do ostatniej granicy tego urzeczywistnienia, które może być nazwane kulturą w szerokim i ostatecznym sensie, kiedy pojęcie to staje się kategorią, ogarniającą wszystkie modyfikacje wytworów kultury, czyli filozofię, prawo, ekonomikę, religię, naukę, sztukę. Sytuacja literatury w ogólnym stawaniu się kultury pozostaje wyjątkowa, ponieważ jest ona wyrazem wspólnej samoświadomości, dlatego że cała wskazana treść odtwarza się w tej jedności, podczas gdy filozofia na przykład jest jedynie krytyką świadomości, nauka – działalnością poznawczą, sztuka w ogóle – twórczym uformowaniem już gotowej sfery życia, zaś autentyczne stworzenie – tylko nieobecnego i tak dalej. Literatura jako sztuka, poezja już z powodu wyżej wskazanego ograniczenia również jak gdyby się ogranicza, przez co powstaje szczególna antynomia. Wyżej zaznaczona dialektyczna sprzeczność istnieje wewnątrz literatury i przezwycięża się ją tylko w konkretnej całości literatury. Z tego wszystkiego widać, że takie ograniczenie dotyczy tylko jej niezbędnych form i zatem ściślej określa jej formalne miejsce pośród realnej kultury jako całości. Pod względem treści i sensu nie ona tutaj granic. Ma ona tylko początek – initium, od którego rozwija się nazwana treść, tylko ona przyjmuje swoją pierwszą obiektywną i realną formę. Empirycznie jest to najważniejszy moment przejścia, koczującego po dialektach słowa do jego osiadłego bytu, który teraz nazywa się literaturą, bytu realnie i obiektywnie stanowiącego odrębny rodzaj życiowej różnorodności samego bytu, rzeczywistości, doświadczenia kulturalnego. Jest to ta sama różnorodność, przed którą stoi nauka o literaturze. Jest to materiał, z którego czerpie ona odpowiedzi na zapytania, stawiane przez poznanie. Pierwszym krokiem ku nim jest dojrzenie w tym materiale swoistego przedmiotu troski naukowej. Pierwsza zachęta do pracy pochodzi od formującego z miłością ten materiał i tworzącego słowo artysty, zaś pierwszy entuzjazm zapala się w niej zaraźliwym natchnieniem jego służby i ofiary. SALON SOPOCKI (erotyk) EPITAFIUM DLA DIANY Mój pies śpi jeszcze Nie podnosi bursztynowych oczu na gwiazdy Nie trąca nosem malowanej misy W pobielone mlekiem krajobrazy. Mój pies śni jeszcze…uśpiony Że kiedyś położy mi łeb na kolanach I zatęskni do tych dalekich podróży W aleje buków i dębów Ku czarno-białej brzozie Pochylonej nad drogą w geście pojednania. Nie obudzą Diany wezwania Nie obudzą szepty szelesty poszumy. Stanie kiedyś w srebrzystej poświacie I poprowadzi mnie zarośniętą ścieżką Daleko. Poza granicę mroku….W Noc Zmartwychwstania. 17 grudnia 2003 r. Drzemie we mnie mrokk Wezuw Wezuwiusza Ogniem rudego krateru. Pana i tak to nie wzrusza Świat wnętrza – równy zeru. Moje piersi dymią, goreją Brunatną czerwienią Pom Pompei, Ogniki w źrenicach kuszą Na wskroś zetlałej nadziei nadziei. nne i dumne Zwierzęta senne wy Chylą strzępiaste głowy muru Orfeusz w kawałku marmuru Umiera – Lew Salonowy. MODLITWA Bez pośredników rozmowa Spoglądasz Panie z wysoka Milcząca pokorna szlocham W mrok nocy schodzę. Czuję Twój dotyk Panie Niewierna sceptyczna wierzę Bo kto tak jak Ty zna mnie Wysoko mierzę. I pod kopułą błękitu Wśród gwiazd bezradna latam Cieszą mnie chwile niebytu Suflerem – Szatan. Wiersze jesienne +++ U szczytu mola Izolda Gładzi łabędzie spłoszone Fala unosi się żaglem Tristan przybędzie stęskniony. Mróz śnieży bielą po rzęsach, Kryształem skrzy się we włosach Serce przeszywa płomieniem Gdy staje na deskach bosa. Zmierzch senny, zmierzch ostateczny Otula bezbrzeżne morze Łabędzie syte pieszczotą Ścielą śmiertelne loże. listopad – grudzień 2007 r. KONIEC TEATROLOGA Wyznaczyłam am dzień i godzinę – wtedy zginę. zginę Określiłam czas i miejsce zbrodni – tak bezpi bezpieczniej i pewnie wygodniej. I nikomu nie rzeknę ni słowa – niepotrzebna ci umarłych mowa mowa. Z rudym włosem w sitowie wp wplątanym Gdzieś na bagnie, nad ranem. ew się nade mną pochylą Dłonie drzew nie mchów ciemną głębiną Rzucą cienie Ukołyszą miarowym oddechem i w zieleni ziele Odnajdę pocie pociechę. Wyznaczyłam: czas, miejsce i akcję Trzy klasyczne jedności - Mam rację! 5 G I G A N C I T E AT R U Andrzej Żurowski zastanawia się wraz ze swoimi rozmówcami Co zostało z naszego teatru?... Spotkanie siódme: ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ Andrzej Żurowski: Kiedyś powiedziałeś: „Opracowanie roli rozumiem jako zagubienie się w spektaklu”. Brzmi to tak, jak gdyby szło o aktorstwo transformacyjne, mimetyczne; a jesteś artystą o niezmiernej sile osobowości – indywidualności Zapasiewicza, która emanuje przecież z każdej twojej postaci scenicznej. Czy nie ma więc w tym sprzeczności? Zbigniew Zapasiewicz: No wiesz, takie pojęcia, jak posiadanie lub nieposiadanie osobowości, posiadanie lub nieposiadanie wdzięku, to są problemy, nad którymi w gruncie rzeczy człowiek wykonujący ten zawód nie powinien się zastanawiać. Dla jednych się to ma, dla drugich się tego nie ma. Bo co to znaczy osobowość? Że ludzie chcą się na mnie patrzeć, tak?, czymś ich zaciekawiam. Ale pewnie są i tacy, których nie zaciekawiam, więc dla nich nie mam tejże osobowości. Tak czy inaczej, nie należy o tym myśleć. Jan Kreczmar kiedyś nas przestrzegał przed tak zwanym świadomym wdziękiem; że to jest straszliwe: grać, że się ma wdzięk. Albo się wdzięk ma dla kogoś, albo się go nie ma. Natomiast jeżeli chodzi o moją jakby – no, nie teorię, ale takie wyznanie wiary aktorskiej – było to zawsze poszukiwanie jednak. I najbardziej zadowolony jestem z tych swoich ról, w których udało mi się w pewnym stopniu tę swoją osobę – czy tę swoją osobowość – ukryć. Za maską. Maską niekoniecznie zewnętrzną; niekoniecznie tą maską, która się nam kojarzy bezpośrednio z aktorstwem funkcjonującym jeszcze gdzieś do połowy wieku XX, kiedy aktor całkowicie się za rolą ukrywał, kiedy próbował zagubić siebie zupełnie – w charakteryzacji, w sposobie poruszania się… … aktorstwo z tradycji Solskiego… No, powiedzmy, tak. Przypuszczam, że to była zresztą konieczność. Powiedzmy w końcu XIX czy na początku XX wieku, co tydzień premiera, musiał się aktor pokazywać różny, bo by zanudził śmiertelnie, gdyby grał własną osobowością wyłącznie. To upadło oczywiście, w wielkim procencie; szkoda, myślę bowiem, że w naturze teatru leży pewna kreacyjność roli, i ja mimo wszystko – w teatrze przynajmniej, grając dużo w teatrze – staram się szukać nie swojej osoby, poprzez którą wyrażam rolę, tylko jakby próbować znaleźć zachowania, sposoby chodzenia, sposoby mówienia właściwe temu człowiekowi, którego mam przez siebie wyrazić. I stąd nie widzę w tym szczególnej sprzeczności, bo pewnie – jeżeli ja mam rzeczywiście jakąś osobowość – to na 6 pewno ona się jakoś przebija, ale ja nad tym się nie zastanawiam, a raczej pracuję w kierunku zniszczenia siebie. Tak, ale w twoim wypadku wydaje się to szczególnie przewrotne. Ludzie, którzy znają cię prywatnie, wiedzą, że jesteś człowiekiem o szerokich i głębokich zainteresowaniach, intelektualistą. No, możesz się w tej chwili uśmiechać – może ci się to podobać bądź nie – ale tak jest, tak cię widzą. Jak w takim razie, jak ta prywatna „nadświadomość” – i czym ona jest? – pomaga, czy raczej krępuje w kreowaniu postaci scenicznej, które ze swej natury, z natury aktorstwa, opiera się przede wszystkim na intuicji, na wyobraźni, a nie na przemyśleniach? Nie całkiem bym się z tobą zgodził. Jeżeli rzeczywiście jestem klasyfikowany tak w opinii, jak mówisz, że takie mam „intelektualizujące zapędy”, to nie jest nic innego, tylko to, że ja z dosyć dużym trudem do tego zawodu dochodziłem. Początki miałem bardzo trudne. Pokonałem w sobie bardzo wiele oporów, zanim w ogóle zdecydowałem się na te studia. Szkoły też nie przeszedłem tak różowo. Pierwsze dziesięć lat mojej pracy aktorskiej nie było też usłane różami. Ja musiałem po prostu – również dzięki temu dość wcześnie rozpocząłem działalność pedagogiczną – musiałem wiele rzeczy nazwać. Musiałem sobie je nazwać – dla siebie, czy na użytek czyjś; ale przede wszystkim dla siebie. Ponieważ próbowałem je nazwać, więc być może teraz w jakimś stopniu umiem się podzielić tym sposobem „nazywania”. Nie jestem aktorem intuicyjnym; w tym rozumieniu potocznym na pewno, bowiem ja się tego musiałem niejako nauczyć. Miałem pewno jakieś dyspozycje do tego, ale musiałem się tego nauczyć. Rozmawiając ze studentami muszę umieć coś nazwać. Jeżeli w ogóle coś jest możliwe do nazwania; ale przecież coś jest możliwe... Stąd być może czasem mi się udaje coś powiedzieć takiego, co – jak się widzom wydaje – jest skutkiem głębokich przemyśleń. A to wynika raczej z praktyki mojego życia artystycznego. Natomiast co do drugiej części problemu, który postawiłeś, to mnie się wydaje, że cała praca analityczna w roli jednak płynie ze łba. Wcześniej powiedziałeś, że jednak chcesz „zniszczyć siebie” i „zagubić się w postaci”… Ależ tu jedno drugiego przecie nie wyklucza! Jakby roboczo można sobie powiedzieć, są takie jakieś dwie drogi… Pewnie tych dróg jest nieskończenie wiele, ale jakby tak z gruba sobie chcieć powiedzieć, to można by sobie powiedzieć, że są dwie drogi kreacji aktorskiej: albo ja poprzez siebie wyrażam myśli zawarte w roli, którą mam do dyspozycji, i nie próbuję zobaczyć indywidualnego losu ludzkiego w postaci, którą gram, lub odwrotnie – widzę tego człowieka, niejako z zewnątrz go sobie wyobrażam i próbuję się w niego wpasować ze swoją psychiką i swoimi, powiedzmy, technicznymi umiejętnościami, i tak dalej. Sposoby dochodzenia do rezultatu są rozmaite i pewno nie ma aktora, który zawsze jednolicie dochodzi do postaci scenicznej i gra tak a tak, w ten sposób, a tamten, też jednolicie, zawsze idzie drogą odmienną Tak, bywa rozmaicie, ale jakaś tendencja, chęć psychiczna w danym aktorze drzemie. I pewno można by tak aktorów jakoś podzielić, przykładów na to jest bardzo wiele. Otóż ja raczej jestem zwolennikiem, czy też: mnie bardziej interesują te role, w których mogę sobie człowieka danego mi do przedstawienia wyobrazić poza sobą i próbować się w niego wpasować, a nie naginać go do moich możliwości. Mniej to lubię, dlatego… Dlatego wolę grać w teatrze. Wybór… Wybór zawodu: nie zacząłeś przecież od aktorstwa. Nie należysz do tych, którzy na spotkaniach opowiadają: „tak, od kolebki marzyłem, żeby być artystą dramatycznym”. Po maturze poszedłeś na politechnikę, na wydział chemii. Dopiero po roku ruszyłeś do szkoły teatralnej. To, przyznasz, dosyć karkołomny skok. A może – w tym już wówczas w pełni świadomym wyborze – było coś z tego, że aktorstwo to rodzaj kompensacji, możliwość spełnienia niespełnialnego w życiu… Dokładnie. No, jeszcze by trzeba dodać do mego życiorysu także ten fakt, iż ja się od dziecka wychowywałem w rodzinie – ponieważ moje dzieciństwo przypadło na czas okupacji – ja się wychowywałem bardzo blisko moich dwóch wujów, Jana i Jerzego Kreczmarów. Nasza rodzina wtedy się dosyć trzymała ze sobą blisko; był tam również Erwin Axer, który się ukrywał u mojej rodziny w czasie okupacji, przecież człowiek teatru… Myśmy wszyscy byli w bardzo ścisłym kontakcie, byłem więc świadkiem, uczestniczyłem w ich rozmowach, w ich spotkaniach, w ich problemach… Migotania, przejaśnienia 26 … a jednak wybrałeś chemię. Bardzo wcześnie zacząłem chodzić do teatru. Byłem na przykład świadkiem przedstawienia Wesela w 44 roku w Lublinie; pierwsze moje przedstawienie w życiu, jakie zobaczyłem. Potem ciągle jeździliśmy do Łodzi, gdzie moi wujowie wtedy pracowali, więc my z matką z tego zrujnowanego miasta, mieszkając tu w Warszawie, jeździliśmy do Łodzi na święta, na jakieś dni wolne. I stale do teatru, do teatru. Ja z tym teatrem byłem jako widz bardzo blisko. Ale powód tego, że poszedłem na chemię, był taki, że właśnie wynikało to z mego bardzo głębokiego zamknięcia. Z takiej sytuacji psychicznej, która była na granicy kompleksu niższości właściwie. Dla mnie wejście do pomieszczenia, gdzie było więcej niż trzy osoby – i to nawet z rodziny – było wysiłkiem psychicznym. Więc na pewno to jest to, o czym mówiłeś, że ja gdzieś instynktownie wyczułem, że to jest zawód, w którym ja będę mógł się sprawdzać. W sposób sztuczny, nakazany, ale otworzyć się, wyciągnąć… … bez ekshibicjonizmu… No tak, oczywiście, bez obnażania, bebechów. Ale będę miał nakazane wyciągnięcie z siebie emocji, których w życiu bym nigdy nie użył. Ja w ogóle mam swoją prywatną, amatorską teorię psychologiczną; uważam – niech mi wybaczą uczeni w psychologii – że życie ludzkie jest pewną fabułą, którą przeżywamy, no i każdy człowiek przeżywa w ciągu tej fabuły różne rzeczy – emocjonalne, fizyczne – przygody, różnych doświadcza w związku z tym stanów; emocjonalnych, intelektualnych. I teraz, gdyby tę fabułę każdego z nas, jak tu obaj siedzimy, opowiedzieć, to jest to jakiś dramat. W czasie tego dramatu – to jest obojętne: on może być nudny, może być ciekawy, jest to jakiś dramat – w czasie tego dramatu na przykład ktoś trzy razy w życiu śmiertelnie się zakochał, a ktoś się nie zakochał ani razu. Czy to znaczy, że ten, który się ani razu nie zakochał, był niezdolny do miłości? Nie, tylko tak się okoliczności złożyły, że się nie zakochał, a temu się tak złożyły, że się trzy razy zakochał. Ktoś zabił człowieka w swoim życiu – z różnych przyczyn: samochodem, po pijanemu, był w wojsku, na wojnie, nie wiadomo – a ktoś nie zabił. Ale czy ten, co nie zabił, nie mógł zabić? Mógł; tylko tak się złożyło, że nie, bo ta fabuła inaczej się potoczyła. Aktorstwo jest niczym innym, jak pokazywaniem fabuł, zdarzeń. Teatr w ogóle temu służy – w skondensowany sposób pokazać jakieś zdarzenie, jakiś przebieg akcji kilku ludzkich życiorysów i ujawnić poprzez to (czyli to jest ta strona aktorstwa osobista, powiedziałbym), pokazać przed widzem: otóż patrzcie, ile jest w człowieku różnych możliwości. Dyspozycja aktorska jest to nic innego, jak umiejętność wyrażenia tego publicznie. Stanów potencjalnie możliwych dla każdego z nas. Dokładnie to określiłeś mówiąc, że była to „druga szkoła teatralna”. Szkoła polegająca na bardzo ciekawym doświadczeniu, które potem stało się – jakby to powiedzieć? – no: bazą dla mojego myślenia o tym zawodzie. To znaczy: był to teatr, w którym oduczyłem się pewnych sposobów estetycznych, posługiwania się techniką daną nam w szkole niewątpliwie przez naszych pedagogów wyrosłych jeszcze z tradycji dwudziestolecia – techniką, która sama w sobie dała, no, żelazne podwaliny w zakresie słowa, mówienia, interpretacji tekstu, analizy dialogu, etc., etc. – aliści służyła estetyce, która już zaczynała być passé. …estetyce swoistego – mówić prymitywnie – „szlachetnego udawania”. No, to określenie jest nieco… …niegrzeczne. No tak. Ale bądźmy blisko tego sformułowania. Otóż Axer szukał środków, po pierwsze – niesłychanie celowych, które będą służyły takiej, a nie innej interpretacji tekstu, wyprowadzonej na próbach, zdeterminowanej przez jego osobowość czy przez Jerzego Kreczmara, czy przez reżyserujących na ogół tam ludzi, choć nie było ich wielu; druga rzecz: szukał jak gdyby, no, czegoś, co bym nazwał znowu może bardzo z gruba i brutalnie: współczesnego tonu. To znaczy sposobu (tonu nie tylko w zakresie przecież mowy, lecz dużo szerzej, w ogóle), no: tonu aktorskiego właśnie, tak, który – w ramach proponowanego przez Axera repertuaru – odpowiadałby estetycznej i myślowej potrzebie współczesnego widza; współczesnego. Kilka rzeczy we Współczesnym zostało mi przez Axera powierzonych. To jest dużo, bo, no w kilku poważnych rolach mnie obsadził, co dowodziło, że jakby zaczyna się ze mną dorozumiewać. Aliści po siedmiu latach odbyliśmy poważną, a niełatwą rozmowę; z mojej inicjatywy, czułem bowiem, że się we mnie nagromadził pewien nabój, który chciałem gdzieś w większej przestrzeni… Właśnie zobaczyć, czy te doświadczenia pozwolą mi wejść na dużą scenę, w trochę inny repertuar, i przetworzyć to jakoś tak, żeby to miało większy sens, niż się spodziewałem, niż myślałem na początku. Jesteś aktorem niezmiernie współczesnym. Zawsze – obojętne, czy grasz w sztuce klasycznej, czy w sztuce napisanej wczoraj. Współczesny jesteś zawsze w tym rozumieniu pojęcia, że prezentujesz współczesną skalę wrażliwości. To, co trafia – wprost, we wrażliwość rówieśnych. Czy w dialogu z widzem najbardziej istotne nie jest właśnie to? I mniejsza, czy „zgubisz się” w granej postaci, czy graną postać „zagubisz w sobie” – kluczowe, na jakim to czynisz piętrze, na jakiej pospólnej płaszczyźnie z widzem rozmawiasz. No i doszliśmy do pewnego problemu, który właśnie… Pewnie czytelnicy nie uwierzą, że myśmy wcześniej sobie tego nie ustalali, że nie fiksowaliśmy tematów rozmowy… śmy… Nasz zawód jest zawodem, którego głównym wektorem działania, siły od nas płynącej, jest być – starać się zachować swój punkt widzenia, swój smak, swój ogląd świata. To prawda, a jednocześnie nie można pominąć faktu, że my musimy służyć tym, którzy chcą nas oglądać. Czyli: funkcja błazeńska tego zawodu – w najszlachetniejszym rozumieniu słowa „błazeńska” – jest jednak najważniejsza. A tak zwana warstwa intelektualna?... Ktoś powiedział, że aktor jest gdzieś w pół drogi pomiędzy mędrcem a błaznem; bardzo to efektowne, ale… Jeżeli nadużywamy tej drugiej warstwy aktorskiej kondycji, tego wpisanego w błazeński zawód „mędrca”, to się robi coś bardzo niedobrego. Czy ja wiem, czy to jest nadużycie? No, w każdym razie jest to…, no… Budzi to moje poważne wątpliwości; zasadnicze. Od lat raz po raz utwierdzam się w przekonaniu – szczególnie wówczas, kiedy obserwuję grę twoją, Gustawa Holoubka, niewielu jeszcze – że cała ta rzekoma „tajemnica” aktora, który pociąga widza za sobą i potrafi wręcz „zniewolić” go do wspólnego myślenie w narzuconych przez artystę kategoriach, na tym się nade wszystko zasadza, że najważniejsze jest nie to, co aktor mówi, ale że gra to tak, iż jeszcze ważniejsze jest to, czego nie powiedział… Ależ naturalnie! I jestem przekonany, że w szeregu twoich ról – więcej: w całym twoim aktorstwie, wyznaczając jego kształt i określając istotę – właśnie t o było zawsze i jest czymś kluczowym. I wcale niekoniecznie w postaciach wszystkich tych szalenie mądrych docentów; może wręcz przeciwnie – zwłaszcza w rolach ludzi bardzo rozmaitych, z pozoru wręcz powszednich, którzy – kiedy ich grasz, wierzę w to – tyle by więcej mogli o sobie powiedzieć, niż mają w tekście słów. O sobie, czyli… o mnie. I w tym, sądzę, tkwi jądro naszego poprzez rampę kontaktu. Tak, to jest ta przestrzeń metafory; ta pojemność spraw, którą widzowi należy dostarczyć w postaci niezwerbalizowanej, wolnej sfery myślenia na poddane tematy. Nie można dopowiadać do końca, nie można widza „uczyć”. To jest ta cała niby „tajemnica” – to znaczy: ta naszkicowana przez aktora przestrzeń, którą widz wypełnia sobie swoją własną wyobraźnią. To do tego aktor staje mu się najbardziej potrzebny; taki właśnie aktor – inspirator. Prawdopodobnie bardziej niż ten, który wszystko wykłada kawa na ławę. A to jest sprawa… No tak, sposobu myślenia, jednak. Czyli znów jesteśmy w punkcie wyjścia. Przy próbie ustalenia, co jest najistotniejsze w tym zawodzie: intuicja czy świadomość? Świadomość, która – jak mawia Hamlet – czyni nas tchórzami… Nie, no jednak świadomość. Jednak świadomość. Myślowa, warsztatowa… Potencjalnie możliwych dla każdego z nas. Człowiek, który ma dyspozycje do wykonywania tego zawodu, potrafi z siebie, czy powinien potrafić, maksymalnie dużo z tych rzeczy ujawnić. Stąd – zamykając ten krąg tematu – moja dążność do tego, żeby grać ludzi raczej odległych ode mnie, bo poprzez nich mogę wyrażać więcej i próbować wydobyć z siebie inny typ emocji niż ten, który używam w życiu. Należysz do „klanu Kreczmarów”. Miałem szczęście dosyć blisko znać… …Jerzego. Jerzego, tak… Był to dla mnie niezwykły autorytet. Jeden z najsubtelniejszych intelektualistów teatru, jakich w ogóle w życiu spotkałem, szalony erudyta, nie tylko przecież teatralny. I myślę, że to musi być bardzo nieproste: wrastać w teatr pod tak ogromną presją, intelektualną i emocjonalną, jakiej podlegałeś, mając z jednej strony Jerzego, z drugiej strony Jana – wielkiego aktora. Studiowałem w szkole teatralnej, tu – cztery domy dalej od miejsca, w którym jesteśmy w tej chwili. Był wtedy rektorem Jan Kreczmar. Kiedy na żądanie mojej matki powiadomiłem go, że zdaję do szkoły teatralnej, on lekko się zdziwił, ponieważ – powiedział: „Ale ja nawet nie wiem, jak ty mówisz…” – Bo ja się nie odzywałem, nigdy; strasznie się wstydziłem coś powiedzieć. Do dziś mam ten opór. I mówi: „Dobrze, to sobie zdawaj, tylko mnie na tym egzaminie nie będzie”. Tak że przechodząc przez te szkołę jakby… No, była taka cicha umowa miedzy nami, że w szkole unikamy z sobą bezpośredniego kontaktu. Wprawdzie jeden semestr wypadł taki, że mnie musiał Jan Kreczmar uczyć, tak mu wypadło z grafiku jakiegoś tam – no, nie było to dla mnie najmilsze, on pewno też się czuł skrępowany. Potem trzy lata pracowałem w teatrze, w którym nie miałem z nim żadnego bezpośredniego styku. A potem, ku mojemu zdziwieniu, zaproponował mi wejście do zespołu Erwina Axera. To był rok 1959. I tak się właściwie chyba zaczyna twoja – można by tak powiedzieć – druga szkoła aktorska, bo ten okres w teatrze Axera i Jerzego Kreczmara był przecież bardzo ważnym progiem w twojej biografii artystycznej. A był to teatr o jakże wyrazistym, konkretnym stylu scenicznym. Jak teraz, z perspektywy całych dziesięcioleci, widzisz tamten czas? Co wniósł w rozwój twojej sztuki - choć mającej tam, przy Mokotowskiej swoje zaplecze – dzisiaj sztuki dosyć już od aktorstwa młodego Zapasiewicza odmiennej? Gazeta literacka Nie uwierzą, choć rzeczywiście nie ustalaliśmy. Nie uwierzą, wiec się nie tłumaczmy. Miałem nadzieję, że dojdzie do tego tematu, to znaczy: kontaktu z widzem. I tutaj sprawa zaczyna być bardzo szeroka – nie wyczerpiemy jej, ale warto zasygnalizować pewien mój… Nie, nie boję się powiedzieć: pewien dramat, jaki przeżywam; teraz, jako stary aktor. Dzieje się bowiem coś takiego, że to, na co wielu z nas… Dobra, mówimy w tej chwili o mnie, ale ja się tu przecie nie różnię od kolegów, którzy często udają, że tej rzeczywistości nie ma, lub też nie udają podobnie jak ja. Otóż pięćdziesiąt lat pracy mi stuknęło, ostatecznie postawiłem w życiu właśnie na to, na to się zdecydowałem i to uprawiam, ten zawód. I teraz, po tylu latach… Mówisz o sposobie rozmowy z widzem… Otóż jesteśmy w tej chwili w czasie – ja nie klasyfikuję, kto jest temu winien, czy teatr, czy widz, czy pewno generalnie tkwi to gdzieś w ogólnej sytuacji społecznej, politycznej, wszelakiej tego kraju, w którym żyjemy… Tak czy owak: myśmy się rozminęli, całkowicie. Kto z kim się rozminął? Teatr i widownia. A więc aktor i widz przez to. Wytworzyła się sytuacja, że nami – ależ tak! – ludzie bardzo się interesują… Ale nami aktorami, prywatnymi ludźmi, nie zaś naszymi kreacjami scenicznymi, postaciami, spektaklami. Interesują się naszą prywatnością, wyłącznie od tej strony. No, powiedzmy jasno: tym się interesują, co i my obaj teraz – ot, gawędząc sobie – uprawiamy. Czy nie uważasz – a jest to bardzo à propos zagadnienia, jak je stawiasz – że wykorzystywanie pozycji artystycznej, w różnych zresztą dziedzinach, do działalności politycznej – tak przecież częste, zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych niemal powszechne – ma pewien posmak nadużycia? Jest przecież wykorzystywaniem swojej pozycji człowieka publicznego do zupełnie innego rodzaju działalności publicznej, o której nie bardzo ma się pojęcie. Obawiam się, że to wykorzystywanie pozycji artystycznej do ról politycznych – istna plaga, która dopadła mandarynów sztuki u progu III Rzeczypospolitej! – ma w sobie coś z takiej sytuacji, jak gdyby dobry widz w pewnym momencie postanowił zostać dobrym aktorem. Ja się bardzo już przez te lata naraziłem różnym moim kolegom – nie bardzo wiem, czym zresztą, więc narażę się jeszcze raz: ma. Oczywiście, ma ten posmak. Wszelaka. Tak, na pewno świadomość. Oczywiście, że wielu rzeczy nie można nazwać, wielu rzeczy nie można, a nawet może i nie należy sobie uświadamiać; to już by była przesada. Ale jednak – jak się ogląda największych aktorów świata, kiedy grają czy w teatrze, czy w kinie, no to widać, jak to jest r o b i o n e. Przecież nikt mi nie wmówi, że Dustin Hoffman grał tego autystę rainmana nieświadomie; to przecież była gigantyczna świadoma praca – był w klinice, studiował, obserwował… Potem dochodzi jakaś warstwa intuicji, która jest nienazwana i nikt by się nie ośmielił jej nazwać, ale jednak to wszystko polega na działaniu świadomym, najpierw. Na jakiejś analizie rzeczywistości, z którą się mam zetknąć. Pewno w ostatnim etapie pracy następuje ten wypływ – żeby nie powiedzieć: wytrysk – improwizacji, który daje, no, już tę warstwę intuicyjną; ale ona jest już na końcu, pod koniec roboty. I wówczas to już jest dzieło sztuki aktorskiej lub nim nie jest. Właśnie: lub nie. I to – dla jednego jest, a dla drugiego nie jest. Tu nie ma nic obiektywnego. Dzieło sztuki jest wtedy, kiedy jest jego odbiorca… … acz obiektywnego kryterium i dzieła, i jego odbioru brak. No tak – nie ma. Toteż dla jednego widza jest to dzieło sztuki aktorskiej, a dla drugiego nie ma w tym nic; bo jeden widz na tej samej fali z aktorem płynie i przyjmuje, a drugi nie. No, jak siedzi sześćset osób na widowni, albo sześćset osób ogląda obraz, to nie należy sądzić, że na sześćset osób on tak samo wpływa – ten aktor, czy ten obraz, czy ta muzyka. Prawda? Dla jednych jest to dzieło sztuki, dla drugich nie jest. Dlatego sądzę, że najpierw się jest aktorem, a dopiero potem artystą. Czasem, dla niektórych. Ale artysta to nie jest zawód. Zawód jest aktor. Zawód to jest aktor, kompozytor, zawód jest pianista, a artystą jeden z drugim jest lub nie. Najpierw się jest aktorem, a dopiero potem artystą. Czasem. Dla niektórych. [Zbigniew Zapasiewicz zmarł w lipcu 2009. Na szczęście, w dużej mierze mamy to już poza sobą; nie wszyscy, rzecz jasna, niestety. Ja uważam, że my, aktorzy, nie do tego jeste- Tej naszej ostatniej rozmowy nie autoryzował.] 7 OPOWIADANIE Piotr Müldner-Nieckowski Telefon z dziekanatu Rodzice z babcią siedzieli przed ekranem komputera i przekrzykiwali się, jak uwiecznić to, co widzą, bo nie znali żadnego sposobu na zapisywanie stron internetowych na dysku. Nie zapytali mnie, co wydawało się najprostszym wyjściem, po prostu wytłumaczyłbym tym ludziom jak krowie na pastwisku, ale to nie ja liczyłem się w tej sprawie, tylko to, co było na monitorze. A tam jak wół stało, że zostałem przyjęty na wydział matematyczno-historyczny i że nie trzeba będzie składać żadnych odwołań ani szukać poparcia. Ojciec z matką dawno byli na taką ewentualność przygotowani, i proszę – niepotrzebnie. Tyle wysiłku na marne. Babcia ze względu na wiek wypadła z układów towarzyskich, ale oni jeszcze, jak sami twierdzili, byli w pełni sił produkcyjnych i mieli całe menu działań. Mieli to we krwi. Jak chcieli lecieć, powiedzmy, do Londynu, to pierwsza myśl, która im przychodziła do głowy, dotyczyła oczywiście znajomych w liniach lotniczych i to, czy ci znajomi będą tak łaskawi, że załatwią bilet, a jeśli załatwią, to czy w połowie kabiny pasażerskiej, czy w ogonie. Podobno w ogonie jest najbezpieczniej, chociaż ja słyszałem coś akurat odwrotnego. Jeśli już znajdą kogoś w liniach, to przez nich poszukają dojścia do gościa, który zna numer telefonu do dyrekcji albo po prostu sam zechce interweniować. Interweniować w sprawie wyjazdu do Londynu, co można zrobić zwyczajnie, idąc na lotnisko. Tak samo było teraz. Gdybym nie został przyjęty na uniwersytet, na pewno odbyłaby się poważna narada, w czasie której by ustalono, kto z rodziców idzie do jednego pana znajomego, a kto do drugiego, do kogo zatelefonować, a do kogo zamejlować i tak dalej. Całe szczęście, że nie interweniowali przed decyzją, która okazała się pozytywna, boby wszystko popsuli, i prawdopodobnie tylko dlatego zostałem przyjęty, że przegapili moment, w którym należało dotrzeć do władz uczelni z jakąś flaszką dobrego koniaku albo talonem na bezpłatne naprawy w serwisie samochodowym, a następnie załatwić przyjęcie z listy dodatkowej, mimo że właśnie w tym roku rektor zlikwidował tę listę, żeby się pozbyć natrętnych rodziców pracujących w rządzie i zasiadających w sejmie. Tych marchewek dla ludzi, którzy coś mogą, ojciec miał jeszcze całkiem sporo. Były to boczne wejścia do zamkniętych funduszy inwestycyjnych, tanie wczasy w superfirmach turystycznych, zbiór adresów znanych chirurgów i wiele innych. Nie zestarzał się na tyle, żeby tego nie mieć. Dla mnie miał tylko kije. Nie, nie bił, ale tak się mówi. Kij mnożony przez marchewkę lub marchewka dzielona kijem. Był pewien, że słabo zdałem maturę, bo ja wszystko robię słabo i nie tak, jak on chce. Chciał, żebym jako przedmiot dodatkowy wziął angielski, a ja wybrałem historię. Przyznaję, że na złość, bo ojciec od dziecka niczego tak się nie bał, jak właśnie dziejów, a matka wiedziała jedynie, kiedy się odbyła bitwa pod Grunwaldem, ale wyszedłem na tym całkiem dobrze, bo z angielskim dawałem sobie radę tylko w grach, a z historii byłem nie do zagięcia. Myślałem, że ojciec się odczepi, ale nie dawał spokoju. „Na studia się przez to nie dostaniesz!”, wrzeszczał. Zatykałem tylko uszy, chowałem się w pokoju i robiłem porządki. Wchodziłem na jakieś czaty, brałem udział w jakichś forach, zapisywałem się na stronach z jakimś seksem, żeby tylko odjechać w jakiś inny świat. Nie mogłem mu powiedzieć, skąd się wziął mój wybór, boby dostał zawału. Człowiek z tak krótką wyobraźnią nigdy nie pojmie, że można coś lubić, bo się lubi kogoś, kto lubi ciebie za to, że ty go lubisz, z powodu tego, czego ludzie zwykle nie lubią. Wyśmiałby mnie. Już go widziałem, jak mówi: „Jak ty będziesz miał trzydzieści, ona będzie miała pięćdziesiąt, ty debilu”, podczas gdy miałaby tylko trzydzieści siedem, choć to w ogóle nie miało znaczenia. Wszystko brał bardziej niż serio i podbechtywał matkę, która wobec tego by jęczała: „O, Boże, mój syn z taką klempą!” (nie „klępą”, bo jest kiepska z ortografii). To prawda, że historyczka, pani Lewandowska-Kaczorek, jest uderzająco piękna. Na jej widok można oszaleć. Nie bez powodu na wywiadówki chodził tylko ojciec. Chciał się na nią napatrzeć, rwał się do szkoły jak nigdy dawniej. „Co ty widzisz w tej marnej wychowawczyni?”, zapytał pewnego razu, kiedy mu powiedziała, że z historii jestem najlepszy w klasie. „Przecież ona wam nawet nie powie, w której ręce trzyma się nóż, a w której widelec”. „A co powie?”, odparłem i tym go zgasiłem. Śliczna, niewysoka, szczupła, ale nie chuda jak nasze anorektyczki w klasie, nie musiała nic mówić. Wystarczyło, że była. Rysowałem jej profil setki razy, aż się nauczyłem, że dolną wargę lekko wysuwa do przodu, kiedy myśli, i marszczy czoło, kiedy jest wesoła, i śmieje się szeroko oczami. Ugryźć i zjeść uszko! „Powiem ci, co powie”, powiedziałem. „Powie: proszę siadać”. I tym go załatwiłem. Przestał się domyślać tego, czego nie powinien. Tylko że szkoła była już za mną. Dostałem się na wydział matematyczno-historyczny właśnie dzięki punktom z przedmiotu dodatkowego, którego się nauczyłem dzięki pani LewandowskiejKaczorek. To był powód do obrazy, ale też wszystko natychmiast w tych ludziach złagodniało, kiedy zobaczyli moje wyniki w Internecie, dokładnie i na ekranie. Agnieszce, siostrze, postawiali to za przykład: „Patrz i się ucz, ile to punktów zebrał nasz zuch!”. 8 No, zobaczymy, jaki prezent za to dostanę, pomyślałem. Wyrosłem na bohatera, mimo że jeszcze niedawno ojciec krzyczał do matki: „Ten dureń golenie zaczyna z włosem, kiedy należy zaczynać pod włos, tysiąc razy mu to mówiłem”. Dla niego jestem półgłówkiem. Zapomina, czyje noszę geny. O ile to w ogóle prawda. Czułem, że dostanę samochód. Należał mi się. Kłócili się przed komputerem o sposób uwiecznienia strony internetowej ukazującej mój sukces, gdy zrozumiałem, że należy momentalnie wybyć. Trzasnąłem drzwiami i tyle mnie widzieli. Wysłałem do nich SMS-a, żeby przypadkiem nie poszli na policję i nie zgłosili mojego zaginięcia, spokojnie odczekałem dwa miesiące u kolegi na Mazurach do pierwszego października i w odpowiedniej chwili wróciłem do stolicy. Z niepokojem otwierałem drzwi mieszkania, ale na szczęście oni byli w pracy, a babcia spała. Tylko się przebrałem, zjadłem szynkę z lodówki i pojechałem na jedenastą na immatrykulację. Odebrałem z rąk dziekana kartę studencką ze zdjęciem i czipem i odwróciłem się do gęsto wypełnionej sali. Pomachałem tłumowi, a tłum, ku mojemu zdumieniu, pomachał do mnie. Krzyknąłem „Hej!”, tłum odpowiedział „Hej!”, ja „Hej!”, oni „Hej!”, „Heja!”, „Heja!”, „Witojcie!”, „Witojcie!”, tak krzyczeliśmy, ja jako didżej i wodzirej, oni jako dyskoteka, „Koom wos!”, „Koomy cie!”, „Góralu, czy ci nie żal?!”, „Góralu, wracaj do hal!”. Wszyscy stali, sztywne grono profesorskie w togach, biretach i łańcuchach też wstało, śpiewało całkiem ochoczo, stukając się łokciami. Zaśpiewałem „Gaudeamus igitur..!”, a sala ryknęła „iuvenes dum sumus!”. Chór zgromadzony na galeryjce pewnie miał to zawyć na zakończenie imprezy, ale włączył się już teraz i było cudownie. Dopełniłem błazenady, ostentacyjnie całując brzeg sztandaru z orłem w koronie (ryk tłumu, znowu brawa i wrzawa), po czym usiadłem, żeby już jako ekspert oglądać jak inni odbierają karty czipowe, a następnie wysłuchać wykładu inauguracyjnego o ciele liczbowym jako fakcie historycznym, czy coś w tym rodzaju, i wreszcie, kiedy zaczynało brakować powietrza, wymknąłem się z zatęchłej auli. Poszedłem do Jacka, aby zobaczyć jego nową dziewczynę. Ostrzegał mnie e-mailowo, żebym się nie wystraszył, bo podobno ją znam, więc byłem mocno napięty. Długo nie mogłem złapać tchu, co było do mnie niepodobne. Szedłem jednak do typowego prymitywa jako – tym razem – student Rzeczpospolitej, nie mogłem tego uważać za tradycyjne odwiedziny w celu odbycia sesji komputerowej. Zwykle szoruję do przodu bez zastanowienia, a tu taka blokada: jak pogodzić nagłe rozstanie z kastą graczy z przejściem do kasty inteligentów? Jakoś to trzeba było zaznaczyć, dać do zrozumienia, żeby było jasne: oto nastała nowa epoka. No, i ta nowa dziewczyna, którą rzekomo miałem znać. Kogo poderwał, Luśkę, Mariettę, Kaśkę, Iwonę, może inną, którą miałem na rozkładzie, a której już nie pamiętałem? Jacek to imponer, lubi pokazać, co to nie on, a pomysły miewa, trzeba przyznać, świetne. Nie mogłem więc demonstrować wsi, a żadne dobre rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Zanim wszedłem, wypaliłem ze trzy papierosy i miałem zacząć czwartego, kiedy wreszcie wpadłem na pomysł, jak sobie dać z tym radę. Zostawiłem sobie zgasłego pecika w kąciku ust. Był to sposób na luz à la Hłasko, bardzo terapeutyczny i odprężający. Dopiero wtedy z miną zblazowanego naukowca wparowałem, jak to student, ze słuchawkami na szyi, z laptopem pod pachą, kiwając się na boki na znak, że jestem całkowicie spokojny o siebie i cały ten bajzlowaty świat. Było jasne, że Jacek, nieuk i troglodyta, nie mógł mi niczym zaimponować, co najwyżej tym, że miał świetne rozeznanie w cenach akcji z giełdowego segmentu dużych firm. „Słowacki też grał na giełdzie”, powiedział kiedyś. No, rzeczywiście, grał, i to nieźle. Za coś musiał drukować te swoje kawałki. Palił też cygara i opium, i co z tego? Więc to tylko mogło mnie zaskoczyć, że na przykład dziewczyna jest na przykład córką na przykład jakiegoś znanego na przykład maklera albo matką jamnika z uszami przykręcanymi na przykład na śruby. Wszedłem, odrzuciłem grzywę do tyłu, spojrzałem i oczom nie wierzyłem. Boże święty, Agnieszka w całej krasie! Moja siostra z tym palantem! Wczepiona obiema rękami w jego kudły niczym nietoperz, przytulona piersiami do jego pleców, niech ją szlag trafi, włos rozpuszczony, guziki bluzki porozpinane, spódnica oczywiście, bo spodnie by zawadzały, a powiedziała jak do obcego: – Proszę, siadaj. Ten się wyrwał z objęć, że niby mu nie zależy na niej, a ma szacunek dla mnie. Wszystko udawane. Fajny koleś do pogadania i giercowania, ale zakłamany ziomal też. Agnieszka z jakimś zakrętem w głowie patrzyła na mnie zezowato, bo pierwszy raz ją zobaczyłem w niedwuznacznie płciowej pozycji i czuła się nieswojo. Coś chciała głupio powiedzieć, ale to zamarło na jej ustach w dziwnym grymasie. Coś w rodzaju „Nie mów ludziom dorosłym” albo podobna bzdura. Nisko mnie oceniasz, siostruniu, pomyślałem i nawet w myślach nie dodałem komentarza. Jej sprawa, od wczoraj na tym świecie nie jest. Trochę może roztrzepana, skrzek jej się czasem myli z krzykiem, ale w sumie potrafi być lojalna, więc dlaczego ja miałbym nie być? Tymczasem niedoszły absolwent szkoły fryzjerskiej Jacek zagaił następująco: – Masz ochotę na Iron Maiden, Judas Priest czy Black Sabbath? – Co to jest ten majden sabat? – zapytałem złośliwie, bo nie znoszę metalu. – Daj spokój – powiedziała Aga, ale nie wiadomo do kogo. Do niego, ponieważ zaproponował mi badziewie, czy do mnie, ponieważ jako gość wybrzydzam? Pewnie do siebie, bo trzęsła się jak osika. Jeszcze jest czysta, pomyślałem. Gdybym przyszedł godzinę później, byłoby dużo gorzej. Oj, chyba chciała pokazać, że już jest gotowa decydować za innych. – To może Ibiza Dreams, mam tego trochę, możemy sobie posłuchać – mruknął niepewnie Jacek. – Zrozum, nie chcę żadnego klepania po gitarach. Miałeś mnie zapoznać z dziewczyną, zapoznałeś i lecę dalej. Co jeszcze? – Nie, no, chyba nie trafiłem. Jesteś wpieniony? – Źle z tobą, czy co? – Przepraszam, nie chciałem, żeby tak wyszło. – Nic nie wyszło, kolego. Jedni się kochają, drudzy świętują, i tyle. Po prostu żenua. Nie lepiej było od razu powiedzieć? Stał przede mną jak uczeń przy tablicy z dwumianem Newtona. Za trudne jak dla niego. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to duże E, które tam jest i z którym nie wiadomo, co robić. – Śmieszne, no nie? – dodałem. – Możesz zrobić piwo, a nawet dwa, nie kryguj się tak. Chyba masz lodówkę? Przesadziłem i on to wyczuł. Jeszcze przed chwilą ruchy miał nerwowe, marionetkowe, ale teraz nagle spowolniał. Wróciła podwórkowa pewność siebie. Nie miałem prawa go obrażać, to się mści. Jeszcze moment i byłby mnie walnął w ryj. Jednak po starej przyjaźni się opanował i nie chciał rozróby przy dziewczynie, która w dodatku była moją siostrą. To dopiero byłoby śmieszne, splunęłaby na niego i poszła. Tego by nie chciał. – Jak chcesz, to se weź – odparł, usiadł na wersalce i wziął Agę za rękę, a ona drugą ręką sięgnęła do półki, gdzie stała wieża, i nacisnęła guzik. Z głośników lunął Ian Van Dahl, Castles In The Sky, aż mnie skręciło. Straszna rąbanka, bardziej do drgania niż do słuchania. Na stole zatrzęsły się szklanki. Im się to podobało, przytulili się do siebie, a ja, rozparty w krześle wpijającym się w pośladki, miałem chwilę na zastanowienie. Wsadziłem do uszu słuchawki, żeby zmniejszyć huk, ale mądrzejsze myśli nie nadchodziły, tylko takie: niech się nim pobawi, w końcu i tak szybko go wymieni na coś ciekawszego, kiedy tylko zacznie umierać z nudów. Wiecznie o Simsach i barabara rozmawiać się nie da, a on tylko to potrafi. To jest chłopak od strzałek i spacji na klawiaturze. Ciekawe, co będzie, jak Aga go zagadnie, że chciałby zobaczyć Bloomsday w Dublinie. To jej obsesja, od kiedy dorwała się do mojego egzemplarza „Ulissesa”. Facet albo zacznie kombinować nowelki o Skywalkerze i przy tym fałszować, jak to on, albo skręci na Lenina w Poroninie i bohaterstwo Stalingradu, jak to jego tatuś. Chyba że rzeczywiście zależało jej tylko na bara-bara, a do tego nie trzeba żadnej mądrości. Wtedy tak, niech się parzy w oparach wydzielanych przez głośniki. Zaczęli ruszać ustami, więc gadali, i musiałem zdjąć słuchawki, żeby pochwycić przynajmniej sylaby. Usłyszałem niewiele więcej, ale przynajmniej spowodowałem, że przestali się porozumiewać dźwiękiem. Trącali się za to wymownie. – Od kiedy jesteście razem? – zapytałem, żeby przełamać skrępowanie. Denerwowały mnie te nachalne pieszczoty. – Od kiedy zwiałeś z domu – odparła Agnieszka i wykrzywiła się złośliwie. – A miałem z nimi siedzieć całe lato? – Nie mówię, że miałeś, tylko od kiedy jesteśmy razem. – To był twój pomysł, żeby mnie zaskoczyć? – SMS-a wysłał Jacek, a ja tylko tyle, żeby z tego tekstu wywalił moje imię. Nie chciałam, żeby się popisywał. – Fakt, popisywałem się – wtrącił Jacek. – Nie pytam, kto wysłał SMS-a. – No to nie pytaj. O co ci chodzi. Mówię, że Jacek, i tyle. – Nie zwiałem. Wyjechałem, żeby mieć spokój. To chyba wolno. Nie wiedziałem, że się znacie. – Gdybyś nie zwiał, to byśmy się nie znali. A tak, to się znamy, prawda, Jacuniu? – i przytuliła się, gładząc go po nieogolonej brodzie. Musiało ją to podniecać, bo po chwili zaczęła go tam całować. Nagle przerwała te czynności, przeciągnęła się i powiedziała całkiem serio: – Nie masz pojęcia, co się działo, dostali kota. – No, mów dalej – powiedziałem, bo urwała. Wiedziałem, że zrobiła to dla efektu, ale zniecierpliwienie wzięło górę. Po co te ceregiele? Nie może powiedzieć wszystkiego i wprost? – Nie chcesz, to nie mów – dodałem. – Nie chcę, bo z tobą jak zwykle nie ma rozmowy. – O czym wy w ogóle gadacie? – mruknął Jacek i przyciszył wzmacniacz. Ciekawski był, niewątpliwie. – O tym i owym – powiedziałem. – Chodzi o to – ciągnąłem, głęboko patrząc mu w oczy – że wyszło na jaw, że ludzie z Jedi wcale nie mają nadmiaru midichlorianów tylko zwykłe subarachnoidy i nie pochodzą z Tythonu. – Co ty gadasz? Subarachnoidy? Z jakiej to gry? – zapytał. – Powtarzam za prasą amerykańską, ja się na tym nie znam. Jakieś błędne tłumaczenie, czy coś takiego, z biblii Coryskantu. – Jak zwykle, polscy tłumacze filmów i gier. Hołota. – Nie polscy, amerykańscy, przecież mówię. W oczach Agi widziałem iskierki wesołości, ale zachowałem powagę. W końcu to ja się z nią lepiej znałem, od jakichś siedemnastu lat, niż on, od jakichś dwóch miesięcy. Już się zapowiadała Migotania, przejaśnienia 26 całkowita porażka faceta, gdy jednak się połapał, że to jakieś jaja. – Dobra, przejdź na fale Dunaju – powiedział, żeby uciąć ten temat. Nie był pewien, czy go robię w konia, ale mimo wszystko zachował ostrożność. – Od kiedy się znamy? Dokładnie od siódmego lipca, kiedy wasz stary wparował tu do mnie z obstawą i pytał, gdzie można cię znaleźć. A obstawą była Gusia. – Nie mów „Gusia” – zapiszczała Aga. – Nie mówię, tak tylko powiedziałem, że ty byłaś. – No to nie mów. – I jak się dowiedział, że nic nie wiem, to poszli, a Gusia potem wróciła, i tak się znamy. Wszystko. Co jeszcze? – No nic – wzruszyłem ramionami. – I co, chodził tak od Annasza do Kajfasza? – Dokładnie. – I co się dowiedział? – Nic. Że jesteś w Piecach nad jeziorem Sasek Wielki siedemnaście kilometrów długości koło Szczytna stacja benzynowa osiem kilometrów sklep spożywczy kilometr karta wędkarska sklep wędkarski Szczytno grób Krzysztofa Klenczona pomnik Henryka Sienkiewicza w miejscu gdzie doszło do tragedii Juranda i Jagusi historyczne inne zabytki – powiedziała Aga. – Ale z tego nic nie wynikało i nie wiem, od kogo to wiedział. Ja za to miałam święty spokój. – Aha, wiedział, że jestem w Piecach. – Jeszcze się upewniał. I byłeś. – Byłem. – A nie byłeś? – Nie no, byłem. Co jeszcze wie? – Zapytaj go. – Widzisz – powiedziałem do Jacka – u nas każdy jest śledzony. Ojciec nawet wie, kiedy i ile razy. – My? – Wy, przecież nie ja. On wie wszystko. – Nieprawda – Agnieszka zerwała się z wersalki i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. – Nie słuchaj tego idioty, starzy nic nie wiedzą. – Mówiłaś, że to jest poza podejrzeniem – warknął wściekły Jacek. – Bo jest. – Nie chcę, żeby w razie czego wyszło na to, że jestem ojcem któregoś twojego dzieciaka. Zrobionego na jakiejś imprezie w pijanym widzie. Nie wiedziałem, że jestem dzień i noc śledzony. A może ty im wszystko mówisz, a tu udajesz nie wiadomo kogo? – Jacek! O czym ty gadasz? Co w ciebie wstąpiło? – krzyknęła Aga i zaczęła się rzucać po dywanie, jakby dostała padaczki. – Dzieciaka? Obrażasz mnie tym chamstwem! – Ty umiesz zrobić dzieciaka? – zapytałem niewinnie. Jacek był tak oszołomiony, że zdaje się nie dosłyszał pytania, a może je źle zrozumiał. – Ty robisz pode mnie – wystękał wreszcie – jakieś podchody? Agata, pytam cię o coś! – No tak, ja jestem dla ciebie Agata – odparła z taką stanowczością, że już czułem w powietrzu szybkie pożegnanie. – Wezwij na pomoc jeszcze Zosię, Małgosię i prosię. – Gusia, zrozum – próbował jeszcze ratować sytuację, ale Agnieszka zaczęła zbierać swoje rzeczy. Zapowiadało się ciekawie, więc całkowicie ucichłem i zacząłem się wsłuchiwać w upojne techno, które nadal żywcem leciało z głośników: „Twen’y, twen’y – twen’y, twen’y”, wyjec rytmicznie śpiewał swoją „Dwudziestkę”, bas walił na tonie G-dur i gitara wtrącała z przesteru Gisy, wszystko prymitywnie na dwóch nutach, ale aż się chciało w tych zgrzytach kołysać biodrami. Zafalowałem rękami nad sobą, miało być pięknie, gdy wtem poczułem na piersi, że wibruje komórka. Boże, w takim momencie! Kto mnie ściga? Z oczywistą niechęcią otworzyłem drzwi i wyszedłem na klatkę schodową. Wcisnąłem klawisz z zieloną ikoną słuchawki. Stało się, ktoś się do mnie dodzwonił, a ja to zaakceptowałem. – Słucham. Z drugiej strony odezwał się głos starszej kobiety. Mogła mieć nie mniej niż czterdzieści. – Czy pan daleko jest od uniwersytetu? – Nie, a o co chodzi? – Dzwonię z dziekanatu w imieniu pana dziekana. Czy mógłby pan z nim teraz rozmawiać? Z dziekanatu. Koniec. Nie jestem na studiach. Nastąpiła pomyłka. Wywalili mnie za numer na immatrykulacji. Nastąpiła eksmatrykulacja. Miałem za mało punktów z historii. Wykryli, że ściągnąłem wzór napisany pod skarpetką. Było zbyt podejrzane, że jako jedyny w okręgu warszawskim bezbłędnie rozwiązałem ósme zadanie z matmy. Ale to tylko wzór. Inni też mieli wzór i nie rozwiązali, a ja rozwiązałem. Doniósł Kawczyński, siedział koło mnie i widział. Tylko trzech miało na maturze sto procent z matmy. Tamtych nie znam, nie wiem, z której są szkoły. Nikogo nie znam. To tylko przypadek, że rozwiązałem, tak mi się napisało. Nie, mogę powtórzyć, dajcie mi coś trudniejszego. Pokażę, jak się rozwiązuje. To jest proste. Miałem dobrego nauczyciela. Kawczyńskiego nie znam. Znam Kawczyńskiego, ale nie tak dobrze. Zakręciło się w głowie. – Słucham. Proszę. – Musiałby pan przyjechać, to poważna sprawa. – Muszę przyjechać, tak, rzeczywiście. – Mógłby pan zaraz? – Mogę – powiedziałem. A miałem powiedzieć, że nie mogę. – Pan dziekan czeka – i złowrogo trzasnęło w słuchawce. Gazeta literacka Była druga po południu, poczułem zwijający wnętrzności głód, od żołądka do gardła, świder nieprzytomnego głodu. Tamci nie mieli nic w lodówce, to młoda para, zszedłem więc po schodach, trzymając się mocno poręczy. Kiedy się zbliżałem do budynku, czułem przez podeszwy każdy kamyk. Nienawidziłem tej uczelni, wybranej zresztą przez przypadek, drogą losowania. Mogłem się zgłosić na inny wydział albo w innym mieście i miałbym teraz spokój. Tam, gdzie do tej pory szukali chętnych na studia, a nie tu, gdzie było sześć osób na jedno miejsce. Co za niefart. Tak to jest z losowaniem, nie masz żadnych szans. A ojciec doradzał to, doradzał tamto i jak zwykle miał rację. Chyba mi zależało, bo wyjąłem z kieszeni wymięty krawat i zatrzymałem się przy rosłym drzewie, żeby go wyprasować. Przeciągnąłem lewą stroną po korze, prawa się nieco wygładziła, ale nerwowo manipulując przy kołnierzu, oberwałem guzik. Pal to sześć, schowałem krawat, będę bez krawata. Po co mi krawat? Wyjąłem krawat i wrzuciłem do kosza na śmieci. Będziesz śmieciarzem, zapowiadał ojciec. Tak jest, taki sam zawód jak każdy inny. Sekretarka dziekanatu ponuro spojrzała na zegarek. A więc się opóźniałem, jej zdaniem. – To ja – powiedziałem. – Tak, słucham – odparła. – Pani do mnie dzwoniła? – A, to pan. Dobrze, pokój trzysta osiem. Pan profesor już jest wolny. Kiedy wszedłem, profesor nie wyglądał na profesora. Nie rozpoznałem w nim dziekana, który mi wręczał kartę studencką. Siedział rozparty w obrotowym fotelu i trzymał w ręku ramkę fotograficzną. Uśmiechał się do zdjęć, które pojawiały się na ekranie. Był tym tak pochłonięty, że ledwie małym palcem prawej ręki wskazał, gdzie mam się usadowić. Fryzurę miał jak młody Einstein, a brodę jak stary Marks. Nos za to zgrabny i brwi normalne. Jednym ruchem założył marynarkę. Naukowcy mają w tym wprawę. – Zdjęcia z konferencji w Lille – powiedział tubalnym głosem. – To jest profesor Chardon – i pokazał mi fotkę w ramce. Na tle długo ciągnących się w górę schodów stał maleńki człowieczek, którego rysów nie podobna było rozpoznać, więc uwierzyłem na słowo. Profesor Chardon. – Będzie naszym gościem w październiku. – Bardzo się cieszę. – A właśnie – dziekan nagle odłożył ramkę – przyjeżdża osiemnastego. – Ach tak. – No, jest jeszcze trochę czasu, ze wszystkim zdążymy. Zna pan francuski? – Słabo. – Ça vous plaît ici? – Très bien, merci. – Cela me suffit – powiedział, że to mu wystarczy, więc już wiedziałem, że jest dużo lepiej, niż się spodziewałem. – Jak pan wie, a może pan jeszcze nie wie, każdy kurs ma starostę i dwóch zastępców starosty, słowem radę roku. Są to z jednej strony reprezentanci roku, którzy występują w imieniu studentów, z drugiej łącznicy między władzami wydziału, a nawet uczelni, a studentami. Regulamin da panu pani Wanda, a ja chciałbym tylko pana zapytać, czy zgodzi się pan, żeby opiekunka roku, pani magister Siemaszko podała pana kandydaturę na starostę. Wybory będą pojutrze. – Dlaczego mnie? – To nie jest tylko moja propozycja. Wszystko odbywa się demokratycznie. – Tak, ale czyja? – Trudno powiedzieć. Po immatrykulacji rozmawialiśmy o panu, zwrócił pan na siebie uwagę, miał pan bardzo dobre oceny, spodobał się pan swoim kolegom. Kilka osób zaproponowało, jakoś tak powiem, więc pomyślałem, żeby to panu zaproponować. Zgadza się pan? Nie mogłem mu powiedzieć, że i tak będę miał co robić, że jestem kompletnie zaskoczony, że dzisiaj mam same niespodzianki i to już zaczyna mnie wnerwiać, a poza tym, że to jest moim zdaniem wrabianie kogoś w funkcję, o której nigdy nie myślał, której nie chciał, której się boi i którą ma gdzieś, bo się napatrzył na ojca, który ma wyłącznie same funkcje, od prezesa koła łowieckiego po sekretarza stowarzyszenia absolwentów szkoły i dyrektora zakładu, nie powiem, że dla obłąkanych, ale wiadomo. – To jest funkcja trochę, bardzo niewiele, wymagająca obecności na radach wydziału, ale także honorowa, niektórzy uważają, że prestiżowa. – Pomaga w egzaminach? – Nie pomaga. – To dobrze. – No, dziękuję – wstał i wyciągnął do mnie rękę. Nie znosił, bestia, sprzeciwu. – Gdyby miał pan jakieś pytania, proszę do pani Wandy. – Czy obecność na radach wydziału jest obowiązkowa? – Wszystko powie panu pani Wanda. Bardzo się cieszę, że będziemy współpracować – uśmiechnął się od ucha do ucha. Wstałem. – A jeżeli nie zostanę wybrany? – Zostanie pan. – Aha. – Do widzenia. – Do widzenia, panie dziekanie. – Może kiedyś pan będzie dziekanem. Nie życzę panu, to bardzo obciążająca funkcja, ale może? – Dziękuję. Żałowałem, że wyrzuciłem krawat, kosztował pięćdziesiąt złotych. Może jest jeszcze w koszu? Na pewno da się wyprać. Nie pamiętałem, którędy wchodziłem do gmachu, teraz szedłem jakąś inną drogą. Usiłowałem sobie przypomnieć, który to był kosz, a po drodze stało ich z dziesięć. Zajrzałem do każdego i nie znalazłem. Diabli wzięli. Ktoś już musiał grzebać w śmieciach, krawat nie mógł tak w ciągu kilku minut rozpłynąć się w powietrzu. Stałem bezradny. Wokół pustka, żadnego człowieka, choćby śmieciarza. Ja jako starosta roku. Nie pozostawało nic innego, jak ruszyć do domu. Zerwać z siebie pancerz granatowego garnituru i przyoblec się w coś normalnego, w sweter dziergany na australijskiej farmie i chińskie dżinsy z fabrycznie wykonanymi dziurami na kolanach. Kolana polskie. Aga z ładnie zaplecionym warkoczem, ubrana w spodnie i koszulę wysoko zapiętą pod samą brodę siedziała już przy swoim biurku i odrabiała lekcje. Na razie przeglądała Internet, ale wkrótce będzie odrabiała, na pewno. Wszystko wróciło do normy. Grzeczna dziewczynka. Nie drgnęła na mój widok, bo to nie było miejsce na żadne reakcje. Wszystkiego się dowiem za miesiąc albo dwa, gdzieś na dyskotece, kiedy ktoś naćpany nachyli mi się do ucha i opowie, przekrzykując didżeja, co wie o mnie i mojej rodzinie, ile zarabiają, ile wydają i kto z kim śpi. W kuchni wlałem do talerza rosół, dodałem dwie łyżki sklejonego w bryłę makaronu, wsadziłem do mikrofalówki i po chwili na stojąco wstępnie zaspokoiłem fizjologiczną potrzebę mojego organizmu. Ładując zupę do przewodu pokarmowego, czekałem tylko na ojca. Matka, jak zwykle o tej porze, spała na kozetce przed migającym telewizorem. Włączyłem laptop, sprawdziłem pocztę, nic nie było, wyłączyłem. Nagle drzwi – łup! Wchodzi z gazetą pod pachą, z wypchaną teczką i miną pana wszechświata. Znowu – łup! Drzwi zatrzaśnięte, jak brama piekieł. Zobaczył mnie, a jeszcze nie zdążyłem wyskoczyć z garnituru, i zawołał od progu: – O, dobrze ci w krawacie! Jak tam wręczanie indeksów? Słowem, krawat miałem na sobie. – Nie wręczali. Nie ma indeksów, to jest wiek dwudziesty pierwszy. Niezrażony zawołał znowu, budząc przy tym mamę, Bogu ducha winną: – Wyczytywali z listy? – A jak mieli wyczytywać? – Kto wyczytywał? – Nie znam człowieka. – A wykład inauguracyjny? – Czterdzieści osiem minut, a miało być czterdzieści pięć. Już nie zapytał, o czym ten wykład. Czuł, że opór jest i że nawet rośnie. – Kiedy pierwsze zajęcia? – Nie wiem, sprawdzę w Internecie. – Nie jesteś zainteresowany studiami? – Jestem. – To o co chodzi? – O nic. Zrobili mnie starostą. – Brawo! I nic nie mówisz? – Tak, nie mówię. – Mój syn starostą! – powiedział z miną zwycięzcy, zdjął okulary i wyjął chusteczkę. Tradycyjnie zaczął maskować zadowolenie czyszczeniem szkieł. – Czy to nie jest powód do radości? Podszedł do mnie i wyciągnął dłoń, ale ja swoją cofnąłem, schowałem rękę za siebie. Jak zwykle był nieszczerze zdziwiony, fałszywie zdumiony, wpatrywał się we mnie z miną nieszczęśliwie oskarżonego. Takiego go znałem od zawsze. – Znowu musiałeś się wtrącić? Znalazłeś dojście nawet do dziekana? Ile to kosztowało? – powiedziałem spokojnie, rzeczowo. – Przestań – usłyszałem z tyłu podniesiony szept. To Aga. Miała łzy w oczach, pociągnęła nosem. Ojciec, zdezorientowany, zakręcił się wokół własnej osi i wszedł do łazienki. – Na dzisiaj dosyć – powiedziała tym swoim syczącym głosem i wróciła do biurka, sączyć jad przez Internet. Otarła powieki z krokodylich łez. Tyle płaczu o nic. Rzeczywiście, powinienem był się opanować. Przemyśleć i się uspokoić. Zaplanować precyzyjne sprawdzenie, w jaki sposób ojciec wpłynął na to, że zostałem starostą. I dlaczego to zrobił, co nim kierowało. Jedno byłem w stanie przewidzieć: to zadanie będzie bardzo trudne, kto wie, czy w ogóle wykonalne. Nieprzyjazny dom, nieprzyjazny świat, nie było łatwo liczyć na czyjąkolwiek współpracę. Matka zadała przykre pytanie: – A rosół sobie zrobiłeś? Babcia nie wychylała nosa z drugiego pokoju, nie widziała, nie słyszała i ni w pięć, ni w dziewięć zaczęła się śmiać. To chore. 9 Jerzy Suchanek Bardzo był już Berni zmęczony, mimo to dał radę zebrać się w sobie i iść do domu. Wdowa Helena co prawda zapraszała, by się u niej w kuchni przespał na kozetce, ale Berni sobie wyliczył, że może jego syna Zenka już prokuratorzy wypuścili. Lepiej wrócić do domu na noc... Ileż mogą trzymać doktora za parę czekolad od pacjentów! No i w kamienicy Aniutki i Heleny ciągle czuł jakąś straszność. Odruchowo wsłuchiwał się w senne szemranie kobit, co się nieustannie, już drugą, a może trzecią noc, modliły za czerwoną baronową przed naprędce wzniesioną na podwórku kapliczką. A jak gdzieś na klatce ktoś trzasnął drzwiami, to się wzdrygał nie słabiej niż Adolek, choć to tylko Adolek przed antyterrorami przez okno od Aniutki uciekał. I jeszcze ta urwana ręka Adolka! Jak się tylko Adolek zgodził, Helena poleciała do piwnicy po wielki słój, a Aniutka po denaturat do spożywczego. - Powim ci, Helenka, sklepowa Stasia to tak dziwnie mnie obgapiała, jakby myślała, że ja na schodkach przed sklepem ten denatol pić będę! Co jej miałam powiedzieć? – opowiadała Aniutka, gdy już słój umyły i powoli wypełniały go denaturatem. – Tylu butelek jagodzianki naraz to chyba jeszcze nigdy nie sprzedała! I jeszcze mi się pyta, czy chleba nie potrzebuję... Wiesz, Helenka, brynole przez chleb denatol filtrują... W końcu jej powiedziałam, że drewno mam mokre na rozpałkę, w piecu palić się nie chce, a ciasto mam kaprys dzisiaj upiec, więc dużo potrzebuję. To ona mnie się pyta, czy może zapałki dorzucić. I że niepotrzebne kartony ma, dobre na rozpałkę... Życzliwa nawet... - A widzisz! Weź no tu przytrzym, słój trzeba genau zamknąć – Helena własną, wypróbowaną na przetworach metodą uszczelniła pokrywkę i pieczołowicie ją dokręciła. – Szkoda, że nie miałam takiego weka, one lepiej trzymały... Ale moim sposobem będzie spokój z tym słojem na kilka lat. - Przecież ty Aniutka masz gazową kuchnię... – zaskoczył nagle Berni. – Tylko w zimie węglem palisz... Popatrz, ruskim dajesz zarobić. Od nich ten gaz kupujemy... Ja się nieustannie o to z Zenkiem kłóca! Zenek by chciał wszystko na gaz przerobić u nas w chałupie. Gotowanie, ogrzewanie. Z węglem więcej roboty, brudzi się bardziej, pewnie... Ale węgiel tańszy... I chłopaki na kopalni robotę mają. Ciągle mówię Zenkowi, będziesz na swoim, albo jak ja umrę, to rób, jak chcesz. Ja rusom i temu ich Putinowi coraz to nowych rakiet fundował nie będę! Przeca w nas nimi celują! - Dobrze ci godać, chałupę masz parterową, wiaderek z węglem na piętro targać nie musisz. Teraz to mi Adolek pomaga, a i to się od jesieni do wiosny chłop nachodzi po tych schodach, dwóch wiader przecież nie zabierze z piwnicy jedną ręką... – Aniutka skinęła Adolkowi, by polał do naparstków, które uporczywie nazywała kieliszkami. – Opatulimy słój ręcznikiem i będzie miał dobrze u ciebie w piwnicy. Włożymy go do kosza po balonie na wino, co ci się stłuk zeszłego roku – wymyśliła Helena. – Zanim go zniesiemy, może by wypadało jaka modlitwa zmówić? W końcu... - Starczy, że się te dewotki na podwórku zamodlają na umór! – zaprotestowała Aniutka. - A słój zaraz na szrank się w sypialni postawi. Ile razy mam wom godać, że ja chce mieć chopa całego w domu, jak już się z Adolkiem pobierzemy! Zdrowie! Zgasło światło i wypili z rozpędu, bo gdy na swoich twarzach zobaczyli fioletową poświatę od księżycowego światła zabarwionego przez słój z urwaną ręką Adolka, to im się gorzałki nagle odechciało. - Znowu Nowarowie z parteru prąd podbierali i korki wywaliło. Nowarowa dzisiaj pranie miała robić. Starą, ruską pralkę mają, dużo prądu żre... – domyśliła się od razu Aniutka i zapaliła zgaszoną przed napełnianiem słoja świeczkę. – O, słyszycie, jaka haja na klatce? Zaraz Wencel korki podrutuje, tylko napyskuje Nowarom. Właśnie wtedy, w tym księżycowym fiolecie Berni poczuł się bardzo zmęczony. Gdy Wencel naprawił światło, Berni pięknie 10 podziękował, ucałował rączki obu wdów, oczywiście ze szczególną atencją dłoń Heleny, i poszedł do domu. Po drodze zastanawiał się, czy ma zaledwie sześćdziesiąt lat i warto spróbować smaku życia z Heleną, czy ma aż sześćdziesiąt lat i może lepiej ograniczyć się do – przy sobocie – wódeczki z Adolkiem? Czy Aniutka, jak się hajtnie z Adolkiem, nie będzie koso patrzała, że Adolek zamiast siedzieć z nią na wersalce i przykładnie telewizor wieczorem oglądać, z Bernim lumpować się będzie – jak to nazywały obie wdowy? Z drugiej strony, u Heleny miałbym dobrze, kombinował Berni. Zenek miałby więcej swobody, szybciej by sobie kobitę znalazł, a chłopak ma już swoje lata... Teraz to jak nie jedną, to drugą pigułę na nocnym dyżurze czasem przydybie... Jeszcze jakoweś nieporozumienie i nieszczęście z tego będzie, bo cwane piguły na doktorów polują... Oj, polują! Chociaż ta Wiolka nie była taka znowu... Co z tego... Miała rodzinę w rajchu, to sobie obywatelstwo niemieckie załatwiła i niedługo potem pracę w bawarskiej klinice. Po jakimś czasie Zenek nie tylko przestał o niej mówić, ale od nerwów potrafił z domu wyjść, jak się Berni o nią nieopatrznie zapytał. Jak przypuszczał doktor Melecki i jak sobie umyślił Berni, prokuratorzy trzymali Zenka tyle, ile mogli, a nie mogli ani godziny dłużej. Na stole w kuchni Berni znalazł kartkę od syna: „Ojciec, wróciłem, nic się nie martw, przespałem się trzy godzinki i poleciałem na dyżur do szpitala. Będę rano. Ojciec, a gdzie ty łazisz, że cię nie ma całe popołudnie i wieczór? I czemu komórki ze sobą nie zabierasz? Wrócisz, to zadzwoń do mnie!” Na rano umówił się był Berni z kopidołem Achimem Okoniem, który – choć bardzo czegoś wystraszony – wziąwszy od Berniego flaszkę wódki tym samym podjął się wywiedzieć, kto ukradł grób Wandzi... Więc Berni z grubsza się obmył, nastawił budzik i poszedł spać. Już leżąc w łóżku wysłał Zenkowi esemesa, że wrócił i że jak Zenek się po dyżurze wyśpi, to pogadają. Gasząc lampkę na nakastliku przypomniał sobie o papudze Barbarze, którą zostawił w sypialni u Heleny. Zmartwił się, czy wdowa będzie pamiętała wypuścić papugę z klatki, by sobie ptaszysko trochę po mieszkaniu polatało. I czy nie zapomni na noc Barbary dobrze w klatce zamknąć. Przypomniał sobie, jak na drugi dzień po geburstagu całą noc śniło mu się, jak jego ojczym Antoni leży w chuderlawych krzakach gdzieś na Białorusi, a nad nim lata najpierw samolot z czarnymi krzyżami, a potem z czerwonymi gwiazdami na płatach. Krzaki wciąż odsuwały się, chwytał je za łamliwe gałęzie, żeby się schować lepiej, ale czuł, że jest coraz bardziej odsłonięty, wystawiony na ostrzał z samolotu, i trząsł się ze strachu i z zimna. Gdy Berni zmarzł zupełnie, obudził się. Leżał odkryty, kołdra poniewierała się po podłodze, a na szczycie łóżka właśnie siadała papuga Barbara, kracząc: - Koszmarrr! Koszmarrr! Koszmarrr! Dobrze, że Zenek znał się z weterynarzem Jarczewskim, który sklep zoologiczny prowadził i u którego od czasu do czasu Berni parę złotych zarabiał, sprzątając klatki różnych chomików, świnek morskich i tym podobnych szczurów oraz czyszcząc akwaria. Jarczewski handlował również klatkami i pożyczył Berniemu używaną klatkę, urządzoną w sam raz dla papugi. Powiedział też Berniemu, co ptaszysku żreć dawać. Niestety nie miał pojęcia, komu taka wielka, czerwona papuga mogła uciec. Sam takimi nie handlował, zbyt drogie były, by je ktoś z dzielnicy Berniego chciał u niego kupować. - Ogłoszenia trzeba wszędzie rozlepić, możesz też u mnie w sklepie o znalezieniu się ptaka informację wywiesić – poradził Jarczewski. – Może też właściciel zguby będzie szukać? Z daleka to ona raczej nie przyleciała... Czekaj, a jeśli to gołąb po świętej pamięci Hochule w papugę zaczarowany? Mówią, że ten hochułowy koroniec do ciebie na parapet w wyjątkowych chwilach przylatuje... - Co też pan, panie Jarczewski, opowiada – obruszył się Berni. – Radnym już pan drugą kadencję nie jesteś, to kitu pan nie wstawiaj. Trzeźwy jestem i... - Panie Szwenda, panie Szwenda! – to przejście Berniego na per pan obruszyło z kolei Jarczewskiego, który miał córkę z uniwersyteckim wykształceniem na wydaniu, ale niezbyt urodziwa według Berniego była, płaska i pyskata, jak to nauczycielka. Pewnie ku staropanieństwu zmierzała, więc chodziło Jarczewskiemu po głowie, co by ją tak z synem Berniego, Zenkiem, jakimś sposobem spiknąć, przy czym dobrze wiedział, że to słabo rokujące spekulacje. Z młodymi i wykształconymi jednak nic nigdy nie wiadomo. Córka była przemądrzała, jeździła Jarczewskiemu po głowie, jak chciała, więc się wyzłośliwił: – Trochę fantazji, troszeczkę... Niechże ją Zenek w dziób pocałuje, może się w księżniczkę zmieni... To żab przywilej co prawda, nie papug, ale przecież nigdy nic nie wiadomo... - Oj, Jarczewski, Jarczewski, jak Zenek będzie miał fantazję, to na pewno waszą Mariolkę zbałamuci – odciął się Berni. – Klatka moga zabrać? - No przecież mówiłem. U mnie niepotrzebna. Właściciel papugi się znajdzie, oddasz. No, bez urazy Szwenda, tak? – upewnił się Jarczewski. Mieszkał Jarczewski w innej dzielnicy, ale ze względu na swój zwierzęcy gabinet i handel dbał, żeby ze wszystkimi dobrze żyć. - Blank bez urazy, piknie dziękuja – odpowiedział Berni i wychodząc ze sklepu dopytał się jeszcze: - Kiedy znowu będzie robota w sklepie? - Przyjdź po niedzieli, może we wtorek? – Jarczewski wyszedł za Bernim przed sklep i dodał: - Jakieś malowanie też trzeba by zrobić... Tak, zamamrotał Berni zasypiając na dobre, malowanie u Heleny, malowanie u Jarczewskiego, to i moją chałupę wymaluję... Tu w sypialni taki słoneczny żółty, jak zawsze, ulubiony Wandzi... W kuchni bladoniebieski, żeby się muchy nie trzymały... U Zenka... I przyśniło się Berniemu, jak z Wandzią bardzo się starali, żeby Zenka zrobić. Od razu było jasne, że to będzie Zenek. Zenon miał na imię zastrzelony przez ruskich ojciec Berniego, bo się ruskim i polski orzeł w koronie złotej nie podobał, i Chrystus w koronie cierniowej na krzyżu. Tak przynajmniej matka, co Jadwiga miała na imię – jak już Berni był całkiem duży i wiedział, czego się nikomu nie powtarza – Berniemu opowiadała. Rodzonego ojca znał Berni tylko z tych matki ciężkich wspomnień i trzech podniszczonych fotografii. Zenon Szwenda miał lewą nogę chromą, matka Berniego przypuszczała, że to od któregoś z powstań śląskich. Blizny na niej były okropne. Zenon ponoć do końca się upierał, że w młodości pod rozpędzoną furmankę wpadł. Jak sobie wypił, gadał, że pod automobil francuskiego marszałka, który na Śląsk przyjechał i łapówkę od Szkopów wziął, żeby przeciwko Ślązakom Śląsk między Niemcy i Polskę dzielić. Przyglądał się Berni fotografiom ojca, jednak jak było faktycznie, nie potrafił na nich wypatrzeć. Bo i jak? Na jednej Zenon Szwenda stał przed kościołem w eleganckim kapeluszu i opierał się na lasce. Na drugiej – oparty o miotłę pilnował kamienicy. A na trzeciej – laskę i miotłę zastąpiła matka Berniego... Berni urodził się trzy miesiące po śmierci swego ojca, w sam koniec wojny. Matka Berniego była kobietą zaradną i potrafiła ze szczerym sercem przyjąć to, co jej los zsyłał. Jadwiga od 1931 roku cierpliwie służyła o starych państwa Grass, ale od początku wojny wychodne spędzała w łóżku stróża Zenona Szwendy. Gdy w styczniu 1944 zmarł stary Herr Grass, Frau Grassowa, dużo młodsza od Herr Grassa, nie zastanawiała się długo. Co się dało sprzedała, co się dało wysłała, resztę spakowała i wyjechała do swojej siostry we Friedrichshafen, gdzieś przy Bodensee. Chciała zabrać ze sobą matkę Berniego, ale Jadzia wolała zejść z pierwszego piętra, gdzie mieszkali państwo Grass, do stróżówki Zenona Szwendy, któremu powiedziała wprost: - Gut ci dawałam. Nie musiałeś nigdzie kuśtykać. Wprowadzam się do ciebie, a ty się ze mną zaraz ożeń. Wiem, wiem, kuternoga jesteś i starszy ode mnie o szesnaście lat, na stróża się tylko nadajesz, ale porządny z ciebie chop. I nie martw się, Frau Grass mnie zaopatrzyła, więc tylko musimy dobre miejsce znaleźć, żeby co najcenniejsze pochować do końca wojny. Frau Grass dała mi list polecający do pastora Ewarysta. Nie kręć mi tu nosem, ewangelik nie ewangelik, ślub nam da. Bóg jest przecież ten sam. Po wojnie znajdziemy katolickiego księdza, teraz nie ma na to czasu. Wbrew wojennym komunikatom wszyscy liczyli na Amerykanów, lecz czy na Amerykanach można było polegać, skoro tylu Włochów i Murzynów mieli w swojej armii? Gdyby się nie opieprzali na zachodnim froncie, to ojciec Berniego by od serii z ruskiej pepeszy nie zginął w bramie kamienicy, której przed rabunkiem pilnował. Zenon Szwenda wywiesił na balkonie mieszkania po państwie Grass biało-czerwoną flagę, a sam stanął w wejściu od ulicy z krucyfiksem w lewej i gipsowym orłem w koronie, zrywającym łańcuchy, w prawej ręce. Lamentującą przy zwłokach męża Jadwigę znalazł parę godzin później Antoni, przyszły ojczym Berniego. Był przy rozkazie, żeby posterunek milicji założyć, czy jakoś tak, to już na zawsze pozostało niejasne. Rusy akurat zrzuciły polską flagę z balkonu państwa Grass, w których mieszkaniu pili i zabawiali się paskudnie ze zdobycznymi niemieckimi dziewczynami. I tym matkę Berniego – jak utrzymywała – Antoni ujął najbardziej, że gdy usłyszał na górze wrzaski gwałconych i strzały, pofatygował się na pierwsze piętro i do pokoju, w którym siedziały rusy wrzucił obydwa granaty, które miał ze sobą w razie czego. Za dnia Berni, jak już jego matka zmarła, nie bardzo dowierzał, że tak było, jak według jego matki było. Jednak kiedy zasypiając, wyświetlał sobie na suficie wspomnienia, jak stare czarno-białe filmy na amatorskim projektorze, który dostał na jubileusz 25-lecia Migotania, przejaśnienia 26 Beata Patrycja Klary POEZJA pracy w tramwajach, nabierał pewności, że wszystkie matczyne opowieści są najprawdziwsze, bo przecież prawda nie może być byle jaka. I wtedy zawsze śnił też, jak z Wandzią Zenka robią, a robili go przy każdej nadarzającej się okazji, w każdej wolnej chwili, przed pracą, po pracy, w obiad, między pierwszym, a drugim daniem, jakby Zenek ich popędzał, że bardzo chce na ten świat. Zenek... W rodzinie Wandzi też był Zenon i również od bolszewików zginął, ćwierć wieku wcześniej niż ojciec Berniego, na wojnie polsko-sowieckiej w 1921 roku. Dlatego Berni z Wandzią tak dobrze się rozumieli, jeśli chodzi o Zenka zrobienie. Śnił Berni, jak z Wandzią robią Zenka w sypialni o słonecznożółtych ścianach, w kuchni przy piecu, w kuchni na podłodze, bo sobie przypomnieli, że Zenka trzeba robić, gdy Wandzia na czworakach myła linoleum... Trochę im czasu zajęło to robienie Zenka, przeszło pół roku po ślubie... Nawet gdy pojechali z zajezdni tramwajowej, gdzie Berni pracował, na wycieczkę zakładową do Węgierskiej Górki, to późno w nocy poszli robić Zenka na kocu, który rozłożyli w betonowym zaułku jazu na Sole i mogła Wandzia nakrzyczeć się z radości, bo raz, że o tej porze nikogo poza nimi tam nie było, a dwa, że spiętrzona woda spadając z jazu szumiała i huczała, szumiała i huczała, szumiała i huczała... ...i szumiał i huczał nad Bernim wielki jak cerkiew w Sosnowcu helikopter z aerofłotu, który wymyślił Adolek. Do maszyny stalowymi linami był przywiązany grób Wandzi, ale Berni wczepił się kurczowo w odeskowanie i trzymał, trzymał z całych sił. Byłby nie poradził, grób i Berni unosili się powoli do góry, ale w ostatniej chwili Berniego złapała za nogi Helena, Helenę Aniutka, Aniutkę jedną ręką zdrową, drugą urwaną i skamieniałą w węgiel Adolek. Wirnik helikoptera rozwył się, rozwarczał, coś błysło, a był to promień czerwcowego słońca, który liznął Berniego po oczach przez okno sypialni o ścianach w wyblakłym kolorze żółtym i Berni się obudził. Stary budzik „made in USSR/sdiełano w Sowietskom Sojuzie” tańczył na nakastliku kazaczoka, a w kuchni na stole komórka Berniego błyskała diodami elektronicznego kankana, jak majtkami w „Moulin Rouge” wesołe tancerki. Widział takie tancerki Berni w telewizorze, przed którym przez pierwsze miesiące po zainstalowaniu przez Zenka kablówki potrafił spędzać całe noce. Ten przekolorowany świat niewolił Berniego bardziej niż kiedyś filatelistów znaczki z egzotycznych, zamorskich krajów. Szczególnie różne programy podróżnicze, o co niekiedy kłócili się z Zenkiem, gdy ten jakiś ważny mecz piłkarski wolałby oglądać. - Ojciec, nasi grają! Jak łebkiem byłem, zabierałeś mnie na stadion, gdy Górnik Zabrze grał... Albo reprezentacja... Do Chorzowa żeśmy jeździli... Taki kibic byłeś! Nic, tylko „Polska gola!” się darłeś... Co z tobą... - Mówisz, że wygrają? Przegrają, albo zremisują... Po co się mam nerwować... – Berni trzymał kurczowo pilota. - Patrz, jaka cwana ta pantera, wciągnęła koziołka na drzewo i z nikim się nie musi dzielić! - Włączaj mecz, ojciec, panterę sobie w nocy obejrzysz, albo rano, będzie powtórka! A najlepiej to się wyśpij dobrze, boś blady się od tego telewizora zrobił, jak cerata na stole! Trudno było Zenkowi przełączać ojca na sport. Wolał Berni lwy, tygrysy i rekiny. Wolał obrzędy różnych murzyńskich, indiańskich - czy jak w przypadku wesołych tancerek z Paryża - francuskich plemion. - W latach sześćdziesiątych to myśmy zasuwali po boisku za dwa piwa i porcję krupnioka. Na mecze ja jeździł na kole – przypominał sobie Berni swoją krótką karierę piłkarską w drużynie Tramwajarza Zabrze. – I chciało nam się... A te obiboki zarabiają tyle w rok, ile ty i ja przez całe życie piniędzy nie zobaczymy. Samolotami se lotają... Ło rany, Zenek, popatrz! Się porobiło! Ruskie nawet Pigmejów zaraziły! Pigmeje z kałachami po Afryce biegają! Aż wylizywał Berni z kineskopu świat, jak w dzieciństwie powidła ze słoika, jeśli matka Berniego nie upilnowała, by zamknąć spiżarkę na klucz. Co do wszelakich wesołych tancerek, mniej lub bardziej gołych, to się w duchu przeżegnywał: „Wandziu, wybocz!”, co zrobił i tym razem, gdy zerwał się ze snu i z łóżka do kuchni, bo sobie nie życzył, żeby mu obce kobity nad stołem majtkami trzęsły. - O, Zenek dzwonił – stwierdził Berni po przyjrzeniu się komórce. – Niedługo pewnie przyjdzie z dyżuru... Będzie się mądrzył pan doktor. Dobrze, dobrze, synku... Później, jak wróca... Nie bede na ciebie czekać... Mam sprawa... I Berni prędko się oporządził, coś tam zjadł, popił wczorajszą herbatą, i popędził na cmentarz, odzyskać grób żony Wandzi, matki Zenka. Z pomocą kopidoła Achima Okonia, który najwidoczniej miał jakieś konszachty z ruskimi z aerofłotu, co groby kraść przylatywali na Śląsk helikopterem wielkim, jak cerkiew w Sosnowcu. kiedy mydło robiono jeszcze z kazeiny Bój o swoje samo, o niesamotność, ć, bo to p przecieżż boli. pr bo boli. o Wczoraj W Wcczo Wcz ora or zarnych za h la aarw m mu uch uc hó ów już nie istnieje, a wciąż bezgłośnee ssanie cz czarnych larw muchówki. wią - kobie obb e sąą zzarad obiety dne dn d ne. I ten spokój triumfatorów, gdy mówią kobiety zaradne. od portretem, portrete tretem, e krucha kkrrruchaa jak jaak ak Nawet ta zostawiona przy ścianie pod ozkład kładu. ad d żurawie z papieru. Czerpana fotonami rozkładu. em, a b błęki iitt nale eżżżyy Pola umarłych jeszcze nie kwitną popiołem, błękit należy reści w wszys ysttkich ys h do tonacji chłodnej. Z czasem nabierze treści wszystkich twiej, alee teraz terrrazz obrastają ob brast sta tają gazet. Po kominach żyły otworzą się łatwiej, rzeczy i nic nie znaczy comiesięczna krew. hiszpańskie wakacje Na śmieciach dużo się zarabia. To nic, że śmierdzą. To nawet nic, że skóra przesiąkła wydzieliną kubłów. Najdroższe wino pachnie ziemią Cortésa, dumą konkwistadorów, odwagą w starciu z bykiem. Możesz ją nim zapijać. Nie będzie marudziła, bo platyna na ręku podkreśla brzeg palców, a ona jest drobna, nawet delikatna. Spytasz, czy cię kocha. Pięknie się uśmiechnie. Dużo kosztowały tak lśniące protezy i wargi napełnione zimnym silikonem. Musi się odwdzięczyć. Pojechać do Cordoby, umyć twoje ręce w wodach Guadalquivir, przyjąć cierpkie nasienie. Nie urodzić dziecka. Czy to wstyd mieć w rodzinie syna od śmieciarza? on nie – ty! Tego dnia wydarzyłeś się. Jak wnętrze pękniętego kamienia. Podobny albo inny, otwarcie scalony. Ja się oklejam taśmą, bo inaczej w znormalizowany sposób odstaję od normy. A każdy chce być równie okrągły, zaciśnięty w ręcznik. Dotknięty ręką w najwłaściwsze miejsce. Tego dnia wydarzyłeś się. Ile w tym piękna i pustki zarazem. Teraz nie można policzyć blizn, a skoro tak, to jakby odeszły. Zwłaszcza ojcowie pobici przez córki leżące w małych łóżeczkach, mniejszych niż ich lalki. Wchłonięta odsypiam dzieciństwo. Tego dnia wydarzyłeś się. Jak w każdym z nas. Kołyska otoczaka kurczy się powoli, gładko przylegając w zakrytej nagości. Z okruchów populacji głodnych ziaren najbliżej nam do siebie, jak ciemnej i jasnej smudze w prążkowanym krzemieniu. przedpamiętanie Niech nie będzie innych kobiet, jakbym tylko ja, Ewa, gdy zmyśliłam boga, stanęła pierwsza przy tobie poganiaczu wołów. Kup dla nas nowe szkło, świeże prześcieradła. Napisz kolejne książki poganiaczu wołów. Nie przywiązuj się do mnie jak do światła gwiazdy, bo jestem tylko pędzlem z włosia poganianych zwierząt, gotowych nas wyżywić, ogrzać śliskim ciałem. przynosi kłopoty innym Znów psy gonią sukę, a Jonasz zbiera kamienie do worka. worrkk kie ieeem liże cierpki sok. Gdy się parzą, wyszarpuje skórę i wypchanym językiem ru u Spróchniał w lędźwiach - tyle co popatrzy, poślini brudne palce i wymaca kurę. żżo Jabłonie bez przycinki kwaśno owocują. Obumarłaa żona, waał bydlęta. już bez konia stajnia. O konia zawsze dbał, szanował Nie kosi pokrzywia, nie oczyszcza szamba. Czeka na wiadomość. To nie będzie kłopot dla silnych grabarzy. Gazeta literacka 11 Zawadowski bez szyb Widok z okna d głową wieszona na za ca ń o sł a p noc tylko lam iku świata ko w małym po ach ktoś powybijał szyby n w którego ok ą przez nie lodowate aj zimno wpad oli zastygają na ścianach is ow p ia n ze du stary nap spojr ielecikami lo ci w godzinie k sz c ą aj w ry owró pok wychwstał i p że Bóg zmart anioła nieznanej obieta udaje y k ś a k ja ie n k wo tualn n i już nieak ale to stary se do ciepłych krajów ały anioły odleci i poza granicam m eś zi d g ie n te ło ia jab ju zwanego św mojego poko ich owoce są gorzkie a drżą z zimna skowyczy ie cicho pies n odjęło już dawno ę wężowi mow ekał Ewy cz o em Adam nie d d moim okn o p leży pijany POEZJA Tadeusz Słowo wycinam je z papieru dorabiam skrzydełka szek taki mały pta ziony ię w u na gałęzi szamocze się Lęk ze złem Walka dobra ygotowany nie byłem prz na ten widok się zza przyglądałem drzewa w siebie jak mierzyli nożami o ubrani obaj tak sam stu o równego wzr e m sa ie k i noże ta ygotowany nie byłem prz azwany jeszcze nie n czai się trzewi w zakątkach nie wiem ie drzwi kiedy zamkn o zapali światł u lęk po ciemk m ie k lę nie jest trzeba przerażenie widzieć o patrzeć w jeg e n o rz rozsze lu do granic bó oczy oć świeczkę Boże zapal ch ie jutro niechaj nastan Przyjaciel llęk jest jak cień dzi kiedy odcho ewnie p ie n ę si czuję wą twarzy jakby z poło szukam go nie a on już we m śmieje się t zatyka usta nie na powró wpychając w wa sło wypłoszone się po popychamy rozpędzone pociągi e lub rozbiegan odów ch światła samo mogę on wie że nie ć bez niego ży umrzeć co najwyżej rys. Joanna Grochocka 12 Migotania, przejaśnienia 26 Olga Śmiechowicz samym roku Jan Klata podjął się reżyserii swojego dramatu w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Po festiwalu „Eurodrama”, podczas którego Uśmiech, miał swoją premierę, dostał propozycję realizacji Rewizora Gogola w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Po kolejnym sukcesie zaczęły napływać propozycje z całej Polski. Wówczas zaczął się wokół Klaty szum medialny i wszyscy zwrócili uwagę na młodego reżysera, który swoim teatrem stara się pokazać, że czasem lepiej jest zburzyć porządek i zobaczyć, co się wydarzy, niż bezkrytycznie afirmować rzeczywistość…1 Do jego praktyki teatralnej weszło na stałe czytanie wszystkich tekstów „współcześnie”. Po Rewizorze, utrzymanym w atmosferze PRL - u lat 70., postanowił odczytać Hamleta, pamiętając o nauce Wyspiańskiego, który chciał, by teatralną przestrzeń Elsynoru umieścić tam, gdzie bije dusza narodu – wybór Klaty padł na Stocznię Gdańską. Swoje autorskie dramaty pisze nie godząc się na codzienny konsumpcjonizm i zakłamanie, jeden ze swoich tekstów poświęcił dziennikarzom czekającym na śmierć Papieża. Ubrany w mundur szwajcarskiej armii, z irokezem wyrażającym bunt: Sprzeciw wobec zakłamanej rzeczywistości. Wobec tych wszystkich supermarketów, przecen, promocji i ‚Las Ketchup’, ‚Tatu’, wobec bzdury i fałszu. A młodzi ludzie mają świeżość spojrzenia, czasami desperacką, czasem gniewną i złośliwą, ale to jest świeże, wartościowe. (...) Za tym gniewem z jednej strony kryje się rozpacz, smutek, żal, a z drugiej strony duża energia, żeby coś zmienić.2 Kiedy reżyserował Córkę Fizdejki wg Witkacego, użył motywu pojednania Polaków z Neo – Krzyżakami, by spojrzeć krytycznie na nasze wstąpienie do Unii Europejskiej. Romansujący z pop kulturą, używający kodów i symboli głęboko osadzonych we współczesnym świecie, jest nazywany didżejem teatru, a sam o swoich przedstawieniach mówi, że są one remiksami i coverami literatury. Właśnie ta, tak aktualna, estetyka, w której są utrzymane wszystkie jego realizacje, dodaje jego adaptacjom „wielkiej” literatury niepowtarzalnego waloru. Mając w pamięci przedstawienia Krystiana Lupy: Mistrz i Małgorzata, Bracia Karamazow, Marzyciele, Lunatycy z ciekawością patrzymy na sceniczne powroty sztandarowych dzieł literatury, które w ostatnich latach zagubiły się pośród nowej dramaturgii, opartej na wypisach z blogów internetowych, reportaży i tekstów hip – hopowych. Wystawienie Trylogii Sienkiewicza na deskach scenicznych wydaje się niemożliwe, bo nie sposób przedstawić wszystkie wątki, 1 http://www.teatry.art.pl/portrety/klata_j/sylwetka.htm 2 Słowo Polskie 18.04.2003 Gazeta literacka Ż YC I E T E AT R U Jan Klata, jeden z najzdolniejszych młodych polskich reżyserów, urodził się w 1973 roku, w Warszawie. Swoją przygodę z teatrem rozpoczął w wieku 7 lat, grając w teatrze amatorskim w jednym z warszawskich domów kultury. Gdy miał 12 lat, jego dramat: Słoń zielony, otrzymał nagrodę podczas konkursu dramaturgicznego Teatru Współczesnego we Wrocławiu i miesięcznika „Dialog”. Został wówczas zaproszony na festiwal młodych dramaturgów „Interplay” do Australii. Sztuka została również wystawiona w Teatrze im. Witkiewicza w Zakopanem. Początkowo studiował reżyserię w Warszawie, po dwóch latach przeniósł się jednak do krakowskiej PWST. Był asystentem Jerzego Grzegorzewskiego podczas realizacji La Boheme, wg St. Wyspiańskiego; Jerzego Jarockiego przy spektaklu Grzebanie i Krystiana Lupy przy Płatonowie wiśniowym i oliwkowym wg Antoniego Czechowa. Przez długi czas nie mógł znaleźć teatru, w którym mógłby zrealizować swój dyplom reżyserski. Był copywriterem, reżyserował talk show dla jednej z polskich stacji telewizyjnych, zajmował się również dziennikarstwem muzycznym. Wydawać by się mogło, że jego kontakty z teatrem uległy ostatecznemu rozluźnieniu. Przełom nastąpił w roku 2002, gdy jego sztuka Uśmiech grejpruta, została zakwalifikowana na konkurs dramaturgiczny Teatru Współczesnego we Wrocławiu oraz miesięcznika „Dialog”. W tym Remiksy i covery - uwięzieni w micie poprowadzić linię fabularną, lub raczej linie, w sposób, który nie zgubiłby atmosfery całości. Projekt Jana Klaty i Sebastiana Majewskiego, przygotowany w ramach krakowskiego festiwalu re_wizje/sarmatyzm cieszył się dużym zainteresowaniem jeszcze na długo przed premierą. Przedstawiając swoją interpretację, twórcy jasno określili nam widza – odbiorcę spektaklu: młody, umiejący podążać za fabułą nie dłużej niż przez czas trwania teledysku, przyzwyczajony do odbierania komunikatów zawartych w chmurkach komiksów. Który prawdopodobnie nigdy nie zagłębił się w którykolwiek z tomów dzieła Sienkiewicza dalej, niż za pierwszy akapit. Jeden z dziennikarzy, piszących po premierze, określił spektakl jako „ściemę dla młodzieży”. Trylogia Klaty jest zabawna, ale nie wyszydzająca. Ukazuje lekkość warsztatową aktorów (w spektaklu grają między innymi: Anna Dymna, Krzysztof Globisz, Mikołaj Grabowski, Błażej Peszek). Niektóre zaś sceny osiągają niezaprzeczalny poziom teatralnego majstersztyku: scena porwania Heleny, odbywająca się podczas szalonej galopady na łóżkach szpitalnych, obrona Zbaraża, gdy owe szpitalne łóżka stają się barykadą, oddzielającą aktorów od publiczności… Matka Boska Częstochowska, dobrotliwie tarmosząca Kmicica po włosach. Oraz sceny kończące spektakl: tzw. „katyńska”, w której dochodzi do multiplikacji śmierci kolejnych postaci. Nagle ich bohaterska ofiara zostaje odmitologizowana, umierają i natychmiast wstają, odbijając się od podłogi, jak figurki w grze komputerowej, które dostają kolejny kredyt na życie. I ta najbardziej upiorna… bo jak widzowi, oswojonemu z codziennymi serwisami wiadomości i towarzyszącymi im widokami krwi i okrucieństwa, przedstawić scenę śmierci Azji Tuhajbejowicza, by nim wstrząsnęła? By zrobiła na nim wrażenie? - Zgasić wszystkie światła na sali i przeczytać mu ją w całkowitej ciemności. Wówczas obraz usłyszany, staje się bardziej przerażający, niż ten, który moglibyśmy zobaczyć. Oczywiście, irytują niektóre powtórzenia efektownych chwytów teatralnych. Spektakl, po pierwszym szoku, spowodowanym jego skrótowym ujęciem, staje się rozrywką, ale nie w złym znaczeniu tego słowa. Mówi się, że jako pierwszy polską literaturę pozbawił koturnów Konrad Swinarski, Jan Klata jest w takim razie jego godnym kontynuatorem. Kontynuacją tej linii rozwojowej, jest wystawienie Ziemi obiecanej Władysława Reymonta, zamówione przez łódzki Festiwal Dialogu Czterech Kultur. Gdy tylko ukazała się informacja o planowanym na jesień tego roku przedsięwzięciu, od razu pojawiły się głosy, że Klata będzie rozprawiał się z historią fabrycznej Łodzi, z legendą tego miasta. Szczęśliwie już program uspokaja tych, którzy nie mają zbytniej ochoty na teatralną projekcję filmu Wajdy: Wiemy, że „Ziemia obiecana” jest na pewno powieścią polskiego noblisty Władysława Stanisława Reymonta napisaną w latach 1897/1898 […] jest na pewno powieścią obszerną, w ekskluzywnym wydaniu łódzkiego wydawnictwa Literatura liczy 471 stron […] każdemu Polakowi na pewno kojarzy się z miastem Łodzią i z filmem Wajdy, chociaż pierwszy sfilmował powieść Reymonta Aleksander Hertz już w 1927 roku […] jest na pewno przedstawieniem przygotowanym przez Jana Klatę, wraz z grupą stałych realizatorów i zespół aktorski Teatru Polskiego we Wrocławiu i Wrocławskiego Teatru Współczesnego […] nie jest na pewno przedstawieniem o mieście – molochu, wielkiej, rozrastającej się i dynamizującej Łodzi, i każdym innym […] nie jest na pewno przedstawieniem antypolskim, propolskim, antyżydowskim, prożydowskim, antyniemieckim, proniemieckim, antyrosyjskim, prorosyjskim, i każdym innym […] – nie jest. Szczęśliwie Jan Klata nie stępił swojej bystrości widzenia i ostrości teatralnego języka. Jego Ziemia obiecana, to świat srebrnych laptopów i wirtualnych pieniędzy na giełdach internetowych. Borowiecki staje się stereotypowym, metroseksulanym karierowiczem, który uwodzi i drażni niebezpieczeństwo. Bardziej czując niż słysząc utwór Danger! High Voltage grupy Electric Six, wykonywany podczas sceny podróży do Berlina, domyślamy się, że to niebezpieczeństwo nie da się już uśpić. Znając zamiłowanie Klaty do posługiwania się oryginalnymi skrótami, czekamy niecierpliwie na pożar fabryki Borowieckiego. Scenę, która dopełni całą historię. Odpowiedzią dla nas jest wbiegający między filary przędzalnianej hali aktor, ubrany w biały, płonący kombinezon – wszyscy zrozumieli. Koniec interesów załatwianych w nocnych klubach, życzliwego poklepywania po plecach przez wszystkich zwodzonych do tej pory teściów. Może drażni pewna powtarzalność w poetyce teatralnej Klaty, ale nie można mu odmówić niezwykłej umiejętności budowania napięcia scenicznego. Podobnie jak w Trylogii, przerażające wrażenie robi scena „katyńska”, tak w Ziemi obiecanej zaskakuje, miażdżąca dla Polaków, symbolika przysięgi Borowieckiego na krzyż. Krzyż w zasadzie wciągnięty na scenę, zbyt ciężki, by mógł go wnieść jeden człowiek. Przygniatający swoim rozmiarem, przypominający parafialne Drogi Krzyżowe, nagle uświadamia również ciężar wszystkiego, co do tej pory uczynił Borowiecki. Klata rozprawia się z wielką literaturą skandując tytuły i nazwiska ze sceny. Gdy Lucy Zucker, ubrana w czarny gorset i kabaretki, prosi Borowieckiego, by polecił jej jakieś książki do czytania… przecież w tamtych czasach w dobrym tonie było trzymać z „wielkimi”, a więc: Mann, Kafka, Marquez, Bułhakow, Dostojewski, Flaubert, Reymont… typowe dla Klaty poczucie humoru… fotografie pochodzą ze stron internetowych: http://www.mmlodz.pl http://www.polskatimes.pl/gazetawroclawska/kultura/157749,teatralnydolny-slask,id,t.html http://splot.art.pl/e-splot/105/trylogia-jana-klaty-w-starym-teatrze 13 POEZJA Olga Lalić-Krowicka Wiersz o aniołach Nie jest zbyt romantyczny Lodówka koło lodówki Życie do niebycia A jak ja lubię czaj I anielskie chłody białe Zima zima prześciga dni Dni są zimne jak anioły A tobie myśl w głowie stoi Wojna owiec (ogólnobałkański strach) – – – o, tu jest tytuł Kiedy wszystkie wiatry Jugosławii ucichną Świt będzie się kładł spać Jeszcze głębiej A noc otworzy okno – włączy światło Czyje? Gdy moja mama przeczytała harlequina Gdzieś w lesie wybuchła mina (sorki ?olki to nie rymowanka) Na minie stała owca mana I zmartwychwstała (to nie paradoks) Sąsiad – właściciel owcy zgłosił ten fakt Na policję – która przyjechała zaraz-marazm – ogłosili stan zagrożenia dla wszystkich owiec PAROLE/HASŁO: NIE WYPUSZCZAĆ OWIEC GROZI WYBUCHOWIEC! (to nie przesada) Wszystkie owce zadrżały O życie się bały Ale sąsiad mister stary Sprzedał owce na fanfary Kto będzie teraz stawał na minach? Poszukujący wrażeń Czy nocne wampiry ? Rozważania z katarem Nie wierzę puszkom z owocami – W sklepie z klockami. Nie nie wierzę bez przesady Pełną pleśni pustkę mi sprzedali. Ha, ha – jest jedna zasada – Jak nie towar to ludzka wada! Celuj w sąsiada Młoda z głoda Minęła ta moda. Jest nowy precedens – Strzelaj, mówiąc KEKS! Hehehe…napisał mi smajla W pliku Word Jakiś zbok. Biorę biotyk Na antybiotyk. Stare zgredy jak świeże krewetki Lubią młode i drogie klientki. Świat zapiszczał – pociąg jest Temperaturalny (?) i węglowo-naftowo-gazowy... Tak, na tarasie oglądam wschód W piwnicy zachód. Lokomotywa kima na tapczanie Tuwima Lubię kiedy mąż nie filozofuje i nie poucza Lubię świeże powietrze i krakowskie tramwaje Lubię kiedy sernik nie jest za słodki I kiedy świat staje na nogach (odpadła mu podłoga) Nie lubię kiedy wierszami się ścigają Kiedy wiersz o wojnie kosztuje I kiedy noc poezji jest bez światła Lubię à propos miłości – zaniknione sny Wyblakłe echa zamknięte oczy w oczach I milion słów i myśli bez wspomnienia Naprawdę lubię. Nie wchodź tam – do tego domu Dom domowi nie był domem ani w domu !-tak? ?-tak! Dejan Bogojević rys. Joanna Grochocka Przypalam ostatniego papierosa Przypalam ostatniego papierosa I płonę Szczęście pozostaje w popiele W dymie jest nadzieja Przypalam ostatniego papierosa Ręką co drży Nie z powodu końca Lecz dlatego że nie odnalazłem siebie Chociaż błądziłem i błądziłem Przypalam ostatniego papierosa Winię siebie Ponieważ tylko głupcy winią Innych i Los Przypalam… Spowiedź Słowa miłosne W słowach miłosnych Nocą pogrzebani w krzepnącej krwi I wiatr w pył je przetwarza Te nierządne metafory Te nierządne metafory Na dnie ciemność jest dziobata Rogi jej wystają w osamotnieniu Przygnębienie wkuje ją w słowa miłosne Miłość jest naśladowaniem zwierza Przemieniona w jedno jedyne słowo (Nie słyszę tych Miłosnych Słów) Ogień płonie I piszę w nocy długiej Spowiedź do końca O żaglu Słowa się układają Zaczerwienione pejzaże Na płótnie malarskim I widzę Konie I widzę Pociągi A dym to ślad który śledzę Jak sen o Nieszczęśniku Świst batów To łamią się dusze W ŚMIERCI W ŚMIERCI 14 Migotania, przejaśnienia 26 Aleksandar Čotrić To w okresie pokoju wielu zniknęło bez żadnego powodu. On jest prawdziwym satyrykiem. Powiedział, że utrzymuje się z pisania. Prawda jest relatywna. Często nie odpowiada oficjalnym poglądom. Walczymy do ostatniego. Powiedzieć to może tylko ostatni człowiek. Medycyna postępuje, teraz ludzie umierają zdrowi. To, co widzicie, nie jest tym, co myślicie. My też wiemy, że to nie jest możliwe, ale u nas jest akurat tak. Twierdzicie, że dwa i dwa to cztery. A gdzie macie na to dowody?! Nadeszła chwila prawdy. Dla prawdy są zarezerwowane tylko chwile. Nie ma po co wychodzić na ulicę. Oni przyjdą sami do naszych mieszkań. Zbudowaliśmy most. To, że tutaj nie ma rzeki, jest wielką porażką natury. Nasze rzeki są czyste. Do nich wylewamy olbrzymie ilości proszku do prania, mydła i szamponu. Podpisaliśmy umowę o wiecznej przyjaźni, z możliwością przedłużania jej co miesiąc. Kto przeżyje, będzie opowiadał. Jeśli będzie miał komu. Naród rzadko grzeszy. Raz na cztery lata. Wielu nie ma co jeść, lecz wszyscy piją. To nieprawda, że cofnęliśmy się do okresu kamienia, bo za nami nie pozostał nawet kamień na kamieniu. Kula to fakt, przed którym nie uciekniesz. Wierzę w numerologię. Numery na rachunku bieżącym wiele mówią o człowieku. Muszę przyznać, że w tym roku w swoim mieszkaniu nie poczułem efektów globalnego ocieplenia. Kiedy dowiedzieli się, że wyjściem jest praca, wszyscy wyszli. Mit o niebiańskim narodzie pochodzi z podziemnych bunkrów. W ciągu pięćdziesięciu lat stworzyliśmy historię długą na kilka wieków. Rozdawaliśmy dobro i zło - każdemu według potrzeby. Pokój to nasz wojenny cel. Książka wreszcie ujrzała światło dzienne . Na stosie. Nieprzyjaciele są bardziej wierni, nie opuścili nas. Gazeta literacka Ci na szczycie są niżej poziomu. Żyjemy jak bogowie antyczni. Jesteśmy goli i bosi. Mam lęk wysokości. Boję się tych na górze. My szanujemy prawo międzynarodowe. Na swój sposób. Spełnimy wszystkie wasze życzenia. Nowymi obietnicami. Wszystko nie może być idealne. Dostałem pracę, ale bez pensji. Nawet przeszłość już nie jest taka, jak kiedyś. Serbowie to niebiański naród. Zostali bez ziemi. Nasz los był w naszych rękach, ale nie chcieliśmy brudzić sobie rąk. Za żadne dolary nie zdradziłbym swojego państwa. Wolę euro. y o aF r zmy Wybory były demokratyczne, każdy mógł głosować na partię rządzącą. Z politykiem wtedy jest coś nie w porządku, gdy uwierzy w to, co mówi. Wszyscy, którzy kochają Serbię, są zakochani nieszczęśliwie. Terytorium Serbii jest coraz mniejsze. Mapa nas nie chce. Psy wojny pozostawiają za sobą kości. Mam jedno życzenie ale marzę, żeby się spełniło wiele razy. Jestem człowiekiem rodzinnym. Flirtuję tylko z zamężnymi kobietami. Miłość wszystko może. Kochanie, popchnij auto. 15 ESEJ Andrzej C. Leszczyński IMPROWIZACJA Ratiō i ōrātiō: myślenie i mówienie. W „Przeglądzie Politycznym” niedługi, zmuszający do wniknięcia w osiemnastowieczne słownictwo i zamierzchłą stylizację, szkic Heinricha von Kleista pt. O wytwarzaniu myśli w toku przemawiania. Nie chodzi w nim o przemowy w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, czyli o wypowiedzi oficjalne i uroczyste, które są zazwyczaj odczytywaniem tekstu napisanego przez sekretarza lub współpracowników. Przemawianie jest w tym szkicu bliskie pr zemawianiu się: przekomarzaniu, zaczepianiu, kłóceniu – o coś. Autor mówi o przemawianiu rozumianym jako mowa żywa i uwikłana w rozmowę. Zaleca rozmowę (podobne nastawienie można będzie spotkać u Stanisława Vincenza) choćby z byle kim, dlatego że „idee rosną w miarę mówienia”. Podczas mówienia ujawniają się i uwyraźniają niejasne przeczucia, nabierają kształtu mgliste wyobrażenia. Mówienie jest głośnym myśleniem. Ludzie, którzy uczą się czegoś w samotności, wykuwają na pamięć wiedzę wyrażoną przez kogoś w piśmie, to „ordynarne duchy”. Ordynarne, czyli nierozeznające własnych możliwości. Godny najwyższej uwagi jest następujący fragment: Mówiąc mieszam słowa i nieartykułowane dźwięki, rozciągam w nieskończoność spójniki, nie żałuję przydawek tam, gdzie wcale nie byłyby konieczne i uciekam się do innych rozwlekających mowę sztuczek, by tylko zyskać czas konieczny do fabrykacji idei w warsztacie rozumu. Heinrich von Kleist mówi tu o improwizowaniu. O artykulacyjnej zabawie, która nieraz może zadziwić myślową doniosłością. Improwizacja jest aktem twórczym par excellence, czyli takim, w którym przeżycie (intuicja) splata się nierozdzielnie z realizacją. Musiała przeżyć coś podobnego Wanda Wiłkomirska, skoro na trwałe zapamiętała zdanie z recenzji po jednym z dawnych koncertów: Grała tę Chaconę tak, jakby komponowała ją w tej chwili. Twórczość zawiera się tu w spontaniczności rozumianej etymologicznie, jako aktu wyrastającego z własnej inicjatywy (sua sponte). Wszystko, co ma miejsce - jest, choć nie musiało być. Improwizacja swą wolnościową naturą przekreśla jakąkolwiek konieczność wyrażoną w projekcie, zawartą w konwencji, czy określoną w estetyce. Nie ma w niej wykalkulowania. Możliwość aktualizuje się całkowicie przypadkowo: mimowolnie i impulsywnie. Żywy wykład, rzadki niezmiernie. Przeważnie jest dokładnie przygotowany, oparty na konspekcie albo scenariuszu wystąpienia. Coraz częściej sprowadza się do tzw. prezentacji. Prezentacja obejmuje treści uporządkowane, wtłoczone w bezwzględne karby strukturalne. Wszystko jest tu wypunktowane, punkty rozpadają się na podpunkty, z nich coś jeszcze innego wypełza. Co najśmieszniejsze, punkty te i podpunkty przedstawiane są zarazem wizualnie i głosowo: prezenter czyta to, co właśnie wyświetlił na ekranie. Byłoby to zasadne w jednym tylko wypadku – gdyby audytorium składało się pospołu z dwóch kategorii kalek, osób głuchych i ślepych; wtedy pierwsi mogliby czytać, drudzy słuchać. W dzisiejszym kulcie profesjonalizmu słowo improwizacja nabiera cech wyraźnie negatywnych, kojarzy się z chaosem, bylejakością i prowizorką. Utarła się opinia o nieprzygotowanych, improwizujących we wszystkim Polakach, przeciwstawianych rzemieślniczo solidnym Niemcom. Improwizacja jest zaprzeczeniem (im-) przewidywania (fr. prévision), opatrzności (providence) czy przezorności (prévoyance). To coś gorącego, nieoczekiwanego, niepewnego, prowizorycznie zaznaczonego. Ma przecież jakiś urok taka prowizorka, świadczy o inteligencji i zdolności do mierzenia się z nową sytuacją. Nie tylko wtedy jest potrzebna, gdy sytuacja wymyka się spod kontroli i nie działają reguły; nie musi być przymusem. Może być wyborem czegoś, co można by określić najprościej jako wolność istnienia. Estetyk i filozof sztuki 16 Evangelos Moutsopoulos łączy z improwizacją takie cechy, jak ulotność, nietrwałość, niepełność czy umowność. Pisze o „nieregularności”, „dziwaczności”, „wieloznaczności”, która polega na tym, że improwizacja udaje tożsamość, podczas gdy sama z siebie stanowi dowód przemienności; stąd ma ona charakter głęboko antynomiczny, ekstrawagancki, niedefiniowalny i absurdalny. Co może najistotniejsze, improwizacja, zdaniem Moutsopoulusa, bierze się z odczucia braku i szuka pełni, której nigdy nie osiągnie. Ateńczyk mówi o improwizacji mając na myśli bujność życia nie zadekretowanego, otwartego na doświadczenia, które trudno było sobie wcześniej wyobrazić. Nie ma tu żadnego „wcześniej”, wszystko rozstrzyga się „teraz”. Wymaga to zaakceptowania niejakiego ryzyka i oddania się temu, co niesie strumień zdarzeń. Zamierzałem być prawnikiem, jednak urzekł mnie zawód ogrodnika. Myślałem o żonie posażnej, lecz serce wybrało dziewczynę bez majątku. - Nie musi to oznaczać kaprysu i wyrzeczenia się wszelkich obowiązków, przeciwnie, może być ich warunkiem podstawowym, jakim jest osadzenie w doświadczeniu wolności. Radość wolności widać w improwizacjach aktorskich (nie ma już, niestety, tego przedmiotu w polskich szkołach teatralnych), w happeningach niepoddanych rygorom scenariusza. W wymyślaniu potraw i sposobów urządzania mieszkania. W erotyce, która nie ogląda się na techniczne poradniki. Na improwizacji opiera się jazz (do dziś nie rozumiem, jaki sens miało wydanie zapisu nutowego improwizacji Andrzeja Kurylewicza, odwołujących się do tematów znanych standardów). Istota jazzowej improwizacji to jam session: występ na żywo, prowokowany przez spontaniczne reakcje publiczności. Spotkanie bezinteresowne. Nie dla zarobku, ale dla radości wolnej - niewyznaczonej wiekiem, pozycją czy majątkiem - muzycznej rozmowy. Niesamowite improwizacje Adama Mickiewicza – po polsku wierszem, i po francusku prozą - zazwyczaj z akompaniamentem muzycznym, przeważnie na temat rzucony przez któregoś z gości. Szkoda, że nie było wtedy urządzeń nagrywających (oczywiście dobrze, że ich nie było). HETEROTOPIA To odrobinę warczące słowo znalazło się w tytule konferencji zorganizowanej przez Zakład Pedagogiki Społecznej UG: Utopia – heterotopia – miejsce inne. Poproszony o prowadzenie, bez szczególnych emocji zapowiadałem wystąpienia przewidziane w pierwszej części spotkania. Czekałem na drugą część, w której miałem moderować dyskusję panelową zatytułowaną: „Gdańsk: miejsce – przemieszczenie – tożsamość”. W dyskusji wzięli udział przedstawiciele gdańskich wilnian (Edward Borowski), Niemców (Gerhard Olter), Ukraińców (Elżbieta Krzemińska), Tatarów (Jerzy Szahuniewicz) i Żydów (Michał Rucki). Był także tutejszy Nigeryjczyk, Larry Okey Ugwu. Zgodnie z życzeniem organizatorów i uczestników debaty starałem się wcześniej określić niektóre choćby zagadnienia, mogące stać się punktem wyjścia do rozmowy. Kiedy myślałem o tych zagadnieniach, przyszła mi najpierw do głowy kwestia możliwości (albo jej braku) wyboru pomiędzy tym, co bardziej i co mniej ogólne. Nie ma możliwości takiego wyboru w przypadku relacji między figurą i trójkątem, albo między kolorem i czerwienią. Tutaj pojęcia ogólniejsze muszą się bytowo konkretyzować w pojęciach mniej ogólnych. Figura musi być z konieczności albo trójkątem, albo ukośnikiem, albo jakąś inną jej znaną z geometrii postacią. Kolor, podobnie, musi być albo zielenią, albo bielą, albo inną jeszcze konkretną barwą. Inaczej jest wtedy, gdy chodzi na przykład o relacje między chrześcijaninem i katolikiem; albo między katolikiem w ogóle i rzymskim jego wcieleniem: tu można wybierać swą religijną tożsamość. Chrześcijanin może chrześcijaninem pozostać nie poszukując kościelnych zawężeń (Ernest Hemingway w powieści i Komu bije dzwon pisze, że chrześcijanin to wśród katolików nadzwyczaj rzadkie zjawisko). Wielu ludzi woli określać swą tożsamość przez europejskość, afrykańskość czy latynoamerykańskość - niż za pomocą korzeni narodowych bądź państwowych. Ks. Jan Zieja mówił o sobie odwołując się do takiej oto kolejności: Jestem człowiekiem. Jestem Polakiem. Jestem chrześcijaninem. Zdaniem Jerzego Nowosielskiego narodowość to (...) najbardziej sztuczna kategoria tożsamości, jaką ludzie potrafili wytworzyć. W XVII i XVIII wieku weszła do ludzkiej świadomości w miejsce przynależności konfesyjnej, ponieważ żarliwość religijna zanikła wtedy prawie do zera. Leszek Kołakowski mówił na Uniwersytecie Gdańskim o potrzebie duchowości kosmopolitycznej, która narzucałaby wędzidło etnicznym zaślepieniom. Potrzeba „wykorzenienia narodowego” widoczna jest u Witolda Gombrowicza, Józefa Czapskiego, Czesława Miłosza czy Andrzeja Bobkowskiego. Ten ostatni pozaetniczne nastawienie (nazywa je postawą Kosmopolaka) znajduje także u Josepha Conrada: Mam wrażenie, że Conradowi udało się pomimo wszystko w dużym stopniu to, co Gombrowicz proponował naszym pszenno-skowronkowym pisarzom i co ośmielił się nazwać po prostu „uwolnieniem się od Polski”. Mówiąc o tożsamości nie rozumiem jej logicznie (jako równoważności lub implikacji), bądź metafizycznie (gdy istota bytu pokrywa się z jego istnieniem). Ma teraz sens wyłącznie psychologiczny i egzystencjalny: jest poczuciem bycia sobą mimo zmian zachodzących w czasie. Ja – to wciąż „toż-sam” człowiek. Inną i zapewne nie mniej ważną sprawą jest, czy tożsamość pojmuje się socjocentrycznie, czy antropocentrycznie. Czy opiera się na zaimku „my” (Polacy, Europejczycy, itp.) – czy „ja” (Polak, Europejczyk)? Kiedy dominuje „my”, tożsamość staje się takożsamością. Oto trzy zagadnienia, które sformułowałem jako przystawki do rozmowy: 1. Tożsamość a pamięć. Julia Kristeva w pracy Etrangers à nousmêmes (Obcy samym sobie) pisze, że obcego najbardziej rani pytanie o korzenie. Obcy ucieka od korzeni, zdradza je. Zastępuje korzenie nadzieją bycia gdzie indziej, albo nawet bycia nigdzie. Czy można uciec od korzeni? Orhan Pamuk (Stambuł. Wspomnienia i miasto): Każdy, kto próbuje nadać sens swojemu istnieniu, przynajmniej raz w życiu zastanawiał się nad znaczeniem miejsca i czasu, w którym przyszedł na świat. Dlaczego urodziliśmy się akurat w tym zakątku i tego dnia? Silke Halfmann, pastor protestancka, mówi (trochę tak, jak w znanym dowcipie o kreciku, który wbrew swojej woli musi wrócić pod ziemię), że od korzeni się nie ucieknie: Dla mnie ojczyzną jest moja wioska. Tam nauczyłam się związku z konkretnym miejscem na świecie. Ojczyzna to jest wiedzieć, skąd się pochodzi. Nie chcę tam mieszkać. Ale to jest moje miejsce. Czy obcość i swojość to kategorie etniczne, czy także aksjologiczne? Marlena Dietrich, Tomasz Mann – wyrzekli się niemieckości, czy tylko jej zwyrodnienia? 2. Źródła tożsamości. Ryszard Kapuściński wspomina o czterech kulturowych źródłach tożsamości. Mogą nimi być (a) kultura globalna, określająca tożsamość człowieka; (b) krąg cywilizacyjny, budujący np. tożsamość Europejczyka; (c) kultura kraju czy państwa, z której bierze się np. tożsamość Polaka; (d) kultura lokalna, zawarta np. w tożsamości Kaszuby. Które z tych źródeł jest szczególnie ważne? Czy w ogóle kulturowe źródła są jeszcze ważne? JeanFrançois Lyotard ma w tej sprawie poważne wątpliwości. Sądzi, że kultura jest dziś podobna do mody albo supermarketu; że tożsamość kulturową, podobnie jak ubranie, każdy może sobie wybrać. Inna sprawa, że chyba miesza się w tym wypadku kulturę rozumianą wertykalnie i duchowo (tradycja niemiecka) z horyzontalną i technologiczno-ekonomiczną cywilizacją (USA). 3. Tożsamość a język. Co to znaczy: mówić uczciwie, czyli po swojemu? Jak uchronić się przed przejmowaniem języka otoczenia, przed mimikrą (także językową), opisaną np. w Migotania, przejaśnienia 26 opowieści o Proteuszu, który potrafił przyjąć dowolną postać, tylko swojej nie mógł odnaleźć? Mimikrą przedstawioną w filmie Woody Allena pt. Zelig? Jest to zagadnienie szczególnie istotne, gdy uznać, że ludzkie istnienie dokonuje się w języku. Emil Cioran mówi, że zamieszkujemy nie kraj, a właśnie język. Skoro zatem mówimy o różnych miejscach, czyli o heterotopiach, to - pozostając przy grece użytej przez Foucaulta – może należałoby dostosować do nich także różne języki (heteroglotty i heteroglossy)? Może dobrze byłoby wypowiadać w tej sprawie różne zdania (heteroprotazje)? A także dbać o to, by używać różnych nazw (heteroonomii)? Niekoniecznie trzeba trzymać się, pochodzących sprzed pół wieku, intuicji i dekretacji językowych samego Michela Foucault. OBCY Przede wszystkim twarz. Kształt, karnacja, usta, oczy. Julia Kristeva pisze, że kiedy obcych twarzy jest wokół coraz więcej, tubylec reaguje emocjonalnie - oburzeniem, gniewem. Profesor Bogusław Wolniewicz tworzy hierarchię obcych opartą na stopniu zagrożenia, jakie zwiastują. Znajduje więc kolejno gościa, przybysza-przybłędę, intruza, najeźdźcę i prześladowcę. Określa też stosowne formy ksenofobicznych reakcji: ostrożność wobec obcego, niechęć, wrogość, wreszcie nienawiść. Nie potępia żadnej z tych postaw, przeciwnie, sądzi, że są zasadne i godne szacunku, bowiem ksenofobia nie jest reakcją bezwarunkową. To niechęć do obcych, którzy chcą wejść do naszego domu (oikos). Ksenofobia łączy się z oikofilią niczym naczynia połączone: tym większa miłość do „domu” (siedliska, tradycji), im większa niechęć do obcych. Jak widać, miłość ma - w tym tylko wypadku, czy w każdym, trudno powiedzieć - charakter negatywny, wyrasta z reakcji przeciw komuś trzeciemu. Brzmi to dość przygnębiająco, niewykluczone jednak, że profesor Wolniewicz zmieni swe stanowisko także w tej sprawie. Słyszałem, jak mówił w Radiu Maryja o potrzebie ostatecznego przetrącenia karku komunie, a przecież wiele osób pamięta, że przed laty był jedynym w środowisku gdańskim filozofem, który zwracał się do kolegów per towarzyszu. Jeszcze dużo później, podczas jednego z gdańskich spotkań poświęconych problematyce śmierci, kategorycznym tonem stwierdził, że Boga nie ma i że niebo jest puste. Coś podobnego na temat nieba mówił także pułkownik Mirosław Hermaszewski, ale ten przynajmniej był wcześniej w kosmosie. Dlaczego „obcość”, która jest przecież równoznaczna z „mniejszością” – z małą liczebnością, grupową słabością – budzi strach i wywodzącą się z niego agresję? Arjun Appaduraj (amerykański antropolog kulturowy, z pochodzenia Hindus) twierdzi, że wynika to z potrzeby zachowania tożsamości zbiorowej. „My” kształtuje się w opozycji do „oni”. Wątła, zagrożona w swej trwałości tożsamość większości staje się tożsamością drapieżną: wymaga zagłady innych zbliżonych tożsamości. Słaba mniejszość zagraża właśnie dlatego, że jest słaba - relacją z nią jest mało skontrastowana, więc trzeba ją wzmocnić poprzez wywołanie lęku i poczucia zagrożenia. Dopiero względna chociażby symetria powoduje, że pojęcia większości (swojości) i mniejszości (obcości), oraz związane z nimi odczucia zanikają. Mówił o takim świecie Zbigniew Herbert. Kiedy wspominał w radiu Czerniowce, porównywał je do swojego ukochanego Lwowa: (...) starcie wielu, wielu kultur, tam był uniwersytet, nie wiem, ilu mieszkańców, miałem zajrzeć do encyklopedii, ale... może sto, dwieście [tysięcy] powiedzmy. Żydów sefardyjskich, Ormian, Polaków zdaje się nie było tam dużo, Rumunów, różnych kręgów podkultury tak zwanej, ludzi z Bukowiny, którzy stanowili rodzaj narodu jak Huculi, powiedzmy, których Vincenz tak pięknie opisał, i to tworzyło... Tak jak we Lwowie, ci Ukraińcy, mam to w rodzinie: nie mam w ogóle Polaków, tylko Anglików, Austriaków, Niemców, Niemców najmniej na szczęście, babcia z Armenii. I to wszystko było absolutnie normalne. I mam mówić do narodu, który jest w stu procentach czysty! Stuprocentowy Polak jest stuprocentowym idiotą. A w innym miejscu, w rozmowie z Jackiem Trznadlem: Dla mnie Polska bez Żydów, bez Ukraińców, bez Ormian (...) – przestała być Polską. Ten ideał jednonarodowego państwa jest ideałem faszystowskim, co tu dużo gadać. I to jest zbrodnia, bo kulturze polskiej wielonarodowość dawała kolosalne szanse. Karol Wojtyła w Pamięci i tożsamości wypowiada rzeczy bardzo podobne: Pamiętam, iż co najmniej jedna trzecia moich kolegów w szkole powszechnej w Wadowicach to byli Żydzi. (...) A to, co u niektórych z nich mnie uderzało, to był ich polski patriotyzm. A więc polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie. Wydaje się jednak, że ten „jagielloński” wymiar polskości, o którym wspomniałem, przestał być, niestety, w naszych czasach czymś oczywistym. Nie zdziwiłem się, widząc błysk prywatnej satysfakcji na twarzy Emmanuela Olisadebe, gdy – grając już w jednej z zagranicznych drużyn - zaraz na początku meczu strzelił bramkę Wiśle Kraków. Po tych wszystkich epitetach, jakimi go określano („asfalt” należał do najczęstszych i nie najbardziej dosadnych), po skórkach bananów rzucanych na murawę, łatwych osądach jego niby to migania się od reprezentacyjnych występów, nawet święty zapałałby gniewem. Rasistowskie okrzyki padają wciąż z trybun, pojawiają się też w prywatnych rozmowach. – No i masz, znowu ci kolorowi – westchnął Marek B. widząc dwóch Azjatów wchodzących do baru w którym piliśmy wino. Wściekłem się. - Kolorowi? A ty co, przezroczysty jesteś? Bezbarwny? Nie widzisz swojej skóry, różowej jak u prosiaczka? Milczał przytłoczony wybuchem, widziałem na jego twarzy zaskoczenie związane z odkryciem, że też jest kolorowy. Gazeta literacka ZASADA NIEOZNACZONOŚCI Jedna z interpretacji zasady nieoznaczoności Wernera Heisenberga (najmniej interesująca, twierdzi znajomy atomista, ale jedyna, jaką potrafię pojąć) mówi o tym, że samo patrzenie na mikrocząsteczkę wywołuje w niej zmiany. Nawet najmniejsza drobinka światła, która przebędzie drogę od oka do elektronu i z powrotem, okaże się zbyt brutalną siłą jak na wrażliwość badanego obiektu. Kiedy światło odbije się od elektronu - wytrąci go z dotychczasowego położenia i przyniesie obraz rzeczywistości już nieistniejącej, zmienionej pod wpływem patrzenia. Obserwacja czyni sama siebie nietrafną, zaś obserwator staje się kreatorem mikroświata. Odmienne interpretacje dotyczą także skutków wywoływanych przez alkohol. Są tacy, co twierdzą, że wódka otwiera duszę pijącego i ujawnia to wszystko, co znajduje się w jej najgłębszych otchłaniach. Inni mówią, że wódka niczego nie ujawnia, lecz – podobnie jak światło wobec elektronu – pokazuje swą moc sprawczą, polegającą w tym wypadku na destrukcji normalnej do tej pory psychiki: upicie się jest psychozą. Krystian Lupa, komentując swą pracę nad spektaklem Factory 2, zwraca uwagę na stany nieodległe od psychozy, na zatracanie się aktora w roli. Nazywa te stany „wywoływaczami” osobowości. To bardzo prawdopodobne, że można wywołać w człowieku zachowania, których możliwości sam by nawet nie podejrzewał; że można wydobyć zeń – za pomocą perswazji, szantażu emocjonalnego, „aresztów wydobywczych”, czy jakichś innych sposobów – bardzo wiele. Dwudziestowieczni egzystencjaliści francuscy – zwłaszcza po doświadczeniach drugiej wojny światowej, która pokazała ludzi zdolnych zarówno do najwyższej szlachetności, jak i do najgorszego zbydlęcenia - skłonni byli widzieć człowieka jako byt potencjalny. Człowiek to projekt rzucony w niebyt przyszłości, pisał Jean-Paul Sartre: może być wszystkim, lecz jest niczym, dopóki nie podejmie decyzji, na którą jest jak widać skazany. Sama decyzja jest aktem sytuacyjnym, zależnym od wielu czynników. Toczy się właśnie dyskusja na temat prowokacji stosowanych przez Centralne Biuro Antykorupcyjne – ujawniają tylko, czy raczej wywołują naganne zachowania? Pułapki, oparte na analizie psychologicznej upatrzonych „kandydatów”, zastawiane są zazwyczaj na ludzi chwiejnych osobowościowo, może też przeżywających kryzys związany z wiekiem bądź z sytuacją rodzinną, jednak nie wykazujących zrazu wyróżniających ich przestępczych skłonności. Dostrzega to nowy szef Agencji: Jeżeli nie rozróżniono, co jest zdobyciem zaufania, a co stworzeniem zależności i więzi emocjonalnej, zaspokojeniem miłości, to niedobrze. Działania tego typu nie mogą polegać na niszczeniu komuś życia poprzez rozkochanie i porzucenie. (...)zakochane osoby zachowują się irracjonalnie. Agent (piękny, czuły i bogaty „Tomek”), który poprzez sprawną donżuanerię zyskał uczuciowy wpływ na ufającą mu bezwarunkowo panią Beatę Sawicką i zdołał namówić ją do zachowań sprzecznych z prawem, przypomina kogoś, kto najpierw uwiedzie mężatkę, by zaraz potem nazwać ją z obrzydzeniem pospolitą kurwą. Zdaniem jego dotychczasowego szefa, Mariusza Kamińskiego, „Tomek” realizował operacje specjalne wymagające najwyższego zaangażowania i profesjonalizmu. Rzeczywiście, żeby zdekonspirować Weronikę Marczuk-Pazurę został jej kochankiem, to w końcu nic nadzwyczajnego w tak wymagającej służbie. Czy jednak nie posunął się za daleko w swym ideowym oddaniu, pozwalając się przedstawić matce zakochanej ofiary, co chyba kłóci się z rygorami tajniackiego profesjonalizmu? Chrześcijanie modlą się do Boga, żeby ich nie „wodził na pokuszenie” i widać, że nie są to prośby daremne; w końcu to nie kto inny jak szatan trzykrotnie kusił Chrystusa (na pustyni, w Mieście Świętym, na wysokiej górze). Prowokacyjnym próbom charakteru – podobnym do tych, jakie przeszedł Chrystus – poddawano po wielokroć podczas szkoleń agentów tajnych służb. Czy znaczy to jednak, że można je stosować, na przykład w postaci tandetnych usług płatnego żigolaka, wobec zwykłych obywateli,i, sprawdzaćć ich hart i odporność na diabelskie podszepty? ESPRIT Tyle rzeczy irytuje mnie we Francji i tyle rzeczy pociąga, ąga, to samo o tyczy samych Francuzów. Bezradność pojawia się wtedy, gdy próbuję nazwać te rzeczy, zobaczyć je z osobna i potem jakoś składać - w co właściwie? W charakter narodowy? Lokalną kalną urodę ludzi tu mieszkających? Szkoła, bicie po twarzy uczniów. czniów. Brutalność policjantów na komisariatach. Patriarchalizm m prowincji (wspaniale pokazuje go w filmach Jean Gabin). Le petit tit déjeuner: niepowtarzalne miny i gesty towarzyszące łamaniu iu bagietek, maczaniu w kawie rogalików, nadziewanych czekoladą dą croissantów, czytaniu i komentowaniu gazet. Muzyczność języka, yka, kwarty i kwinty dające się usłyszeć w zwyczajnych: - Ca va? – Qui, ca va, et toi? Ca va? Miał stuprocentową rację Maurice Chevalier lier mówiąc, że nie może posługiwać się tym językiem ktoś, kto pozbawiony jest trwałego wewnętrznego uśmiechu. Ta bezradność podnosi jeszcze poziom irytacji, bo przecież c nie ma wątpliwości, że jest coś, co wymyka się wszelkim zelkim próbom językowego uchwycenia. To „coś” od razu odnalazłem nalazłem w wywiadzie, jakiego udzieliła niespełna osiemdziesięcioletnia sięcioletnia ęcioletn Jeanne Moreau. Prostota wypowiedzi, w której słychać hać ać uśmiech przepojony zapachem palonego papierosa. Humor orr podszyty ds y cieniem egzystencjalnej samowiedzy, a wszystko spowija wija łagodny sarkazm. Dziennikarz wspomina o pewnym krytyku ku paryskim, paryski którego zdaniem aktorka prowadziła życie tarzając się w cielesnych uciechach. I słyszy w odpowiedzi: - Lubię gotować. wać. Ale jego nigdy nie częstowałam. Janusz Taranienko sceptycyzm ojcu edwardowi konkolowi, s.w. ja sceptyk modlę się o własne oświecenie mnie niedowiarkowi składają się ręce w znak krzyża gdy pogrzebny ojca kościół mijam przypadkiem ja racjonalista nie znam odpowiedzi na proste pytanie czy chcesz by bóg był twoim ojcem taka to ta moja wiara sobiepańska modlitwa ułomna bezbożna kaleka jak grzech każdego powszedniego chleba lecz wiem jeżeli niebo istnieje to brzmią tam bacha koncerty na skrzypce te które grałem matce nim przybył kapłan z ceremonią .............................. ja sceptyk modlę się o łaskę oświecenia 03-16 lipca 2006 *** synowi całkiem niedawno ty byłeś mną używałeś moich źrenic uszu palców języka a moje zdanie przekształcało znaki zapytania w prostoliniowe drogowskazy teraz gdy umiesz już odróżniać smaki kolory dźwięki kiedy potrafisz potra rafiszz oznaczyć przestrzeń przzesstrzeeń miarą tęsknoty zaś przeszłoś ość liczyć lic tyle przeszłość ile waży dzisiaj dzis isiajj teraz więc dosyć do yć bym ja był tylko mure rem murem rys. Joanna Grochocka 17 POEZJA Eda Ostrowska xxx Taka mała muszelka mój synek dlaczego stopy rani i dokąd bieży kiedy zorza w pierzynach fal żal Kołobrzeg, 2 sierpnia Roku Pańskiego 2008 xxx Korabie na niebie dmuchawce fal moce omdlenia i w koszu owoce gdzie jesteś siostro przyjaciółko moja najlepsza cząstko Kołobrzeg, 3 sierpnia Roku Pańskiego 2008 xxx Urodo świata wierna żono masko przecudna i natchniona bierzesz w ramiona dziada Kołobrzeg, 4 sierpnia Roku Pańskiego 2008 xxx Jak dobra gwiazda łaska w godzinę śmierci morze dziś przyjazne w klejnoty zasobne dobro czyniące Kołobrzeg, 7 sierpnia Roku Pańskiego 2008 xxx Pora wracać do swoich kątów i pająków zostawić morze w białym czepcu niespokojne jak serce Kołobrzeg, 6 sierpnia Roku Pańskiego 2008 xxx Nie jest dobrze dla człowieka żyć w niezrozumieniu pośród skorpionów i hien wodo jak kryształ i błogosławieństwo wzmocnij mnie Kołobrzeg, 7 sierpnia Roku Pańskiego 2008 Julia Łukasiak Iluzjonistka rys. Joanna Grochocka krążyła od wazy do dzbanka zapominała się w tym tańcu pogrążona w domowej hipnozie ujmowała książki czule w dłonie zapominała się w tym tańcu wśród szelestu tysięcy kartek ujmowała książki czule w dłonie pocierała jak magiczną lampę wśród szelestu tysięcy kartek wszystko znikało pod powiekami pocierała jak magiczną lampę zmęczone czytaniem oczy Tancerki wszystko znikło pod powiekami kot wprowadził sen przez ucho zmęczone czytaniem oczy zasnęły słodkim snem bez czasu Źródło Kolejna urodzinowa kartka z pozytywką. Ostrożnie ją otwiera i zamyka się na wszystkie inne możliwości. Wtedy po raz pierwszy pojawia się myśl, że we wszystkich książkach czekają uśpione miliony dźwięków. A szelest kartek to tylko namiastka. Jak mruczenie kota w drugim pokoju - pewność, że tam jest źródło ciepła. 18 Odpukaj w niemalowane nagrzane liście pachną jak plaster miodu dopiero wieczorem dowiaduję się że to zapach zbyt nagłego końca lata które mogło trwać o kilka wdechów dłużej popatrz tuż obok dyszy malarka gdy zapach sadu miesza się z farbami ona próbuje uchwycić skrzydła motyli rzekłbyś jednym pociągnięciem pędzla zamyka tubki i już wie że pod motylami od tylu dni dojrzewały tegoroczne spady nic nie mów tylko odpukaj je w nienamalowanym szkle Ich głowy zakuto w koczki ciała wyrwano z kokonów znaki rozpoznawcze zamaskowano starannie Bawiły się w dorosłość w przyciasnych pointach a nie na obcasach tańczyły do pierwszej krwi Odbite linie bez szlifów w krzywych zwierciadłach o rytmie monotonnym doskonalsze co dnia A od święta witraże: poszatkowane ciało złączone pępowiną teatralnego światła Migotania, przejaśnienia 26 Marcin Czeczko Było świetliste, złociste, poza tym nic nie istniało oddzielnego, innego, a tylko to, jedyne i czułe, które połyskiwało i jaśniało wszędzie, obejmując i ogrzewając tak przyjemnie. Aż oddzieliły się z tego dwie iskierki nagle, punkciki dwa w lśniącej poświacie wzniosły się wysoko ponad, i były wpatrzone, były dobre i roześmiane, zaś otaczające je światło zgęstniało nasycone promiennym lśnieniem, po czym wyłoniła się z niego twarz mamy. Wyszła ze światła, a ono stało się przez ten ubytek bledsze, i coraz więcej w nim nowych powstawało iskierek, te również odbierały moc światłu, gdy rozbłyskiwały nagle i krążąc wokół, zakreślały coraz większą przestrzeń, jaśniejąc migotliwie to tu, przypominać się stamtąd będzie, gdy usłyszę słowo „marzyć”, jeśli pomyślę o marzeniu, już zawsze ten cudowny profil zapali się we wnętrzu mojej myśli, jak wolframowy pręcik w żarówce. Aż w pewnej chwili pojąłem, że nikogo wokół mnie nie brakowało, bo była mama i był tata, o których najpierw myślałem, że są mną, tylko trochę na zewnątrz, lecz potem stanęli obok, i okazało się, że wszystko było od zawsze ustawione na swoim miejscu, takie oczywiste, doskonałe i pełne. I może dopiero, gdy zjawiła się siostra, a brat zaraz po niej, porządek na moment się zachwiał, wtargnęli weń intruzi, ale i oni wkrótce okazali się być częścią świata od zawsze. Więc nic się nigdy nie zmieniało, chociaż poświata wokół mnie bladła, galaktyki iskierek znikały, lecz nawet to było odwieczne, przecież od samego początku moje światełka matowiały i spadały, wnikając gdzieś we mnie, zapadając mi w pamięć, jak małe gustowne bibeloty. Wciąż powiększała się moja kolekcja. Dla której miałem coraz większą przestrzeń, a w niej ciągle miejsca więcej, bo coś zaczęło się dzielić we mnie na mniejsze i mniejsze elementy, coś rozdrabniało się w nieskończoność, a niektóre cząsteczki tego okazywały się dobre, zaś inne złe, po czym jedne i drugie układały się w obrazki, niezwykłe scenki i kompozycje, zawsze ze mną w tle, albo raczej wokół mnie, i zasłaniały powoli wszystko inne, zaczynały odgradzać mnie od wszystkiego innego. rys. Joanna Grochocka Katedra Strzelistą wieżę wzniesiono ku Bogu ponad dziesięć wieków temu. Początkowo, jak reszta kościółka ufundowanego ku chwale Pana, na pożytek wiernym, dla wzmocnienia władzy i krzewienia chrześcijaństwa, była w całości drewniana, wycięta z pobliskich lasów, w których zresztą nowinka chrześcijaństwa jeszcze wówczas się nie przyjęła. Dopiero mniej więcej w czasie, gdy pewien człowiek orzekł: „zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”, postanowiono nadać kościołowi bardziej trwałą, godniejszą i nadążającą za trendami w ówczesnym budownictwie sakralnym formę kamienną. Sto czy też dwieście lat później awansowano świątynię do rangi katedry, następnie zburzono wieżę, a na jej miejsce wzniesiono dwie większe – nieustannie poprawiano coś lub stawiano od nowa, jak w kalejdoskopie zmieniały się ołtarze, witraże i prezbiteria. Kto ma ochotę oraz cierpliwość, może prześledzić rozwój budowli na podstawie zachowanych dokumentów. Czas mijał, a katedra stawała się coraz potężniejsza i szacowniejsza, choć nie obywało się bez perturbacji. Na przykład w początkach XVI wieku, gdy znaczna grupa bogatych mieszczan odmówiła bywania na nabożeństwach z uwagi na obraz pędzla pewnego włoskiego artysty, umieszczony w sąsiedztwie ołtarza, który zdał im się, jak stoi w kronikach, zbyt fircykowaty. Romanizm, gotyk, renesans, barok w końcu się przemieszały, bo katedra zmieniała szatę, lub chociaż dodatki, po każdej rewolcie w architekturze, niczym wytworna dama nadążająca za modą. Los jednak, w przeciwieństwie do architektów i kapituły, nie pieścił się z nią; aż dwukrotnie świątynia została niemal doszczętnie zrujnowana. Roku pańskiego 1459, gdy pożar, który wybuchł w jednej z sąsiednich kamienic i strawił cały kwartał ulic, przeniósł się również na wciąż drewnianą przykościelną kapliczkę, a z niej do wnętrza katedry. Zginęło owego dnia 37 osób, w większości bogaci mieszczanie oraz ich służba, zginęła Marianna, przekupka z rynku, żona miejskie- Gazeta literacka go kata i kochanka wikarego, który do końca życia nie umiał wybaczyć sobie, że jego grzeszne ciało ściągnęło na świat tyle gniewu bożego. W kronikach można znaleźć zapis o pożarze miasta i spalonej katedrze, ale ani słowa o Mariannie czy wikarym. Zimą i wczesną wiosną 1945 roku radziecki ostrzał artyleryjski oraz naloty omijały świątynię, pozostawiając ją przez wiele tygodni nietkniętą. Sąsiednie budynki zmieniały się w gruz jeden po drugim, a ona wciąż stała, niepokalana, z wieżami wytkniętymi w niebo, nieczuła, zdawałoby się, na skutki pożarów oraz bomb. Gdy raptem cichły odgłosy eksplozji, obie katedralne wieże pewnie wyłaniały się z otchłani pyłu i dymu, niewzruszenie przecząc wojnie oraz zdrowemu rozsądkowi, urągając losowi innych płonących kościołów, grzebiących ludzi domów i przepadłych bez śladu ulic. Stojąc wciąż bezdusznie wbrew całemu miastu, które przypominać komuś siebie mogło już tylko na zdjęciach. Byłżeby to jakiś znak? – gubiono się w domysłach – Lecz jak go odczytywać? Dla niektórych znaczenie fenomenu było oczywiste. Już 7 kwietnia gauleiter Hesse wystosował do komendantury garnizonu oficjalne pismo z żądaniem natychmiastowego zburzenia kościoła. Argumentował w nim, że bolszewicy kpili sobie w żywe oczy z obrońców miasta za pomocą katedry, bezczelnie prowadząc ostrzał w ten sposób, aby jej wieżom nie stała się najmniejsza szkoda. Miała to być wedle gauleitera typowa dla czerwonych błazeńska sztuczka propagandowa, obmyślona, aby zaprezentować wszechwładną rzekomo potęgę komunizmu, który jako jedyna w świecie moc, władny jest decydować, co wojnę przetrwa, a co nie. Swoją opinię na temat znaczenia górujących nad miastem wież mieli też saperzy z garnizonu miasta – ci, jeszcze przed rozpoczęciem oblężenia, poczęli masowo produkować raporty, z których wynikało niezbicie, iż obiekt takich rozmiarów, musi stanowić dla wrogiej artylerii oraz lotnictwa doskonały punkt orientacyjny. W związku z czym sugerowali bezzwłoczne zlikwidowanie elementu architektonicznego w postaci dwóch przyłączonych do katedry wież. Natomiast wedle plotek, którymi wymieniała się ludność cywilna stłoczona w przerobionych na schrony piwnicach, bolszewicy mieli zwyczaj oszczędzania najwyższej budowli w każdym ze zdobywanych miast, aby w dzień triumfu umocować na jej szczycie gigantycznych rozmiarów portret Stalina. Uporczywe trwanie kościoła raziło obrońców aż do piętnastego kwietnia. Rano tego dnia naczelny dowódca garnizonu gen. Emil Steiger, zniecierpliwiony zamieszaniem wokół tak błahej jego zdaniem sprawy jak istnienie bądź nieistnienie jakiegoś obiektu o niskim znaczeniu strategicznym, podpisał wreszcie rozkaz zburzenia wież - lecz jak się niemal natychmiast okazało: nadaremno. Walczący o miasto czerwonoarmiści już bowiem od dawna podejrzewali, iż wróg ulokował w jednej z katedralnych wież obserwatora artyleryjskiego, odpowiedzialnego za zabójczo precyzyjny ogień niemieckich haubic. Meldunki w tej sprawie przedarły się wreszcie przez wojskową biurokrację do świadomości wyższych dowódców radzieckich, skutkiem czego dokładnie w chwili, gdy niemiecki komendant podpisywał swój rozkaz, eskadra Iłów ponowiła sfuszerowany kilka tygodni wcześniej nalot na katedrę. Nim legła w gruzach, pewien pułkownik artylerii o nazwisku Schleiermacher, zauroczony był już otaczającą kościół dzielnicą. Przypominała mu jego rodzinne Kaiserslautern. Odkąd jesienią 1944 roku przydzielono go do garnizonu i wyznaczono kwaterę w pobliżu katedry, uliczki wokół niej stały się jego ulubionym miejscem spacerów, które odbywał za każdym razem, gdy chciał spokojnie pomyśleć. – Zaniosę jej puszkę kawy i amerykańską czekoladę dla dzieci – myślał na przykład - a jeśli to w połączeniu z winem nie zadziała, pójdę do burdelu. W końcu trzeba żyć pełnią życia, póki można. Czasem zaglądał też do samego kościoła i kazał prowadzić się na szczyt jednej z wież, aby przez lornetkę podziwiać widoki. – Jak długo wytrzymamy? Miesiąc, może dwa, tylko po co? Po co niszczyć to piękne miasto? – pytał później przy wódce zaufanych oficerów. W momencie, gdy radzieckie samoloty rozwiązywały kwestię wież, pułkownik Schleiermacher pod pozorem wizytacji punktów obserwacyjnych artylerii, znajdował się właśnie na szczycie jednej z nich. Jego roztrzaskany hełm znaleziono kilka lat później w gruzowisku i wrzucono do rzeki. Do dziś tam spoczywa, pod dnem, i pewnie będzie leżał jeszcze długo zanim wreszcie wydobędą go przy pogłębianiu. 19 OPOWIADANIA Początek to tam, w obcej twarzy, w jakimś głosie, wirowały sobie te ogniki zabawne i radosne. Wirowały i niepostrzeżenie się odmieniały, wciąż ulotne jeszcze, lecz w ich odmianach poczynało jawić się już coś materialnego, niezgrabniejszego, aż pewnego dnia zaczęły z nich tworzyć się słowa. Może tylko zaczątki słów. Drobne w iskierkach nieprzejrzystości, grudki w zupie świetlistej, maleńkie czegoś drobinki, co wzajemnie się przyciągały i grawitowały ku sobie, gdy już obciążyła je ta krztynka znaczenia, od której zaraz ciemniały i z nią w sobie majestatycznie opadały , ustalając się w przedziwne konstelacje, obejmujące już całe gromady iskierek, miriady roziskrzonych galaktyk, które zachęcająco migotały, gdy chodziłem za nimi po słonecznym pokoju i próbowałem je chwytać, lecz były zbyt odległe i w lot przenikały się z rzeczami, lub z sobą nawzajem, opadając wciąż niżej i niżej pod stale ogromniejącym ciężarem i coraz więcej iskierek przechodziło ten proces, gdy bawiłem się klockami, oglądałem obrazki w książce, galaktyki iskierek spadały wokół jak płatki śniegu coraz częściej, coraz gęstsze, bardziej masywne i ciemniejsze, wciąż jednak z jakiejś głębi świecące tym swoim światłem, lecz już zamkniętym w skomplikowanej figurze geometrycznej, kolorowej intensywnie, lub w bryle, rubinowoszmaragdowej, albo w kobiecym przedziwnie bursztynowym profilu, który spadł sobie raz w jakiś zakamarek i już zawsze o g e i k c y z r d e i B a z s o ł Mi „Akslop” Miłosza Biedrzyckiego to niewątpliwie najbardziej rozpoznawalny jego wiersz, publikowany niemal we wszystkich antologiach poezji po przełomie w 1989 roku. „Akslop” to Polska – pisana wspak. Biedrzycki pisze jednak przewrotnie, myląc tak czytelnika: Dla Świetlickiego polskość jest ciężarem, który musi dźwigać jako poeta – zniewalającym społecznym obowiązkiem – jaki czuli Norwid i Baczyński. Kulą u nogi, kłodą – o które „zahacza język”. Polska jest jednocześnie romantyczną kochanką – ale i dziwką, przez którą podmiot wiersza cierpi: „Akslop, może to jakieś duńskie miasto”. Dania to ojczyzna Hamleta, księcia Danii, który wysłany przez Klaudiusza do Anglii napotyka wojska norweskie maszerujące na Polskę pod wodzą Fortynbrasa. Szekspir słabo znał geografię – Biedrzycki ma prawo udawać trochę, że też jej nie zna. Prosty zabieg pomaga czytelnikowi – który żyje z Polską na co dzień, na chwilę się zatrzymać, zastanowić – spojrzeć na kraj z dystansem, pomyśleć, czy to aby rzeczywiście nie jakieś miasto w ojczyźnie Hamleta i Andersena. W tym krótkim zdaniu mamy oprócz palindromu jeszcze jeden zabieg – redukcję państwa, czy też kraju do miasta-państwa – czegoś na kształt greckiego polis. Wprowadzenie elementu obcości i redukcja obszaru pozwalają ogarnąć całość problemów, spojrzeć na Polskę innymi oczyma – turysty, osoby przebywającej czasowo: „jestem tu przejazdem, co prawda na nieco dłużej...”. Co turysta widzi po przełomie? Na pozór duński obrazek: „ministrowie rolnictwa usiedli na bańkach z mlekiem i zatarasowali” Dania to kraj kojarzący się z wysokorozwiniętym rolnictwem i przetwórstwem. W ten krajobraz duńsko-polski poeta wprowadził element komizmu, kolorytu Polski początku lat 90. i powszechnych wtedy protestów rolniczych. W tym kolorycie pojawiają się także „lokalne osobliwości” jak „Diwron,/ czy Cziweżór”. Używając palindromów autor ingeruje w język – zwracając uwagę także na jego fonetyczne i ortograficzne osobliwości – uznawanego za bardzo twardy i dźwięczny wśród języków słowiańskich. Biedrzycki jest na te zjawiska wyczulony – ponieważ z domu jest dwujęzyczny. Wszak jest synem wybitnego słoweńskiego poety Tomaža Šalamuna. Te obco brzmiące nazwiska, to oczywiście palindromy utworzone od nazwisk Norwida i Różewicza. Można się zastanawiać, dlaczego autor wybrał tych poetów. Powody mogą być trzy. – Są to mniej znani na świecie poeci i pisarze od na przykład Miłosza i Gombrowicza, a wysoko cenieni w Polsce – uważani za „sumienie narodu”. – Mogą więc uchodzić za „lokalne osobliwości”. Palindromy ich nazwisk brzmią dosyć oryginalnie i egzotycznie dla „polskiego ucha” – a jednocześnie da się je odczytać na głos; czego nie dałoby się raczej zrobić z palindromem od nazwiska Gombrowicz. Trzecia przyczyna może wiązać się z Marcinem Świetlickim i jego wierszami z „Zimnych krajów” poświęconymi tematowi Polski: „...SKA”, dwoma wierszami o tytule „Polska”, jednym „Polska 2” i z wierszem „Dla Jana Polkowskiego”. W tym ostatnim znajdujemy podobną, nieco dłuższą wyliczankę „lokalnych osobliwości”: „Zamiast powiedzieć: ząb mnie boli, jestem głodny, samotny, my dwoje, nas czworo, nasza ulica – mówią cicho: Wanda Wasilewska, Cyprian Kamil Norwid, Józef Piłsudski...”. „Akslop” Biedrzyckiego, acz może funkcjonować samoistnie, to jest jednak ukrytą polemiką z Marcinem Świetlickim i jego wierszami poświęconymi Polsce. Na powinowactwa wskazuje jeszcze jeden fragment ze Świetlickiego. Miłosz Biedrzycki w swoim wierszu redukuje Polskę do polis, Świetlicki zaś w wierszu „...SKA” pisze tak: „Dlaczego twój niepokój tak obraca się wokół wyrazów: niepodległość, wolność równość, braterstwo, Polska jest od morza do morza, bezrobocie, podatki, „Gazeta Wyborcza”? Czy nie wiedziałeś, że są to małe wyrazy? Czy nie wiedziałeś, że są to wyrazy najmniejsze? Dlaczego właśnie o nie zahacza twój język? „która wybiera sobie tego, którego akurat ty nienawidzisz, który znęca się nad nią i wbija w nią gwoździe. Przez nią siedzisz w więzieniu, przez nią jesteś głodny”. Świetlicki złorzecząc ojczyźnie-kochance przywołuje jednocześnie obrazy z celi Konrada. Można tu znaleźć podobne obrazy jak w „Wiośnie” Juliana Tuwima: „Będzie dziś święto wasze i zabrzęczą szklanki, ze wstydem powrócicie, rodzice was skarcą! Wyjdziecie dziś na rogi ulic, o kochanki, Sprzedawać się obleśnym, trzęsącym się starcom!” Bohater liryczny wierszy Świetlickiego to zdradzony kochanek – zdradzony przez ojczyznę. To bardzo polskie, romantyczne. Ale odrzucenie ma jeszcze inne powody – literackie. W drugim wierszu „Polska” wyraźnie wzoruje się na słynnych poematach Allena Ginsberga „Skowyt” i „Ameryka”. Porównajmy – Ginsberg: a kończy ten wiersz tak: „w nocy budzi mnie bicie bębnów i jazgot tureckich piszczałek w ciszy wpatruję się w sufit, jakbym miał dokądś jechać, jakbym miał złapać hiva i umrzeć, jakbym dawniej latał cały teraz tylko sadza”. To jakby sceny z pobytu Mickiewicza w Ankarze-Konstantynopolu i Polonezköy – czyli dawnego Adampola założonego przez Adama Czartoryskiego w 1842 roku – przeniesione, a raczej skompilowane z czasem obecnym. Dalszy ciąg osobliwości państwa-miasta Akslop. Wędrując po Europie: Danii, Polsce, Bałkanach, Słowenii i Konstantynopolu – wszak to też Europa (w granicach Turcji), Biedrzycki jawi się raczej ciekawym historii i świata (i Polski) turystą, badaczem, niż zdradzonym romantycznym wieszczem-tułaczem. Fragment książki „Licznik Geigera - 20 najważniejszych współczesnych wierszy polskich”. Zrealizowano przy pomocy środków budżetowych Samorządu Województwa Śląskiego. (proszę dodać logo województwa śląskiego) Projekt winiety: Mira Kostyła. „Ameryko oddałem tobie wszystko a teraz jestem niczym. Ameryko dwa dolary i dwadzieścia siedem centów 17 stycznia, 1956. Nie mogę znieść własnych myśli. Ameryko kiedy zakończymy tę ludzką wojnę? Pieprz się swoją bombą atomową. Nie czuję się zbyt dobrze daj mi spokój. Nie napiszę żadnego wiersza dopóki nie znajdę się we właściwym stanie umysłu. Ameryko kiedy będziesz anielską? Kiedy zdejmiesz swoje ubranie?...” [„Ameryka” - Tłum. Marcin Walkowiak] A teraz Świetlicki w jednym z wierszy zatytułowanych „Polska”: I kiedy ustawimy się rzędem przed magazynem broni, śmierdząc jeszcze snami, i kiedy ona dotyka mnie mokrym palcem w kinie, a żebym wiedział, że płacze, i kiedy drugi dąb w ogrodzie zostaje sprzedany, i dostaję za niego swoją część, i kiedy ogniomistrz wrzeszczy do mnie ty skurwysynu, a ja blednę i mówię do niego oczami, i kiedy jestem upiorem Dworca Centralnego...”. Nie ma wątpliwości, że na romantyczną wizję Polski Świetlickiego nałożyła się inna, bitnikowska kalka. To nie jest Gombrowiczowskie uwolnienie od Polski i jej kompleksów. Niechęć do Polski została zdwojona – przez niechęć Ginsberga do Ameryki. Tymczasem wiosna Biedrzyckiego jest inna. Traktuje Polskę i polskość z większym dystansem, ale i sentymentem – rozdzielając funkcje ojczyzny, cierpień od niej i rolę kochanki: „kochałem tutejsze dziewczyny, policja parę razy przegoniła mnie po chodnikach. mieszkańcy są bardzo serdeczni, namawiają, żebym został na dłużej” Uliczne zamieszki i bójki z policją, to też element lokalnego kolorytu – rzec by można: taki kraj – „Pomarańczowa Alternatywa”. Bohater liryczny Biedrzyckiego „bawiąc przejazdem” w „duńskim Akslop” nie stroni od romansów i podkreśla tradycyjną gościnność mieszkańców – jaką chwalą się Polacy: „namawiają, żebym został na dłużej”. Wyłania się obraz Polski jakby z „Pana Tadeusza”. – W innym z wierszy, zaczynającym się od tych słów Biedrzycki pisze: „Dobry wieczór, nazywam się Mickiewicz, jestem Białorusinem, pierwszy w Polsce pisałem jak O’Hara (...)// właściwie przestałem pisać, czasem opowiadam klechdy o Polsce” rys. Joanna Grochocka Czy nie wiedziałeś, że tym wszystkim rządzi ta szczupła dziwka? ta którą kochasz a raczej masz na nią ochotę” 20 Migotania, przejaśnienia 26 karolina. list szósty Sławomir Hornik karolina. list trzeci śmieję się. Wiem, że ma rację i boję się, że nie zamieszkam w szczegółach. Ciągnie od gwiazd, więc piszę, że rano wstanę ze szronem na palcach. Nie, nie śpię z nią, Co będzie świętym znakiem da się poznać, dotknąć, przeniknąć, wypali od środka znamię. Blizna będąca mapą między Ś. a O. Gdy któreś z nich napotkasz na niej, wiedz: nie musisz dzielą nas jakieś cztery ciała, żeby razem zasnąć i się obudzić musimy spędzić kilka wakacji więcej. znać ulic, żeby tam zamieszkać. Nic nie jest twoje, nic też tu po tobie. Gościniec. Lustro. To, co się odbija, to mój oddech wstrzymany astmą. W bliźnie po nim wciąż śnieg. Tobie więc wysyłam list, cienkimi wstążkami dymu przewiązane niebo. Należy do ciebie skrawek od Ś. do O. Trakt dla met. hojne doliny W kałuży oliwy składam swoje pośmiertne ciało. Panno zaokienna, we framugę wtarła się szadź, cały kopiec kurzu z sąsiedniej ulicy spaceruje po szybie. Ja umyłam kieliszki, stół nakryłam świeżym obrusem i czekam, jak mgła uderzy czołem o kant nieba, zgaśnie trzecia część gwiazd. I nic im nie opowiem, że nie przychodzą już listy, a w skrzynkę puka pazur mrozu. Pomimo ciepłych wiosennych dni, nic a nic nie powiem, rozniecę ogień, zaproszę sztukmistrzów z Jeruszalaim, smutne golemy, przydrożne psy. Umyję kości, włosy i paznokcie. księżyce, kratery. domostwa niepewnej wiary listów, pocztówek, sms-ów. Gdy rozłożysz dzień jak książeczkę do nabożeństwa, o co będziesz prosić? Przyjechałem tutaj po dar wątpliwości. Wierzę w tajemnicę pierwszej nocy, gdy przyjdzie i powie, że zapomniał grymas mojej twarzy; krzywię się ze strachu i to, co ma wrócić na swoje miejsce rys. Joanna Grochocka wraca. Mówisz do nocy: grudzień, astma, i ptaki zastygają w locie. Mniej się boję odkąd spłynęła tędy via dolorosa białej krwi synogarlic, wiem, że mógł tędy przechodzić jego syn szatan, ze szramą pod piersią, z dziurami po kulach na dłoniach i piętach. Wychodzę wyżej i widzę, jak rozrasta się pueblo rozbijanych namiotów. Jak nad wszystkim błądzą cienie podróżujących, święte i przyjazne, pewne jak śmierć, która mnie odnalazła. apokatastasis jest czas otwarcia powiek i zamknięcia łóżka czas nakładania koszuli i zdejmowania snu T. Karpowicz, Księga Eklezjastesa Niebo jest siwe i stare. Odkrywam tę zależność, gdy budzę się, żeby narąbać drewna. Coś jest w mruczeniu głodnej kotki, któremu chcę zapobiec suchym chlebem ze smalcem maczanym w wodzie. Jej odkrycia są prostsze niż moje - horyzont jest dnem miseczki jak niebo, do którego próbuje unieść brzuch z piątką młodych, żeby mi je pokazać. Krew płynie wolno i nagle znika mgła, poranne kadzidło w katedrze z mchu i paproci. Pierwszy ołtarz z porozrzucanych drzazg. Na tacy stołu dary: chleb, kawa, borówki, czernice. Są już ofiarnicy, czekają aż skończy się burza; z Oo nasłuchujemy uderzeń podniebnego zegara. Cztery wiersze dla Tomasz Piekło Połowa Kobieta jeśli była, jak niewidomy mogłeś patrzeć w słońce. A ona śmiała się, wiązała włosy przed wyjściem – dzień z nocą. Jeśli był język, miłością był – zaledwie dotknął. Nazwał i pozwolił odejść. Wrócił między zwierzęta. Jeśli odwrócisz wzrok ku tamtej burzy, nie odwrócisz niczego. Zobaczysz swoją twarz. Ewo Gazeta literacka Połowa marca. Rzuciłem palenie. Nie wiem, za czym tęsknię. Rzuciłem z tęsknoty, jak zawsze. Słyszę twój głos w słuchawce, stukot obcasów. Chodzisz za mną od stołu do łóżka. Jestem głodny. Odkąd rzuciłem palenie, cały czas jestem głodny. Powiedz, że chcesz, że przyjdziesz zaraz po kolacji. Rozbiorę cię, przełożę na inny język, jak Coltrane, jak Davis, jak Bóg wie co. Rytm, stukot obcasów. Chodzisz tęskniąc? Chodzisz znajdując rannych na ulicy. Całe miasta rannych pragną byś je znalazła, zadzwoniła gdzie trzeba, a najlepiej do mnie. Jestem głodny, rzuciłem palenie i nie wiem za czym tęsknię. Położyć się na ulicy? Lekcje śpiewu Lekcja śpiewu na drugim piętrze. Jabłko czernieje u ciebie na stole. U ciebie na stole. Jabłko dla mnie. Stoję przed wejściem, ale to tak jakbym już kochał się z tobą. Kocham się z tobą każdej nocy. Stoję przed wejściem. Wiersz Kobieta pochyla się nad źdźbłem – nad sobą. Ta sama kobieta chce cię urodzić. Była już matką rannej pliszki. Wieczorem opowiada o odległości. Wieczorem nie mam ciała, a jedynie język do rozwiązywania węzłów. Ona powie – bądźmy cicho i będzie jasna. Teraz śpi, objęta prawem morza, stref przyległych, moich oczu. 21 POEZJA Układam się wzdłuż pleców, bo łatwiej przylegać do rzeczy pewnych. Jest noc, ona mówi, że dołem uciekają sarny, Aleksandar Flaker Polonia Restituta I Gdańsk/Danzig, sierpień 1930 Właściwie każdą biografię mojego pokolenia, jako biografię XX wieku, należałoby rozpocząć od nazwy miasta, w którym zaczęła się druga wojna światowa. Linia pociągnięta z Danzig do Triestu wyznaczyła granicę Europy; także Chorwacja, która pod każdym względem przynależała do Europy Środkowej, znalazła się, według Krležy, na wschód od tej linii: w Blitwie, a więc pomiędzy Kartoffelsuppe i barszczem, nie godząc się na zupę z buraka. Dla mnie osobiście Danzig ma szczególne znaczenie. Pod koniec drugiej dekady nasi sąsiedzi z Rogów koło Łodzi wyjechali do Danzig. Sztark (tak właśnie pisało się nazwisko tego komiwojażera) z rodziną (trochę starszy ode mnie syn Harry i córka Ilona – moja rówieśniczka) wprowadził się do mieszkania przy drodze poza centrum miasta; był to dom z cegły, z charakterystycznymi wykuszami, jakie można zobaczyć także w Hamburgu. okresie przyłączenia do Rzeszy w latach 1939-1944 nosiło nazwę Litzmannstadt, dla uczczenia dowódcy, który podczas pierwszej wojny światowej tutaj wojował. Białostocka mitologia rodzinna mówiła mniej więcej tak: poród odbył się w jakimś „białym domku” we wsi Wysoki Stoczek; poza akuszerką był także lekarz – felczer (z niem. Feldscher, czyli w istocie wojskowy lekarz posiadający średnie wykształcenie medyczne). Przy porodzie doszło do sepsy, którą w obliczu braku leków zwalczano koniakiem, przez co mama była ciągle „pijana”. Olga nie chciała oddać dziecka mamce, więc w ten sposób ssałem mleko przyprawione koniakiem! Wszystko to działo się około imienin Olgi; od Juliusza dostała ona w prezencie rower i tak zaczęły się moje pierwsze podróże – rowerem po pokoju. Fabryka w Wysokim Stoczku, własność dziadka Juliusza seniora, po najeździe bolszewików w 1920 roku nie mogła już pracować, więc Juliusz junior znalazł posadę inżyniera (ukończył Politechnikę w Warszawie) w fabryce Eiserta, w innym, większym tekstylnym centrum. Łódź mojej młodości Łódź, 1924-1931 […] Łódź była wówczas miastem przemysłu włókniarskiego: dominowały nad nią ciemnoczerwone kominy fabryczne, które na okoliczne budynki rzygały czarnym dymem, skutkiem czego ciemniały także ich cegły. Wyróżniały się ciemnoszare pałace; Fragmenty (wybór i przekład Anita Gostomska) Staliśmy wszyscy razem w wykuszu, przyciągnięci dochodzącą z ulicy muzyką orkiestry dętej: na czele oczywiście maszerował bęben (taki sam jak w powieści Grassa). Za nim, żołnierskim krokiem, stąpali młodzieńcy w brunatnych koszulach, z dziwnymi krzyżami na czerwonych opaskach wokół ramienia. Miasto było wówczas pod protektoratem Ligi Narodów i tytułowało się Freie Stadt Danzig. Poczta przynależała do Polski, a na Westerplatte ulokowany był polski garnizon. Wówczas mnie to nie obchodziło: wyjeżdżaliśmy z miasta, aby zażywać kąpieli na wydmach pobliskiego Bohnsack. Tę idyllę dwóch rodzin zakłócił hałaśliwy widok z wykusza: defilada niosła zapowiedź czegoś złego. Oglądaliśmy ją w milczeniu; nawet rodzice nie wiedzieli, co się dzieje. Ciszę przerwał Julije: - To są jacyś bolszewicy. Wspominałem później to jedno jedyne zdanie, właściwie czyniąc Julije zarzuty z powodu zrównywania nazistów z rosyjskimi komunistami (maszerowali wtedy członkowie SA, formacja jeszcze nie była wojskowa, należała do legalnej partii z siedzibą w Niemczech i filiami wszędzie tam, gdzie istniała mniejszość niemiecka, od Sudetów do Ptuja, niem. Pettau). Julije miał jednak rację: komunistów poznał w Rosji, zwłaszcza na Kaukazie, gdzie, mieszkając w Kisłowodsku (czytać Lermontowa!), aż do 1921 roku pracował dla bolszewików przy utrzymywaniu transkaukaskiej kolei. Widział ich defilady, spotkania […], militaryzm partii, która swoimi odnogami sięgała aż na południe, ale z Polski musiała się wycofać, chociaż w Białymstoku zaprojektowała już swoją władzę. Poznał system znaków i militaryzm jednego totalitaryzmu; w Danzig mógł dostrzec narodziny drugiego. Pomiędzy tymi dwoma totalitaryzmami toczyła się moja geobiografia. Czy ubrane w jednokolorowe mundury formacje są groźne także dzisiaj? Mit narodzin W gruncie rzeczy wokół naszych narodzin zawsze tworzy się mit. My samych siebie nie mogliśmy nawet zobaczyć, a co dopiero móc przeżyć to, jak się rodzimy. Tym trudniej jest opisać świat, który wtedy ujrzeliśmy. Tylko nieliczni z nas przebywali w tym samym miejscu „od kolebki aż po grób” […]. Z tego powodu, jako permanentny ptak wędrowny, którego rodzice wkrótce po porodzie nagle zawieźli do innego miasta, niewiele mogę powiedzieć o tym, jak w lipcu 1924 roku wyglądał Białystok. Swoje oczy otworzyłem dopiero w mieście, które nazywało się Łódź, a tylko w 1 Miroslav Krleža (1893-1981), jeden z najwybitniejszych pisarzy chorwackich, erudyta. Jego twórczość, często bardzo polemiczna, wywarła ogromny wpływ na kształtowanie się chorwackiej kultury. Wspomniana przez Aleksandra Flakera Blitwa nawiązuje do tytułu trzytomowej powieści Krležy, Bankiet w Blitwie. Jej akcja toczy się w wyimaginowanym państwie europejskim, ulegającym powolnej faszyzacji. Historia tytułowej Blitwy oddaje sytuację, w jakiej znalazły się kraje Europy Środkowej po pierwszej wojnie światowej. Wydanie polskie (I wyd. pol. 1968) łączy trzy księgi w jednym tomie. Zob. M. Krleža, Bankiet w Blitwie, przeł. M. Krukowska, Warszawa 1987. 2 Obecnie Sobieszewo. 3 Mówiąc o swoich bliskich, autor często używa wyłącznie ich imion: Julije/ Juliusz i Olga (rodzice), Aleks (brat). 22 nauczyłem się nazwisk ich właścicieli: Poznański, Cegielski, Scheibler, Grohmann, a Juliusz pracował u Eiserta, na ulicy Józefa 19. Ulice pokrywał przeważnie bruk, nieociosany gruby kamień. To się nazywało: kocie łby […]. Dorożki, które czekały przy dworcu Łódź Fabryczna, jeździły na oponach samochodowych, inaczej mocno by trzęsło! Miasto było pełne sadzy; w białej koszuli nie wychodziło się na dwór. Wyasfaltowana była wtedy tylko główna ulica, którą jeździły tramwaje od Placu Wolności do Placu Reymonta. Mieszkaliśmy na Piotrkowskiej 109, ale w oficynie […]. Rzadkie były nazwy ulic i placów pochodzące od słynnych Polaków: w czasie, kiedy miasto się rozwijało, administracja rosyjska nie zezwalała na takie nazewnictwo. Rosjanie pozostawili po sobie jedną cerkiew prawosławną; kościołów ewangelickich i synagog było znacznie więcej. Ani Niemcy, ani Żydzi nie są tutaj uważani za mniejszość narodową. Pod względem etnicznym każda z tych narodowości stanowiła około jedną trzecią mieszkańców. Klasa robotnicza, administracja i instytucje kulturalne były polskie, podczas gdy Niemcom i Żydom hurtem przypadał przemysł tkanin wełnianych, zaś Żydzi, którzy zasiedlili „starą” część miasta – Bałuty, stanowili większość miejskiej biedoty. Na Bałucki Rynek chodzimy rzadko: jest tam brudno i śmierdzi słonymi śledziami oraz czosnkiem. Żydów można rozpoznać po stroju: bogaci są oczywiście zasymilowani i eleganccy, ale niższa warstwa nosi długie czarne płaszcze (chałaty), małe czarne czapeczki; są brodaci, a szczególnym akcentem są kręcone bokobrody (pejsy). Mówią językiem jidysz, a piszą alfabetem hebrajskim, oczywiście na własne potrzeby (gazety, książki). Lubię chodzić na zakupy. Pobliska mleczarnia jest mi wyjątkowo miła: prowadzi ją tłusta, ruda Żydówka; zakasane rękawy odsłaniają jej ręce obsypane piegami koloru miedzi. Najbardziej lubię patrzeć, jak sięga po drewniany łuk i napiętą struną kroi masło z wielkiej okrągłej gomóły, podobnej do jej naprężonych piersi pod białym fartuchem. Nasz masarz to oczywiście Niemiec. Herr Schulz sprzedaje wątrobiankę i salceson, a ja szczególnie lubię kiełbasę z cienkimi, słodkawymi włóknami, która po niemiecku nazywa się Mettwurst. Szynkę kupujemy rzadko, obowiązkowo przed Wielkanocą. Wtedy kupuje się także żydowskie mace: duże, białe arkusze, wyglądające jak hostia albo mlinci. Należy uważać, jak się do kogo zwraca. Pewnego razu, kiedy w rozmowie telefonicznej przerwałem panu Nowickiemu, pytając go: co? […], Olga przestrzegła mnie, że to niegrzeczne, ponieważ zapytuje się uprzejmym: proszę pana? […]. W rozmowach ze sprzedawcami Żydami taki zwrot nie jest konieczny; mówi się po prostu „niech mi Sara odetnie dziesięć deko masła”, bez „pani”, ale w trzeciej osobie, jak wymaga tego język polski. Zwracanie się per „wy” może wywołać reakcję: „kóz z wami nie pasłam”. Tak bowiem mówią między sobą chłopi. Oni (wówczas jeszcze) nie byli „panami”. Zwracanie się per „pan” nie było też obowiązkowe w rozmowach z klasą niższą. Stróż w Rogach nazywał się Andrzej, do jego żony mówiło się Andrzejowa, syn miał na imię Bolek, a 4 Ciasto makaronowe w płatach, podawane do mięsa, z którym wcześniej było zapiekane. córka Stefka. Mówiło się więc niech Andrzej przytrzyma Łotra (imię psa) lub Andrzejowo, proszę zamieść podwórze. Do Bolka i Stefki zwracaliśmy się naturalnie per „ty”. […] Geograficzne troski […] Bez specjalnej nauki zacząłem czytać. Przyciągały mnie księgarnie na Piotrkowskiej: Gebethner i Wolff, Arct i inne. Nazwiska właścicieli były niemieckie, ale sprzedawano przeważnie polskie książki. Kupowałem zeszyciki z mapami konturowymi (ślepymi) i wrysowywałem albo województwa, albo pasma górskie i rzeki. Były arkusze z portretami polskich królów wielkości znaczka pocztowego, ale też takie same arkusze z portretami polskich pisarzy – od Mikołaja Reja po Stefana Żeromskiego, latami ich narodzin i śmierci oraz spisem najważniejszych dzieł… Oczywiście były tu i książki stosowne dla mojego wieku: Szympansiczka Ossendowskiego czy W pustyni i w puszczy Sienkiewicza – na początek… Apetyt rósł „en mangeant”. Na letnisku Kiedy tylko zabłysło wiosenne słońce, wyjeżdżaliśmy „na letnisko”. W mieście bowiem słońce było słabo widoczne; zasłaniały je dym i para, tworzące chmury ponad miastem. Kto tylko mógł, kupował parcelę pod miastem i budował „letnisko”. Jeździł potem, jak to się niegdyś, w szlachetnych czasach, także w Chorwacji mawiało, na wilegiaturę. Jako że do „wilegiaturowej sekty” łódzkiej należała prawie cała warstwa średnia, osada letniskowa tworzyła coś na kształt wieńca wokół miasta. Mówi się: wieś Rogi […], chociaż ze wsi niewiele zostało. W naszym sąsiedztwie, po drugiej stronie lasku, brzeziny, która przeobrażała się w sosnowy las, była co prawda wiejska zagroda Krygiera, z chałupą krytą słomą i oborą, w której ryczały krowy. Chodziliśmy tam, żeby ze stawu wyławiać przepiękne traszki, które zabieraliśmy do akwarium. Samego Krygiera baliśmy się; nie był „jednym z nas”, którzy spędzaliśmy tutaj tylko lato, zwożąc pełne fury pościeli i sztućców. Nasz dom został zbudowany według pomysłu Olgi, więc nazywał się „Willa Olga”. Nazwa była ironiczna: był to drewniany budynek, parterowy, z czymś w rodzaju mansardy, wyposażonej w balkon, pokrytej papą, czarną, smolistą. Latem nad nami krążyły burze, te równinne, które potrafią długo wisieć nad wioskami. Takich burz się bałem; nauczywszy się obliczać odległość błyskawic od nas […], narzekałem każdorazowo, że dom nie posiada piorunochronu. W odpowiedzi słyszałem: mają go sąsiedzi, a nasze ściany kryją w sobie warstwę drucianej siatki, która trzyma tynk, a jako dobry przewodnik chroni nas także przed piorunami. To nie brzmiało zbyt przekonująco […]. Pozostawało jedno: przykryć głowę poduszką, albo cierpliwie liczyć kilometry. Kiedy „willa” stanęła, przed nią rozpościerało się jeszcze kartoflisko. Olga kazała je zaorać i posadziła truskawki. Obok nich rósł agrest (brrr, kwaśne!), dalej porzeczki, a na skraju lasu rabarbar – roślina z wielkimi liśćmi, jeszcze kwaśniejsza niż kłujący agrest, jadalna wyłącznie w postaci kompotu. Z tego wszystkiego lubiłem tylko duże i soczyste truskawki, które bardzo szybko rosły, więc Olga je sprzedawała. Aby jeszcze inaczej utrzymać letnisko, wymyśliła króliki. Te szybko się rozmnażały i wkrótce była ich cała ferma. Lubiłem się bawić z tymi „zajączkami” i rozpaczałem, kiedy obdzierano je ze skóry, a mięsa nie chciałem nawet tknąć. Skórę się sprzedawało, z futerek powstawały płaszcze, które zimą nosiły średnio bogate panie. Takie futra nazywały się „foka”; przypominały selskiny, farbowane matową czernią. Aby zimowy ekwipunek był kompletny, noszono również czarne kalosze marki „Tretorn” (Finlandia?), niezbędne w warunkach miejskiego błota, które zbierało się w dziurach w bruku. Wieś Rogi była oddalona od miasta o około cztery kilometry. Jechało się tramwajem na koniec miasta, następnie mijało duży żydowski cmentarz, który napawał mnie lękiem, ponieważ ogrodzony był wysokim ceglanym murem, zaś jego szczyt wysypano tłuczonym szkłem. Wyobrażałem sobie człowieka, który się wspina na ten mur, być może w jakiejś opresji, uciekając przed kimś, a ręce mu krwawią jak ręce Jezusa na krzyżu… Tam, za tym murem, spoczywała prawdopodobnie rodzina naszego Szmula, który dwa razy w tygodniu przywoził zawsze świeże warzywa. Miał rudą brodę, kręcone włosy, ale ubierał się tak jak my: głowę osłaniał brązowym kaszkietem, i chętnie z nami rozmawiał. Za cmentarzem szło się przez piaski, za punkt orientacyjny służył rząd posadzonych brzóz, dzięki czemu można było chodzić na skróty. Oczywiście, istniało także coś na kształt drogi. Podróżował nią regularnie Juliusz, który kupił słabiutki motorower firmy „Ruppa” i skakał nim po dziurach tej, również piaszczystej, drogi. Na tę okoliczność nabył też oliwkowy kombinezon z kapturem, który posiadał klapki na uszy. Z kaptura wyzierały wielkie okulary: wyglądał jak Lindbergh, kiedy przelatywał nad Atlantykiem. Ta osada letniskowa w przeważającej mierze należała do zasymilowanych Niemców. Z prawej strony wymurował dom jakiś architekt, a za płotem z lewej strony wypoczywała rodzina Vogel; z nimi się przyjaźniłem: chłopiec nazywał się Jurek, a dziewczynki Nata i Ula. Jurek był szczupły, Nata nosiła warkocze, a Ula była trochę starsza, nosiła krótką fryzurkę, co przydawało jej krągłości. Najzamożniejszy w Rogach był jednakowoż pan Nikiel (niem. Nickel); jego ogród był „parkowany” (pardon: parcelę przeobrażono w park), willa naprawdę zasłużyła na swoją nazwę, a pośrodku tego parku znajdowało się jeziorko, któremu brakowało tylko łabędzi. W tym jeziorku pływałem Migotania, przejaśnienia 26 i „utonąłem”, kiedy wyślizgnęła mi się dętka samochodowa. Później byłem dumny z tego „utopienia”: tonąłem, a oni mnie uratowali i „wypompowali wodę” (faktycznie się zachłysnąłem). Tak tworzyłem pierwszy osobisty dziecięcy mit ocalonego człowieka… Życie na letnisku sprzyjało dorastaniu. Zostawiłem za sobą afrykańską bajkę o ciekawskim słoniu, któremu na rzece Limpopo krokodyl rozciągnął trąbę. Kara za ciekawość nie zrobiła na mnie wrażenia; słonie lubiłem właśnie takie, z długimi trąbami. Któregoś dnia pojechaliśmy do miasta odwiedzić znajomych – państwa Bednarzewskich; ja miałem się zająć kartkowaniem Encyklopedii (Trzaska, Ewert i Michalski). Znalazłem pod literą J państwo, do którego Juliusz już wtedy podróżował, aby załatwiać interesy; dowiedziałem się, że jest to królestwo, co szczególnie mnie zaintrygowało. Zapragnąłem mieć kiedyś taką książkę: o wszystkim. Marzyłem o niej, spacerując brzeziną… Ale materii do czytania i tak było w Rogach sporo. Aleks przygotowywał się do matury, ale literatura go widocznie nie interesowała: wydań Biblioteki Narodowej nawet nie otwierał. A mnie już nie zajmowała rzeka Limpopo i małpka Ori-Ori, ale literackie „bajki” innej natury. Kijki do gry w serso (fr. cerceau) stawały się mieczami w pojedynkach Skrzetuskiego i Bohuna; klęczeliśmy z nimi przed Heleną – Iloną. Kiedy odegraliśmy Sienkiewiczowskich bohaterów, przychodził wieczór, a to oznaczało: kwaśne mleko z ziemniakami, truskawki z ogrodu, zapalanie lampy naftowej, której klosz czerniał od sadzy i w tym drżącym półmroku czytanie Mickiewicza: Głucho wszędzie, ciemno wszędzie / Co to będzie, co to będzie? Nie wiedziałem, dlaczego ktoś nazywa się Gustaw, a ktoś Konrad, ale wyczuwałem grobową atmosferę bliskiej mi Litwy, widziałem duchy złych szlachciców i grzech carskich urzędników. Drżałem z podniecenia i przyjmowałem sakrament historii. Utożsamiałem się ze zbuntowanym romantykiem Dziadów! Nad Bałtykiem Bohnsack, lata dwudzieste Wizyta u Sztarków zakończyła się któregoś lata na bałtyckich wydmach. Do Bohnsack podróżowało się z Gdańska statkiem „Paul Beneke”, w kierunku Neufahrwasser (po polsku: Wisłoujście?) i była to moja pierwsza podróż statkiem. Nie było otwartego morza, jakie oglądałem z Półwyspu Helskiego, tak wąskiego, że z wagonu kolejowego można było z jednej strony zobaczyć Zatokę Gdańską, a z drugiej, na odległość, której nie sposób ogarnąć wzrokiem, rozpościerało się ołowiane morze, grożące piaskowemu języczkowi zalaniem. Nie, tutaj Wisła zrobiła swoje: wzdłuż ujścia tworzyły się nasypiska, wydmy chroniły plaże od „wiatru od morza” (cytuję tytuł Żeromskiego), mówiąc krótko - było to idealne miejsce na kąpiel, kiedy przypiekło słońce i zagrzała się woda, ale i wtedy szukało się schronienia przed wiatrem. Fotografowali mnie z Utą, w pozie, którą dzisiaj znamy ze znaku firmowego marki „Robe di Kappa”. Rzecz jasna, jak bywa zazwyczaj, rodzice swatali swoje dzieci. I, jak to zwykle bywa, nic z tego nie wyszło, ale mimo to byłem zmuszony śledzić losy tej „dziewczyny z sąsiedztwa”. Ten Bohnsack określił mój stosunek do morza. Kiedy wyprowadziliśmy się do Zagrzebia i jeździliśmy do Kraljevicy czy Crikvenicy, regularnie wybierało się – piasek. I sam długo szukałem piaszczystych plaż, aby dopiero w okresie dojrzewania zaakceptować wypoczynek na skałach, wylegiwanie na kamieniach, skakanie na główkę w krystalicznie błękitną głębinę; eros dzikości i słonej czystości. […] Śmierć rosyjskiej szlachcianki Sosnowiec, 1929 Jednego lata w Rogach do Olgi przyjechała jej matka. Przywiozła ją do Polski ciotka Nina, która w Moskwie znalazła jakiegoś fatyganta, aktualnie pracującego w GPU, krewnego Tatiany. Wyrobił Hrypowej paszport i pozbawiona praw stolbowaja dworjanka (tytuł oznaczał, że szlachectwo jest rodowe, a nie przyznane za zasługi), obywatelka Olszewska, mogła wyjechać do rodziny, która w 1921 roku wyemigrowała do Polski. I tak, pewnej nocy, po otrzymaniu telegramu z wiadomością o śmierci babki, Olga zabrała mnie ze sobą w podróż do Sosnowca, gdzie mieszkali Nina i Antoni Cichoń; oboje nauczyciele muzyki, a właściwie rytmiki. Naturalnie swoją babkę ledwie znałem. Była już łysa, Polski jako ojczyzny nie ceniła, gdyż tutaj również nie uznawano jej błękitnej krwi, a poza tym płaciło się tu za lekarstwa; ta przybyła z „socjalizmu”! Do Sosnowca przyjechaliśmy przed pogrzebem. Jej ciało leżało przykryte na łóżku w sąsiednim pokoju, zaś w kuchni przeraził mnie widok zaiste „proletariacki”. W miasteczku na skraju byłego rosyjskiego imperium, na granicy ze Śląskiem, wtedy jeszcze nie było kanalizacji. Śmieci i fekalia wynosiło się do septycznej jamy wewnątrz chatki z bierwion, w której załatwiało się, za przeproszeniem, potrzebę. A jednak stryj Antoni, były śpiewak operowy (zdjęcia z La Scali!) i oficer CK Monarchii, który w niewoli ożenił się z Niną Olszewską i wywiózł ją z sowieckiej Rosji, odnajdywał się w tej przestrzeni; przepychał fekalia przez otwory kuchennego zlewozmywaka żelaznym łomem. Dla dziecka to było niezapomniane przeżycie! Do centrum Łodzi kanalizacja już docierała, a takie prace wykonywała służąca Józia! Na samą ceremonię pogrzebu Olga mnie nie wzięła. Widziałem tylko z zewnątrz kościół prawosławny, jakie buduje się w miastach 5 Autor mylnie odczytuje nazwę Neufahrwasser, bowiem jej polskim odpowiednikiem nie jest Wisłoujście, lecz Nowy Port. 6 Popularne nadmorskie miejscowości wypoczynkowe w Dalmacji. Gazeta literacka carskiej Rosji, jakie wznosi się w Lublanie lub w Sušaku w okresie Królestwa SHS. Warto zauważyć, że w czasach Piłsudskiego zburzono ogromną cerkiew obok Ogrodu Saskiego w samym centrum Warszawy i przy pomniku księcia Józefa Poniatowskiego, uczestnika armii Napoleona, dłuta Thorvaldsena, powstało miejsce na defilady wojska polskiego. Polski ikonoklazm nie był w tym czasie osamotniony: świątynię Chrystusa Zbawiciela w Moskwie zburzyli bolszewicy! Dla Olgi zresztą prawosławie nie było zbyt istotne. W Zagrzebiu chodziła na Cvjetni trg tylko na rezurekcję i to dlatego, że „wtedy każdy z każdym się całuje”! W ten sposób moja babka popadła w zapomnienie. O pozostałych z rodziny Olszewskich troszczyła się nadal wyłącznie ciotka Nina. Czasami jeździliśmy do Białegostoku, do dziadków. Obowiązkowe było zwiedzanie Pałacu Branickich, gdzie poznali się Olga i Julije oraz moje penetrowanie strychu zdewastowanej fabryki. W międzyczasie Aleks zdał maturę, ale nie ożenił się z Kindermannówną, córką wielkoprzemysłowca, tylko zdał na Politechnikę w Warszawie, co prowadziło nas także do stolicy. Słuchaliśmy małego radia z kryształkiem i igłą sprężynową, którą „wybierałem” stacje. Niedawno zbudowano w Raszynie nadajnik o mocy 1000 kW, lepiej było słychać stację Kominternu i opozycyjne wobec niej radio Viipuri (ros. Wyborg), ale groźby docierały teraz z Kőnigswusterhausen. Hitler już zaryczał, Piłsudski umarł, a pułkownik Beck paktował. Czerwona łódź Rok „syreny” Łódź, 1928-1930 W języku polskim miesiące noszą ludowe nazwy; spośród nich niektóre pokrywają się z chorwackimi, tyle że kalendarzowo odrobinę się spóźniają. Jedna łacińska nazwa pozostała nietknięta: maj. Majowe są nabożeństwa; majówki (majales) to studenckie uroczystości, ale także wyprawy na łono przyrody; pozostał także, rzecz jasna, pierwszy maja. Któregoś pierwszego maja wyszedłem na dwór. Ponieważ mieszkaliśmy na ulicy, która była główną arterią miasta, od razu zrozumiałem, że dzieje się coś wielkiego. Zwykłych policjantów w niebieskich mundurach nie było, ale stójkowi z czerwonymi opaskami na ręce, rozstawieni co mniej więcej dwadzieścia metrów, bronili dostępu do drogi, na której wstrzymano tramwaje i wszelki inny ruch. Ulicą jednak, szóstkami, przechodziły ostrym wyrównanym krokiem zdyscyplinowane rozśpiewane masy, wyraźnie pogrupowane partiami. Większość z nich nosiła czerwone koszule, ale były też całe oddziały w kolorze niebieskim – z napisami „Bund”. Były to żydowskie organizacje socjalistyczne; takich Żydów jeszcze nie znałem. Wiedziałem, że PPS (Polska Partia Socjalistyczna) jest bardzo silna w mieście, ale nie jedyna. U Bednarzewskich widziałem przedwyborczy plakat: partie oznaczono numerami, a numer jeden przypisany został Blokowi Bezpartyjnych (BB). Wybory były jawne, a oddanie głosu na jedynkę znaczyło spełnienie obywatelskiego obowiązku wobec Piłsudskiego i jego Legionów. Wszystkich pozostałych uważano za drobnicę. Pochód pierwszomajowy świadczył o czymś zupełnie innym. To miasto miało silną tradycję socjalistyczną, to tak naprawdę stąd ruszyła pierwsza rewolucja rosyjska w 1905 roku, a rytmów Warszawianki, w rosyjskim opracowaniu, słuchał Błok w Dwunastu. Naturalnie, wówczas nie znałem ani tekstów, ani melodii, których echo niosło się po Piotrkowskiej, ale później, dzięki słowom, kiedy je dobrze usłyszałem, mogłem zrekonstruować, co śpiewano. Oczywiście „czerwony sztandar ponad tronem” należał do polskiego wariantu Międzynarodówki, wezwania Polaków, aby chwycili za bagnety, do Warszawianki z 1905 roku, była tu też Marsylianka… Cały repertuar polskiej czerwonej tradycji. Słuchałem jej mowy, obserwowałem jej siłę… Tonęła ona w drugiej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej […], ale wypowiedziała się pełnym głosem w wydarzeniu, które zaczęło się w Gdańsku, pośród klasy robotniczej tamtejszej stoczni i rozwinęło w masowy ruch Solidarności. To ten ruch, nie zapominajmy o tym, na przekór „stanowi wojennemu”, który narzuciła Moskwa, z błogosławieństwem Karola Wojtyły jako „polskiego papieża”, jeszcze zanim obalono mur berliński, przepowiedział europejskiemu Wschodowi inną przyszłość. W tych dniach przypomniałem sobie pochód pierwszomajowy z 1928 roku w „polskim Manchesterze”, tak głęboko utrwalony w dziecięcej świadomości. Poza tym, jak wiadomo, te lata oznaczały także ogólny kryzys gospodarczy. „Ulicami naszego miasta” dudniły wozy strażackie, wybuchały pożary, a do naszego słownika weszło pojęcie „plajta” (z niem. Pleite). Płonęła wielka fabryka Scheiblera i Grohmana, mówiło się, że ze względu na odszkodowania ogień podłożono. Wtedy Eisert z ulicy Józefa 19 zdecydował się na inwestycje w Chorwacji: pakowaliśmy się! Warszawa, 1938 W tym roku zmieniła się mapa Europy. Do Wiednia, triumfując, wkroczył Adolf Hitler. Tego lata podróżowaliśmy do Warszawy samochodem, który rodzice podarowali Aleksowi w nagrodę za zdobycie dyplomu na Politechnice Warszawskiej. Wiózł nas Štefek, kierowca spółki „Zagorske d.d.”. Przejeżdżaliśmy przez Graz i Bruck a/M jak przez szpaler sztandarów ze swastykami, nie było przyjemnie. Wiedeń ominęliśmy i dalej cięliśmy drogami przez Morawy, dobrymi jak na tamte czasy; polskie drogi znaliśmy, ale do Warszawy dotarliśmy bez trudu, przez Łódź, rzecz jasna. Ponieważ Aleks był chory, Olga pojechała z nim na wczasy do Otwocka, warszawskiego letniska, gdzie pozostali w zakładzie uzdrowiskowym. Mnie wzięli pod swój dach Sztarkowie, ul. Żórawia 24. W ten sposób Harry został moim przewodnikiem po polskiej stolicy. Czytaliśmy popularny „Kurier Czerwony” (kolor nie miał związku z polityką!) i wybieraliśmy [rubrykę] „Dokąd dzisiaj?” […]. Był to czas głosowania w „plebiscycie”. Chodziło o to, że urodziła się słonica; dwunasta słonica w jakimś zoo! Proponowano imiona: Tuzinka (od „tuzin”) albo Syrenka (od warszawskiego herbu, z syreną z Wisły). Głosowało się, oczywiście, patriotycznie. Tak oto ten historyczny rok stał się rokiem „syreny”. Ale nowiny nie przychodziły wyłącznie z zoo. Tego roku wprowadzono nowe zasady pisowni, według których nie pisało się już „Marja” ani „Marya”, tylko „Maria”; nie „Jugosławja”, ale „Jugosławia”. Tego roku Warszawę wizytował rumuński król. Gazety wzywały do wiwatowania „Trajasku redzele” (polska transkrypcja), z wyższością dodając jednak, że rumuńscy żołnierze w swojej ojczyźnie paradują boso! Rok później to się zemściło: ściśnięci przez Wehrmacht z jednej, a Armię Czerwoną z drugiej strony, polscy uchodźcy musieli przekraczać właśnie rumuńską granicę; docierali do Zagrzebia w Banowinie Chorwackiej i udawali się dalej – na drugą wielką polską emigrację. Poza tym, w 1938 roku prezydent Rzeczypospolitej Polskiej ułaskawił Sergiusza Piaseckiego, skazanego za przemyt, liczne przekroczenia (sowieckiej) granicy i coś jeszcze, który w więzieniu napisał powieść Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy […]. Piasecki zbeletryzował własne doświadczenia: przemytnika kokainy, przygody seksualne, konflikty z GPU i regularną sowiecką milicją… Polski czytelnik zyskiwał w ten sposób wgląd w to, co działo się po tamtej stronie granicy, aż po Mińsk i dalej. W tym okresie polscy komuniści w Związku Radzieckim zostali już „zlikwidowani”, a w ojczyźnie stworzono dla nich obóz w Berezie Kartuskiej. To była dobra literatura polityczna. Oczywiście, powieść przeczytałem; także dla mnie były to wiarygodne informacje, znacząco odmienne od opisów podróży E.E. Kischa, A. Słonimskiego, a nawet A. Gide’a, o Krležy nie wspominając; ich przypisywałem przedstalinowskim latom dwudziestym. Piasecki mnie zawczasu uodpornił – nie na ideę komunizmu, ale na kult sowieckiej mocarstwowości. Jednakowoż najchętniej Harry i ja spacerowaliśmy Marszałkowską, czytaliśmy pisane warszawskim żargonem felietony Wiecha (Wiecheckiego), a chętniej niż ortograficzne nowości, w naszym paplaniu podchwytywaliśmy żargonowy komizm. Polonia Restituta II Wakacje w Rogach Z Polską, międzywojenną, pożegnanie W 1931 roku definitywnie przeprowadziliśmy się do Oroslavja i Zagrzebia. Ale „Willi Olgi” nie porzuciliśmy. Regularnie, przynajmniej część lata (Olga i ja) spędzaliśmy „na letnisku”. Psa Łotra już nie było, ale stróże pozostali wierni właścicielom, sąsiedzi Vogelowie byli na swoim miejscu, przyjeżdżała także Ilona Sztarkówna, a z czasem pojawiał się również jej przyszły narzeczony, polski oficer. Stąd śledziliśmy wydarzenia w Mieście i w Polsce: na olimpiadzie w Berlinie w 1936 roku zdobyła medal Kwaśniewska, lekkoatletka, którą poznaliśmy wcześniej na nartach w Zakopanym. Z satysfakcją pokazywałem fotki z tego okresu, zaś polska duma tego czasu podyktowała wersy: Jak Kwaśniewska dyskiem, To Kiepura pyskiem, Paderewski rękami, Kusociński nogami… […] 7 Królestwo SHS (serb.-chorw. Kraljevina Srba, Hrvata i Slovenaca) – dosł. Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Państwo powstałe po zakończeniu I wojny światowej w wyniku rozpadu Austro-Węgier. W 1929 roku przemianowane na Jugosławię. 8 Plac w centrum Zagrzebia, przy którym znajduje się cerkiew prawosławna. Zaleszczyki, sierpień 1939 Tego roku wakacje spędziłem w Polsce. Przez Budapeszt dotarłem do Lwowa […], trochę pospacerowałem i udałem się do miasta Kopyczyńce na Podolu, w którym Aleks pracował w nowo wybudowanej fabryce, wypróbowując kotonizację konopi metodą zagrzebskiego profesora Softy. Pracę uzyskał dzięki członkostwu w paramilitarnej organizacji „Strzelcy”, którą reprezentował na wyścigach motokrosowych. Ponieważ na miejscu nie było stosownego lokum, skierował mnie do pobliskiego letniska Zaleszczyki, słynnego z wyjątkowego w Polsce klimatu, umożliwiającego nawet hodowlę winorośli! Umieścił mnie w pensjonacie, w którym przebywali w głównej mierze oficerowie spotykający się ze swoimi wybrankami. Po drugiej stronie Dniestru widać było rumuński brzeg, a moją wyobraźnię rozpalał nie tylko wypełniony erosem pensjonat, ale także ogromny żelazny most, po którym poruszały się pociągi w drodze do sąsiedniego państwa, o którym słyszałem już w 1938 roku, kiedy to jego król gościł w Warszawie, w związku z „twardą osią”, która miała stawić opór osi Rzym-Berlin oraz chronić Europę przed bolszewickim najazdem od strony rzeki Zbrucz. Nad rzekę tę organizowano z Zaleszczyk wyprawy, w celu obserwowania czerwonych przez lornetkę. Nieoczekiwane było jednak moje zainteresowanie ludnością miejscową. Już na drodze 9 Właściwie Königs Wusterhausen; pierwsza radiowa stacja nadawcza w Niemczech, działająca od 22 grudnia 1920, nadająca na falach długich. 23 z nowej siedziby Aleksa zauważyłem butę okazywaną wobec przystrojonych w barwy narodowe chłopskich wozów, które przeszkadzały rzadkim pojazdom silnikowym. Kilkumilionowa ludność tych stron była przeważnie ukraińska, zarejestrowana w Polsce jako Rusini. Moją ciekawość wzbudzały pieśni dziewcząt, które o zmierzchu, na dniestrzańskich nasypiskach rozbierały się do naga i tak przystępowały do kąpieli, która nie miała nic wspólnego z nieafirmowanym jeszcze europejskim nudyzmem, była bowiem częścią rustykalnego rytuału ukraińskiego, bez znajomości którego nie mogło być dla obcokrajowców zrozumiałe zbiorowe wyjście całego milionowego Kijowa nad Dniepr, na dodatek w skrajnie skąpej odzieży […]. […] Zaliszczyki (tak się to miejsce nazywa po ukraińsku) w swojej miejskiej części zamieszkane są przez ludność polską, państwotwórczą i żydowską, trudniącą się handlem detalicznym (w odróżnieniu od Żydów w Łodzi, „Galicjanie” nosili duże czarne kapelusze zamiast małych „jarmułek”), ale ludność wiejska była ukraińska. Tutaj przeżyłem swoje pierwsze spotkanie z narodem, dotychczas znanym mi tylko z literatury pisanej przez Rosjan (por. Gogol) lub Polaków (por. Sienkiewicz). Było to jakieś święto, a może tylko niedziela, kiedy w miasteczku wyczuwało się wyraźnie podniecenie. Kręcili się oficerowie z pensjonatu, widziało się granatowe mundury policyjne, w stronę targowiska zmierzały ozdobione chorągiewkami zaprzęgi, ciągnięte przez konie przystrojone frędzlami i barwnymi wstążkami; na wozach chichotały wykąpane dziewczęta i słodko uśmiechali się chłopcy w białych koszulach i czarnych butach z cholewami, na przekór latu. Nie był to jednak soroczyński czy zaliszczycki jarmark. Na placu rozbity był namiot i przy dźwiękach mało mi znanych instrumentów (nie mogę ręczyć, że to były „bandury”), zaczęło się przedstawienie. Język był ukraiński, stroje niewątpliwie także; zorientowałem się, że chodziło o jakąś romantyczną opowieść z kozackiej przestrzeni. W skrócie: pierwszy raz widziałem ten naród w akcji. […] Zaleszczyki – Gdynia, sierpień 1939 Z Zaleszczyk ruszyłem pociągiem tranzytowym przez terytorium rumuńskie w kierunku Lwowa. Rumunii (właściwie Bukowiny) widziałem niewiele: tylko na jakichś hydrantach pisało apa buata, co tłumaczyłem jako woda pitna, przypominając sobie, jak warszawskie gazety uczyły mieszkańców, żeby pozdrawiali króla słowami „traiascu regele”! Pociąg z Lwowa do Krakowa wypełniały kobiety z koszami wiśni; ciągle z nich ciekło, a sok był czerwony jak krew. Sam Kraków mnie zachwycił: rozgrzał moją polskość do czerwoności. Planty – ten zielony naszyjnik dla renesansowej cegły, z Barbakanem, który każde dziecko chciałoby mieć za zabawkę, Wawel z Kryptą Królewską, dziedziniec Uniwersytetu; wszystko to ginęło w cieniu gorączki, która ogarnęła historyczne miasto. Plakaty przestrzegały agresora: nie damy odepchnąć się od Bałtyku bądź rzucały cień króla Bolesława Chrobrego jako palimpsest na mapę, która udowadniała, że historyczna granica Polski naprawdę leży na Odrze, ale z przyczyn politycznych nie wspominały, że ten sam król tępił swój miecz na bramach Kijowa. Stałem oto przed pomnikiem Grunwaldu (czytali państwo Krzyżaków?), który wynurzał się z porannej mgły, obsypany kwiatami i zrozumiałem – wojna jest na horyzoncie. Moje zamiary także były historyczne. Ruszyłem do Zakopanego, gdzie znajdował się obóz „Kadrówka”, dla Polaków z zagranicy. Miałem prawo pobytu. Zameldowałem się, dostałem legowisko w baraku i zasnąłem, ale długi odpoczynek nie był mi pisany: zbudził mnie zew bojowej trąbki, zeskakiwanie z łóżek, zbiórka parami, poranna modlitwa („Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki…”), wciąganie flagi przy wtórze hymnu, następnie ćwiczenia, najwyraźniej dostosowane do przygotowania „kadry” do wojny. Stało się jasne: to nie dla mnie. […] Pokazując figę, po kilku godzinach zdezerterowałem. Swój patriotyzm odzyskałem w następnych dniach w Krakowie, oprowadzając dwie Amerykanki po mieście „od wieku siódmego” i - nie dałem się „odepchnąć od Bałtyku”: wybrałem się do Gdyni (miałem bilet ulgowy). Nocą pociąg minął Danzig – tranzytem, ale jednak z widoczną kontrolą postaci ze swastykami i zapowiedzią miasta poza dworcem - aby ostatecznie dotrzeć do dużego, nowoczesnego miasta portowego. Znalazłem nocleg w siedzibie „Ligi Morskiej i Kolonialnej” (Polska nadal marzyła o wielkim państwie i nowym podziale kolonii, tak, jak domagali się tego Hitler i Mussolini) i wyszedłem na nabrzeże, gdzie zakotwiczony był „transatlantyk M/S Batory”. Niewątpliwie czekał na Witolda Gombrowicza, bezczynnego podróżnika przez ocean (tak mi później powiedział Zdravko Malić). Gdynia, którą budząca respekt Polska wznosiła jako przeciwwagę dla właściwie spisanego już na straty Gdańska, wyglądała imponująco: bloki budowane według zasad funkcjonalności Bauhausu, majestatyczny „dworzec morski”, biało-czerwone flagi na dźwigach – żurawiach, nigdzie zwyczajowych śmieci i bruku - „kocich łbów” – wszystko to wydawało się odświętne na tym morskim paśmie, które w prasie funkcjonowało jako „korytarz”. Nosiło mnie licho; wybrałem się na wycieczkę do Gdańska. Motorówka opłynęła tylko gdański akwen: widzieliśmy polską pocztę, sfotografowałem (wbrew przepisom) Westerplatte jako polską fortecę wojenną w rękawie Wisły. Byłem obecny na historycznej prapremierze. Proszę czytać Blaszany bębenek Grassa. Autora spotkałem później – w zagrzebskiej restauracji „Okrąglak”. Prywatne „manewry wojenne” oceniam również dzisiaj jako skuteczne i wydajne… 10 Ilona Kula Lodówka Nie potrzebując już tego, o czym wczoraj marzyła, nie wierząc w przedmiot swojej chwiejnej wiary, odczuwając brak zależności jako namiastkę wolności, pachnąc dymem papierosowym jakby była bezpłodna, wstając z łóżka ciałem, które ważyło tyle co noc ze wszystkimi drogami i budowlami, zaglądając podejrzliwie w okno jakby ludzie patrzyli z balkonów przez lornetki i wysyłali esemesy: żyje, nie żyje, jest w czyśćcu, podśpiewując piosenkę, w której kwitła miłość wieśniaczki do żołnierza, nade wszystko jednak nie ufając sobie odkąd bez powodu i żalu porzuciła przedmiot długich i intensywnych dążeń, odkąd nie wytrwała w związku z chorym, choć czytała Pismo Święte i Nagi lunch, odkąd zachorowała na piosenki przyjaciół, kunsztowność ich metafor, które były tak zmyślne, że wyrzekła się domu i miłości, lecz przede wszystkim nie znajdując drogi do dnia, który wypadł Bogu z plecaka i od kilku godzin leżał kałużą światła pod oknem, zeszła do kuchni, stanęła przed lodówką i stwierdziła, że nie ma nic do jedzenia. Nic, nic absolutnie, jak nigdy. Eureka! Urodziłaś dziecko! Tak długo nie wiedziałaś co ze sobą zrobić, teraz masz dziecko. Rozpaczliwie nie wiedziałaś gdzie pójść, smutna i zamknięta w sobie przesuwałaś swoje życie z miejsca na miejsce jak kolejną porcelanową figurkę. Wszędzie chciano cię czegoś uczyć, wszędzie dawano powody do myślenia bądź zachwytu, nikt nie myślał jak bardzo utonęłaś w smutku, jak wielkim analfabetą jest topielec. Ani jeden początkujący artysta czy przyszły inżynier nie spytał czemu nie jesz. Odpowiedziałabyś mu, że jest ci smutno i wybierasz się na cmentarz. Pewnego dnia twój mąż, myśląc o kobietach, rozkazał ci się cieszyć. Ucieszyłaś się więc z malinowych lodów, żeby nie uciekł od twojego smutku, który sam się nudzi. Teraz masz dziecko. To sens mojego życia – mówisz wszystkim. Wstajesz w nocy i zamieniasz proszek w mleko. Sens budzi się, ale czasem myli cię z maskotką. Lot na Marsa Pięć dni temu traciła oddech. Świadoma śmierci nic nie jadła i pomijała wzrokiem ludzi, którzy wpatrywali się w nią jak patrzy się np. na las, by dostrzec wreszcie obraz lasu. Dziś rysuje pewną ręką drzewo i pije piąty kubek gorzkiej herbaty. Ojciec patrzy w jej powieki i przypomina, że ma zaległości z przyrody. Nie znosi gdy młodzi ludzie się zaniedbują. Potem są same kłopoty, mówi, potem nie potrafią powiedzieć kim są. Są trochę jak kosmici. Po pracy Późny wieczór. Noc zagląda nam w oczy. Siedzimy przy okrągłym stoliku i palimy papierosy, które nieustannie się kończą, więc palimy trochę mniej niż wypada. Wszystko w nas i dokoła zamienia się we wczoraj, jak wino w wodę. J. opowiada o gwałcie nieopodal dworca, D. nie chce słyszeć o supermarketach. Mówi, że jest komunistą, ale nikt mu nie wierzy, więc cichnie. Dochodzi dziesiąta, pijemy waniliową herbatę jakbyśmy chcieli zmienić świat. Każdy patrzy na każdego czy aby nie na serio i czy aby komuś nie wpadło do głowy przebrać się za Konrada. Po kilku chwilach, gdy robi się znacznie swobodniej, wyobrażamy sobie E. w starym znoszonym płaszczu, który wyszedł z każdej, nawet najbardziej stylizowanej mody, śmiejemy się. W rzeczywistości jednak drżymy na myśl o każdym z nas chodzącym po mieście w ubraniu żebraka. Choć gdyby E. zaczął biegać po ulicach w kostiumie Supermana czy innego bohatera naszych czasów pomyślelibyśmy, że zwariował. Zdravko Malić (1933-1997), wybitny chorwacki polonista, profesor, wieloletni pracownik Katedry Języków Zachodniosłowiańskich na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu w Zagrzebiu. W swoich pracach zajmował się historią literatury polskiej, m.in. twórczością Witolda Gombrowicza; sporządził wiele antologii, przekładów. Autor małych form prozatorskich, wierszy, esejów. 24 Migotania, przejaśnienia 26 Gazeta literacka z Petite Plaisance Marguerite Yourcenar. Francuska pisarka i tłumaczka, żyjąca w latach 1903-1987. Urodziła się w Brukseli, zmarła na wyspie Mount Desert w Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkała od 1939 roku, z przerwami na liczne i czasem długie podróże. Jako pierwsza kobieta została w 1980 roku członkiem Akademii Francuskiej. Jest też laureatką Nagrody Erazma z Rotterdamu. Jej nazwisko pisarskie jest anagramem właściwego: Crayencour. Zaczyna się od Y, bo pisarka lubiła tę literę, oznaczającą u Celtów skrzyżowanie dróg albo drzewo. Była tłumaczką Virginii Woolf, Henry`ego Jamesa, Hortensji Flexner, Konstandinosa Kawafisa i anonimowych twórców Negro spirituals. Bardzo dbała o swój wizerunek. Przez pięćdziesiąt lat od jej śmierci, czyli do roku 2037 nie można zajrzeć do jej listów, pamiętników, notesów. Także do materiałów, które pozostawiła jej towarzyszka życia, Grace Frick. Była zawsze „pielgrzymką i cudzoziemką” – taki tytuł zamierzała dać zbiorowi wspomnień i esejów. Uważała, że życie jest grą, wymagającą wszystkich naszych sił. Graczem była wytrawnym. Udało jej się stworzyć oficjalny wizerunek uduchowionej kobiety, zafascynowanej buddyzmem, egocentrycznej, bezlitosnej, obojętnej, o sercu z kamienia. Studentki z uniwersytetu w Bronxville, gdzie przez pewien czas prowadziła zajęcia, podziwiały jej mistrzostwo, tajemniczość, majestat. Nazywały ją „ciosaną w skale”. Dla mediów kreowała się na samotniczkę. Nie lubiła rozmawiać o prywatności. Obraziła się na przyjaciela, Matthieu Galeya („Rozmowy z Marguerite Yourcenar”, Wydawnictwo Marabut), który nie wykreślił z książki osobistych zdań. Lubiła przemawiać „pomnikowo”, przybierać wyniosłe pozy w czasie oficjalnych wystąpień. Była mistrzynią tłumienia emocji i samokontroli. „Przekonana jestem, że wolność głoszenia deklaracji o sposobie życia idzie w parze z wolnością milczenia na ten temat. Swobodę zdobywa się nie poprzez hałaśliwe stawianie żądań, ale poprzez cichą, spokojną afirmację jestestwa” –pisała. – Nie używam słów „homoseksualizm”, „seksualizm”. Dla mnie są to terminy zbyt „kliniczne”. Istnieje lepsze słowo: „sensualność” - powiedziała w wywiadzie. Inteligentna, zawsze zdystansowana, powściągliwa, pogodna, patrząca na ludzi spokojnie, chłodno, prawie niewinnie. Intelektu, oryginalności wywodu, dyscypliny myślenia mógł jej pozazdrościć największy filozof. Miała swój styl ubierania się. Nosiła długie, proste suknie, peleryny, szale, szerokie spodnie, etniczną biżuterię. Wybierała kolory brunatne, fiolet, czerń. Szanując ten styl, Yves Saint Laurent zaprojektował jej strój na ceremonię przyjęcia w szeregi Akademików. Anya Kayaloff, znajoma Yourcenar i Grace uważa, że były one hipiskami zanim to pojęcie powstało. Świadczył o tym nie tylko ich sposób ubierania się, ale w ogóle sposób życia: domowe wypiekanie chleba, wegetarianizm, pacyfizm, nieoglądanie telewizji, brak samochodu. – Większość mego życia intelektualnego poświęciłam na odrzucanie stylu życia wytworzonego przez cywilizację konsumpcji – powiedziała. Stworzyła wizerunek tajemniczej kobiety, nieosiągalnej dla innych, spędzającej życie na pracy i rozmyślaniach w samotni Petite Plaisance, na wyspie Mount Desert, przez czterdzieści lat u boku ciągle tej samej przyjaciółki Grace Frick. Ich związek nazywa miłością-sympatią, w której zmysły odgrywają ważną rolę, ale dominuje czułość. Odwrócona od polityki, od grup społecznych, narodowych, wykorzeniona, solidarna czuje się tylko z pojedynczym człowiekiem, bo według niej sens mają tylko rozwiązania indywidualne. Wspomaga finansowo kampanie na rzecz ginących fok i wielorybów, zapobiegania plagom i na rzecz równowagi biologicznej. Nie zabiegała o popularność u czytelników. Doceniona przez krytykę, miała garstkę życzliwych wyznawców, którzy znali jej „Łaskę śmierci”, zanim ukazały się „Pamiętniki Hadriana”, genialne dzieło życia, które przyniosło jej popularność także w wysokonakładowej prasie, radiu i telewizji. Pisała je w latach 1924-1929, potem w latach 1934-1937. Książka miała kilka szkiców, które zaginęły wraz z walizką, pozostawioną w hotelu, przed wojną i odnalazły się po dziesięciu latach, w 1948 roku. Pisanie ostatecznej wersji zajęło Yourcenar trzy lata nieprzerwanej pracy, bez żadnych innych zajęć. W rozmowach z Matthieu Galey powiedziała: „ To trzy lata współżycia z główną postacią w symbiozie tak zupełnej, że nieraz zdarzało mi się wiedzieć, że Hadrian kłamie, ale nie przeszkadzałam mu w tym. /…/ Nie liczyłam, że więcej niż parę osób przeczyta tę książkę. Nigdy nie oczekuję, że moje książki znajdą czytelników, dla tej prostej przyczyny, że raczej nie zajmuję się rzeczami, które interesują większość ludzi”. PROZA Napisała w posłowiu do „Nathanaela”: „Każde dzieło literackie jest przemieszaniem wizji, wspomnienia i działania, pojęć i informacji zasłyszanych lub wyczytanych w ciągu życia, i odprysków naszej własnej egzystencji”. To ważne wyznanie dla tak powściągliwej pisarki. Ważne jest i to, że identyfikowała się z trzema stworzonymi postaciami: Nathanaelem, Hadrianem z „Pamiętników Hadriana” i Zenonem z „Kamienia filozoficznego”. źd iW Wiedźma Marta Fox rys. Joanna Grochocka Yourcenar potrafiła spenetrować męską psychikę i wyjaśnić tajemnicę dzikiej pasji Hadriana do młodego Greka Antinousa. Można zwiedzać dom Yourcenar i Grace – Petite-Plaisance i na tej podstawie weryfikować wyobrażenia o pisarce, którą zna się tylko z dzieł, wywiadów, filmowego portretu. Tak zrobiła Sandra Petrignani w książce „Domy pisarek”, dzięki czemu odkryła inne oblicze pisarki, to skrywane, bardziej prywatne. Dom był dla Yourcenar przystanią, dziuplą na wsi, ciszą, w której mogła tworzyć, myśleć, być samotną, choć nie samą, bo bardzo się bała pojedynczości, dlatego nigdy nie mieszkała sama i nie podróżowała sama. Została sierotą, mając dwadzieścia sześć lat, bo wtedy zmarł jej ojciec. Matki nie znała wcale, gdyż zmarła po jej urodzeniu, w połogu. Po ojcu odziedziczyła spadek, który przeznaczyła na podróże i rozrzutne życie. Ta intelektualistka, znająca łacinę i grekę, także kilka innych języków, w równym stopniu uwielbiała podróże, co kawiarniane życie, pełne prowokacyjnych rozmów, zabaw, perwersyjnego erotyzmu i ekscesów. Uwodzicielka mężczyzn i kobiet za nic miała plotki, nie obchodziło ją, że wywołuje skandal. Nosiła w sobie zawsze głębokie poczucie moralności, sprawiedliwości i prawdy. Aż do czasu wyjazdu do Stanów Zjednoczonych Yourcenar żyła beztrosko, lekko i frywolnie, a potem oddała się w „niewolę” Grace, która była jej partnerką, sekretarką, przyjaciółką i strażnikiem. Kobiety zgotowały sobie los podszyty sadomasochistycznymi zależnościami. Niekoniecznie bowiem musiało być tak, że to Marguerite była przez czterdzieści lat „zakładniczką zaborczej miłości” Grace. Być może i ona potrafiła być katem dla tej kobiety schorowanej i kochającej za bardzo. Kiedy Grace zmarła (1979), Marguerite w żałobie schudła dziesięć kilogramów. Spadała w pustkę, ale jednocześnie budziła się w niej chęć nadrobienia niemiłosiernie uciekającego czasu. Zakochała się do szaleństwa w Jerrym Wilsonie, którego poznała na rok przed śmiercią przyjaciółki jako 28-latka, przybyłego do ich domu z zespołem telewizyjnym z Francji, filmującym pisarkę w jej domostwie. Jerry stał się jej dziką namiętnością i upokarzającą miłością, trwającą sześć lat, aż do jego śmierci (zmarł w wieku 36 lat). Jerry był homoseksualistą. W jego towarzystwie, a czasem i w towarzystwie narzeczonego Jerry`ego odbyła szereg podró- ży: Kenia, Jamajka, Egipt, Japonia, Tajlandia, Indie, Grecja, Włochy, Francja. Jerry, Amerykanin znający francuski, stał się jej bóstwem, wcieleniem Antinousa, którego cesarz Hadrian kochał nawet po jego śmierci. „Wszystko trwa tyle, ile trwać może” – powiedziała w jednym z wywiadów, więc chwytała chwile, radując się związkiem, w którym nie brakowało uniesień, zazdrości, sadyzmu, upokorzeń, manipulacji, gry, ironii. Była pewna, że trwać będzie krócej niż on, a tymczasem los zadecydował inaczej. Najpierw umiera narzeczony Jerry`ego. Jerry wiąże się z innym mężczyzną, Danielem, nie rezygnując jednak z podróży z Margueritte. Kiedy Jerry zaczyna chorować i wyjeżdża się leczyć do Paryża, Yourcenar poddaje się operacji by-passów. On umiera w 1986 roku, po trzech nieudanych próbach samobójstwa, ona w półtora roku po nim. Michel Sarde w książce „Vous, Marguerite Yourcenar. La passion et ses masques” analizuje nerwicę uczuciową pisarki, źródła masochizmu, skłaniające ją ku konieczności odczuwania bólu w miłości i niedoceniania siebie. Może z tego samego źródła wynika i to, że w twórczości pisarka hiperbolizuje postaci mężczyzn, dewaluując postaci kobiet. W roku 1986 rozmawiała z Jorge Luisem Borgesem, na parę dni przed jego śmiercią. Żartując, zapytała go wówczas, kiedy wydobędzie się z labiryntu (labirynty, lustra, tygrysy, sztylety to motywy powracające w jego twórczości). Odpowiedział: „Kiedy wyjdą z niego wszyscy inni”. Yourcenar. Wiedźma, czyli ta, która wie. Genialna erudytka. Dziewczynka-staruszka o pobrużdżonej twarzy z diabelskim błyskiem w oku. Ukochana córeczka tatusia, dandysa i obieżyświata. Yourcenar. Lubiła, kiedy się do niej zwracano tylko po nazwisku, wymawiając tak, jakby było imieniem. Mistrzyni. Animula vagula, blandula. Fragment powieści „Kobieta zaklęta w kamień”, która ukaże się we wrześniu 2009 roku w Wydawnictwie Literackim. 25 Pałac w Thien Truong S T R O N Y Ś W I A TA Paweł Kubiak LY THUONG KIET (1019 –1105) Z początkiem roku opublikowaliśmy z wietnamskim poetą Lam Quang My „Antologię poezji wietnamskiej od XI do XIX w.” (Wydawnictwo Książkowe IBiS, Warszawa 2010). Praca nad tą pozycją zaowocowała zaproszeniem do Hanoi na Międzynarodową Konferencję Tłumaczy Literatury Wietnamskiej. Tam potwierdziła się większość moich wcześniejszych rozpoznań: sytuacyjnych, mentalnych, materialnych, wytrzymała próbę konfrontacji z rzeczywistością. Inne trzeba będzie skorygować, przewartościować zanim przystąpimy do formowania drugiej części antologii obejmującej poezję współczesną. Moje czytanie Wietnamu wciąż musi dojrzewać. Chociaż obcuję z poezją Kraju Południa ponad pięć lat, nadal uczę się jej głębszego przesłania, sekretnych miejsc, smaków, aromatów. Kiedyś zadziwiła mnie myślowa dojrzałość wietnamskich klasyków, ich polityczna samoświadomość, prostoduszny patriotyzm, zdumiewający „luz” tematyczny (generał dowodzący armią pisze wyłącznie o urokach przyrody!) połączony z umiarkowaniem emocjonalnym – a przecież był to okres ustawicznej obrony dopiero co odzyskanej niepodległości! Oczywiście, te przymioty wymagały odpowiednio wyposażonego warsztatu, który czerpiąc z dobrych wzorów chińskich stopniowo i konsekwentnie się uniezależniał. W Polsce tamtych wieków – chociaż mieliśmy niepodległe królestwo – pisano wyłącznie po łacinie i nie zachowały się żadne utwory poetyckie, zaś samodzielność językową, a wraz z nią poetycką, uzyskaliśmy kilka wieków później. Prawdziwie nazwisko Ngo Tuan Urodził się w Thang Long (obecnie Hanoi). Był generałem za panowania dynastii Ly. Zasłużył się w wojnie z Chinami, rządzonymi przez agresywną dynastię Song, odnosząc dwukrotnie zwycięstwo, w 1075 i 1076 r. Jego wiersz „Rzeki i góry Wietnamu” uważany jest za pierwszą wietnamską proklamację granic państwa. Za zasługi dla państwa otrzymał przywilej używania dynastycznego nazwiska Ly. Do naszych czasów zachował się jego jeden wiersz i kilka utworów prozą. Rzeki i góry Wietnamu1 Wietnamski kraj jest dla osiedlania się królów2 Wietnamu. Te granice jasno zapisane są w boskiej księdze. Dlaczego nasi okrutni wrogowie z uporem je naruszają? Bądźcie jednak pewni, że zostaniecie pokonani. Ciemna zieleń i jasna czerwień potęgują ciszę, Znikają obłoki i deszcz zmywa wszystko. Mnisi wracają po naukach mistrza, Gospoda nad rzeką czeka na księżyc, co wyjdzie nad mostek. Trzydzieści świętych wież zalega jak trzydzieści łóżek dla bogiń, Osiem tysięcy wieżyczek kołysze się jak wiosenny przypływ rzeki. Panorama pagody Pho Minh wygląda jak dawniej, Znów we śnie ujrzę cienie swoich przodków. Odwiedziny pałacu w Thien Truong DAO HANH THIEN SU (1072 – 1127) Widoki i przedmioty są czyste i nostalgiczne, Widzę jedną z jedenastu dawnych miejscowości. Sto głosów ptasich jak sto instrumentów, Tysiąc drzew mandarynki jak tysiąc lokajów. Wolny księżyc oświetla wolnych ludzi, Jesienna rzeka miesza się z jesiennym niebem. Kurz osiadł wszędzie i jest już spokojnie, Te odwiedziny są milsze niż dawniej. Prawdziwe nazwisko Tu Lo Mnich i poeta. Do naszych czasów zachowały się cztery jego wiersze. Potomni poświęcili mu kilka pagód (świątyń buddyjskich) w rejonie Hanoi. Poranne kwiaty moreli (1) „Istota” i „nic” Mówi się, że „istota” może być maleńka jak kurz, Mówi się, że „nic” może być ogromne jak wszechświat. „Istota” i „nic” podobne są do światła księżyca odbitego w wodzie, Nie mocno opierać się na „istocie”, nie wolno sądzić, że „nic” jest niczym. Okrągły kwiat moreli ma pięć płatków i słupki z żółtym pyłkiem, Jak zarys koralu w głębinie, jak płynący smok morski. Zimą na gałęziach pojawiają się białe pączki, Później, na początku wiosny pojawia się zapach, Pachnący słodki nektar budzi nałogi motyli, a i n d u oł P u j a r K z WIEKOWE SŁOWO Potem zaskoczyło mnie traktowanie przyrody, jakże odmienne od europejskiego. Elementy przyrody (także nieożywionej!) mają charakter osobowy (księżyc jest „młody”, a nie mały czy sierpowaty), rozpierają się w wierszach na zasadzie swoistego partnerstwa z poetami, absolutnie nie wystarcza im służebna rola rekwizytów – a przy tym ich przedstawienie pozbawione jest, tak charakterystycznych w Europie p a t o s u, grozy, podziwu i lęku. Góry i rzeki, gwiazdy i kamienie są po prostu sobą: górami, rzekami, gwiazdami i kamieniami, tak jak człowiek, ich sąsiad, jest człowiekiem. Wspaniały wyjątek stanowią kwiaty, chryzantemy, orchidee, morele (ozdobna odmiana śliwy), które wolno i należy podziwiać w każdej sytuacji i konfiguracji, zwłaszcza porównując je do kobiet. No i ta poetycka dominacja księżyca nad słońcem!... Odmienny jest także stosunek wietnamskich poetów klasycznych do ciała i jego spraw, w tym do seksu. Europejskie czy polskie ciało jest dla poety użyteczne, czasem jest ciężarem lub przynosi zawstydzenie, zawsze zaś jest zdecydowanie z e w n ę t r z n e – wietnamski poeta pisze o ciele w ł a s n y m, dotykalnym (bez specjalnych konotacji emocjonalnych czy estetycznych), zdarza się, że nazywa je całkiem zwyczajnie „mięsem”, co w kulturze europejskiej zarezerwowane jest dla świata zwierząt. Stąd np. erotyki Ho Xuan Huong robią na nas wrażenie wyjątkowo śmiałych, a nawet bulwersujących. Inna od naszej, polskiej, tradycji jest też w tej twórczości (zapewne także w życiu) funkcja religii. O ile u nas religia wieków średnich ostentacyjnie przecinała się z życiem i niejako p r z e n i k a ł a, to starowietnamscy twórcy traktowali ją jako r ó w n o l e g ł y strumień, warunkujący raczej styl życia niźli osobiste zmaganie. Imponuje mi spokój (przypomnę: w stanie ustawicznej obrony granic i tożsamości narodowej) poezji dawnego Wietnamu, wypływająca z wielowiekowej tradycji buddyjskiej zgoda na życie. Człowiekowi Zachodu z trudem przychodzi wiara w istnienie świata, społeczności ludzkiej bez frustracji i desperacji – a dopiero taki świat skutecznie broni się przed wszelkiej maści nihilizmem. 26 Pouczenie uczniów przed śmiercią Nadchodząca jesień nie zapewnia o przylocie jaskółek3, Kpijcie z ludzkiego żalu po czyjejś śmierci. Gdy umrę, nie okazujcie przywiązania do mnie, Wasz dzisiejszy mistrz jest wcieleniem dawnych nauczycieli. Zgubić klejnot Słońce i księżyc po kolei wschodzą od strony wzgórz, W życiu każdy gubi swój klejnot. Podobnie bogacz, który ma cennego konia, Ale podróżuje pieszo. TRAN NHAN TONG (1258 – 1308) Był królem z dynastii Tran w latach 1278 – 1293. Zrzekł się tronu na rzecz syna i wyruszył w góry w celu pogłębienia buddyjskiej medytacji. Założył Szkołę Medytacji „Truc Lam” („Bambusowy Las”). W czasie najazdu Mongołów dowodził wojskami wietnamskimi w dwu zwycięskich bitwach (1284 i 1288 r.) wyzwalając kraj. Historycy uznali go za największego władcę i bohatera w historii Wietnamu. Poza twórczością religijną stworzył dwa tomy wierszy: „Poezja Tran Nhan Tong” i „Tom poezji dowodzący aromatu wielkiego morza”. Podczas późniejszej okupacji chińskiej jego wiersze stały spalone i ocalały tylko we fragmentach. 1 Powiedzenie „rzeki i góry” oznacza w jęz. wietnamskim „kraj, ojczyzna”. 2 W Wietnamie tamtych czasów słowo „król” było równoznaczne ze słowem „naród”. Dawniej w Wietnamie jaskółki przylatywały jesienią, co współcześnie zostało zakłócone przez zmiany klimatyczne w makroregionie. 3 Nocą światłem jak woda zwodzą spragnione ptaki. Jeżeli Hang Nga4 pozna piękno kwiatów moreli, To księżycowy pałac będzie dla niej niczym. NGUYEN TRAI (1380 – 1442) Ps. Uc Trai Urodził się w Thang Long (obecnie Hanoi) na dworze dziadka, który był wysokim mandarynem za panowania dynastii Tran. Zasłynął jako strateg wojskowy w zwycięskiej 10-letniej wojnie obronnej z Chinami za panowania dynastii Ming. Wspomagał powstanie nowej dynastii Le. Pisał w języku chińskim i w dawnym wietnamskim języku „Nom”. Najważniejsze dzieło to ocalały we fragmentach poemat „Tom poezji Uc Trai” oraz utwór „Orędzie o uśmierzeniu Ngo” (Ngo oznacza chiński imperializm). Wyrażanie nastrojów (Cykl 25 wierszy) 4 Czytając swoje utwory czuję się szlachetnie osamotniony, Niebieskie morze wyschło, fale wymyły żelazne skały. Chcę wzmocnić dawną wolę, żeby nie ustała, Czy żyje jeszcze ktoś z dawnych bohaterów? Światło księżyca nie dociera do wnętrza bambusu5, Płynąca woda nie odbije wszystkich cieni góry. Za nic mając bogactwo porzuciłem stanowisko, Dla potomnych zostawiam białe kwiaty moreli i żółte chryzantem.6 4 Według wietnamskiej legendy księżniczka Hang Nga zauroczona urodą księżyca dostrzegła na nim piękny pałac. Zapragnęła go odwiedzić. Pewnego dnia bogini spełniła jej życzenie, ale Hang Nga już nie wróciła na ziemię. 5 Na Dalekim Wschodzie smukły, prosty bambus jest symbolem szczerego postępowania. 6 Biały kwiat moreli jest symbolem czystego sumienia, a żółte chryzantemy to symbol dobroci. Migotania, przejaśnienia 26 Przedziurawiony bęben Żal mi długo ukrywanej membrany Którą ktoś przedziurawił pałką W spokojny dzień uderzył kilka razy Nocną ciszę zakłóciło kilka uderzeń Chwilową delikatność wynagradzał sobie gwałtownością Uderzał stojąc i uderzał siedząc Proszę o zrozumienie Ból ciała i kości każdy odczuwa tak samo. 15 Boję się sieci zarzuconych w życiu, Żeby spokojnie przetrwać, ukrywam się we wsi. Bambus i morela nie zdradzą szlachetnego człowieka, Ptaki zaprzyjaźnią się z uciekinierem. Zrywam chryzantemy, przesadzam orchidee, ich zapach nasącza ubranie, Szukając kwiatu moreli depczę po świetle księżyca. Zimno przenika szalik, melodia strumienia wpada w ucho, Góra jest starym, wiernym przyjacielem. Motyl umierający w książce siążce że Zapach literatury wypełnia ełnia całą bib biblioteczkę bl eczkę Motyl, który zrezygnował z wesołego życia, życia cia, nie zwariował Umarł młodo, bo takie było jego książkowe kowee przeznaczenie p Choć duch odleciał, motyl nie płacze,, nie ma żżalu do literatury Łatwo jest zrozumieć los owada jako o niepoważny niepoważn ny sen Trudno spalić uniesienia serca ogniem em świętoja świętojańskiego ańskiego robaczka Motyl doznał olśnienia i z ochotą poświęcił oświęcił się dla swojego marzenia Mimo że motyle bardzo kochają kwiaty, akurat ten kocha książki. NGUYEN DU (1766 – 1820) Ps. To Nhu i Thanh Hien Urodził się w Thang Long (obecnie Hanoi), syn wysokiego urzędnika na dworze dynastii Nguyen, pochodzącego z miejscowości Tien Dien w prowincji Ha Tinh w środkowym Wietnamie. Poeta i mandaryn dynastii Nguyen Tay Son. Pisał w języku chińskim i wietnamskim. Historycy literatury nazywają go największym poetą w historii Wietnamu. Przyczynił się do ukształtowania literackiego języka wietnamskiego. W roku 1965 został uznany przez UNESCO sławnym twórcą świata kultury. Najważniejsze dzieła to „Opowieść o Kieu” (imię głównej bohaterki utworu) – poemat złożony w 3254 numerowanych wersów i „Tom poezji Thanh Hien”. Wiosenna noc Wokół czarna noc, gdzie jest wiosenne światło? Za oknem tylko ciemny cień wierzby Długo trwa choroba na obcej ziemi Wiosenny deszcz i wiatr przenika głęboką noc Rodzinna kraina odległa o tysiąc mil płonie księżycem Przez tyle lat pod lampą poety płyną smutne łzy Przez Nam Dai1 płynie rodzinna Rzeka Smoka2. Dźwięk zimnej fali żegna przeszłość i przyszłość. Pora rozpędzić smutek Poetka, urodziła się w prowincji Nghee An w Środkowym Wietnamie. Krytycy nazywają ją królową języka wietnamskiego amskiego tamtego okresu (czyli języka jęz ę yka „Nom”). Śmiało występowała przeciwko ciwko feudalnym ograniczeniom praw kobiet. Wbrew konfucjanizmowi opowiadała owia wiadała się za ukazywaniem w literaturze życia, również erotycznego, w sposób osób bezpośredni. bezpośr pośredni. Najważniejsze pozycje książkowe: „Tom poezji Xuan Huong” ng” i „Zapisywanie i „Zapisywani anie zapachu”. Wachlarz Przez jeden otwór przepleciono leciono nieogra nieograniczoną raniczoną liczbę piór, Nie wiem od kiedy mój los zależy od o takiego kształtu. Kiedy rozłożę się w trójkąt, jkąt, wyraźnie wyraź aźnie widać, że brakuje skóry, Gdy obie strony zejdąą się, widać wida dać nadmiar ciała. Chłodzę twarz bohatera era w be w bezwietrzną ezwietrzną pogodę, Okrywam głowę dżentelmena, entelmen na, kiedy leje deszcz. Pytam leżącego na łóżku, czy zy zasługuje na troskę. Zadowala mnie jegoo obecność obecno ość na mym łonie. Być drugą żoną Pierwsza ma ciepłą płą kołdrę, druga drug marznie w zimnie, Precz z takim życiem yciem m ze wspólnym wspólny mężem. Rzadko dzieli z nim łoże, nim ło oże, Raz na miesiąc, c, a możee mniej. Chciałaby spożyć kąski, ale ich nie dostaje, żyć nawett gorsze kąs Chciałaby byćć sługą, ale i tak nie cenią ce jej pracy. Gdyby przewidziała widziała swoją ją smutną przyszłość, p Nie poszłabyy nigdy za takiego kiego męża męża. rys. Joanna Grochocka Od dziesięciu lat wojenny kurz pokrywa ganek Spustoszona została połowa starego miasta Uciekły ptaki, robaki, złe duchy i zjawy Na ziemi i niebie widać plamy krwi Łzy oblały tysiąc mil rodzinnej ziemi Niewielu przyjaciół czyta książki pod lampą Cisza zaległa jesienną noc Bez przerwy przebiega sto natarczywych, niespokojnych myśli. HO XUAN HUONG (1772 – 1822) 2) 1 Nam Dai – wioska w ziemi rodzinnej autora. 2 Obecnie Rzeka Niebieska Gazeta literacka 27 POEZJA Patrycja Kaleta Kartografia Ta mapa nieuchronnie przeciera się na krawędziach, gdzieniegdzie nieistniejące herbaciane wyspy, tłuste atole i śnieg z cukru w okolicach równika. Kryje w sobie zagadkę powstania atramentu, wydobywanego z gór, gdzieś na północy. Choć w obrębie Morza Śródziemnego widać też podwodne złoża. Można z niej też wyczytać dowody na istnienie raf o wzorach podobnych do linii papilarnych albo linii papilarnych o wzorach podobnych do raf. Zniosła wiele stearynowych deszczy, opalanych węglem zim i wiosen ze wszystkimi ich wycieczkami palcem po mapie. Teraz, latem, pochylasz się nad nią z pustą szklanką w ręce i słońce z sykiem wypala małe dziury na papierze. To dopiero początek znikania tego świata. Prądy zatokowe Jest zima, prądy zatokowe nierówno szarpią, linia wybrzeża, tak podobna do linii twojego ciała, wiec przypływy, odpływy, zmiennocieplność, sztormy, oddawanie kolejnych centymetrów kwadratowych morzu. O tej porze roku port zamknięto na cztery spusty, w kałuży przed nim bawisz się w kapitana z obcych krajów przywiozłeś mi skarby i teraz mam to wszystko schować guziki, puste flakony zapachów do ciast, łupiny pistacji. Wczoraj ostatnie połączenie z kontynentem zostało zerwane, proklamowaliśmy niepodległość - wolne miasto skóry. Lipidowe zaułki, w które lepiej się nie zapuszczać będą produkować sól, cukier wytrąci się sam - ze słów. Jest zima, prądy zatokowe uderzają w najczulsze punkty kapitanie mój kapitanie, kiedy opróżnimy tę butelkę napiszę długi list i nigdzie go nie wyślę. List motywacyjny Dla potrzeb procesu życia wyrażam zgodę na przetwarzanie moich danych osobowych. Mówiono mi już trochę o moich obowiązkach i prawach. Wiem, jak często podlewać kwiaty i w jaki sposób usunąć skrzepy mleka z kubków. Umiem wywołać zamieszanie w filiżance i odciąć światłu powrotną drogę. Znam nieznośne zdrobnienia - sól, piasek, brokat na policzku. Zapisałam kilka zeszytów historią bez końca o początku barwnym i dawno obrosłym legendą. Kiedyś dużo dzwoniłam. Świat najczęściej odkładał słuchawkę. Tak wielu numerów nie ma i nigdy nie będzie. Potem byłam w miejscach i poza nimi też. Robiłam tam zdjęcia i zbierałam muszle pełne mokrego, szorstkiego piachu. Przytulałam policzek do szyby patrząc jak obraz oddala się i rozmywa. Za pięć lat widzę się w jeszcze większym oddaleniu. *** Nie byłam dobra dla twoich zwierząt, nigdy nie głaskałam ich do syta i nie wyprowadzałam poza miasto, gdzie mogłyby złapać trop. Za nic miałam wrażliwość ich nozdrzy skrapiając się ciężkimi perfumami, posypując ciało w załamaniach talkiem o gęstej, piżmowej woni. Podróż życia Prawdziwą podróż do wnętrza ziemi odbyła moja babka w osiemdziesiątym drugim roku swojego życia akurat zmieniały się wtedy pory roku i słońce trochę wolniej wschodziło czekając na wskazówki od zegarów. A ona wyruszyła, po truflę życia i brakującą zwrotkę z narzędziami takimi jak zwykle: widelec, tępy nóż i mała łyżeczka z trzonkiem ozdobionym secesyjną różą. To nią zwykle wyłupywała oczy potworom, rzucała wyzwania królom, zdobywała królestwa i najlepsze szlaki do upłynniania przypraw, sklejając statki z papieru gęstą gumą arabską. Wy wiecie tylko to, co napisano o niej w księgach: królowa, znająca wymarłą sztukę cerowania, głagolicę, cyrylicę i alfabet złotych rybek. Posiadaczka całej szuflady sreberek od czekolady wygładzonych pracowicie paznokciem, zamkniętej na kluczyk, który kiedyś połknęła i trzyma w żołądku, na nitce przywiązanej do zęba. Mówili o niej, że śpi w szafie, żeby nie pognieść myśli że chowa zapasowe części ciała w komodach że zawsze była i nawet w dniu końca będzie z nieśmiertelną trwałą i zegarkiem sprzed wojny przestawionym o pięć minut żeby na pewno niczego nie przegapić. I nigdy regularnych pór posiłków i nigdy prosto z deszczu na dywany. Długie kwarantanny w brzydkich przedpokojach, monotonna nauka siadania, wstawania. Odmawiałam ich duszom prawa do istnienia, jak odmawia się drugiej, północnej kolacji, zabójczej czekolady, okruchów strzepniętych ze stołu żeby nie zepsuć, nie rozpieścić, nie znużyć. A teraz, po białym puchu biegasz z nimi ty. I to ty wyznaczasz gwiazdy do aportowania. Ja czekam wiernie, na powrót ze spaceru: prychnięcia, merdanie, zapach mokrej sierści. 28 Migotania, przejaśnienia 26 Ninette Nerval Boję się, że jeśli odkleję Się od komputera usłyszę coś co zostanie Mi w pamięci, że nowa kolekcja od Macieja Zienia to chaos aksjonormatywny, a Ty mnie nie chcesz Boję się, że kiedy wstanę krzesła wybuchnie wojna Albo stanie się coś gorszego Skończy nam się cukier I darmowe minuty Mesjasz obróci się tyłem A transfer spadnie do pół giga Boję się, że odkryję Że mi się spóźnia, że dialektyka nie ma tu nic do rzeczy A Hegel wszystko nadrabiał miną Rozetnę sobie teraz wargę Z wrażenia Zdemontuję radyjko od środka Pogubię wszystkie wolne chwile Natalia P. z kopertą Lanvine. Obok Weronika K. i koperta Prada O matko Krwawię Tisercin 15 miligramów Dlaczego tu wszyscy szepczą Robimy problemy? a siostry walą po oczach latarkami w nocy patrzą jak golisz nogi Zasłabłam z głodu przechodząc koło restauracji w sukience po Jelinek z wynikiem badania-nowotwór Urojenie nihilistyczne, zwiódł mnie demon siniak na przełyku, coś w oskrzelach, dren, zostawią mi w ranach podwiązki szumy, mdłości i order na piersi Odwiedź mnie w psychiatryku gdzie ciężkie od prochów z libido obniżonym do zera kobiety-psy węszą Z każdej strony okno, każdy obserwuje, usiąść za szafką, żebyś mógł podglądać mnie przez szparę w drzwiach Spodobam Ci się Nacieram się Musem Krishny Sypiam nago i łykam dwukolorowe i lepkie dawki digoksyny dziewczyna spod wiaduktu melduje się! Dzisiaj pozbyłam się czegoś Dawnej przyjaźni Tisercin, Effectin, Tranxene schowane podjęzykowo Zdobywam Kilimanjaro ataki szczytowe w skali depresji Hamiltona zyskuję 33 punkty. Kilimanjaro-wspaniale wyposażony przez naturę jak ja dostanie za to tytuł szlachecki od bogatej oziębłej hrabiny Annus dominus fallus wypożyczą mnie sobie podgnili studenci filozofii Halucynuję głos halucynuję drgawki jestem prochem i nicością Maska twarzowa i dwuskroniowa lokalizacja elektrod Rzym to okrutne miasto! Zaśpiewam pieśń z południa grzyb zakwita na bialo biały dren biały tren polizać świeżo mrożone osocze Przyszli mnie zająć. Między szczeblami. W piątek 15-tego lipca. W trzystu czterdziestu dwóch kroplówkach przeżyłam obłęd pępowina jelit dusi za gardło krępuje oddech a może to kroplówka? tabletki przyklejane do spodu łóżka ciało na zdrowie tumor karawana wymyka się spod kontroli tracę ją z pola widzenia Pompa potasowa Mam łoże podobne do łuku rzymskiego! Przepnij, wypnij Plącze mi naczynia Krępuje ruchy Przepinane, wywala bezpiecznik Za torem, przy torze Pilnuj kropel ale tak, żeby druga nie spadła zupełnie Tracę kontrolę kropel nie słychać za ciemno Zabierają mi mój zwodzony most pełen białego mleka przekarmionego zgnilca w piersiach bezdzietnej matki Oddajcie mi wenflony plastik zaszyty w żyłach mechanicznej wątroby Podobne do Rive Gauche!! Zabrali. Puste spojrzenia pielęgniarzy ich białe kitle śledzące każdy ruch kiedy sala pusta Po trzystu pięćdziesięciu kroplówkach pozostał tylko szary pusty dół sina mokra plama na Pont du Carousel Nieżywa i leworęczna Mnożę się. Krwawię bomba wodorowa Fenactil i cień do powiek żeby wzbudzić oznaki życia to mi wystarczy: dół po potasowej pompie i spadki bilirubiny przekrwione białka cienie zimnych powiek plugawe śledzą każdy ruch żyletki Robimy problemy? kontemplują nagie członki barbituranowych kobiet w kąpieli na Trileptalu sprawia im to przyjemność niemal jak oglądanie Star Treka i pięknie zbudowanych ludzi Tranxene? Nie jestem senna, mam tylko puste kości i brak krążenia. Proszę defibrylator! Robimy problemy? Łykam ...podjęzykowo Sprawdza, wypluwam patologiczna kłamczucha na valium w swoim petitio principii mówi o sobie w liczbie mnogiej kobiety w obozach miały zniewolone ciała kobiety na oddziale mają spętane umysły rys. Joanna Grochocka Gazeta literacka 29 POEZJA Monthly Bastard le délire de négation- PROZA Maurycy Witkowiak Lądowanie. Jak dobrze. Helenie huczało w głowie, czuła się jakby wypiła co najmniej dwa kieliszki wina. Powoli ogarnęła wzrokiem swoje ciało, poczynając od stóp, jej wzrok sunął po łydkach, udach, biodrach. Pierwsze, co poczuła , to uderzenie letniego powietrza, krzyk i gwar, miała wrażenie, że ludzie, którzy ją otaczają wcale nie zauważają jej istnienia, jak gdyby w ogóle nie było jej na świecie, ani tym bardziej tutaj – w Transgression City. Zajęci własnymi sprawami pozwalali jej poczuć się listkiem, cieniem, ziarnkiem piasku, okruszkiem. Jak daleko teraz byli ci wszyscy tak niegdyś ważni dla Heleny. W jakże innej galaktyce znajdowali się oni. Jacy byli śmieszni , jak bardzo razili swoją niemożliwością dotarcia do niej, pokazania się! Kilka godzin później, siedząc w kawiarni w centrum miasta, Helena zrozumiała , że tamtego świata już nie ma i patrząc z dzisiejszej perspektywy to (za cholerę) nie wiadomo, czy ona sama kiedykol- – Damn it. Co Ty robisz? – wykrzyknęła Morosa, odsunęła ją na bok i sama weszła do środka, krzątając się i zapalając światło. Helena obejrzała się za siebie. Na niebie pojawiły się chmury, a słońce pełzło coraz to niżej. Weszła do środka, odgarniając włosy z czoła. – Do pracy idziemy jutro o siódmej pi em – powiedziała Morosa, zaparzając herbatę. – Ubierz coś casual, bo łatwo można się pobrudzić. Musimy wysprzątać to cholerne mieszkanie, wytrzepać dywany, umyć podłogi i okna. To dziesięć minut drogi stąd. Aha, gdy będziesz rozmawiać z właścicielką, nie patrz jej w oczy, ona tego nie lubi- dodawała, kładąc kubki na stół. Wredna lady Decayer... Czy to moja wina, że jest starą panną? Babsko jest zdrowo jebnięte, a fucked scatter brain to keep... Teraz dopiero Helena rozejrzała się po pomieszczeniu. Drewno łączyło się tutaj z oliwkowym kolorem roślin. Przez brudne szyby leniwie przeświecało słońce, załamując się na meblach, kotarach i krzesłach. Na wszystkim było mnóstwo kurzu, co potęgowało poczucie starości, antyczności tego domu. To wszystko spodobało się Helenie, tak iż na chwilę zapomniała, że przyjechała tutaj do pracy, a nie dla podglądania malarskich ujęć, jakkolwiek byłyby piękne. Tej nocy nie mogła zasnąć, jako że księżyc był w pełni i świecił zuchwale, a ponadto nie mogła się przyzwyczaić do zapachu TeNeBRaRuM TeNeBRaRuM wiek do niego wróci. To oddalenie podobało się jej, inspirowało. Nikt już nie będzie poniżał, śmiał się. Tutaj zaczyna od nowa. Jest piękna księga, w której tańczą małe koboldy z irlandzkich legend, trzeba to wszystko zapisać. To cudowne móc wreszcie kierować pojazdem swojego życia. Sam decydujesz, dokąd idziesz, z kim się spotykasz, o czym myślisz. To jedna strona. Z drugiej obraz jest rozmyty, a niewiele rzeczy wygląda zachwycająco. Nie należy się jednak tym przejmować. Może nie jest w innym państwie tylko w zupełnie innym świecie? Czym jest świat? Tam - w Małdytach, wszystko było nieśmiałe i rozmyte. Helena mogła w tej chwili zamknąć oczy i przypomnieć sobie te barwyszary, beżowy, brązowy, rudy. To wszystko. Jedzenie?- ziemniaki, kapusta, chleb, pomidory tak wodniste i jałowe, że niemalże nienadające się do spożycia. A tutaj rodzajów groszku było tyle, że aż ćmiło się w głowie, desery z kremem orzechowym , z kawałkami czekolady truskawkowej, koktajl bananowy z liśćmi mięty, jagnięcina w szafranowym sosie! Jest tutaj, a chciałaby być w tylu miejscach naraz! Bombaj walczy o lepsze z Krasnojarskiem, Sewilla z Budapesztem, Colorado z Addis Abebą, Dubrownik z Auckland. Wszystko trzeba przejść, przeżyć i spróbować. Są smaki i zapachy, są przeżycia – ludzie, serca, głowy, myśli, idee, znaki na niebie i ziemi, zwierzęta, rośliny, są różne zapachy tego samego piasku, jest sowa przyczajona we wnętrzu kaktusa, syrop sezamowy (uwielbiała!) wódka cytrynowa i świątynia Bodhgaja, obmywana zewsząd brudnymi, burymi wodami. Z Morosą miała się spotkać wieczorem, w małej knajpie na obrzeżach miasta. Powoli wchłaniała w siebie charakterystyczny, śmietankowy zapach Transgression. Gdzieś z tyłu głowy odzywał się tępy ból spowodowany ostatnią nieprzespaną nocą. To nic. I tak jest odważna i wytrzymała, i tak z impetem zaczyna ten nowy rozdział książki zwanej życiem, którą dopiero teraz zaczęła pisać tak spazmatycznie, jakby niewiele już czasu jej pozostało. Mały, czerwony autobus zatrzymał się i Helena niepewnym krokiem wysiadła z niego, ściskając w ręku bagaże. Nie było tego wiele- kilka sukienek, para spodni, bielizna, sweter, kosmetyki, dokumenty i trochę jedzenia. Od razu zobaczyła Morosę, która wyszła jej naprzeciw i powitała ją głosem tak zmienionym, że Helena stanęła jak wryta: Moja droga. Hello. Nareszcie. At least. Hopuję, że podróż upłynęła Ci w przyjemnej atmosferze, akomodejszon jest już załatwione- mówiła pośpiesznie, lustrując ją wzrokiem. Morosa chyba zmieniła się (tak, zmieniła) – nie była już tą dziewczyną, z którą Helena spacerowała nad jeziorem Sambród, z którą zbierała kasztany po okolicznych parkach. Cholera. Oto miała przed sobą kobietę pozbawioną złudzeń, o czym mogły świadczyć lekko rozchylone wargi Morosy, zastygłe w jakimś ironicznym grymasie. Teraz dopiero, w łagodnym świetle zmierzchu spostrzegła, że jej przyjaciółka zaczęła się malować. Na ustach błyszczyk, rzęsy, cień do powiek, na twarzy podkład. W ręce torebka, na palcach pierścionki. Zapach papierosów. Rozbiegane spojrzenie, w którym niewiele pozostało z tej ciepłej łagodności, w blasku której Helena ogrzewała się tyle razy. Mijały małe domki w różnych kolorach, które stały po obu stronach ulicy. Wiele z nich sprawiało wrażenie jakby wymarłych. Uwagę Heleny zwróciła czystość i schludność, do której wciąż nie mogły przyzwyczaić się jej oczy, przyzwyczajone do nieporządku. Wtem stanęły przed budynkiem z czerwonej cegły. Oto i nasz menszon- powiedziała Morosa, szukając kluczy w torebce. Helena wahała się, czy ma przestąpić próg, przez moment wszystko zakotłowało jej się w głowie (To ze zmęczenia- pomyślała). Podniosła już stopę, po czym cofnęła ją jakby znad skraju przepaści. Pobladła i wyciągnęła przed siebie ręce. 30 pościeli, który przypominał jej pień drzewa. Wyślizgnęła się z łóżka i wyjrzała za okno. Wśród porozrzucanych liści spacerowała samotna, przygarbiona postać. To nie jest Polak – westchnęła w myślach. Gdy wreszcie znużona zamknęła oczy, miała dziwny sen. Szła przez las, wśród ciemnej nocy, trzymając w rękach małego szpaka. Była w białej, długiej sukni, a wzroku nie spuszczała z malutkiej kuleczki, którą ściskała w dłoniach, które zdawały się jakby nie jej, bardziej dziecięce, delikatniejsze i mniej rozwinięte. Ani przez moment (we śnie) nie schodziła z drogi , która wiodła między rzędami drobnych drzew, niby brzóz. Miała wrażenie, że za nimi toczy się jakieś życie, do którego nie miała dostępu, nie wiedziała już, czy patrzeć ma na szpaka, czy też na to, co dzieje się za drzewami. Usłyszała jakoby odgłos tłuczonego szkła, dźwięk instrumentu (nie potrafiła rozpoznać jakiego), obejrzała się i gdy miała spojrzeć na szpaka ponownie, zobaczyła, że jej ręce są puste. Jeszcze czuła na palcach ciepło ptaszyny i bicie jej małego serduszka, ale jej dłonie były już próżne i mniej dziecięce niż przedtem, większe, palce dłuższe i dziwnie napuchnięte. Przebudzenie było dość smutne – wyjący budzik, ciemności za oknem, kwaśny posmak w ustach, zniecierpliwiony głos Morosy. Helena z trudem powracała w realny świat, wciąż będąc rozgrzaną od snu. Czuła o wiele wyraźniej zapach swojego ciała, woń pościeli, która pachniała jak świeżo zebrane grzyby, tak ochoczo wymiętoszona, uroczo porozrzucana. Nie, nie wolno (Helena uchwyciła karcące spojrzenie Morosy). Nie można poddawać się obrazom i tym iskierkom namiętności, które drgają pod skórą i rozchyloną koszulką nocną. Boże, już wpół do siódmej! Podkład kładło się trudniej niż zwykle, w sumie robiła to od niedawna, to znaczy niedawno zaczęła zwracać baczniejszą uwagę na makijaż. Lubiła ciemne szminki, w których jej usta były jeszcze pełniejsze. Do dziś pamięta smak tej szminki na swoich ustach, gdy całowała się z Arkiem, jego palce przebiegające po jej ciele niczym po klawiaturze fortepianu, bezkompromisowość jego męskiego ciała, trzymającego ją w uścisku nad samym brzegiem głębokiego jeziora. Nie stało się. I dobrze. Helena nie lubiła pogrążać się, tonąć do samego końca wśród swych gestów pełnych rezygnacji. Małdyty nie potrafiły jej dotknąć, wziąć jak kobiety, chwycić i rozkrzyżować na tafli dni, ogarnąć i posiąść, rozsypać jak talię kart na stole letnich nocy. Ci idioci w skórzanych kurtkach i o wyżelowanych łbach nie zasługiwali na nią, nie rozumieli jej obrazów i rysunków, myśli i uczuć. Olsztyn był daleko – nie dwadzieścia kilometrów, ale całe lata świetlne. Zresztą, nigdy jej tam nie ciągnęło. Teraz jest tu- w Transgression City – i tylko to się liczy. Pani Decayer przywitała je zmrużonymi i zapuchłymi oczyma. Paliła i kaszlała na przemian, spacerując powoli i z godnością w rozdeptanych kapciach. Jej rude włosy wystawały spod dziwnego nakrycia głowy, a cienkie kosteczki prześwitywały pod jej skórą, stwarzając iście upiorne wrażenie. Po uzyskaniu wszystkich niezbędnych informacji, Helena zabrała się do czyszczenia dywanu , tłumacząc sobie po cichu, że to przecież pierwszy krok jest najtrudniejszy, że z każdą kolejną chwilą będzie łatwiej. Spuściła oczy i odruchowo odgarnęła włosy z czoła. Brush the kitchen! – wykrzyknęła nagle postać, która stanęła za jej plecami. Helena zgłupiała, pospiesznie przypominała sobie wszystkie angielskie słówka na literę „b” (bring, build, bin, boring, busy, bitch, barrell...), ale tego cholernego „brush” nie znalazła. Chwyciła za ścierkę. Brush the kitchen, stupid girl! – wykrzyknęła pani Decayer, zaciskając pięści i w ohydny sposób pochylając głowę, w czym przypominała sępa lub inne drapieżne ptaszysko. Nie, to nie był sen - pomyślała Helena, gdy obudziła się następnego dnia. Światło słońca powoli sączyło się przez przymknięte żaluzje. Chwilę później Helena parzyła się już herbatą, którą piła z małej pomarańczowej filiżanki. Herbata... Tutaj była zupełnie inna. Syczała mocnym i bezwstydnym aromatem, wyższością, siłą. Pachniała. Pełna królewskich, fantazyjnych herbów, chóralnych napisów w stylu „English superior tea”, była nie tylko herbatą, ale jakimś eliksirem, napojem, jeśli nie bogów, to herosów, smakiem jakoby jej zwycięstwa nad tamtym światem. Za miastem rozciągał się parów nazywany tutaj dingle, w jego łożysku spokojnie spoczywało miasteczko z jeszcze bardziej kolorowymi domkami niż w Transgression i pomnikiem delfina na malutkim rynku. Helena patrzyła właśnie przez brudne okno, a widok zadziwiał ją coraz bardziej. Praca przewierciła ją na wylot, uszczypnęła i dała prztyczka w nos. Pani Decayer wciąż była tak samo marudna, zazdrościła jej i Morosie młodości. Skutek był taki, iż Helena wreszcie ten stan doceniła, że patrzyła inaczej na swoje piegi, na policzek, na twarz, na głowę, ręce, uda i stopy ubrane w czarne japonki. Teraz czyści i sprząta, potem chce mieć i przeżyć, jest zwrócona do swojego wnętrza. Już niedługo zdarzy się pierwszy dzień wolny i będzie można triumfalnie wyruszyć i spojrzeć, co jest w łożysku, w parowie. Tęsknisz za Małdytami? – ni stąd ni zowąd spytała się Morosa, gdy pewnego dnia spacerowały uliczką zanurzającą się w mroku, niczym w gęstej, śliskiej puszczy. rys. Joanna Grochocka Migotania, przejaśnienia 26 Nie - odparła z uśmiechem Helena, mrużąc oczy. Gdzie one są? Nie ma ani ich, ani mamy, ani taty, ani Twojej małej siostrzyczki. Jesteśmy my, Ty i ja tutaj i teraz – wyrzuciła z siebie pospiesznie i oblizała usta. – Bądźmy tu tylko bardziej – schwyciła Morosę za ramię. Co to znaczy być bardziej? – spytała się Morosa, ale nie otrzymała od razu odpowiedzi, gdyż Helena dopadła do rosnącego przy ulicy krzaka jeżyn i zaczęła je pośpiesznie zrywać i jeść. –To właśnie- odparła, pospiesznie ocierając usta. –Spróbuj, jakie soczyste i jaki delikatny na nich jest puszek. Jakie dobre bluberi... Mogą nam posłużyć za nadzienie do muffinek, które upieczemy (może w niedzielę, to znaczy....sandej, co?). Polejemy je potem śmietanką i zjemy sobie. Zanim doszły do domu , zaczął siąpić lekki deszczyk, sprawiając, że jaskrawe domki zrobiły się bure i przybladły, niczym twarze ludzi dotkniętych chorobą. Powiał wiatr, a po ulicach zaczęły fruwać papierki i kawałki starych gazet. (A przecież to miasto wydawało mi się takie czyste...- myślała) W ciągu następnych dni Helena zrozumiała, że pani Decayer nie zamierza respektować ich, szumnie mówiąc, praw pracowniczych. Może wcale coś takiego nie istniało. Podczas pracy nie było mowy o przerwach, chociaż akurat nie to było najgorsze. Wredne babsko potrafiło specjalnie wejść w ubłoconych butach do salonu, a potem kazać jej i Morosie czyścić zostawione ślady. Paliła- a skarżyła się, że w domu śmierdzi. Nie można powiedzieć, że Helena jej nienawidziła. Chyba nie była skłonna to tak gwałtownego uczucia. Wszystko w niej było wyciszone i jakby obłożone watą, do każdej sprawy można było podejść lekko i z nonszalancją. Ponadto zdawała sobie sprawę ze swojej wyższości. Decayer mogła je upodlić, zabronić im chodzić do kibla, kazać czyścić go szczoteczką do zębów, ale i tak nie mogła odebrać im młodości, nie mogła wydrzeć z nich tego, co miały przeżyć, tego, co miało się stać i co trwało przed nimi niczym tajemnicza góra, nie była w stanie zamienić się w kobietę młodą, mogła tylko uprzykrzyć im życie, a nawet tego nie potrafiła zrobić konsekwentnie i z klasą, stąd wywoływała raczej pogardę, uśmiech politowania, grymas zniechęconych ust. Helena poczuła się już nieco pewniej, coraz rzadziej zapominała słów, coraz częściej używała odpowiednich. Była z siebie zupełnie zadowolona. Zastanawiała się tylko, skąd nagle pojawiła się w niej chęć zajrzenia do wnętrza swojego ciała. Helena pragnęła bowiem sama stać się tylko patrzeniem, tylko okiem, czy może jakimś rodzajem sondy, zamierzała jako na wpół fizyczny, na wpół duchowy byt wedrzeć się do własnego przełyku, powoli spadać w tę przepaść będącą cudem, wcisnąć się między gałęzie własnych płuc, rozglądać się dalej i dalej, mówić – to jest wątroba, to śledziona, to nerki, a to przewód pokarmowy. Skąd ta pieprzona ciekawość? Już ochłonęła, uspokoiła się – oto nikt jej nie woła, nikogo nie ma za drzwiami, nikt o niej nie mówi wściekłym głosem, skończyło się już to rozedrganie, które dotąd było jej nieodłącznym towarzyszem. Wyprostowała się! Patrzy teraz na księżyc, ukryty za podświetloną kotarą chmur, patrzy i nie myśli o niczym, no, może o parowie, łożysku, które wzywa ją jakąś dziwną pieśnią, hymnem, który może kiedyś słyszała...nie...sama już nie wie. Zauważyła, że odkąd w swoim wnętrzu nabrała pewności , zaczęli na nią zwracać uwagę mężczyźni. Wystarczyło, że zawiesiła na którymś wzrok na dłużej niż na kilka sekund, a już osobnik podnosił się, wypychając biodra w charakterystyczny sposób, i patrzył na nią wyzywająco, niepostrzeżenie zbliżając się do jej stolika. Wywoływało to w Helenie dreszczyk emocji, miała ochotę kusić, naprężyć bosą stópkę i machać nią w powietrzu, w zalotny sposób wkładać do ust własne włosy, przymrużyć swoje oczy i ciskać nimi tajemnicze spojrzenia, a wszystko tylko po, aby zobaczyć cóż takiego się stanie. Czy kochałaś się już kiedyś z facetem? – spytała Morosa, obierając ziemniaki. Po co chcesz o tym wiedzieć? – zapytała Helena podnosząc lękliwie oczy. Chcę. Simpli. Abyś wyszła z tego zaułka, kąta, w który sama się zagoniłaś. Widzę, jak faceci patrzą na Ciebie, jak Cię taksują, widzę to w ich oczach, ten dizajer – ciągnęła, żując gumę i przymrużając oczy ciężkie od tuszu. –A ty ani nóg nie rozłożysz, aby mogli zobaczyć twoje majtki, ani włosów nie rozpuścisz... Elen... (Lubiła tak do niej mówić, oznaczało to największą poufałość). Ostatni obrany ziemniak chlupnął do garnka i Morosa wyszła do drugiego pokoju. Helena usłyszała tylko trzask zapalniczki i po chwili poczuła tytoniowy dym. Zacisnęła palce na filiżance z kawą, tak mocno, aż zrobiły się sine. Milczała. Ale czuła , że teraz to Morosa zastępuje jej matkę, że chciałaby, aby ten głupi trzpiot w tandetnym makijażu, który właśnie zaciąga się marlboro, przytulił ją i pocałował, może pochwalił. Tydzień później wieczorem, po pracy, razem z Morosą poszły na imprezę do pobliskiego miasteczka, leżącego po drugiej stronie łożyska. W ciemnej sali, przypominającej raczej długą grotę z wieloma wejściami, siedziało mnóstwo ludzi, a może raczej jakichś podziemnych istot, gdyż Helena widziała tylko twarze, dłonie, buty. Duszno. A Morosa już płynęła w tym brudzie, tym kanałem, już ciągnęła Helenę za sobą, przeciskając się między facetami spuszczała wzrok i oceniała zawartość ich rozporków. Znalazła dla nich jakiś kącik w cieniu tej pieczary. Po dwóch piwach Helena rozmarzyła się. Wszystko przepływało jakby dwa razy szybciej przed jej ciężkimi, zmrużonymi oczami. Poczuła mrowienie w dłoniach, przyjemną pustkę w głowie. I nagle w jej sercu zapłonęła tak ogromna potrzeba miłości, że myślała, iż rzuci się na ziemię z powodu głodu dotyku, uścisku. Rozejrzała się. Oto natrafiła się okazja do pierwszego przekroczenia granicy. Helena przechyliła się na krześle i w ciemności Gazeta literacka rys. Joanna Grochocka poszukała ust nieznajomego. On spojrzał na nią, wziął głęboki oddech i odpowiedział łapczywie, zaciskając umięśnioną dłoń wokół jej białej szyi i przyciągając ją do swoich warg. I trwali tak przez kilka chwil, pochyleni jak drzewo, podczas gdy Helenie szumiało w głowie z zaskoczenia i niedowierzania, bowiem ów nieznajomy był naprawdę przystojny. Nie myślała, że w ogóle zwróci na nią uwagę, podczas gdy on teraz pieścił jej wilgotne usta i język, trwając w jakimś zachwyceniu i dysząc po cichutku. Gdy już nasyciła się i zmęczone usta poczęły jej drętwieć, wymknęła się po cichutku z groty zostawiając owego nieznajomego w samym centrum zdziwienia. Na zegarze było wpół do drugiej. Morosa patrzyła na nią z zadowoleniem, pokrytym może leciutką mgiełką znudzenia. Czy w głębi duszy liczyła na to, że jej Elen jest inna niż wszyscy i nie ulegnie presji? A Helena zasmakowała ust Nieznajomego (nie pamiętała nawet jego imienia) i zrobiła pierwszy krok w kierunku od ciasnej furtki do przestronnej bramy i szerokiej drogi. Zabłysły pierwsze czerwone światła, zaśmiały się oczy, usta zacisnęły się w złowieszczym uśmiechu. A co mógł robić wtedy Tiferet, jak daleko był od niej, dlaczego bał się i nie mógł jej dostrzec? Ilu zwierciadeł potrzebował, ilu luster? Tydzień minął niespodziewanie szybko. Helena była gotowa podążać jeszcze głębiej. Jednak w oczach Morosy nie znajdowała ciepła ani zrozumienia. Sama wyczytała w nich tylko nieme, zimne potwierdzenie. Na ulicy było co najmniej kilka pubów, jednak Helena i Morosa weszły do najmniejszego z nich, ukrytego w rogu ulicy, w cieniu drzew kasztanowych. Nazywał się Samael. Biorę oddech, właśnie w tym miejscu, chociaż mogłem zrobić to wcześniej lub później. Pocieram oczy i boję się tych słów, które mają się ze mnie wydobyć. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, nie wiem, kim jest Helena, nie wiem jeszcze, co się stanie dalej, ale wszystko widzę wyraźnie- jak chwyta za klamkę, tak, widzę wyraźnie, jak jej dłoń kurczowo zaciska się na klamce, złotej, z ciemniejszym pobłyskiem. Helena jest ubrana w białą, lekko przezroczystą minisukienkę, ma gołe nogi i na stopach baletki, błękitną koszulkę w białe poprzeczne paski, paznokcie ma pomalowane na kolor srebrny. Teraz widzę ją, więc może jednak jest? Potrafię przecież podać szczegóły jej ubioru, opisać jej twarz, widzę przymrużone oczy i lekki uśmiech, za nią Morosę, dla której to wyjście nie jest niczym specjalnym, co widzę po wyrazie twarzy. Zamówiły piwo i usiadły przy stoliku, naprzeciwko kilku Hindusów, którzy coś głośno opowiadali i objadali się ciastkami. Ostre aromaty kadzidła i kolor ciemnego drewna odprężyły Helenę. Wypluła gumę do żucia, na chwilę zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech. Wtem z głośnika zabrzmiała piosenka: „I’m going slightly mad, I’m going slightly mad It’ s finally happened, happened I’m slightly mad I’m knitting with only one needle Unraveling fast it’s true I’m driving only three wheels these days But my dear how about You?” Helena zauważyła, że kelnerki rozdają wszystkim karteczki z napisami. Jedna z nich podeszła do niej i podała jej mały kawałek tektury, na którym było nabazgrane pisakiem S z e c h i n a. O co chodzi? – spytała Morosę To taki zwyczaj. Na czas imprezy każdy dostaje nowe imię. Na mojej karteczce jest „Hara’a”. Cute, prawda? Jak jakiś arabski pseudonim – zaśmiała się, pokazując zęby. No to – wypijmy kolejny bruderszaft – Szechinko ty moja. Brzdęknęły kufle irlandzkiego piwa. Morosa pocałowała Helenę w usta, pogładziła ją po twarzy i szepnęła jej do ucha. Szybko się uczysz... Piły. Grupa Hindusów przysiadła się do nich. Jeden z nich - o imieniu Jafals upatrzył sobie Elen, prawił jej komplementy łamaną angielszczyzną. Patrząc na jego twarz Helena czuła się obco, tak beznadziejnie obco. Jafals drżąca dłonią schwycił Helenę za nadgarstek i zmrużył oczy. Odeszli od stołu. Łagodnym ruchem wysunął się przed nią, pociągnął za sobą i tak weszli po drewnianych, obitych skórą schodach. Teraz jego ruchy były szybsze, już prawie ją popchnął, wydając stłumiony okrzyk chwycił za klamkę i oto oboje znaleźli się w pokoju. Helena patrzyła na niego wielkimi, niezdrowo lśniącymi oczami, na jego rozpaloną twarz i zmierzwione, czarne, kędzierzawe włosy. Jafals odetchnął, zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, zamknął drzwi. Podszedł do niej powolutku, przeciągnął ręką po jej białej sukience, po czym przywarł do jej ust. Poczuła zapach alkoholu, który przywołał w niej jakieś delikatne, nieokreślone wspomnienie. „Boże, to takie nienaturalne, że oto on trzyma mnie w ramionach - pomyślała. Dlaczego tak jest, że traktuję to jako coś dziwnego, niezwykłego?” – pomyślała. Jafals przymrużył oczy raz jeszcze i miażdżąc wargami jej usta zaczął rozpinać koszulkę i powoli zabierać się za stanik. Helena poczuła motylki w brzuchu, oraz wilgoć, zaczynającą się gdzieś w okolicach lędźwi. Wyglądała teraz jak spokojna, płacząca wierzba, gdy stała bosymi stopami na podłodze (a marzyła w tej chwili, żeby czuć zjednoczenie z ziemią, żeby stać na niej całym ciężarem ciała), w tym oto pokoju, metr od łóżka, obitego wiśniowym materiałem. Czy wiedziała już, co się na nim za chwilę stanie? Co teraz dzieje się z tym łóżkiem i kto na nim śpi, kto będzie mógł zapłacić za jej krzywdę i głupotę? Jakże radowałbym się, gdybym mógł sam jeden pociąć to łóżko na kawałki, spalić i tańczyć w blasku tych płomieni, wśród nocy, śmiać się im wszystkim w twarz wiedząc, że zabrałem ją stamtąd, kiedy mnie potrzebowała! Co robisz? Uciekaj, wyrwij się! Wymyśl coś, wiesz dobrze, że tak naprawdę to jeszcze mnie nie ma, ja sam, piszący te słowa wcale nie istnieję i nie mogę Ci pomóc. Nie pozwól jego rękom czynić tego, co teraz czynią, wiesz dobrze, że on bierze coś, co nie należy do niego. Dlatego niech będzie przeklęty. Wiem, że nadejdzie czas, kiedy zagoją się rany i nie będzie już tego wszystko, że tam, po drugiej stronie może ja sam piszący te słowa położę się na tym łóżku i my wszyscy razem pojednamy się. Na razie jednak zionie otchłań nocy, nad parowem zawisł brunatny, martwy księżyc. Wiem także, że tej samej nocy było wiele takich Helen, winnych bardziej czy mniej, wyrwanych ze swoich Małdyt, wiem, że takich Małdyt było więcej, gdzie rodzice myśleli o swojej córeczce, a gdyby wiedzieli, co się z nią dzieje, pobiegliby wszyscy przez pola prosząc tylko ziemię, by ich pochłonęła. Chociaż może ich przeceniam... Wyglądała jak spokojna, płacząca wierzba, gdy pół godziny potem spokojnym, niedbałym gestem wycierała się od ciemnopomarańczowej krwi i lustrowała wzrokiem podłogę, aby odnaleźć na niej własne rzeczy. Obejrzała się i nie zobaczyła już Jafalsa. Uznała zatem, że był to sen, a biały ręcznik brudny od krwi wrzuciła pod łóżko, gdzie miał już leżeć do końca świata. Stanęła w samym środku mitycznie udekorowanej nicości. Dusza Heleny dryfowała gdzieś, może szukając legendarnego delfina, może niby lekka mgła wpełzła do lasu, by nacieszyć się zapachem drzew i kwiatów? (Poznań, marzec-czerwiec 2008) 31 POEZJA Katarzyna Gąsiorek 1. * czy wiesz jak brzmi słowo wyrażone słowem kocham? a wiesz że słowa mają własny niewerbalny świat? piekielną wirtuozerię dlatego słowo piekło przypomina piękno nawet kuszą podobnie prawda? słowo prawda jest wrogiem słów poluje nocą choć potrafi zabić w biały dzień już wiesz czemu tak boli słowo ból jak myślisz po co jest? żeby musnąć ostrzem po otwartej ranie zamiast dotyku? słowo dotyk wraz ze słowem wzrok rozepną i zapną błyskawicznie każdy niuans twojej wrażliwości którą skrywasz w ciele ciało to jest twoje ty tam żyją wióry prawdy piękna oraz miłości i ciało odda za nie życie 3. piszczel poematu ‚ nic we mnie ani ponad mną tylko pręga samotności everyman samotność to nieskończoność wypatrująca człowieka z okien jego życia ‚ nie pytam o sens nie sądzę by życie musiało mieć sens życie nie wymaga sensu ta radosna myśl ten dreszcz spokojnej zgody na obojętność mojego życia wobec sensu i bezsensu ‚ kiedy się rodzisz nic cię nie chroni przed narodzinami w dniu śmierci tylko ty słyszysz modlitwę własnej agonii mroczny burdon twojego życia będzie stręczył myśl o dobrej śmierci ale nie ty nie chcesz dobrze umrzeć umrzeć prawdziwie to nie być związanym żadną myślą żadnym pragnieniem śmierć to napis który musisz odcyfrować sam bez doradców bez poręcznej czcionki wieczności ‚ wieczność jest obsesyjnym trwaniem z sobą twarzą w twarz zetrę to lustro w proch gdzie jest lustro a gdzie ja 1906 - 1990 Smutek czyha, wpadając pod pejcz chwil podawanych mi w formach eleganckich jak prosta czarna kreska łamiąca dwie graniczne daty na pół, czego? Wiara tropi siebie dysponując ledwie prostą czarną kreską jak rysikiem do opisu, czego? Nadziejo, trącasz łokciem nieczułe czynniki rzeczywistości i razem dopinacie prostej czarnej kresce dywergentne skrzydła, czego? Miłość, jak zawsze z bezczelnym cygarem w kąciku ust, rozbiera z rozbawieniem wszystkie kody egzystencji - a nuż w tej czarnej pauzie mojego czasu jest szansa na pojawienie się, ? a jeśli to jest życie? Elsie! wróciłaś do domu po długich wojażach a po co? na co ci ten dom? już nie potrafisz żyć naprzód? tak oddaliłaś się od siebie że musisz wracać? przyjechałaś znikąd i nikt cię nie wita (a chcesz?) nagle nie wiesz gdzie twoje miejsce siądź zjedz truskawkę zaśnij no co? szkoda słów Elsie aż słów brak przyjechałaś’ bagaż rzucony w kąt pod stołem psi nos trąca cię w kolano za oknem plucha’ liście cmokają smycz pies merda ogonem sfatygowany wilgocią but pęka ze śmiechu a Tobie Elsie jest z tym do twarzy gdzieś hen hen Elsie, gdzie jesteś? jak zgubiona śrubka stukająca o asfalt w deszczową noc jesteś stara i głupia nie wiesz że drogą swojej ucieczki wrócisz? twój dom przy twojej ulicy dom na ulicy dzielonej z psem i miską księżyca ta ulica jak grymas klauna z tej ulicy twój skok w dno oka klauna tańczącego w strugach kabli częstujących ogniem boisz się że nawieje? już jej nie ma nie ma jej tam’ śmieszna Elsie usłyszała gong zwiastujący życie więc żyje’ ktoś rzucił „kochasz, to rób co chcesz” – więc żyje a te odurzone pyski wokół dałyby się zabić za promil jej pewności wykrzykują: Elsie skąd ty się wzięłaś między wilkami? przezroczysta na bezpańskim bruku skąd łzy? porzucany przez nas (nigdy porzucający) jest świt pamiętaj o tym i wytrzyj nos spójrz nasze słońce to pieprz i żółć spójrz na ludzi depczą po sobie w drodze do domu popatrz na wszystko na siebie ale bez kpin Elsie nie chciej rozumieć lepiej tańcz taniec to jeden z cudownych gagów świadomości (jaka niewinna jest kiedy tańczy i jaka niekonieczna zawsze) eh Elsie ten wiersz o tobie nie chce się skończyć a jesteś taka przeciętna szara w swoim szale kłopot z Elsie idzie siekając mgłę skulona w ciele pustyni jest sama oczy jak kule włos zwieszony w koronie drzewa słońce osadziło swój łeb paski światła biją po skórze Elsie kocha człowieka z całym piekłem w nim które jest smutkiem nieba pogroziła niebu a ono dla żartu stanęło otworem świeże wilgotne powietrze Elsie bawi się oddechem i jak dziecko cieszy się zdziwiona wyszła opuściła ten dom w którym ściany wyskakują oknem jak sznur myszy w ciele pustyni jej ciało to kropla pustyni Dla Elsie Kłopot z Elsie W rogu siedzi kobieta Zgarbiona z zamkniętymi oczami Widać jednak że nie śpi 32 będziesz się tak nieskończenie snuć biedna Elsie na zgaszonym pikselku nieba chcesz rozstrzelać swoją przypadkowość doznać - nazwać – być’ ciężki cichy ptaku kruche lata nie chcą puścić farby w sprawie tzw. „tajemnicy” -zawijasz ją w cudzysłów okratowujesz nawiasem rys. Joanna Grochocka Migotania, przejaśnienia 26 Grzegorz Musiał Neapol, Czwartek 2 maja Utknęliśmy naprzeciw wejścia do Archivio del Stato, na piazzetta del Grande Archivio - przy skromnej studzience, za to objętej wyniosłym barokowym portykiem, podobnym do pałacowej bramy. Moja miłość do Włochów to jest ich miłość dla szczegółu. Na skromnym placyku, gdzie zbiegają się wyloty trzech uliczek, którym czasem przeturla się motorynką jakiś neapolitański łobuziak, jak pewnie niegdyś truchtał objuczony sakwami osiołek, skąd nagle ta bujność wymagań? Rozrzutny, wielkopański gest wyobraźni, każący głupi kran z wodą do którego się schylasz, pijąc zeń i nie podnosząc oczu, a potem idziesz dalej - obudować czymś, co pozostanie „tylko piękne” i nie spełni najmniejszej użytkowej funkcji: kunsztowną budowlą z czarnego i żółtego marmuru i piaskowca, ujętą kolumnami, wolutami i szeroką kamienną balustradą, na której teraz siedzimy? Coś takiego, taki szał smaku nie występuje w takim natężeniu nigdzie indziej na świecie. Silvio mnie tu przywlókł prosto z mego ukochanego gotyckiego kościoła Świętej Klary, każąc mi tu oglądać – koniecznie!!! – gdzieś w środku, na piętrze, które nazwał „Chistro del Platano” każąc mi tę nazwę parę razy powtórzyć – jakąś rzadkość ogromną, i kto coś takiego w ogóle widział w tej części Włoch - freski umbryjskie! Mam iść do strażnika, powiedzieć mu, że jestem scrittore di Polonia i żeby mnie wpuścił. Silvio tu zaczeka. Kończąc, patrzał już na dachy i na gołębie. Mówiąc zdanie coraz ciszej, ciszej już odpływał w to swoje szaleństwo, zapatrzony. Więc idę, i zaraz wracam. Freski są, dostępne, ale tylko rano. Trudno. Nie zobaczę umbryjskich fresków, w Neapolu. * Neapol grzmi, trąbi, krzyczy, handluje, kipi w wąziutkich uliczkach, pod wielopiętrowymi festonami ze schnących ręczników i majtek. Ludzka fala w przyboju, w ciągłej, niewyczerpanej energii kinetycznej. Gdyby tu, na moim miejscu, stanął samotny, zadumany Szatan, z pogardą patrzyłby na tę eksplozję życia, na szał prostej ludzkiej biologii i radości istnienia. Wszystko to lawiruje wśród wyłożonych na chodnik, a wylewających się z nigdy niezamykanych sklepików – czy raczej wnęk w murze – różnej wielkości „Matekbosek” w niebieskim płaszczu i zapalającej się na bateryjkę koronie z gwiazd, złoconych amorków, neapolitańskiego sowizdrzała - Pulcinelli w złamanej szpiczastej czapce, białej kryzie pod brodą i półmasce z czarnym nochalem, gramofonów z, koniecznie złotymi, tubami, wizerunków Ojca Pio, Faustyny, karafek do oliwy, wieńców czosnku, a w tej masie, w którą jakimś cudem tu i ówdzie wetknięto jeszcze stolik dymiący górą makaronu i dwa krzesełka, robiące za restaurację, przemykają trąbiąc bez przerwy, bo bez trąbienia się nie da, skutery, motorynki, a nawet małe samochody. Nikt tu jakoś od tego nie ginie. Tak chyba przed wojną wyglądał Lwów. * Kościół San Domenico Maggiore przypomina mi stary gotycki zamek z Lotaryngii. To są te ślady Andegawenów w Neapolu. Moja ulubiona Święta Klara też należy do tej gotyckiej rasy, prostej, potężnej i wykwintnej, przywleczonej tu w XIII, XIV wieku z północy, z Francji. Po obłędnym hałasie miasta – powaga. Szlachetny dwuszereg kolumn, zbiegający się hen, w perspektywie nawy głównej. Rytm złoconych kapiteli i kasetonów wysoko, w płaskim sklepieniu bazyliki. Cisza, kosmiczny spokój. W architekturze gotyku zyskuje swoje apogeum to, co chrześcijańska Europa miała od zarania i co następca gotyku, renesans, kompletnie zatracił - to znaczy najczyściej duchowy, abstrakcyjny kontakt ze Świętym Świętych. Porywające wzwyż, tylko wzwyż uczucie, że jest się, zaiste, w Świątyni, w Bramie Nieba, na które zobojętniał renesans, odwrócony do swych gołych Apollinów, ale które po renesansie znowu odzyskuje barok. Dlatego tak rozumieją się ci dwaj bracia - gotyk i barok, choć formalnie są przecież tak od siebie różni. A przecież złocony barokowy kapitel świetnie wieńczy gotycką kolumnę. Te barokowe rozbuchania i krągłości, ten jezuicki szał ornamentu tak bardzo obcy, zdawałoby się, gotyckiej linii prostej, geometrycznie wyliczonej, perspektywicznej, oschłej – jakże głęboko łączy wspólny wektor duchowy: wzwyż, wzwyż, do Nieba! Po Świętość! Za Wszelką Cenę! Bo to jest przecież w ogóle – cena wielkiej sztuki. Cena Ostateczna. Gotyku – który nie miał sobie równych w arytmetycznym wyliczeniu gigantycznego rozpędu, jaki musi wziąć dusza, aby dosięgnąć Nieba – i baroku, który identyczny zamysł wyraża swym wyobrażeniem tryumfu Nieba na ziemi. Niestety, sztuka późniejsza – wraz ze światem wzbogaconych mieszczan, który od końca XVIII w. zatryumfował w dawnej Europie królów i rycerzy odwróciła się od wielkich duchowych zmagań. Przestały one być dla mieszczan zajmujące. Zaczęli się rozglądać za landszaftem nad kominek i kopią Wenus z Milo, którą można ustawić za kanapą. Gazeta literacka Więc również artyści zajęli się czymś, co można wystawić w sklepie lub w Salonie Jesiennym, do którego przybywają bogacze i snobi: widoczkiem, ornamentem, seksem, kabaretem… I znów! Coś tak pięknego, ten czysty andegaweński chorał gotyku prześwietlony kosmicznym światłem, znajduję też w prezbiterium kościoła San Lorenzo Maggiore. Myślałem, jaką metaforę dać wzruszeniu, które mnie tu ogarnia. I myślę, że byłoby to coś w tym rodzaju: tu każde słowo Psalmu brzmi jak kropla srebra uderzająca o krawędź kielicha, wykonanego z najcieńszego kryształu. * Ulica. Włoskość skoncentrowana w jakimś niszczącym wszystko inne roztworze. Trudno się dziwić, że ci z Południa gromadami wędrują na Północ. Tu by się samo-rozpuścili w tym potwornym stężeniu. Tam - nabierają gładkiej formy, blasku. Silvio mówi, że bardzo wielu Włochów zasilających elity północne pochodzi stąd: lekarze, profesorowie, artyści. Północ ich szlifuje, czyści – do surowego metalu. I zaraz następna myśl: jeśli Neapol jest Lwowem Włoch, to tylko pomyśleć, co by tu się działo, gdyby im odciąć Neapol. I całą Kampanię, z Salerno, i Kalabrię, kędy do Włoch weszła starożytna Grecja i zrobiła im Renesans, i Basilicatę z Materą i Apulię z Bari, Foggią i Trani, skąd do Palestyny odbijały statki krzyżowców … a zamiast tego doczepić im z drugiej strony jakiś wypalony i zbombardowany Zurych, zrabowane i spalone przez Czerwoną Armię Monachium – i kazać im kochać te zimne obce miasta zbudowane dla rozwiązłych i oszczędnych gospoś z piegami na dekoltach i mówiących gardłowym szczekaniem, tam żyć od nowa, sprzedawać na chodnikach te ich lazurowe Madonny i Pulcinelle w kryzach, tam, do zatrzaskiwanych w porze trawienia okien, wyśpiewywać te ich słodkie, pełne światła canzony… Jak długo po czymś takim, po potwornym gwałcie na kulturze, na tożsamości, na duchowości, jaki Polska przeżyła po pakcie trzech krwawych kupczyków w Jałcie – Włochy pozostałyby Włochami? Gdyby jeszcze do tego, poza Kalabrią, Apulią, oderżnąć im na północnym wschodzie, jak to zrobiono z Wilnem i Grodnem, kawał kraju z jakąś Wenecją, Bolonią i na dokładkę urwano po połowie Toskanii i Umbrii? Tak, żeby został tylko Rzym – widmowy, zrujnowany, obrabowany, jak po najeździe Gotów, bez kopuły Św. Piotra i wszystkich tych cudów sterczących nad dachami miasta, gdy patrzy się z Janikulum na jego niebiański pejzaż, z przepędzoną na cztery strony świata rdzenną ludnością i wymordowanymi elitami - a z większych miast łaskawie pozostawiono by im, dajmy na to, Turyn i Mediolan. Niedaleko od Katedry, w zaułku via Vergine – niczym szczególnym nie wyróżniająca się, wtopiona w ciąg ulicy fasada pałacowa. Silvio informuje mnie, że jest to Palazzo dello Spagnolo i każe mi wejść pod ciemny łuk bramy. Wchodzę w podwórze i nagle znajduje się wewnątrz czegoś, co mogłoby być odbiciem szału, panującego w jego głowie. Jest to szał późnego baroku, szał podwórca, ujętego przez w cztery kondygnacje łuków i ażurowej klatki schodowej, która bezlitośnie nachyla się nad tobą kolejnymi łukami, biegnącymi w głąb za tym pierwszym szeregiem, jakby na podbój wnętrza domu, a tam rozbiegają się tak, że widać gołe żebra łuków w poprzek dalszych łuków i prześwitów za kolejnymi prześwitami, i skosami cwałujące przez to biegi schodów niknących na podestach po to, by rozdwoić się, roztroić, i wreszcie chciałbyś krzyczeć: dosyć! Ale to nie koniec, bo wszystko również naciera na ciebie pod różnymi kątami, gdyż linia fasady nie jest prosta, a pozałamywana, aż twe oczy zaczynają łzawić z wysiłku i wzruszenia, bo tylko tu, w tym obłąkanym z miłości do sztuki kraju, mógł się znaleźć architekt, który z czegoś tak banalnego jak klatka schodowa w podwórcu – ot, parę stopni w górę, drzwi i kołatka – zrobić umie Boski model jakiejś monstrualnej klatki piersiowej, która żyje i oddycha w spiętrzeniu swych kamiennych kondygnacji, zmieniających się w sen, jaki zainspirował pewnie Georgio di Chirico do jego łukowatych miejskich pejzaży dla widm i dla muzyki atonalnej, która najlepiej odbijałaby swe echa wśród tej właśnie nadludzkiej, kosmicznej geometrii, jakby w takt wznoszenia się i opadania kamiennych miechów rozświetlających ją snopami świateł biegnącymi znikąd do nikąd, jak dźwięk zagubionego fletu pośród posępnych waltorni. * Na via Toledo, tutejszym deptaku handlowym, wśród gór plastikowych worków ze śmieciami (w Paryżu jest wieża Eiffla, w Bergen pada deszcz, a w Neapolu strajkują służby oczyszczania miasta) łobuziaki kopią piłkę między samochodami. Piłka szybuje nad dachem samochodu, uderza w głowę idącego w towarzystwie żony, starszego Niemca w polo, szortach i złoconych okularach. Niemiec NIE POSIADA SIĘ z oburzenia! Piłka już dawno wróciła pod łokieć chłopaka, który wraz z kolegami stoi na krawężniku, trochę speszony patrząc za odchodzącymi, gdy oni wciąż obracają do nich wykrzywione złością twarze, wymieniając krótkie szczekliwe uwagi w swoim pięknym języku. Nie chciałbym być na jego miejscu, gdyby w zasięgu telefonów komórkowych tej pary znalazł się choć jeden umundurowany przedstawiciel niemieckiej Bundespolizei. Bluźnierstwo w Neapolu! Na rogach ulic porozlepiano białoczarne plakaciki zapowiadające w klubie Bauhaus (znów Niemcy) „Dark Electric Night” w wykonaniu zespołu Depeche Mode. Na rysunku nagi tors świętego Sebastiana, aureola nad głową, ale jego ciało omdlewa w przegięciu „gejowskim”, jakby do przechodniów wołał „hello” z oczami przewróconymi – tak, przewróconymi – do nieba i przeszyty nieszkodliwymi strzałami, jakby je sobie podoklejał. Od pasa w dół – kusa damska spódniczka, spod niej wystaje czarny pas do pończoch. Piątek, 3 maja Wreszcie! Na morzu! Punktualnie o siódmej wieczór prom „Campania” wyrusza z portu Neapol w ciemniejącą otchłań… chciałem napisać, oceanu, a tu przecież tylko kawałek Morza Śródziemnego dzieli nas od Sycylii. Ale do Palermo dopłyniemy dopiero o ósmej rano, więc spędzam czas na kanapce w salonie baru o nazwie „Oleandri”. Jest też wielki telewizor za moimi plecami, do którego zaraz przykleił się Silvio. Niestety, zapewne ze względów oszczędnościowych, mój przyjaciel nie wykupił nam kabiny, a mnie nawet nie przyszło do głowy o to go zapytać. Więc noc w śpiworze. Na szczęście wziąłem ze sobą mały cienki śpiworek, w którym zmieściłbym się na długość jedynie podkurczając nogi, ale jest na to za wąski, więc spać będę w woreczku sięgającym mi do pasa. Ponieważ Włosi mają teraz tak zwany superdługi weekend (przedwczoraj był dzień wolny, 1 maja, a w zeszły czwartek wypadło im Święto Wyzwolenia), więc od paru dni cztery miliony Włochów przewalają się po całej Italii autostradami, samolotami, promami w tę i we w tę. Widać to po tłumie obsiadającym gromadami każde wolne miejsce w naszym barze. Na szczęście mój postkomunistyczny instynkt kolejkowy kazał mi, ledwie weszliśmy na pokład, zaraz runąć tu do kanapki i rzucić na nią nasz majdan. Słyszę za plecami, że John Grisham dostaje nagrodę wydawnictwa Mondadori. Oj, polski pisarzu. Tam twój pobratymiec kokosi się w objęciach hrabin, w światłach reflektorów, owinięty zjeżoną stonogą mikrofonów, gdy ty, skulony na kanapce baru „Pod Oleandrami”, rozmyślasz, że i tak niejeden z polskich pisarzy tej sytuacji by ci pozazdrościł. Cała moja nadzieja – w tym mebelku. Że jakoś tu się prześpimy, choć oto nieprzerwanie nadlatują chmary pasażerów, którzy z trapu wpierw pędzą „Pod Oleandry”, by potem rozproszyć się w poszukiwaniu dostępnych szczelin w coraz gęściej zapakowanym statku. W morze! Za plecami wiatr targa radosną biało-zielono-czerwoną flagą narodową Włoch, a przede mną - oddalający się port Neapolu. Potężny, szary czworobok Castel Nuovo nareszcie widzę od tyłu. Na wprost, wysoko – Capo di Monte. Po lewej dość ładne białe zabudowania portowe w stylu art deco, a na prawo, wypiętrzająca się w pasmach mgły, ponad watahą rozglądających się we wszystkie strony żyraf portowych, sina, garbata sylweta Wezuwiusza. Morze jest najbardziej Boskim spośród ziemskich tworów Boga. Jeśli w każdym z nas jest dusza, cząstka Boskiej nieśmiertelności, to morze jest oblewającą kulę ziemską czystą esencją Boga: kołyszącym się przestworem bez granic, bez określeń, bez czegokolwiek, co by je kiełznało, ograniczało, poza kapryśnymi, nagle wyłaniającymi się i tym chętniej niknącymi w oddali, liniami brzegów, rysujących morzu jego wymykający się oczom, bezcielesny kształt. Oparci o balustradę, zapatrzeni w przestwór samotni, pogrążeni w kontemplacji ludzie. I nagle w tym szarogranatowym zmierzchu, w ciszy, która dzięki warkotowi okrętu jeszcze bardziej staje się ciszą kosmiczną, boską, sprzed Stworzenia - nadlatuje ku mnie jakiś trzepoczący motyl, daleka aria. Z powietrza? Z mej głowy? Ocknęło się to coś, jakby spod głazu poruszonego w jego podwodnym łożu – głos z szumiącej starej płyty? Amelita Galli - Curci? Traviata? „Addio del passato”? A może „Poławiacze pereł”? Jeszcze przed chwilą, tam daleko, „Pod Oleandrami”, byłem rzeczywistością, ale zaledwie musnęło mnie to coś, zatrzepotało, zabrzęczało mi koło ucha jak złoty dzwoneczek z zaświatów, i ja, i ci ludzie, podający sobie jednorazowe aparaty fotograficzne, i flaga, która nagle zwisła bezwładnie, jakby i jej nakazano spokój, i sekundowy blask fleszów, oblewających ten zamglony przestwór jak cieśninę, w którą powoli wpływał Odyseusz - zmieniliśmy się w sen. 33 DZIENNIKI - PODRÓŻE Z cyklu: Dziennik włoski (5) PODRÓŻE ks. Jan Sochoń Pomiędzy winnicą a szopą na siano Kartka z Majorki I Zebrałem siły i wyruszyłem na Majorkę. Wszystkim nam, na ogół, kojarzy się ona z rozległymi plażami, z życiowymi perypetiami Fryderyka Chopina i George Sand; mniej natomiast wiemy o życiu i misyjnym geniuszu Rajmunda Lulla – „pełnomocnika niewierzących” (jak sam o sobie mówił), wielkiego mistyka, poety i myśliciela średniowiecza, który urodził się na Majorce, czy o jedynej świętej tej wyspy – Catalinie Thomas, albo arcyksięciu Ludwigu Salvatorze Habsburgu, osiadłym tu na stałe i propagującym Majorkę niemal na cały świat. Sam prowadził badania topograficzne, folklorystyczne i archeologiczne, napisał siedmiotomową historię tej cząstki Balearów, doprowadził do zachowania w niezmienionym kształcie znacznej części wysp. Dlatego warto wgłębić się nie tylko w zachwycające krajobrazy, kolory oliwkowych gajów i plantacji cytrusowych, ciszę przenikającą nadmorskie zakola i rubinowo-błękitne zakątki skalne, ale poznać duchową atmosferę archipelagu, położonego bardzo blisko północnych nabrzeży Afryki. Na tej przecudownej wyspie przebywali Fenicjanie, Grecy, Kartagińczycy, Rzymianie, Bizantyńczycy, Arabowie. Ostatecznie, w początkach XIII wieku król Katalonii Jakub I zdobył ją i rozwinął kulturę chrześcijańską. Wśród jego następców wyróżnił się Jakub II, dbający o tamtejszą gospodarkę, życie zakonne i religijne. Zbudował on wiele szkół, klasztorów, kościołów. Stał się też mecenasem i patronem Rajmunda Lulla, którego życie było tak niezwykłe, tak fascynujące, że aż trudno w nie uwierzyć. To niemal gotowy scenariusz, albo na opowieść romantyczno-awanturniczą, albo dramat psychologiczno-religijny. Jest w niej gorąca, tragiczna miłość, emocje literackie, mistyczne objawienia, natchnione nawrócenie zdj. J. Sochoń III Dokonał rzeczy niezwykłej: rozstał się, jednym cięciem decyzji, z dotychczasowym trybem myślenia i działania. Zatarł po nim wszelkie ślady, chcąc jakby urodzić się na nowo. Uznał za bezwartościową swą młodzieńczą twórczość; zniszczył dworskie, miłosne wiersze, rozdał majątek ubogim, pozostawiając pewną część, jako zabezpieczenie żony i dzieci, i udał się na poszukiwanie religijnego ideału, podejmując trud pielgrzymowania do różnych europejskich sanktuariów. Po śmierci żony przyjął sposób zakonnego życia żebraczego, na wzór św. Franciszka. Wyrzekł się luksusów, ogarnięty niespożytą pasją głoszenia wiary. Chciał roznieść ją po całym ówczesnym świecie, nie zważając na trudy i przeciwności. Nie działał jednak pospiesznie, bez planu. Jego umysł, choć gorączkowy, napięty poznawczo do ostatnich granic, miał racjonalną barwę. Nie pozwalał na emocjonalną, chaotyczną grę ze światem ówczesnej kultury. Stąd też Lull zamierza podjąć się pionierskiej akcji nawracania na chrześcijaństwo muzułmanów, dokonać przy tym uzasadnienia wiary katolickiej i zachęcać przyszłych misjonarzy do nauki języków orientalnych. Wszystko po to, aby chrześcijaństwo niosące prawdę, mogło stać się skarbem wszystkich ludzi. Sam przez dziewięć lat uczy się języka arabskiego, korzystając z pomocy arabskiego niewolnika, zapoznaje się z dialektyką, czyli logiką, zakłada kolegium w Randzie, na wzgórzu, gdzie wszechstronnie kształcono misjonarzy, stając się w ten sposób prekursorem współczesnej orientalistyki. Później buduje klasztor w Mirmar, niedaleko Valldemossy. Czyta także traktaty filozoficzne; studiuje twórczość św. Auguzdj. J. Sochoń styna, św. Anzelma, przedstawicieli myśli franciszkańskiej, jak też interesuje się filozofią i teologią islamu, wczytując religijne, wytężona praca intelektualna, podróżne misyjne, próby się gorliwie w Koran. Zwieńczeniem tego twórczego okresu życia dialogu z innowiercami, oskarżenia o herezję, męczeństwo, Rajmunda stało się dzieło Liber contemplationis, przeznaczone do odrzucenie przez Kościół, wreszcie beatyfikacyjna rehabilitacja. pracy misjonarskiej wśród niewierzących. O tym wszystkim dowiadujemy się z tekstu autobiograficznego, IV nawiązującego do Wyznań św. Augustyna, Vita coaetanea, który na podstawie wspomnień samego Rajmunda zredagował któryś – o Odwiedziłem to ciche, skryte wśród gajów oliwnych, miejsce, nieznanym dzisiaj imieniu – z jego uczniów. rozjaśnione słońcem i błękitem morza, zakryte przed jakimkolwiek oddziaływaniem życia świeckiego. Jeszcze teraz – kiedy II nie ma wielu turystów – odczuwa się tutaj błogą aurę duchowej W Palma de Majorka, w wielu eksponowanych miejscach miasta, pogody, płynącej z faktu, że ludzka wola i rozum zgodziły się na stoją pomniki Rajmunda Lulla. Ten myśliciel tak bardzo wrósł w współpracę z Bożą łaską. Wyobrażałem sobie, wpatrując się w krajobraz i wrażliwość tamtejszych mieszkańców, że stanowi z nimi ciemnofioletowe barwy wody, przeniknięte słoneczną jasnością, niemal jedno. Kim był? Dlaczego wciąż pozostaje postacią żywą i postać Lulla, który toczy boje z innowiercami, przekonując ich do pobudzającą do twórczej aktywności? Urodził się najprawdopo- przyjęcia chrześcijańskiej wizji świata. Nie było to wówczas – jak dobniej przed rokiem 1235, w dystyngowanej, bogatej rodzinie zresztą i dzisiaj – łatwe. Żeby się porozumieć, najpierw trzeba szlacheckiej. Wychował się na dworze królewskim, zaznajomiony się wzajemnie poznać, zaakceptować i wyznaczyć możliwy do ze sztuką rycerską i trubadurskim stylem życia. Pełnił funkcję przyjęcia obszar rozmowy. Należy też wyzbyć się przekonania, zarządcy dworu Jakuba II, który już jako władca Majorki obdarzał że zna się jedyną, godną przyjęcia drogę wiodącą do celu. Ale go życzliwością i gościnnym wsparciem. Początkowo prowadził o to właśnie najtrudniej. Tymczasem Lull zyskał nieoczekiwane życie wziętego poety i damskiego barda, miejskiego zalotnika. wsparcie. Przebywając w klasztornym odosobnieniu przeżywa Uczył się rymowania i pisarstwa w konwencji epoki. Założył tajemnicze chwile mistycznego olśnienia, dzięki którym wie, że rodzinę i został ojcem dwójki dzieci, Dominika i Magdaleny. jego system filozoficzny, obejmujący całość wtedy dostępnej Pisywał poezję miłosną odwołując się do literackiego dorobku wiedzy, nosi znamiona wiedzy objawionej. Nazwał go Wielką sztuką i będzie go poprawiał, ulepszał przez Marie de France. Popisywał się tego rodzaju pisaniną, igrał z miłością; zakochał całe swoje badawcze życie. Legendarne się też w jednej z mieszkanek Majorki, która porzuciwszy sektę wieści mówią, że zawarł z Chrystusem katarów, przyjęła chrześcijaństwo. Hagiograficzna opowieść swoisty pakt: za wierną służbę miał od mówi, że nachodził ją, niepokoił, narzucał się nocą i dniem. Mistrza uzyskać przywileje niezwykłej Pewnego razu zaprosiła go ona do siebie, odsłoniła przed nim mądrości i roztropności. Zgodnie z tą swoje piersi i powiedziała: spójrz, oto moje ciało, niszczone obietnicą nie ustaje w podróżach, dużo przez chorobę, gnijące, poranione. Z twojej do mnie miłości, jak pisze, gości u templariuszy, którzy leczą widzisz, nic dobrego nie może wynikać. Zostaw mnie i raczej go z ciężkiej trwającej dwa lata choroby, zwróć się do Tego, który wszystko stworzył, kochaj nie mnie, ale zabiega o organizację wyprawy krzyżowej; Boga, miłością gorącą i oddaną. Porzuć piękno przemijające, kieruje petycję do soboru w Vienne w celu niedające głębszych satysfakcji. Spotkanie tym bardziej wywarło uzyskania zakazu nauczania awerroizmu na nim wrażenie, że od jakiegoś czasu Lull doznawał tajemni- – czyni to wszystko z gorliwością neofity, czych wizji Chrystusa ukrzyżowanego. Przejęty do głębi tym zarażonego miłością do Chrystusa. Kilkakrotnie podejmuje ewangelizacyjwydarzeniem, uświadomił sobie, że jego dotychczasowe życie było rzeczywiście wyrazem duchowych ciemności, lubieżności ne misje w Północnej Afryce. Zamieszkuje i głupoty. I zapragnął, mając już trzydzieści lat, zmienić grun- w Tunisie, gdzie próbuje nawracać muzułtownie charakter bycia, postanowił stać się innym człowiekiem. manów na chrześcijaństwo. Wywołuje to ogólne poruszenie i zamieszki. Zostaje Czy zrealizował to pragnienie? 34 uwięziony, ale ostatecznie sułtan Abu Hafs zmusza go do opuszczenia miasta bez prawa powrotu. Przybywa więc do Neapolu, włącza się w różne akcje pisarskie i religijne, podróżuje do Paryża, Montpellier; udaje się również do Armenii, często jednak powracając na Majorkę. Później wyrusza ponownie do Afryki Północnej, do Bugii. Tutaj jest nieprzychylnie przyjęty przez muzułmanów, osadzony w więzieniu, ciężko poraniony. Nie rezygnuje jednak z chęci szerzenia idei ewangelicznych. W roku 1314 znów znajduje się w Tunisie, gdzie wciąż z zapałem oddaje się misyjnej działalności. Sporo pisze, angażując się w proces ewangelizacji muzułmanów. Najprawdopodobniej umiera w marcu 1316 roku na Majorce. W ten sposób spełniło się marzenie, które wyraził następująco: „Pragnę umrzeć, będąc pielgrzymem miłości”. Miał wówczas ponad osiemdziesiąt lat. Został beatyfikowany w XIX wieku przez Piusa IX. V Lull napisał około 300 najróżniejszych dzieł. Wszystkie przenikał żywioł i temperament człowieka południa, który z przejęciem domaga się coraz intensywniejszych uniesień, zwłaszcza tych mistycznych. Chce wyrazić w zuchwałym poetyckim języku swe związanie z Bogiem. Układa przeto Księgę Przyjaciela i Umiłowanego – brewiarz miłości mistycznej. Składa się nań 366 krótkich pisanych prozą sentencji, zwanych przez autora „metaforami moralnymi”. To sformułowanie oznacza zapewne, że zostały przeznaczone do wielokrotnej medytacji; są otwarte na wiele możliwych interpretacji, w zależności od siły prawości tego, kto je czyta. Nadto, wszystkie razem kreślą pewną drogę naśladowania Chrystusa; pokazują, pośród jakich wartości trzeba się poruszać, aby nie popaść w chaos i pustkę duchową. Należy czytać jeden fragmencik w ciągu dnia i poddawać się sile z niego płynącej: rozważać poszczególne słowa, wnikać w treść sugestii, jakie niosą, milczeć, kiedy warto milczeć, płakać, kiedy płakać się powinno. Kolejności lektury nie musi wyznaczać rytm poszczególnych stron. Można otwierać księgę na którejkolwiek sentencji. Każda stanowi znaczeniową całość. Przypomina kryształowa kulę, w której ukrywają się drobiny sensu, warte odczytania. Nie ma więc tutaj żadnego ustalonego z góry porządku, ponieważ droga do Boga jest kręta, niespodziana, pełna zaułków i niewyraźnych śladów. Lull miał świadomość, że nawet najbardziej jasne znaki ingerencji Boga w ludzkie życie nie likwidują trudu podążania za Nim. Boga przecież dosięga serce, symbolizujące uczucie, dlatego więź ze Stwórcą jest i być musi narażona na zranienie, oschłość, a nawet może dochodzić do jej zerwania. Czym innym bywają próby przekonania kogoś o istnieniu Boga, próby stosowania argumentów racjonalnych, czym innym zaś osobiste poświęcenie się w sprawach wiary, zaangażowanie po stronie ewangelicznych zasad. Lull – nawiązując do Pieśni nad pieśniami – nazywa Boga Umiłowanym, sam zaś uznaje się za Przyjaciela, choć zasadniczo jest nim każdy człowiek poszukujący Wszechmogącego. Marzy o tym, aby osiągnąć stan kontemplatywnego uniesienia, które zdaje się być ostatecznym efektem unii z Bogiem. Nie jest on dostępny tutaj na ziemi, przede wszystkim z powodu słabości ludzkiej natury, uwikłanej w cielesne ograniczenia, namiętności i emocje. Nie pozwalają one na dogłębne, bezpośrednie widzenie Boga. Zgodnie z chrześcijańskim wzorem życia duchowego Lull – w optyce św. Augustyna – uznaje duszę za to „wewnętrzne miejsce”, które umożliwia pełne spotkanie z Bogiem. Duch bowiem, pozbawiony zmysłowych obciążeń, odsłania niejako Boże przymioty. Dysponując wolą, pamięcią i rozumem wprowadza w sfery tajemne, niedostępne w ziemskim poznaniu. Trzeba się tylko owymi władzami posługiwać, wspierając się Bożą łaską. Niczego nie otrzymujemy za darmo, zdaje się sugerować majorkański mnich. Warto być przygotowanym na pokorną skruchę, niekiedy potwierdzoną łzami, nigdy nie poddawać się rozpaczy, raczej z wdzięcznością przyjmować Jezusową życzliwość, która wszak nie ma granic, zdobyć wyraźną świadomość, że nawet największa zdj. J. Sochoń Migotania, przejaśnienia 26 nieprawość nie odłącza od miłosiernego serca Zbawiciela, co jednak nie znaczy: wszystko wolno. Koniecznością jest, abyśmy angażowali cały swój duchowy wymiar, wraz z władzami rozumu, woli, uczuć, dążeń, aby nasza wierność Chrystusowi nie zanikała, a nadto umacniali przekonanie, że serce jest cenniejsze od naszej cielesności, która – choć ważna – nie może stać się pierwszym kryterium działania. Ani za dnia, ani w ciemnościach nocy. VI Samo życie zapisuje księgę, którą Katalończyk nazwał Księgą Przyjaciela i Umiłowanego. Życiem zaś kieruje, a właściwie jest nim samym, miłość – duma wszystkich ludzkich dni. Doświadczając jej powinniśmy rozmyślać nad nią samą, próbować zgłębiać jej istotę. Wiąże ona tak człowieka z człowiekiem, jak i człowieka z Bogiem. Lull dobrze o tym wiedział, skoro nazywał siebie „szalonym z miłości”. Oznacza to, że podporządkował miłości wszystkie sprawy istnienia, wszelkie osobiste, najbardziej intymne gesty. Miłość bowiem, jak z nutą zauważalnej ironii zanotował, dopadła go „pomiędzy winnicą a szopą na siano”. Bez niej żaden ziemski krok nie ma znaczenia, rozpływa się w porannej mgle, jak zarys lasu na widnokręgu, albo twarz przechodnia, nie wiadomo gdzie się spieszącego. Miłość jednak, choć wydarza się w człowieczym kręgu, pozostaje przede wszystkim odpowiedzią na bezinteresowną, pierwszą miłość Umiłowanego. Jest też tajemnicą, i w tajemnicy się objawia – stanowczo podkreślał majorkański mistyk. Dlatego tak niewiele o niej wiemy, ponieważ ujawnia się wraz z postępem codzienności, z ruchem rządzącym naszym sercem, wzrokiem, dotykiem. Tkwi w rzeczach, w przyrodzie, w nadmorskich skałach opadających stromo jak warkocz Penelopy. A skoro tak, to tym bardziej trzeba odnosić ją do źródła tej ziemskiej tajemnicy – do Boga. Lull nie przestawał dziwić się misternemu urządzeniu rzeczywistości, bo zrozumiał, że to, co wewnętrzne musi dawać się przekładać na to, co zewnętrzne. Być może jest tak, że miłość zaczyna budzić się do istnienia dopiero wówczas, kiedy przybierze określony kształt, barwę, ciężar, zapach. Nie można pragnąć Umiłowanego, nie nasyciwszy się uprzednio Jego darami, niesionymi przez życie. To bowiem – zauważył Claudio Magris – co pozostaje wyłącznie wewnętrzne, łatwo gorzknieje i ulega zepsuciu, staje się nałogiem i szaleństwem. Również namiętność pogrąża się w mule serca i przemienia w bezpłodne fantazjowanie, jeżeli nie stanie się wspólnym światem, przygodą pośród rzeczy. Samotny świat wewnętrzny traci łatwo poczucie dobra i zła, podobnie jak w snach, w których można pozwolić sobie na wszystko i nie czuć się z tego powodu winnym. Świat wewnętrzny musi być przenicowany niczym stara marynarka, powiązany z rzeczywistością zewnętrzną; inaczej zblednie, rozsypie się w jaskrawy popiół. Tylko dlatego, że niekiedy dostrzegamy – jak wrażliwe dzieci – w zwykłym dzbanku na wodę mityczny puchar nieśmiertelności, dzbanek ten nabiera poetyckiego czaru, porusza do głębi. Stąd miłość mieści w sobie najróżniejsze krajobrazy; nie lęka się cierpienia, znoju, bólu, ale też wpada w zachwyt, w rozkosz, w taneczny pląs. Przynosi wiedzę o tym wszystkim, co stanowi rdzeń bycia. Lull napisał: „Gdybym miłości nie znał, skąd byłbym wiedział o cierpieniu, o smutku i o bólu”. Kiedy więc przemierzałem drogi Majorki, dojeżdżając aż do północnego cypla Cabo de Formentor, wcielałem się niejako w bohatera Lullowskich sentencji. W bliskości turkusowego dna morza i głębi koloru indygo, obrysowywany wiatrem, pełnym surowości i ciepła, zapominałem o wszystkim. Liczyła się ta jedyna chwila, kiedy człowiek chce zrozumieć samego siebie, pozostawić za sobą to, co banalne, przypadkowe, przeciskające się do uszu z ponowczesnych głośników i hałaśliwych mediów, zniszczyć w sobie owe „mechanizmy retoryki” niepozwalające na szeroki, wolny uśmiech i pogodę ducha. Wiem, że nie przezwyciężę tych ograniczeń ostatecznie, ale nawet kilka dni w oddaleniu od tej wrzawy – daje poczucie radości i swobody. VII Lull pisze: „Powiedz, szalony: kto więcej wie o miłości: ten, który rozkosz z niej czerpie, czy ten, któremu ona cierpień i udręki przysparza? Odpowiedział, że tylko jedno z drugim razem do poznania miłości doprowadzić mogą”. Co to oznacza? Przede wszystkim, że nie mamy żadnych uzasadnionych podstaw do życia ogarniętego żalem, smutkiem czy jakąś zdwojoną niepewnością, a tym bardziej do rozpaczy z tego powodu, że świat przemija, opuszcza ludzką pamięć. Przecież: nie tylko wszystkie „rzeczy” i wytwory, a także wszelkie nasze przeżycia, związki z innymi osobami, tkające nasze istnienie, wspomnienia i nastroje – w miarę jak zaistniały w czasie, nieubłaganie trwają w Bożej wieczności. Oczyszczone – jak mówił profesor Stefan Swieżawski – z drobin egoizmu zostaną utrwalone w zachowane w wieczności i zabezpieczone przed bezpowrotnym przemijaniem. Człowiek stanie przed Stwórcą bez żadnych zasłon, bez możliwości ukrycia tego, co w nim złe. Wie, że przed Bogiem liczy się jedynie miłość i jest to dla niego źródłem nadziei. Albowiem zdj. J. Sochoń tylko miłość, jaką żyliśmy na ziemi, będzie w stanie zmazać nasze grzechy, tylko ona okaże się silniejsza niż zło i zapewnia szczęście w życiu wiecznym. Kiedy nie będziemy musieli wstydzić się naszego życia, kiedy będziemy mogli powiedzieć: grzeszyłem często, lecz jeszcze częściej kochałem, nic już nie będzie powodem wstydu czy zażenowania. Śmierć odsłania tajemnice zakryte przed ziemskimi oczami. Nie prowadzi jednak ku rozpaczliwym próbom oszukania czasu i przeznaczenia. Nie łudzę się, że możliwe jest zatrzymanie czasu, nie widzę zresztą sensu w sprzeciwianiu się Bożej woli i naturze działającej z Jego nakazu. Człowiek może łudzić tylko samego siebie. Rozpoznawanie własnej przemijalności ma sens jedynie wtedy, gdy sięga głębiej niż tylko troska o własną urodę i atrakcyjność. Dlatego starajmy się żyć w duchu modlitwy, służby Bogu i ludziom, aby koniec naszego życia był zgodny z wizją przedstawioną przez Rajmunda Lulla: „Ptaki śpiewały o świcie i przebudził się Umiłowany, który jest świtem. Śpiew ptaków umilkł i Przyjaciel obumarł w Umiłowanym, o świcie”. VIII Umberto Eco potwierdził: jedynym celem Lulla było mówienie o Bogu i nawracanie niewiernych na chrześcijańskie prawdy wiary hipnotyzujące zawrotnym wirem jego kół. Dlatego legenda jakoby zginął męczeńską śmiercią na terenach muzułmanów, nawet jeśli nie jest prawdziwa, dobrze współgra z jego biografią. jesień 2009 Teresa Nietyksza BURZA NAD BUGIEM Dziękuję Boże że mogłam jeszcze raz usłyszeć burzę nad Bugiem NA STARE LATA LIST Z KRAJU Nie wiem dlaczego napisałam tyle wierszy a może aż tyle Szanowny Panie Elbaum Pozdrawiam Pana z Kraju A szczególnie z Łodzi i Kolumnyy Na stare lata przychodzi czas zastanowienia które nie na wiele już się zdaje Liście laurowe wyławiam w krupniku i nikt się z tego żartu ze mną nie śmieje DACH ŚWIATA Irinie Orlovej Choć to nie był mój Kraj to był mój Świat Wyczuwam tamto miejsce i dziś Ono przecież wciąż trwa na naszych zdjęciach Choć słyszę twój głos w telefonie: Patrz wali się wieża i ta chwila gdy druga osuwa się zemdlona Potem wycieczka w ruiny rys. Joanna Grochocka m od czasu do czasu uderzała wałkiem jak drewnianym młotem aż blask rozdzierał niebo W Kraju nie jest źle Mógłby Pan mieć znów fabryczkę Kraj zaprasza Pana (Czy Pan Bóg ją zatrudnia gdy rozciąga nad rzeką szare prześcieradła chmur?) Proszę pozdrowić żonę i niech nie płacze za rodzinnym domem dumna stałam na jego dachu Gazeta literacka To jakby babcia Maszkiewska prostowała krochmalone płótna terkocząc zębami maglownicy Wstydliwy kikut rozpaczy i obok biznes pamiątek fotografie na nowym tle Dobrze że zgubiłaś ten film W końcu cisza jak zawsze po burzy więc chcę wybiec na drogę robić w piasku „masło” Macie przecież domek w Chicago i apartment na Florydzie Lato w Chicago zima w Miami Beach Cyntia jest zawsze dobrze uczesana i living room ma w ulubionym kolorze (tak pamiętam po polsku imię Cesia) Chcę jeszcze raz podziękować za smak urodzinowego tortu i dźwięk słowa Kraj Gdy wspominam ukradkiem ocieram jakąś głupią łzę ale biały piasek czarna kryje droga i moje pragnienia z bajki dzieciństwa ni przypiął ni przyłatał *** Krzysztofowi Majchrzakowi Pan mówi o spotkaniu Tak jak kiedyś czułam Tak jak spotykałam Znam tamtą radość której dzisiaj zi może też w pędzie szukają młodzi Pan chce zatrzymać czas czy świat Czy tylko tę pędzącą burzę Piasek się wdziera w usta oczy Ukryci w konsumpcyjnych schronach pełzniemy chwilę by znów biec 35 S T R O N Y Ś W I A TA Agnieszka Syska rys. Joanna Grochocka Śmietnik Odpady ludzkie i zwierzęce, paznokcie, włosy/ Papierowe koronki taśm dalekopisów Odpady wykrochmalonych koronek Złote gilzy zużytych szminek jak gilzy nabojów karabinowych/ (Danilo Kiš „Śmietnik”) Antologia poezji serbskiej XX wieku obejmuje twórczość autorów urodzonych w Suboticy (Danilo Kiš, Serbia), w Csongradzie (Miloš Crnjanski, Węgry), w Starych Mikanovcach (Antun (Tun) Milinković, Chorwacja), w Skopiu (Miroljub Todorović, Macedonia), we Vlahoviciach (Gojko Djogo, Hercegowina), w Vukovarze (Zoran Bognar, Sławonia), w Kušlacie (Mićo Cvijetić, Bośnia), w Podgoricy (Duško Novaković, Czarnogóra), w innych rejonach byłej Jugosławii. Dobrze byłoby jednak zjawiskowość w ostrości widzenia i delikatności wyrażania w formach przekazu poetyckiego poetów serbskich XX wieku zestawić z prozą współczesnej Serbii; przyjrzeć się, jak poezja w swojej wielomowie – skrótowości i wielomóstwie frazy – współistnieje obok prozy; prozy w antologię nie ujętej; uchwyconej okiem obserwacji przez historyków i krytyków literatury, w popularyzacji której przemożną rolę zawsze odgrywają tłumacze; rzesze tłumaczy współdziałających we wspólnym dziele nadawania Dziełom nowego tchnienia. Historycy i krytycy literatury zwracają uwagę na pisarzy serbskich, takich jak: Milisav Savić, Dragan Velikić, Vladan Dobrivojević, Srdjan Valjarević, Živojin Pavlović, Svetislav Basara, Djordje Pisarev, Vidosav Stevanović, Antonije Isaković, Aleksandar Tišma, Pavle Ugrinov, Radomir Konstantinvić, Ivan Ivanji, Milorad Pavić, Dragoslav Mihajlović, Bora Ćosić, Slobodan Selenić, Ratko Adamović, Miro Vuksanović, Janko Vujinović, Miroslav Josić Višnjić, Milica Mićić Dimovska, Radovan Beli Marković, Radoslav Bratić, Radivoj Šajtinac, Milorad Grujić, Jovan Radulović, Ljiljana Jokić Kasper, Labud Dragić, Franja Petrović, Gojko Čelebić, Vladan Matić, Vladimir Pistalo, Miodrag Kajtez, Veselin Marković, Saša Radonjić, Mirko Demić, Vladimir Tasić, Darko Gavrilović i Laslo Blašković, Goran Petrović; niektórzy spośród nich dali się poznać lub dają się poznać jako przedstawiciele starszej, średniej lub młodszej generacji; generacji pisarzy – poetów; ich głos wielogłośny zabrzmiał lub brzmi wciąż nader wyraziście. Za tym głosem – głosem prozaików jeszcze pójdziemy…; do tego głosu jeszcze wrócimy (…). Podtytułowe Odpady ludzkie i zwierzęce, paznokcie, włosy/ Papierowe koronki taśm dalekopisów Odpady wykrochmalonych koronek Złote gilzy zużytych szminek jak gilzy nabojów karabinowych ze „Śmietnika” Danilo Kiša, wybitnego późnego pisarza, pośledniego wczesnego poety, syna Czarnogórki i węgierskiego Żyda, niedawnego jugosłowiańskiego pisarza (w samoświadomości pisarza), późniejszego serbskiego pisarza (w świadomości krytyki literackiej), najlepiej oddają nastrój zapożyczonej tożsamości i pamięci zastępczej w całej poetyckiej, i serbskiej, i dwudziestowiecznej spuściźnie przedwojennej, wojennej i powojennej narodów mniejszych, małych, większych i wielkich Jugosławii, które rodziły się „W cieniu wojen i totalizmów” (tyt. T. I.); jawę nanizały na sen; odradzały się „Z pokolenia na pokolenie” (tyt. T. II.); sen nanizały na jawę. Małe (mniejsze) i wielkie (większe) Jugosławie to nic innego jak koronki wizji, jak koronki taśm dalekopisów, bo poeci i pisarze widzą daleko, głęboko; żeby widzieć potrzebują swojego słowa koronczarza –wizjonera; słowa koronczarza –taśmy; słowa koronczarza –dalekopisu. Układają swoje wewnętrzne Jugosławie; zapożyczone, zastępcze i rzeczywiste, sąsiadując bez granic poetyckich w dwutomie „Antologii poezji serbskiej XX wieku”, w którym spotykamy się ze stu pięćdziesięcioma czterema imionami i nazwiskami (siedemdzisięcioma pięcioma w tomie pierwszym, osiemdziesięcioma w drugim). „W cieniu wojen i totalizmów” („Antologia”); pierwszy wszechpanuje modernizm, który przejmuje swoim przemożnym wpływem literaturę europejską od końca XIX wieku, i jeszcze przed wybuchem I wojny światowej zaczyna docierać do zagrzebskich i belgradzkich środowisk twórczych. Zwalczany przez zwolenników pozytywistycznego realizmu i naturalizmu, poważniejsze wpływy i zwolenników, szczególnie wśród młodych, zdobywa dopiero pod sam koniec wojny. Od roku 1918 nowi zwolennicy występują z niezwykłą energią jako głosiciele odnowy. Są to między innymi: Miloš Crnjanski, Rastko Petrović (1898 -1949), Stanislav Vinaver (1891 -1955), Ivo Andrić (1892 -1975), Rade Drainac (1899 -1943). Nie stanowią jednak jednolitej grupy. Serbski ekspresjonizm, nazywany też okresem stylów ekspresjonistycznych, jest wyraźnie heterogeniczny. Na jego rozwój, poza francuskim symbolizmem, niemieckim ekspresjonizmem, miał wpływ również włoski i rosyjski futuryzm. W jego nurcie mieszczą się kosmiczny ekspresjonizm Tina Ujevicia, sumatraizm Miloša Crnjanskiego, hipnizm Radego Drainaca, zenityzm Ljubomira Micicia (1895 -1971). Odetną się potem od nich debiutujący niemal w tym samym czasie: Dušan Matić (1898 -1980), Milan Dedinac (1902 -1966), Aleksandar Vučo (1897 -1985) i Marko Ristić; serbscy nadrealiści. Obok Oskara Daviča (1909 -1989), który podjął walkę z żdanowszczyzną w literaturze (jego poezja pełna była buntu nadrealistycznego przed wojną, po wojnie estradowa, a potem na nutę surrealistyczną, nosząca pozory poetyckiej rewolucyjności i permanentnego buntu awangardowego), wpływ na powojenne pokolenie poetyckie wywarł Dušan Matić (w swojej poezji łączył lirykę osobistą i intelektualną) i Milan Dedinac (wyrażał się w surrealistycznej poetyce swobodnych skojarzeń, metafor, grze podświadomości). W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych doszli do głosu najwybitniejsi i najbardziej znaczący poeci buntu Miodrag Pavlović (1928/) i Vasko Popa (1922 -1991). Miodrag Pavlović sięga do historii (jego poetyka nasycona apokaliptyzmem szuka środków dla wyrażenia masowych mordów, zagrożenia atomowego) podobnie jak Vasko Popa, który łączył mity 36 „Wiersze (i ten również) na których pierś wypinają ludzie poeci pisarze” z historią, odsłaniał głębszy sens wydarzeń przeszłych, współczesnych i tych, jakie nadejdą (poetyka Popovska znalazła się pomiędzy poetyckimi doświadczeniami surrealistów, jeśli chodzi o wizję świata, a ekspresjonistami. Z tymi drugimi łączyła go droga eksperymentu językowego, która nie wykluczała sięgania po metafizykę). Następne pokolenie poetyckie debiutowało już bez trudu, nie wytworzyło jednak własnegostylu konstruowania wiersza; dlatego mówi się o nim„generacja w cieniu”. Jednym z najwybitniejszych przedstawicieli tego pokolenia był Ivan V. Lalić (1931 -1996), który osiągnął mistrzostwo formy poetyckiej, kosztem jednak spontaniczności i bezpośredniości (jego poetyka jest przesycona pięknem krajobrazu śródziemnomorskiego, nawiązuje do zabytków cywilizacji grecko –bizantyjskiej). Podobnie jak Lalić, zapatrzony w świat helleński jest Jovan Hristić (1933 -2002), ale interesuje go nie Bizancjum, a Aleksandria (w swojej poetyce ucieka od lirycznych wzruszeń na rzecz filozofii). Nieco inna nuta przebija z poezji Vuka Krnjevicia (1935), w której widoczne są wpływy szkoły surrealistów (tym, co charakteryzuje jego poezję jest wtopienie w bogomilską legendę; obsesyjna wizja śmierci). Vuk Krnjević jest jednym z najbardziej autentycznych i szczerych w swojej wypowiedzi artystycznej poetów tego pokolenia. Debiuty lat sześdziesiątych w zasadzie nic w tym obrazie nie zmieniły. Większość młodszych o kilka lat adeptów sztuki poetyckiej wtapia się powoli w pasywność poetycką, wśród nich są m.in. Milovan Danojlić (1937) i Vito Marković (1936). Przedstawicielami nowych tendencji poetyckich, oscylujących w kierunku aktywizmu, są Branislav Petrović (1937 -2002), czy Matija Bećković (1939). Petrović, postrzegany jako obrazoburca, brnie w przeszłość narodową, by uczynić ją nie tyle przedmiotem kpin, co zrzucić okalające ją zasłony kłamstwa we wszystkich przejawach życia (jego poetyka satyryczno–ironiczna będzie nośnikiem tragedii pokolenia). Podobnie Matija Becković, poeta szyderca, humorysta w dobie wyobcowania (jego poetyka niesie nie tylko nowy sposób wyrazu poetyckiego, ale także nowy sposób interpretowania rzeczywistości; wypływa nie tylko z poszukiwań na gruncie języka, ale też z poruszeń wewnętrznych). „Z pokolenia na pokolenie” („Panorama nowej poezji serbskiej”); młodzi poeci wkraczają z nowymi nurtami lirycznymi. To pokolenie reprezentuje Rajko Petrov Nogo (1945), który uprawia poezję będącą wyrazem sprzeciwu wobec głosu współczesnych i tradycji (jego poetyka łączy surowość charakteru z silnymi wiatrami liryzmu). W podobnym duchu pisze Stevan Tontić (1947), który inspiruje się goryczą codziennego życia (jego poetyka pozbawiona onirycznych wizji, trzyma się ziemi). W stronę tematyki społecznej zwraca się Gojko Djogo (1940), który posiada niemałe wyczucie języka (jego poetyka osadzona jest silnie w tradycji folklorystycznej, co skądinąd zapewnia mu miejsce parodysty). Jakby poza wydarzeniami politycznymi i atmosferą tamtych lat pozostał Milan Komnenić (1940) i Adam Puslojić (1943). Milan Komnenić poszukiwał nowych możliwości języka (jego poetyka reprezentowała awangardyzm i antypoetyzm, była zaczątkiem ruchu poetyckiego klokotrystów, który dążył do zjednoczenia sztuk). W latach osiemdziesiątych Puslijić zainicjował utworzenie pomostu pomiędzy sztukami poetyckimi, a sztukami plastycznymi i wizualnymi (jego poetyka była agresywna, humorystyczna; wychodziła do różnych warstw społeczeństwa). Poza nurtem neorealistycznym pozostał Miroljub Todorović (1940), który wprowadza poezję sygnalizmu (na jego poetyce ślad zostawiają eksperymenty werbalne, dotykowe, i wizualne). Todorović ma swoich kontynuatorów, m.in. w osobie Vujicy Rešina Tucicia (1941), który odkrył poezję dyskursywną (jego poetyka pełna spontaniczności, żyje życiem dyskursantów). Po pierwszym szoku na frontach wojny domowej w Krajinach, wokół Dubrownika w Sarajewie i w Bośni, zaczyna odzywać się stara tradycja poetycka. Debiutanci końca lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych powracają do Raickovicia, Pavlovicia, Ivana Lalicia i nadrealistów Maticia, Popy i Davica. Są wśród nich Milan Orlić (1962), Marija Knežević (1963), Srdjan Valjarević (1965), Zoran Bognar (1965), Laslo Blašković (1966), Ana Ristović (1972), Nenad Jovanović (1973), Olivera Nedeljković (1973), Aleksandar Šaranac (1974), Jelena Katić (1975), Ivan Lalović (1975), Ivana Velimirac (1976), Dragana Bukvić (1976), Tomislav Marković (1976), Mirjana Mima Kovačević (1976), Jasna Stefanović (1978), Ana Dumović (1981). Jeśli chodzi o prozę wspomnieć należy Milisava Savicia. Otrzymuje on (1991) nagrodę za powieść Hleb i strah. Pozostawia tym samym w tle pisarzy młodszego pokolenia, jak np.: Dragana Velikicia (1953) z powieścią Astragan, Vladana Dobrivojevicia (1968), który tego roku opublikował dwie powieści – Soba nadohvat vulkana i Legenda o zemlji zrikavaca, czy wreszcie Srdjana Valjarevicia (1976) publikującego powieść debiutancką List na korici hleba. Savić, zauważony już na samym początku, dzięki powieści pt.: Bugarska baraka (1969), dopiero w swojej czwartej powieści zrezygnował z tradycyjnego typu tzw. prozy realistycznej i odważnie wkroczył we fragmentaryczną i postmodernistyczną formę narracji. W 1992 r. nagroda po raz drugi przypadła Živojinovi Pavloviciovi (1933). Powieść Lapot o pogańskim obrzędzie zabijania starców wśród starców, ze względu na swoją tematykę wyprzedziła młodszą generację pisarzy, wśród której znaleźli się Svetislav Basara (1953) z powieścią Mongolski bedeker i Djordje Pisarev (1957) z powieścią Kovceg. Vidosav Stevanović (1942) publikuje Sneg u Atini, a Mora Kapor (1937) – jeden z najpopularniejszych pisarzy jugosłowiańskich i serbskich – niezwykłą powieść Zelena coja Montenegra, która będzie przyczyną wielu wątpliwości; napisana była bowiem we współpracy z Zukiem Cumhurem. W 1993 r. nagrodzona zostaje powieść Radoslava Petkovicia (1953) Sudbina i komentari. W tym samym roku Vidosav Stevanović publikuje dwie książki: Ostrvo Balkan i Hristos i psi. Aleksandar Gatalica ma wreszcie na koncie debiut literacki – Linije zivota. Rok 1994 był rokiem wielkiego precedensu i zwycięstwa pokolenia najmłodszych twórców. Mogąc wybierać między Milovanem Djilasem (1911 zm. 1995), jednym z pierwszych serbskich dysydentów, którzy po zniesieniu zakazu publikowania w kraju, zalewają rynek swoimi książkami, – podobnie rzecz się miała z Vukiem Draškoviciem (1946), jednym z najpopularniejszych serbskich prozaików, wówczas i ciągle jeszcze liderem Serbskiego Ruchu Odbudowy – jury opowiada się za Vladimirem Arsenijeviciem (1965) i jego pierwszą, niezbyt obszerną powieścią U potpalublju. Decyzja okazuje się trafna; problem młodego pokolenia, które doświadcza skutków wojny zostaje przedstawiony w urbanistycznej leksyce jako krajobrazie czasu powojennego. Następnymi książkami, takimi jak: Andjela (1997) i Mexico City (2000), Arsenijević potwierdza swoją pozycję pisarza urbanistycznego pokolenia cockerów, buntowników mających swoje racje, którzy poszukują tożsamości w świecie rządzonym przez polityczną dyktaturę. W 1995 r. za najlepszą powieść uznaje się Bezdno Svetlany Velmar – Janković (1933), które jest wydarzeniem w serbskiej literaturze. Rok 1996 przynosi nagrodę Davidovi Albahari (1948). W 1997 r. za najlepszą uznaje się powieść Milovana Danojlicia (1937) pt. Oslobodioci i Izdajnici. Dajnolić opowiedział po raz kolejny uniwersalną historię o czasach po II wojnie światowej, nacechowaną krytycznie, ale też lirycznie. Ty samym tropem podążają kolejne jego książki: Ballada o siromastvu (1999) i Pustolovina (2002). W roku 1999 nagradza się powieść Danila Nikolicia (1926) Fajront u Grgetegu. Ten w zasadzie realistyczny powieściopisarz dopiero tą książką zwrócił na sobie uwagę, przyciągając rzesze czytelników. Ale popularność po raz kolejny zdobywa pisarz starszej generacji, a wśród młodszych znajdował się wówczas Vojislav Despotov z wyjątkową - utopijną powieścią Evropa broj 2. [3]. Rok ten upłynął pod znakiem powieści pt. Karakteristika – krótkiego utworu, który jednak nie przyniósł Maksowi Erenjahowi rozgłosu. O wiele popularniejszy był wówczas Vladislav Bajec (1954). Wydał on powieść zatytułowaną Druid iz Sindiduna. Tego samego roku opublikowana zostaje powieść utopia, trawestacja rzeczywistości pod nazwą Drvodelja iz Nabisala, ostatnia powieść Vladislava Despotova, który odszedł nagle w 2000 r. W 2000 r. nagroda przypada Goranovi Petroviciowi; publikuje on powieść Sitnicarnica Kod srećne ruke. Tym samym po raz kolejny nagroda wymyka się Svetislavowi Basarze, który odmówił przyjęcia nagrody NIN-u; tym posunięciem umocnił swoją pozycję niezwykle popularnego pisarza w Serbii i Czarnogórze. W 2001 r. zwyciężył młody pisarz Zoran Cirić (1962), powieścią Hobo. Cirić zaczynał w latach 90. jako poeta, a następnie – najpierw mocnymi opowiadaniami, a potem powieściami. Wprowadził nowy typ wrażliwości, surowy język ulicy i ulicznych bohaterów, rzeczywistych lub stanowiących wytwór wyobraźni. Wszystko w poszukiwaniu za umarłymi sensu w bezsensie ich małych odistniałych istnień. Dla Mladena Markowa (1943), obecnego od półwiecza z wieloma utworami prozatorskimi, ukoronowaniem twórczości była nagroda NIN-u przyznana mu za powieść Ukop oca. Nagroda wymyka się tym samym Dobrilo Nenadiciowi (1940), który na znak protestu zażądał, by spalono wszystkie jego powieści; zagroził, że zniszczy swoje rękopisy. Na początku lat 80. pojawił się fenomen powieści fantastycznej. Z niej rozwinęła się proza Milorada Pavicia. Odłam prozy fantastycznej stanowi powieść o cechach fantastyki naukowej, która ma swoich wielu naśladowców. Powiedzieć trzeba, że przez pryzmat powieści fantastycznej bywa czytana proza pisarza i poety Danila Kiša (1935-1989). Za tym głosem – głosem poetów - prozaików jeszcze podążamy…; do tego głosu jeszcze wracamy (…). Antologia poezji serbskiej XX wieku w przekładzie Grzegorza Łatuszyńskiego, wydana w ramach serii Biblioteka Poetycka (z udziałem Migotania, przejaśnienia 26 translatorskim i pod redakcją Maryli Siwkowskiej), z udziałem patronackim i finansowym Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Ambasady Serbskiej w Warszawie, opatrzona wstępem i rzetelnym posłowiem, otwiera spuściznę poetycką świata literackiego, daje wgląd w literaturę południowoeuropejską i zachodnioeuropejską… Współczesny czytelnik z kręgów poetyckich, pisarskich, i translatorskich - slawistycznych, znajdzie w niej świadectwo przemiany myśli poetyckiej, odniesienie do historii obszaru językowego byłej Jugosławii, w którym rozgrywała się, rozgrywa i będzie rozgrywać wojna archaicznych form językowych z nowymi, nośnymi środkami wyrazu, fermentem poetyckim. Gnany myślami i dogoniony (zanim się spostrzeże podczas lektury), rozpocznie dyskurs zewnętrzny i wewnętrzny dotyczący zapożyczonej tożsamości i pamięci zastępczej (pisarze żyjący, prezentowani w Antologii poezji serbskiej XX wieku, zadeklarowali osobiście serbską tożsamość twórczą; pisarz nieżyjący; jugosłowiański, czarnogórski, serbski poeta i pisarz Danilo Kiš deklaruje przynależność do małych, większych i wielkich Jugosławii). Powracają podtytułowe Odpady ludzkie i zwierzęce, paznokcie, włosy/ Papierowe koronki taśm dalekopisów Odpady wykrochmalonych koronek Złote gilzy zużytych szminek jak gilzy nabojów karabinowych; wojna domowa w lirycznych tonach młodej poezji serbskiej; wypisane długopisy, krzykliwe obwoluty książek niczym krwawa macica muzy poezji, koronkowe strużyny ostrzonych temperówką ołówków, listy pisane trzęsącą się ręką starca, listy pisane ręką dziecięcą, listy miłosne, które deszcz zmienia w tragedie. Ze „Śmietnika” powstają odkopane, odgrzebane, wszystkie chwile, które są tu i nic być nie przestaje; wszystkie chwile, które były i będą. /Stare pantofle, które stopniowo stają się zielone jak trawa Dziecięce rysunki słońca i nieba, na których deszcz składa swój podpis zmieniając je w arcydzieła/ Wiersze (i ten również)/ (Danilo Kiš „Śmietnik”) Ana Dumović: Wszystkie chwile są tu i nic być nie przestaje (fragment wiersza) Grzegorz Łatuszyński Wszystkie chwile są tu i nic być nie przestaje. Antologia poezji serbskiej XX wieku. T. 1. W cieniu wojen i totalizmów. Antologia, T. II. Z pokolenia na pokolenie. Panorama nowej poezji serbskiej. (wybór, przekład, posłowie Grzegorz Łatuszyński) Oficyna Wydawnicza „Agawa”, Biblioteka Poetycka, Warszawa 2008 roku. Miroljub Todorović Zielone lilie Australii nad brzegiem morza kupię żółty dom drewniane krzesło dolinę wielkich królów z czasów przednapoleońskich zielone lilie australii rurociąg kolej żelazną na antarktydę coś o czym zawsze marzyłem oceany morsy helikoptery autorzy mojej biografii pomińcie wietrzną ospę srebrną łyżeczkę pakt atlantycki przetarte portki na zadku ja obserwuję ze swojego progu wielką mgławicę na andromedzie moja niebieska koszula jak niewinne dziecko nakręca budzik i podpisuje umowę w sprawie rozbrojenia bystre nogi poezji zapowiadają wulkany siedemnaście lat deszczowych dla babilonii umarli nadciągają w złotych trumnach wstań podnieś swoją rękę nie zapomnij o mnie Gojko Djogo (Hercegowina), 1940 Urodzony we Vlahoviciach (Hercegowina), szkołę średnią ukończył w Mostarze, a uniwersytet w Belgradzie. Zadebiutował jako poeta w 1967 roku. Gojko Djogo Danilo Kiš (Serbia), 1935 – 1989 Urodzony w Suboticy (Baczka), poeta, pisarz, tłumacz. Marzył o tym, by zostać poetą i pisał wiersze w młodości, ale raczej ich nie publikował. W końcu zrezygnował z ambicji poetyckich na rzecz prozy. W latach sześćdziesiątych przyjaźnił się z malarzem i teoretykiem sztuki Leonidem Sejką, autorem cyklu rysunków przedstawiających śmietnik. Śmietnik Sejki nie był jednak zwykłym śmietnikiem, zwały przedmiotów niepotrzebnych, wyrzuconych, skazanych na zagładę, przedstawiały obraz świata i losu, w którym zdewaluowane zostały wartości. Zgodnie z jego filozofią, na śmietnik trafiają nie tylko rzeczy, ale także idee, dla których zabrakło miejsca w świecie, co stał się śmietnikiem. Śmietnik Danila Kiša, powstały pod wpływem Sejki, to poetycka wizja tego samego tematu.Ostatnie lata życia spędził Kiš w Paryżu. Miloš Crnjanski (Węgry), 1893 – 1977 Urodzony w Csonogradzie (Węgry), poeta, prozaik, dramaturg, eseista. W czasie I wojny światowej służył w armii austro-węgierskiej, walczył na froncie włoskim i galicyjskim. Studia z zakresu filozofii i historii sztuki odbył w Wiedniu, Paryżu, Belgradzie. Pracował jako redaktor w czasopismach „Književni put” (1919) i „Putevi” (1924). W 1921 r. współtworzył awangardową grupę „Alpha” w Belgradzie. W latach 1928 – 1929 i 1935 – 1941 pracował jako attaché prasowy ambasad Królestwa Jugosławii w Berlinie, Rzymie, Lizbonie i Londynie. W 1965 r. powrócił do kraju. Dorobek z pierwszego okresu został zamieszczony w tomach: Lirika Itake(1919), poematy Sumatra (1920) i Stražilovo (1921). Filozoficzno – liryczna mikroopowieść Zapiski o Czarnojeviciu (1921), przedstawia losy żołnierza z czasów I wojny światowej. Napisana na emigracji po trzydziestu latach (1962) trzytomowa Seobe knjiga druga (Druga księga Wędrówek) jest udaną kontynuacją pierwszej. Na emigracji powstała też Powieść o Londynie (1971) – przedstawiająca życie emigrantów politycznych, którzy po II wojnie światowej opuścili ojczyznę. Miloš Crnjanski Dziewczyna Rodzenie to gwiazdy w jeziorze, bezsilny blask życia. Łzą zamglone młodej matki spojrzenie jest słabe jak róża w blaszanym dzbanie. Od kobiet płodnych, winnic pijanych, z których jastrzębie wzlatują jesienią, nasze by ciała, gołębie białe, w bezkres bez żalu pierzchały. Dopiero gdy się zjawiasz, ból przechodzi, w ruchach Twoich, ożywiony kamieniu, słyszę tajemny szum piasku, co pada bezgłośnie na dno wody migotliwej. I wtedy w kurzu powietrze rozbłyska przez kraty srebrne Twoich żeber, by nam oświetlić orszak drzew w ogrodzie, co w dojrzałość kroczą, by uschnąć. Miroljub Todorović (Macedonia), 1940 Urodzony w Skopiu (Macedonia), poeta, eseista. Teksty o sygnalizmie i poezję wizualną oraz komputerową drukuje w czasopismach poświęconych poezji wizualnej Europy i Ameryki; reprezentowany w międzynarodowych antologiach sztuki konkretnej i wizualnej. Czas nieczas Istnieje czas, W którym jestem i młodszym, i starszym swoim bratem, Kiedy rozkazuję i wykonuję rozkaz, Kiedy bezwiednie szukam w przestrzeni, Sam nie wiedząc czego. Istnieje czas wiatrów i czas ciszy, Kiedy blizny na twarzy pękają I szron pokrywa spokojną ścianę czoła. Istnieje coś, co mnie budzi, Kiedy śpi wszystko, co żywe, I każe iść w noc, objąć Kamień przydrożny lub drzewo, Istnieje coś, co się sprzeciwia, Gdy wszyscy milczą. Ktoś zimny jak śmierć Podpaliłby świat, żeby zobaczyć, Czy można się ogrzać w jego płomieniach. Istnieje czas, kiedy się śmieję I kiedy milczę, liczę czarne minuty, Jakbym skądś to ja Przybłąkał się do obcego stada. Istnieje czas, kiedy przychodzę pod ścianę I pytam, gdzie jest najtwardsza, żeby uderzyć, A ktoś za plecami szepcze: Jesteś trupem, zjawą tylko. Wtedy wbijam zęby, nie zastanawiając się, Czy to duch dobry, czy zły. Duško Novaković (Czarnogóra), 1948 Urodzony w Podgoricy (Czarnogóra), poeta, redaktor, zadebiutował w 1967 r. Członek Serbskiego Stowarzyszenia Literackiego i SerbskiegoPEN Cetrum. Prowadził, równocześnie z pracą w transporcie lotniczym, dział poezji w czołowych belgradzkich pismach literackich, np. „Književne novine”, „Književnost”, „Ovdje”.Jego wiersze są prezentowane we wszystkich ważniejszych antologiach współczesnej poezji serbskiej. Duško Novaković (Czarnogóra) Kłody Wy, tych kilka kolejnych wierszy Nocnych i bez układu Macie rozumieć okrzyk bojowy Ryki i wrzaski konnicy Którą prowadzi niedoświadczony Aleksander Ale i tamtą świętą ciszę ustronia Kiedy się wlecze i składa zabitych Jak kłody pod okapem. Antun (Tun) Milinković (Chorwacja), 1904 – 1964 Urodzony w Starych Mikanovcach (Chorwacja). Studiował slawistykę na Uniwersytecie Zagrzebskim. Publikował teksty krytyczne o pisarzach rosyjskich; swoje wiersze drukował w „Zenicie” Micicia (1921), w periodykach Aleksicia „Dana tank” i w „Dada jazz” (1922). Publikował pod pseudonimem Fer Mill. Antun (Tun) Milinković Na zapleczu kino – filmu I powiedziałem gospodyni, że jej makarony to moje uczucia, a ona się śmiała. Przechodzę obok lad z mięsem i myślę: może gdzieś na Sycylii również jest taki ja, co znienawidził zastygłe gwiazy. Śmiałem się przeskakując po dwa trzy i cztery stopnie na pierwsze piętro. Hej, i wtedy padli przede mną na kolana wszyscy mieszczanie z asfaltem pod nogami. Moje oczy dziś im tańczą: panowie, nie widziałem was wczoraj przy wsiadaniu do pociągu Vis à vis, Może zapomnieliście spojrzeć na kompas albo czas wam zatrzymały wasze żony Przepraszam, wasze skarpetki są bardzo wrażliwe. Tak! Trzy magnetyczne słowa i trzy uwodzicielskie strzały was przeszyły, padliście w objęcia córek ojca. Pojazd powietrzny z końmi poluzowanymi śmignął nad corso, prychnęły kominy domowe i omal nie zburzyły schodków katedry. Oooo! Idiotycznie arogancki okrzyk corsa i ignorancji. „Może i są pojazdy powietrzne!?” – „O, renegacki kundlu twardej Dziś – ziemi.” Trzy wesołe szczeniaki chętnie powiązały naszyjniki. Pospólstwo żre plakaty filmowe. Bo w paragrafie zapisano, że trzęsienia są niemożliwe i każde echo kałuży wpada do kałuży. Coś jednak jest w tych pojazdach powietrznych. Mićo Cvijetić, (Bośnia), 1946 Urodzony w Kušlacie k. Fočy (Bośnia), poeta, krytyk, publicysta, ukończył studia na Uniwersytecie w Sarajewie, doktoryzował się w Belgradzie w 1989 r. Jest redaktorem naczelnym miesięcznika belgradzkiego miesięcznika: „Književne novine”. Autor pięciu książek, setek artykułów w periodykach literackich i felietonów radiowych. Mićo Cvijetić Zasadzka Boimy się gorzkich słów i złego spojrzenia, miasta i miałkości, gwałtowności czasu, podstępnej choroby, suszy, lat nieurodzajnych, nagłej jesiennej ślizgawicy i wczesnych mrozów, koszatki, kreta i stonki ziemniaczanej, szpaka, jastrzębia i pająka krzyżaka, szczwanego lisa, niedźwiedzia i wściekłego wilka, upiornych zjaw i skóry zrzuconej przez żmiję, ludzi leśnych, marnych myśliwych i trujących strzał, pająków, które niebo zasnuły pajęczyną, więc i strumyk wydaje nam się być rzeką. Drżymy przed nieprzyjaciółmi, którzy nam się odgrażają, i przed tymi, których sami sobie w bezczynności wymyślmy, przed strasznymi marami nocnymi i różnymi pułapkami, przed ludźmi podstępnymi, którzy opowieściami nas mamią. Lękamy się, Panie, niepocieszeni, na łaskę losu niepewnego zdani, próbie diabła poddani, na zasadzkę odwieczną gadów i wilków narażeni. Zoran Bognar (Sławonia), 1965 Urodzony w Vukovarze (Sławonia), poeta, eseista, krytyk literacki, antologista, zadebiutował w 1986 roku; od tamtego czasu wydał siedemnaście tomików poetyckich, dwie powieści, trzy tomy esejów i jedną antologię tematyczną współczesnej poezji serbskiej. Tłumaczony na wiele języków europejskich i pozaeuropejskich. Laureat prestiżowych nagród krajowych i zagranicznych. Zoran Bognar Alchemia Mówię: Alchemia jest moim krzyżem, do którego codziennie się przybijam w labiryncie kręgu i równocześnie przemieniam w złoty pył… I nikt mi nie może odebrać tego pylnego wyzwolenia; tego błogosławieństwa Nicości i Nowego Ognia… wiersze w wyborze i przygotowaniu Agnieszki Syskiej Gazeta literacka 37 POEZJA Zofia Maria Pągowska W serii „przed debiutem” prezentowałem już - przypominam - Dorotę Klamkę, Zdzisława Drzewieckiego. Pora na kolejną osobę. Polecam chwilę zastanowienia nad wierszami Zofii Marii Pągowskiej. Pągowska to wulkan poezji podszytej jakże wdzięcznym erotyzmem, subtelnie wycyzelowanym, mnie przypominającym słynne filmowe zdejmowanie rękawiczki przez Ritę Hayworth. Wiem, że nie jestem pierwszym, który zwrócił uwagę, że wiersze Pągowskiej pretendują już do tomikowej samodzielności, tym śmielej dzielę się swoim poleceniem. Andrzej Wołosewicz Czereśnie Znów mnie jakoś tak przez Pana rozebrało, To ten czerwiec - włazi w myśli już od rana Coś się w środku rozbudziło, przypomniało Byłam w Panu tak cudownie zakochana… Ziemia wkoło rozkwitała pod stopami Pulsowała rytmem życia, tak jak serce Słowa ptaki przyfruwały wraz z listami W moich myślach wyścielając sobie miejsce. A czereśnie - czy pamięta Pan czereśnie ? Złote kule cierpko - słodkie i dojrzałe Ciepłe dłonie rozturlane tak radośnie, Roztańczone na mym ciele - oszalałe… Lepkie wargi zwilgotniałe, niecierpliwe, Szukające kropli soku w zagłębieniach Tak zachłannie, tak namiętnie, tak gorliwie, Że się ranek różem odbił w naszych cieniach. Turlam w dłoniach tegoroczne pierwsze kule, Lato budzi się do życia - jeszcze wcześnie Niech Pan przyjdzie ja jak wtedy się przytulę Otworzymy nowy sezon na czereśnie…. Zbigniew Chojnowski Pomyłka…. W domu siadam na fotelu tym przy oknie List otwieram w środku wiersz jest od poety Jakoś cieplej – i nasz klon za oknem moknie, Tylko kolor moich włosów - blond – niestety…. Zapach Verony Zasłuchana w odgłos kiedyś dobrze znany Co zapachy lata przynosił z daleka, Teraz gdzieś na nowo w myślach odgrzebany W sukienki tęsknoty serce przyobleka….. Który widzi ludzi Kto poznaje bez pokory, Poznać się nie może. Nierozpoznany przez samego siebie Wyje po nocach, Kreśli w ciemności na chropowatych bryłach Zygzaki – żywoty lęków. 38 Coś pęczniej, rośnie, pachną znów jaśminy, Rymy się gromadzą na krawędzi wiersza, Sama nie wiem, czemu, z jakiej to przyczyny, Ale słyszę w dali ciche skrzypki świerszcza. Odszukaj zapach tamtych dni, jej oczy roześmiane, ich błękit co się w nocy śni, gdy biegniesz po nieznane... Ktoś prawie taki jak bliźniak. W tobie, w nim bluzga krew, język. Bluźnimy, czy trzeba, czy nie trzeba. Kuropatwy z rogu w róg pola Podlatywały, jakby nie chciały Opuścić miejsca swego wyklucia. Zieleniały szare piaski, wołały: „Pójdźcie pleć!” Bielały kłosy, prosiły: „Idźcie żąć!” Brązowiały ścierniska, skarżyły: „Nie ma nic”. Nie słyszałem tego wołania, proszenia, skarżenia Z ludowej piosenki. Klon za oknem wiatru całują podmuchy, Dzień jak kot skulony grzeje się przy piecu, Smutki czas obsiadły jak natrętne muchy, Powodów radości szukać by ze świecą. Julia została na balkonie, Verona już nie pachnie majem Romeo czemu puste dłonie ? Samotnie idziesz życia skrajem. Kto z wiary w swoje lepsze jutro Zawodzi bliźniego swego, Chodzi na skróty, Uderza twarzą w swoją twarz. Przeoczenia Nocą się rozsrebrzam tysiącami marzeń, gdy niebo nad głową udręką szarzeje, otulając dłonią każdą bliznę zwątpień, uśmiechom na twarzy malując nadzieję. Tylko skrzypki A on podkręcał motor życia Nie patrzył, że jej oczy płoną Dziś gdy w szarości brak odbicia Pyta - nie pachniesz już Veroną ? Przychodzi zawsze z bliska, nie z kosmosu. Staje w strumieniu twoich dni, Olśnień, oślinień, w tobie się zabliźnia Jak powierzchnia wody naruszona kamieniem. W bliźnim liczba mnoga miesza się z pojedynczą, Najwyższy krzyk, najniższe zobojętnienie. Przypływam do Ciebie rozszeptaną rzeką, tocząc się tęsknotą po kamieniach myśli, kropelkami uczuć wzbieram pod powieką, zakwitając w sercu białym kwiatem wiśni. Odpływam i jestem na lagunach pragnień, na rozgrzanym piasku pisząc swoje imię, bose stopy tańczą, w mroku nasze cienie, ręka szuka ręki…..jestem – jesteś przy mnie… Wołały oczy, wołał maj A zmysły wrzały w rytm muzyki Prosiły wierszem - rękę daj Ja nie chcę dzielić ciebie z nikim. Bliźni Z tym, którego powinieneś kochać jak siebie samego Dzielisz nie bliskość, lecz oddalenie. Rzeka Wymachując moim listem, wbiegłam pędem Po trzy schodki przeskakując wszystkie piętra Zapach kusi – on jest chyba jakimś cudem Serce bije, może to jest list od jutra…. Który widzi ludzi, Jakby to była masa, miazga, monitor, Mieszka w ciasnocie. Bliźni to ten, którego dostrzegasz Na obraz swój, na swoje niepodobieństwo. rys. Joanna Grochocka Dziś zaczepił mnie listonosz na ulicy List do Pani – pachnie z niego jaśminami, O jak miło – powiem Panu w tajemnicy, Czekam listu z wiosennymi zapachami….. Na zakończenie roku 2008, czyli żal o świcie Wstajesz z łoża ciemności, uderzając czołem w sklepienie innej. Trafia cię szlag, że żyjesz na darmo nie za darmo. Okolica nabrzmiewa powrotem słońca, Wiesza się na powstających z nocy drzewach. Podświetlasz się skargą na ciemnicę w krętym losie, Zaczepiony zdziwieniem jak w kościele we Frankfurcie nad Odrą: Zamiast liturgii koncert rocka, Zamiast kielicha z winem beczka z piwem. 30 grudnia 2008 Odeszłego Odeszłego żegnaj, w sobie witaj. Bądź domem dla przemienionego W zapach jaśminu wróbla. Schroń poorane twoim spojrzeniem twarze, drzewa, Zapakuj pamiątki z czasów przed utratą ufności. Udziel azylu temu, co przepadło, nadchodzi. Wzruszanie się znikaniem to za mało, za dużo. Po wszystkim zawsze ktoś lub coś pozostaje, prawie nic. Podróżuj do tego, co przeszło, przyjdzie. Wywiedź się z niewoli jednego czasu I pierwszej osoby liczby pojedynczej. Teraz arterie dźwięków, baśnie o produktach, Piramidy: kontenerów, promocji, zachwalań, Abyś nie przeoczył, miał. Jesteś większy od własnego ja, Które najchętniej z dala od ciebie Ujada w samotniach pośród nowych puszcz. Ciebie, was jest więcej niż ci się wydaje. Bronię się, powiększam nic jak miejsce, W którym przegapiam nową okazję. Odeszłego nie wołaj, Witaj w tym, który idzie. Migotania, przejaśnienia 26 Bogusław Żyłko W ostatnim numerze „Migotań, przejaśnień” (2009, nr 24/25) można przeczytać szkic Krystyny Śmiechowicz Petersburg Anny Achmatowej. Autorka ze znawstwem (wyniesionym nie tylko z książek) opisuje „achmatowowskie” miejsca w tym mieście. Są to domy, w których mieszkała poetka w różnych okresach swego życia, pałace, sobory, place, ulice, nabrzeża Newy (Wielkiej i Małej), dworce kolejowe, parki i skwery. Jest wśród tych miejsc i więzienie, w którym przetrzymywano po rewolucji bolszewickiej jej syna. Związki Achmatowej z tym miastem – Petersburgiem-Piotrogrodem-Leningradem – są mocne i odzwierciedliły się w jej twórczości. Więcej: topos i słowo stopiły się w jedno, tworząc amalgamat, który Władimir Toporow, wielki uczony polihistor, nazwał „tekstem petersburskim literatury rosyjskiej”. Dzieło Achmatowej (obok A. Błoka i O. Mandelsztama) należy już do ostatnich, końcowych fragmentów tego tekstu, któremu początek dał Puszkin swoim Jeźdźcem miedzianym (z Mickiewiczem, który pierwszy dojrzał prawdziwe cechy tego miasta), zaś swoje apogeum osiągnął w „petersburskich” powieściach F. Dostojewskiego. „Tekst petersburski” jest pojęciem złożonym. Nie wystarczy umieścić akcję utworu w Petersburgu, lub wyposażyć go w czytelne odniesienia do tego miasta, aby automatycznie stał się on składnikiem tego tekstu. Musi on spełniać kilka istotnych warunków: przedstawiać „życie na skraju”, ukazywać bohatera w sytuacjach ekstremalnych, między życiem i śmiercią, naturą i kulturą, chwilą i wiecznością. Osoba i twórczość poetycka Achmatowej ściśle związała się z dziejami rodzinnego miasta w XX wieku, z tragicznymi wydarzeniami w skali całego kraju. Rewolucje 1917 roku kładą kres całemu – „petersburskiemu” – okresowi w historii Rosji. Ma rację autorka szkicu o „Petersburgu Achmatowej”, gdy pisze, że można poznawać to miasto, wędrując śladami poetki i obierając ją za przewodniczkę. Sama Achmatowa wkładała dużo wysiłku w to, żeby odcisnąć swoje piętno na wizerunku miasta, czasami w sensie wręcz dosłownym. Chodzi o jej pomniki. W tekście można ich naliczyć z pięć. Nie tylko chce stworzyć sugestywny obraz miasta w swoich wierszach, poematach, listach, ale fizycznie niemal zaistnieć w nim w brązie lub kamieniu. Wejść namacalnie do przestrzeni miejskiej poprzez wypełnienie niektórych jej fragmentów swoimi rzeźbiarskimi podobiznami. Piotr Balkus Świadectwo Widziałem pył, który stawał się kamieniem. List do Gazy Co mam napisać, skoro i tak nic nie zmienię. Już nie istnieją żadne słowa, które są ciałem, powracają one do ciszy, bardzo szybko, z prędkością rakiety. Już nie istnieją cztery strony świata, już nie ma czterech ścian domu, nie ma już czterech nóg stołu. Już nie ma żadnego stołu. Moja dusza i moje ciało to twoja czarna flaga. Mimo to napiszę. Białym na czarnym napiszę, mimo że ten, kto to przeczyta, zapomni, a ten, kto nie przeczyta, będzie wiedział wszystko. Napiszę, żebyś wiedziała mniej, Gazo. Bo kto wie mniej, ten nie wątpi, ten zaczyna szukać. Szukać stołu, domu, świata. Koniec świata Świat się nie może jeszcze skończyć, Dominika i Michał dopiero uczą się tańczyć twista. Jałowa ziemia Mówili, że to jałowa ziemia, że nie wyrośnie na niej nic. I nie sadzili na niej nic. Kiedy umarli, tylko jałowa ziemia przyjęła ich. Gazeta literacka Zastanawia ta „ponadnormatywna” pomnikowa obecność Achmatowej w mieście. Pod tym względem nie mogą się z nią równać klasycy rosyjscy, twórcy „mitu petersburskiego” z wymienioną wyżej „wielką trójką” – Puszkinem, Gogolem, Dostojewskim – na czele. Ale najdziwniejsze jest to, że te pomniki sama Achmatowa już za życia zaprojektowała. Krystyna Śmiechowicz wspomina o tym, ale robi to tak, jakby to było czymś całkowicie naturalnym. Poeci stawiali sobie pomniki, ale nie Achmatowa i pomniki były one ze spiżu. Horacjańskie Exegi monumentum powtarzało – poważnie lub żartobliwie – wielu poetów, ale mieli oni na myśli monumenty z innego materiału. Rówieśnik Achmatowej, Majakowski, pomimo swojego monumentalizmu, nie myślał o swoim pomniku, podobnie Borys Pasternak. Pisali najwyżej o pozostawieniu „śladów” w postaci pojedynczych linijek wierszy. Zaś Achmatowa była jak najbardziej dosłowna – już w młodzieńczym wierszu, zwracając się do marmurowego posągu Puszkina, pisała: „Zimny, biały, poczekaj,/ Ja też się stanę marmurowa”. Później, w Requiem, mowa jest o miejscu, w którym ma on stanąć i o jej „brązowych powiekach”, z których jak łzy będzie spływać topniejący śnieg. Ta niezrozumiała fiksacja Achmatowej na punkcie swoich pomników staje się bardziej zrozumiała, gdy się umieści ją w kontekście jej biografii, której ważną częścią było świadome tworzenie przez poetkę swojej własnej legendy. Udało się jej stworzyć sugestywny mit o sobie – biednej, bezdomnej poetce, prześladowanej przez potężny nieludzki reżym, cierpiącej matce i wdowie. W trudnych warunkach udało się jej zbudować wokół swojej osoby szczególny kult, przejawiając w tej mitotwórczej aktywności zadziwiającą konsekwencję i determinację. Potrafiła zmyślać na temat swojego rzekomo arystokratycznego pochodzenia i wykształcenia. Formułowała kategoryczne i powierzchowne sądy (często niesprawiedliwe) o swoich współczesnych, śledziła wszystkie publikacje o sobie, wpisując na „czarną listę” autorów, którzy krytycznie się o niej wypowiadali, i przeganiając ze swojego „dworu królowej poezji rosyjskiej” ludzi, którzy jej w czymkolwiek podpadli. „O potworze!” – napisała o niej w swoim dzienniku Lidia Czukowska, osoba skądinąd bliska i oddana. Po rozpadzie Związku Radzieckiego ten stworzony za życia Achmatowej mit poetki-męczennicy zaczął formować jej obraz w świadomości zbiorowej. Mit ten nowej sytuacji narzucił w pisaniu o niej hagiograficzne wręcz tony. Zaczęto przypisywać obce jej cnoty, świetną, ale w sumie kameralną poetkę traktować jako prorokinię, „świętą Annę wszech Rusi”. Ale jednocześnie – jako reakcja na takie uświęcanie pisarki – pojawiają się publikacje, ściągające ją z tego piedestału, który ona sama wznosiła przez całe życie. Czasami robią to zbyt brutalnie, jak na przykład książka Tamary Katajewej Anty-Achmatowa (Moskwa 2007), charakteryzująca ją jako fanaberyjną megalomankę z poważnymi deficytami psychicznymi. Z tej książki wyraźnie wynika, że nawet w okropnych czasach stalinowskich czystek, wojny, „żdanowszczyzny” radziła sobie całkiem nieźle, w każdym razie jej losu nie można porównać z losem Osipa Mandelsztama czy Maryny Cwietajewej. Kto ma rację? Ci, którzy stawiają te pomniki, realizując niejako testament Achmatowej, czy ci, którzy rozwiewają nimb świętości, jako absolutnie do niej nieprzystający? Można tę kwestię ująć następująco: poeci mogą tworzyć mity o sobie. To jest ich święte prawo. Ale zadaniem badaczy i krytyków jest demistyfikacja, dekonstrukcja rozmaitych kultów i mitów oraz sztamp ich propagatorów. Do tego są oni powołani. Powinno się jednak to robić w innym stylu niż czyni to Katajewa, pisząc o kłopotach hormonalnych Achmatowej w czasie przechodzenia przez menopauzę. Potrzebna jest analiza tego mitotwórstwa, w tym wypadku – przyjrzenie się strategii, jaką obrała Achmatowa przy budowaniu swojego kultu. Wzorem takiej roboty może być choćby praca wrocławskich polonistów Stanisława Beresia i Katarzyny Kantorowicz-Wołowiec o biograficznej legendzie R. Wojaczka (Wojaczek wielokrotny, Wrocław 2008), rekonstruująca (m. in. poprzez przeprowadzenie dziesiątków wywiadów) w sposób możliwie bezstronny podstawowe fakty z życia poety oraz rzucająca światło na mechanizmy legendotwórcze, uruchamiane przez samego Wojaczka, jak i jego późniejszych krytyków, legendę tę rozwijających i wzmacniających. „„Dobranoc” Mickiewicza w wersji lego D Dobranoc! już dziś więcej nie będziem bawili ssię klockami, po ciemku już się gubią klocki, Dobranoc, już tych klocków nie widzą me oczy, Dobranoc, przypomnij, żebyśmy jutro dokończyli. Dobranoc, z każdej z tobą przebawionej chwili Niech zostanie jakiś klocek mały a uroczy, Niechaj legnie w kieszeni mojej, bym miał w nocy Czym się bawić. Tylko żebyśmy ich nie zgubili. Dobranoc, złóż jeszcze raz małe klocęta, Pozwól i mi. - Dobranoc - złożyłeś je ciasno? Daj mi domek zbudować, ludzi i zwierzęta. - Dobranoc, już złożyłem i mogę już zasnąć. Dobranoc ci przez klocek - i wam, legolęta. Powtarzając dobranoc, ułożyłbym miasto. Król zabrali mu koronę tron i berło wtrącili do więzienia na zapomnienie spalili annały tylko on wie że jest królem Miejsce, gdzie zostawiłeś kawałek serca Miejsce, gdzie zostawiłeś kawałek serca, ono śni się ci po nocach. W tym miejscu przychodziłeś codziennie na świat, codziennie umierałeś, szczęśliwy. Miejsce, które pamiętasz, choć już nie masz pewności, że istnieje. Czasami ktoś kocha tak mocno, że wystarczą mu złudzenia. rys. Joanna Grochocka 39 RECENZJE NASZ WSPÓLNY NIECHCIANY„SPADEK”? Rozstrzygnijmy najpierw sprawę polityczną, bo od niej zaczyna Erwin Kruk, autor tytułowego „Spadku”, zaczyna od rozmowy, na którą umawiał się z nim dziennikarz, a która dotyczyć miała „ostatnich zdarzeń, w tym wypowiedzi premiera w Nidzicy i w Nartach, że trzeba bronić polskiej racji stanu na Mazurach”. (s. 5) Piękne są już dwa pierwsze akapity, już chce się czytać. Klarowność stylu i myśli, klarowność myśli i stylu, ich ujęcie, opis sytuacji, pozwalający domniemywać, o co dalej może chodzić. Najpierw jednak o tej polityczności. Dwa konieczne przytoczenia: „Tymczasem w TVN transmitowano całe przemówienie Eriki Steinbach, szefowej ziomkostwa. Dziwiłem się tej transmisji. Choć wystąpienie, jak na przewodnicząca związku wypędzonych, było wyważone, to komentatorzy polscy uważali, że nie dość jednoznaczne. Steinbach przypominała przeszłość, a nie widziała wspólnej historii przyszłości. Ważny dla niej był tragiczny koniec wojny, a nie tragiczny jej początek, który miał tak kolosalne następstwa. A gdzieś podano, że do naszego Sejmu trafiły trzy projekty w sprawie ksiąg wieczystych. Że trzeba je zapisać i uaktualnić. To chyba znaczy, aby przedwojenne księgi zamknąć i zostawić w archiwum. Przeznaczono na ten cel już milion złotych. Ale to dopiero początek. Wygląda na to, że nasz odpis księgi gruntowej też wpisuje się w to polsko-niemieckie tło. Ale nam idzie o to, czy ludzie żyjący na Mazurach, nie wędrujący po świecie, mają prawo do własności, prawo do swej ziemi mazurskiej?” (s.18) I właśnie takim niewędrującym Mazurem jest Erwin Kruk. I drugi cytat: „Kiedyś, przed wieloma laty, byłem na pogrzebie jej matki: „To prawdziwa Mazurka”, mówiła(…). Na cmentarz już nie pojechałem. Nieraz jednak wiedliśmy rozmowy o powojennych losach. Kiedyś mi mówiła, że jest z Pisanicy koło Ełku. I pytała, czy jest możliwość odzyskania spadku po rodzicach. Teraz powiedziała mi: - Domu już nie ma. Ale do gospodarstwa należały pięćdziesiąt trzy hektary ziemi! – Niestety, nie ma takiej ustawy. Wszystko trzeba załatwiać przez sąd. A ja myślałem wcześniej, że może będzie ustawa i sąd będzie niepotrzebny. – No, ale ludzie otrzymują – powiedziała. – W gazecie pisali. – Ale kogo to dotyczy? Tylko tych, którzy w latach siedemdziesiątych wyjechali. – A kto nie wyjeżdżał? – Ten powinien być zadowolony, że nic nie ma. To tak, jak my – stwierdziła ze smutkiem.” (s.33) W ten nostalgiczny, serdeczno-smutny sposób zaczyna się opowieść, w której autor, jak sam podkreśla, chce mówić nie o „roszczeniach, które zagrażają naszemu regionowi, ale o prawie do własności.” (s.5). Rozstrzygnięcie sprawy politycznej – wyprzedźmy narrację – polega na tym, że nic nie zostało rozstrzygnięte, że jedynie odbywa się polityczny sabat przed kolejnymi wyborami, aby „nałapać głosów”, a nie cokolwiek rozwiązać prawnie i sprawiedliwie. W każdym razie po tym początku nabrałem apetytu na czytanie ze względu na te inne walory i ze względów sentymentalnych: Mazury, które, jak zakreśla Erwin Kruk, rozciągają się od Działdowa, Nidzicy i Szczytna, przez Mrągowo, Giżycko i Pisz, aż po Ełk, Węgorzewo, Gołdap i Olecko, są ziemią mojej młodości, chociaż samo dzieciństwo spędziłem na Suwalszczyźnie i Sejeńszczyźnie, bliżej Litwy niż czegokolwiek innego. Ta „mapa” jest po to, aby Czytelnik mógł osadzić narrację w geograficzno-historycznych realiach. Historyczne autor przytacza (ss. 54-55) w skondensowanej formie, dzięki czemu wiemy, że sformułowanie „Mazurzy pruscy” pojawiło się w 1817 roku u Maksa Toeppena w książce „Geschichte Masurens”, ale samo wyłonienie się społeczności mazurskiej było zwieńczeniem procesów trwających od XIV wieku, związanych z charakterem osadnictwa na ziemiach pruskich prowadzonego przez zakon krzyżacki. Mimo tak długiej i bogatej przeszłości Mazurzy i mazurskość właściwie nie ocaleli, dlatego gra o spadek jest bardziej grą o pamięć, o ocalenie pamięci bardziej niż od odzyskanie ojcowizny. „Nie wiadomo, czy pisanie lub niepisanie – to wyjmowanie kasztanów z ognia. (…) Nie czytałem książki (idzie o „Strach” Grossa – A.W.) Zdaje mi się jednak, że znam ten powojenny strach na Mazurach, na Warmii. W niektórych powiatach takie były zdarzenia, że jeszcze do dzisiaj o tym nie chce się opowiadać głośno. Mało tego, słuchający nie wierzą w te opowieści. Przecież Polacy są szlachetni. Taka opinia przeważa. Gdy byłem POLKOWSKI PŁYNIE POD PRĄD Jan Polkowski w otwierającym tomik „Cantus” wierszu „Rzeka” płynie pod prąd, a raczej ogląda się wstecz, patrzy na to, co było: „Jestem młodszy o ponad pół wieku, łowię patykiem ryby w młynówce. Jednak zanadto się przechylam i po chwili, chybocąc się, płynę i bulgocę jak wrzucona do wody pusta butelka. Tę krótką podróż przerywa mama, która krzycząc z przerażenia wyciąga mnie na brzeg. Budzę się później w domu i ostrożnie dotykam siebie. Istnieję – znajduję kawałek wierzbowego łyka przylepiony mocno do skóry. Kim jestem, czy kim się staję gdy go odlepiam? Tym, który tonie i który śpi? Tym, który umiera i budzi się? Tym, który widzi i tym, który rozpacza? Leżę, nowonarodzony, w nakrochmalonej pościeli i dotykam zamkniętej w suchym kawałku kory przeszłości i przyszłości. Po raz pierwszy odkrywam urywany puls wewnętrznej ciemności i czuję słodki smak wszechświata.” Stoi nad rzeką, także nad rzeką swego nieprzerwanego trwania (choć zrobił sobie blisko 20-letnią przerwę, poprzedni tomik „Elegie z Tymowskich Gór” pochodzi z 1990 roku), naszej nieprzerwanej pamięci – dzięki temu może wybrać stronę poetyckiego patrzenia i wybiera. Raczej patrzy tam skąd rzeka pamięci przypływa i nawet mówiąc o krajobrazach współczesności podsuwa nam ich genezę i diagnozę pozwalającą wiedzieć: skąd się wzięło to, co jest i dlaczego jest akurat takie. Ziemia, przestrzeń, miejsca często przywoływane w wierszach Polkowskiego są głęboko naznaczone ludzkim losem, choć poeta często ten los odtwarza ze strzępów, zgliszcz i pogorzelisk, z ich ulotnych, już nieistniejących śladów. Tak samo pełny, dojrzały, bez skazy jest drugi wiersz tomiku, wiersz bez tytułu otwierający nas na dwie sprawy. Pierwsza dotyczy wierszy bez tytułu. Jest ich dużo. Na ogół nie lubię wierszy bez tytułu. Mam poczucie, że autor mnie oszukuje, że brak tytułu jest jakimś wyrazem bezradności, niemożności nazwania tego, o czym wiersz traktuje. U Polkowskiego jednak, mimo że wiersze bez tytułu stanowią ponad połowę wszystkich utworów, nie mam tego kłopotu, co więcej – musiałem zmienić swoje nastawienie: wciągająca esencjonalność jego wierszy jest tym, co obejmuje czytelnika od razu, nawet mam kłopot z natychmiastową werbalizacją swoich odczuć, jest to jedynie kłopot recenzencki, gdy chcę od razu układać się do pisania o przeczytanym; gdy jednak pozbywam się lub zawieszam to oczekiwanie, jestem w miejscach opisywanych przez Polkowskiego, czuję na sobie mgłę Podola, mogę ją niemal strzepywać z surduta, idę wiedziony jak na pokuszenie, poetyckie pokuszenie, za jego myślami, stonowanymi strachem i nostalgią. 40 w Nidzicy, stojąc na tle kościoła, to mówiłem, że po wojnie było sto tysięcy Mazurów, a teraz w całej diecezji mazurskiej Kościoła ewangelickiego zostało niespełna pięć tysięcy. Nigdy mi do głowy nie przyszło jednak przeświadczenie, że antymazurskość jest cechą Polaków. (To jest ważna różnica z Grossem, którą warto podkreślić – A.W.) Ale w warunkach, w jakich żyła ludność po wojnie, władze przy mazurskim exodusie mogły liczyć na przychylność społeczeństwa. Ci Mazurzy to Niemcy, mówiono. A i tamci, którzy nie wyjechali, też. Czy ja wiem, ludzie zacierają i wypychają z pamięci to, co niewygodne i co by źle świadczyło o ich występkach. Dla nowych osiedleńców to było jakby oczywiste, że dawni mieszkańcy – jako resztówka poniemiecka – muszą ustąpić im miejsca.” (s. 114) I ten motyw wydaje się najciekawszy, najcenniejszy. (Oczywiście nie odbieram autorowi prawa do własnej struktury ważności spraw). Najlepszym wprowadzeniem do motywu, nad którym chcę się skupić są słowa samego autora, będące komentarzem do jego rozmowy prowadzonej przy okazji rozlicznych jego kontaktów i zainteresowań skoncentrowanych na utrwalaniu i przekazywaniu, bo kultura bez pamięci przestaje istnieć: „ – Słuchał pan? – Nie. A, to było o jubileuszu kościoła i o książce. Miło było pana posłuchać. Doszedłem do wniosku, że to było nagrane w kancelarii parafii. Już dawno odzwyczaiłem się od tego, aby słuchać, jak brzmi mój głos. Mało tego, jakoś dawna pasja literacka, która wcześniej inspirowała mnie, od długich lat jakby straciła na znaczeniu. Gdy ktoś mnie pyta: nad czym pan pracuje, odpowiadam: - nad życiem. Pytający uznają to częstokroć za żart. Ja jednak uważam, że to naprawdę ważne i trudne zadanie.” (ss. 62; podkreśl. – A.W.) W tym trudnym zadaniu, z którego „Spadek” jest Wielkim Sprawozdaniem, sprawozdaniem, z którego przenika na strony książki stonowana, acz trudna do ukrycia gorycz, pojawia się wiele codziennych powtarzalnych radości: to telefony od dzieci rozrzuconych po świecie (córka Liza na stałe w Anglii, syn Tomek też poza Olsztynem, w Warszawie), a to parafialne spotkania, czy wizyty brata związane z bieganiem po urzędach w związku z próbami odtworzenia formalnej strony rodzinnego dziedzictwa. Autor opowiada swoją historię z odczuwalnym widocznym bólem, który – dodatkowo – narasta wraz z rozwojem urzędniczej gehenny, na jaką jest zdany (on i jego brat), ale też jakby mówił: bolało i boli, ale nie żałuję, bo to moje życie, nie żałuję, bo starałem się je przeżyć i staram się je dożyć w możliwie sensowny sposób, to znaczy dodawać siebie do tego, co się ostaje, to znaczy czynić i działać tak, aby odkładać się w pamięci wspólnoty, otoczenia, rodziny, przyjaciół: „Jako emeryt, w dodatku mający kłopoty ze zdrowiem, nie muszę na to pracować, by zaznaczyć swoje poletko w życiu miasta. Jeżeli to, co robiłem, nic dziś nie znaczy, to trudno. Już nie te siły, by się rozpychać. Możliwe, że jednak coś zrobiłem, a inni – uświadamiając to sobie – uważają, że dla nich to ważne, abym wspomagał ich aspiracje. W zasadzie nie szukam dla siebie miejsca. Jeżeli czasem myślę o tym, to ze względu na to, by nie poddawać się manipulacji.” (s. 71) Ten sposób autorskiego myślenia sprawia, że czyta się „Spadek” jako – raczej zupełnie niezaplanowaną – powieść psychologiczną, bowiem Erwin Kruk, relacjonując fabułę skupioną wokół chodzenia po urzędach w tytułowej sprawie, tak naprawdę robi rentgen własnej duszy, która jest tu gdzie jest i choć nigdzie się nie ruszała, czuje się w dużym stopniu wykorzeniona, więc bardziej właściwym wydaje mi się ten „spadek”, który jest zachowaniem, przekazem, pamięcią tego, co w dużej mierze zachowało się jedynie w restaurowanej z biegiem stron książki świadomości autora. „Nie ma jednak już nikogo, z kim można się spotkać, porozmawiać i podczas rozmowy odpocząć od samotności.” (s. 133) „Będziemy szli razem, powiemy sobie kilka słów, pomilczymy wspólnie nad tym, jakimi drogami miotało nas życie.” (s. 157) „Spadek” ma jeszcze jeden walor, wykraczający daleko poza kwestię własnościowego, prawnego ukorzenienia Mazurów (a raczej jego braku), bo rozciągający się na pewien typ ludzi pióra funkcjonujący do dziś, tzn. ludzi pióra, którym nie udało się i nie udaje normalnie dzięki swej twórczej aktywności funkcjonować. Owszem, zbierają laury, a może bardziej laurki, niektórzy nawet chętnie chwalą się ich towarzystwem i znajomością z nimi, są zauważani przez władze, gdy tej jest wygodnie, robią więc za „kwiatek do kożucha”, ale mimo takiego traktowania nie wyrzekają się swego zajęcia, bo wiedzą, że dłużej klasztora niż przeora i nie rezygnują z tego, co robią, choć wokół, także w mediach, pełno dobrze ustawionych matołów, którzy dla kultury nie robią nawet dziesiątej części tego, co oni. „Spadek” jest dla mnie dokumentem u p a d k u k u l t u r y, bo dokumentuje w e g e t a t y w n y c h a r a k t e r funkcjonowania autentycznych użyźniaczy kultury (przepraszam za słowo, ale lepszego nie znajduję i – dla jasności – nie uważam je za obraźliwe, wręcz przeciwnie, ale zastrzec się wolę), tych, którzy pracują u podstaw. Zwrócić chcę uwagę, że „Spadek” jest pisany niespiesznie, miałem nawet wrażenie (w połowie książki) niespiesznej nudy. Niespieszność ta stała się po jakimś czasie monotonna. Zaczynałem się zastanawiać nie nad tym, jak skończą się starania autora i jego brata o spadek, lecz, co jeszcze się mentalnie nowego wydarzy w kwestiach istotnych dla zanikającej pamięci o Mazurach. Inaczej mówiąc, zaczynałem myśleć o tym, czy jest jakieś uzasadnienie dalszego ciągu, choć przecież wiedziałem, że przeczytam do końca. Dla prawdy lektury jestem zobowiązany powiedzieć, że „lęki nudy” opuściły mnie po kolejnych dwudziestu stronach i raczej jestem skłonny złożyć je na karb czytelniczego, a nie autorskiego zmęczenia . Dawno nie czytałem tak mięsistej literatury, tak mięsistej życiem narracji, co więcej, nie ma w tym ani odrobiny sztuczności, kombinowania, tylko naturalność, prostota. Może właśnie stąd ta mięsistość, przecież ujmująca prostota przekazu to – przynajmniej dla mnie – coś cudownego wycyzelowanego przez doświadczenie autora, bo zawsze, gdy doświadczam tego, czego doświadczyłem czytając Erwina Kruka (a to mój pierwszy Kruk, liczę, Panie Erwinie, na przesłanie mi wierszy, w antologii mego przyjaciela Józefa Jacka Rojka „Literaci i literatura Warmii i Mazur” ledwie ich kilka; być może będzie dobrze i o niej napisać następnym razem), przypominam Rilkego, którego uparcie powtarzam, ale tylko przy szczególnych okazjach: „Świat utracił w mych oczach mgławicowość, ową płynność form, zdolność ciągłego samoprzekształcania się i samotworzenia – co było cechą i słabością moich wczesnych wierszy. Rzeczy stały się rzeczami, zwierzęta zwierzętami, które można odróżnić, kwiaty kwiatami; nauczyłem się prostoty, długom się uczył i z trudem, że w końcu wszystko jest zwyczajne, i dojrzewałem do tego, by mówić o rzeczach prostych.” Zobaczmy zatem prostotę i piękno jednej z ostatnich scen „Spadku”: „W drodze powrotnej do Olsztyna skręciliśmy z głównej trasy i zajechaliśmy na cmentarz w Dobrzyniu. (…) Staliśmy w milczeniu nad grobami. Ryszard był zdziwiony tym, jak bardzo się cmentarz zmienił. Zrazu patrzył na tablice. Potem ostrożnie rozglądał się wokół, jakby nie dowierzając, że nic się już nie odmieni i że cały nasz spadek jest tutaj. Ale zaraz pojawiła się refleksja, że przyszedłem nie do umarłych, ale do oddalonych, którzy bez własnej woli wcześnie i pośpiesznie musieli odejść z mojego dzieciństwa.” (s. 268). Panie Erwinie, niech mi będzie wolno na koniec powiedzieć i to, że czytałem „Spadek” ze wzruszeniem. Pański „Spadek” jest od teraz po części i moim. Dziękuję. Andrzej Wołosewicz Drygi rys to specyficzna religijność. Polkowski operuje czymś, na co trudno znaleźć dobre określenie, bo u niego jakby to kosmos ziem poharatanych historią się modlił. Nie idzie więc o słyszaną czy wypowiadaną modlitwę, choć przecież kościoły i świątynie są w wierszach Polkowskiego obecne, namysłu (język namysłu to to, co wiersz w nas, jak w membranie, powoduje, do czego nas zmusza) daje satysfakcję. Wiersze Polkowskiego wciągają w swą wewnętrzną przestrzeń, w której historia i dzień dzisiejszy, obraz odległej przeszłości i obraz niedookreślonego świtu {patrz choćby wiersz „*** (Opowieść, która nieustannie niszczeje…”, s.52)} doskonale poetycko istnieją obok siebie, a właściwie nie tyle obok siebie, co wzmacniają siłę swego brzmienia. Dzięki takim zestawieniom mogą pełniej wybrzmieć stanowiąc jeden głos, jeden ton. Polkowski rozbudza przed nami żywioł przetrawianych przez siebie krajobrazów: podmiot liryczny nie pozostaje wobec forsowanych opisów/ prezentacji zewnętrzny. Tak jest w wierszach „Czarnoziem” (s. 55) czy w „Mgłach, ścierniskach” (s. 62). Złapać ulotność, jej konkretność, mimo że bez dat, nazw, granic i narodów: idzie raczej o – już mam – sakralizację ziemi, losu, pamięci. Religijność jest tu raczej obecna niż przedstawiona, jest tu wyczuwalna obecność religijności – stąd ta odbiorcze poczucie sakralizacji poetycko obrabianej materii. Ot, choćby fraza z tytułowego „Cantusa”: „Dojrzał czas i planety niezauważalnie otarły się/ o marność rzeczy” (s.30) czy wiersz „Pomieszane języki” (s.35): „Pomieszane języki, ukraiński, polski i rosyjski. Modlitwa powszechna po polsku, psalm po ukraińsku, i w rosyjskim credo. Rudy chłopiec, paulin, z iskrami radości w rozpalonych otwierających się życiem oczach, wznosi ramiona ku górze w niedawnym muzeum ateizmu. Na początku XXI wieku, Kamieniec Podolski odpoczywa, otulony wapiennym, poszarzałym kamieniem i niebem o przejrzystej, toskańskiej barwie. Leniwy, rozgrzany żywym światłem Smotrycz, już nie chce płynąć ku Dniestrowi, trwa jak zielonkawy obłok nad szukającą cienia klaczą i źrebięciem. Biedni ludzie jedzą słodką bułkę przy długim stole. Między nimi, na honorowym miejscu, ich przeszłe dni, których nie chcą pamiętać. Biedni ludzie i ich zamyślone dzieci o dorosłych twarzach. Prosili dzisiaj o wiele. O zdrowie dla Józefy i szczęście dla Ireny i Hryhorija. Prosili także o powrót Francji, Pierwszej Córy, do Rzymskiej Matki. Przed pożegnaniem dziękują za wspólny śpiew, pieczołowicie sprzątają okruszyny.” Polkowski pisze wiersze klarowne, w większości są o czymś, nie epatują słowem tylko p o w a g ą. Polkowski swoimi wierszami rozmawia ze światem, a nie tylko opowiada nam o nim, a jeśli rozmawia, i to w naszej czytelniczej przytomności, to„rozmawia” także z nami, w każdym razie znajdujemy się – przysłuchując – w kręgu tej rozmowy. Każdy wiersz Polkowskiego mogę z pełną ufnością traktować jak jednostkę rozrachunkową jego rozmowy ze światem. Choćby ten , znów bez tytułu, ze strony 44, w którym stłumiony skowyt ziemi, ziemi ludzkich losów, zakreślony jest jakby jednym ruchem pióra, bez odrywania ręki. Tak, większość wierszy Polkowskiego czytam z poczuciem – tu już mówimy o sprawach warsztatowych, sprawach kuchni poetyckiej – jakby pisane były jednym tchem, na bezdechu, nie ma w nich przerw, w których widać by było, jak autor zastanawia się i nad konstrukcją, i nad tym, co ma dalej powiedzieć. U Polkowksiego„wątek” i „osnowa” wciągają czytelnika obopólnie. Płynność języka czytania (język czytania to dla mnie literackość/poetyckość oraz konstrukcja) i języka Erwin Kruk, Spadek. Zapiski mazurskie 2007-2008, Wydawnictwo RETMAN 2009. „Za wybitymi oknami i resztkami drzwi zmurszałe, niespełnione losy, stęchły smród moczu i skłębione ludzkie śmieci. Na ścianie, wśród ordynarnych rysunków, zaklęć i nie wysłuchanych wyznań, wyblakły ślad po krzyżu. W prześwicie wibruje żarłoczna modlitwa kurzu. W migocącym witrażu ognia tańczy, lekko uniósłszy dłonie, prawie niewidzialny diabeł..” W takim wierszu Polkowski dobiera się do metafizycznego wymiaru historii czy losu. Delikatność poetyckiej kreski, jakby poetycka grafika a przecież„żarłoczna modlitwa kurzu” zatrzymała i utrwaliła w obrazie tego wiersza i dosłowność, i cielesność, i krwistość, i tragiczność. Powiedzmy na koniec o samym brzmieniu poetyckiego głosu, o prowadzeniu poetyckiej frazy. U Polkowskiego mamy do czynienia z pełnym podporządkowaniem formy wypowiedzi przekazywanej treści. To treść mnie prowadzi i właściwie nie zwracam uwagi na formę. To nie nią Polkowski czytelnika zajmuje. Można nawet powiedzieć, że traktuje język spokojnie, klasycznie, nie każąc czytelnikowi łamać sobie nad nim głowy. Żadnej zbędnej ekwilibrystki słownej, a to wcale nie takie oczywiste w dzisiejszych poetyckich poszukiwaniach. Andrzej Wołosewicz Jan Polkowski „Cantus”, Wydawnictwo a5, Kraków 2009, stron 77. Migotania, przejaśnienia 26 POLEMIKA POETYCKIE ENGRAMY EDWARDA BALCERZANA zderzenia świadomości tego, jak jest, z tym, jak mogłoby być. Są jednocześnie argumentem negatywnym w sporach o przynależność Poety do nurtu lingwistycznego. Rozstrzygając tę kwestię, Autor powie: „Nie wyrzekam się lingwizmu. Szukam w nim tego, co moje” (s. 205). Poetyckie poszukiwania przez Balcerzana własnej tożsamości są delikatnymi engramami o wołczańskim rodowodzie. Ten engram inicjuje wszystkie pozostałe – głównie szczecińskie i poznańskie. Zamknięte w formule słownej stały się one natychmiast lingwalnym śladem o konkretnej czasoprzestrzeni. Słowo Balcerzana zawsze jest słowem, które pojawia się między ludźmi, pośredniczy Gazeta literacka otworzyć się na nieodgadnioną wieczność. Grzegorz Ojcewicz Edward Balcerzan, Wiersze niewszystkie. Wstęp Dariusza Pawelca: Obroty myśli. Wiersze Edwarda Balcerzana Mikołów 2009, 214 s. PATRZĄC W „GWIEZDNE OCZY” Obserwujemy zachodzące zmiany. Zmienia się społeczeństwo, zmieniają przyzwyczajenia, technologie. Młodzież dorasta coraz szybciej. Czy te zmiany, ich dynamika napawają optymizmem? Niektóre z nich na pewno. Dorosły czytelnik, który przeczyta książkę Jagody Wójcik, nie wiedząc, kim Ona jest, może uznać, że to zwykła powieść dla nastolatków. Kogoś może zaciekawić, ktoś uzna, że napisana jest w zwyczajny sposób i nie wyróżnia jej nic specjalnego. Nie wydaje mi się jednak, żeby był ktoś, kto wiedząc, że autorka książki ma 14 lat (gdy ją pisała, była rok młodsza!) przejdzie nad tym do porządku dziennego. Dla mnie to jest niesamowite. Dla jasności, nie oceniam książki wyłącznie przez pryzmat bardzo młodego wieku jej autorki. Wyobraźnia tej młodej osoby, nad wyraz dojrzały sposób widzenia otaczającego świata i sposób budowania skomplikowanej historii, opowiedzianej na kartach ponad 300 stron budzą mój niekłamany respekt. Historia piętnastoletniej Ewy, szukającej swojej tożsamości po utracie pamięci, od ponad dwóch tysięcy lat żyjącej między dopełniającymi się światami ludzi zwykłych i innym, zamieszkałym przez istoty magiczne oraz między czasem teraźniejszym a przeszłym(główna bohaterka posiada umiejętność podróżowania w czasie), skrojona jest na miarę powieści przygodowych uznanych autorów, co tym bardziej czyni ją godną uwagi. Trudno oderwać się od lektury. Chęć poznania tego, co wydarzy się dalej, towarzyszy czytelnikowi do ostatniej strony. I to jej największy atut. Nie jestem miłośnikiem gatunku fantasy, ale dla dwóch autorów tego rodzaju beletrystyki zrobiłem wyjątek, dla Rogera Żelaznego oraz Jagody Wójcik. Nie żałuję żadnego z nich. Z niecierpliwością czekam na powieść, którą napisze Jagoda w wieku dwudziestu kilku lat. Myślę, że to kolejny z powodów, który, mam nadzieję, nie pozwoli mi umrzeć zbyt szybko. Jarosław Milewczyk Jagoda Wójcik, Gwiezdne oczy, Wydawnictwo INTRO-DRUK, Koszalin 2010. rys. Joanna Grochocka pisarza, istota jego oryginalności, pojedynczy klucz do odgadnięć nieoczywistej rzeczywistości. Zaskakiwanie przez słowo nierzadko występuje u Balcerzana razem z naturalną skłonnością Autora do oglądania, smakowania, słuchania, dotykania, mierzenia i ważenia zasobów języka oraz do usiłowania nadawania WOKÓŁLUDZKIEJ rzeczywistości nowych imion, prezentowania swoich WY-tłumaczeń i PO(D)-glądów, zaznaczania autorskiej prywatności. Antologię Wiersze niewszystkie otwiera studium Dariusza Pawelca zatytułowane Obroty myśli. Wiersze Edwarda Balcerzana (s. 5-18). Nie o nim jednak chcę pisać, pozostawiając krytykowi prawo do własnych odkryć i sądów na temat ocenianych utworów, ale o Manifeście wspomnieniowym samego Poety, tekście szczególnym, nacechowanym intymnością nieobcą dziennikom (s. 197206). Gdy czytam Manifest…, przychodzi mi do głowy myśl o pisarzach, którzy, jak na przykład Vladimir Nabokov (Lolita) czy Bruno Jasieński (Palę Paryż), dokonując autoprzekładów, stawiali przyszłych tłumaczy ich dzieł w stosunkowo kłopotliwej sytuacji. Bo czy translatorzy są w stanie wobec powyższego dokonać przekładu lepszego od autorskiego? Podobnie rzecz wygląda tutaj: wszystko, cokolwiek zostało powiedziane o twórczości Balcerzana do momentu Jego autoprezentacji w postaci Manifestu wspomnieniowego, ulokowało się w obszarze krytyki literackiej na prawach sądów – przynajmniej teoretycznie – równoważnych, takich, z którymi Autor się utożsamia, lub które dla niego samego okazują się interpretacyjnym kuriozum. Słowo odautorskie nie tylko zaś przejaśniło to, co dotąd mogło uchodzić za interpretacyjnie niepewne, lecz także zbudowało określoną strukturę hierarchii w sferze indywidualnej poetyki Balcerzana, zobowiązując tym samym badaczy do uwzględniania w studiach nad Jego wypowiedziami rysów imagologicznych i z obszaru decyzji strukturalnych nakreślonych przez samego Nadawcę, a nie tylko domyślnych, będących domeną krytyki; zmusiło zatem do poszanowania – mówiąc translatologicznym językiem Wernera Kollera – poetyki sformułowanej przez samego Autora. Manifest wspomnieniowy obejmuje cały dorobek poetycki Balcerzana. Odnosi się do debiutanckiego tomiku Morze, pergamin i ty (1960) oraz takich tekstów, jak Podwójne interlinie (1964), Granica na moment (1969), Późny wiek (1972). Charakteryzuje też dwa inne wybory: jeden nazwany Wiersze z czasopism i szuflad (1963-2009) i drugi – Wiersze uzależnione (1959-2003). Pięćdziesiąt lat aktywności poetyckiego słowa na stałe towarzyszącego Balcerzanowi w pracy literackiej zaświadcza o niezwykłej wierności samemu sobie, o stabilności percepcyjnej Autora, co wcale nie równa się percepcyjnej rutynie! Stabilność tę utożsamiam z nieustanną więzią Poety ze swoim tekstem – więzią panoramiczną: biograficzną, emocjonalną, intymną. Bez względu na liczbę poetyckich debiutów (sam Autor wspomina o trzech) za każdym razem utwór staje się żywym świadectwem reakcji piszącego na świat zewnętrzny lub świat wewnętrzny (albo obydwa te światy jednocześnie), za każdym zaś razem reakcja na każdy ze światów jest kolejną okazją do prezentacji samopoznania. Poezja Balcerzana jest poezją pamięci, będącej synonimem trwania. Wiersze są tutaj lirycznymi miniaturami, które zdają sprawę z tego, co i jak pamięta (lub nie pamięta) twórczość. Na przykład w wierszach powstałych w roku 1956 i w utworach późniejszych próżno by szukać znaków charakterystycznych dla oficjalnej literatury socrealistycznej, albowiem socrealizm jest poetyką absolutnie obcą Balcerzanowi, poetyką jałową i zdecydowanie odrzuconą, poetyką negatywną, a przez to – konsekwentnie nieobecną. Zbiór przestróg pisarskich, sformuowanych w Manifeście…, odwołuje się przecież wprost do pamięci indywidualnej i podkreśla znaczenie wartości uniwersalnych, jak duchowa sprężystość w kreowaniu wizerunku świata i etyczny nonkonformizm w stosunku poety do niego. Poezja w rozumieniu Balcerzana, jako twór koncepcyjny wyższego rzędu, nie może być tekstem użytkowym, nie może być świadectwem zwycięstwa żywiołów emocji, nie może być czczym patosem obliczonym na łatwy poklask niewyrobionego odbiorcy. Z unikania językowej łatwizny, w szerokim tego słowa znaczeniu, a także z nieudawania kogoś, kim się nie jest – mógłby uczynić Autor Wierszy niewszystkich motto swojej najnowszej antologii. Związki z pamięcią przebiegają w tym tomie w sposób szczególny. Czasoprzestrzenie wypełniają komponenty autobiograficzne i pozwalają śledzić relacje Poety z zawirowaniami polskiej historii po roku 1956. Lecz są i takie przykłady, które utrwalają świadomą działalność kreacyjną Autora, stając się indywidualnym znakiem aktywności umysłu twórcy gotowego do uruchamiania bogatych pokładów własnej fantazji. Bez względu jednak na punkty styczne wierszy Balcerzana z osobistą czasoprzestrzenią czy przestrzeniami Jego fantazji, za każdym razem otrzymujemy w postaci gotowego tekstu fragment samego Nadawcy, który pragnie ocalić siebie od zapomnienia. Lecz ocalanie to ma jednocześnie za zadanie zapewnić utrwalenie poczucia jednokrotnej tożsamości, tj. egzystencji bytu niepowtarzalnego, dla którego prywatna mitologia i przeżycia momentalne są impulsem do budowania poetyckich uogólnień o naturze człowieka i świata. Wyrazem owych więzi Poety z czasoprzestrzenią jest na przykład wiersz Czwarta ściana, w którym modyfikacji ulega tradycyjny topos o teatrze i ludziach-aktorach. Według Balcerzana „w dzisiejszym teatrze świata ludzie stali się udręczonymi statystami, nie rozumieją sensu widowiska, w którym biorą udział” (s. 202). Uwagi Autora antologii na temat Jego więzi z poezją lingwistyczną przybliżają nas ku kwestiom umiejscawiania twórcy na mapie literatury. Personalne zakotwiczanie każdego pisarza nie może się obejść bez dylematów natury identyfikacyjnej, bez skrajnie szczerej odpowiedzi przed samym sobą na pytanie o to, kim się jest: jednym z wielu na podobieństwo wielu czy też – wyłącznie sobą, niepodobnym do innych, chociaż ze znakami poetyckiej wspólnoty, do jakiej zaprasza tradycja, dialog kultur, język. Relacje Balcerzana z językiem są zawsze wynikiem wewnętrznej przygody, w kontakcie z rzeczywistością, ostrzega przed semantyczną atrofią, wskrzesza umarłe krajobrazy znaczeń, odbudowuje spowszedniałą metaforykę, rekonstruuje pierwotne etymologie. Chronos zajmuje więc w pisarstwie Balcerzana wyjątkowe miejsce. Pulsuje także w Wierszach niewszystkich. Uczestniczy w budowaniu indywidualnych strategii lirycznych, które przebiegają równolegle nie tylko wobec czasu biograficznego, lecz także paralelnie w stosunku do zmieniających się mód w literaturze. Chronos nie jest sprzymierzeńcem człowieka w sensie fizycznym przez nieustanne powtarzanie apokaliptycznego prawie memento mori, lecz paradoksalnie pomaga mu w uzmysłowieniu sobie wartości engramów uniwersalnych w łagodzeniu napięć pomiędzy nieodwracalnym przemijaniem i szansą na zaistnienie w pamięci innych. Te szansę realizuje Balcerzan za pomocą świata znajdującego się w ciągłym ruchu, świata tajemniczego, synestezyjnego, wielowymiarowego, świata, w którym jedną z głównych ról w zakresie instrumentalizacji stylistycznej powierzył metaforze i polisemii. Sprawdzone sobą Wiersze niewszystkie Edwarda Balcerzana pozostaną dla mnie wyraźnym sygnałem o dokonaniu się indywidualnego, lecz w planie uniwersalnym, rozrachunku poetyckiego, w którym uczestniczył twórca i jego dzieło; zwłaszcza tytuł antologii kieruje ku takiej właśnie interpretacji. Z jednej strony to oczywiste, że dopóki żyje człowiek, dopóty nie może się wyczerpać potencjalność jego poetyckiej aktywności, a zatem – i możliwość powstawania wciąż nowych utworów potwierdzających prawdę o kreacyjnej NIEWSZYSTKOŚCI. Z drugiej zaś – owa NIEWSZYSTKOŚĆ implikuje obecność rzeczy tutaj niepokazanych, ukrytych, których występowania i jakości można się tylko domyślać. Wiersze niewszystkie Edwarda Balcerzana pozostaną też dla mnie próbą walki Autora o poetycką autonomię, o potrzebę zachowania dystansu wobec skłonności krytyków literatury do szufladkowania twórców. Owszem, wszelkie porównania pisarstwa własnego z pisarstwem wybitnych ludzi pióra nie przynosi porównywanym ujmy, jest chyba jednak zawsze pójściem na swego rodzaju kompromis krytycznoliteracki, który nie toleruje zjawisk satelitarnych, tj. wymykających się badawczemu oswojeniu. Bycie jednym z wielu, choćby najwybitniejszych, jest zawsze trwaniem w otoczeniu sobie podobnych, podczas gdy tak naprawdę dopiero świadomość odrębności przesądza o oryginalności i indywidualności. Innymi słowy, Balcerzan był i będzie dla mnie zawsze zjawiskowy, niepowtarzalny, sam dla siebie stanowiący system. System światopoglądowy. System poetycki. System interpretacyjny. Wiersz-znak Pomnik otworzył zbiorek Morze, pergamin i ty (1960), wiersz-znak Julian Przyboś: Wiosna 2001 zamknął Wiersze niewszystkie. Lecz zamknął tę znakową nieskończoność poezji, zaświadczoną osobistym doświadczeniem Autora, tylko na chwilę, by Szanowny Panie, rzadko zaglądam do internetu, dlatego dopiero teraz mogę odpowiedzieć na Pański felieton o mojej nieskromnej osobie, który, przyznaję, sprawił mi ogromną przyjemność, przynosząc ze sobą tak konieczne dla megalomana mojego pokroju katharsis. Cóż, nie jestem idealny – ale kto jest? Zgódźmy się więc z tym, że jestem potworem – to pojęcie zawiera w sobie ładunek na tyle negatywny, że zadowoli moich wszystkich wrogów. Niemniej, Pańska zawoalowana teza, że pisarz (szerzej: artysta) nieznany za życia jest niejako a priori mierny, wydaje mi się pozbawiona podstaw, czego dowodzi historia, pełna nazwisk twórców swego czasu nieznanych. Bo przecież nie doraźna popularność jest miarą sztuki, nie postawa etyczna artysty, nie jego koneksje, pochodzenie ani nawet nie jego – jakże niekiedy barwne – cechy charakteru. Nie one czynią artystę wielkim. Czynią to jego wyjście poza modne konwencje epoki, wiedza, warsztatowa sprawność, umiejętność nawiązania dialogu z poprzednikami i kilka innych cech, wśród nich ta najsłabiej zdefiniowana, intuicyjna raczej, jaką jest talent. A Pan postanowił dać upust swoim frustracjom urażony moim stwierdzeniem, że nie jest Pan przystojny i męski, ale za to umie Pan pisać, tylko nie ma o czym, i że Pańska słynna pelisa jest po dziadku. Przyznaję, nie są to argumenty merytoryczne, co do przepięknej pelisy, to nie znam jej pochodzenia, ale i rozmowa z Janem Siwmirem była dosyć swobodna, wielowątkowa, kpiarska i ironiczna, co niesie ze sobą dygresje, niekiedy godzące w próżność, w tym przypadku Pańską. A wiemy z psychologii, że im większa próżność, tym rana bardziej dotkliwa. Miał Pan, jak sądzę, zajęcia z psychologii? Czasem taką ranę leczy poczucie humoru. Jeśli go nie ma – to rzeczywiście, życie staje się trudniejsze. Przykro mi, ale w tej sprawie nie mogę Panu pomóc. Postąpił Pan jednak nieładnie, nie po dżentelmeńsku, posługując się wyrwanymi z kontekstu zdaniami, zafałszowaniami, przemilczeniami i przeinaczeniami oraz innymi, typowymi dla propagandy pewnych przebrzmiałych formacji politycznych, zabiegami. Nie zadał Pan sobie trudu przeczytania moich książek i skonfrontowania ich treści z – przyznaję – entuzjastycznymi recenzjami. Pominął Pan milczeniem zawarty w moich esejach i felietonach program artystyczny i stopień jego zgodności z uprawianą przeze mnie twórczością. Uniknął Pan merytorycznej, logicznej i filozoficznej kontroli moich tekstów, uciekając się do sztubackich wygłupów, które, jak wiemy, potrafią ośmieszyć wszystko. Podobnie w złym guście jest nieinformowanie mnie o Pańskiej publikacji, co uniemożliwiło mi odpowiedź we właściwym czasie i miejscu. Cóż, widać po dziadku została Panu tylko pelisa – kindersztubę diabli wzięli. Bo co innego facecje w luźnej rozmowie, a co innego publikacja w dziale książki (co Pański felieton ma wspólnego z recenzją KSIĄŻKI?) Jest Pan, w opinii niektórych, wielkim artystą wszechstronnym, polskim Leonardem, największym kolorowym balonem, planetą, ba, najjaśniejszą gwiazdą polskiego zaprzałego literackiego nieboskłonu, więc złość i jad Panu nie przystoją, tym bardziej nie przystoi nieelegancki atak ad personam przypuszczony na mnie z braku merytorycznych argumentów. Szczególnie on niesmaczny, bo sprowokowany błahostką, jednak przyznaję, tekst w sumie zabawny – chociaż nieuczciwy i zalatujący paszkwilem. Stąd moje mieszane uczucia, w których jednak kiełkuje nadzieja, że nareszcie mam godnego siebie przeciwnika – oczywiście, jeśli idzie o złośliwość, bo zasady dżentelmeńskiej walki powinien Pan sobie przyswoić. Rzecz jasna, jeśli uzna to Pan za konieczne – broń Boże, proszę nie łamać swojej natury. Jak wspomniałem, Pański atak na mnie jest osobisty i nosi cechy pieniactwa, bowiem w całej długiej (25 str.) rozmowie z Janem Siwmirem poświęciliśmy Panu zaledwie dwa zdania. Rozumiem, że Pan i Towarzystwo uważacie, że tacy jak my powinniśmy jedynie płacić na Was podatki i siedzieć cicho, rozdziawiając gęby w niemym zachwycie, bo tacy jesteście wielcy – przecież mówią o Was w mediach, wydają Wam książki. Otóż te czasy, Panie Dehnel, się skończyły. To, kto jest naprawdę wielki, oceni historia, może co lepiej wykształceni czytelnicy, a nie Komitet Centralny, Radiokomitet czy inni koledzy. Proszę wspomnieć te dzisiaj zapomniane, a niegdyś wynoszone nazwiska. Kto pozostał z dawnych nadmuchanych balonów? Kto zostanie z dzisiejszych? Ja nie mam tyle pychy, by stwierdzić, że wiem. Mogę jedynie przypuszczać. Panie Dehnel, dał się Pan nabrać na moją pozorną w istocie megalomanię, sprowokowaną tym, co dzieje się w dzisiejszej polskiej krytyce i literaturze – moja bufonada to tylko kopia z dystansem tego, co wyprawiają inni, ci znani i lubiani autorzy i ich apostołowie. Obnażył Pan za to megalomanię swoją, niestety prawdziwą. Czy uzasadnioną? Cóż, ponownie zostawmy głos historii. Przy okazji, gorąco polecam Panu lekturę moich książek – nie tylko wstępów do nich. Bo może jednak zweryfikowałby Pan swoją, proszę wybaczyć, niemądrą tezę, że jedynie popularny pisarz to dobry pisarz. Bowiem jeśli to Pan ma rację, to, ach, aż się boję – te wszystkie Hölderliny i Schulze, Gombrowicze i Witkace, te zastępy za życia wyśmiewanych, niedocenianych i zwykle niewydawanych lub wydawanych późno i w niewielkim nakładzie pisarzy, są do dupy, a liczą się jedynie ci wydawani, medialni, nagradzani i wynoszeni przez sobie współczesnych krytyków, żerujący na stypendiach, tłumaczeniach, zagranicznych wojażach, za pieniądze podatnika? Właściwie mógłbym wzruszyć na ten Pański atak ramionami, gdyby nie jedna, jedyna rzecz – wzbudził Pan w czytelnikach swojego felietonu błędne przekonanie, że pogardzam takimi ludźmi, jak: Szekspir, Bach, Mozart, Mickiewicz, Słowacki, Witkacy, uważając ich za „pozytywnych grafomanów”. Nie napisał Pan, przez niegodziwość lub niezrozumienie, że przez grafomanię, co wyjaśniam wyraźnie, rozumiem jedynie imperatyw pisania, który przynosi efekty pozytywne, doskonałe, jak u wyżej wymienionych, którym oddaję cześć niemal boską, albo mierne, zgodnie ze słownikowym wyjaśnieniem terminu grafomania. I’m last, but not least – nie bardzo się zgadzam z Pańską samokrytyką. Określa się Pan bowiem słowem „matołek”, które, wydaje mi się, nie jest właściwe. Matołkiem może być uczeń podstawówki, ostatecznie gimnazjalista, ale człowiek po studiach zasługuje na epitet adekwatny do wykształcenia. Kłaniam się, Tomasz Sobieraj Odpowiedź na felieton Jacka Dehnela Po prostu: Sobieraj, książki.wp, wrzesień 2009. 41 RECENZJE Intelektualne zaskakiwanie czytelnika od dawna należy do ulubionych chwytów t wórcz ych Edwarda B alcer zana. B o w zaskoczeniu umysłu, w deautomatyzacji myśli, w nagłym odświeżeniu percepcji odbiorcy kryje się odwieczna tajemnica indywidualnego stylu RECENZJE DLACZEGO WARTO MÓWIĆ O PRZEMINĘŁO Z WIATREM? Aby udowodnić wartość Przeminęło z wiatrem, można się powołać na liczby: ponad milion egzemplarzy książki sprzedanych w ciągu pół roku, blisko 200 wydań w 37 krajach, 50 tysięcy dolarów zapłaconych za prawo do sfilmowania bestselleru, najwyższe zarobki w historii kina, wreszcie 13 nominacji do Oscara, w tym 10 statuetek. Nie można również nie wspomnieć o Pulitzerze, którego otrzymała za powieść Margaret Mitchell1. Jednak liczby, świadczące o wysokiej poczytności i oglądalności dzieła, a nawet nagrody, nie wszystkich przekonują. W uznaniu powieści za arcydzieło przeszkodziła jej zbytnia popularność wśród czytelników2 oraz przypisanie do literatury kobiecej, która, tak jak uniwersytety otwarte dla kobiet w latach trzydziestych, uważana była za gorszą od męskiej3. Grażyna Stachówna, dopraszając się szacunku dla filmowych melodramatów, stwierdza: Gatunek kobiecy tylko dla ludzi ograniczonych znaczy: gorszy, sentymentalny i głupi. (...) Melodramaty przynoszą skomplikowane przesłania dotyczące problemów moralności, praw ustanowionych w danej społeczności i kar wymierzonych za złamanie obowiązujących norm postępowania4. Badaczka podkreśla, że Przeminęło z wiatrem to nie tylko historia miłosna, ale również monumentalna opowieść o legendzie Starego Południa5. Ideał damy i dżentelmena a drobne odstępstwa Zdaniem Amerykanów ich ojczyzna zawsze dzieliła się na inteligencką, purytańską i mieszczańską Północ oraz arystokratyczne, rolnicze Południe6. Kultura plantacji opierała się na patriarchalnej hierarchii – najważniejszy był właściciel majątku, po nim jego żona, dzieci, biały zarządca plantacji, czarna służba domowa, wreszcie Murzyni pracujący w polu. Tradycyjnie przyporządkowuje się kobiecie sferę natury, a mężczyźnie kultury, jako że ona rodzi dzieci oraz przygotowuje żywność, a on zajmuje miejsce w przestrzeni publicznej. Wydaje mi się jednak, że w arystokratycznych społecznościach wiejskich to mężczyzna, swobodnie ubrany i doglądający konno prac rolnych bliższy jest naturze, niż jego uwięziona w gorsecie, dbała o elegancki wygląd rezydencji żona. Margaret Mitchell pisze: Mężczyzna ryczał jak byk, gdy drzazga utkwiła mu w palcu, kobieta zaś tłumiła jęki w czasie porodu, by nie przeszkadzać mężowi. Mężczyźni używali ordynarnego języka i często się upijali, kobiety zaś ignorowały plugawe słowa i bez narzekań kładły pijaków do łóżka. Mężczyźni byli grubiańscy i prostoduszni, kobiety zaś uprzejme, łagodne i pobłażliwe7. Dama z Południa, jako panna czarująca i niewinna, po ślubie powinna stać się stateczną gospodynią. Odtąd jej zadaniem jest bezwzględne posłuszeństwo mężowi, kultywowanie ideałów Południa i wychowywanie dzieci w tym patriotycznym duchu. (...) Panienka wychowana pod kloszem nie była przygotowana do zarządzania plantacją8. Do podobnych wniosków dochodzi Grażyna Stachówna, pisząc, że w Tarze, rodzinnym majątku Scarlett, domem rządzi jej matka Ellen oraz czarna niania Mammy, plantacją zaś zajmuje się mężczyzna-właściciel9. Tymczasem Margaret Mitchell kreuje damę przygotowywaną od dzieciństwa do opieki nad plantacją. Gerald nigdy nie wpadł na to, że wszyscy na plantacji są posłuszni jedynie cichemu głosowi jego żony Ellen. (...) Mężczyzna był właścicielem plantacji, kobieta zaś nią kierowała. Ale to mężczyznę chwalono za rządy10. Także w filmie Ellen O’Hara wykonuje większość obowiązków, co widać, gdy zarządca pyta, jakie prace mają być podjęte nazajutrz, a ona odpowiada, że właśnie urodziło mu się nieślubne dziecko. Już wiadomo, że zarządca utracił posadę, lecz Ellen, okazując szacunek mężowi, konsultuje z nim tę decyzję. Następnego dnia Gerald wybiera się z córkami na przyjęcie, a Ellen zostaje w domu, aby uporządkować rachunki. Nic dziwnego, że skoro żona pełniła tak ważną funkcję w życiu i w interesach Geralda, po jej śmierci oszalał i w razie problemów powtarzał: Musimy zapytać o to panią O’Harę. Podobną bezradność wykazał Ashley po śmierci Melanii. Elżbieta H. Oleksy, widząc analogię między damą z Południa a Matką Polką, zauważa: Kobieta staje się kwintesencją tradycji Południa: staje się w istocie wyobrażeniem Południa11. Pamiętając, że melodramat to gotowy fantazmat, (...) spreparowany z mitów, stereotypów, emocji, obsesji, tęsknot i marzeń12, można przypuszczać, że ideał damy zaprezentowany w Przeminęło z wiatrem 1 Por. Helen Taylor, Scarlett’s women.“Gone with the wind” and Its Female Fans, New Bronswick 1989, s. 1-2. 2 Jerzy Serczyk, Dookoła „Przeminęło z wiatrem”, Toruń 1996, s. 214. 3 Por. Ibidem, s. 317. 4 Grażyna Stachówna, 100 melodramatów, Kraków 2000, s. 7-9. 5 Ibidem, s. 84. 6 Por. Maria Ossowska, Ethos rycerski i jego odmiany, Warszawa 1986, s. 154. 7 Margaret Mitchell, Przeminęło z wiatrem, Warszawa 2000, s. 55. 8 Elżbieta H. Oleksy, Kobieta w krainie Dixie, Łódź 1998, s. 13-17. 9 Por. Grażyna Stachówna, Niedole miłowania. Ideologia i perswazja w melodramatach filmowych, Kraków 2001, s. 118-119. 10 Margaret Mitchell, op. cit., s. 31-55. 11 Elżbieta H. Oleksy, op. cit., s. 13-17. 12 Grażyna Stachówna, Niedole..., s. 15. KIMKOLWIEK JEST LUNIEK Kimkolwiek jest Luniek, debiutancka książka Izy Chłond, jeśli wierzyć tytułowi - to odpowiedź. A jeśli Pisanie wiersza jest podjęciem dialogu: z innymi wierszami, z czytelnikiem, z tradycją poetycką, a także bardzo bym tego chciała - z innymi, niepoetyckimi, obliczami języka. (Julia Fiodorczuk), jeśli poezja z natury jest w jakimś stopniu pogłosem literackich i pozaliterackich światów, chciałoby się na początek ustalić, odpowiedzią na jakie wyzwania czy pytania próbuje być książka Izy Chłond. Tytuł pierwszej z czterech części jasno ostrzega, że na początek będzie to śmierć. I jest. Mamy tu wiersze o „sporym zasięgu“, które nie skupiają się na konfesyjnych lamentach czy westchnieniach ani nie lewitują w poszukiwaniu jednoznacznych odpowiedzi na odwieczne pytania, są to raczej przejmujące próby usytuowania się, określenia wobec śmierci; jak w poruszającym fragmencie: i ojciec – gdzieś tam, na onieśmielająco białej sali| zupełnie bezradny.| i matka – z każdą diagnozą coraz bardziej odległa|| i ja – nagle stara, próbująca skracać dystanse,| szukająca nawiasu, objęcia. [*** (nieuniknione poznać to)] czy w tym, nawiązującym do wiersza Szymborskiej: niesprawiedliwe – nie móc używać| czasu teraźniejszego w rozmowie o zmarłym.| jakby rozkład ciała udzielał się tkankom zdań,| wszystkim związkom słów, zwrotnicom znaczeń.|| zabrakło jednego podmiotu i nagle tyle| osieroconych orzeczeń. [gramatyka] Marek Kołodziejski tak napisał o książce Chłond: To nie literatura opisująca egzystencjalne rozterki, to relacja z pierwszej ręki. I rzeczywiście, autentyzm tej poezji jest wartością absolutnie nie do przecenienia. Jeśli mowa o cierpieniu - współodczuwam, jeśli o dzieciństwie - błądzę myślami w stronę własnego itd. Pomimo dystansu, chwilami „programowo” zimnego spojrzenia na świat, jest w tych 42 jest iluzoryczny, gdyż żadna z bohaterek nie spełnia go do końca, tak, jak żaden z bohaterów nie jest stuprocentowym dżentelmenem. Książkowa wersja informuje, że w młodości Ellen popełniła niegodny damy błąd – zakochała się bez wzajemności. Za Geralda wyszła z rozpaczy, a nie z miłości. Skromna, altruistyczna Melania, dla której Ashley odrzucił Scarlett, zawsze gra rolę damy, a dopiero potem matki, żony, patriotki13. Jednocześnie potrafi być stanowcza i wymagająca, a z jej zdaniem liczą się wszyscy znajomi14. Cechy te, ujawniające się, gdy Melania ujmuje się za wyrzutkami społeczeństwa, jak Scarlett, Rhett i prostytutka Bella, wydają się stać w sprzeczności z fantazmatem dbałej o konwenanse damy, chociaż świadczą o dobrym sercu. Ashley był potomkiem ludzi, którzy swój wolny czas poświęcali myśleniu, a nie działaniu15. Po utracie majątku nie potrafił dostosować się do nowego ustroju. Jego honor nie ulega zmianie za zmianą warunków, tak jak nie zmieniają się maniery16. Dlatego też pan Wilkes nie pochwala kapitalistycznych metod Scarlett: wyzysku robotników oraz handlu z Jankesami. W powieści, nawet jeżeli Ashley był prawdziwym dżentelmenem, nie był ideałem dżentelmena z Południa ze względu na przewagę intelektu nad temperamentem. Jak wszyscy mężczyźni lubił polowania, grę w karty, tańce i dysputy o polityce, a konno jeździł najlepiej ze wszystkich. Od innych różniło go jednak to, że przyjemności te nie stanowiły dla niego celu i sensu życia17. Kobietom oglądającym film Ashley wydaje się mdły, nieciekawy18. Ideałem dżentelmena nie jest też Gerald. Pomimo galanterii, odwagi i zamiłowania do popularnych rozrywek, jego wybuchowość zdradzała, że to dorobkiewicz, plantator w pierwszym pokoleniu. Powieść mówi, że Tarę i pierwszego niewolnika wygrał w pokera. Scarlett i Rhett – w drodze pod prąd Scarlett i Rhett najbardziej odbiegali od ról damy i dżentelmena, ale dzięki temu potrafili się odnaleźć po upadku secesji. Rhett to przystojny awanturnik o skandalicznej reputacji, pewny siebie, arogancki, bezczelny i bardzo sexy. Z pozoru cynik i drań, w istocie romantyczny kochanek wielbiący kobietę, która go nie kocha, szlachetny idealista, który popiera przegrane sprawy – wstępuje do wojsk Konfederacji, gdy klęska Południa jest już przesądzona19. Jego odrębność podkreślają sceny, kiedy paraduje w drogim, białym garniturze na tle Południowców w obdartej żałobie. Bohater powtarzał, że nie jest dżentelmenem i że Scarlett podoba mu się, gdyż nie jest damą. Lecz niebycie damą oznaczało dla Południowców brak kobiecości, natomiast męskości Rhetta nie kwestionowano, chociaż znał się na damskich strojach, uwielbiał córkę i pozwalał żonie prowadzić interesy. Scarlett wyglądała słodko, czarująco i figlarnie, w rzeczywistości zaś była samowolna, uparta i zapalczywa. Pozory jej wystarczyły, bo właśnie dzięki nim uzyskała powodzenie20. Kiedy odgrywanie roli damy zaczęło stać w sprzeczności z interesami bohaterki, wyrzekła się jej: wyznała miłość Ashleyowi, odrzucona wyszła za niekochanego Charlesa, a jako wdowa powróciła do balów i flirtów. Po splądrowaniu Tary przez Jankesów rządziła na plantacji twardą ręką, wbrew naukom matki. Broniąc się przed głodem i utratą ziemi, Scarlett nie zawahała się pracować w polu, kraść, zabijać, prostytuować, odbić siostrze bogatego konkurenta, po czym sama zająć się jego interesami. Wyszła też za nieprzyjmowanego w towarzystwie Rhetta, a w dodatku nie odnajdywała się w roli matki, zwłaszcza w powieści. Południowcy nie potrafili docenić tego, że Scarlett nie uciekła z oblężonej Atlanty, ale została, aby odebrać poród Melanii i że ciężko pracowała, aby wyżywić ją i resztę swojej niepraktycznej rodziny. Sprzeniewierzenie się wizerunkowi damy było niewybaczalne. Odrębność i samotność bohaterki podkreśla scena filmu, kiedy podczas przyjęcia u Wilkesów, na wieść o wojnie, wszyscy goście zbiegają entuzjastycznie po schodach, natomiast Scarlett wchodzi na nie powoli, załamana z powodu odrzucenia jej przez Ashleya. Badacze piszą o Scarlett, że radzi sobie ze sprawami przypisywanymi tradycyjnie mężczyznom znacznie lepiej, niż jej dwaj pierwsi mężowie oraz Ashley21 oraz że po kobiecemu interpretuje męską rolę22. Literacka Scarlett zaliczana jest do tzw. nowych kobiet, negujących model, w którym bogactwo i władza należą się wyłącznie mężczyznom23, natomiast w filmie jest niszczycielką (kobietą kastrującą), która wykorzystuje erotyzm nie dla własnej satysfakcji seksualnej, ale by kontrolować i podporządkować sobie mężczyzn24. Dopatrywano się w niej też osobowości histerycznej, tyranizującej otoczenie, wybuchowej, oziębłej i nieświadomej, że Ashley jest pensjonarskim zauroczeniem, a prawdziwa miłość to Rhett25. Większość badaczy26 twierdzi, że Scarlett, wychowywana w przeświadczeniu, że seks jest przyjemny tylko dla mężczyzn i w dodatku dwa razy zamężna z nieporadnymi kochankami, nauczyła się odczuwać rozkosz dopiero po gwałcie Rhetta. Wydaje mi się jednak, że bohaterkę podniecały już jego pocałunki – przecież to dzięki nim, a nie tylko ze względu na majątek, zgodziła się wyjść po raz trzeci za mąż. Kiedy zaś, wspominając Ashleya i bojąc się kolejnych ciąż, odmówiła Rhettowi łoża, żałowała, że mąż nie próbuje przekonać jej do zmiany decyzji i zapytała z zaskoczeniem: Nie zależy ci? Intrygujące są relacje Scarlett z rodzicami. Wbrew teorii psychoanalizy, to matka odpowiadała jej sferze superego, a ojciec id. Ellen to typowa matka, która narzuca córce własny los, (...) uważając, że lepiej ją wychować na „prawdziwą kobietę”, gdyż społeczeństwo wówczas przyjmie ją do swego grona27. Scarlett, kochając, podziwiając matkę i bojąc się rozczarować Ellen, ukrywa przed nią prawdziwą osobowość, natomiast identyfikuje się z ojcem, po którym odziedziczyła upór i odwagę. Kiedy Gerald zrozumiał, że nie będzie miał synów (...), zaczął bezwiednie odnosić się do niej jak mężczyzna do mężczyzny. Bardzo jej to odpowiadało28. Paradoksalnie zatem, na podporządkowanie się Scarlett patriarchalnemu systemowi nalegał nie uprzywilejowany w tym systemie ojciec, ale wykorzystywana przezeń matka, w dodatku przy pomocy jeszcze bardziej wykorzystywanej niewolnicy - Mammy. Zakończenie Melodramaty, chociaż przeznaczone dla kobiet, lansują męski punkt widzenia29. W Przeminęło z wiatrem Gerald, Ashley i Rhett wiedzą lepiej od Scarlett, czego jej potrzeba. Uświadamiają jej miłość do Tary i zgadzają się – nie wyłączając Ashleya – że nie będzie z nim szczęśliwa. Lecz Ashley i Gerald nie podejrzewają, że Scarlett potrafi być egoistyczna i okrutna, toteż najlepiej pasuje do niej Rhett. Sam Rhett nie ma co do tego wątpliwości. Na ogół melodramaty przekonują, że wyjątkowość kobiet stwarza kłopoty, zagraża układom rodzinnym i społecznym, (...) więc powinna być poskromiona, a nawet ukarana30. Przeminęło z wiatrem zdaje się kierować tą zasadą, zwłaszcza w ostatniej scenie, gdy Scarlett uświadamia sobie uczucie do Rhetta, a on odchodzi. Jednak bohaterka nigdy się nie poddaje, więc i tym razem jest pewna, że zdoła odzyskać męża. Dlatego też Przeminęło z wiatrem to dzieło wyjątkowe, nie formułujące ideologicznego przekazu o klęsce i ukaraniu kobiety, ale o jej odwadze, niespożytej sile, upartym podnoszeniu się po każdym ciosie, ciągłej gotowości do walki i radosnej nadziei na zwycięstwo31. Scarlett, chociaż bywa niesympatyczna, budzi podziw kobiet, pozwalając im uwierzyć, że i one potrafią się przeciwstawić całemu światu. Weronika Górska Dama i rycerz z Południa. Wokół Przeminęło z wiatrem – powieści Margeret Mitchell oraz filmu Davida O. Selznicka Bibliografia podmiotu: Margaret Mitchell, Przeminęło z wiatrem, Warszawa 2000. David O. Selznick, Przeminęło z wiatrem, USA 1939. Bibliografia przedmiotu: Agnieszka Borkowska, „Nowa kobieta”: rozważania o kobietach w nie(?)kobiecych rolach [w:] Gender. Film. Media, red. Elżbieta H. Oleksy, Elżbieta Ostrowska, Kraków 2001. Simone de Beauvoir, Druga płeć, Kraków 1972. Elżbieta H. Oleksy, Kobieta w krainie Dixie, Łódź 1998. Maria Ossowska, Ethos rycerski i jego odmiany, Warszawa 1986. Jerzy Serczyk, Dookoła ”Przeminęło z wiatrem”, Toruń 1996. Grażyna Stachówna, 100 melodramatów, Kraków 2000. Grażyna Stachówna, Niedole miłowania. Ideologia i perswazja w melodramatach filmowych, Kraków 2001. Grażyna Stachówna, Wstęp [w:] David O. Selznick, Przeminęło z wiatrem, Kolekcja Gazety Wyborczej, Warszawa 2006 Helen Taylor, Scarlett’s women.“Gone with the wind” and Its Female Fans, New Bronswick 1989. 13 Por. Ibidem, s. 124. 14 Ibidem, s. 124. 15 Maria Ossowska, op. cit., s. 159. 16 Ibidem, s. 159. 17 Margaret Mitchell, op. cit., s. 27. 18 Por. Helen Taylor, op. cit., s. 189. 19 Grażyna Stachówna, Wstęp [w:] David O. Selznick, Przeminęło z wiatrem, Kolekcja Gazety Wyborczej, Warszawa 2006, s. 32. 24 Elżbieta H. Oleksy, op. cit., s. 130. 20 Margaret Mitchell, op. cit., s. 56. 25 Por. Grażyna Stachówna, Niedole..., s. 126, Jerzy Serczyk, op. cit., s. 328. 21 Por. Jerzy Serczyk, op. cit., s. 190. 26 Por. Ibidem, s. 126, Ibidem, s. 328. 22 Por. Grażyna Stachówna, Niedole..., s. 125. Autorka przytacza tę opinię za Pedro Almodovarem. 27 Simone de Beauvoir, Druga płeć, Kraków 1972, s. 27. 28 Margaret Mitchell, op. cit., s. 31. Por. Agnieszka Borkowska, „Nowa kobieta”: rozważania o kobietach w nie(?) kobiecych rolach [w:] Gender. Film. Media, red. Elżbieta H. Oleksy, Elżbieta Ostrowska, Kraków 2000. Autorka przytacza tę opinię za Janet Lee, Elizabeth Fox-Genovese, Margaret Marshment. 29 Por. Grażyna Stachówna, Niedole..., s. 20. 30 Ibidem, 21. 31 Ibidem, 129. 23 wierszach głęboka naturalność, wiarygodność, jest w nich jakaś prawda, która pozwala zaufać, mimo nieznośnej świadomości, że autorka proponuje nam tak naprawdę swoistą grę – pierwszoosobowa narracja, wielokrotnie pojawiające się imię poetki, odniesienia do zdarzeń sądowych (Iza Chłond jest z zawodu prawnikiem) podejrzanie mocno podkreślają autobiograficzny charakter opowieści, można więc przypuszczać, że jest to jednak konwencja. Ale grą ani zabawą nie są z pewnością emocje, tematy, problemy czy pytania, którymi podszyte są wiersze. I to bez względu na to, czy mowa o rozstaniu (jakoś mniej żywy bez ciebie| cały ten świat we mnie. [parablel lum]), samotności (i znowu prowadzisz dialog ze świecą| może dlatego, że nie widać kto bardziej drży,| a może dlatego, że nie ma cieplejszej istoty| od knota. w tym domu [3.10 – ponowna próba odgrzania imion własnych]), wysiłku „ukorzenienia się” (nawet sprzątaczka po tym jak spadłam ze| świeżo umytych schodów mówi mi dzień dobry.| odhaczam: kolejna oswojona| i już mogę triumfalnie oświadczyć: jestem w domu. [gniazdo]), bolesnych doświadczeniach z dzieciństwa [w drodze z W.], czy wreszcie o śmierci (kolejna wiosna: okna umyte, z szaf zdjęty balast| zimowej odzieży. gdyby nas zastano takich zziajanych,| w fartuchach, rozdeptanych kapciach, supłających jak ptaki| kolejne, jednoroczne gniazda to ile by było śmiechu,| a ile powagi w innych wymiarach? [substancja do budowy świata]) – za każdym razem są to wiersze mocne, niebanalne, pełne zaskakujących detali, przyprawione puentą o silnym przekazie. Szczególnie mocnym głosem mówią wiersze, w których autorka sięga po motywy z sali sądowej i wykorzystuje je jako kanwę do refleksji nad naturą człowieka, także tego „zbłąkanego“, a jednak godnego spojrzenia nań jak na brata – mało tego, jak na własnego, młodszego, rodzonego brata: najbardziej niepokoi|| świadomość jutra. tego, że trzeba się będzie spotkać| z zabójcą, zajrzeć mu w oczy i zobaczyć w nich| swojego młodszego brata. że się będzie chciało| powiedzieć mu: „młody, ale się wygłupiłeś -| nie było lepiej iść na rower zamiast kupować nóż?” [o sobie]. Uderza w tej postawie szlachetna wyrozumiałość dla kondycji człowieka, który stając przed obliczem sądu - tak po prostu, po ludzku - traci pewność siebie: lepiej wiedzieć co|| się mówi, generalnie mieć słowa - na wszelki wypadek.| a my wszystko zapiszemy, szloch| zmieniając w znaki przystankowe. [przesłuchanie] Jest w tych fragmentach - obok świadomości zła – humanitarna gotowość do pochylenia się nad człowiekiem, kimkolwiek by nie był. Pobrzmiewa jednak w „wierszach prawniczych” coś jeszcze - szczególny autobiograficzny motyw: prawnik-poeta wchodzi w głęboką i trwałą interakcję z tym, co spotyka, interakcję, która zaowocuje przecież słowem: potem zaczynają się sny. co się śni? wiersze.| doskonale bolesne. kpią sobie z pamięci.| ciągną się i nie ma słów na to, jak się ciągną| przechodząc w równie doskonałą puentę. [o sobie]. Daję się ponieść Re:Luńkowi, wierzę tym wierszom, podobnie jak wierzę autorce, która pisze: Myślę o pisaniu jak o czymś najważniejszym na świecie.[Boski wiersz] Izabela Fietkiewicz-Paszek Iza Chłond, Re: Luniek, Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2009 Migotania, przejaśnienia 26 BOCZNA DROGA DO SIEBIE SAMEGO ZIEMSKIE I KOSMICZNE RONDO „Rondo” to tom wierszy Józefa Barana, datowanych na lata 2006 –2009. Wkraczając na tę orbitę, można mieć wrażenie, że będzie tu kosmicznie i nieziemsko. Już w prologu czytamy o „6 miliardach duszyczek powiązanych ze sobą w konwulsyjnym tańcu Ziemi”. Autor „Ronda” zaczyna filozoficznym działem – „Tyle razy umieraliśmy, tyle razy odradzaliśmy się”. Ta metafora wskazuje na bardzo ważny etap w ciągu każdego dnia. Ludzkie życie nie jest bowiem monotonne. Wciąż, w każdej chwili coś obumiera, w zamian wciąż się coś rodzi. Majestatycznie do wierszy wstępują jesień i miłość. Uroki egzystencji najwyraźniej widać w wierszu „Tryptyk szpitalny”: „udaje się spiąć/ Niebo z ziemią/ w nieśmiertelną chwilę.” Ale czy kilkoma wierszami można trafnie rozwiązać zagadkę cywilizacyjną? Utwory o charakterze religijnym mogą udźwignąć tematykę naszej planety. Jest to sprawa nas samych, ludzkich dokonań, kiedy wybranym zdarza się cud narodzenia. Przykładem może posłużyć: „Hymn niepoprawnych optymistów – lotnych akrobatów słowa”. Wiersz poświęcony pamięci ks. J. Twardowskiego. Wiara poety jest niczym innym, jak nadzieją. „pozwól sercu/ by znów fermentowały w nim/ młode uczucia” („Przesłanie na każdy wiek”). Dział o egzystencji ludzkich dusz wobec kosmosu kończy się niezwykle sentymentalnie i przestrzennie. „Każdorazowo zmniejszam/ Wielki Kosmos/ z ważką w tle/ i moim życiem/ pełnym burz i iluminacji/ do skali/ 1 cm kwadratowego/ i dopiero wtedy przystępuję do/ grawerowania/ mojego imperium/ pod lupą metafory” („Dwa wiersze o pisaniu wierszy”). „Jeszcze jeszcze” to drugi dział globalnych wierszy Józefa Barana. Zamiast jesiennej melancholii czy symptomów miłości, do wierszy wkradają się widoki z wieżowców, miasto Singapur, Morze Południowochińskie czy„Niedziela w Indonezji”. Co tak naprawdę, poprzez wiersze, notatki z podróży chciałby zakomunikować autor „Ronda”? Będą to pytania, na które nikt nie ma odpowiedzi: „może jesteśmy dopiero na tropie/ Nieśmiertelnego/ który wpuszcza do naszych religii/ swoich sobowtórów a sam/ pozostaje nierozpoznany” („Na ruinach Heliopolis”), a także tęsknota za Cudownym wymiarem: „zanurzeni/ w oceanie śmierci klinicznej/ którzy doznali tam Tak pięknych lustrzanych odbić/ że za żadne nie chcieli/ wracać na Ziemię” („Życie przygląda się zdumione w życiu”). Po dwóch, prawie kosmicznych i częściowo ziemskich wierszy, „Rondo” wydaje się bardzo osiedlowe, jak wieczorne lub poranne spotkania na przystanku w celu wymiany wrażeń. Chciałoby się zaśpiewać, jak próbują uporządkować. Podróż odbywa się głównie bocznymi drogami, z dala od centralnej autostrady, na której, jak na teatralnej scenie, trwa przerażający, polityczny spektakl w orwellowskim stylu, według scenariusza napisanego przez dogorywający system totalitarny. Boczne drogi krzyżują się jednak z jedyną autostradą i nie ma możliwości, by uniknąć przymusowego uczestniczenia w zbiorowym horrorze. Nie uda się też zachować pozycji outsidera, ponieważ autostrada biegnie w jednym kierunku. Co prawda, docierają tutaj przemycane z „wrogiej nam zagranicy” wyobrażenia innego, normalnego świata, ale strach o tym myśleć... Andrzej ginie, stając się ofiarą systemu. Przeżywa poeta. Sam teraz kontynuuje podróż. Musi dalej pisać powieść, uczestnicząc w masowym exodusie ku Nowemu Staremu, a może Staremu Nowemu, które właśnie nadchodzi. Musi też próbować znaleźć prawdę o sobie samym: czy zostałem opowiedziany już do końca, czy jestem jeszcze opowiadany, czy słucham czyjejś opowieści o kimś innym, czy jednak o mnie. Muszę wiedzieć, czy sam opowiadam o sobie, czy sam układam moją opowieść, czy tylko postępuję według poza mną ustalonego scenariusza. (…) Kimkolwiek bym nie był tu, czy tam, teraz i kiedykolwiek. Dla kogoś, kto zapomniał, lub – z przyczyn metrykalnych - nie zna peerelowskiego koszmaru, świat przedstawiony będzie miał cechy dystopijne: prawda historyczna to jedynie prawda bohatera/ narratora. Postaci z historii Polski pojawiają się jedynie anegdotycznie i w ekstremum swej nieudolności w powieściowym „kraju bocznych dróg i centralnych autostrad” (w tej nazwie jest przemyślna kpina, gdyż w rzeczywistości przedstawionej autostrada jest jedna...). Inwersja czasowa to jeden z podstawowych zabiegów kompozycyjnych, za pomocą którego autor/narrator/Płakula buduje napięcie, igrając z czytelnikiem i pozostawiając jego inwencji rozwikłanie związków przyczynowoskutkowych. Główna oś fabularna ledwo istnieje i rozmywa się wraz z pokonywaniem kolejnych etapów podróży przez narratora/bohatera. Schemat opowieści drogi jest mocno naruszony. Książka ma kompozycję szkatułkową: powieść w powieści o powieści, w której – przez zastosowanie techniki kolażu – przeszłość i współczesność bohatera/narratora nakładają się i przenikają. Formalne odniesienia literackie, stylizacje i podteksty pozaliterackie także. „Płakula” to mroczno/metaforyczno/pikantna, a przez to intrygująca, mieszanka środków ekspresji: groteski obyczajowej, ironii intelektualnej i parodii politycznej. A wszystko jest podszyte poetycką refleksją nad kondycją współczesnej literatury i mechanizmami życia społecznego i literackiego, ograniczającymi wolność artystyczną. Powieściowa rzeczywistość – na styku starego i nowego porządku – jest tylko makietą państwa totalitarnego, na której postawione zostały zuniwersalizowane pytania o sens podróży do wolności i do... miłości. Skoro wszystkie boczne drogi i tak muszą się przeciąć z główną autostradą, dokąd w takim razie prowadzą? Autor „Płakuli” wraz z twórcą powieściowej powieści odpowiadają, że do siebie, do siebie samego, o ile nastąpi niezbędne rozsunięcie „ja” i „ja” – mężczyzny w sensie egzystencjalnym i pisarza. Intrygujący jest także język „Płakuli”. Suchanek nie byłby sobą, gdyby – po raz kolejny – nie zabawił się językiem. Zabawa polega na tym, że „po imieniu” nazywa rzeczy, dla których zarezerwowany jest język poprawności politycznej, natomiast we wszystkich, oficjalnie obowiązujących i niewymagających tej„poprawności”, nazwach własnych stosuje parodię nowomowy. Językowy patos sąsiaduje z reportażową dokładnością i precyzją powieści sensacyjnej, ludyczny wulgaryzm z wykwintnym eufemizmem, ckliwe gruchanie z opery mydlanej ze słowami, które w czasie powieściowym jeszcze nie istnieją... A do tego duża dawka poezji. W końcu jest to także opowieść o sile uwolnionej od kryteriów „salonów literackich”, opowieść o wolnej wyobraźni, która podporządkowuje się wyłącznie imperatywowi pisania. A przy tym nie tyle rozrachunek, co porachunek z peerelem, który trwa w najlepsze... Grażyna Baranowska Jerzy Suchanek, Płakula, Instytut Mikołowski, Mikołów 2009, s. 174. poetycki z wierszami Józefa Barana, Adama Ziemianina i Ryszarda Sobieszczańskiego. Głos tych trzech panów jest mocny, dojrzały, a wiersze dobrze osadzone w realiach. Nie byłoby w tym żadnej mistyfikacji, lecz doskonale dobrana poetyka. Pomimo wymienionych podobieństw, każdego z tych poetów wyróżnia coś innego. Wiersze Józefa Barana najłatwiej rozpoznać po empatii. W „Rondzie” znajduje się trzecia seria wierszy – „Rozmowy, wywiady, dialogi i monologi”. Jest to bez wątpienia najsłabszy zakręt w tomie, a jednocześnie najbardziej charakterystyczny. Możemy się z niego dowiedzieć, co pogwizduje dwudziestolatek na przystanku, albo co myśli przedstawicielka najstarszego zawodu świata. Jak wygląda obrazek z Robotnikami za oknem, lub co myślą stare listy, widokówki i fotografie. Umieszczenie takich wierszy w tomie świadczy nie tylko o szczerości Barana, lecz o kunszcie poety. Nie jest bowiem łatwo, w dzisiejszych czasach, rozmawiać z ludźmi o życiu. O tym, co ich boli, co jest dla nich najistotniejsze. W utworach tych autor wczuwa się w bliźnich, opowiada o ich światach wewnętrznych, używając ich języka, niekiedy nawet gwary. Autor „Ronda” posiada bowiem rzadki dar empatii. Empatia w poezji to zresztą nie tylko dar wczuwania się w innych, ale również umiejętność dzielenia się odczuciami i myślami z Czytelnikiem za pośrednictwem najprostszych, najcelniejszych słów, które bywają też najbardziej sugestywne. „Rondo” to najnowszy tom wierszy Józefa Barana, w którym spotykają się światy zwykłych ludzi, zwykłych spraw. Na osiedlowe rondo można wjechać z czterech stron. Spotykają się przypadkowi ODNAJDYWANIA ludzie i rozmawiają. Z takich rozmów powstają wiersze: „z tekturowego pudła rozsypują się w cztery strony/ niczym domki z kart/ nieaktualne twarze przyjaciół znajomych/ skargi prośby zaklęcia nadzieje/ ulotne miłości/ przywrócone do istnienia krzyczą proszą rozmyślają snują plany na/ przyszłość która jest już przeszłością” („Rozmowa ze starymi listami, widokówkami, fotografiami…”). Na„Rondzie” zawróciłem, czytałem z przyjemnością jeszcze raz. Teraz, o wiele jaśniej świeci moja gwiazda oświecająca sprawy „6 miliardów duszyczek na Ziemi”. Nieco więcej spraw o charakterze ziemskim poznałem. Z tego powodu mam kosmiczny niedosyt. Mam nadzieję, że nie jest to ostatnia prosta, ostatni poetycki szlak poety z Krakowa. Piotr Goszczycki nawet pewny, czy dziecko jest jego. Wędrując po Mierzei Wiślanej stara się odnaleźć dziewczynę, Mirkę. Wydobyte z zakamarków pamięci wracają obrazy, chwile spędzone z rudą dziewczyną, z którą był ten pierwszy raz. Józef odnajduje tylko kawałki zbitego lustra. Niestety, nastolatka w ciąży zdążyła się już zabrać z tego ziemskiego padołu, ale jest ogromna szansa na światełko w tunelu beznadziejności. Józef rozmawia prawdopodobnie ze swoją córką, a także z nastoletnią wnuczką. Rozmowy te nie dają pewnej odpowiedzi, kto rzeczywiście jest biologicznym ojcem. Kazimierz Orłoś nie przewidział konsekwencji wyjazdu na jesienne sentymentobranie dwa tygodnie, spędzone na wczasach w poszukiwaniu prawdy, udaje mu się tylko podpatrzeć, pomyśleć, powspominać. W literaturze znajduję podobieństwa. Marek Ławrynowicz w „Kinie szpak” opisał warszawską Falenicę z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest to opowieść o młodzieńczych losach grupy dzieciaków opowiadanych przez autora pewnemu człowiekowi. W prozie Orłosia widzę analogie do prozy Andrzeja Stasiuka z jego motywem podróży, motywem celu, motywem dotarcia do prawdy. Trudno tutaj ominąć Nabokova i jego książkę „Lolita”, w której opisana jest historia miłosna starszego mężczyzny i niepełnoletniej dziewczyny. Te książki składają się na historyczny, wspólny mianownik. To także próba ponownego odkrycia lat młodzieńczych z ekwiwalentem grzechów. Takich opowieści jest mnóstwo i towarzyszą literaturze europejskiej od „Iliady”, przez „Dekameron”, „Ulissesa”. „Letnik z Mierzei” nie jest książką przypadkową. Jej formuła zbierała się systematycznie z ciągu trzech lat w postaci licznych zapisków. Notatki te, powstawały na swobodnych kartkach, często restauracyjnych serwetkach czy marginesach gazet. Prozę tę, możemy odczytywać na dwa sposoby. Józef Baran, Rondo. Wiersze z lat 2006 – 2009, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2009. Jesień dla Kazimierza Orłosia to dobra pora roku na odnajdywanie. Schowana na dnie pudła, po 50 latach odnajduje się młodzieńcza korespondencja. Nastolatka z Mierzei Wiślanej napisała dwa listy: że jest w ciąży, i że czeka. Autor „Letnika z Mierzei” postanawia wyjechać raz jeszcze. Zostawia w milczeniu żonę, syna i wyrusza na poszukiwanie zapomnianego. „Letnik z Mierzei” jest nie tylko książką trzymającą w napięciu, ale przede wszystkim osobistym dramatem egzystencjalnym (jak listy Witkacego do żony). Dla kawalera ciąża z wakacji może być uwieńczeniem miłosnych zalotów, lecz dla starszego mężczyzny, który ma dom, rodzinę, dorastającego syna jest katastrofą. Powiedzieć żonie o pamiątce z wakacji, synowi o przyrodniej siostrze? Główny bohater, Józef, nie jest Jako sentymentalną podróż w czasie, pod wpływem listów. Dla mnie jednak, podróż ta, to rozliczenie się z przeszłością. Dotarciem do ukrytych głęboko w pokładach pamięci korzeni i najintymniejszych przeżyć. Dla Józka jest to spisany testament, mający potwierdzić, bądź wykluczyć pochodzenie wakacyjnego potomka. To także cenna lektura dla syna, do którego jest kierowana ta książka. Być może jest to źle odrobiona lekcja wakacyjnej miłości, gdzie skutkiem przeważnie jest niechciana ciąża. W przypadku „Letnika z mierzei” ciąża ta jest skrycie (w zapomnieniu) przechowywana przez pół wieku. Czy po takim czasie dziecko jest przedawnione, czy zignorowane? Dlaczego Mirka nie szukała prawdziwego ojca? Z niewiedzy, czy niechęci do miastowych kawalerów? W obecnych czasach cukierkowate historie banalnych i niebanalnych znajomości czy buntu nastolatków trącą sztampą i pochłania je zyskowna komercja. Jednak brakuje w nich kilku ważnych elementów. Momentu zaskoczenia i refleksji płynącej z nauki życiem pisanej. „Letnik z Mierzei” Kazimierza Orłosia jest książką dla ludzi szukających rozwiązań w trudnych czasach, wspomnieniem dziecięcych wyjazdów na łono natury, pierwszych wlotów i upadków. Przede wszystkim zaś refleksji nad przemijaniem i poczęciem nowego życia. Piotr Goszczycki w piosence Jacka Kleyffa „Cyrk” – „Krzyczą jeszcze, jeszcze!”. Nie jest łatwo odpowiedzieć, co na następnej stronie może się wydarzyć, gdy kończy się „Jeszcze”. Niektórzy na rondzie poezji mogą jeździć w koło bez wytchnienia. Gdyby „Rondo” skończyło się w tym momencie, całkowicie inaczej postrzegałbym tę książkę. W tym momencie – przychodzą porównania i refleksje. Na odłożonej na bok książce rysuje się horyzont i pytanie„Dokąd To?”. Odpowiedź na powtarzalność„Ronda” znajduję u Adama Ziemianina. Ziemianin, niegdyś związany z Muszyną, a teraz z Krakowem, jest w podobnej sytuacji co Józef Baran. Mnóstwo dobrych wierszy, nagród o charakterze międzynarodowym. Obu panów łączy kilka płyt z poezją śpiewaną. Jako przykład podam, płytę „Makatki” nagraną w latach 90. przez zespół Stare Dobre Małżeństwo, na której Krzysztof Myszkowski śpiewa ich wiersze. Autor „Ulicy Ogrodowej” chciałby łączyć wiek z wiekiem i często opisuje miejsca mało dostrzegalne, ale za to w swej wymowie piękne. Wiersze Ziemianina są stylistycznie podobne do przekroju twórczości Józefa Barana. Świadomie zaplanowana puenta i oczekiwanie na wiadome. Gdyby spojrzeć na estetykę tomu, estetykę wiersza, można znaleźć porównanie z Ryszardem Sobieszczańskim. Sobieszczański, jest w wieku Józefa Barana, i posiada niezwykłe umiejętności patrzenia na miłość, przyrodę, poezję i opisywania tego za pomocą prostych metafor. To dopiero składa się na poezję, która, jak również wiersze Barana i Ziemianina były tłumaczone na inne języki. Proszę sobie wyobrazić - wspólny wieczór Kazimierz Orłoś, Letnik z Mierzei, Wyd. Literackie, Kraków 2008. rys. Joanna Grochocka Gazeta literacka 43 RECENZJE Na przecięciu historii, snu i męskiej wyobraźni leży „kraj bocznych dróg i centralnych autostrad”. Przemierza go młody, niespełniony poeta, piszący swoją pierwszą w życiu powieść i szukający antidotum na miałkość swej egzystencji. Powieść – w niejasnym odczuciu bohatera – pisana o nim równocześnie przez kogoś innego, powstaje na oczach czytelników, a jej autor – którym na równych prawach wydaje się być Jerzy Suchanek, narrator i bohater (a może kilku bohaterów?) – relacjonuje podczas przerw w podróży przebieg procesu twórczego. Tak najzwięźlej można ująć fabułę postmodernistycznej (bardziej ze względu na czas publikacji niż krytyczną szufladkę) powieści Jerzego Suchanka Płakula, utrzymaną w konwencji XX-wiecznej awangardowej powieści francuskiej nouveau roman. Synkretyczna opowieść, osnuta na polskich realiach trzech ostatnich dekad, jest relacją z oniryczno/ sensualno/surrealistycznej podróży przez peerelowską rzeczywistość, będąca jednocześnie eskapadą przez mroczne zakamarki własnej jaźni, w których obsesje artystyczne i polityczne kłębią się równie mocno, jak fantazje erotyczne. To również podróż przez narodową przeszłość i podróż przez język. Jednakże wciąż okazuje się, że to tylko substytut autorealizacji poprzez dzieło literackie, autorealizacji niemożliwej bez odnalezienia upragnionej kobiety, ponieważ – jak stwierdza narrator – kobiety są potwierdzeniem mężczyzn i zarazem schronieniem przed wszystkimi męskimi wątpliwościami, co do nich samych. Jednakże postać wymarzonej kobiety wciąż wymyka się wyobrażeniom bohatera o kobiecym ideale. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czy istnieje miłość idealna i na czym polega jej spełnienie, staje się „wędrówką” od kobiety do kobiety. I jest albo afirmowaniem partnerek z niemalże sakralną czcią, albo ich brutalnym profanowaniem. Śmiałe sceny erotyczne rozgrywają się na pograniczu jawy i snu, przy czym jawą jest koszmar peerelu, snem – trudny do wyobrażenia, więc wątpliwy „wolny świat”. Jest jeszcze przedmiot, który oprócz cielesności (najczęściej) i duchowej więzi (rzadko), łączy narratora/bohatera z jego kobietami. To zwykła (niekiedy) walizkowa maszyna do pisania. Jest wszechobecna. Niemal podmiotowo uczestniczy w tworzeniu narracji, stwarza więź narratora z rzeczywistością. Kobiety piszą na maszynie pod jego dyktando, piszą też za niego, bądź przepisują coś bez związku lub po prostu posiadają umiejętność pisania na maszynie – tak jak on. Pisze zresztą większość postaci występujących w „Płakuli”. Stukot maszyny do pisania – motyw przewodni i ważny element autotematyczny, często jest jedynym elementem, rozdzielającym poszczególne, przenikające się i spiętrzające warstwy fabularne. Głównemu bohaterowi/narratorowi, podwójnie dwoistemu i podwójnie rozdwojonemu, towarzyszy Andrzej, niemal sobowtór – zarazem alter ego i byt samodzielny, towarzysz podróży i współtwórca powieści, nieźle „urządzony” w peerelowskiej przestrzeni jako „archeolog ze służb porządkujących przeszłość”. Często rozszerza pamięć narratora. Postać Andrzeja kompensuje psychiczną kruchość poety, jego egzystencjalne zagubienie, skłonność do samotności i płaczu. Wspólnie penetrują zbiorowe mogiły pomordowanych przez „funkcjonariuszy służb porządkowych” trzech reżimów oraz własną przeszłość, którą DW U G ŁO S PROROCTWA BLAKE’A ZNAD TRUCHEŁ Po Nike Stworzenie książki po otrzymaniu Literackiej Nagrody Nike jest szczególnie trudne i stresujące. Sprzyjająca autorowi grupa czytelników i krytyków oczekuje czegoś jeszcze lepszego, a przynajmniej tak dobrego, jak uhonorowane dzieło. Czegoś, co potwierdzi, że wyróżnienie trafiło nie do przypadkowego pisarzyny, ale do prawdziwego Mistrza. Natomiast ci, których zdaniem najbardziej prestiżowa nagroda literacka w Polsce powinna przypaść w udziale innemu twórcy, ze złośliwym uśmiechem wyczekują potknięcia laureata. Potknięcia udowadniającego, że nigdy nie był dobrym pisarzem, a jeżeli już, to jego talent się wyczerpał, zapewne pod wpływem przekonania, że po Nike nie trzeba się już starać, bo czegokolwiek by się nie wydało, i tak zostanie się pochwalonym. Olga Tokarczuk poradziła sobie z presją obciążającą ją zarówno ze strony wielbicieli, jak i antagonistów. Po prostu zrobiła swoje. Napisała kolejną, interesującą książkę. Wiejskość Fabuły powieści Olgi Tokarczuk często wędrują do miejsc i epok odległych autorce. Akcja debiutanckiej Podróży Ludzi Księgi rozgrywa się w osiemnastowiecznej Francji. Tytułowa bohaterka E.E. przeżywa niepokoje dorastania co prawda w doskonale zdanym pisarce Wrocławiu, ale przed stu laty. Anna In w grobowcach świata to historia osadzona w rzeczywistości azjatyckich mitów. Natomiast fabuła uhonorowanych Literacką Nagrodą Nike Biegunów swobodnie wędruje w czasie i przestrzeni. Mimo to, ze względu na swoje dwie najpopularniejsze, poza Biegunami, książki – Dom dzienny, dom nocny oraz Prawiek i inne czasy, Olga Tokarczuk została zaszufladkowana jako „pisarka wiejska” i monografistka „małych ojczyzn”. Świat przedstawiony tych utworów to dwudziestowieczna, polska prowincja, w pierwszym z nich na Dolnym Śląsku, w drugim na Kielecczyźnie. Bohaterowie hodują kurczaki, sieją zboże, chodzą na grzyby, warzą ziołowe wywary. Wielu z nich wierzy, że ich osada to centrum świata i nie przejawia potrzeby wyruszenia poza jej granice. W najnowszej powieści, zatytułowanej cytatem z poezji Williama Blake’a Prowadź swój pług przez kości umarłych, pisarka powróciła do, świetnie przez siebie opracowanych, motywów, scenerii i bohaterów „wiejskich”. Po raz kolejny osadziła akcję na Dolnym Śląsku, tym razem w Kotlinie Kłodzkiej. W niewymuszonych, doskonale wplecionych w fabułę, krótkich i celnych opisach autorka przedstawiła specyfikę klimatu, fauny, flory, zabudowy oraz mieszkańców miejsca, w którym rozgrywa się opowiadana przez nią historia. Sceny zemsty stada kwiczołów na próbującym na nie zapolować jastrzębiu, czy też wyrywania zębów przez pozbawionego prawa do wykonywania zawodu dentystę-alkoholika, trudno przeczytać i zapomnieć. Cechuje je ogromna oryginalność, pomysłowość, nasycenie typowym dla autorki umiłowaniem szczegółu i sensualnością. Wsi Olgi Tokarczuk, chociaż podlega ona swoistej, romantycznej mityzacji, daleko zarówno do idyllicznej krainy poczciwych dzikusów, jak i do mrocznego zakątka brutalnych indywiduów. Prowincja w powieściach tej autorki posiada blaski oraz cienie, pachnie i macierzanką, i gnojem. New Age, magia, wywrotowość Z „wiejskością” utworów pisarki wiążą się kolejne ich cechy, szczególnie widoczne w najnowszej powieści – klimat tajemnicy i czarów oraz rewolty w imię powrotu do życia w zgodzie z naturą, THRILLER MORALNY... W INNYM KONTEKŚCIE Znana i ceniona polska pisarka, najczęściej tłumaczona i wydawana za granicą, napisała kolejną powieść. Tym razem, jak sama ją nazywa, jest to thriller moralny. I rzeczywiście – trudno odmówić autorce racji, ale w zupełnie innym kontekście, niż by sobie tego sama życzyła. Z kartek jej książki, owszem, wieje grozą, niestety, nie z powodu sprawnie poprowadzonej akcji, pełnej mrocznych meandrów i zwrotów, tajemniczej atmosfery, barwnych, pełnokrwistych postaci, bo te zdecydowanie wypadły blado, ale z powodu braku rzemieślniczych umiejętności w konstruowaniu takich powieści, a określenie„moralny” zakrawa na kpinę, zwłaszcza w odniesieniu do działań głównej bohaterki – Janiny Duszejko – obrończyni zwierząt i jedynej sprawiedliwej na całym Płaskowyżu w Kotlinie Kłodzkiej z licencją na…, ale na co – to zostawiamy już dociekliwemu czytelnikowi, który niezrażony tą recenzją postanowi przeorać się przez to kuriozalne dzieło. W swojej powieści autorka postanowiła rozprawić się przede wszystkim z myśliwymi, którzy to osobnicy znajdują przyjemność w zabijaniu zwierząt. Uważam, że temat jest ważny i godny dobrego pióra. Doskonale pamiętamy świetne opowiadanie Bohumila Hrabala Najpiękniejsze oczy z tomu Święto przebiśniegu – kilkustronicowe, bezpretensjonalne i arcywzruszające, w którym poznajemy krótką historię życia sarny, z jej punktu widzenia. Nie jest to ani „thriller”, ani tym bardziej „moralny”, za to genialna miniatura literacka. Kiedy przeczytamy to opowiadanie los zwierząt na pewno staje się nam bliski, a wrogość do myśliwych rośnie – ich postępowanie podlega jednoznacznej ocenie. Natomiast w powieści Olgi Tokarczuk stykamy się ze zwierzętami już nieżyjącymi albo ogarniętymi żądzą zemsty – jedno i drugie w schematycznym ujęciu, i nie robi wrażenia; bohaterce giną dwa psy, które do tej pory biegały bezpańsko po całej okolicy, co nie budziło jej obaw o życie dzikich zwierząt, a chyba nie trzeba wielkiego intelektu, żeby wiedzieć, jakie zagrożenie dla zwierzyny stanowią psie włóczęgi. Ta obrończyni zwierząt, niestety, niewiele o nich wie. Na przykład beztrosko wypuszcza hodowlane lisy na wolność. Tylko jak one na tej wolności mają przeżyć? Nie wiadomo. Zoologiczną ignorancję autorka próbuje zastąpić skrupulatnie zebranymi wiadomościami o procesach wytoczonych w przeszłości naszym braciom mniejszym. W jednym z listów do policji, jakie pisze główna bohaterka, czytamy m.in. o pszczołach, które w 846 roku w Wormacji zostały skazane na śmierć przez uduszenie, za to, że pozbawiły człowieka życia. W innym procesie pozwano szczury, które jednak uniewinniono z powodu niemożności zapewnienia im bezpieczeństwa przy doprowadzeniu na salę rozpraw. Ten ostatni precedens miałby przemawiać na korzyść saren, które, według bohaterki, zabijają bezdusznych myśliwych i, co więcej, mają do tego prawo! Szkoda, że tak ważny moralnie temat został potraktowany z jednej strony, ze zbędną historyczną skrupulatnością, a z drugiej, z brakiem elementarnej wiedzy o zwierzętach. Zdecydowanie zabrakło w powieści ducha, który ożywiłby zarówno wydarzenia, jak i papierowe postacie. Teraz przyjrzyjmy się Janinie Duszejko. Narratorka i bohaterka w jednym. W zamierzeniu Olgi Tokarczuk jest zapewne postacią pozytywną, a może nawet alter ego samej autorki. Janina Duszejko to kobieta pięćdziesięcioparoletnia, obarczona wieloma wadami, aż chciałoby się powiedzieć ludzki z niej wbrew cywilizacji Zachodu, która narzuca człowiekowi pogoń za pieniędzmi, dualizm ciała i duszy, antropocentryzm. Główna bohaterka, a zarazem narratorka książki, narzucająca czytelnikom swój punkt widzenia, to ekscentryczna hippiska i wegetarianka, posiadająca wszelkie cechy wiedźmy. Janina Duszejko mieszka w domu na odludziu, jest w wieku nieco powyżej średniego, niezbyt urodziwa, dziwacznie ubrana, oczywiście niezamężna i ateistka. Posiada sporą wiedzę, zarówno naukową, powszechnie szanowaną (zdobyła tytuł inżyniera, pracowała jako konstruktorka mostów, obecnie dorabia do emerytury pracą pedagogiczną i pomaga byłemu uczniowi tłumaczyć poezję Williama Blake’a), jak i tajemną, astrologiczną, wyśmiewaną nie tylko przez wrogów, ale nawet przez przyjaciół. Postać stworzona przez Olgę Tokarczuk, chociaż żyje poza wiejską wspólnotą, żywo interesuje się jej sprawami, przynajmniej tymi kolidującymi z jej interesami, poglądami, systemem wartości. Pomimo zaawansowanego wieku oraz nie najlepszego stanu zdrowia, które powodują, że Janina przed snem zawsze powinna mieć porządnie umyte nogi, na wypadek, gdyby ją w Nocy miało zabrać pogotowie, kobieta uparcie pisze petycje w sprawie dręczonych i zabijanych zwierząt oraz zanieczyszczających środowisko jeepów. Lata i doświadczenie nie stępiły jej wrażliwości na krzywdę – i ludzką, i, zwłaszcza, zwierzęcą, nie pozwoliły zagnieździć się w drobnomieszczańskim (a raczej drobnowieśniackim) ciepełku, wygodnictwie, obojętności na świat poza własnym podwórkiem. Nieefektowna pani (a raczej panna) Duszejko okazuje się niestrudzoną wojowniczką o nowy, demokratyczny ład. W jej na pozór kruchym, kobiecym ciele kryje się niezwykła odwaga i moc, a także skłonność do wszczynania fanatycznych rewolt. Przed wolą pogardzanej, starej wariatki, jak sama o sobie mówi, będą się musieli w końcu ugiąć reprezentujący pełną nadużyć, patriarchalną władzę komendant policji, przedsiębiorca, prezes i ksiądz. Oczywiście, wszyscy przedstawieni są przez narratorkę jako cyniczni hipokryci i kanalie, w dodatku obleśne, spasione i przepite. Janina Duszejko w ten sposób sprytnie manipuluje czytelnikami swojej opowieści, pragnąc zdobyć ich sympatię i poparcie oraz wykreować siebie na ostatnią sprawiedliwą mieszkankę Kotliny Kłodzkiej. Truchła, truchła Próbując zdyskredytować Olgę Tokarczuk, krytycy często zarzucali jej, że tworzy literaturę popularną, a przynajmniej „literaturę środka”. W Prowadź swój pług przez kości umarłych pisarka otwarcie korzysta z wzorca powieści gatunkowej. Jej książka posiada wszystkie cechy porządnego kryminału – liczne truchła, mylne tropy oraz stosownie serwowane porcje napięcia, które zmuszają czytelnika do pochłonięcia trzystuczternastostronnicowego dzieła w ciągu jednego dnia. Odpowiedzi na sakramentalne pytania: kto zabił? oraz: dlaczego zabił? nie wydają się oczywiste, chociaż sprytny czytelnik może się ich domyślić. Natomiast metoda uśmiercania kolejnych ofiar z pewnością go zaskoczy. Chociaż autorka czerpie z przepisu na kryminał, i to bardzo umiejętnie, co wcale nie jest łatwe, potrafi zachować indywidualność. Dlatego też będę się upierać, że mimo wszystko, tworzy ona coś ambitniejszego, aniżeli literaturę dla każdego. Jak puzzle Prowadź swój pług przez kości umarłych to książka, w której wszystkie elementy – wiejskość, magia, wywrotowość, obfitość trupów, poezja Williama Blake’a, a nawet patos znakomicie do siebie pasują i się wzajemnie dopełniają, a żadna postać, zwierzę ani przedmiot nie pojawiają się przypadkowo. Jak na dobry kryminał i jak na po prostu dobrą powieść przystało. Weronika Górska snem, bałagan w domu, w którym nie można nic znaleźć) dochodzimy do wniosku, że raczej chodzi spać brudna. Jedyne odstępstwo czyni raz w tygodniu na rzecz czystego ubrania (nie mylić z czystym ciałem), makijażu orędowniczka braci mniejszych, z pominięciem jednak żab. Żaby są paskudne – obrzydliwa jest ta siła, która kazała wchodzić Żabom jedne na drugie i bez końca kopulować w stawie Matogi. Czyżby ta obrzydliwa siła to cudzysłowowy Bóg? To z pewnością kolejny argument przemawiający za tym, że ta książka to swoiście pojmowany thriller moralny. Jeśli chodzi o akt kopulacji zwierząt, do których i człowiek się zalicza, to przychodzą mi do głowy jeszcze psy, tak bezczelnie uprawiające ten niecny proceder na oczach wszystkich. Ale Olga Tokarczuk w tej kwestii zachowuje daleko posuniętą czujność i staranniejszej fryzury – wtedy idzie do pracy do szkoły, gdzie z pełnym zaangażowaniem, w przeciwieństwie do innych nauczycieli, uczy języka angielskiego dzieci do lat dziesięciu – powyżej tego wieku są „bardziej obrzydliwe niż dorośli”, więc traci nimi zainteresowanie, a one z kolei tracą indywidualność, co dla bohaterki jest nie do przyjęcia. Nie bardzo wiadomo, jak to zamiłowanie do ludzkiej indywidualności ma się do innej jej teorii, że trzeba mówić ludziom, co mają myśleć, nie mam innego wyjścia, inaczej zrobi to kto inny. I tu ujawnia się kolejna cecha pani Duszejko, a może i całej powieści Olgi Tokarczuk – brak konsekwencji i nierozumienie rzeczywistości. Pierwszy z brzegu przykład: w jednej ze scen kobieta parzy czarną herbatę dla siebie i gościa (ortodoksyjnie pija tylko czarną, jakby inne szkodziły), ale w efekcie podaje kawę; mieszka na odludziu, w otoczeniu gór i lasów, i dziwi się, że sarny zimą podchodzą blisko pod ludzkie siedziby; według niej śnieg najszybciej topnieje w lesie (pani Duszejko, inżynier od budowy dróg i mostów, oprócz języka angielskiego, uczyła kiedyś również geografii), a zaorana ziemia zimą jest cieplejsza od tej porośniętej trawą. Wiele tam podobnych problemów, w sam raz dla czwartoklasisty. Prawda, że wieje grozą? Olga Tokarczuk obdarza swoją bohaterkę syndromem Leniwej Wenus (pani Duszejko zaniedbuje się i ponoć nie wykorzystuje swoich możliwości) i jednocześnie każe jej działać pod wpływem Gniewu. Gniew to uczucie, które doczekało się w powieści teoretycznej wykładni. Dowiadujemy się, że dzięki niemu umysł staje się jasny i przenikliwy i widzi się więcej; z Gniewu bierze się wszelka mądrość, On zaprowadza porządek i przywraca dar Jasności Widzenia. Nic, tylko wynieść gniew jako kategorię moralną do rangi najwyższej wartości. Ale owa teoria gniewu dotyczy tylko głównej bohaterki, bo gniew innych bohaterów – jest niesłuszny. Jedynie wobec niej sprawdza się to, co mówi nasz Blake (kilkakrotnie czytamy o naszym Blake’u, tylko nie wiemy, jakiej części wtajemniczonych – w powieści swobodnie biegają tylko suki, a te, jak wiadomo, na siebie seksualnie nie nastają. Natomiast ludzie zabawiają się pod kołdrą, tak jak Janina Duszejko. Robiła to już z protestantem i z katolikiem, ale najwyraźniej ci mężczyźni się nie sprawdzili – szczęśliwie, kolejny okazał się ateistą, nie wiemy, czy żonatym. Zaprosiła go pod kołdrę, ale ponieważ nie jestem Czułostkowa ani Sentymentalna – mówi – nie będę się nad tym dalej rozwodzić. Pewnie dobrze było – zgadujemy, i cieszy czytelnika, że w sumie można dopuszczać się tych żabich„obrzydliwości”, byle nie z katolikiem czy protestantem (bo to marni kochankowie); grunt, żeby po cichutku i pod kołderką. Amen. Ot, thriller moralny rozgrywający się w łóżku emerytowanej pani inżynier. Gniew, poparty cytatami z Williama Blake’a, przywodzącymi na myśl dawne makatki z ludowymi mądrościami (np.: Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść, albo – Na świętego Hieronima jest śnieg albo go ni ma, w powieści zaś czytamy: Beczenie, Wycie, Ryk, Szczekanie/ To jak o pomoc łomotanie, albo: Wypytujący z chytrą miną siedzi. Sam jednak nigdy nie zna odpowiedzi) miał usprawiedliwiać działania pani Duszejko. Natomiast Astrologia miała ją w tych działaniach wspierać. Astrologia, oczywiście pisana w powieści przez wielkie A, kładzie się cieniem na całym świecie przedstawionym, można nawet zaryzykować twierdzenie, że nie Janina Duszejko, nie bezbronne zwierzęta, słuszny czy niesłuszny Gniew, tylko właśnie Astrologia jest w tej powieści najważniejsza, że wszystko zostało jej podporządkowane – krótko mówiąc, jest to pean na jej cześć. Wyjątkowa nadgorliwość Olgi Tokarczuk w podejściu do astrologii powoduje, że owa pseudonauka przeradza się mimochodem we własną karykaturę. Na stronie 72 po długim wywodzie na temat astrologii, działającej narkotycznie na swoich adeptów, czytamy: (…) najmniejszy nawet fragment świata związany jest z innym skomplikowanym Kosmosem korespondencji, które trudno jest przeniknąć zwykłemu umysłowi. Tak to działa. Niczym japońskie auto. Prawda, że to japońskie auto chwyta za serce, zważywszy, że Janina Duszejko swój samochód (japoński!) nazywa pieszczotliwie Samurajem i czuje się z nim emocjonalnie bardzo związana? Ów samochód wie, kiedy się zatrzymać, co ominąć, kogo obryzgać błotem: Jest to pewna lojalność. Jak się żyje razem tyle czasu i jest się na siebie nawzajem zdanym, rodzi się coś w rodzaju przyjaźni. I tu uważnemu czytelnikowi przychodzi do głowy kolejna myśl. Jak to się dzieje, że bohaterka, która nienawidzi piły czy kosiarki do trawy, bo to zbrodnicze narzędzia, tak roztkliwia się nad samochodem? Przecież tyle zwierząt i ludzi (chociaż o ludzi w tym thrillerze moralnym mniejsza) ginie każdego dnia pod kołami samochodów. Ale widać ten aspekt moralny umknął uwadze autorki, zresztą nie pierwszy i nie ostatni. Ustępów poświęconych astrologii w powieści jest bardzo dużo, więc zainteresowanych odsyłam czytelników ta naszość dotyczy): prawdą jest, że kto czuje gniew, a nie działa, szerzy zarazę, więc Janina Duszejko, nie mając innego wyjścia, działa. Działa w imię obrony praw zwierząt, a właściwie przeistacza się w anioła zemsty, chociaż anioły nie cieszą się jej przychylnością, bo według niej, jeżeli istnieją, to albo zrywają z nas (ludzi) boki ze śmiechu, albo stoją po niewłaściwej stronie. Niestety, ten powieściowy Gniew ma wymiar jedynie teoretyczny, jest blady jak świeżo umyte nogi Janiny Duszejko. My czytelnicy zupełnie go nie czujemy. głęboką niechęć do higieny (brudne paznokcie u rąk, niemycie zębów i nieprzebieranie się przed maszyneria prosta, efektywna, sprawiedliwa. Więc słowo „Bóg” biorę w cudzysłów – odważnie wyznaje 44 Ten Blake Każdy z rozdziałów Prowadź swój pług przez kości umarłych opatrzony jest mottem pochodzącym z poezji Williama Blake’a i nawołującym do godziwego traktowania zwierząt. Twórczość angielskiego poety pojawia się również w akcji powieści, jej wspólne tłumaczenie stanowi spoiwo przyjaźni Janiny z Dyziem, zaś handlujący nią księgarz na ostatnich kartach powieści okazuje się niezwykle istotny. Dlaczego autorka wybrała akurat Williama Blake’a? Chyba nie tylko ze względu na ekologiczne przesłanie jego wierszy. William Blake, jako poeta o niewątpliwym prestiżu, tworzący tajemnicze, profetyczne dzieła, a także jako patron kontrkultury, wspaniale pełni funkcję wspierającego racje narratorki i głównej bohaterki autorytetu. Poza tym, jako ikona romantyzmu, angielski twórca wspaniale pasuje do stworzonej przez Olgę Tokarczuk atmosfery grozy, towarzyszącej naturze, która wymierza karę za podłe uczynki. Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009. w nocy miało zabrać ją pogotowie. Niestety, nie wiemy, czy to robi, ale poznając ją bliżej i jej się, że bohaterka z powodu wieku powinna wieczorami porządnie myć nogi, na wypadek, gdyby Szczypta autotematyzmu Jedną z pobocznych postaci książki jest Pisarka, krucha i bezbarwna kobieta nosząca kołnierz ortopedyczny. W oczach narratorki, chociaż sympatyczna, wydaje się również niebezpieczna: Ta osoba nie jest sobą, tylko okiem, które bezustannie patrzy, a to, co widzi, zamienia w zdania; w ten sposób okrawa rzeczywistość ze wszystkiego, co w niej najważniejsze, z niewyrażalności. Sama Pisarka traktuje swoje zajęcie jako autoterapię (tworzy horrory, bo sama bezustannie czegoś się boi) oraz odskocznię od rzeczywistości (na kartce papieru daje upust wyobraźni, podczas gdy na co dzień twardo stąpa po ziemi). Czy Olga Tokarczuk postrzega swój zawód tak, jak pani Duszejko, czy tak, jak Pisarka? A może jeszcze inaczej? Szczypta patosu Janina Duszejko jest zagorzałą Po niewłaściwej stronie, w świecie Janiny Duszejko, stoi również Bóg, bo świat nie został stworzony dla człowieka, ku jego wygodzie i przyjemności – jak stwierdza pani inżynier w pewien zimowy poranek. Poza tym Bóg nie byłby w stanie unieść takiego cierpienia (ta kategoria dotyczy w powieści jedynie zwierząt, ludzi pomijamy), tylko maszyna byłaby w stanie udźwignąć cały ból świata. Tylko człowiek – sam niedoskonały i tak pięknie rozgrzeszający innych. W pierwszym zdaniu dowiadujemy obrończynią nie tylko zwierząt, ale też patosu, uznając, że jedynie ironiści bez własnego zdania oraz systemu wartości są do niego niezdolni. Sama jednak opowiada o sobie i swoich przekonaniach z dystansem, ostrożnie, nie nadużywając cech patetycznego stylu. Wyjątek stanowi jej irytujący nałóg pisania wielu rzeczowników wielką literą, jak nazw własnych. O ile jest to zrozumiałe w przypadku Zajęcy, Saren, Lisów oraz innych zwierząt, które bohaterka traktuje z wielką sympatią i szacunkiem, to w przypadku Nocy, Mroku, Dolegliwości itp. po prostu śmieszy jako naiwny sposób na wzbudzenie zainteresowania lub wręcz sensacji. Zastanawiam się, czy Olga Tokarczuk wyposażyła styl stworzonej przez siebie narratorki w tę cechę celowo, pragnąc dać wyraz jej rozegzaltowaniu i pretensjonalności, czy też nadużywając wielkich liter miała nadzieję wywołać atmosferę niesamowitości i tajemniczości. W pierwszym przypadku stanowiłoby to oczywiście zaletę powieści. bezpośrednio do książki, uprzedzając, że i tak miejscami albo są nudne, albo niewiele można z tego zrozumieć bez podstawowej wiedzy z tej dziedziny. Ufamy jednak, że Olga Tokarczuk wie, o czym pisze, bo konsultowała się z Leszkiem Weresem (informuje o tym na końcu książki), polskim autorytetem od czytania przyszłości w gwiazdach. A jeśli ktoś poczuje się zażenowany swoją ignorancją w tym zakresie, to proszę się nie martwić, i o to Olga Tokarczuk zadbała, przypominając czytelnikowi co Migotania, przejaśnienia 26 rys. Joanna Grochocka DW U G ŁO S jakiś czas o Najważniejszej Książce pod Słońcem, mianowicie o Efemerydach planet. 1920 – 2020 (pozwalamy sobie złośliwie zauważyć, że pachnie to kryptoreklamą). Janina Duszejko wyznaje, że właśnie Efemerydy wzięłaby na bezludną wyspę i za pomocą suwaka logarytmicznego stawiałaby horoskopy na lewo i prawo. Pytanie – komu? – pozostaje bez odpowiedzi. Ale póki nie jest na bezludnej wyspie – uwaga: bez dotacji unijnych! prowadzi badania nad datami urodzin i śmierci, a że datę swojej śmierci zna, czuje się kobietą wolną. I korzysta z tej wolności, wulgaryzując swoimi działaniami w słusznej sprawie słynne Kantowskie zdanie: niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie. Drugi teren jej poważnych badań to analiza wpływu gwiazd na programy telewizyjne: Tym razem uważnie analizowałam program telewizyjny możliwie największej liczby kanałów i badałam współzależności między treścią filmów wyświetlanych danego dnia a konfiguracją Planet. Wzajemne związki były bardzo wyraźne i wydawały się oczywiste. (…)Zauważyłam na przykład, że pewien film o tytule „Medium”, bardzo poruszający i dziwny, pojawiał się w telewizji, kiedy tranzytujące Słońce wchodziło w jakiś aspekt do Plutona i Planet w Skorpionie. (…) Podobne prawidłowości udało mi się zaobserwować w przypadku serii filmów o Obcym, tym statku kosmicznym. Tutaj wchodziły w grę subtelne zależności między Plutonem, Neptunem i Marsem. Gdy tylko Mars aspektował jednocześnie te dwie powolne Planety, telewizja powtarzała którąś część „Obcego’. Czy to nie fascynujące? Aha, i jeszcze jedno – bohaterka postuluje wprowadzenie astrologii do szkół policyjnych! Co tak nieśmiało?! A może do szkół w ogóle! Taka astrologia mogłaby z powodzeniem zastąpić znienawidzoną historię, fizykę czy geografię. Jednak coś za coś – suwak logarytmiczny bezwzględnie do opanowania i na dodatek matematyka. Na szczęście o obowiązkową matematykę na maturze zadbały już władze oświatowe, więc pierwszy krok zrobiony. Niestety, na drodze głównej bohaterki stoi znienawidzona Ironia; wydaje się groźniejsza nawet od myśliwych. Postacie negatywnie postrzegane przez Janinę Duszejko albo uśmiechają się ironicznie, albo ironicznie mrużą oczy (jak wredny kłusownik po śmierci), albo mówią sarkastycznie i od razu wiemy, że mamy do czynienia z wrogimi, demonicznymi siłami. Tego najbardziej nie lubię u ludzi – zimnej ironii. To bardzo tchórzliwa postawa; wszystko można obśmiać, poniżyć, w nic się nigdy nie zaangażować, z niczym nie poczuć się związanym. W tym miejscu pozwalamy sobie zauważyć, że pani Duszejko, alter ego(?) Olgi Tokarczuk, myli ironię z cynizmem. A potępiając w czambuł ironistów za ich podły język, za triwia i banalia, potępia niemałą część literatury, zarówno polskiej jak i światowej. Ot, pierwsze z brzegu przykłady: Słowacki, Norwid, Prus, Reymont, Witkacy, Gombrowicz, a nawet Szymborska (ale to jeszcze ciepła ironistka, więc może jest w porządku). W powieści słyszymy dużo o tym, jak to u naszych południowych sąsiadów jest dobrze, ludzie mili i przyjaźnie nastawieni. Tak, na szczęście tacy ironiści, jak Karel Čapek i Jarosław Hašek już nie żyją. I rzeczywiście, gdyby tak odchudzić historię literatury światowej o Arystofanesów, Horacych, Dickensów itd. gwiazda Olgi Tokarczuk zajaśniałaby pełnym blaskiem na literackim nieboskłonie. Mimo to Olga Tokarczuk robi wyraźny ukłon w stronę ironistów – chociaż nie lubi, to do końca nie lekceważy. Więc żeby nie narzekali, że w jej thrillerze brakuje elementów prawdziwej grozy, wprowadza do swojej powieści demony, które Janina Duszejko bezbłędnie rozpoznaje po zarośniętych włosami stopach. Stopy także doczekały się gruntownych badań i równie gruntownej teorii: Stopy są najbardziej intymną i osobistą częścią ciała, wcale nie genitalia, nie serce – czytamy w książce – nie mózg, narządy bez istotnego znaczenia (sic!), które zbyt wysoko się ceni. To w stopach kryje się cała wiedza na temat Człowieka, tam spływa z ciała ważki sens tego, kim naprawdę jesteśmy i jak odnosimy się do ziemi. Stopy to są nasze wtyczki do kontaktu. A teraz te nagie stopy były dla mnie dowodem jego innego pochodzenia. Nie mógł być Człowiekiem. Może był czymś w rodzaju demona. Istoty demoniczne inaczej pieczętują ziemię. Pani Duszejko oczywiście ma znacznie większy pakiet „genialnych” teorii, którymi chętnie dzieli się z czytelnikiem, ale przecież naszym zadaniem nie jest psucie mu przyjemności w ich poznawaniu. Na zakończenie pozwolimy sobie zrobić jeszcze kilka uwag. Postać Janiny Duszejko wydaje się być skrojona na wyraźne czytelnicze zamówienie – starsza kobieta, nie pozbawiona wad, ale i „cennych” zainteresowań astrologią, żyjąca za pan brat z telewizją. Telewizja ją uspokaja (oj, bałamutne stwierdzenie!), dzięki niej kobieta zna numer na policję (zgrabne podkreślenie misyjnej funkcji telewizji, zwłaszcza w okresie wzmożonej batalii o abonament), a do szczęścia potrzebuje jedynie, żeby uruchomiono kanał TV Wpływy Kosmosu. Kolorowych czasopism unika, bo wpędzają ją w kompleksy (najprawdopodobniej młodość okładkowych piękności), a poczucie niższości w kontaktach z ludźmi i tak ją prześladuje, więc po co je dodatkowo pogłębiać. My, ze swej strony, myślimy jednak, że z tym poczuciem niższości pani Duszejko trochę nas kokietuje. Przecież nie do każdego nauczyciela podstawówki byli uczniowie zwracają się – pani profesor, co, naszym skromnym zdaniem, i w odniesieniu do nauczycieli szkół średnich wypada śmiesznie, ale co tam. Jej słabością są zwierzęta, zwłaszcza psy, więc kiedy giną bez wieści, rozpoczyna się akcja tego pseudothrilleru moralnego, bo prawdziwy thriller moralny to, co najwyżej, rozgrywa się w głowie bohaterki, którą męczą senne koszmary. Ale i na to Janina Duszejko ma niezawodny patent i w tej jednej jedynej kwestii zupełnie się z nią zgadzamy, i polecamy go poważnej rozwadze wszystkim niezdecydowanym czytelnikom, którym talent Olgi Tokarczuk nie zrobił jeszcze wody sodowej z mózgu, jak telewizja – milionom oglądających ją kobiet (w pewnym wieku): Stary sposób na senne koszmary jest taki, że trzeba je opowiedzieć na głos nad otworem ubikacji, a potem spuścić wodę. Z przykrością stwierdzamy, że na nic innego nie zasługuje najnowsza powieść o karkołomnym tytule „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, która w naszej ocenie nie jest tworem nieskrępowanej wyobraźni, jak chciałaby autorka, tylko efektem telewizyjnej edukacji (gadające głowy), niedociągnięć warsztatowych i intelektualnej hochsztaplerki, ale to nie dziwi u kogoś, kto zdaje się mieć w pogardzie głupie i sztywne reguły rozumu, których niezbyt udany literacki„romans” z Williamem Blake’em nie zastąpi. Chyba, że Oldze Tokarczuk, poza paniami w pewnym wieku, które od urodzenia są przyzwyczajone przyjmować wszystko na wiarę, na innych czytelnikach nie zależy. I w ogóle nie ma większych ambicji, a to zamieszanie wokół niej i wynoszenie jej na szczyty współczesnej polskiej literatury jest jedynie dziełem krytyków, dla których na bezrybiu i rak ryba. Przecież każdemu wolno pisać. Z drugiej strony, promowanie zabobonu, ciemnoty, lenistwa, niedouctwa jest zastanawiające – kiedyś z tym „cnotami” walczono. Teraz, w dobie upadającej oświaty, widać coraz śmielej wypływają na wierzch. Szkoda, że w przypadku tej powieści właśnie one mają decydować o czytelniczej atrakcyjności. Przecież nie można nie zauważyć negatywnych skutków takiego zabiegu. Bohaterka, nad wyraz szczodrze wyposażona w owe „cnoty”, nie jest przekonująca, a do tego, podobnie jak wspomniana wcześniej astrologia, wypada karykaturalnie, z wielką stratą dla tak ważnego społecznie problemu jak mordowanie zwierząt, a jesteśmy głęboko przekonani, że Oldze Tokarczuk na osiągnięciu takiego efektu nie zależało. Wioletta Sobieraj Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych, Wydawnictwo Literackie 2009. Gazeta literacka 45 DW U G ŁO S TAM, GDZIE RZECZYWISTOŚĆ UMIE ZAPOMINAĆ Debiutancki tomik wierszy Teresy Radziewicz lewa strona zaskakuje swoją dojrzałością. Dojrzałością pod względem warsztatowym i tematycznym zarazem. Na ogół bowiem jest tak, że pierwsze książki poetyckie grzeszą niejednorodnością stylistyczną, są obrazem poszukiwania własnego głosu, z często występującymi zapożyczeniami z rozmaitych poetyk i autorów; prócz tych braków„formalnych”, zbiorki debiutanckie charakteryzują się zwykle tak dużą rozpiętością tematyczną, iż trudno, w książce jako całości, odnaleźć organizującą tę całość główną ideę, myśl czy wątek. lewa strona zdaje się przeczyć powyższemu opisowi: jest książką przemyślaną i konstrukcyjnie dopracowaną; co więcej – Radziewicz wytworzyła w niej autorski, własny i rozpoznawalny styl, który wydaje się być trudny do naśladowania. Już w swoim pierwszym tomiku Teresa Radziewicz mówi własnym głosem. Przyczyn tego stanu rzeczy można by dopatrywać się w debiucie, jak to się zwykło określać, „późnym” czy„spóźnionym”: Radziewicz zaczęła publikować swoje wiersze w prasie literackiej dopiero w pierwszych latach tego stulecia, będąc w wieku około 30 lat, tomik zaś ukazał się pod koniec 2009 roku. Wydaje się jednak, że to nie wyłącznie wiek biologiczny autorki zdecydował o dojrzałości książki – często zdarzają się bowiem„debiuty spóźnione”, które są jednocześnie obarczone wszystkimi cechami właściwymi pierwszym publikacjom. Wyjątkowość tomiku funduje raczej talent poetki, jej praca nad słowem w poszczególnych tekstach i konstrukcja całości zbiorku. Przedmiotem opisu wierszy Teresy Radziewicz jest czas i jego przemijanie. Nic w tym nadzwyczajnego, nic odkrywczego. Temat pamięci, w tym wspomnień z dzieciństwa, temat upływu czasu, starzenia się rzeczy i ludzi – więc i doświadczenie śmierci – to problemy egzystencjalne, obok których żaden zapewne z twórców literatury nie przeszedł obojętnie. Można nawet twierdzić, że każdy człowiek, bez względu na profesję, musiał w swoim życiu odnieść się do tych zagadnień. Ale czas w tomie Teresy Radziewicz nie płynie liniowo, chronologicznie: od przeszłości, poprzez teraźniejszość, do przyszłości. Czas u Radziewicz miewa naturę kolistą, rytmiczną, powtarzalną. A co najmniej „jednoczesną”, symultaniczną, zbiegającą się w jednym punkcie. Dzięki temu oswaja śmierć. Tomik otwiera sześć, dających się wyraźnie wyodrębnić, wierszy „genealogicznych”; cykl ten zaczyna się od tekstu zapowiadającego główny temat zbiorku już samym swoim tytułem: Rozpoczynam wędrówkę w stronę zamkniętą. Początkowe wiersze zaludniają książkę postaciami od dawna będącymi „po tamtej stronie”: pradziadem Jakubem, baćko Michałem, dziadkiem Konstantym i babcią Marianną, drugą babcią, nie nazwaną z imienia – trochę tak, jak u Marqueza w rodzie Buendia. Przeczytajmy: Wszyscy moi krewni tłoczą się i każdy chce, by opisać jego historię, nawet pradziadek Jakub, którego w żadnym razie nie mogę pamiętać. Nic o nim nie wiem prócz tego, że fundował krzyże; /.../ Drzewo genealogiczne - i Radziewicz opisuje ich historię. Trochę z pamięci własnej, częściej z zasłyszanych opowieści rodzinnych, jeszcze częściej zapewne z domniemania, że mogłoby tak być, jak pisze. Ale nie jest tu ważne rozstrzygnięcie dylematu: prawda to – czy zmyślenie; tak jak i nie jest ważne, dla poezji w ogóle, czy to autentyczni, czy też fikcyjni protoplaści samej autorki. Dalej, po cyklu genealogicznym, przybywa bohaterów wierszy. Oto pojawia się ojciec (wcześniej, w cyklu „genealogicznym”, opisany jako Pogrobek, ostatnie dziecko Kostka i Marianki), matka, szwagier, miejscowa dzieciarnia, sąsiedzi, proboszcz, wikary i nawet psy. Magiczne Macondo – w rzeczywistości rodzinny Juchnowiec nieopodal Białegostoku – oraz przywoływane z pamięci krajobrazy z dolin Biebrzy i Narwi wypełniają poetycki świat Radziewicz. Wszyscy bohaterowie naznaczeni są piętnem czasu, bardzo często również – znakiem śmierci. Radziewicz dookreśla w ten sposób przewodni temat swojej książki. W Eschatologii szaf elektrycznych /.../ każdy rysunek / był memento mori /.../; w Kapslu kundel parafialny, Kapsel, nosi ślady krwi na futrze; Kosmos – to rozważania o śmierci; sceneria Wizyty sugeruje cmentarz; tytuł Wiersz o umieraniu mówi sam za siebie; Anastazja jest zapisem pogrzebu sąsiadki; Zanim otworzę Widzę zielone aureole spodziewanego, miękką zapowiedź igieł na modrzewiach przy mojej drodze; za trzydzieści lat ktoś zdecyduje, że zabierają zbyt wiele powietrza. /.../ *** [Nie pamiętam dnia...] Ja wiem, co będzie w przyszłości – pisze Teresa Radziewicz – bo pod światło widzę spodziewane, widzę zapowiedź. Podobną myśl odnajdujemy w przywoływanym już Drzewie genealogicznym: pradziadek Jakub nie wie, / że za niecały wiek zostanie po nim studnia / i sad, w którym prawnuczka będzie zrywać / cierpkie owoce, wymieniać pestkę na ziarno, /.../ – ale ja-opowiadacz wiem; w zbliżony sposób da się również interpretować wiersz Matki, czy inny, Ojciec. Matka. Czas dojrzewania winogron, gdzie wyraźnie mówi się o przeczuwaniu, więc o swego rodzaju prekognicji, antycypacji przyszłości. Tak oto teraźniejszość – dzisiejsza strona – splata się w tomiku Radziewicz z przeszłością, najdobitniej egzemplifikowaną przez śmierć, lewą stronę i jednocześnie łączy się z przyszłością: antycypowaniem spodziewanego. Wart przywołania w całości jest jeden z ostatnich wierszy w zbiorku: Rzeczy tracą wrodzone kształty, jakby rzeczywistość umiała zapominać, albo jakby nie istniały zupełnie, skoro już o nich nie wiemy. Dlatego skupiona wpatruję się, by zatrzymać piasek w przewróconej klepsydrze, kiedy ziarna na krańcach rozłożą ciężar. *** [Rzeczy tracą wrodzone kształty] Radziewicz wie, że piasku w klepsydrze zatrzymać nie sposób, nawet wówczas, gdy się ją przewróci. Można w zamian, jak w Sanatorium... u Brunona Schulza spóźniać się z czasem o pewien interwał, co spowoduje nałożenie się na siebie płaszczyzn czasowych, ich współistnienie w jednym podmiotowym „teraz”. Łącznie z przyszłością, która – chociaż jest projektowana dziś – z innej perspektywy, obecne „dziś” kształtuje. Zgodnie – zresztą – z jedną z tez egzystencjalizmu mówiącą, iż „człowiek nigdy nie jest tym, kim jest, a zawsze jest tym, kim będzie”. Oto fragment Wiersza o zwykłych sprawach: Pisać o niej jak o codziennych zakupach: przynieść chleb, masło, trochę śmierci i w kalendarzu dla pamięci zaznaczyć: wyrzucić śmieci, zrobić pranie, umrzeć. A przecież jest tylko odchodzeniem w jednym celu: żeby wrócić, a nawet jeżeli nie wracać, to żeby się jednak spotkać. /.../ Wiersz o zwykłych sprawach swoją autorka opatrzyła mottem z Wojaczka: Ile śmierć ma szuflad! – i jest refleksją na temat własnej śmierci; Krew okazała się za gęsta traktuje o śmierci bliskiej osoby; tematem Wiersza o zwykłych sprawach jest również śmierć. Czyżby tomikiem tym zawładnęła obsesja śmierci? Śmierć jest namacalna, niepowątpiewalna, niezbywalna. Wręcz dotykalna i wszechobecna. Nie ma sposobu, by ją pokonać. Zatem postarajmy się ją choćby oswoić, aby można było z nią żyć – zdaje się mówić Radziewicz. Jak? Na lacki sposób poprzez swoistą „magię”; na sposób chrześcijański – dzięki wierze.1/ W lewej stronie kluczem do akceptacji śmierci jest pojmowanie czasu: Spotykamy się pomiędzy czasami, / w części wspólnej zakresów, / której nikt jeszcze nie zaznaczył. /.../ - pisze autorka w wierszu następującym po genealogii, zatytułowanym Skąd te pęknięcia, przez które płyniemy do siebie? Oto, dzięki wspólnemu, jednoczesnemu istnieniu minionego i obecnego pomiędzy czasami, tworzy się możliwość spotkania. Przeszłość daje się uobecnić„teraz”; bezsporny fakt czyjejś śmierci przestaje być taki oczywisty, jest bowiem Wiersz ten zamyka książkę poetycką Teresy Radziewicz. Jeszcze raz potwierdzając zasadniczy temat jej poetyckich penetracji – i jeszcze raz potwierdzając świadomość językową i przemyślaną konstrukcję całości. W obecnym omówieniu skupiłem się prawie bez wyjątku na problematyce książki Teresy Radziewicz, sygnalizując jedynie – we wstępie – oryginalność jej poetyki. Obawiam się, że aby bardziej dokładnie tę poetykę opisać, trzeba by na to przeznaczyć drugie tyle miejsca. Niechaj więc, na użytek tej recenzji, wystarczy kilka dookreśleń – szczególnie, że wiersze autorki były wielokrotnie przywoływane i, za sprawą tychże przywołań, widoczne są co najmniej ślady jej sposobu uprawiana poezji. Tak więc, nie bez przyczyny, dla wierszy Radziewicz łatwiej odnaleźć prozatorskie (Marquez, Schulz), niż poetyckie konteksty odniesień. Interesujące, że gdy się słucha jej wierszy nie widząc tekstu (np. w radiu), odnosi się wrażenie, że są to mini-opowiadania, czy przejście / na odwrotną stronę (Kosmos): nawet cmentarne krzyże kute trzysta lat temu są liniami, które rysuje się, by łączyć (Dolina Biebrzy). Paradoksalnie: fakt, że ktoś zmarł, że fizycznie nie istnieje, bynajmniej nie oznacza, iż tego kogoś nie ma. Albo: że nie można go uobecnić. Paradoksalnie – lub magicznie. Możliwość kontaktu z tymi, którzy są po stronie lewej czy odwrotnej mamy wyłącznie my: ci z dzisiejszej strony. Tamci natomiast, którzy odeszli, mogą znaleźć się w naszym „teraz” wyłącznie poprzez nasze ich przywołanie. Gdybyś choć raz we śnie przyszedł, twarz pokazał. Zapewnił: śmierć wcale nie taka nieodwracalna i prawdziwa. Krew okazała się za gęsta Podobnie jest w wierszu Kosmos, który można czytać jako rozmowę ze zmarłym (albo jako dialog ze sobą, który przecież także jestem „potencjalnie zmarłym”!), mogącym jedynie patrzeć w okno (z perspektywy swego – obecnego lub przyszłego – łoża śmierci? trumny?), chociaż chcącym, bezskutecznie, móc dotykać, odczuwać smak - /.../ Wszystko, / byle tylko nie czuć nieważkości. Zatem to ja – poetka – przywracam do istnienia, wydobywam z przeszłości ludzi i rzeczy, mając też może raczej proza poetycka. Podobnie można by sądzić, gdyby czytać te wiersze dokonując na nich uprzednio zabiegu zmiany wersyfikacji, tj. gdyby zlikwidować łamanie na wersy i zwrotki i zapisać je „ciągiem”. Znamion epickości twórczości Radziewicz przydaje również rzadko spotykana w poezji wielość bohaterów jej utworów, także fabularność jej wierszy (opowiadana jest w nich pewna historia, anegdota) oraz raczej narracyjny, obiektywizujący charakter wypowiedzi, z rzadka tylko akcentowanym „ja” mówiącym. Wiersze te nie bywają ekspresyjnym monologiem lirycznym, w sensie wyznania czy też wyrażania podmiotowych stanów emocjonalnych. Są głównie opowieściami o zdarzeniach, budowanymi ze zdań rozwiniętych, z zachowaniem interpunkcji i wielkich liter, w których nie ma miejsca na emocjonalny żywioł liryczny, dominuje zaś zracjonalizowany i refleksyjny opis i opowiadanie, będące głównymi formami podawczymi epiki. I na tych określeniach, z grubsza rzecz ujmując, podobieństwa z epiką się kończą. Oto bowiem u Radziewicz rozbudowane i rozwinięte (epickie więc) zdania wiersza w swoim pozornym realizmie kryją najczęściej wieloznaczność metafory, cała zaś opowiadana historia nijak się nie ma do prawdy rzeczywistości, gdyż daje się odczytywać dopiero na przykład w porządku zbliżonym do magicznego, do nadrealistycznego, do fantastycznego – z wszystkimi tychże odczytań konsekwencjami niejednoznaczności i niedopowiedzeń, polegającymi (chyba?) na pełną świadomość, że ich czas dawno już się skończył. Bez oszukiwania się: śmierć z całą pewnością nieistnieniu w świecie rzeczywistym realnych odpowiedników literackiego znaku: niezwyczajnego, jest nieodwracalna i prawdziwa. Idąc dalej: ja, demiurg czasu (wszechwiedzący narrator – a może doktor Gotard z Schulzowego Sanatorium pod Klepsydrą?), nie tylko jestem w stanie wskrzesić minione, ale mam również wiedzę o przyszłości. /.../ umiem przyglądać się rzeczom pod światło. zmetaforyzowanego opisu czy symbolicznej opowieści. I jednak, mimo tego, że zdania opisujące czy opowiadające w wierszu „udają” obiektywny tok narracji – to sposób doświadczania opowiadanego świata, polegający na sensualności tegoż doświadczenia, ma charakter jednostkowy i subiektywny, a więc właściwy liryce. Podobnie rzecz się ma z uogólnieniami w wierszach, występującymi u Radziewicz najczęściej w postaci point. Zamknięcie wiersza, ostatnie wersy, są w tej poezji zapisem reakcji podmiotu na wcześniej opowiadaną, a w zasadzie kreowaną, przezeń historię. Ta podmiotowa reakcja (często refleksja, często zapowiedź zachowania) oraz nieuzurpowanie sobie prawa do głoszenia niepodważalnych prawd, przesądzają o liryczności lewej strony. 1 Wiara w poezji Teresy Radziewicz jest zupełnie odrębnym zagadnieniem i wymagałaby osobnego studium; niech przy okazji tego omówienia wystarczy, że problem ten zostanie jedynie zasygnalizowany. 46 Oczywiście, jednemu z powyższych twierdzeń zarzucić można niezasadne utożsamienie epiki z realizmem, co z punktu widzenia literaturoznawstwa jest nadużyciem – i byłby to zarzut słuszny. Tym niemniej, gdyby chcieć go dyskutować, wkroczylibyśmy w rejony, w których twórczość Teresy Radziewicz zeszłaby na dalszy plan i stałaby się jedynie pretekstem teoretycznoliterackich dywagacji. A przecież rzecz jest w tym, by pobieżnie choćby dowieść, że autorka lewej strony mówi własnym, od nikogo nie zapożyczonym i niepowtarzalnym językiem. Janusz Taranienko Teresa Radziewicz, lewa strona, Stowarzyszenie Literackie im. K. K. Baczyńskiego, wyd. I, Łódź 2009. PORTRET ZBIOROWY Debiut, na który czekałam od dawna. Teresa Radziewicz, wielokrotnie nagradzana i publikowana, nie spieszyła się, pozwoliła swojej poezji dojrzeć, okrzepnąć i zaproponowała książkę przemyślaną, w której nie dała szans wierszom słabszym czy przypadkowym. Tomik otwierają teksty wyciągające na światło wiersza korzenie rodzinne - piękne, poruszające, niezwykle melodyjne i obrazowe, bardzo osobiste, jednak niebędące tylko sentymentalną podróżą czy laurką rodzinną - wciągając narracją, każą się oczywiście pochylić nad losami bohaterów, ale przy tym wnikają głębiej, szukają ukrytych korytarzy między dawnym a dzisiejszym, co już pierwszy utwór zapowiada tytułem: [Rozpoczynam wędrówkę w stronę zamkniętą] i dopełnia kontrapunktem w puencie: Wiem,| są miejsca, które muszę zrozumieć| samodzielnie. Będzie więc podmiot liryczny szukał w sobie naturalnej kontynuacji tego, co przodkowie napoczęli, z czym go zostawili. Będzie kroczył po śladach, odszukiwał i nazywał miejsca wspólne, paralele między losami, by dać perspektywę dla ich oglądu - jako jednej ciągłej opowieści. Wszyscy moi krewni tłoczą się i każdy chce| by opisać jego historię [Drzewo genealogiczne] - poetka angażuje więc swój język i aranżuje przestrzeń wierszy tak, by spisać, co było. Ale ze świadomością, że spisywanie nie będzie proste. Tworząc wiersze pełne konkretów, biograficznych czy nawet topograficznych odniesień, wie: fakty są skromne, reszty trzeba szukać [W drodze dziedziczenia]. I szuka – w sobie. Jak silne jest poczucie ciągłości pokoleniowej, jak silny jest związek z przeszłością i świadomość, że losy i tajemnice przodków przekładają się na nasze życie – pięknie pokazują wiersze takie, jak [Spadek] (gdzie czytamy o dziadku: na każdym zdjęciu ma w oczach| tajemnicę, nie powiedział wszystkiego.|| Ojciec przechował to dla mnie) czy [Pogrobowiec] (w którym tytułowy krewny zlicza w sierpniu gwiazdy, w lutym maluje na szkle| kaczeńce i przy kopcącej łojówce uczy się na pamięć| wierszy.| Jeszcze nie wie, że wszystko| odbije się w dzieciach.) lewa strona to zbiorowy portret tych, którzy odeszli, ale przygotowali i ukształtowali sobą miejsce dla potomnych. Zaglądając na lewą stronę dostrzegamy struktury, miejsca szycia, sploty, które zapewniają spójność, a są niewidoczne na pierwszy rzut oka. Warto pójść tym tropem, choćby i po to, by rozgryźć, na języku poczuć|| smak goryczy. Wszystko,| byle tylko nie czuć nieważkości. [Kosmos], po to, by wejść w środek prywatnej mitologii i przez jej pryzmat spojrzeć na własne życie. Eksplorując rodzinne przestrzenie, poetka powoli przesuwa środek ciężkości w stronę namysłu nad tożsamością, miejscem człowieka i jego relacjami z otoczeniem. Nie pamiętam dnia, w którym matka| podarowała mnie światu, ale umiem| przyglądać się rzeczom pod światło“ [*** (Nie pamiętam dnia)]. Przyglądanie się rzeczom pod światło wydaje się być charakterystycznym dla tej poetyki sposobem przekładu rzeczywistości na wiersz. Jak wrażliwe jest poetyckie oko i ucho Radziewicz, jak nośne i sugestywne są jej obrazy, świetnie widać w utworze [Ojciec. Matka. Czas dojrzewania winogron] – zmysłowe, synestezyjne opisy nie tylko uautentyczniają wiersz-powrót do dzieciństwa, ale pokazują kunszt autorki, zdolnej do kreacji, które wzruszając przez wywołanie ducha przeszłości nie są zwykłym „odwracaniem się za siebie“. Podobnie [Kapsel], [Podciśnienie], [Eschatologia szaf elektrycznych] czy [Piaskownica] - to wiersze-wyrazy dojrzałości, która uczy akceptować świat płynący jak cumulusy [Podciśnienie], choć nie zawsze zna jednoznaczną odpowiedź, jak się z nim uporać: Co z każdym szczegółem, sercem| wyciętym na starym jesionie, wyrysowanym na wilgotnej ziemi? [Piaskownica]. Poezja Teresy Radziewicz z uwagą podpatruje człowieka, który jest „umocowany” w swojej historii, naznaczony i zdeterminowany losami przodków i wydarzeniami dzieciństwa, ale także zawieszony w kosmosie, przeznaczony chwili, a w tej chwilowości – bezbronny i bezbrzeżnie samotny. Życie| z tamtej strony wydaje się lepsze. Tutaj marazm|| zastój, rzeczy nieruchome, klatka, której przecież| nikt jednak nie zamknął [Kosmos]. Jednak nie ma w tych wierszach zgody na pesymistyczną nadwyżkę, skoro czytamy taką oto apoteozę człowieczej niepowtarzalności, niezwykłości: Spotykamy się pomiędzy czasami,| w części wspólnej zakresów,| której nikt jeszcze nie zaznaczył. [Skąd te pęknięcia, przez które płyniemy do siebie?] Dwa fragmenty uparcie odczytują mi się jako poetyckie (czy tylko?) credo autorki: Dni mijają jak przesuwane dagerotypy,| rzutują ślady na miedzianą płytkę. Uczulam|| tworzę światłoczułą warstwę, utrwalam głębię| niezatartych znamion, wywołuję efekt | trzykrotnego zanurzenia w wodzie,|| nacierania oliwa, spotkania| z więcej niż tylko człowiekiem. [W poszukiwaniu zagubionych źródeł] oraz Milkniemy|| i nagle łapię najważniejsze słowo,| a ono mocno kłuje w język. [Dolina Biebrzy] . Czy nie tak właśnie poetka chwyta świat, przyłapuje go swoją wrażliwością i przekłada na słowa? lewą stronę kończą wiersze o śmierci. Z tym motywem mierzy się prędzej czy później (na nieszczęście dla poezji zazwyczaj prędzej) niemal każdy poeta. Radziewicz radzi sobie i z tym wyzwaniem świetnie. Jej utwory poruszają, hipnotyzują, omijają pułapki uproszczeń i tanich refleksji, niezależnie od tego, czy są próbą oswojenia śmierci (w kalendarzu dla pamięci zaznaczyć: wyrzucić śmieci, zrobić pranie, umrzeć [Wiersz o zwykłych sprawach], wyrazem zgody na jej nieuchronność (Dobra śmierć| zawsze gromadzi tych, którzy kochają. [Anastazja]) czy próbą poetyckiego przetworzenia bólu, buntu i tęsknoty za umarłym (Gdybyś choć raz we śnie przyszedł,| twarz pokazał. Zapewnił: śmierć wcale nie taka| nieodwracalna i prawdziwa. [Krew okazała się za gęsta]). A czego spodziewać się już „po“? Piękne zakończenie wiersza, piękne zakończenie tomu: „Potem cisza normalna więc całkiem nieznośna”| boli jak źle skrojony materiał| z brakiem po lewej stronie. [Wiersz o zwykłych sprawach]. I tu pytanie: czyżby zamysłem autorki było ostatecznie nakierować tytułem zbioru czytelniczą wrażliwość właśnie na tę lewą stronę? Zataczamy więc koło, po drodze uczestnicząc w poezji pięknej, niezwykłej, mądrej, mówiącej o sprawach ważnych, które z konieczności mogę tu jedynie telegraficznie nakreślić i powierzchownie potraktować. Z czystym sumieniem: warto zajrzeć na lewą stronę. Izabela Fietkiewicz-Paszek Teresa Radziewicz, lewa strona, Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 2009. Migotania, przejaśnienia 26 druk M i g o t a Ni a PRZEJAŚNIENIA współfinansowany przez Wydawnictwo Poligraficzne „FAMI” - Drukarnia Bogusław Pankowski ul. Chocimska 15, 85-078 Bydgoszcz tel./fax (0 52) 322 00 34 [email protected] www.wydawnictwofami.pl Joanna Grochocka Urodzona w 1981 roku w Gdyni. Ilustrator, grafik. Współtwórczyni pracowni mediów niezależnych „Obin Org”, działającej w latach 2003-2006 w kolonii artystów w stoczni gdańskiej. Na przestrzeni ostatnich lat współpracowała przy projektach artystycznych z grupami takimi jak „Vlepynet” czy „Krecha”. Obecnie działa w ramach duetu ilustratorsko-multiartystycznego „Zumba Stein” oraz współprowadzi pracownię sitodruku przy Uniwersytecie Gdańskim. Książki nadesłane · · · · · · · · · · · · · · · · Gazeta literacka P. Müldner-Nieckowski, L. M. Jakób, Korespondencja literacka Lecha M. Jakóba i Piotra MüldneraNieckowskiego publikowana na łamach kwartalnika „Łabuz” w latach 1998-2007, Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2010. T. Radziewicz, lewa strona, Stowarzyszenie Literackie im. K. K. Baczyńskiego, Łódź 2009. K. Suchcicka, haust powietrza, Oficyna Wydawnicza Łośgraf, Warszawa 2009. R. Wasilewski, Jeżeli czytasz we mnie..., Wydawnictwo Książkowe IbiS, Warszawa 2010. D. Majer, Ksiąga grawitacji, Wydawnictwo „mamiko”, Nowa Ruda 2009. A. Syska, Śpiewała młoda prawda. Vasko Popie od „Bocznego nieba”. Wiersze 2006-2008, Podkarpacki Instytut Książki i Marketingu, Rzeszów 2009. M, Wabik, Spisek, Wydawnictwo „mamiko”, Nowa Ruda 2009. G. Przepiórka, Aneks, Siedleckie Towarzystwo Naukowe, Siedlce 2009. . Sikorski, Droga z Daulis do Delf, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2009. P. Piaszczyński, Moleskine, Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, Olsztyn 2009. Człowiek i sacrum. V Ogólnopolski Konkurs Poetycki „O Wawrzyn Sądeczcyzny”. Almanach, Katolickie Stowarzyszenie Civitas Christiana, Kraków 2009. B. Sadliński, M. Dobrzański, Nomen omen (B. Sadliński, Zbrodnia Ikara; M. Dobrzański, Należy zostać), Drukarnia Solpress, Prudnik-Opole 2009. M. S. Knapczyk, Córka słońca, Wyd. Sowa, Warszawa 2009. J. Suchanek, Ku, Wyd. Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2009. E. Ostrowska, Śmiech i łaska, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2010. M. Jentys, Argonauci naszych czasów. O prozie polskiej(i niepolskiej), Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2009. 47 OdPRySKi Autorzy goszczący po raz pierwszy: Jan Gondowicz Na stuLECie Myśli Leca: ciszenrufy. Demokracja Obywatel obrywatel. De profundis Saska tradycja: sramnatyzm. Nauki społeczne Warstwa wyznawców dewizy „Olewam to!”: urynariat. Uny Ci, co są pawiem narodu. Normy Poziom? – skandard. Politologia Problem niemiecki – szkopuł. Czekając na barbarzyńców Upragniony najazd ze Wschodu: tatarsis. Dylemat Co gorsze: utajnienie ujawnienia utajnień czy ujawnienie utajnienia ujawnień? Sentencja „Myślę, więc tu jestem” (Kratezjusz). Internet Oczyszczalnia wścieków. Piśmiennictwo Jak nie Scylla, to Charybda Inspirację piórom skryb da. Sztuki piękne Dodaizm. Nauka Watykanista: klerudyta. Medycyna Przenosiny dla zdrowia na prowincję: pacaneum. Dlaczego klasycy Credo quia absurdum – kredyt rozpaprany na głupstwa. Is fecit cui podest – czuję: jest narobione na półpiętrze. In dubio pro reo – prorektor zdębiał. Nil admirari – dowódca floty rzecznej w starożytnym Egipcie. Pars pro toto – kichaj na to. Quo vadis? – co przeszkadzasz? Suum cuique – gdy sum kwiknie. Vae soli! – bo zupa była za słona. Psychologia Wiara w UFO: ufność. Album mitologiczne Marsjasz: Mesjasz Marsjan. Iluminacja Autentyczna literówka: „prawdziwny”. Wątpliwość Czy „nalewka” to pozycja erotyczna? Obsługa W malinowym chruśniaku: chrustessa. Turystyka Wodoodporna busola – kąpas. Koty Obyczaje niektórych rasowych kotów – perswersja. Rozrywki umysłowe Łatwa zagadka – zgadka. (Trudna – niezgadka). Proverbia Gadu, gadu – mawiał stary jaszczur. 48 Aleksander Flakar. Urodził się w 1924 roku w Białymstoku, wczesne dzieciństwo spędził w Polsce międzywojennej. Po wojnie zamieszkał w Chorwacji. Emerytowany profesor Uniwersytetu w Zagrzebiu. Znawca awangardowej literatury i sztuki w Europie Wschodniej i Środkowej (jego prace z teorii literatury były drukowane na łamach „Pamiętnika Literackiego” i innych polskich periodyków naukowych). Pomysłodawca i redaktor Słownika awangardy rosyjskiej. Na jego seminarium uczęszczała znana pisarka chorwacka Dubravka Ugrešić. Beata Patrycja Klary. Poetka i krytyczka. Za debiutancki tom wierszy pt. Witraże została nagrodzona Wawrzynem Lubuskim (2005). Wydała ponadto 2 arkusze poetyckie Schną koniczyny i Nokturny intymne oraz tom wierszy Imaginacje (2006). Na co dzień jest bibliotekarką, pełni też funkcję zastępcy redaktora naczelnego pisma literackiego „Pegaz Lubuski”. Zbiera anioły, jej kolekcja liczy już około 300 figurek i wizerunków tych boskich posłańców. Teresa Nietyksza. Urodziła się na Podlasiu, gdzie spędziła wczesne dzieciństwo. Następnie mieszkała z rodzicami w Kaliskiem i tu ukończyła szkołę średnią (III Liceum im. Anny Jagiellonki w Kaliszu). Debiutowała jako Teresa Szwed (nazwisko rodowe) w 1959 r. podczas studiów w Krakowie (19591960). Od 1960 r. mieszka w Opolu.W jej twórczości znajdziemy poetycki zapis dzieciństwa na Podlasiu, tragizm wojny i pogranicza, styk różnych narodowości, kultur i religii, miłość do ludzi, kraju, rodziny i świata, jak też fascynację sztuką i refleksje z podróży do Ameryki. Jest autorką książek poetyckich: Cień z oczu (1991), Powietrzem i miłością (2004), Podróż Penelopy (2005), Sonety opolskie (2006). Dejan Bogojević. Urodzony 4 lipca 1971 r. w miejscowości Valjevo (Serbia). Pisze wiersze, prozę, haiku, eseje, dramaty. Zajmuje się także krytyką literacką i plastyczną. Publikował swoje utwory w koło 120 zbiorach i antologiach w kraju i zagranicą. Zajmuje się także twórczością plastyczną (malarstwo, ilustracja, rysunek, komiks i designe). Dotychczas zilustrował i zaprojektował ponad 50 książek i czasopism. Miał 17 indywidualnych wystaw w kraju i więcej niż 40 wystaw kolektywnych w kraju i zagranicą. Laureat nagrody „PANONSKI GALEB 1999” w Suboticy (Serbia), „SRPSKO PERO 2003”w Jago- dinie (Serbia), „Šumadijske metafore 2003” w Mladenovacu (Serbia), „RADE TOMIĆ” w Kraljevu (Serbia). Olga Lalić-Krowicka. Urodzona w 1980 roku w Šibeniku w Chorwacji, serbskopolskiego pochodzenia. Absolwentka filologii słowiańskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W 2007 roku przyznano jej stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Publikowała na łamach m. in. polskich oraz serbskich czasopism oraz w ponad trzydziestu antologiach i almanachach wydanych w Serbii i Polsce. Pisze wiersze, haiku, krótkie opowiadania oraz dramaty. Jej wiersze tłumaczono na języki: angielski, bułgarski, litewski, macedoński oraz słoweński. Jest laureatką kilkunastu konkursów i wyróżnień w Polsce i na Bałkanach. Zajmuje się również przekładami. Mieszka i tworzy w Dukli. Aleksandar Čotrić. Urodzony w 1966 r. w Loznicy, Serbia. Należy do belgradzkiego kręgu aforystów oraz jest członkiem Związku Literatów Serbskich. Z wykształcenia jest prawnikiem. Mieszka i pracuje w Belgradzie. Tadeusz Zawadowski. Poeta, krytyk literacki; urodził się 9. 12. 1956 r. w Łodzi, gdzie ukończył studia ekonomiczne na Uniwersytecie Łódzkim. Od 1981 roku mieszka w Zduńskiej Woli, gdzie współtworzył Klub Literacki „TOPOLA”, którego jest nieformalnym liderem i redaktorem większości wydawnictw ( w tym serii wydawniczej Biblioteka TOPOLI ) oraz interdyscyplinarny Klub Twórczej Pracy „BEZ AUREOLI”. Jest również członkiem Związku Literatów Polskich. Laureat ponad 200 międzynarodowych i ogólnopolskich konkursów literackich. W roku 1997 Niezależna Fundacja Popierania Kultury Polskiej POLCUL FOUNDATION w Sydney( w kapitule zasiadali m.in. Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling – Grudziński, Jan Nowak – Jeziorański) uhonorowała go swoją nagrodą za całokształt działalności kulturotwórczej. Jest autorem ponad 600 publikacji w ogólnopolskiej i zagranicznej prasie literackiej. Swoje wiersze i teksty krytyczne publikował w ponad stu pięćdziesięciu antologiach literackich. Wydał tomiki poetyckie: Fotoplastikon (1987), Witraże (1991), Demony (1992), Przedrośla (1994), Listy z domu wariatów (1995), O Elizabeth, Berenice i jeszcze innych kobietach (1997), Krajobraz z kroplą w tle (1997), Lustra strachu (2000), Ścieżka obok raju (2005), Między Prenumerata! Cena Migotań, przejaśnień wynosi 8 złotych (14 złotych numer podwójny), horyzontami (2006), Powrót do domu wariatów (2007). Jego wiersze były tłumaczone na języki: chorwacki, serbski i angielski. Ninette Nerval. Do tej pory publikowała poezję („Czas Kultury”, „Fa-Art”, „Pogranicza”, „Kresy”, „Neurokultura”, „Zeszyty Poetyckie” itp) fragmenty prozy (Rita Baum, Korespondencja z Ojcem), krytykę literacką i filozoficzną („Estetyka i Krytyka”, „Nowa Krytyka”), przekłady Wittgensteina („Ethos i Logos”, „Kwartalnik Filozoficzny”). Kończy filozofię na UJ, fotografuje, kręci krótkometrażówki. Patrycja Kaleta. Urodziła się w 1983 roku. Mieszka w Czeladzi. Jest dziennikarką i studentką studiów doktoranckich w zakresie literaturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim. W 2004 roku wydała tomik poetycki Pokoje pachnące mlekiem. Publikowała m.in. w „Śląsku”, „ArtPapierze” i „Prowincji”. Zbigniew Chojnowski (ur. 1962). Poeta, krytyk i historyk literatury. Opublikował m.in. Śniardwy (1993), Cztery strony domu (1996), Prześwit (2002), Ląd gordyjski (2006), Rozwidlenia (2008), a także monografie o poezji J. Iwaszkiewicza, A. Kamieńskiej i M. Kajki. Mieszka w podolsztyńskiej wsi Przykop. Julia Łukasiak. Ur.1989, studentka Kolegium MISH na Uniwersytecie Warszawskim, laureatka kilku konkursów poetyckich( m.in konkursu im. Sieniawskiego, I Nadwiślańskich Spotkań z Poezją, Turnieju I wiersza podczas V Manifestacji Poetyckich). Debiutowała w kwartalniku literackim „Wyspa”. W wolnych chwilach maluje. Mieszka w Warszawie. Sławomir Hornik. Ur. 1986., student kulturoznawstwa. Publikacje w „Akancie”, „Pro Arte”, kwartalniku „sZAFa” oraz na kilku portalach internetowych. Jeśli ma możliwość - pakuje mandżur i jeździ w góry. Tomasz Piekło. Ur.1983r. Pisze, pracuje, współpracuje z magazynem Fragment. Publikował w kwartalniku literacko-artystycznym „sZAFa”, piśmie literacko-kulturalnym„Portret”. Mieszka pod Krakowem. Małgorzata Dorna. Ur. 22 I 1954 r. w Sopocie. Krytyk sztuki, nauczyciel. Współpracowałam z „Głosem Wybrzeża”, „Sztuką Polską”, „Projektem”, „Tygodnikiem Czas” i „Tygodnikiem Sopot”. Zawsze pisałam o sztuce nigdy o polityce. Sztuka jest wieczna - z polityką różnie bywa...Polski „tygiel” raczej mnie nie interesuje.Ciągle lansuję jakieś inne nazwisko - mam skłonność do komplikowania sobie życia. M i got a w środku plakat z rysunkiem Joanny Grochockiej G a z e t a l i t e r a c k a Migotania, przejaśnienia numer 1 (26) 2010 Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak Sekretarz redakcji: Karolina Firyn Redakcja: Izabela Fietkiewicz-Paszek, Marta Fox, Jan Gondowicz, Maria Jentys-Borelowska, Andrzej Wołosewicz, Andrzej Żurowski, Bogusław Żyłko. Stale współpracują: Ewa Graczyk, Bartosz Jastrzębski, A. C. Leszczyński, A.D. Liskowacki, Grzegorz Musiał, Antoni Pawlak, ks. Jan Sochoń, Olga Śmiechowicz, Roman Warszewski. Projekt graficzny: Dariusz Szmidt Opracowanie graficzne: Renata Kowalczyk Wydawca: Literatura Net Pl. Sp. z o.o. Adres redakcji: LNP - Literatura Net Pl., ul. Grunwaldzka 309, 80–309 Gdańsk tel. (058) 345 25 94 [email protected], [email protected] Migotania, przejaśnienia. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach Empik i Kolportera w całym kraju w cenie 8 zł za pojedynczy egzemplarz (numer podwójny w cenie 14 zł). Możliwy jest również zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła tekstów nie zamówionych; nie gwarantujemy również oceny nadesłanych utworów literackich. W korespondencji z Redakcją prosimy używać przede wszystkim adresów e–mailowych. Ni a w prenumeracie 5 złotych za egzemplarz (10 złotych numer podwójny)! PRZE JAŚN IENI Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów: A 1) Zadzwoń pod numer 058 345 25 94 i złóż zamówienie 2) Wyślij zamówienie mailem na adres [email protected] 3) Wyślij zamówienie na adres: LNP - Literatura Net Pl., ul. Grunwaldzka 309, Centrum Handlowe Oliwa, 80-309 Gdańsk Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Kredyt Bank 53 1500 1171 1211 7004 7034 0000 lub za zaliczeniem pocztowym (koszty przesyłki i pobrania ponosi odbiorca) Migotania, przejaśnienia 26